Posiadacz/Przedmowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Posiadacz |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | The Man of Property |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tytuł ogólny „Saga Rodu Forsytów“ przeznaczony był pierwotnie dla części, noszącej obecnie tytuł „POSIADACZ“; decyzję nazwania tem mianem zbiorowej kroniki rodu Forsytów spowodowała forsytowska uporczywa żywotność, tkwiąca w każdym z nas. Przeciwko nazwie „Saga“ przemawiać mogłoby łączenie z tem pojęciem pierwiastka bohaterskiego, zaś na kartkach niniejszych niewiele znaleźć można bohaterstwa. Wyraz ten wszelako użyty jest z rozmyślną ironją; w długiej tej opowieści, mimo że mamy w niej do czynienia z osobistościami w tużurkach, w sukniach z falbanami oraz z okresem złoconych kantów, nie brak w rezultacie zasadniczego żaru konfliktów. Niezależnie od gigantyczności postaci i krwiożerczości dawnych czasów, jakiem i przekazały nam je czarodziejskie baśnie i legendy, byli bohaterowie dawnych Sag tak samo Forsytami w swoim instynkcie władania i tak samo mało odpornymi na wpływ piękna i miłości, jak Swithin, Soames, a nawet Jolyon młodszy. O ile też heroiczne postacie w nigdy nieistniejących czasach zdają się wyrastać ponad ramy swojego otoczenia w sposób, jak i nie przystoi Forsytowi z ery wiktorjańskiej, przyjąć możemy za pewnik, że instynkt rodowy był wówczas nawet siłą górującą i że „rodzina“, „poczucie ogniska domowego i własności“ — pomimo czynionych ostatnio usiłowań „wyperswadowywania“ tych uczuć — rozstrzygały tak samo o wszystkiem wówczas, jak rozstrzygają dzisiaj.
Tak wielu pisało i dowodziło, jakoby ich rody właśnie były pierwowzorami Forsytów, ze możnaby nieomal uwierzyć w typowość tego gatunku. Obyczaje zmieniają się, urabiają się mody, i dom „Tymoteusza przy Bayswater-Road“ staje się gniazdem nieprawdopodobieństwa we wszystkiem z wyjątkiem jego cech zasadniczych; nie spotkamy się już z podobnym mu, może również z nikim takim jak James czy stary Jolyon. A jednak przekonywają nas codziennie cyfry podawane przez Towarzystwa Ubezpieczeń, a także wyroki sędziów, że nasz raj ziemski, do którego wkradają się dzicy tacy najeźdźcy, jak Piękno i Miłość, porywający nam z przed nosa poczucie bezpieczeństwa — kryje w sobie jeszcze bogate skarby. Tak samo niewątpliwie jak pies odpowie szczekaniem na brzęk łańcucha, na który próbujemy go związać, tak samo opornie przeciwstawi się, tkwiący w naturze ludzkiej, prawdziwy Soames sile rozkładowej, czyhającej dokoła granic jego posiadania.
„Niech zamarła przeszłość grzebie swoich zmarłych“ — lepszem byłoby powiedzeniem, gdyby przeszłość mogła zamierać kiedykolwiek. Trwanie przeszłości w dalszym ciągu jest jednym z owych tragikomicznych błogosławieństw, któremu przeczy każde nowe stulecie, występujące z murowanie niewątpliwą pewnością na widownię dziejów, aby dać wyraz swoim domaganiom się czegoś najzupełniej nowego. Żaden wiek jednak nie jest tak zupełnie nowy! Natura ludzka pod zmienną postacią uroszczeń swoich i zewnętrznego swojego stroju, ma i zawsze będzie miała w sobie bardzo wiele z Forsyta, mogłaby jednak ostatecznie być dużo gorszym tworem.
Zwracając się okiem wstecz ku stuleciu wiktorjańskiemu, którego rozkwit, zmierzch i upadek odzwierciadlony jest w pewnej mierze w „Sadze rodu Forsytów“, widzimy, że wpadliśmy bodaj z deszczu pod rynnę. Trudno byłoby uzasadnić twierdzenie, jakoby stan rzeczy lepszym miał być w Anglji w 1913 aniżeli w 1886, w dobie zgromadzenia się Forsytów u starego Jolyona z racji zaręczyn Juny z Filipem Bosinney’em. A w roku 1920, kiedy rodzina zgromadziła się ponownie celem asystowania przy obrządku zaślubin Fleur z Michelem Mont’em, jest Anglja napewno tak samo nad miarę spróchniała i zbankrutowana, jak była nadmiernie zeskorupiałą i dającą zbyt niskie odsetki w dziewiątym dziesiątku ubiegłego stulecia. Gdyby kronika niniejsza miała charakter naukowego studjum historji rozwoju, należałoby położyć nacisk na takie czynniki, jak wynalezienie roweru, samochodu i samolotu, powstanie taniej prasy codziennej, zanik życia wiejskiego i rozrost miast, wreszcie na narodziny kinematografu. Ludzie są istotnie zupełnie niezdolni do kontrolowania własnych swoich wynalazków; w najlepszym razie wyrabiają w sobie zdolność przystosowywania się do nowych, wytworzonych przez te wynalazki, warunków.
Długa ta opowieść nie jest jednak naukowem studjum danej epoki; zadanie jej polega raczej na unaocznieniu zamętu, jaki sieje Piękno w życiu ludzi.
Postać Ireny, która — jak to zapewnie zdołał czytelnik zauważyć — nigdy nie występuje bezpośrednio, tak że obecność jej daje się jedynie stwierdzić na podstawie odczuwań innych ludzi, jest wcieleniem oszałamiającego Piękna, wywierającego niepokojący wpływ na świat posiadaczy.
Zauważono, że czytelnicy, brnący przez słone wody Sagi, stają się coraz bardziej skłonni do litowania się nad Soamesem, przyczem wyobrażają sobie, że, czyniąc tak, buntują się przeciwko nastrojowi, jaki chciał wywołać jego twórca. Nic podobnego! I on sam również lituje się nad Soamesem, którego tragizm życiowy jest najzwyklejszą, niezależną od woli ofiary, tragedją osobnika, niewzbudzającego miłości, zarazem jednak niedość gruboskórnego, aby nie miał zdawać sobie dokładnie sprawy z tego faktu. Nawet Fleur nie kocha Soamesa tak, jak czuje on, że powinien być kochanym. Litując się wszelako nad Soamesem, gotowi są może czytelnicy wrogo ustosunkować się do Ireny. Uważają oni, że Soames nie jest przecież złym człmeiekiem; że nie jego było to winą; że Irena powinna by ta mu wybaczyć, i tak dalej i tym podobne! Zajmując takie względem niej stanowisko, tracą oni z oczu tę prostą, leżącą u podstawy całej opowieści prawdę, że tam, gdzie jedno z obojga skojarzonych pozbawione jest najkompletniej siły przyciągania płciowego, niezdolna jest żadna litość, żaden głos rozsądku, żadne poczucie obowiązku przezwyciężyć wstrętu, tkwiącego w Naturze. Czy tak być powinno, nie wchodzi tutaj wcale w rachubę, ponieważ faktycznie wcale nie wchodzi. I tam, gdzie Irena wydaje się surową i okrutną — jak w scenie w Bois de Boulogne, czy w Galerji Goupenor — jest ona tylko rozumni trzeźwą, gdyż wie dobrze, że najdrobniejsze z jej strony ustępstwo będzie ową kroplą, poprzedzającą niemożliwy, ohydny strumień:
Krytykując ostatnią fazę Sagi, możnaby mieć żal o to, że Jolyon i Irena — ta para buntowników przeciwko wszelkiemu władaniu — domagają się jednak duchowych praw własności do syna swojego, Jona. Byłoby to jednak zaprawdę nadmiernem już krytykowaniem opowiedzianej historji. Żaden bowiem ojciec i żadna matka nie mogliby pozwolić chłopcu poślubić Fleur bez zapoznania go z faktami, i fakty też, a nie perswazje rodziców, wpływają na decyzję Jona. Co więcej, Jolyon perswaduje nie przez wzgląd na siebie, ale na Irenę, która swoją znów perswazję streszcza w powtórzonym parokrotnie zdaniu: „Nie myśl o mnie, myśl o sobie!“ To, że Jon, znający fakty, zdaje sobie sprawę z uczuć swojej matki, nie może uchodzić za uzasadniony dowód, jakoby miała ona być pomimo wszystko Forsytką.
Jakkolwiek jednak oddziaływanie Piękna i żądzy Swobody na świat posiadania najgłówniejszem jest założeniem Sagi rodu Forsytów, nie może ona być zwolniona od ciążącego za niej zadania, jakiem jest trwałe zabalsamowanie wyższych sfer stanu średniego. Podobnie jak starożytni Egipcjanie kładli obok swoich mumij przedmioty potrzebne im w przyszłem ich życiu, usiłowałem i ja umieścić obok postaci Ciotki Anny, Juli i Hester, Tyma, Swithina, starego Jolyona, Jamesa i ich synów to, co im zapewnić może ślad życia na przyszłość: trochę balsamu, który dopomoże im do trwałego utrzymania się w gorączkowo zapędzonem królestwie rozkładowego czynnika — „Postępu“.
Jeśli Wyższa warstwa średnia wraz z innemi klasami społecznemi skazana być ma na przejście w stan amorfizmu, macie ją tutaj przechowaną pod szkłem na tych stronicach, aby mogli oglądać ją wszyscy, wałęsający się po rozległem bezdrożu muzeum Literatury. Spoczywa ona tutaj, zakonserwowana we własnej swojej treści: Poczuciu własności.