Posiadacz/Część I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
PRZYJĘCIE U STAREGO JOLYONA

Uprzywilejowani, którzy dostąpili zaszczytu uczestniczenia w rodzinnej uroczystości Forsytów, mieli możność oglądania czarującego i pouczającego widoku rodziny, należącej do wyższego mieszczaństwa, w pełni upierzenia. Ktokolwiek wszelako z tych uprzywilejowanych posiadał dar analizy psychologicznej (talent pozbawiony wartości pieniężnej, tem samem nieznany Forsytom), był świadkiem widowiska, nietylko cudownego samo przez się, ale rzucającego światło na jedno z zawiłych zagadnień rodu ludzkiego. Mówiąc poprostu, to zgromadzenie rodziny, której ani jedna odnoga nie lubiła innej, wśród której nie było trzech członków, złączonych uczuciem godnem miana sympatji, mogło służyć mu za dowód niepojętej owej, spoistej solidarności, czyniącej rodzinę tak potężną jednostką społeczną, tak wyraźnem odtworzeniem społeczeństwa w minjaturze. Przed świadkiem tym odsłaniała się wizja mrocznych dróg rozwoju form społecznych, umożliwiająca mu zrozumienie życia patrjarchalnego, rojenia się dzikich hord, powstawania i upadku narodów. Był on w położeniu człowieka, który, mając możność obserwowania rozwoju drzewa od momentu jego zasadzenia (wymownego tego przykładu krzepkiego wrastania, utrwalania się i pomyślnego bytowania wpośród śmierci innych roślin, nie tak trwale zakorzenionych, mniej chłonnych i odpornych), mógłby zarazem oglądać rozkwit tego samego drzewa w pełni soczystego jego ulistwienia, w bujności jego nieomal odrażającej, u szczytu pysznego jego rozrostu.
Dnia 15 czerwca 1886, około czwartej po południu, osobnik, szczęśliwie obecny w siedzibie starego Forsyta w Stanhope Gate, mógł mieć możność obserwowania najwyższego rozkwitu rodu Forsytów.
Zebranie rodzinne miało na celu uczczenie zaręczyn panny Juny Forsyte, wnuczki starego Jolyona z panem Filipem Bosinney’em. W olśniewającej świetności jasnych rękawiczek, barwnych kamizelek męskich i pstrych sukien damskich zgromadziła się cała rodzina — nawet ciotka Anna, rzadko już teraz ruszająca się z zacisznego kącika w zielonym salonie brata jej, Tyma, gdzie, pod osłoną pióropusza zeschłych traw w jasnobłękitnym wazonie, siedziała cały dzień z książką albo ręczną robótką, w otoczeniu wizerunków trzech pokoleń Forsytów. Tak, stawiła się nawet i ciotka Anna. Jej sztywno wyprostowana, hieratyczna postać i dostojność zastygłej w spokoju starczej twarzy uosabiały nieugięte wcielenie idei rodziny.
Ilekroć zaręczał się, żenił, czy wychodził zamąż, albo rodził się ktokolwiek z Forsytów — stawiali się niezmiennie wszyscy Forsytowie. Ilekroć umierał ktoś z Forsytów — ale żaden z Forsytów nie umarł jeszcze dotychczas; Forsytowie nie umierali; śmierć była niezgodna z ich zasadami, uzbrajali się też przeciwko niej, przedsiębierając instynktownie środki ostrożności, naturalne u ludzi, posiadających wielką siłę żywotną i nieznoszących zamachu na swoją własność. Forsytowie, zmieszani tego dnia z tłumem innych gości, wyróżniali się sztywniejszą jeszcze niż zazwyczaj wyniosłością, czujną, badawczą stanowczością i uroczystem dostojeństwem, jakgdyby zwarli się w szyk obronny, grymas przezornej nieufności, cechujący twarz Soamesa Forsyta, znalazł dzisiaj odbicie na obliczach wszystkich Forsytów. Cała rodzina sprężyła się na straży.
Podświadoma obraźliwość zachowania się ich wszystkich uczyniła z przyjęcia u starego Jolyona moment psychologiczny historji rodu, stała się zaczątkiem jej dramatu.
Forsytowie byli czemś dotknięci; nie każdy Forsyte poszczególnie, ale Forsytowie jako całość, jako rodzina. Uzewnętrzniało się to w doskonalszem jeszcze niż zwykle nieposzlakowaniu stroju, w spotęgowanej wylewności uczuć rodzinnych, w wyolbrzymieniu dostojności rodu i... w pogardliwym grymasie wietrzenia czegoś zagrażającego. Forsytowie wietrzyli to, co nieuchronnie wydobywa na jaw zasadnicze rysy każdej zbiorowości społecznej, grupy czy osobnika — wietrzyli niebezpieczeństwo. Przeczuwanie niebezpieczeństwa nadawało tarczy ich wzmożony błysk świetności. Po raz pierwszy ujawniali oni, jako rodzina, instynktowne poczucie zetknięcia się z czemś obcem, z czemś, oo im zagraża.
Oparty o fortepian mężczyzna okazałej postawy opancerzył potężną swoją pierś dwiema kamizelkami z wetkniętą w nie rubinową szpilką, zamiast, jak przy pospolitszych okazjach, jednej, atłasowej, z szpilką djamentową. Wyłaniająca się z ponad jedwabistych tych przepychów gładko ogolona, kwadratowa, starcza, blada jego twarz barwy wyblakłej skóry jaśniała szczególnie uroczystem dostojeństwem. Był to Swithin Forsyte. Tuż przy oknie, gdzie był większy niż w całym salonie dostęp świeżego powietrza, bliźniak jego, James (obaj, zarówno gruby Swithin, jak chudy James, byli braćmi starego Jolyona) mierzący, tak samo jak Swithin, zgórą sześć stóp wzrostu, ale bardzo szczupły, jakgdyby od urodzenia już przeznaczyła go natura do jakgdyby od urodzenia już przeznaczyła go natura do utrzymania równowagi w rodzinie, siedział w zwykłej swojej, pochylonej naprzód pozie. W szarych jego oczach tkwił wyraz skupionej tajnej troski. Zrzadka tylko ogarniały one nagłym, badawczym błyskiem całe otoczenie. Policzki jego żłobiły dwie równoległe, podłużne bruzdy, czyniąc je jeszcze chudszemi; długą, starannie ogoloną górną jego wargę okalał po obu stronach zarost bokobrodów. W palcach obracał na wszystkie strony porcelanową filiżankę. W pobliżu, słuchając, co mówi do niego ubrana na brązowo dama, siedział, blady, ciemnowłosy i równie starannie ogolony, syn jego, Soames, podciągając do góry podbródek i marszcząc nos owym wspomnianym już uprzednio grymasem pogardliwej nieufności, jakgdyby w ujemnej ocenie jajka, o którem wiedział naprzód już, że nie będzie go mógł strawić. Siedzący poza nim jego stryjeczny brat, wysoki George, syn piątego Forsyta, Rogera, miał drwiący wyraz w rysach mięsistej twarzy, jakgdyby obmyślał jeden ze zwykłych sardonicznych swoich dowcipów.
Wszystkich ogarnął związany z wydarzeniem dnia niezwykły nastrój.
Rządkiem, jedna tuż przy drugiej, zasiadły trzy panie-ciotki: Anna, Hester (obie stare panny, które tem samem zachowały rodowe nazwisko Forsytów) i Jula — zdrobniałe od imienia Julji — która we wczesnej młodości zapomniała do tego stopnia, co winna była swojemu rodowi, że poślubiła Septimusa Halla, człowieka nader wątłej konstytucji. Przeżyła go też o wiele lat. W raz z młodszą i starszą swoją siostrą mieszkała teraz w domu szóstego i najmłodszego ich brata, Tyma, na Bayswater Road. Każda z tych pań trzymała wachlarz w ręce i każda barwnym jakimś szczegółem stroju, odświętnem piórem czy broszą podkreślała uroczysty charakter zebrania.
W środku pokoju, pod świecznikiem, stał, jak przystoi gospodarzowi domu, sam stary Jolyon, głowa rodu Forsytów. Osiemdziesięcioletni starzec miał, dzięki swojej pięknej, srebrno-siwej głowie, wypukłemu, sklepionemu czołu, małym ciemno-szarym oczom i ogromnym, siwym, rozłożyście opadającym poniżej silnie zarysowanej szczęki wąsom, wygląd patrjarchalny. Pomimo jednak wychudłej twarzy i zapadłych skroni, zdawał się zachowywać wciąż jeszcze niespożyte siły młodości. Trzymał się niezmiernie prosto, a przebiegłe, bystre jego oczy nie utraciły nic z dawnego swojego blasku. Tem wytłumaczyć się dała niechęć i nieufność w stosunku do niego ludzi drobniejszej postaci, na których wywierał wrażenie wyższości. Rządząc się w ciągu nieskończonego szeregu lat własną wolą, zdobył sobie usankcjonowane przez czas prawo do niej. Nigdy też nie przyszłoby staremu Jolyonowi na myśl, że należy przybrać nieufny czy obronnie wyzywający wyraz twarzy.
Pomiędzy nim a czterema obecnymi jego braćmi: Jamesem, Swithinem, Mikołajem i Rogerem, wiele zachodziło podobieństwa i wielkie też dzieliły ich różnice. Każdy z tych braci znacznie różnił się od innych, mimo to wszyscy wzajem byli do siebie podobni.
Odmienne rysy pięciu tych twarzy i odrębność wyrazu każdej z nich znaczyła wspólna cecha stanowczości, ujawniona w energicznym zarysie podbródka, stanowiąca wspólny podkład powierzchownych odrębności i nadająca wszystkim charakterystyczne piętno rasowe, sięgające zbyt zamierzchłej przeszłości, aby można było zbadać jego powstanie, zbyt odległe i ustalone, aby podlegać mogło dyskusji — istny stempel urzędowy, a zarazem najpewniejsza gwarancja pomyślności rodu.
To samo piętno, może nieco mniej wyraziste, ale niezaprzeczone, znak czegoś niedającego się wyplenić z duszy rodu, cechowało młodsze pokolenie, zarówno w osobie George’a o turzej twarzy oraz bladego, dzielnego Archibalda, jak i młodego Mikołaja z jego łagodną, badawczą uporczywością i wreszcie pełnego powagi i tępej determinacji Eustachego.
W ciągu omawianego popołudnia wszystkie te twarze, tak różne i równocześnie tak podobne, zdradzały wyrazem swoim nieufność skierowaną niewątpliwie do osobnika, którego poznanie było właściwym celem zgromadzenia się ich tutaj.
O Filipie Bosinney’u wiadomo było, że jest młodym człowiekiem bez majątku, ale dziewczęta z rodu Forsytów zaręczały się dawniej już z niezamożnymi chłopcami i wychodziły za nich zamąż. Nie ten fakt też nadewszystko wzbudzał wątpliwości w umysłach członków rodziny. Bodaj, że sami oni nie umieliby wyjaśnić powodu nieufności, kryjącego się we mgle ploteczek rodzinnych. Jeden tylko szczegół nie ulegał kwestji, fakt złożenia przez młodego człowieka ceremonjalnej wizyty ciotkom: Annie, Juli i Hester, w miękkim szarym kapeluszu — w miękkim, szarym kapeluszu, nie nowym w dodatku! — w zdefasonowanem nakryciu głowy ze zmiętem rondem.
— Jakie to dziwne, moja droga — jakie niezwykłe!
Ciotka Hester, przechodząc przez mały, ciemny przedpokój (miała nieco krótki wzrok) chciała strącić nieszczęśliwy kapelusz końcem bucika ze stołka, przyjąwszy go za obcego, wyliniałego, natrętnego kota. — Tommy miewał takich, nieprzynoszących mu zaszczytu przyjaciół.
Spłoszona była, widząc, że mniemany kot nie porusza się z miejsca.
Jak artysta doszukuje się zwykle znamiennego drobnego szczegółu, będącego niejako wcieleniem zasadniczego charakteru danej sceny, miejsca czy osoby, tak samo bezwiedni ci artyści — Forsytowie — intuicyjnie uczepili się owego kapelusza. Był on dla nich znamiennym szczegółem, streszczającym w sobie właściwy sens i istotę całej sprawy; każdy też z nich zadawał samemu sobie pytanie:
— Czy ja sam złożyłbym takiego rodzaju wizytę w takim kapeluszu?
I każdy też odpowiadał na to pytanie przecząco, a niektórzy, obdarzeni bujniejszą od innych wyobraźnią, dodawali:
— Nie, nie przyszłoby mi coś podobnego nigdy do głowy! George, usłyszawszy opowiadanie o miękkim, szarym kapeluszu, wyszczerzył zęby w rodzaju uśmiechu. Kapelusz najwidoczniej włożony był umyślnie, na żart! On sam znał się najlepiej na podobnych kawałach.
— Co za impertynencja! — rzekł. — Pirat!
I to słówko: „pirat!“ przechodzić zaczęło z ust do ust, stając się stopniowo ulubionym sposobem określania Bosinney’a.
Ciotki zrobiły Junie zarzut z powodu nieszczęsnego kapelusza.
— Nie powinnaś mu była pozwolić, moja droga! — zadecydowały.
Juna odpowiedziała po swojemu ostro i hardo — była wcieleniem samowoli.
— O, a cóż to szkodzi? Fil nie wie nigdy, co ma na sobie!
Zuchwałej tej odpowiedzi nie mógł nikt dać wiary. Człowiek, który nie wie, co ma na sobie?! Nie, nie! To niepodobna!
Kim właściwie jest ten młodzieniec, którem u tak świetnie udało się zaręczyć z Juną, uznaną dziedziczką starego Jolyona? Wiedziano, że jest z zawodu architektem; nie stanowi to jednak samo przez się wystarczającej racji noszenia podobnego kapelusza. W pośród Forsytów nie było ani jednego architekta, jeden z nich wszelako znał osobiście architekta, który nigdy nie poważyłby się złożyć w takim kapeluszu oficjalnej wizyty podczas londyńskiego sezonu. Jest w tem coś niebezpiecznego!... niebezpiecznego!...
Juna nie uznawała tego, oczywiście, ale Juna, pomimo nieskończonych swoich jeszcze dziewiętnastu lat, była taka pewna siebie! Poważyła się wszak oświadczyć w rozmowie z panią Soamesową — zawsze tak pięknie ubierającą się — że pióra są pospolite. Pani Soamesowa przestała, pod wpływem niedopuszczającego dyskusji sądu Juny, nosić pióra. Tak, kochana Juna jest bardzo stanowcza w wyrażaniu swoich opinij!
Cała ta podejrzliwość, ten krytycyzm i zdecydowana nawet ta nieufność nie przeszkodziły jednak Forsytom zgromadzić się w dom u starego Jolyona na jego zaproszenie. Przyjęcie w Stanhope Gate było wielką rzadkością; nie urządzano tu zebrań towarzyskich od lat dwunastu, od dnia śmierci starej pani Jolyonowej.
Nigdy jeszcze nie stawiła się rodzina tak w komplecie, jak tym razem, bowiem zespoleni tajemniczemi węzłami jedności, pomimo pozornie dzielących ich różnic, uzbroili się Forsytowie przeciwko wspólnemu wrogowi. Jak stado bydła, zbijające się na widok psa, łeb przy łbie i bok przy boku w jedną skupioną gromadę, zwarli się oni murem, gotowi runąć na intruza i stratować go na śmierć. Zjawili się też niewątpliwie, aby zasięgnąć języka, a także aby wymiarkować, jaki będzie każdy z nich musiał dać prezent ślubny. Jakkolwiek zazwyczaj kwestja podarunków ślubnych ustalana bywała w ten sposób, że jeden pytał drugiego: — „Co właściwie ty dajesz?... Mikołaj daje łyżki...“ pozostawała jednak sprawa ta w znacznej zależności od osoby narzeczonego. O ile był to młodzieniec wytworny, ogładzony i wyglądający na zamożnego, bardziej było wskazane ofiarowywanie mu ładnych rzeczy, liczył bowiem na takie. W końcu dawał każdy podarek najwłaściwszy i najodpowiedniejszy dzięki uzgodnieniu tej kwestji — w taki sam sposób, jak uzgadniane 22 bywają ceny na zebrania giełdowem — na specjalnem posiedzenia rodzinnem w wygodnym, należącym do Tymoteusza, domu z czerwonych cegieł w Bayswater, wychodzącym na Park i zamieszkałym przez ciotki: Annę, Julę i Hester, gdzie ustanawiano ostatecznie i nieodwołalnie. co kto ma ofiarować.
Niepokój rodziny Forsytów usprawiedliwiała sama już wzmianka o kapeluszu. Czy podobna, czy zresztą słusznie byłoby, aby jakakolwiek rodzina, licząca się z zewnętrznem i formami, a to cechować wszak winno każdą rodzinę, należącą do zamożnego wyższego mieszczaństwa, nie miała się niepokoić?!
Sprawca tego zaniepokojenia stał w drzwiach sąsiedniego pokoju, rozmawiając z Juną. Jego kędzierzawa czupryna była wyraźnie zwichrzona, jakgdyby symbolizująca zdziwienie na widok niezwykłości tego, co działo się dokoła. Sprawiał też do pewnego stopnia wrażenie człowieka, podkpiwającego w duszy ze wszystkich i ze wszystkiego.
George zwrócił się na uboczu do brata swojego, Eustachego:
— Wygląda, jakgdyby chciał połknąć nas, bezczelny pirat!
„Bardzo dziwnie wyglądający ten człowiek“, jak wyraziła się o nim w następstwie pani Small, był średniego wzrostu i krzepkiej budowy, miał bladą, smagłą cerę, płowy wąs, mocno wystające kości policzkowe i ściągłą, zapadniętą twarz. Czoło ścięte było ku tyłowi i kopulasto uwypuklało się ponad oczami, przypominając nieco czoła, oglądane w lwiej klatce w Ogrodzie Zoologicznym. Oczy miał złotawe, barwy xeresu, chwilami krępująco roztargnione. Stangret starego Jolyona, który odwoził Junę i Bosinney’a do teatru, podzielił się swojem wrażeniem z lokajem:
— Licho go tam wie, co za jeden. Coś jak nawpółoswojony lampart.
Coraz kto inny z Forsytów zbliżał się, aby rzucić na niego okiem.
Juna stanęła przed nim, służąc mu za parawan przed natrętną tą ciekawością. Maleńka, drobna figurka, „cała złożona z włosów i ducha“, jak się ktoś wyraził kiedyś o niej, miała błękitne, śmiało patrzące na ludzi oczy, twardo zarysowany podbródek i kwitnącą cerę. Twarz jej i cała postać wydawały się zbyt nikłe i subtelne na dźwiganie wieńczącej je korony miedziano-złotych włosów.
Wysoka, kształtna kobieta, którą jeden z członków rodziny porównał niegdyś do pogańskiej bogini, stała przed młodą parą, przyglądając się jej z przyćmionym nieco uśmiechem.
Dłonie jej, obciągnięte perłowym zamszem rękawiczek, skrzyżowane były jedna na drugiej; poważną, uroczą twarz skłoniła nieco na bok, przykuwając do siebie spojrzenia wszystkich mężczyzn. Postać jej kołysała się zwiewnie, jakgdyby w takt poruszania się powietrza. Leciuchny, ciepły rumieniec słabo barwił jej policzki; wielkie, głębokie oczy miały miękki wyraz słodyczy. Nadewszystko jednak lgnęły spojrzenia męskie do jej warg — zadających pytania, czy odpowiadających na nie z niezmiennym, przyćmionym zawsze uśmiechem. Były to wargi zmysłowe i razem słodkie, zdające się tchnąć ciepło i aromat wonnego kwiatu.
Obserwowana przez nią para narzeczonych nieświadoma była, że jest przedmiotem zaciekawienia bogini. Pierwszy zauważył jej obecność Bosinney, który zapytał o jej nazwisko.
Juna podprowadziła narzeczonego ku pięknie zbudowanej kobiecie.
— Irena jest moją najserdeczniejszą przyjaciółką — rzekła. — Chcę, żebyście zaprzyjaźnili się z sobą oboje.
To wyrażone tonem rozkazu życzenie małej panienki wywołało uśmiech na twarzy wszystkich trojga. Soames Forsyte, zbliżywszy się niepostrzeżenie, stanął za kobietą o pięknych kształtach, która była jego żoną i poprosił:
— Przedstaw i mnie także.
Stale widzieć go było można na publicznych takich zebraniach u boku żony, a ilekroć nawet obowiązki towarzyskie odwoływały go od niej, śledził ją zdala oczami, na których dnie tkwił dziwny wyraz czujności i tęsknoty.
Ojciec Soamesa, James, badał wciąż jeszcze, siedząc przy oknie, markę fabryczną trzymanej w ręce porcelanowej filiżanki.
— Dziwię się, że stary Jolyon pozwolił na to narzeczeństwo — zwrócił się do ciotki Anny. — Niema, jak słyszę, widoków pobrania się ich w ciągu lat jeszcze. Ten młody Boosinney (wymawiał „o“ przeciągle w przeciwieństwie do krótkiego brzmienia tej głoski w sposobie wymawiania nazwiska narzeczonego) jest podobno zupełnie bez środków. Jak wydawałem moją Winifredę za Dartiego, kazałem mu wyliczyć się z każdego posiadanego grosza i umieścić wszystko na pewnej lokacie. Dobrze się stało; do dzisiaj nie mieliby napewno ani grosza!
Ciotka Anna, rozparta na aksamitnym fotelu, podniosła oczy na mówiącego. Czoło jej obramowane było siwemi lokami, niezmienionemi od dziesiątków lat i powodującemi zatracenie przez członków rodziny pojęcia o czasie. Nie odpowiedziała; w rzadkich tylko okazjach przemawiała, szczędząc swój starczy głos; nie mającem u wszelako czystego sumienia Jamesowi starczyło wymowne spojrzenie jej za odpowiedź.
— O — dodał — na to, że Irena nie miała posagu, nie mogłem już nic poradzić. Soamesowi tak pilno było do ślubu, że aż wychudł przez czas starania się o nią.
Odstawiając ostrożnie filiżankę na wieko fortepianu, rzucił okiem na grupę przy drzwiach.
— Dobrze się jednak stało, że jest tak jak jest.
Ciotka Anna nie zażądała bliższego wyjaśnienia dziwnego tego zdania. Wiedziała, co przez to rozumie. Irena, nie mając pieniędzy, nie odważy się na niedorzeczność popełnienia czegoś niewłaściwego, przebąkiwano bowiem — tak, szeptano sobie na ucho — że Irena zażądać miała jakoby oddzielnego pokoju. Oczywiście jednak Soames nie...
James przerwał jej domysły...
— Gdzie podziewa się Tymoteusz? — zapytał. — Czy nie przyjechał z wami?
Zaciśnięte wargi Anny rozchylił zarys tkliwego uśmiechu.
— Nie, uważał za nierozsądne narażać się przy panującym dyfterycie. Taki jest skłonny do chwytania zarazków.
— O, tak, ten umie dbać o swoje zdrowie — rzucił James. — Ja nie mógłbym pozwolić sobie na takie chuchanie na siebie.
Trudno byłoby orzec, co było nutą górującą w tej uwadze — podziw, zazdrość, czy pogarda.
Tymoteusz w istocie zrzadka tylko bywał widzialny. Najmłodszy z rodzeństwa, wydawca z zawodu, już przed kilku laty, kiedy interesy wydawnicze były napozór w pełni rozkwitu, przewidując stagnację, która nie nastąpiła wprawdzie jeszcze, ale która, zdaniem wszystkich, musiała nastąpić, sprzedał swój udział w firmie, produkującej głównie książki treści religijnej i ulokował pokaźny, osiągnięty z tej sprzedaży, kapitał w dających trzy procent papierach państwowych. Krokiem tym wyodrębnił się odrazu z pośród całej rodziny, bowiem żaden z Forsytów nie zadawalniał się nigdy procentem niższym niż cztery od sta. Wyodrębnienie to zwolna, ale nieuchronnie odbiło się na jego usposobieniu, bardziej niż u innych skłonnem do nadmiernej ostrożności. Stał się postacią mityczną nieledwie — rodzajem wcielonego pojęcia bezpieczeństwa, stanowiącego najgłębsze i najtrwalsze podłoże światopoglądu Forsytów. Nie popełnił też nigdy nieprzezorności ożenienia się i wzięcia na swoje barki ciężaru posiadania dzieci i rodziny.
James dokończył swoje uwagi, opukując filiżankę:
— To nie jest prawdziwy stary Worcester... Jolyon musiał powiedzieć ci coś o tym młodym człowieku. O ile mnie wiadomo, nie ma on żadnego ustalonego interesu, żadnych stałych dochodów, ani żadnych mających jakieś znaczenie stosunków, ale zresztą, nie wiem nic — nikt nigdy mi o niczem nie mówi.
Ciotka Anna potrząsnęła głową. Starcza jej twarz drapieżnego ptaka o zarysowanych ostro linjach czworokanciastego podbródka drgnęła niespokojnie; pająkowato zakrzywione jej palce mocno się wzajem oplotły i zacisnęły, jakgdyby dopomagając jej w ten sposób do skupienia całej siły woli.
Najstarsza ze wszystkich Forsytów. prześcigająca ich o szereg lat, zajmowała wśród rodziny szczególne stanowisko. Oportuniści i samoluby, każdy zosobna i wszyscy razem — nie więcej zresztą niż ogół ich sąsiadów — tracili wobec nieugiętej postaci ciotki Anny grunt pod nogami. Cóż więc w poważniejszych okazjach pozostawało im czynić innego, jak poprostu unikać jej?
Zakładając jedną na drugą długie, cienkie swoje nogi, mówił James w dalszym ciągu:
— Jolyon postąpi naturalnie po swojemu. Nie ma dzieci — urwał nagle, przypomniawszy sobie o istnieniu syna starego Jolyona, Jolyona juniora, ojca Juny, który ongi tyle narobił wrzawy, przekreśliwszy swoją egzystencję opuszczeniem żony i dzieci, i ucieczką z cudzoziemką guwernantką. — Zresztą — dokończył śpiesznie — jeżeli mu się tak podoba, może sobie pozwolić. Stać go na to. Ciekawe, ile jej przeznaczy. Przypuszczam, że tysiąc funtów rocznie; komuż innemu miałby pozostawić swoje pieniądze?
Wyciągnął rękę, aby uścisnąć podaną sobie dłoń fertycznego, gładko wygolonego jegomościa, o zupełnie prawie łysej czaszce, z długim, przełamanym nosem, pełnemi wargami i zimnemi, szaremi oczami pod osłoną prostokątnych brwi.
— A, Nick, jak się masz? — odezwał się.
Mikołaj Forsyte przypominający wyglądem przedwcześnie przemądrzałego uczniaka, pośpiesznie trzepotliwym, ptasim niejako ruchem dotknął zimnej dłoni Jamesa końcami jeszcze zimniejszych bodaj palców i natychmiast cofnął je. Legalną zupełnie drogą zdobył znaczny majątek, prowadząc, jako dyrektor, handlowe jakieś przedsiębiorstwo.
— Mam się źle — mruknął niechętnie — chory byłem przez cały tydzień; nie mogę sypiać. Doktór nie umie powiedzieć dlaczego. Mądry z niego chłop; gdyby nie to, nie wzywałbym go; niewiele mam jednak z niego prócz rachunków za wizyty.
— Doktorzy! — wtrącił James, skwapliwie podejmując poruszony temat. — Miałem ich już wszystkich, ilu ich jest w Londynie, dla siebie i dla moich. Żadnego z nich pożytku; niepodobna niczego się od nich dowiedzieć. Weź chociażby Swithina. Dużo mu pomogli? Przyjrzyj mu się — grubszy niż kiedykolwiek, potwornie gruby. Tak go mordują, a mimo to nie mogą zmniejszyć jego wagi. Przyjrzyj mu się!
Swithin, wysoki, barczysty, bujnie rozrosły, z wypuczoną piersią niby odęty gołąb w upierzeniu jaskrawych swoich kamizelek, nadchodził ku nim napuszonym krokiem.
— Hm... Jak się macie? — zapytał tonem obytego z formami salonowca — jak się miewacie?
Każdy z trzech braci, patrząc na obu pozostałych, przybierał pogrzebowo ponurą minę, wiedząc z doświadczenia, że będą obaj usiłowali prześcignąć i zaćmić go opisem własnych dolegliwości.
— Mówiliśmy właśnie — rzekł James — że nie tracisz na wadze.
Swithin wybałuszył blade, okrągłe oczy, jakgdyby niezupełnie dosłyszawszy, o czem mowa.
— Nie tracę na wadze? Jestem w doskonałej formie — odparł, pochylając się nieco naprzód — nie taki chudzielec jak ty!
W obawie jednak, aby nie uronić nic z rozmiaru wypukłej swojej piersi, cofnął się, zastygając w nieruchomej pozie, o nic bowiem nie dbał bardziej, aniżeli o zachowanie wyniosłego wyglądu.
Ciotka Anna spoglądała starczemi oczyma na jednego po drugim. Spojrzenie jej było zarazem wyrozumiałe i surowe. Zkolei wszyscy trzej bracia ogarnęli wzrokiem Annę. Zaczynała nieco już podupadać na siłach. Nadzwyczajna kobieta! Osiemdziesiąt sześć lat, jak obszył. Może pożyć jeszcze dziesięć lat, choć nigdy nie była szczególnie silnej konstytucji. Bliźniacy, Swithin i James, mieli dopiero po siedemdziesiąt pięć lat a Mikołaj całkiem jeszcze dziecko, niewięcej niż siedemdziesiąt, czy coś koło tego. Wszyscy byli silni i tem się wzajem pocieszali. Ze wszystkich form własności za najbardziej cenną, bowiem najbliżej oczywiście ich dotyczącą, uważali szacowne zdrowie własne.
— Organizm mam w zupełnym porządku — zaczął James — nerwy tylko mi nie dopisują. Najmniejszy drobiazg drażni mnie piekielnie. Będę musiał pojechać do Bath.
— Bath! — mruknął Mikołaj. — Próbowałem Harrogate. Nic niewarte. Potrzebne mi powietrze morskie. Niema nic nad Yarmouth. Sypiam tam...
— Fatalnie dokucza mi wątroba — przerwał Swithin, cedząc wyrazy. — Przeraźliwe bóle w tej okolicy — dotknął ręką prawego boku.
— Brak ruchu! — mruknął James, nie odrywając oczu od porcelanowej filiżanki i dodając szybko: — I ja miewam bóle tutaj.
Swithin spąsowiał, napuszony jak stary indyk.
— Ruchu?! — oburzył się. — Używam go aż nadto! Nie korzystam nigdy z windy w Klubie.
— Nie wiedziałem — pośpieszył James usprawiedliwić się. — Nie wiem nigdy nic o innych, nikt mi nic nie mówi.
Swithin utkwił w nim badawczo wzrok i wreszcie zapytał:
— Co robisz na ten ból?
James rozpromienił się.
— Ja? — zaczął — biorę lekarstwo, w którego skład wchodzi...
— Jak się stryj ma?
Stanęła przed nim Juna, podnosząc rezolutną twarzyczkę z ponad nizin drobnej swojej figurki ku wyżynom rozłożystej postaci stryja i wyciągając do niego rączkę.
Wyraz rozpromienienia zgasł na twarzy Jamesa...
— Jak się masz? — wywzajemnił się, pochylając ku niej głowę. — Słyszę, że jedziesz jutro do Walji, do ciotek tojego narzeczonego? Będziesz tam miała ciągle deszcz. To nie jest prawdziwy stary Worcester — dodał opukując filiżankę. — Zato garnitur, który dałem na ślubny prezent twojej matce, był najautentyczniej prawdziwy.
Juna przywitała się uściśnieniem dłoni z wszystkimi trzema stryjami i zwróciła się do ciotki Anny. Wyraz niezmiernej słodyczy rozpromienił twarz staruszki, która, dygocąc z tkliwego wzruszenia, ucałowała policzki dziewczątka.
— Wyjeżdżasz więc na cały miesiąc, kochanie?
Juna poszła dalej, a ciotka Anna śledziła wzrokiem szczupłą, drobną jej figurkę. Okrągłe, barwy stali oczy starej kobiety, zaczynające zachodzić już bielmem, jak oczy ptaka, żądnie wypatrywały postaci młodej dziewczyny wpośród stłoczonego dokoła niej i żegnającego się już tłumu. Końce palców staruszki zaciskały się wzajem coraz mocniej w sprężonym wysiłku odzyskania całej dawnej potęgi woli przed ostatecznym, nieuniknionym już jej zanikiem.
— Tak — rozmyślała — wszyscy są tacy dobrzy; mnóstwo ludzi przyszło jej powinszować i złożyć życzenia. Powinna czuć się bardzo szczęśliwą.
Pośród tłumu, skupionego przy wyjściu — strojnego tłumu, złożonego z przedstawicieli rodzin adwokatów, lekarzy, bankowców i innych zawodów, jakim oddaje się wyższe mieszczaństwo — było co najwyżej dwadzieścia procent Forsytów; ciotce Annie wszelako wydawało się, że wszyscy są Forsytami — niewiele się w istocie od tam tych różnili, nic dziwnego też, że widziała w nich krew swojej krwi i kość swojej kości. Ród ten był całym jej światem; nie chciała znać żadnego innego; nigdy może nawet nie znała żadnego innego. Wszystkie ich drobne tajemnice, ich zaręczanie się, śluby, drogi powodzenia każdego z nich, kwestja zarabiania przez nich pieniędzy — wszystko to było jej własnością, jej rozkoszą, je życiem. Poza tem zlewało się dla niej wszystko inne w mglistą, mętną mieszaninę faktów i osób, pozbawionych istotnego znaczenia. Z tym specyficznie właściwym jej światem będzie musiała się rozstać, kiedy i na nią przyjdzie kolej umierać; ten właśnie stosunek jej do niego nadawał prawdziwą doniosłość jej osobie, utrwalił w niej utajone owo poczucie własnego znaczenia, bez którego nikt z nas nie potrafiłby wcale żyć. Z dniem każdym też coraz żądniej lgnęła do tego poczucia i chociaż życie uciekało od niej coraz bardziej, zdecydowana była utrzymać ten swój świat aż do końca.
Przyszedł jej na myśl ojciec Juny, młodszy Jolyon, który uciekł z ową dziewczyną cudzoziemką. O! Jaki cios bolesny dla jego ojca i dla nich wszystkich! Tak wiele zapowiadający młody człowiek! Tragiczny cios, mimo że obyło się, na szczęście, bez publicznego skandalu dzięki temu, iż żona młodego Jolyona nie domagała się rozwodu. Dawne dzieje! A kiedy przed sześciu laty umarła matka Juny, mąż jej poślubił ową kobietę, z którą miał, jak mówiono, dwoje dzieci. Bądź co bądź jednak, utracił prawo brania udziału w dzisiejszej uroczystości, pozbawiając tem samem starą ciotkę pełnego nasycenia jej dumy rodowej, możności urzeczywistnienia należnej jej rozkoszy widzenia i uściskania bratanka, z którego tak była dumna i w którym pokładała tak wielkie nadzieje. Myśl ta napełniła goryczą niezapomnianej krzywdy stare, wierne serce ciotki Anny. Oczy jej zaszkliły się łzą. Otarła ją ukradkiem chusteczką z najcieńszej wełny.
— No i cóż, ciotko Anno? — zagadnął ją głos jakiś z poza jej pleców.
Soames Forsyte, o płaskich ramionach, o gładko ogolonych płaskich policzkach, płaski w stanie, mimo ogólną tę płaskość, miał w całej swojej postaci coś dziwnie okrągłego. Patrzył na ciotkę Annę wdół i nieco bokiem, jakgdyby chcąc dostrzec coś poprzez skrzydło własnego nosa.
— A co ciotka myśli o tych zaręczynach? — zapytał.
Oczy ciotki Anny spoczęły na nim z dumą. Soames, najstarszy z bratanków, od czasu, kiedy syn starego Jolyona rozszedł się z rodziną, był teraz jej ulubieńcem, uznawała w nim budzącego największą ufność dziedzica tradycyj rodu, który w tak krótkim czasie wymknąć się ma z pod jej kierunku.
— Bardzo szczęśliwe dla tego młodego człowieka. Przystojny chłopak, nie zdaje mi się jednak, aby był odpowiednim zupełnie narzeczonym dla naszej kochanej Juny.
Soames dotknął brzegu złoconego świecznika.
— Oswoi go — odparł, wilżąc ukradkiem palec i pocierając nim wypukłe ozdoby. — To prawdziwa stara pozłota; nie dostanie teraz takiej. Ubieganoby się o tę sztukę na licytacji u Jobsona... — Mówił zwolna, delektując się własnemi słowami, jakgdyby czuł, że rozwesela niemi starą ciotkę. Rzadko bardzo mówił w sposób tak poufny. — Chętnie sam nabyłbym ją — dodał — stara pozłota zawsze zachowuje swoją wartość.
— Jak też ty się znasz na tem wszystkiem! — zdziwiła się ciotka Anna. — A jak się ma kochana nasza Irenka?
Uśmiech zgasł na twarzy Soamesa.
— Nieźle — odparł. — Uskarża się tylko na brak snu; sypia jednak daleko lepiej aniżeli ja — uzupełnił, spoglądając w stronę drzwi, gdzie żona jego rozmawiała z Bosinney’em.
Ciotka Anna westchnęła.
— Dobrze może będzie dla niej, jak przestanie się widywać tak często z Juną. Ta nasza kochana mała Juna ma bardzo stanowczy charakter!
Soames zaczerwienił się; nagłe rumieńce szybko zjawiały się i równie szybko znikały z płaskich jego policzków i sadowiły się pomiędzy oczami, gdzie już pozostawały, jako zewnętrzna oznaka niepokojących go myśli.
— Nie pojmuję, co ona widzi w tym postrzeleńcu — wybuchnął, spostrzegłszy jednak, że nie są już sami, przerwał rozmowę, powracając ponownie do badania świecznika.
— Podobno Jolyon kupił jeszcze jeden dom — ozwał się tuż obok głos Soamesowego ojca — musi mieć multum pieniędzy, więcej, aniżeli wie, co ma z niemi zrobić! Ma to być na Montpellier Square; w sąsiedztwie Soamesa! Nigdy mi nikt o tem nie mówił. Irena nie opowiada mi nigdy nic.
— Świetnie położony; o dwie minuty ode mnie — poinformował Swithin — a z mojego mieszkania nie trwa droga do Klubu dłużej niż osiem minut.
Kwestja położenia ich domów była dla Forsytów wagi decydującej, co zresztą było rzeczą naturalną wobec tego, że tkwiła w tem cała istota ich powodzenia.
Ojciec ich, pochodzący z rodu farmerów, przybył z Dorsetshire w początku stulecia.
„Najstarszy Forsyte z Dorsetu“ — jak nazywali go bliscy przyjaciele, był z zawodu kamieniarzem, który doszedł do stanowiska majstra budowlanego. Ku końcowi życia przeniósł się do Londynu, gdzie prowadził roboty aż do swojej śmierci i pochowany został w Highgate. Pozostawił dziesięciorgu dzieciom swoim zgórą trzydzieści tysięcy funtów do podziału. Stary Jolyon, mówiąc o nim — o ile wogóle o nim wspominał — nazywał go „twardym, gruboskórym człowiekiem, pozbawionym wszelkiej ogłady“. Następne zkolei pokolenie Forsytów czuło w istocie, że przodek ten nie przynosił im wielkiego zaszczytu. Jedynym wytworniejszym rysem charakteru, jaki mogli w nim znaleźć, było jego przyzwyczajenie picia madery.
Ciotka Hester, autorytet w sprawach historji rodu, opisywała go w sposób następujący:
— Nie przypominam sobie, aby miał kiedykolwiek coś robić, przynajmniej nie za moich czasów. Był... hm... był, widzisz, właścicielem domu. Włosy miał tego samego mniej więcej koloru co stryj Swithin; szeroki w barach, figury okazalej. Czy był wysoki? N...nie... niebardzo wysoki — mierzył pięć stóp i pięć cali, o twarzy piegowatej. — Cerę miał świeżą. Pamiętam, że zwykł pić maderę. Ale najlepiej zapytaj o niego ciotkę Annę. Kim był jego ojciec? Miał... miał coś do czynienia z rolą w Dorsetshire, nad morzem.
James wybrał się tam kiedyś osobiście, żeby stwierdzić na miejscu, skąd właściwie pochodzi ich ród. Znalazł dwie stare zagrody gospodarskie i drogę kołową, odciśniętą w różowawym gruncie i prowadzącą do młyna nad zatoką, nadto mały, szary kościółek, podparty zewnętrznemi filarami i jeszcze mniejszą, jeszcze bardziej szarą kapliczkę. Rzeczułka, obracająca kola młyńskie, wpadała do zatoki tuzinem spienionych strumyków, i po grząskiem tem ujściu uganiały się prosiaki i świnki. Mgła spowijała dalszy plan pejzażu. W tym właśnie zakątku, tonąc stopami w błotnistym gruncie i zwracając twarze ku morzu, udreptywali pierwotni Forsytowie drogi tutejsze tydzień po tygodniu w ciągu setek lat.
Czy James żywił nadzieję znalezienia tu dziedzictwa, czy też szacownych jakich pamiątek — trudno orzec. Faktem jest, że powrócił do miasta grubo nie w humorze, siląc się w sposób iście wzruszający na pokrywanie doznanego zawodu możliwie dobrą miną.
— Niewiele czego mogłem się dowiedzieć — oznajmił — wioska jak tysiące innych, odwieczna jak świat.
Odwieczność ta starczyła im za pociechę. Stary Jolyon, w którym od czasu do czasu wzbierała desperacka uczciwość, wspominając o swoich przodkach, mawiał:
— Drobni ziemianie, najpewniej mizerne szaraki.
Powtarzał jednak wyraz „ziemianie“, jakgdyby znajdował w tem określeniu pewną pociechę.
Wszystkim Forsytom powiodło się tak świetnie, że wszyscy, jak to się mówi, byli ludźmi na stanowiskach. Mieli udziały w rozmaitych przedsiębiorstwach, i, jak dotychczas — z wyjątkiem Tymoteusza — nie lokowali kapitałów w rencie państwowej, bowiem niczego w życiu nie obawiali się bardziej, aniżeli wyciągania tylko trzech procent ze swoich pieniędzy. Kolekcjonowali też obrazy i podtrzymywali takie instytucje dobroczynne, które mogły przynosić pożytek ich domownikom na wypadek starości czy choroby. Po ojcu, majstrze murarskim, odziedziczyli skłonność do cegły i wapna. W zaczątkach swoich najprawdopodobniej członkowie jednej z pierwotnych sekt, stali się teraz naturalnym biegiem rzeczy wyznawcami Kościoła Anglikańskiego i wymagali od żon swoich i dzieci możliwie regularnego uczęszczania do najwytworniejszych świątyń stolicy. Gdyby ktoś poważył się podać w wątpliwość ich chrystjanizm, zadziwiłby ich i dotknął boleśnie. Niektórzy z nich opłacali własne ławki w kościele, dając w ten sposób najpraktyczniejszy wyraz swojemu sympatyzowaniu z nauką Chrystusa.
Ich rezydencje, umieszczone w określonych odległościach dokoła parku, stały jakgdyby na czatach, wypatrując czujnie, czy aby nie wymyka im się ze szpon samo owo serce Londynu, do którego parły ich najtajniejsze żądze i czy nie obniża się tem samem ich wartość we własnem ich pojęciu.
I tak: stary Jolyon mieszkał w Stanhope Place; Jamesowie w Park Lane; Swithin w samotnych wspaniałościach pomarańczowych i błękitnych komnat w okolicy Hyde Parku — pozostawał w stanie bezżennym, ani mu na myśl przyszło się ożenić! — Soarnes z żoną w zacisznem gniazdku za Knightsbridge; Rogersowie w Prince’s Gardens. (Roger był owym niezwykłym Forsytem, który postanowił — i zamiar swój przeprowadził — wychować czterech swoich synów odmiennie niż to się działo u innych członków rodu, dając im do ręki nowy fach. „Co?! Dbać przez całe życie tylko o zaokrąglanie własności nieruchomej? Nie, nic z tego! Ja sam nigdy nie robiłem nic innego!“ — mawiał przytem.)
Haymansowie zkolei — pani Haymans była jedyną zamężną siostrą Forsytów — mieszkali w domu, położonym na wzgórzu Campden; dom ten rozplanowaniem swojem przypominający kształt żyrafy, był tak wysoki, że przyglądającym się mu drętwiał kark; Mikołaj z rodziną rezydował w Landbroke Grove, rozległej siedzibie znacznej wartości, i wreszcie ostatni, bynajmniej nienajgorszy, Tymoteusz, zajmował apartamenty przy Rayswater Road, gdzie Anna, Jula i Hester mieszkały pod jego opieką.
James długo rozmyślał i wreszcie zapytał gospodarza domu, zarazem brata swojego, ile dał za kamienicę na Montpellier Square. On sam zawsze miał ochotę na kupno w tamtej okolicy, żądano jednak od niego sum horendalnych.
Stary Jolyon wyszczególnił warunki kupna.
Dwudziestodwuletnia dzierżawa? — upewnił się James — właśnie o ten dom dobijałem targu, dałeś za dużo za niego!
Stary Jolyon zmarszczył gniewnie czoło.
— Nie mówię tak dlatego, żebym sam chciał go mieć — pośpieszył James dodać — nie odpowiadałby mi za tę cenę. Soames zna dobrze ten dom, będzie mógł ci powiedzieć. Warto wysłuchać jego zdania.
— Nie dbam ani trochę o jego zdanie — odciął się stary Jolyon.
— Hm... wolna wola... Mówię jednak, że warto wysłuchać. A zresztą, zrobisz po swojemu. Dowidzenia! Jedziemy do Hurlingham. Juna wybiera się, jak słyszę, do Walji. Co będziesz robił tu sam? Możebyś zjadł z nami obiad?
Jolyon odmówił. Odprowadził gości aż do drzwi wejściowych, dopomógł im wsiąść do ich karocy, kiwnął im głową na pożegnanie i zapomniał o swoim spleenie. Żona Jamesa siedziała na przedniem siedzeniu, zwrócona twarzą do koni, wysoka i majestatyczna, w koronie jasnokasztanowatych jeszcze włosów; po lewej jej ręce Irena. Obydwaj mężowie, ojciec i syn, siedzieli naprzeciwko swoich żon nieco przechyleni naprzód, jakgdyby oczekiwali czegoś od nich.
Stary Jolyon patrzył na odjeżdżających w pełnem świetle słonecznem, śledził wzrokiem ich drganie i podskakiwanie na sprężynowych poduszkach pojazdu, ich kołysanie się wraz z każdem jego poruszeniem.
Pierwsza przerwała panujące w pojeździe milczenie pani Jamesowa.
— Widzieliście kiedy podobną kolekcję dziwadeł?
Soames, patrząc na nią z pod oka, kiwnął głową, zauważył jednak, że Irena rzuciła na niego ukradkiem jedno z nieodgadnionych swoich spojrzeń. Bardzo prawdopodobnie zrobiła każda z poszczególnych odnóg rodowego pnia Forsytów tę samą uwagę, wracając do domu z przyjęcia u starego Jolyona.
Z pośród ostatnich opuszczających jego dom gości czwarty i piąty brat, Mikołaj i Roger, wyszli razem, kierując się przez Hyde Park ku stacji kolei podziemnej przy ulicy Praed. Podobnie jak wszyscy inni Forsytowie w poważniejszym wieku, trzymali i oni własne konie i nigdy nie brali dorożek, o ile tylko mogli uniknąć tego.
Dzień był słoneczny, drzewa parkowe zieleniły się bogactwem czerwcowego listowia. Bracia zdawali się nie spostrzegać piękna otaczającej natury, przyczyniało się ono jednak do ożywienia przechadzki i rozmowy.
— Tak — rzekł Roger — ładna kobieta ta żona Soamesa. Słyszałem, że nieszczególnie z sobą żyją.
Ten brat miał wypukłe czoło i najświeższą cerę ze wszystkich Forsytów. Jasnoszare jego oczy mierzyły w przejściu fasady domów, od czasu do czasu też podnosił parasol, aby, jak się wyrażał „brać miarę“ ich wysokości.
— Nie miała posagu — odparł Mikołaj.
On sam poślubił tęgi wór, że zaś było to jeszcze w złotym okresie, poprzedzającym wydanie prawa własności kobiety zamężnej, miał możność dowolnego użytkowania wniesionego mu przez nią posagu.
— Kim był jej ojciec?
— Nazywał się Heron; był podobno profesorem.
Roger potrząsnął głową.
— To nie przynosi dochodu — rzekł.
— Ojciec jej matki był podobno, jak słyszę, cemenciarzem?
Twarz Rogera rozjaśniła się.
— Ale zbankrutował — dodał Mikołaj.
— O! — zawołał Roger. — Soames będzie miał z nią wiele kłopotu; zapamiętaj moje słowa, wiele kłopotu. Wygląda zupełnie obco pomiędzy nami.
Mikołaj oblizał wargi końcem języka.
— Ładna kobieta — rzekł, usuwając gestem ręki przechodzącego tuż obok zamiatacza ulic.
— Skąd ją wytrzasnął? — zapytał Roger. — Wyobrażam sobie, co go muszą kosztować jej fatalaszki!
— Mówiła mi Anna, że łatał za nią jak oszalały. Pięć razy odrzucała go. Jamesa irytuje to wyraźnie.
— O — westchnął Roger — żal mi biednego Jamesa, miał już dość kłopotu z Dartie’m.
Różowe zawsze jego policzki przybrały żywszy jeszcze koloryt pod wpływem ruchu, częściej też niż zazwyczaj podnosił parasol do poziomu oka. Twarz Mikołaja wyrażała również zadowolenie.
— Za blada na mój gust — rzekł — ale zbudowana kapitalnie!
Roger milczał.
— Uważam, że wygląda bardzo dystyngowanie — odezwał się wreszcie. Była to najwyższa pochwała w słowniku Forsytów. — Ten młody Bosinney nie dochrapie się nigdy niczego — dodał. — Mówili mi u Burkitta, że to jeden z takich cyganów artystycznych. Licho wie, co mu się snuje po głowie — udoskonalić angielską architekturę?! To mu nie da pieniędzy! Ciekaw byłbym usłyszeć, co Tymoteusz mówi o tem?
Stanęli na stacji kolei podziemnej.
— Którą jedziesz klasą? Ja zawsze drugą.
— Boję się drugiej — zauważył Mikołaj — nie wie się nigdy, co można złapać.
Kupił bilet pierwszej klasy do Notting Hill Gate a Roger bilet drugiej do South Kensington. Nie upłynęła minuta, kiedy przybył pociąg; bracia rozstali się i wsiedli każdy do odpowiedniego przedziału. Każdy zosobna czuł się dotknięty, że brat nie zmienił swoich przyzwyczajeń dla dotrzymania mu jeszcze przez chwilę towarzystwa. Każdy jednak wyraził to w sobie właściwy sposób.
— Co za manja grać zawsze rolę żebraka, jak ten Nick! — pomyślał w duchu Roger.
— Zawsze był nieznośnym uparciuchem — powiedział sobie o bracie Mikołaj.
Uczuciowość nie należała do słabości Forsytów. Czy mieli zresztą czas na sentymenty w wielkim tym Londynie, który zdobyli i który wchłonął ich w siebie?









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.