Posiadacz/Część I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
STARY JOLYON IDZIE NA OPERĘ

O piątej po południu następnego dnia siedział stary Jolyon sam z cygarem w ustach, mając na stoliku przed sobą filiżankę herbaty. Był zmęczony, zasnął też, nie zdążywszy nawet wypalić do końca cygara. Mucha usiadła mu na włosach, oddychał chrapliwie wśród usypiającej ciszy, jego górna warga pod siwym wąsem odymała się i wciągała zpowrotem powietrze. Cygaro wypadło z pomiędzy palców żylastej, pomarszczonej ręki i dopaliło się samo na pustem palenisku kominka.
Ponury mały gabinet z kolorowemi szybami okiennemi, wstawionemi celem odgrodzenia się od widoku ulicy, zapełniony był masywnemi rzeźbionemi mahoniowemi meblami z zielonem aksamitnem pokryciem. O garniturze tym mawiał zazwyczaj stary Jolyon:
— Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby mi grubo kiedyś za niego zapłacili!
Miło mu było pomyśleć, że w przyszłości będzie mógł zarobić na rzeczach, które nabył ongi znacznie taniej.
W mrocznej, soczyście brunatnej atmosferze, właściwej tylnym pokojom siedziby Forsytów, rembrandtowski efekt jego wielkiej głowy uwieńczonej grzywą siwych włosów i odrzynającej się od oparcia wysokiego poręczowego fotela, psuł wąs, nadający jego twarzy marsowy poniekąd wygląd. Stary zegar, który wisiał tu zawsze przed jego ślubem jeszcze, zatem od czterdziestu bezmała lat, zaznaczał cykaniem swojem żałosne wspomnienia sekund, ulatujących nazawsze od jego starego właściciela.
Nie dbał nigdy o ten pokój, do którego bardzo rzadko wchodził, chyba po to tylko, aby wyjąć cygaro z japońskiej szafeczki w rogu. Teraz zkolei mści się na nim pokój za to zaniedbanie.
Jego skronie, uwypuklające się, niby strzechy, ponad jamami wklęsłości pod niemi, jego kości policzkowe i podbródek zarysowywały się ostrzej podczas snu, ujawniając z bezlitosną szczerością starczość twarzy.
Obudził się. Juna odjechała! James przepowiedział mu, że będzie się czuł osamotnionym. James jest specjalistą od dokuczliwego krakania. Przypomniał sobie z uczuciem zadowolenia, że sprzątnął mu dom z przed nosa. Dobrze mu tak; niech się nie upiera przy cenie. Dureń!... Nie potrafi myśleć o niczem innem, jak tylko o pieniądzach. A może naprawdę przepłacony ten dom? Ogromnych wymaga wkładów... Cala ta sprawa z Juną będzie go kosztowała sporo grosza. Nie powinien był pozwolić na jej zaręczenie się. Poznała się z Bosinney’em w domu Baynesów. Baynes i Bildeboy — spółka architektów. Baynes, którego dobrze znał — takie sobie ciepłe kluski — jest zdaje się wujem Bosinney’a ze strony matki. Od chwili tego poznania się nie przestawała dziewczyna zaprzątać sobie głowy młokosem, a jak raz sobie coś wbije w mózgownicę, i w sto koni z niej tego nie wypędzi. Zawsze i wiecznie musi opiekować się jakiemś niezdarstwem; to już jej słabość; zawsze znajdzie sobie jakiegoś niedołęgę, któremu wszystko poświęca. Chłopak goły jak święty turecki, i właśnie z nim musiała się zaręczyć — pustak, niepraktyczny, licho wie jeszcze w co się wplącze. Ile będzie jeszcze z nim kłopotu!
Juna przyszła do niego pewnego dnia, oznajmiając mu tę nowinę w zwykły swój nagły, szorstki sposób i, jakgdyby znajdując w tem jedyną pociechę, dodała:
— Taki jest nadzwyczajny! Czasem przez cały tydzień żył o filiżance kakao jedynie!
— Chciałby może, żebyś i ty żyła tylko filiżanką kakao?
— O, nie! Wypływa już teraz pełną parą!
Stary Jolyon wyjął cygaro z pod białych wąsów, powalanych kawą na brzegach i spojrzał na drobną postać dziewczątka, które tak głęboko wrosło mu w serce. Znał się trochę lepiej niż ona na takiem „wypływaniu pełną parą“. Ale mała, objąwszy rękami jego kolana, ocierała się o niego podbródkiem, pomrukując, jak głaskany kot. Dziadek, strząsnąwszy popiół ze swojego cygara, wybuchnął w nerwowem podnieceniu:
— Wszystkieście jednakowe! Musicie mieć to, na co wam przyszła w tej chwili chętka. Inaczej nie uspokoicie się! Ha, jeżeli chcesz koniecznie unieszczęśliwić się, rób jak chcesz. Ja umywam ręce od wszystkiego! Umył zatem ręce od wszystkiego, stawiając jedyny tylko warunek, że nie pobiorą się, dopóki Bosinney nie będzie zarabiał co najmniej czterystu funtów rocznie.
— Nie będę mógł dać wam zbyt wiele — rzekł, ale Juna nie po raz pierwszy słyszała z jego ust te słowa. — Może ten twój — jakże mu tam na imię? — pomyśli o dostarczeniu ci kakao.
Prawie że nie widywał Juny od czasu, jak rozpoczęła się ta historja. Fatalna sprawa! Ani mu się śni dawać małej dużo pieniędzy, ażeby umożliwić chłopcu, o którym nie wie nic bliższego, pędzenie wygodnego życia w próżniactwie. Widywał już takie rzeczy; nie prowadzą nigdy do niczego dobrego. Co najgorsze jednak, nie ma nadziei przełamania jej decyzji; dziewczyna uparta jak kozioł, zawsze taką była, od maleństwa. Nie ustąpi jednak, dopóki nie przekona się, że młody Bosinney zarabia sam dostatecznie na życie. Że Juna niejedną będzie miała do przełknięcia gorzką pigułkę z tym narwańcem, to jasne jak słońce; chłopak tak się zna na zarabianiu pieniędzy, jak koza na pieprzu. A co się tyczy tych jego starych ciotek w Walji, do których dziewczynie tak było spieszno, można sobie wyobrazić, jakie to muszą być straszydła na wróble!
Stary Jolyon siedział bez ruchu, wpatrzony w ścianę; gdyby nie otwarte jego oczy, możnaby przypuścić, że śpi... Co za myśl, żeby ten szczeniak Soames śmiał dawać mu rady! Zawsze był szczeniakiem z tym swoim śmiesznie zadartym do góry nosem! Ale niezadługo będzie z niego podobno wielki posesjonat, osiadły we wspaniałej siedzibie wiejskiej! Posesjonat! Hm! hm!... Fakt, że potrafi wywęszyć wszędzie dobre kupno, jak jego ojciec; zimny, wyrachowany żebrak!
Jolyon podniósł się, zbliżył do szafki w kącie i zaczął systematycznie napełniać swoją cygarniczkę cygarami z świeżo nabytej paczki. Nie są nawet złe na tę cenę, niepodobna jednak dostać teraz prawdziwie dobrego cygara. Daleko obecnym wyrobom do dawnych „Superfinosów“ Hansona i Bridgers’a! To były cygara! Myśl ta, jak nieuchwytnie zalatujący zapach perfum, cofnęła go pamięcią wstecz do cudownych nocy w Richmond, gdzie po obiedzie siadywał na tarasie „Berła i Korony“ z cygarem w ustach w towarzystwie Mikołaja Treffry, Traquaire’a, Jacka Herringa i Antoniego Thornwarthy. Jak przednio smakowały wówczas cygara! Biedny stary Nick! — nie żyje! i Jack Herring — także! i Traquaire zginął przez tę swoją żonę, Thomworthy do niczego już, trzęsący się dziad... Nic dziwnego!... Przy jego apetycie!...
Z całej ówczesnej kompanj i pozostał on sam tylko: no i Swithin także. Ale co tu robić z taką baryłą? Trudno uwierzyć, że to tak dawno; on sam czuje się młodym jeszcze! Ze wszystkich myśli, jakie przechodziły mu przez głowę, kiedy tak stał, sortując cygara, ta była najprzykrzejsza, najbardziej gorzka. Pomimo białej swojej głowy i osamotnienia pozostał młodym, z sercem pełnem wciąż jeszcze iluzyj... A te popołudnia niedzielne, kiedy on i mały Jolyon włóczyli się po Spaniard’s Road, zapuszczając się aż do Highgate, do Child’s Hill, a potem powracali znów do Heath na obiad do hotelu Jacka Straw’a. Jakie delicyjne były wówczas jego cygara! A jakie noce balsamiczne! Niema już teraz takich nocy!
Kiedy Juna była pięcioletnim bąkiem, i kiedy co drugą niedzielę prowadził ją do Zoologicznego Ogrodu, odciągając małą od towarzystwa zacnych kobiet: babki jej i matki, i kiedy stawali nad niedźwiedzią jamą, przynęcając nasadzonemi na koniec parasola ciastkami najulubieńsze niedźwiadki dziecka, jaki smak miały wówczas cygara!
Cygara! Nie udało mu się nawet przeżyć własnego podniebienia — słynnego podniebienia, na które przysięgano, jak na brodę proroka, w piątym i szóstym dziesiątku stulecia i o którem mówiono:
— Forsyte — najlepsze podniebienie w całym Londynie! Podniebienie to stało się w pewnej mierze źródłem jego majątku, jego karjery, jako znanego powszechnie właściciela hurtowni herbaty. Firma Forsyte i Treffry, której herbata słynęła romantycznym swoim aromatem, czarem wyjątkowej oryginalności. Nazwę firmy owiewała szczególna atmosfera tajemniczości i niesłychanej przedsiębiorczości, umiejętności zawierania specjalnych umów z najlepszemi towarzystwami przewozowemi, wybierania wyjątkowych portów, zawiązywania stosunków bezpośrednio ze Wschodem.
Napracował się w tej branży! W owych czasach ludzie umieli pracować! Dzisiejsza młodzież nie rozumie wcale znaczenia tego wyrazu. On sam osobiście wglądał w najdrobniejszy szczegół, wiedział o wszystkiem, co się dzieje, przesiadywał czasem całe noce przy pracy. Osobiście też wybierał zawsze swoich agentów, chlubił się tem. Jego umiejętność dobierania ludzi, mawiał, stanowiła tajemnicę jego powodzenia. Wykorzystywanie mistrzowskiego tego daru było właściwie jedyną stroną jego fachu, którą prawdziwie lubił. Dla człowieka, obdarzonego takiemi jak on zdolnościami, nie była to odpowiednia karjera życiowa. Teraz nawet, kiedy firma, przeistoczona na Towarzystwo Akcyjne, chyli się ku upadkowi (wycofał oddawna swój udział), doznawał ostrego uczucia żalu, ilekroć myślał o tych czasach. Mógł dokonać czegoś o wiele lepszego! Mógłby być świetnym adwokatem! Myślał nawet o kandydowaniu do parlamentu. Jak często mawiał do niego Mikołaj Treffry:
— Mógłbyś stać się czem chcesz, mógłbyś odważyć się na wszystko, Jo, gdybyś nie był tak przeklęcie ostrożny i taki dbały o siebie!
Kochany stary Nick! Zacny chłop! Szkoda tylko, że taki postrzeleniec i hulaka! Znali go wszędzie jak zły szeląg. Ten zato nigdy nie dbał o siebie. Umarł też.
Stary Jolyon sortował swoje cygara, zastanawiając się, czy on sam nie był może zanadto dbały o siebie i przezorny.
Umieścił wreszcie cygarniczkę w bocznej kieszeni tużurka, zapiął ją i, utykając na obie nogi kolejno, opierając się o poręcze długiego szeregu schodów, powrócił na górę do swojej sypialni. Dom był zbyt obszerny. Jak Juna wyjdzie zamąż — o ile naprawdę nie odstąpi od swojego kaprysu i poślubi tego chłopca; znając dziewczynę, można być pewnym, że to uczyni — wynajmie dom, a sam zamieszka w jednym pokoju w pensjonacie. Po kiego licha trzymać półtuzina służby, biorącej się wciąż wzajem za łby?!
Na dzwonek jego zjawił się lokaj — okazały mężczyzna z brodą, stąpający miękkim, cichym krokiem i niezwykle milczący. Jolyon kazał mu przygotować ubranie; chce iść na obiad do Klubu.
— Od jak dawna wrócił powóz po odwiezieniu miss Juny na stację? O drugiej? Niech zajedzie o wpół do siódmej.
Klub, do którego wszedł stary Jolyon z uderzeniem siódmej godziny, był jedną z owych politycznych organizacyj dla zamożnego wyższego mieszczaństwa, pamiętających lepsze w przeszłości dni. Pomimo że dużo mówiono o jego likwidacji — kto wie, czy właśnie nie dlatego — zdradzał „Rozłam“ (tak brzmiała nazwa klubu), zbijającą z tropu żywotność. Ludziom sprzykrzyło się powtarzać, że „Rozłam“ jest w przededniu końca. Stary Jolyon powtarzał to również, zachowywał się jednak wobec tego faktu z obojętnością, drażniącą członków solidnie zorganizowanych klubów.
— Dlaczego nie wypisujesz się z listy członków? — irytował się nieraz Swithin. — Dlaczego nie wstępujesz do „Poliglota“? Nigdzie w całym Londynie nie dostaniesz takiego wina jak nasz Heidsick po dwadzieścia szylingów za butelkę — i, zniżając głos, dodał: — Zostało go już tylko pięć tysięcy tuzinów. Pijam je regularnie co wieczór.
— Pomyślę o tem — odpowiadał Jolyon, ilekroć jednak przychodziło mu na myśl wykonać zamiar, przypominał sobie o pięćdziesięciu gwineach wpisowego, które zwróciłyby mu się dopiero po czterech czy pięciu latach. Poprzestawał więc w dalszym ciągu na myśleniu tylko o tem.
Za stary już jest, żeby się bawić w liberała. Oddawna przestał wyznawać polityczne doktryny swojego klubu, pozwalał sobie nawet, mówiąc o nich, nazywać je „wierutnym nonsensem“, sprawiało mu jednak przyjemność pozostawanie w charakterze członka w szponach instytucji, głoszącej zasady tak sprzeczne z jego własnemi. Zawsze zresztą miał pogardę dla klubu tego, do którego wstąpił przed wielu laty po nieprzyjęciu go do „Rozmaitości“ na tej zasadzie, że zajmuje się „handlem“. Jakgdyby nie był tyleż wart co każdy z nich! Pogardzał, rzecz prosta, klubem, do którego został przyjęty. Członkowie jego — to sama hołota, wielu z nich mieszka nawet wprost w samem City — agenci giełdowi, obrońcy sądowi, urzędnicy licytacyjni — licho wie kto jeszcze! Jak większość ludzi silnego charakteru, nie zdobywających się jednak na oryginalność, mało cenił stary Jolyon sferę, do której sam należał. Stosował się wiernie do jej obyczajów towarzyskich i innych, w duchu jednak uważał wszystkich jej członków za „mizerną hołotę“.
Lata i filozofja życiowa, którą zdobył w ich przebiegu, przyćmiły pamięć porażki, doznanej w „Rozmaitościach“, i teraz w myślach jego wzniosły się one do godności „Króla Klubów“. Byłby już członkiem jego od lat wielu, ale wprowadzający go Jack Herring tak ślamazarnie zabrał się do zadania, że zarząd klubu nie zdawał sobie wcale sprawy, jakie robi głupstwo, odrzucając starego Jolyona. Syna jego, Jolyona juniora, przyjęto odrazu! Bodaj że nawet jest w dalszym ciągu jego członkiem; przed ośmiu laty otrzymał ojciec datowany ztamtąd list od syna.
Nie był w „Rozłamie“ od miesięcy już. Przez ten czas odświeżono lokal, pstrząc go barwną dekoracją ścian, jak zwykło się czynić ze staremi domami i staremi okrętami, aby łatwiej móc je sprzedać.
— Wstrętny kolor tapety w palarni! — pomyślał. — Ale jadalnia wcale niczego.
Mroczno-czekoladowy odcień, ożywiony jasno-zielonemi szlakami, odpowiadał jego gustowi.
Zamówił dla siebie obiad i usiadł w tym samym kącie, a może przy tym samym nawet stole (niewiele znać było postępu w „Rozłamie“-klubie o radykalnych nieomal zasadach), przy którym on i Jolyon junior zwykli siadywać przed dwudziestu pięciu laty, ilekroć zabierał syna do teatru podczas świąt czy wakacyj.
Chłopiec wielbił teatr i stary Jolyon przypomniał sobie syna, siadującego zazwyczaj naprzeciw niego i usiłującego ukryć podniecenie pod pozorem udawanej, zbyt przejrzystej jednak obojętności.
Zamówił teraz taki sam obiad, jaki wybierał zawsze jego chłopak — rosół, rzeczną rybę, kotlet i kawałek tortu. O, gdyby tak mieć go teraz naprzeciw siebie!
Nie widzieli się już od czternastu lat. Nie po raz pierwszy od tego czasu zadawał sobie stary Jolyon dręczące pytanie, czy w owej sprawie z synem nie zawinił też trochę i on sam. Nieszczęśliwa miłość dla niegodziwej flirciarki, Danae Thornworthy, obecnie Danae Pellow, córki Antoniego Thornworthy, rzuciła młodego człowieka w ramiona matki Juny. Powinien był może niedopuścić do ich pobrania się; byli zbyt młodzi oboje, przekonawszy się jednak o nadmiernej wrażliwości chłopca, pragnął ojciec widzieć go jak najprędzej ustalonym w bezpiecznym porcie małżeńskim. Po czterech latach runął gmach! Niepodobieństwem było oczywiście stanąć wówczas po stronie syna; rozsądek i tradycje — to połączenie potężnych czynników, zastępujących mu niezłomne zasady, głosiły niepodobieństwo bronienia syna, serce jednakże wołało inaczej. Ponura bezwzględność całej sprawy wykluczała wszelkie liczenie się z uczuciem. Istniała wszakże Juna, maleńka kruszyna z płomiennemi włosami; oplotła się ona, owinęła dokoła starego Jolyona, wrosła mu w serce, stworzone na zabawkę i umiłowane schronienie drobnych nieporadnych istotek. Z całą trzeźwością zdawał sobie sprawę, że musi zdecydować się na rozstanie z wnuczką lub z synem. Półśrodki nie zdadzą się nanic w podobnej sytuacji. Na tem polegała cała tragedja. I drobna, bezbronna istotka odniosła zwycięstwo. Nie będzie uganiał się za zającem, ani polował z chartami. Rozstał się z synem.
Rozstanie to trwało dotychczas.
Swojego czasu zaproponował wypłacanie Jolyonowi juniorowi zmniejszonej, ale stałej pensji, propozycja jego została jednak odrzucona. Bodaj że odrzucenie to dotknęło go bardziej niż wszystko inne, pozbawiając go ostatniej możności wyładowywania w ten chociażby sposób swojego uczucia dla syna, starczą za namacalny, nieodwołalny dowód ostatecznego zerwania, jakiem musiało być z konieczności podobne zrzeczenie się wszelkiej wspólnoty własności.
Obiad nie smakował Jolyonowi. Szampan wydal mu się cierpki; nie taki, jak Veuve Clicquot z dawnych dni!
Przy czarnej kawie przyszło mu na myśl pojechać na operę. Kazał sobie podać Times’a — nie uznawał innych dzienników — i przejrzał kolumnę widowisk na ten wieczór. Dawano „Fidelia“.
Chwała Bogu, że nie jedną z nowomodnych niemieckich pantomin zwarjowanego tego Wagnera.
Włożył dawny szapoklak operowy, który ze swojem splaszczonem przez użycie randem i wysokim kształtem starczył za żywy emblemat wspanialszej przeszłości; wciągnął na ręce parę lawendowego koloru rękawiczek, wydających mocny zapach rosyjskiego juchtu wskutek stałego przebywania w kieszeni w bezpośredniem sąsiedztwie skórzanej cygarniczki, i kazał sprowadzić dorożkę.
Powozik potoczył się wesoło po ulicach, których niezwykłe ożywienie uderzyło starca.
— Hotele muszą robić kolosalne obroty — pomyślał. Przed kilku laty nie było tutaj jeszcze ani jednego z wielkich tych gmachów hotelowych. Uśmiech zadowolenia błysnął na jego twarzy na wspomnienie o własności gruntowej, jaką posiadał w tej okolicy. Wartość jej podskoczyła niewątpliwie olbrzymio! Świetny interes!
Myśl ta naprowadziła go wszelako na splot dziwnie oderwanych, tak mało cechujących członków rodu Forsytów, refleksyj, w których snuciu tkwiła poczęści tajemnica jego przewagi nad nimi wszystkimi. Jakiemi drobinami są ludzie! Ile tych drobin! Co się z niemi wszystkiemi stanie?
Potknął się, wysiadając z dorożki, zapłacił woźnicy ściśle bez napiwku, ile się należało, poszedł w kierunku kasy, aby kupić bilet i stał z portmonetką w ręce — nie uznawał zwyczaju młodych ludzi obecnego pokolenia, lubiących nosić pieniądze po kieszeniach „luzem“. Kasjer wychylił się z budy, niby warujący stary pies.
— O, zawołał ze zdumieniem — to pan Jolyon Forsyte! Nie mylę się! Jak mi Bóg miły! Nie widziałem już łaskawego pana od lat! Drogi, szanowny panie! Inne były dawniej czasy! Tak, tak, pan szanowny, i pański brat, i pan Traquair z sali licytacyjnej, i pan Mikołaj Treftry — abonowaliście zawsze po sześć, siedem krzeseł u nas co sezon. Jakże zdrowie pańskie? Nie młodniejemy, nie, nie!...
Czerstwa twarz starego Jolyona okryła się ciemniejszym jeszcze rumieńcem; zapłacił swoją gwineję. Nie zapomniano go więc! Wszedł do sali teatralnej równocześnie z rozpoczęciem uwertury, jak stary koń bojowy na sygnał do ataku.
Spłaszczywszy swój szapoklak, usiadł, ściągnął, i starannie złożył jak to czynił ongiś, lawendowego koloru rękawiczki i przyłożył do oczu lornetkę, żeby rozejrzeć się po sali. Odjąwszy ją wreszcie i opuściwszy na złożony szapoklak, utkwił wzrok w kurtynę. Dotkliwiej niż kiedykolwiek poczuł, że skończyło się już dla niego wszystko. Gdzie się podziały wszystkie kobiety, wszystkie owe ładne kobiety, których tak tu było zawsze pełno? Co się stało z dawnem owem zamieraniem serca w oczekiwaniu pierwszych tonów którego z wielkich śpiewawaków Co z uczuciem upojenia życiem i zdolnością wchłaniania w siebie jego rozkoszy?
Najżarliwszy bywalec operowy swojego czasu! Jakie tam teraz opery?! Ten zwarjowany Wagner zmarnował wszystko; niema melodji, niema pieśni, niema głosów do śpiewania ich. O, cudowni dawni śpiewacy! Niema już śladu po nich! Siedział, słuchając śpiewania dobrze znanych scen, i tępy ból ściskał jego serce.
Od srebrnego pierścienia włosów, zaczesanych za uszy aż do ułożenia stóp obutych w czarne rozciągane gumami na bokach półbuciki, nie było nic starczo zniekształconego i osłabłego w całej postaci starego Jolyona. Siedział tak samo — a przynajmniej prawie tak samo — wyprostowany jak za dawnych czasów, kiedy przychodził tutaj co wieczór; i wzrok też zachował równie dobry, a przynajmniej prawie równie dobry. Natomiast, jakie uczucie znużenia życiem i utracenia wszelkich co do niego ułud!
Przywykł przez całe życie cieszyć się każdą rzeczą — bodaj nawet daleką od doskonałości — tyle jest na świecie rzeczy niedoskonałych! — używał ich jednak powściągliwie, aby jak najdłużej zachować młodość. Teraz utracił już tę umiejętność cieszenia się życiem, utracił zdolność filozoficznego zapatrywania się na nie; pozostało mu tylko przeraźliwe uczucie, że wszystko się już dla niego skończyło. Ani nawet chór więźniów, ani pieśń Florjana nie były wstanie rozproszyć ponurych jego myśli.
Gdyby chociaż Jo był przy nim! Musi już mieć teraz czterdzieści lat. Zmarnował czternaście lat życia jedynego swojego syna. A przecież Jo przestał już być parjasem społecznym. Jest żonaty. Stary Jolyon nie był zdolny oprzeć się chęci zaznaczenia swojego uznania dla tego kroku syna przez posłanie mu czeku na 500 funtów. Czek został mu zwrócony w liście, datowanym z „Rozmaitości“ i zawierającym słowa następujące:
„Najdroższy ojcze!
Hojny dar twój był mi miły, jako oznaka, że nie sądzisz o mnie tak źle. Zwracam ci go, gdybyś jednak uważał za właściwe ulokować sumę tę na rzecz malca (nazywamy go Jolly), który nosi wspólne nasze imię i, tytułem obyczaju społecznego, nasze nazwisko, bardzo będę rad.
Mam z głębi serca nadzieję, że zdrowie twoje jest równie dobre jak zawsze.

Twój kochający syn
Jo.“

List był kubek w kubek jak sam chłopak. Zawsze serdeczny i miły w obejściu. Stary Jolyon odpowiedział:
„Drogi mój Jol Suma („£ 500“) wciągnięta jest do moich ksiąg na rzecz twojego chłopca pod nazwiskiem Jolyona Forsyta, i została oprocentowana prawnie na pięć od sta. Mam nadzieję, że dobrze ci się powodzi. Zdrowie moje dotychczas jeszcze dobre.

Z wyrazami miłości
Twój kochający cię ojciec
Jolyon Forsyte.“

Co roku i stycznia dodawał do kapitału tego setkę oraz procenty. Suma rosła; w najbliższy Nowy Rok wyniesie tysiąc pięćset i kilka funtów! Trudno byłoby powiedzieć, ile satysfakcji sprawiała mu ta coroczna tranzakcja. Korespondencja ich urwała się jednak na owych dwu listach.
Pomimo miłości dla syna, pomimo instynktownego uczucia (poczęści wrodzonego, poczęści zaś, jak u tysięcy osób jego warstwy społecznej, wynikłego z ciągłego obracania się w sferze interesów), które skłaniało go do sądzenia ludzi z rezultatów ich prac raczej aniżeli wedle własnych zasad, tkwiło w głębi jego serca dziwne rozdwojenie. W danych okolicznościach powinien był syn właściwie zmarnieć doszczętnie; tak się zawsze czytało o tem w powieściach, kazaniach i sztukach teatralnych, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się czytać, słyszeć lub oglądać na scenie.
Po otrzymaniu czeku zpowrotem był stary Jolyon zupełnie zbity z tropu. Coś wydawało mu się nie w porządku. Dlaczego syn jego nie zeszedł na psy? A zresztą, skąd można było to wiedzieć? Słyszał — postarał się oczywiście sprawdzić to — że Jo mieszka w St. James Wood, że posiada mały domek z ogrodem na Wistaria Avenue, że żona jego bywa z nim w towarzystwie — w towarzystwie nieszczególnem, rozumie się — że mają dwoje dzieci, że chłopaczka nazywają Jolly[1] (w danych warunkach brzmiało imię to nieomal cynicznie, a stary Jolyon nie lubił cynizmu i zarazem bał się go), a dziewczynkę — urodzoną już w małżeństwie — Holly. Skąd możnaby się poinformować, jakie są naprawdę materjalne warunki syna? Wiedział tyle jedynie, że skapitalizował on rentę otrzymaną, jako schedę, po ojcu matki i wstąpił jako skromny urzędnik, do biur Lloyd’a; poza tem malował obrazy akwarelą. Stary Jolyon wyszperał to i kupował je w sekrecie od czasu do czasu, spostrzegłszy przypadkiem podpis syna pod jednym z pejzażów, przedstawiających rzekę Tamizę i wystawionych w oknie handlarza obrazów. Uważał je za marne i nie zawieszał ich na ścianie przez wzgląd na podpis; chował je też stale w szufladzie.
W wielkiej sali operowej ogarnęła go niezmożona tęsknota za synem. Odtwarzał w pamięci swojej wizje dalekiej przeszłości, kiedy malec w bronzowem płóciennem ubranku lubił prześlizgiwać się pod lukiem rozstawionych ojcowych nóg, potem czasy, kiedy on sam biegł obok kucyka chłopca, ucząc go konnej jazdy; dalej dzień, w którym po raz pierwszy zaprowadził syna do szkoły... Chłopczyna taki był przylepny i dający się kochać! W kolegjum w Eton zyskał w zbyt wielkim może stopniu owe pożądane manjery, które, jak wiedział stary Jolyon, nabyć można tylko w tego rodzaju szkole, bardzo znacznym kosztem; zawsze wszelako niezmiennie był miły i serdeczny w obcowaniu. Zawsze też był mu towarzyszem — nawet po Cambridge — jakkolwiek uniwersytet oddalił go nieco od rodziny wskutek zyskanych tam wszelkiego rodzaju plusów. Stosunek starego Jolyona do krajowych szkół publicznych i „uniwerków“ pozostał zawsze niezachwiany, zachował też wzruszające uwielbienie, niewolne jednak od pewnego rodzaju nieufności w stosunku do systemu kształcenia, stosowanego w wyższych uczelniach, z których nie było mu danem korzystać samemu...
Teraz, kiedy Juna odjechała i opuściła dom, a raczej prawie, że go opuściła, pociechą byłoby dla niego widzenie się z synem. Czując, że myślą tą popełnia zdradę wobec swojego rodu, swoich zasad i swojej warstwy, usiłował stary Jolyon zająć się wyłącznie słuchaniem śpiewaka. Mamy aktorzyna! — mamy nieudolny partacz! A Florjan... niczem kij!
Już po dawnej operze. Jak łatwo zadowolnić dzisiejszą publiczność!
Na ulicy udało mu się złapać dorożkę z przed nosa opasłemu, znacznie młodszemu jegomościowi, który uważał ją już za swoją własność. Droga jego wiodła poprzez Pall Mall, ale, dojechawszy do rogu, zamiast pojechać w kierunku Green Parku, skręcił dorożkarz na ulicę St. James. Stary Jolyon wyciągnął już rękę przez okienko (nie znosił, aby wożono go niewłaściwą drogą), w tej samej jednak chwili, odwróciwszy się, spostrzegł, że znajduje się naprzeciwko klubu „Rozmaitości“. Tęsknota, która żarła go cały wieczór, wzięła górę. Kazał dorożkarzowi zatrzymać się. Zdecydował się wejść i zapytać, czy Jo należy jeszcze do klubu.
Wszedł. Hall klubowy zachował w zupełności dawny swój wygląd z czasów, kiedy bywał tutaj na obiadach w towarzystwie Jacka Herringa, jako że miano tu najlepszego kucharza z całego Londynu. Rozejrzał się dokoła bystrym, władczym swoim wzrokiem, który sprawiał, że zawsze lepiej bywał obsługiwany, aniżeli wszyscy inni.
— Czy pan Jolyon Forsyte jest jeszcze członkiem waszego klubu? — zwrócił się do lokaja.
— Tak, proszę pana, jest obecnie tutaj. Kogo mam zameldować?
— Ojca jego
Jolyon junior, już na wychodnem z klubu, włożył kapelusz i przechodził przez hall, kiedy portjer zatrzymał go. Niemłody był już, siwiejący, z twarzą zbiedzoną — nieomal kopją ojcowej i krzaczastym opadającym jego wąsem. Zbladł mocno. Spotkanie to po tylu latach było straszne; niczego tak panicznie nie bał się, jak wszelkich scen. Zetknęli się obaj i podali sobie ręce bez słowa. Wreszcie ojciec ze drżeniem w głosie zapytał:
— Jak się masz, mój chłopcze?
— Jak się masz, ojcze?
Obciśnięta rękawiczką lawendowego koloru dłoń starego Jolyona drgnęła.
— Jeżeli idziesz w moją stronę — rzekł — mogę cię podwieźć.
I jakgdyby stale, co wieczór, odprowadzali się wzajem do domu, wyszli razem i wsiedli do dorożki.
Staremu Jolyonowi wydało się, że syn jego urósł. — Zmężniał w każdym razie — pomyślał. Uprzejmy zawsze wyraz twarzy chłopca przysłaniała teraz maska nieco sardoniczna, jakgdyby warunki jego życia nakazywały mu zbrojenie się w nią. Rysy jego twarzy były niezaprzeczenie charakterystyczne dla rodu Forsytów, miały wszelako w wyrazie swoim obce innym członkom rodziny skupienie uczonego czy filozofa. Tak, przez te lat piętnaście musiał często niewątpliwie skupiać się i zwierać w samym sobie!
Dla młodego Jolyona był pierwszy rzut oka na ojca wstrząsający do głębi. Miał wygląd taki starczy i znużony! Kiedy jednak siedzieli już w dorożce, wydał mu się ojciec prawie niezmieniony, niewzruszenie spokojny, jakim go zawsze pamiętał, wyprostowany i spoglądający jak dawniej bystrym, władczym swoim wzrokiem.
— Dobrze wyglądasz, papo.
— Średnio — odparł stary Jolyon.
Owładnął nim niepokój, który, czuł to dobrze, musi wyrazić słowami. Odzyskawszy tak niespodzianie syna, rozumiał, że musi dowiedzieć się przedewszystkiem, jaka jest jego sytuacja finansowa.
— Jo — rzekł — chciałbym wiedzieć, jak tam u ciebie z flotą? Przypuszczam, że musisz być zadłużony po uszy?
Umyślnie nadał zapytaniu swojemu tego rodzaju formę, aby ułatwić synowi wyznanie.
Jolyon odparł z pewnym, właściwym mu odcieniem ironji:
— Nie, nie jestem zadłużony!
Jolyon ojciec wyczul w jego tonie urazę; ujął go delikatnie za rękę. Popełnił krok ryzykowny. Musiał jednak narazić się na to, zresztą Jo nie zachowywał się nigdy szorstko względem niego. Jechali przez chwilę w milczeniu. Dorożka stanęła przed domem starego Jolyona, który gestem ręki zaprosił syna, aby wszedł za nim, ale Jolyon junior potrząsnął głową.
— Juny niema — dodał ojciec pośpiesznie — pojechała z wizytą. Wiesz pewnie, że jest zaręczona?
— Już?
Jolyon senior wysiadł z dorożki i, płacąc woźnicy, po raz pierwszy w życiu dał mu przez omyłkę suwerena zamiast szylinga.
Obdarowany wziąwszy zwyczajem dorożkarzy monetę pomiędzy zęby, zaciął cichaczem konia i szybko odjechał.
Stary Jołyon obrócił niedosłyszalnie klucz w zamku, otworzył drzwi i dał znak synowi. W chwili, kiedy zawieszał palto na kołku, syn spojrzał na niego i dostrzegł na jego twarzy wyraz chłopaka, wybierającego się do cudzego ogrodu na wiśnie.
Drzwi jadalni były otwarte, gaz palił się zmniejszonym płomieniem. Na stole syczała spirytusowa maszynka pod imbrykiem, a tuż przy tem spał, mrużąc cynicznie oczy, stary kot. Jolyon-ojciec spędził go przyciszonem „a sio!“ Drobny ten incydent ulżył mu, osłabiając nieco napięcie jego uczuć. Pogroził jeszcze zwierzęciu spłaszczonym swoim szapoklakiem.
— Ma pchły — rzekł, wypędzając kota z pokoju. Poprzez drzwi w hallu, prowadzące do sutereny, syknął kilka razy jeszcze na zwierzę: „Sssst!“ jakgdyby przyśpieszając tem uwolnienie się od kota, gdy nagle dziwnym zbiegiem okoliczności ukazał się z dołu lokaj.
— Możesz iść spać, Parfitt — rzekł gospodarz domu. — Sam pozamykam drzwi i pogaszę światła.
Kiedy jednak powrócił do jadalni, kot wskoczył do pokoju przed nim, zadarłszy ogon wesoło wgórę, jakgdyby dając w ten sposób do zrozumienia, że manewr odesłania lokaja nie był dla niego niespodzianką. Podstępy starego Jolyona w stosunku do domowników nie udawały mu się nigdy. Stale prześladowała go na tym punkcie fatalność.
Jolyon-syn uśmiechnął się mimowoli. Przywykł do ironicznego traktowania rzeczy; tego wieczora specjalnie napraszało się wszystko w jego oczach na ironję. Epizod z kotem; zawiadomienie o zaręczynach własnej córki. Tyleż więc miał do niej prawa, ile do tego kota! Przemówiła do jego duszy cała poetyczna sprawiedliwość tego faktu.
— Jak wygląda teraz Juna?
— Drobna, maleńka — odparł ojciec — utrzymują, że jest podobna do mnie. Mylą się. Raczej przypomina matkę twoją — te same oczy i włosy.
— O?! Zatem jest ładna?
Jolyon senior był zanadto Forsytem, ażeby chwalić cokolwiek otwarcie, nadewszystko coś, co szczerze wielbił.
— Niczego sobie — ma prawdziwie Forsytowski podbródek. Smutno tu będzie, jak wyjdzie z domu, mój Jo.
Wyraz jego twarzy ponownie szarpnął syna za serce, jak w pierwszej chwili ich spotkania.
— Jak się urządzisz, ojcze? Mała musi być po uszy zakochana w nim?
— Jak się urządzę? — powtórzył stary Jolyon w nagłym wybuchu rozdrażnienia. — Nie będzie należało do przyjemności pozostawanie tu samemu. Nie mam pojęcia, jak to się skończy. Chciałbym doprawdy... — Powstrzymał się i dodał: — Najważniejsze, co zrobić z domem?
Jolyon młodszy rozejrzał się po pokoju. Wydał mu się szczególnie ponurym i wielkim ze swojemi dekoracjami ściennemi w postaci olbrzymich martwych natur, pamiętnych mu jeszcze z czasów chłopięcych i przedstawiających uśpione psy z nosami wetkniętemi w więzie marchwi, porozrzucane w artystycznym nieładzie pomiędzy wiankami cebul i kiściami winogron. Dom był kolosalny, nie mógł sobie jednak Jolyon wyobrazić ojca, mieszkającego w ciaśniejszych ramach, tem bardziej więc wydawało mu się to wszystko godnem ironji.
W wielkim swoim fotelu poręczowym siedział stary Jolyon Forsyte, głowa rodu, klanu i wierzeń, z siwą głową i sklepionem kopulasto czołem, przedstawiciel umiarkowania i ładu, czciciel własności. Najbardziej samotny starzec, jaki istnieć mógł w całym Londynie.
Siedział tak wpośród ponurego przepychu komnaty, jako igraszka w rękach wielkich potęg, niedbających o względy rodu, klanu czy wierzeń, i wiodących nieubłaganie ku nieuniknionemu końcowi. W tej właśnie postaci ujawnił się obraz ojca wpatrzonym w niego bezstronnie oczom syna.
Biedne, stare ojczysko! Takim więc był koniec, do którego zmierzał, takim cel, w imię którego poświęci! tak wspaniałomyślną powściągliwość całego życia?! Coraz większe starzenie się, w coraz większem osamotnieniu, z nieukojoną tęsknotą za żywą duszą, z którą mógłby zamienić słowo.
Teraz zkolei przyjrzał się stary Jolyon synowi. Chciał pomówić z nim o wielu rzeczach, o których nie miał z kim mówić w ciągu tylu lat. Niepodobieństwem było poważnie wpoić w Junę przekonanie, że posiadłość w dzielnicy Soho musi wzrastać w cenie; nie mógł powierzyć jej swojego niepokoju z powodu niepojętego milczenia Pippina, naczelnego dyrektora Nowej Spółki, eksploatującej kopalnie węgla, której prezesem był przez tak długi czas; nie mógł zwierzyć jej się z obaw swoich, związanych ze stałym spadkiem wartości udziałów pewnego koncernu amerykańskiego, ani nawet dyskutować z nią w jaki sposób, drogą specjalnego rozporządzenia swoim majątkiem, zdoła ustrzec swoich sukcesorów od zapłacenia kolosalnego podatku spadkowego, jaki obciążyłby ich po jego śmierci. Wreszcie, w miarę popijanej filiżanki herbaty, którą zdawał się mieszać automatycznie, zdobył się na rozpoczęcie swoich zwierzeń. Otwarła się w ten sposób przed nim nowa perspektywa życia, ziemia obiecana możności odsłonięcia przed istotą bliską własnej duszy, zatem możności znalezienia przystani, zabezpieczającej przeciwko przypływowi żalów i ponurych przewidywań, kojącej go narkotykiem obmyślania, w jaki sposób najkorzystniej zaokrąglić swoją własność i unieśmiertelnić jedyną część jego istoty, która nie ulegnie zagładzie.
Jolyon-syn umiał słuchać; stanowiło to jego wielką zaletę. Nie odrywał oczu od twarzy ojca, od czasu do czasu tylko zadając mu pytania.
Wybiła pierwsza, zanim Jolyon senjor skończył. Na dźwięk zegara przypomniał sobie swoje zasady. Wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał ze zdumieniem na wskazówki.
— Muszę położyć się, Jo — rzekł.
Jolyon młodszy wstał i wyciągnął ramię, aby pomóc ojcu podnieść się. Starcza twarz przybrała znów wyraz znużenia i zgnębienia; oczy odwracały się uparcie.
— Dobranoc, mój chłopcze; myśl o sobie.
Minęła jeszcze chwila, poczem Jolyon-syn zawrócił ku drzwiom. Wzrok mu się zmącił; uśmiech znikł z jego twarzy. Nigdy przez całe te piętnaście lat, od czasu, jak przekonał się po raz pierwszy, że życie nie jest rzeczą łatwą, nie wydało mu się ono tak bardzo skomplikowanem.




  1. Jolly — wesoły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.