Posiadacz/Część I/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
OBIAD U SWITHINA

W błękitno-oranżowej, wychodzącej na park, jadalni Swithina nakryty był stół na dwanaście osób.
Kryształowy pająk z zapalonemi świecami zwisał ze stropu ponad stołem, podobny do olbrzymiego ty tu, załamujący rzucane promienie świetlne w taflach wielkich zwierciadeł o złotych ramach, rzucający błyski na płyty marmuru, jakiemi wyłożone były boczne stoły, na obramowanie ciężkich, złoconych, wysłanych gobelinem foteli. Każdy sprzęt w pokoju świadczył o umiłowaniu piękna, tak głęboko wkorzenionem w rodzinach, które własną zasługą wydźwignęły się z pierwotnej pospolitości na wyższy szczebel życia społecznego. Swithin nie znosił prostoty, wielbiąc, natomiast, wykwint, co wyrobiło mu wśród jego kola towarzyskiego opinję człowieka o szerokim rozmachu zbytkownych upodobań. Świadomość, że każdy, kto przestępował próg jego domu, dostrzegł odrazu, iż znajduje się w siedzibie bogacza, dawała mu trwałe i niezmienne uczucie zadowolenia, jakiem nie darzyły go może żadne inne warunki jego życia.
Od czasu swojego wycofania się z pośredniczenia w sprzedawaniu domów, który to zawód, zwłaszcza dział jego licytacyjny, wydawał mu się upokarzającym, poświęcił się zadawalnianiu arystokratycznych swoich upodobań.
Przepych i zbytek, w jakim żył w ciągu ostatnich lat, upodobnił go do muchy, pławiącej się w miodzie; w umyśle jego, niczem niezajętym od rana do wieczora, krzyżowały się prądy dwu szczególnie sprzecznych uczuć: stałego, niezmiennego zadowolenia, że udało mu się, idąc własnemi drogami, zdobyć majątek — i przeświadczenia, że człowiek, pragnący we własnem bodaj pojęciu uchodzić za dystyngowanego, nie powinien nigdy brukać umysłu swojego pracą.
Stał przy kredensie w białej kamizelce z wielkiemi złotemi i onyksowemi guzikami, przyglądając się lokajowi, zanurzającemu w kąpiel z lodu szyjki trzech butelek szampana. Bezkrwiste fałdy jego podbródka uwięzione były pomiędzy szpicami stojącego kołnierzyka, którego, pomimo że przeszkadzał mu w poruszaniu głową, nie zgodziłby się pod żadnym pozorem zmienić na wygodniejszy. Oczy jego prześlizgiwały się z butelki na butelkę. Rozważał w myśli, rozumując w sposób następujący:
— Jolyon wypija szklaneczkę, albo co najwyżej dwie; bardzo dba o swoje zdrowie. Jamesowi niewolno teraz wcale pić wina; Mikołaj... Fanny?... I oni napewno żłopią po dawnemu wodę. Soames nie liczy się; chłopcy, bratankowie jego — Soames skończył trzydzieści jeden lat — nie umieją wcale pić! Ale Bosinney? Natrafiwszy w samem brzmieniu nazwiska intruza na coś wykraczającego poza ramy zwykłej swojej filozofji, zahaczył się Swithin. Targnął nim niepokój. Coś jak złe przeczucie! Nie umiałby tego określić bliżej!... Juna — to tylko dziewczyna, w dodatku zakochana. Emilja, żona Jamesa, nie od tego, aby wypić szklaneczkę szampana. A co do Hetty Chessmann! Myśl o starej przyjaciółce zasępiła niezmąconą dotychczas pogodę jego oczu. Można się spodziewać, że wytrąbi odrazu pół butelki.
Wspomnienie pozostałego, ostatniego ze spodziewanych gości rozpromieniło starczą jego twarz, nadając jej wyraz kota pomrukującego z zadowolenia. Pani Soamesowa! Może nie wypije wiele, potrafi jednak ocenić zalety wina, które jej podadzą. Przyjemnie jest podać jej dobre wino! Śliczna kobieta — prawdziwie z nią sympatyzuje!
Sama myśl o niej podniecała jak szampan. Przyjemnością jest podawanie dobrego wina młodej kobiecie, takiej pięknej, tak doskonale umiejącej ubierać się, posiadającej tak czarujące manjery, niezmiennie dystyngowanej — przyjemnością przyjmowanie jej u siebie. Unieruchomiona pomiędzy dwoma szpicami kołnierzyka głowa jego z wysiłkiem poruszyła się po raz pierwszy tego wieczora.
— Adolfie! — rzekł do lokaja — trzeba wstawić jeszcze jedną butelkę!
On sam wypije także pewnie sporo, bowiem, dzięki receptom doktora Blighta, czuje się wyśmienicie, a nadto był o tyle ostrożny, że nie jadł drugiego śniadania. Odymając dolną wargę, wydał ostatnie jeszcze zlecenia:
— Adolfie, ździebełko, „West India“ jak podasz szynkę.
Wszedł do przedpokoju, usiadł z rozstawionemi kolanami na brzeżku krzesła, i cała jego wysoka, rozłożysta figura zastygła w pozie dziwnej, wyczekującej nieruchomości. W każdej chwili gotów był zerwać się. Od miesięcy już nie wydawał proszonych obiadów. Obiad ten, wydany na cześć zaręczyn Juny, wydawał mu się zrazu dokuczliwym kłopotem (w rodzie Forsytów z całem nabożeństwem utrzymywano zwyczaj czczenia zaręczyn uroczystemi obchodami), po uporaniu się wszakże z pracą przy rozesłaniu zaproszeń i wydaniu dyspozycji kucharzowi poczuł się przyjemnie podnieconym.
Siedząc teraz z zegarkiem w ręce, tłusty, wygładzony i lśniący, niczem osełka masła, nie myślał o niczem.
Wysoki mężczyzna, z okazałemi bokobrodami, który niegdyś służył u Swithina, a teraz miał sklep korzenny, wszedł, oznajmiając:
— Pani Chessmann i pani Septymusowa Small!
W tej samej chwili ukazały się dwie panie. Pierwsza, ubrana cała na czerwono, miała duże plamy tej samej barwy na policzkach i bystro spoglądające, żywe oczy. Zbliżyła się do Swithina, wyciągając do niego rękę, uwięzioną w długiej rękawiczce koloru pierwiosnka.
— Jak się masz, Swithinie? Nie widziałam cię już od wieków. Wiesz, mój drogi, że porządnie się od tego czasu roztyłeś!
Wewnętrzne poruszenie Swithina zdradzała jedynie nieruchomość jego wzroku. Zawrzał w nim głuchy, gniewny bunt. Być otyłym jest rzeczą wulgarną, nawet mówić o otyłości; jest tylko barczysty, nic więcej. Zwracając się do siostry, ujął podaną sobie rękę jej i rzekł tonem nakazu.
— I cóż z tego? Mam się dobrze, Julo.
Pani Septymusowa Small była najwyższą z czterech sióstr; poczciwa jej, okrągła starcza twarz miała minę stale zasępioną; żłobiły ją niezliczone zmarszczki, jakgdyby do dzisiejszego wieczora wciśnięta była w siatkę z żelaznego drutu, a kiedy maskę tę nagle zdjęto, pozostało po niej na całej twarzy mnóstwo niepoddających się fałdek skóry. Nawet oczy jej miały wyraz nadąsania. To był jej sposób stałego wyrażania żalu z powodu śmierci Septimusa Smalla.
Znana była z nieustannego popełniania nietaktów przez mówienie tego, czego nie należało mówić, upór jej wszelako, właściwy wszystkim Forsytom, nietylko nie pozwalał jej nigdy cofać się, ale często podniecał ją do dalszego jeszcze brnięcia w tym kierunku. Wraz ze śmiercią męża utracił jej familijny upór, jej rodzinna trzeźwość sposobność wyładowywania się. Lubując się w prowadzeniu nieskończonych gawęd, ilekroć tylko nadarzała się okazja, wiodła w dalszym ciągu wielogodzinne rozmowy, bez śladu dawnego ożywienia jednak, opowiadając z epiczną monotonją o niezliczonych dowodach prześladowania jej przez Opatrzność. Nie spostrzegała przytem wcale, że słuchacze jej współczuli z Opatrznością tą raczej, aniżeli z nieszczęśliwą jej ofiarą. Zbyt dobre miała serce, aby mogło jej to przyjść na myśl.
Tyle się biedaczka nasiedziała przy łóżku Smalla (który był człowiekiem słabowitym), że weszło to w jej zwyczaj, niezliczone też zdarzały się i w następstwie okazje, w których wypadło jej siadywać, nieraz całemi tygodniami przy łóżkach innych chorych, zabawiać chore dzieci, dorosłych pacjentów i inne przykute do łoża osoby, nigdy też nie mogła pozbyć się uczucia, że świat jest najniewdzięczniejszem miejscem pobytu dla człowieka. Co niedzielę sadowiła się pod kazalnicą niezmiernie krasomówczego, świetnego kaznodziei, Tomasza Scoles’a, wywierającego na nią zawsze bardzo silny wypływ; udawało jej się jednak przekonać każdego, że i to nawet było nieszczęściem dla niej. Stała się przysłowiową w rodzinie, ilekroć też spostrzegano czyjąś szczególnie posępną minę, mawiano o nim czy o niej:
— Istna Jula.
Stały ten nastrój jej umysłu wystarczyłby do zabicia każdego człowieka, tylko nie Forsyta, przed dojściem do lat czterdziestu, ona zaś miała siedemdziesiąt lat i wyglądała doskonale jak nigdy przedtem. Czuło się też, że drzemią w niej nieujawnione jeszcze możliwości korzystania z życia. Posiadała trzy kanarki, kota Toma i pół papugi — wspólnie z siostrą Hester. Biedne te stworzenia (starannie ukrywane przed nieznoszącym zwierząt Tymoteuszem), namiętnie się do niej przywiązały — w przeciwieństwie do istot ludzkich, co do których nowym wciąż ulegać musiała biedaczka rozczarowaniom.
Imponująco wyglądała tego wieczora w czarnej bombasynowej tualecie z liljowem wstawieniem na przodzie w kształcie nieśmiałego trójkąta, zakończonego czarną aksamitką dokoła cienkiej szyi; połączenie czarnego z liljowym uważane było przez każdego prawie z rodu Forsytów za szczególnie skromne.
Zwróciła się z wyrzutem do Swithina:
— Anna pytała się o ciebie. Nie byłeś u nas od wieków.
Swithin założył wielkie palce obu rąk za wykrój kamizelki i odparł:
— Anna wyraźnie podupada na silach; należałoby wezwać do niej doktora.
— Państwo Mikołajostwo Forsyte!
Mikołaj Forsyte, podnosząc wgórę prostokątne brwi, wszedł z uśmiechem na ustach. Udało mu się w ciągu dnia doprowadzić do skutku swój projekt wykorzystania pracy pewnego szczepu z Górnych Indyj przy eksploatowaniu kopalni złota na Cejlonie. Był to jego ulubiony plan, urzeczywistniony nareszcie pomimo wielkich przeszkód i trudności — nic dziwnego też, że bardzo był zadowolony. Podwoi to wydajność jego kopalni. Jak zwykł często przekonywać, wszelkie doświadczenia życiowe wykazują zawsze jedno i to samo — że człowiek musi umrzeć; czy więc umrze, zmożony przez starość, we własnym kraju, czy też przedwcześnie z powodu wilgotnych wyziewów w głębi kopalni na obcej ziemi — małe ma znaczenie, byleby przez tę zmianę w sposobie swojego życia przynosił korzyść Brytyjskiemu Imperjum.
Siła jego przekonywania była niewątpliwa. Podnosząc przełamany swój nos w kierunku słuchacza, dodawał:
— Z braku kilkuset roboczych rąk nie wypłacamy dywidendy od wielu już lat. Ładnie też wyglądają nasze akcje! Nikt nie chce płacić za nie po pięćdziesiąt szylingów nawet.
Jeździł także do Yarmouth i wrócił ztamtąd, czując się odmłodzonym o dziesięć lat co najmniej. Uścisnął Swithina za rękę, wołając rozradowanym głosem:
— Jesteśmy więc znów razem!
Postępująca za nim żona jego, wymizerowana, nędzna kobiecina, uśmiechnęła się jak na komendę.
— Państwo Jamesowie Forsyte! Państwo Soamesowie Forsyte!
Swithin sprężył się w nieskazitelnej formie.
— Witaj, Jamesie, witaj, Emiljo! Jak się masz Soamesie? Jak się macie wszyscy?
Dłoń jego ujęła rękę Ireny i oczy rozszerzyły mu się z zachwytu. Śliczna kobieta — troszkę za blada, ale jaka postawa! Jakie oczy! Zęby!... Za piękna dla takiego Soamesa!
Natura uposażyła Irenę w ciemno-brunatne oczy i złote włosy, stwarzając w ten sposób niezwykłe połączenie, przykuwające do siebie tęskny wzrok wszystkich mężczyzn i stanowić mające jakoby oznakę słabego charakteru. Ciepła, miękka bladość jej szyi i ramion, uwydatniona złotawym połyskiem sukni, nadawała całej jej postaci wabiącą cechę obcości.
Soames stał za nią, wpijając żądne oczy w obnażone ramiona żony. Wskazówki zegarka, który Swithin trzymał wciąż jeszcze otwarty na swojej dłoni, dawno przesunęły się poza ósmą. Goście spóźniali się; było już pół godziny po umówionej porze obiadu, gospodarz domu zawrzał buntem zniecierpliwienia.
— Jolyon nie zwykł nigdy spóźniać się! — rzekł do Ireny, niezdolny opanować gniewu. — Napewno zatrzymuje go Juna.
— Zakochani nie znają godzin — odparła.
Swithin wlepił w nią rozogniony wzrok. Ciemno-pomarańczowy rumieniec zabarwił jego policzek.
— Nie widzę powodu. Pewnie to teraz taka głupia moda!
Pod nieopanowanym tym wybuchem niezadowolenia zdawała się taić nieujawniona gwałtowność pierwotnych pokoleń.
— Jak się stryjowi podoba nowa moja gwiazda? — zapytała Irena pieszczotliwym tonem.
Spinając koronki przy wycięciu stanika, błyszczała pięciopromienna gwiazda zestawiona z jedenastu brylantów.
Swithin przyjrzał się klejnotowi. Znał się dobrze na drogich kamieniach; nie mogła też młoda kobieta zadać mu pytania, zdolnego skuteczniej odwrócić jego uwagę od spóźniania się gości.
— Od kogo ją dostałaś?
— Od Soamesa.
Twarz jej pozostała nieporuszona, mimo to blade oczy Swithina rozszerzyły się, jakgdyby obdarzone nagle zdolnością przenikania cudzych myśli.
— Nudno ci musi być w domu — rzekł. — Gdybyś miała kiedy ochotę przyjść do mnie na obiad, uraczyłbym cię winem, jakiego nie znajdziesz napewno w całym Londynie.
— Panna Juna Forsyte — pan Jolyon Forsyte!... Pan Bosinney!
— Chodźmy do stołu! Proszę! — zawołał Swithin, nie ukrywając podrażnienia i zapraszając gości niecierpliwym gestem.
Podał ramię Irenie pod pretekstem, że nie miał jeszcze od jej ślubu okazji goszczenia jej u siebie. Juna z natury rzeczy należała się Bosinney’owi, umieszczonemu pomiędzy Ireną a narzeczoną. Z drugiej strony Juny siedział James, prowadzący do stołu żonę Mikołaja, potem stary Jolyon z żoną Jamesa, Mikołaj z Hatty Chessmann i wreszcie, zamykający koło biesiadników, Soames z panią Small.
Obiady familijne u Forsytów odbywają się wedle ustalonego ceremonjału. Nie podaje się na nich naprzykład hors d’oeuvres. Z jakiego dzieje się to powodu, niewiadomo. Młodsi członkowie rodziny przypisują zwyczaj ten potwornie rujnującej cenie ostryg; prawdopodobnie jednak wypływa on z chęci przystąpienia odrazu do rzeczy, z rozsądnego przekonania, że hors d’oeuvres zamulają tylko niepotrzebnie żołądek. Jedynie dom Jamesów, niezdolnych oprzeć się ogólnie przyjętemu w Park Lane zwyczajowi, wyłamuje się czasem z tej tradycji.
Ponure nieledwie milczenie, niezwracanie uwagi na współbiesiadników trwa bezpośrednio po usadowieniu się aż do obniesienia pierwszego dania i wówczas jednak przeplatane bywa krótkiemi jeno pytaniami, uwagami i odpowiedziami.
— Tym znów zapadł na zdrowiu.
— Niewiadomo, co mu jest? — Nie, doktór nie umie określić.
— Czy Anna nie zejdzie dzisiaj? Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — nie!
— Kto cię leczy, Fanny?
— Doktór Stabbs.
— Co?! Stabbs?! Ten konował!
— Co się dzieje z Winifrydą?
— Ma za dużo dzieci. Już czwórkę!
— Dlatego wychudła jak szczapa!
— Ile płacisz za to sherry, Swithinie? Trochę za cierpkie jak na mój gust.
Przy drugim kieliszku szampana zapanowuje powszechne ożywienie, ujawniające się w skłóconym szmerze głosów, z pośród których wyłania się chwilami tok długiego opowiadania Jamesa, przeciągającego się nieraz aż poprzez moment najwyższego napięcia uroczystości familijnego obiadu w rodzie Forsytów. Momentem tym jest podanie „combra jagnięcego“.
Bez tego dania nie może odbyć się żaden obiad w rodzie Forsytów. W soczystej solidności tego pieczystego jest coś, co szczególnie odpowiada gustom ludzi „na pewnem stanowisku“. Jest pożywne i smaczne; to rodzaj potrawy, której jedzenia nie zapomina się. Ma przeszłość i przyszłość, niby depozyt złożony w banku; jest czemś, co nada je się jako przedmiot dyskusji.
Każda odnoga rodźmy uparcie przywiązana była do poszczególnego miejsca pochodzenia jagniąt. Stary Jolyon przysięgał na Dartmoor, James na Welsh, Swithin na Southdown, Mikołaj utrzymywał, że najlepsze są na Nowej Zelandji. Co się tyczy „oryginała“ Rogera, musiał on naturalnie wymyślić coś zupełnie nowego, z rodzajem objawienia też, jakgdyby odkrył nowe światy, albo wpadł na pomysł nowego fachu dla swoich synów, oznajmił o wykryciu sklepu, w którym mają niemieckie jagnięta. Kiedy zaś wyrażono wątpliwość co do autentyczności tej informacji, wyciągnął z pugilaresu rachunek rzeźnika, przyczem wykazało się, że płaci za cenny produkt więcej niż wszyscy inni. Przy tej właśnie okazji zwrócił się stary Jolyon do Juny z jedną z częstych filozoficznych swoich uwag:
— Wierz mi, że Forsytowie to zwarjowany naród. Przekonasz się o tem sama zczasem.
Jedynie Tymoteusz nie brał udziału w tych dysputach, jakkolwiek bowiem comber jagnięcy był ulubioną jego potrawą, obawiał się, jak utrzymywał, jej skutków.
Dla każdego interesującego się psychologją Forsytów jest ta ważna kwestja combra jagnięcego sprawą zasadniczej doniosłości. Nietylko stanowi ona niezbity dowód stałości ich tradycyj, ich nieugiętości zarówno indywidualnej jak klanowej, ale zarazem nadaje im trwałą pieczęć przynależności z urodzenia i instynktów do wielkiej klasy ludzi, przywiązujących wagę do sprawy posilnego i smacznego odżywiania się, niepozwalających sobie natomiast na żadne specjalne upodobanie ani potrzeby w dziedzinie piękna.
Młodsi członkowie rodziny chętnie obeszliby się wogóle bez tego rodzaju pieczystego, przekładając nad nie perliczki albo sałatę z homara — coś bardziej przemawiającego do wyobraźni a mniej pożywnego — były to jednak przeważnie kobiety; mężczyźni z pośród tego odłamu ulegali wpływowi żon swoich, czy matek, które, zmuszone same do stałego, przez całe swoje życie po ślubie, spożywania jagnięcego combra, przekazały synom tajemnie wrogi swój stosunek do tego dania.
Zaledwie zdążyła się skończyć wielka dyskusja na temat jagnięcego combra, podano szynkę Tewkesburską, zlekka podlaną zaprawą West India. Swithin tak obficie się uraczył tą potrawą i spożywał ją tak długo, że powstał z jego winy zator w podawaniu. Chcąc całkowicie oddać się rozkoszy spożywania ulubionego smakołyku, przestał nawet rozmawiać.
Soames, siedzący obok żony Septimusa Smalla, bacznie wszystko obserwował. Miał szczególne swoje, związane z wypieszczonym projektem budowlanym powody czujnego przyglądania się Bosinney’owi. Młody architekt mógłby mu się może przydać do jego planów; kiedy tak siedział, oparty o grzbiet krzesła i pogrążony w ustawianie ścian z okruszyn chleba, sprawiał wrażenie uzdolnionego, myślącego młodego człowieka. Soames zauważył, że frakowy jego garnitur jest dobrze skrojony, ale przyciasny, jakgdyby robiony przed wielu laty.
Widział, że zwrócił się on do Ireny i powiedział jej coś, na co twarz młodej kobiety rozpromieniła się, jak często rozpromieniała się w towarzystwie innych osób, nigdy zaś w jego własnem. Natężał słuch, aby dosłyszeć, o czem mówili, przeszkodziła mu w tem jednak ciotka Jula, która w tej chwili właśnie zabrała głos.
— Czy nie wydawało się to zawsze Soamesowi bardzo dziwnem? — zaczęła. — Dopiero ostatniej niedzieli ten kochany ksiądz Scoles tak sarkastycznie powiedział w swojem kazaniu:
— Co człowiekowi przyjdzie z tego, że zyska własną duszę, ale utraci całą swoją własność?
— Tak brzmi — zaznaczył — hasło, jakiem się rządzą sfery bogatego mieszczaństwa. — Co chciał powiedzieć przez to? Co przez to rozumiał? Może rzeczywiście ma rację; takiem wydaje się istotnie credo zamożnego mieszczaństwa. Prawda? Co Soames myśli o tem?
Soames odpowiedział w roztargnieniu:
— Skąd mógłbym wiedzieć? Tyle tylko wiem, że Scoles — to szarlatan. A jak się ciotce wydaje?
Ale Soames niebardzo w tej chwili wiedział, co mówi. Bosinney podczas rozmowy z sąsiadką wyraźnie obrzucał spojrzeniem stół, jakgdyby wskazywał jej szczególne cechy gości i Soames dużo dalby za to, aby wiedzieć, co narzeczony Juny mówi o każdym. Uśmiech, jakim Irena przyjmowała jego uwagi, wskazywał, że podziela jego zdanie. Zdawała się zresztą zawsze podzielać zdanie innych ludzi, tylko nie jego.
W tej chwili zwróciła wzrok w stronę męża. Soames spuścił nagle oczy. Uśmiech zgasi na jej twarzy.
— Szarlatan? Co Soames chce przez to powiedzieć? Jeżeli duchowny może być szarlatanem, wszystko się kończy. W takim razie może nim każdy być! To okropne!
— A jednak tak jest — stwierdził Soames.
Podczas pełnego grozy milczenia, jakie zamknęło narazie usta przerażonej ciotce Juli, doleciało uszu Soamesa kilka słów wypowiedzianych przez Irenę i brzmiących mniej więcej jak:
— Rozstańcie się z nadzieją, wy, którzy tu wchodzicie!
Ale w tej samej chwili dokończył Swithin jedzenia swojej pieczonej szynki.
— Gdzie kupujesz grzyby? — zapytał Irenę tonem układnego dworaka — najlepiej kupować je u Snileyboba; można przynajmniej być pewnym, że są świeże. Drobniejsi kupcy nie dbają o to.
Irena zwróciła się ku gospodarzowi domu, aby mu odpowiedzieć, i Soames zauważył, że Bosinney obserwuje ją i uśmiecha się do samego siebie. Dziwny uśmiech ma ten chłopiec! Taki naturalny, jakgdyby uśmiechało się zadowolone z czegoś dziecko. Widząc, że Bosinney zwrócił się do Juny, uśmiechnął się i Soames także, ale nieco sarkastycznie — nie podobała mu się Juna, która nie miała miny zbyt zadowolonej.
Nie było w tem nic dziwnego, jako że prowadziła w tej chwili z Jamesem rozmowę treści następującej:
— Wie stryj, zatrzymałam się na drodze powrotnej nad rzeką i widziałam piękne miejsce pod budowę domu.
James, lubiący jeść wolno i dojadać do końca to, co sobie położył na talerz, przerwał na chwilę proces żucia.
— Co? — zapytał. — Gdzież to jest owo piękne miejsce?
— Tuż za Pangbourne.
James włożył kawał pieczonej szynki do ust i Juna cierpliwie czekała.
— Napewno nie masz nawet pojęcia, czy grunt, o którym mówisz, jest do nabycia? — zapytał wreszcie. — Nie zainteresowałaś się, rozumie się, ani trochę, jaka jest cena gruntu w tem miejscu?
— Owszem, wiem, dowiadywałam się.
Jej drobna energiczna twarzyczka pod miedziano-złotą koroną włosów podejrzanie ożywiona była i roznamiętniona.
James przyjrzał jej się badawczo.
— Co? Nie masz chyba zamiaru nabywania ziemi? — zawołał, wypuszczając widelec z ręki.
Zaciekawienie Jamesa podnieciło Junę jeszcze bardziej. Oddawna już ułożyła sobie w mądrej swojej główce, że musi namówić stryjów do korzystnego dla nich samych i dla Bosinney’a budowania will i pałacyków wiejskich.
— Rozumie się, że nie — pośpieszyła zapewnić go. — Przyszło mi tylko na myśl, że byłoby to takie wspaniałe miejsce dla stryja... czy dla kogo innego... do zbudowania na niem willi.
James spojrzał na nią zukosa i umieścił jeszcze jeden kawał pieczonej szynki w ustach.
— Bardzo droga musi być ziemia w tych stronach? — rzekł.
To, co Juna wzięła za osobiste zainteresowanie, było tylko platonicznem podnieceniem każdego Forsyta, który dowiaduje się o czemś możliwem do nabycia i mogącem przejść w obce ręce. Nie chciała jednak dopuścić nawet myśli, aby nadzieje jej miały tak odrazu się rozwiać, nie przestawała też rozwodzić się w dalszym ciągu nad poruszoną sprawą.
— Powinienby stryj przenieść się na wieś. Chciałabym mieć dużo pieniędzy, żeby móc zamieszkać na wsi. Nie pozostałabym ani dnia w mieście.
James był poruszony do głębi wysokiej, chudej swojej postaci. Nie miał pojęcia, że bratanica jego ma tak wyraźnie ustalone poglądy.
— Dlaczego stryj nie przenosi się na wieś? — nalegała Juna. — Doskonale zrobiłoby to stryjowi.
— Pod jakim względem? — obruszył się James. — Ciekawa rzecz, coby mi przyszło z kupowania ziemi i budowania will? Nie miałbym nawet czterech procent z moich pieniędzy!
— Cóż to znaczy?! Ale oddychałby stryj czystem powietrzem!
— Czystem powietrzem?! Co mi po czystem powietrzu?!
— Myślę, że każdemu powinno zależeć na oddychaniu czystem powietrzem — rzuciła Juna z wyraźną pogardą.
James otarł serwetą usta.
— Nie znasz się na wartości pieniędzy — rzekł, unikając wzroku dziewczyny.
— Nie, nie znam się, i mam nadzieję, że nigdy się nie poznam! — zawołała i, zagryzając z niewypowiedzianą goryczą usta, zamilkła.
To okropne! Jej krewni tacy są bogaci, a biedny Fil nie wie, skąd wytrzaśnie parę groszy na jutrzejszy tytoń! Nie mogliby zrobić czegoś dla niego? Ale tacy są samolubni. Dlaczego nie mieliby budować will? Pełna była naiwnej wiary, prawdziwie wzruszającej i czasem zdolnej zdziałać cuda. Bosinney, do którego zwróciła się po doznaniu haniebnej porażki, rozmawiał z Ireną. Ożywienie i podniecenie Juny zgasło niby zdmuchnięte mroźnym powiewem. Z oczu jej buchnęły iskry gniewu, jak z oczu starego Jolyona, ilekroć ktoś ośmielił się stanąć wpoprzek jego woli.
I James sam był mocno podrażniony. Miał wrażenie, że ktoś próbuje pozbawić go prawa lokowania jego kapitałów na pięć procent. Żadna z własnych jego córek nie powiedziałaby nic podobnego. Był zawsze bardzo wyrozumiały w stosunku do swoich dzieci i świadomość tego faktu potęgowała jeszcze jego oburzenie. Zajął się swojemi truskawkami, oblał je powodzią śmietanki i zaczął zjadać je pośpiesznie. — Tego przynajmniej nie da sobie odebrać.
Nic dziwnego, że był zgnębiony. Od pięćdziesięciu czterech lat (zdobył stanowisko notarjusza w najwcześniejszym, dopuszczalnym przez prawo wieku), poświęcał się wyłącznie zabezpieczaniu sum hipotecznych, lokowaniu kapitałów na murowanie pewny wysoki procent, prowadzeniu spraw na zasadzie wyciągania dla samego siebie i klijentów swoich najwyższej dochodowości przy możliwie największem bezpieczeństwie lokaty, obliczaniu ścisłych możliwości pieniężnych we wszelkich okolicznościach życia, tak że wkońcu przywykł myśleć wyłącznie kategorjami pieniężnemi. Pieniądze były dla niego teraz światłem, którego promienie uwypuklały mu rzecz każdą, tak że bez nich nie umiałby nic widzieć, nie mógłby dostrzegać zjawisk. I to jemu właśnie rzucono w twarz — i kto rzucił?! — niesłychane takie słowa:
— Mam nadzieję, że nie poznam nigdy wartości pieniędzy!
Cóż dziwnego, że spochmurniał, nagle zmrożony. Wiedział, że to niedorzeczność, bowiem w przeciwnym razie przeraziłoby to go, a nie rozgniewało! Do czego dochodzi teraz na świecie? Przypomniawszy sobie jednak historję Jolyona-syna, uspokoił się nieco. Czego można się wogóle spodziewać od osoby, mającej takiego ojca? Zkolei skierowała się myśl jego w jeszcze mniej miłym kierunku. Co ma znaczyć cala ta gadanina o Soamesie i Irenie?
Jak we wszystkich szanujących się rodzinach istniało i u Forsytów specjalne sanktuarjum, poza którego obręb nie wychodziły tajemnice rodzinne i w którego ramach dyskutowano o wartości członków rodziny. Ustalono na tej Forsytowskiej giełdzie, że Irena żałuje swojego zamążpójścia, i fakt ten spotkał się, oczywiście, z powszechnem potępieniem. Powinna była wiedzieć co robi; żadna rozsądna kobieta nie popełnia tego rodzaju pomyłek.
James pomyślał z nieukontentowaniem, że Soamesowie posiadają przecież ładny dom, doskonale położony, i że, nie mając dzieci, ani kłopotów materjalnych, wieść mogą życie zupełnie beztroskie. Soames nie lubił mówić o swoich interesach, niewątpliwie jednak porządnie zaokrągla swój majątek. Główne, pokaźne dochody czerpie z prowadzonego przez siebie biura. — Tak samo, jak ojciec, bierze czynny udział w sprawach znanej spółki notarjuszów i obrońców — Forsyte, Bustard i Forsyte — a wiadomo przytem, że jest bardzo ostrożny. Szczególnie dobrze mu się udało ze spłaceniem — nieco przedterminowym — kilku hipotek; prawdziwie opatrznościowe okazje.
Nie było powodu, dla którego Irena nie miałaby być szczęśliwą, a tymczasem dowiaduje się, że zażądała oddzielnego pokoju. Wiedział, na czem się takie rzeczy kończą... Dlaczego?... Soames nie pi je przecież.
Przyjrzał się swojej synowej. Patrzył na nią chłodno i podejrzliwie. Odczuwał lęk i potrzebę pomocy, doznawał wrażenia osobistej obrazy. Dlaczego tak się tem trapi? Wszystko to razem wierutne bajki niewątpliwie; ktoby tam zrozumiał kobiety?! Zawsze przesadzają, niewiadomo, ile jest prawdy w ich gadaninie. Zresztą nikt nie mówił o tem z nim bezpośrednio, musiał sam wszystko wyszperać. Po raz drugi spojrzał przelotnie na Irenę, a potem na Soamesa, który, pozornie słuchając wynurzeń ciotki Juli, zerkał wciąż ukradkiem na Bosinney’a.
— Przywiązany jest do niej, widać to — pomyślał James. — Dość przyjrzeć się, jak stara się jej zawsze dogodzić i obdarowywać ją.
Niepojęty bezsens obojętności Ireny dla męża uderzył go ze zdwojoną siłą. Szkoda też, że taka jest nieprzystępna; on sam, James, mógłby szczerze ją polubić, gdyby była mniej sztywna. Ostatnio zaprzyjaźniła się bardzo z Juną; stosunek ten nie wpływał na nią dodatnio, stanowczo nie. Zaczyna mieć tak samo jak tamta, własne swoje poglądy. Niezrozumiale prawdziwie, na co jej to wszystko. Ma przyjemne ognisko domowe i wszystko, czego można sobie tylko życzyć. Czuł, że należałoby staranniej dobierać jej koło bliskich przyjaciół. Dalej tak iść nie może. Zbyt śliska to droga.
Juna, lubiąca opiekować się nieszczęśliwymi, wyciągnęła z Ireny wyznanie, na które odpowiedziała kazaniem o potrzebie znalezienia wyjścia chociażby w postaci separacji. Wobec namów jej zachowała się jednak Irena milcząco, jakgdyby strachem przejmowała ją sama myśl o przeprowadzeniu na zimno podobnej walki. Soames nigdy nie zgodzi się wyrzec jej — rzekła za całą odpowiedź.
— Ktoby o to dbał?! — zawołała Jana. — Niech robi co mu się podoba; twoją rzeczą jest przeprowadzenie tego, do czego dążysz!
Nie ulękła się poruszenia tej sprawy na zebraniu u stryja Tymoteusza. James, usłyszawszy o tem, oburzył się naturalnie i zgorszył...
A gdyby Irenie naprawdę przyszło do głowy uprzeć się — sama myśl o tem wyprowadzała go zupełnie z równowagi — i opuścić Soamesa? Przypuszczenie podobne wydało mu się jednak tak potwornem, że odrazu odsunął je ze zgrozą; łączyło się ono w umyśle jego z przerażającą wizją klęski, z sykiem zjadliwych języków całej rodziny, z hańbą katastrofy, tak blisko dotyczącej jego najbliższych, jednego z jego dzieci! Na szczęście, nie posiada Irena pieniędzy — co najwyżej łachmaniarskie pięćdziesiąt funtów rocznie. — Z pogardą pomyślał o zmarłym Heronie, który pozostawił ją bez grosza, jak stała. Pogrążony w zadumie, założywszy długie swoje nogi pod stołem, jedną na drugą, zapomniał zupełnie wstać, kiedy panie wyszły z jadalni. Będzie musiał pomówić z Soamesem — ostrzec go; tak dalej iść nie może... Zauważył z kwaśnem nieukontentowaniem, że Juna pozostawiła nalane dla niej kieliszki pełne wina.
— To głównie robota tej małej — pomyślał. — Irenie samej nie przyszłoby to do głowy. — James był człowiekiem niepozbawionym wyobraźni.
Głos Swithina wyrwał go z niemej tej kontemplacji.
— Dałem za to czterysta funtów — rzekł. — Oczywiście, że to prawdziwe dzieło sztuki.
— Czterysta! Hm, hm!... To dużo pieniędzy! — wtrącił Mikołaj.
Przedmiot, o którym była mowa, stanowiła grupa z włoskiego marmuru, umieszczona na strzelistym marmurowym również cokole i rozsiewająca w całym pokoju atmosferę wyższej kultury. Postacie drugorzędne, których było sześć, wszystko nagie kobiety, nader misternie wycyzelowane, zwracały się ku postaci centralnej, tak samo nagiej kobiety, wysuwającej się naprzód, jakgdyby chciała zaznaczyć wobec widza niezwykłą doniosłość własnej swojej osoby. Ciotce Juli, siedzącej naprzeciwko grupy, z trudnością udawało się nie patrzyć na nią przez cały wieczór.
W odpowiedzi na uwagę Swithina zabrał stary Jolyon głos, wszczynając dyskusję.
— Czterysta funtów?! Nonsens! Nie dam sobie wmówić, żeby można było za coś podobnego zapłacić czterysta funtów!
Uwięziony pomiędzy dwoma szpicami kołnierzyka podbródek Swithina dokonał po raz drugi tego wieczora bolesnego ruchu wahadłowego.
— Cztery setki funtów, uczciwych angielskich funtów, ani szeląga mniej. Nie żałuję tego wydatku. To nie pospolita krajowa robota — ale prawdziwa nowoczesna włoska!
Soames podniósł wargę w uśmiechu i rzucił okiem na Bosinney’a. Architekt ukrywał uśmiech poza kłębami dymu papierosowego. W tej chwili rzeczywiście przypominał nieco wyglądem swoim pirata.
— Ile to roboty w takiej sztuce! — pośpieszył wtrącić James, któremu prawdziwie zaimponował rozmiar grupy. — Dobrze możnaby to sprzedać u Jobsona.
— Biedak, cudzoziemski zdychacz z głodu, który ją zrobił, chciał za nią pięćset funtów — wyjaśniał w dalszym ciągu Swithin. — Dałem mu cztery setki. Warta jest z zamkniętemi oczami osiem. Wyglądał biedak na nawpół zamoczonego!
— O! — wmieszał się nagle Mikołaj — te marne drapichrusty, ci nędzarze artyści! Nie pojmuję doprawdy, czem to żyje. Weźcie takiego Flageoletti’ego chociażby! Tego, co to go Fanny i dziewczęta wciąż ściągają do domu, żeby im rzępolił na skrzypcach. Wątpię, czy udaje się biedakowi dochrapać przez cały rok setki funtów.
— Tak — przytaknął mu James — potrząsając głową. — Doprawdy trudno pojąć, czem to żyje!
Stary Jolyon podniósł się i z cygarem w ustach zbliżył się do rzeźby, aby bliżej jej się przyjrzeć.
— I dwu nie byłbym dał za to! — bąknął.
Soames spostrzegł, że ojciec jego i Mikołaj spojrzeli po sobie wzajem z pewnym niepokojem; siedzący po drugiej stronie Swithina Bosinney osłonięty był chmurą papierosowego dymu.
— Ciekaw jestem, co on o tem myśli? — zadał sobie James w duchu pytanie. Jasnem było dla niego, że rzeźba ta jest fatalnie vieux jeu; okrutnie przestarzała, o całe pokolenie wstecz. Nikt nie spojrzałby już u Jobsona na tego rodzaju dzieło sztuki.
— Nie miałeś nigdy zielonego pojęcia o rzeźbach — rzucił wreszcie Swithin bratu. — Znasz się na swoich obrazach, poza tem na niczem!
Stary Jolyon powrócił na swoje miejsce, pykając z cygara. Ani mu się śniło dać się wciągnąć w dyskusję z tym niedołęgą Swithinem, upartym jak dziki osioł. Na czem on się zna?! Nie umiał nigdy odróżnić posągu od słomkowego kapelusza.
— Sztukaterja! — rzucił pogardliwie.
Swithin nie mógł się już dłużej powstrzymać. Rąbnął z całych sił pięścią w stół.
— Sztukaterja?! — krzyknął. — Chciałbym widzieć, czy w całym twoim domu masz jedną chociażby rzecz, która umywałaby się do tego! W słowach jego zabrzmiała znów pieniąca się gwałtowność pierwotnych pokoleń.
Naprężoną sytuację uratował James.
— Cóż pan powie nam o tem, panie Bosinney? Pan, jako architekt, musi przecież znać się na rzeźbach i ornamentach.
Oczy wszystkich zwróciły się ku Bosinney’owi. Czekano z dziwnie podejrzliwem natężeniem na jego odpowiedź.
Soames, odzywając się po raz pierwszy, zapytał:
— Tak, Bosinney’u, co ty o tem powiesz?
Bosinney odpowiedział krótko:
— Dzieło to zdumiewa wprost!
Słowa jego były zwrócone do Swithina, uśmiechem oczu porozumiał się z starym Jolyonem; jedynie na Soamesa nie zwrócił uwagi.
— Zdumiewa czem?!
— Swoją naiwnością!
Odpowiedź tę przyjęto wymownem ogółnem milczeniem. Swithin jedynie nie był pewien, czy zawierać ona miała pochwałę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.