Posiadacz/Część I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
PROJEKT BUDOWY

W trzy dni po obiedzie u Swithina stanął Soames na progu pomalowanych na zielono frontowych swoich drzwi, poczem wyszedł na skwer i, przyglądając się stąd fasadzie domu, stwierdził, że wymaga on pomalowania na świeżo.
Żonę pozostawił siedzącą na kanapie w bawialni z założonemi bezczynnie rękami, wyraźnie czekającą, kiedy wreszcie mąż wyjdzie. Powtarzało się to często. Właściwie codziennie.
Nie mógł pojąć, co ma mu do zarzucenia. Nie pije przecież! Czy może zaciąga długi? Gra w karty? Klnie?... Czy unosi się kiedykolwiek gwałtownie? Otacza się hałaśliwymi przyjaciółmi? Spędza noce poza domem?... Nic podobnego.
Głęboki, tajony wstręt, jaki wyczuwał w swojej żonie, był dla niego zagadką a zarazem źródłem najstraszliwszej udręki. Nie mógł oczywiście doszukiwać się przyczyny tego stanu rzeczy w fakcie, że popełniła błąd, wychodząc za niego zamąż bez miłości, że usiłowała przemóc się i pokochać go, ale nie mogła.
Nie byłby Forsytem, gdyby potrafił wyobrazić sobie dziki taki powód odsuwania się od niego żony.
Dlatego też zmuszony był Soames jej wyłącznie przypisać całą winę. Nie spotkał nigdy na swojej drodze kobiety, zdolnej do wzbudzania tak głębokiego uczucia. Gdziekolwiek ukazał się z żoną, widział, jak szły za nią oczy wszystkich mężczyzn; ich spojrzenia, ich sposób zachowania się, głos ich zdradzały aż nadto wymownie, do jakiego stopnia są nią oczarowani. Przyznać musiał, że jej postawa wobec tych hołdów była bez zarzutu. Nie przychodziło mu napewno na myśl, że Irena należy do rzędu owego — niezbyt często spotykanego wpośród rasy anglo-saskiej — typu kobiety, stworzonej do kochania i do tego, żeby być kochaną, kobiety, która, nie mogąc kochać, nie żyje. Czar jej postaci, pociągający ku niej serca, uważał za nieodłączny składnik jej wartości jako przedmiotu jego posiadania, nie mógł jednak pozbyć się myśli, że mogłaby równie dobrze być obdarowywaną, jak darzącą; ona nie darzyła go, natomiast, niczem.
— Dlaczego więc wyszła za mnie zamąż? — zadawał sobie nieustannie pytanie.
Zapomniał o swojem staraniu się o nią, o póltora-roczu, w ciągu którego oblegał ją niby twierdzę, którą należało zdobyć i wyczekiwał cierpliwie, obmyślając coraz nowe plany rozrywek dla niej, obsypując ją podarunkami, ponawiając wciąż swoje oświadczyny i oddalając od niej nieustanną swoją obecnością wszystkich innych wielbicieli. Zapomniał o dniu, w którym, wyzyskując zręcznie ostrą fazę jej niechęci do zwykłego domowego jej otoczenia, zdołał uwieńczyć wreszcie zabiegi swoje powodzeniem. O ile wogóle pamiętał coś z wszystkiego tego, budziły się w jego pamięci jedynie wspomnienia wyrafinowanej kapryśności traktowania go przez złotowłosą czarodziejkę. Nie zapomniał też wyrazu jej twarzy — dziwnie obcej, obojętnej, zarazem błagalnej, kiedy nagle pewnego dnia uległa jego natarczywości i wyraziła zgodę na ponowioną po raz tysiączny prośbę, aby zechciała być jego żoną.
Było to jedno z owych niezmordowanie wytrwałych, prowadzonych z bezgranicznem oddaniem zabiegań o miłość, opisywanych w powieściach lub opowiadanych ustnie o zakochanym do szaleństwa, ziszczającym wreszcie cel upragniony, otrzymującym należną nagrodę za to, że niestrudzenie kuł tak długo żelazo, aż wkońcu ugiął je na swoją modłę. W powieściach i opowiadaniach uwieńczenie to przybiera formę ceremonji ślubnej, niezmiennie rozpoczynającej nową, szczęśliwą erę.
Soames zawrócił na prawo, starając się trzymać strony cienia.
Stanowczo, wymaga dom przemalowania, o ile nie zdecyduje się przenieść na wieś i tam wybudować dla siebie willę.
Po raz setny w tym miesiącu rozważał w myśli tę kwestję. Niema oczywiście powodu działać pośpiesznie! Mieszka bardzo wygodnie, dochody jego wciąż wzrastają, sięgają już trzech tysięcy rocznie, ale ulokowany przez niego kapitał nie jest może tak wielki, jak wydaje się jego ojcu, który lubi zawsze wyobrażać sobie, że jego dzieci są zamożniejsze, niż to się dzieje w istocie.
— Mogę poświęcić z łatwością osiem tysięcy, nie uciekając się do pomocy ani Robertsona ani Nicholls’a — obliczał.
Zatrzymał się przed jednem z okien wystawowych sklepu z obrazami. Soames był amatorem obrazów i miał mały pokój pod Nr. 62 na Montpellier Square, zapełniony ustawionemi wzdłuż ścian płótnami, których nie było już gdzie zawieszać. Przywoził je do domu, powracając z City, zazwyczaj pociemku już, i w niedzielne popołudnia spędzał w tym swoim składzie obrazów długie godziny, przyglądając się nabytym płótnom w rozmaiłem oświetleniu, badając autentyczność podpisów na nich i czasem robiąc dotyczące ich różnego rodzaju notatki.
Obrazy te wszystkie prawie były pejzażami, mającemi na przednim planie postacie ludzkie i noszącemi na sobie niejako piętno tajonego na dnie duszy buntu przeciwko Londynowi, przeciwko jego wysokim domom i jego niekończącym się ulicom, wśród których upłynęło jego życie i życie jego bliskich. Od czasu do czasu zabierał z sobą dorożką jeden czy dwa obrazy i wstępował po drodze do City do Jobsona.
Rzadko pokazywał je komukolwiek; Irena, której sąd cenił, ale do której dlatego może właśnie nigdy nie zwracał się z prośbą o wypowiedzenie go, w wyjątkowych jedynie okazjach bywała w owym pokoju, wówczas mianowicie, kiedy szło o spełnienie ciążącego na niej obowiązku żony. Mimo że prosił ją, aby zechciała przyjrzeć się obrazom, nie czyniła tego nigdy. Dla Soamesa było to jednem jeszcze źródłem przykrości. Bolała go ta jej wyniosła duma czy obojętność, której w głębi duszy obawiał się nawet nieco.
W taflowej szybie wystawowego okna sklepu z obrazami ujrzał odbitą i patrzącą na niego własną podobiznę.
Jego gładkie, wyzierające z pod ronda wysokiego kapelusza włosy, miały jedwabisty, lśniący połysk, taki sam jak miękki pilśń kapelusza; policzki jego, blade i płaskie, zarys gładko wygolonych warg, wydatny kształt podbródka z sinawą plamą po starannie golonym zaroście i surowa prostota zapiętego na wszystkie guziki, dobrze skrojonego surduta nadawały mu pozór powściągliwego trzymania się na uboczu i niedostępnego zamknięcia się w sobie. Oczy jego jednak, szare, zimne, z napięciem wpatrujące się oczy, przedzielone podłużną zmarszczką pomiędzy jednym a drugim łukiem brwi, wpatrywały się w niego żądnie, jakgdyby znając tajną jakąś jego słabostkę.
Przyglądał się tematom obrazów, nazwiskom podpisanych na nich malarzy, obliczał wartość poszczególnych płócien; czując jednak, że nie doznaje zwykłej przy platonicznem tem zachwycaniu się satysfakcji, poszedł dalej.
Wypadnie zachować Nr. 62 jeszcze na rok, jeżeli zdecyduje się budować! Czasy są odpowiednie do budowania; pieniądz od lat już nie był tak drogi; miejsce, które oglądał w Robin Hill, udawszy się tam na wiosnę celem zbadania stanu hipoteki Nicholla — nie mogło być lepiej wybrane. W odległości dwunastu mil od Hyde Parku wartość gruntu musi podnosić się automatycznie nieomal; napewno dostanie zawsze więcej za nabyty plac aniżeli dał za niego, tak że dom, o ile tylko zbudowany będzie prawdziwie solidnie, stanowi pierwszorzędną niewątpliwie lokatę.
Świadomość, że byłby jedynym członkiem rodziny, mającym posiadłość wiejską, mało wpływała na jego decyzję. Dla prawdziwego Forsyta względy uczuciowe, nawet ambicja zdobycia wyższego stanowiska społecznego, stanowi zbytek, na jaki można sobie pozwolić w drugim rzędzie dopiero, po nasyceniu bardziej materjalnych swoich apetytów.
Wydostać Irenę z Londynu, odciągnąć ją od stykania się z ludźmi, od widywania przyjaciół i osób, które podsuwały jej rozmaite myśli niepotrzebne!... O to właśnie szło. Zanadto przyjaźni się z Joną. A Juna nie lubi go. Odpłaca jej zresztą tem samem. W żyłach ich płynie ta sama krew.
Dla wydostania Ireny z miasta warto poświęcić wszystko. Dom będzie się jej podobał, przyjemność sprawi jej krzątanie się przy zdobieniu go prawdziwa z niej artystka!
Dom musi być w dobrym stylu, coś, co zawsze będzie miało swoją cenę, coś wyjątkowego, w rodzaju ostatnio zbudowanego domu Parkera, z wieżyczką; Parker sam przyznaje jednak, że jego architekt zrujnował go. Ci architekci — to niebezpieczny gatunek ludzi — nigdy nie można wiedzieć, na jakim się jest z nimi świecie. Jak tylko który z nich zyska uznanie i sławę, wpędzić zaraz gotów w Bóg wie jakie koszty, a w dodatku strasznie jest pewny siebie i zarozumiały; nie da sobie nic powiedzieć.
Zwyczajny znów, tuzinkowy architekt, na nic się nie przyda. — Wizja wieżyczki Parkera wyklucza możliwość powierzenia zadania zwyczajnemu, tuzinkowemu architektowi.
Dlatego właśnie wpadło mu do głowy zwrócić się do Bosinney’a. Od dnia obiadu u Swithina zdążył zasięgnąć informacyj, których rezultat był dość skąpy, ale zachęcający:
— Z nowej szkoły?
— Tak, z najnowszej.
— Zdolny?
— Bardzo zdolny, zdolniejszy niż można sobie wyobrazić — trochę tylko... trochę... fantasta.
Nie był w możności dowiedzenia się, jakie i czyje domy Bosinney budował, ani jakich żądał za nie cen. Pozwoliło mu to przypuszczać, że sam będzie mógł dyktować warunki. Im więcej o tem myślał, tem bardziej mu się projekt ten podobał. Przedewszystkiem pozostanie rzecz cała w rodzinie, co u Forsytów weszło już niejako w krew. Nadto będzie mógł zyskać „uprzywilejowane“, o ile nie nominalne ceny — co uważał za zupełnie słuszne wobec tego, że da młodemu Bosinney’owi sposobność wykazania swoich uzdolnień, bowiem dom ten nie ma być zwykłym budynkiem mieszkalnym.
Soames rozmyślał z przyjemnością o dziele, jakie niewątpliwie wyrośnie z pod ręki młodego architekta. Jak wszyscy Forsytowie, umiał być w danym razie skończonym optymistą.
W dodatku biuro Bosinney’a mieści się tuż w pobliżu, co umożliwi mu ciągłe sprawdzanie planów i pilnowanie ścisłego ich wykonania.
Z drugiej strony łatwiej będzie skłonić Irenę do opuszczenia Londynu, o ile roboty będzie prowadził narzeczony najserdeczniejszej jej przyjaciółki. Zamążpójście Juny może zależeć od tego. Irena nie może przecież stać się zawadą na drodze Juny do szczęścia; nigdy tego nie zrobiłaby — zna ją zbyt dobrze. Poza tem Juna będzie bardzo zadowolona, co da się również korzystnie wyzyskać.
Bosinney wygląda na zdolnego i rozumnego, zarazem jednak — i to właśnie stanowi jedną z wielkich jego atrakcyj — sprawia wrażenie człowieka, nieumiejącego zapatrywać się na sprawy ze stanowiska własnego interesu nadewszystko — nie będzie twardy na punkcie pieniędzy.
Soames uczynił uwagę tę nie z myślą podejścia młodego człowieka; była to zwykła linja jego rozumowania — rozumowania każdego dobrego kupca — wszystkich owych tysięcy dobrych kupców, z któremi miał do czynienia na swojej drodze na wyżyny Ludgate Hill.
Rozważając w ten sposób z uczuciem ulgi, że Bosinney będzie ustępliwy na punkcie pieniędzy, bezwiednie stosował Soames w praktyce niezbadane prawa, rządzące wielką własną jego klasą ludzi — samą naturą ludzką w zasadzie.
Kiedy tak przepychał się naprzód, wzrok jego, zazwyczaj utkwiony w ziemię przed siebie, skierował się wgórę, pociągnięty widokiem kopuły kościoła świętego Pawła. Stara ta kopula miała szczególny dla niego czar, nie raz też, ale dwa albo i trzy razy tygodniowo zatrzymywał się na codziennej swojej drodze, aby wejść pod jej strop i usiąść w jednej z bocznych naw na pięć czy dziesięć minut, podczas których odczytywał nazwiska i napisy na pomnikach. Trudno było zrozumieć pociąg, jaki czuł do wielkiego tego kościoła, o ile nie szukał w nim możności skupienia się celem skoncentrowania myśli na interesach, jakie czekały na jego decyzję tego dnia. Ilekroć zaprzątała myśl jego jakaś sprawa, szczególnie doniosła w danym momencie, albo wymagająca szczególnie wnikliwego zgłębienia jej, wchodził niezmiennie do katedry św. Pawła i w ciągu pięciu czy dziesięciu minut, spędzonych w jednej z bocznych jej naw, cicho jak myszka, uważnie odczytywał nazwiska i napisy na jednym pomniku po drugim. Po dokonaniu tego tak samo cicho wychodził i w drodze powrotnej stale zatrzymywał się na Cheapside, idąc w tym kierunku krokiem bardziej stanowczym, jakgdyby dostrzegł coś, co zdecydowany był kupić.
I tego ranka wszedł do kościoła, zamiast jednak prześlizgiwać się wzrokiem z pomnika na pomnik, podniósł oczy na kolumny i tafle ścian, zastygły nieruchomo w tej kontemplacji.
Jego podniesiona wgórę twarz z wyrazem głębokiego, modlitewnego skupienia, cechującego często twarze ludzi w kościele, pobladła kredowo na tle mroków rozległego budynku. Uwięzione w rękawiczkach dłonie trzymały rączkę parasola. Bezwiednym ruchem podniósł je pod strop. Może olśniło go błogosławione jakieś natchnienie?
— Tak — powiedział sobie — muszę mieć miejsce na rozwieszenie moich obrazów.
Wieczora tego, w drodze powrotnej z City, wstąpił do biura Bosinney’a. Zastał młodego artystę bez tu żurka, palącego fajeczkę i kreślącego linje jakieś na rozłożonym przed nim planie. Odmówiwszy zaproponowanego mu gościnnie przez architekta napicia się czegoś, przystąpił Soames z miejsca do rzeczy.
— O ile nie ma pan nic lepszego do roboty w niedzielę, może zabrałby się pan ze mną do Robin Hill? Chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania w sprawie wyboru gruntu pod budowę.
— Zamierza pan budować?
— Może — rzekł Soames — ale proszę, niech pan nie mówi o tem nikomu. Potrzebna mi pańska opinja.
— Bardzo dobrze — zgodził się artysta.
Soames rozejrzał się po pokoju.
— Trochę wysoko pan się ulokował — rzucił uwagę.
Wszelka informacja, jaką udałoby się mu zdobyć co do rodzaju i celu spraw Bosinney’a mogła mu się przydać.
— Jak dotychczas, w zupełności mi to odpowiada — odparł architekt. — Ale pan naturalnie przyzwyczajony do eleganckich lokali.
Wytrząsnął popiół z fajeczki, włożył ją jednak zpowrotem pustą pomiędzy zęby — może dopomagała mu ona przy prowadzeniu rozmowy. Soames zauważył wklęsłość w każdym policzku, jakgdyby wskutek wsysania.
— Ile pan płaci za takie biuro? — zapytał.
— O pięćdziesiąt za dużo — odparł Bosinney.
Odpowiedź ta korzystnie usposobiła dla niego Soamesa.
— Tak, przypuszczam, że musi być drogo — rzekł. — Przyjadę po pana w niedzielę rano.
W najbliższą niedzielę zajechał po Bosinney’a dorożką i zawiózł go na stację. Po przybyciu do Robin Hill nie znaleźli koni, musieli więc odbyć pieszo parokilometrową drogę na miejsce.
Był pierwszy sierpnia — przepiękny dzień, słońce paliło, ani jedna chmurka nie plamiła błękitu nieba. Na prostej, wąskiej ścieżce, prowadzącej na szczyt wzgórza, nogi ich wzbijały wgórę tumany żółtego pyłu.
— Piaszczysty grunt — zauważył Soames, rzucając ukradkiem okiem na płaszcz Bosinney’a. Z bocznych kieszeni wyzierały wsunięte w nie zwoje papierów, pod pachą trzymał dziwnego wyglądu laskę. Soames zakarbował sobie w myśli wszystkie te szczegóły.
Jedynie mądry człowiek, albo też w samej rzeczy „pirat“, pozwolić sobie mógł na podobnego rodzaju zaniedbanie w ubraniu. Jakkolwiek też ekscentryczność taka była właściwie dla Soamesa czemś odrażającem, dawała mu ona jednak pewne uczucie zadowolenia, bowiem świadczyła o cechach, które będzie mógł niewątpliwie korzystnie dla siebie wyzyskać. Zresztą, co go obchodzi sposób ubierania się chłopaka, jeżeli tylko umie on dobrze budować domy?
— Powiedziałem już panu — zaczął — że chciałbym, aby budowa tego domu była niespodzianką, dlatego też proszę, aby pan nie mówił o niej nikomu. Nie zwykłem nigdy mówić o moich sprawach przed doprowadzeniem ich do końca.
Bosinney skinął głową.
— Jak tylko kobiety dowiedzą się o jakim planie — dodał Soames — licho wie, na czem się on skończy.
— O! — zawołał Bosinney — kobiety to djabelskie nasienie !
Myśl taka oddawna już nurtowała na dnie duszy Soamesa, nigdy wszelako nie ujął jej w słowa.
— O — zauważył — zatem i pan zaczyna także... — Zawahał się, dodał jednak z nagłym wybuchem irytacji: — Jana ma temperamencik... zawsze go miała.
— Temperament nie jest złą rzeczą u anielskiej istoty.
Soames nie nazywał nigdy Ireny anielską istotą. Nie mógł pogwałcić do tego stopnia najgłębszych swoich instynktów, aby odsłonić przed innymi istotną wartość ukochanej kobiety i zdradzić w ten sposób swoje uczucia dla niej. Nie odpowiedział.
Skręcili w nawpółubitą drogę poprzez zagajnik. Wyżłobiona kolej prowadziła pod prostym kątem do dołu, z którego kopano żwir. Poza dołem sterczały kominy domów wiejskich, wpośród drzew, na skraju gęstego lasu. Kępy pierzastych traw pokrywały wyboistą powierzchnię gruntu; z ponad nich zrywały się raz wraz i wzbijały wgórę skowronki, trzepocąc skrzydełkami w słonecznej poświacie. Na dalekim widnokręgu zarysowywała się poza nieskończonemi szeregami pół i ogrodzeń smuga piaszczystych wydm.
Soames szedł naprzód, wskazując drogę, aż wreszcie znalazł się na dalekim krańcu i tutaj zatrzymał się. Było to owo obrane przez niego miejsce. Teraz jednak, kiedy miał sprezentować je Bosinney’owi, owładnął nim niepokój.
— Agent mieszka w tamtym domku — rzekł — da nam coś przekąsić; lepiej posilić się nieco przed zabraniem się do roboty.
Poszedł naprzód, wskazując znów drogę ku domkowi agenta, niejakiego Oliwera, rosłego mężczyzny z szeroką twarzą i siwiejącą bródką, który powitał ich na progu. Przy śniadaniu Soames zaledwie kosztował potraw, nie spuszczał natomiast oczu z Bosinney’a i parokrotnie ukradkiem otarł jedwabną chusteczką czoło. Skończyło się wreszcie śniadanie i Bosinney wstał od stołu.
— Przypuszczam, że panowie musicie mieć wspólne sprawy do obgadania — rzekł — ja tymczasem pójdę i sam pogapię się troszkę — dodał i, nie czekając na odpowiedź, wyszedł.
Soames zainteresowany był, jako notarjusz, sprawami posiadłości. Prawie całą godzinę trwały narady jego z agentem w sprawie rozplanowania gruntów, a także w kwestji umieszczonych na nich sum hipotecznych Nicholla i innych. Wkońcu dopiero, jakgdyby mimochodem, potrącił o nabycie gruntu pod budowę.
— Pańscy mocodawcy — rzekł — powinniby zrobić dla mnie wyjątkowe ustępstwa od ceny wobec tego, że ja pierwszy będę tutaj budował.
Oliwer potrząsnął głową.
— Miejsce, obrane przez pana, jest najtańsze ze wszystkich, jakie posiadamy. Im bliżej szczytu wzgórza, tem drożej kalkulują się.
— Mniejsza o to. Nie jestem jeszcze zdecydowany — odparł Soames. — Możliwe, że wcale nie będę budował. Renta gruntowa jest bardzo wysoka.
— Żal byłoby mi pana, panie Forsyte, gdyby pan odstąpił od swojego zamiaru. Myślę, że popełniłby pan błąd. W dużym promieniu dokoła Londynu niema ani jednego miejsca z takim widokiem, nigdzie też nie nabędzie pan ziemi równie tanio, jeśli weźmiemy pod uwagę wyjątkowo sprzyjające tutaj warunki. Wystarczyłoby tylko dać kilka ogłoszeń w gazetach, a mielibyśmy tłumy chętnych nabywców.
Spojrzeli wzajem po sobie. Twarze ich zdradzały wyraźnie ich myśli:
— Mam dla ciebie zbyt wielki szacunek, jako dla dobrego kupca, abym miał wierzyć temu co mówisz — mówił sobie każdy z nich w duchu.
— A jednak — powtórzył Soames — nie jestem jeszcze zdecydowany, przypuszczam nawet, że sprawa nie dojdzie do skutku.
Po tych słowach wziął z rogu pokoju swój parasol, podał agentowi zimną swoją dłoń, i, wycofawszy ją bez mocniejszego uściśnienia jego ręki, wyszedł z domku.
W głębokiej zadumie powrócił wolnym krokiem na obrane miejsce. Czuł instynktownie, że dowodzenia agenta są słuszne. Tani grunt. Najważniejsze zaś, że agent w rzeczywistości nie uważał go za tani, tak, że intuicja Soamesa odnosiła tryumf nad rzeczoznawstwem agenta.
— Tani, czy nie tani, jestem zdecydowany mieć go — pomyślał.
Skowronki poderwały się z trawy pod jego stopami; w powietrzu wirowało mnóstwo motyli; trawy i zioła tchnęły słodkie aromaty i napełniały niemi powietrze. Żywiczny zapach paproci dolatywał z lasu, gdzie gruchały ukryte w zaroślach gołębie; zdała, z falami ciepłego powietrza, przypływały rytmiczne dźwięki rozkołysanych dzwonów kościelnych.
Soames szedł, utkwiwszy oczy w ziemię; wargi jego rozchylały się i zamykały, jakgdyby naprzód już smakując wyśmienity kęsek. Kiedy stanął nareszcie na miejscu, nie mógł dostrzec nigdzie Bosinney’a. Przeczekawszy chwilę, poszedł przez zagajnik w kierunku zbocza. Gdyby się nie bal donośnego dźwięku własnego głosu, huknąłby na architekta z całej siły, żeby dać mu znać o sobie.
Zagajnik był pusty i samotny jak prerja; ciszę w nim przerywał tylko od czasu do czasu szelest przemykających do swoich nor wiewiórek i śpiew skowronków.
Soames, pjonjer-przywódca wielkiej armji Forsytów, przystępujący do ucywilizowania tej głuszy, czuł się nieco spłoszony samotnością, śpiewem niewidzialnych ptaków, ciepłą słodyczą powietrza. Zawrócił już, kiedy wreszcie spostrzegł Bosinney’a. Architekt leżał rozciągnięty, jak długi, pod rozłożystym dębem, którego chropawy, sękowaty pień wraz z licznemi rozgałęzieniami oraz gęstwiną liści stał na skraju zbocza.
Soames musiał dotknąć ręką pleców leżącego, aby zbudzić go z zadumy. Bosinney spojrzał wgórę.
— Hallo, panie Forsyte, znalazłem odpowiednie miejsce na wystawienie pańskiego domu.
Spójrz pan! Soames stanął i rozejrzał się, a potem odezwał się chłodno:
— Może się pan i zna bardzo dobrze, ale to miejsce będzie mnie kosztowało dwa razy drożej.
— Do djabla z kosztami! Przyjrzyj się pan lepiej widokowi!
Tuż prawie przed ich nogami złocił się łan zbożowy, ciągnący się aż po ciemniejącą woddali wstęgę zarośli. Wielka równina pól, poprzerzynanych miedzami i opłotkami, kończyła się na dalekim widnokręgu smugą szaro — sinawych wzgórz. Srebrzystą wstęgą wiła się na prawo linja rzeki.
Niebo było tak błękitne, a słońce świeciło tak jasno, że zdawało się tu panować wieczne lato. Wśród niezamąconej ciszy eteru szybowały lekkoskrzydłe ptaki. Żar płonął nad falami zbóż; cichy, nieomal niedosłyszalny szmer drgał w powietrzu, niby nieuchwytny odgłos weselnego upojenia, przenikającego ziemię i niebo.
Soames patrzył. Pomimo jego woli i wiedzy coś wzbierać zaczęło w jego piersi. O, żyć tutaj, w obliczu tego wszystkiego, móc pokazywać to swoim przyjaciołom, posiadać to, mówić o tem!... Policzki jego rozogniły się rumieńcem. Ciepło, promienność, blaski opanowały wszystkie jego zmysły, podobnie jak opanowało je przed czterema laty piękno Ireny, budząc w nim najgorętsze jej pożądanie. Spojrzał ukradkiem na Bosinney’a, którego oczy, oczy „nawpółoswojonego leoparda“ zdawały się chłonąć w siebie pejzaż. Promienie słońca rzucały błyski na najbardziej uwypuklone części twarzy młodego artysty, na wystające jego kości policzkowe, na wydatny punkt podbródka, na pionowe fałdy ponad jego brwiami. Soames przyglądał się z nieprzyjemnem uczuciem tej kosmatej, wniebowziętej, niestarannie utrzymanej twarzy.
Przeciągły, cichy poszum wiatru wionął nad zbożami, tchnąc im w twarz falę nagrzanego balsamu.
— Mógłbym zbudować panu tutaj pałacową siedzibę — odezwał się Bosinney, przerywając nareszcie milczenie.
— Może i tak — odparł Soames sucho. — Tylko że nie pan poniósłbyś koszt jej.
— Za jakie osiem tysięcy mniej więcej mógłbym wystawić pałac.
Soames zbielał. W duszy jego zawrzała walka. Spuścił oczy i oświadczył, zaciąwszy się:
— Nie mogę sobie na to pozwolić.
I zwolna, ociężałym krokiem, skierował się ku pierwotnie obranemu miejscu.
Spędzili tam jeszcze chwilę, rozważając szczegóły projektowanego domu, poczem Soames powrócił do domku agenta.
Po upływie pół godziny stanął na progu i, wraz z Bosinney’em, ruszył ku stacji.
— Wie pan — bąknął, nie otwierając nieomal ust — wziąłem ostatecznie ten pański kawałek.
Zamilkł ponownie, głowiąc się nad dociekaniem, w jaki sposób ten chłopak, którego przywykł mieć za nic, mógł zaważyć zwycięsko nad jego własną decyzją.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.