Pracownicy morza/Część druga/Księga czwarta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Nic się nie ukryje i nic nie ginie.

Dobrze się uwinął z głowonogiem; tchu mu już niemal zabrakło; prawe jego ramię i tułów były fioletowe; przeszło dwieście pęcherzy wystąpiło na nich — z niektórych krew tryskała. Na takie ranki słona woda jest lekarstwem. Gilliatt zanurzył się w niej, a jednocześnie tarł sobie ciało dłonią. Puchlina nikła od tego nacierania.
Cofając się i zagłębiając dalej w wodę, przybliżył się, sam tego niespostrzegając, do jakiegoś lochu, który już przedtem widział — niedaleko szczeliny, z której się głowonóg wysunął.
Loch ten był suchy i ciągnął się krzywo pod wielkiemi ścianami pieczary. Kamienie tam nagromadzone podniosły się dużo ponad linję zwykłego przypływu. Zagłębienie to było w rodzaju szerokiego, sklepionego ostrołuku; schyliwszy się mógł tam wejść człowiek. Zielona jasność podmorskiej groty słabo oświetlała wnętrze lochu.
Nacierając pilnie swe ciało nabrzękłe, Gilliatt zwrócił tam mimowolnie oczy i zagłębił je w loch.
Zadrżał.
Zdało mu się, że w głębi tej jamy widzi w ciemni, coś podobnego do uśmiechającej się twarzy.
Gilliatt nie znał wyrazu: omamienie — ale znał rzecz samą. Tajemnicze spotkanie nieprawdopodobieństwa, które, by się wybawić z kłopotu nazywamy przywidzeniem, przytrafia się w naturze. Ułudne czy rzeczywiste, zjawiska te przemijają. Widzi je ten, kto się przy ich przejściu znajduje. Gilliatt, jak powiedzieliśmy, był to umysł myślący. Miał on w sobie szczytność jasnowidzącego jak prorok. Nikt nie może być bezkarnie marzycielem w miejscach samotnych.
Wierzył w te ułudne obrazy, które nieraz wprawiały go w osłupienie, choć dobrze się znał z nocą.
Zagłębienie owo dość dokładnie przedstawiało piec do wypalania wapna. Była to niska nisza w kształcie ucha do kosza; stropowe jej głazy szły zwężając się aż do końca lochu, gdzie kamienie dna i skały sklepienia łączyły się, zamykając przejście.
Gilliatt wszedł, pochylając głowę i skierował się ku temu, co znajdowało się w głębi.
Rzeczywiście coś się śmiało.
Była to trupia głowa.
Nietylko głowa, ale cały szkielet.
W tym lochu leżał ludzki kościotrup.
Kto odważny, to patrzy tak, żeby odrazu wiedział przy podobnem spotkaniu, co ono ma znaczyć.
Gilliatt powiódł wzrokiem dokoła.
Otoczony był mnóstwem krabów.
To mnóstwo było nieruchome. Był to widok jakby wymarłego mrowiska. Wszystkie te kraby były bezwładne. Były próżne.
Kupami tu i owdzie rozrzucone na kamienistem podłożu, tworzyły niezgrabne rysunki.
Gilliatt, mając oczy w inną stronę zwrócone, przeszedł po nich, a nie uważał na nie.
Większa jeszcze kupa była w głębi lochu.
Leżało tam nieruchomo mnóstwo maćków, łap i szczęk. Rozwarte kleszcze trzymały się sztywno i już się nie zamykały. Kościste ciała nie poruszały się pod kolczastą skorupą; niektóre, wywrócone, pokazywały sine wnętrze. Kupa ta podobna do tłumu oblegającego, była rozproszona jak krzaki.
Pod tą to kupą znajdował się szkielet.
Widać było pod tą mieszaniną maćków i łuski, czaszkę z jej szwami, kość pacierzową, golenie, piszczele, długie węzłowate palce z paznogciami. W piersiowej jamie pełno było krabów. Było tam kiedyś, jakieś serce. Pleśń morska zaległa otwory oczu. Muszle pozostawiły swą ślinę w kanale nosowym. Zresztą w tym zakątku lochu nie było ani morskiej trawy, ani podmuchu powietrza. Żadnego ruchu. Zęby się naigrawały.
Niemiła to rzecz, gdy trupia czaszka śmiech naśladuje.
Ten cudowny pałac otchłani, wyhaftowany i wysadzany wszystkiemi klejnotami morza, zdradził się, wyjawił swoją tajemnicę. To była jaskinia — głowonóg w niej mieszkał; był to grób — człowiek w nim leżał.
Nieruchomy był upiór-kościotrup i nieruchome szkielety zwierząt, a wszystko drżało nieznacznie w świetle, odbijającem na sobie drżenie. Wpośród skamieniałości podziemnej wody, przerażające krabów szczątki zdawały się kończyć ucztę. Skorupiaki zdawały się pożerać szkielet. Nic dziwniejszego nad to martwe plugastwo nad tą martwą zdobyczą.
Gilliatt miał przed oczami śpiżarnię głowonoga.
Widok niezabawny; okropność rzeczy była schwytaną na uczynku. Kraby zjadły człowieka, głowonóg pożarł kraby.
Wokoło trupa nie było żadnych szczątków ubrania. Musiał być nagi pochwycony.
Gilliatt, baczny i śledzący, począł zrzucać kraby z kościotrupa człowieka. Co to za człowiek? Szkielet doskonale był obrobiony — jakby miał służyć za okaz anatomiczny; wszystko z niego ciało zostało zdjęte, żadne mięśnie nie pozostały. Mógłby to zauważyć Gilliatt, gdyby się znał na tem. Obnażone kości były białe, gładkie, jakby wyczyszczone. Gdyby nie ukazująca się tu i owdzie zieloność mszysta, wyglądałyby jak kość słoniowa. Wiązania chrząstkowe były delikatnie wygładzone i zaoszczędzone. Grób dobrym jest majstrem na taką szkaradną jubilerszczyznę.
Trup był jakby pogrzebany pod nieżywemi krabami. Gilliatt go odkopywał.
Wtem żywo się pochylił.
Dokoła kolumny pacierzowej ujrzał coś, jakby przepaskę.
Był to pas skórzany, widocznie spięty na biodrach za życia człowieka.
Gilliatt chciał odjąć ten pas, ale kość pacierzowa oparła się temu — musiał ją przełamać. Pas był nieuszkodzony. Zaczynał porastać skorupą z muszli.
Gilliatt ująwszy pas, poczuł w nim pod ręką jakiś przedmiot twardy, czworokątny. Nie było co myśleć o rozpięciu klamry, rozciął więc skórę nożem.
W pasie znajdowała się mała blaszana skrzynka i kilka sztuk złota. Gilliatt naliczył dwadzieścia gwinei.
To blaszane pudełko była to stara tabakierka marynarska, otwierająca się zapomocą sprężyny, bardzo zardzewiała i mocno zamknieta. Sprężyna już nie działała.
Znowu Gilliatt poradził sobie nożem. Przykrywka podważona końcem ostrza, odskoczyła.
Wewnątrz znajdował się tylko papier.
Mała wiązka bardzo cienkich kartek we czworo złożonych, leżała na dnie. Papier był wilgotny, lecz wcale nie nadwyrężony. Ochroniło go pudełko hermetycznie zamknięte. Gilliatt rozłożył kartki.
Były to trzy banknoty po tysiąc funtów sterlingów każdy, co razem czyniło siemdziesiąt pięć tysięcy franków.
Gilliatt złożył te papiery, włożył napowrót do pudełka, skorzystał z pozostałego miejsca, by umieścić tamże dwadzieścia gwinei i zamknął pudełko jak mógł najszczelniej.
Począł rozglądać pas.
Skóra niegdyś lakierowana zewnątrz, była wewnątrz pozostawiona w stanie naturalnym. Na tej drugiej stronie wypisane były tłustym czarnym atramentem jakieś litery. Gilliatt wyczytał z nich wyrazy! Sieur Clubin.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.