Pracownicy morza/Część druga/Księga czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Taką była istota, w mocy której Gilliatt znajdował się od kilku chwil.
Potwór był mieszkańcem tej groty. Był straszliwym genjuszem miejscowym. Rodzaj ponurego ducha wód.
Cudowny przepych tego miejsca streszczał się w okropności.
Miesiąc temu, w dniu, w którym Gilliatt po raz pierwszy dostał się do tej groty, zarysowujący się cieniem w fałdach tajemniczej wody przedmiot — to właśnie był głowonóg.
Był tam u siebie.
Gdy Gilliatt wszedł po raz pierwszy do tego lochu, upędzając się za krabem i spostrzegł szczelinę, w której, jak mniemał, krab się ukrył, głowonóg był tam właśnie w zasadzce.
Na co czyhał?
Gdyby wiedziano o złowrogiej cierpliwości czyhającej w otchłani, któryż ptak odważyłby się wysiadywać jajka, które jajko odważyłoby się wyląc, który kwiat się rozwinąć, które łono karmić, serce kochać — który umysł wzbić się do polotu?
Gilliatt wsunął rękę w rozpadlinę i głowonóg ją schwycił.
Trzymał go jak pająk muchę.
Gilliatt był w wodzie do pasa, skurczonemi stopami trzymał się na śliskich i okrągłych kamieniach; jego prawa ręka ściśnięta i obezwładniona była płaskiemi pasami głowonoga, a tułów pokryty pokrzyżowanemi zwojami okropnej opaski.
Na ośm ramion głowonoga, trzy przylgnęły do skały, pięć do Gilliatta. Potwór zaczepiony z jednej strony o granit, z drugiej o człowieka, przykuwał go do skały. Dwieście pięćdziesiąt smoczków gniotło Gilliatta. Cierpienie to i wstręt, być ściśniętym ogromną pięścią, której elastyczne palce długie na jeden metr przeszło, są wewnątrz napełnione żywemi bąblami ryjącemi ci ciało!
Już powiedziano wyżej, że niepodobna wyrwać się głowonogowi, każde wysilenie ku temu dążące tem mocniej krępuje, tem bardziej potwór ściska. Wysilenie jego wzrasta razem z twojem. Im więcej szarpnięć, tem więcej zaciśnień.
Jeden tylko miał Gilliatt ratunek — nóż.
Lewą swą rękę miał wolną, ale wiemy już, iż umiał nią dobrze władać. — Jakby miał dwie prawe.
Otwarty nóż jego był w tej ręce.
Nie można przecinać maćków głowonoga, bo nic tej skóry nie przetnie — ślizga się pod ostrzem; zresztą macki tak szczelnie przylegają, iż przecinając je pokaleczyłbyś własne ciało.
Okropny jest ten mięczak! Jednak jest i na niego sposób. Znają go rybacy z Serk, wie o tem, kto ich widział na morzu, robiących pewne nagłe ruchy. Delfiny także umieją tę sztukę — odrazu odcinają głowę mięczakowi. Stąd to pochodzą wszystkie te bezgłowe mięczaki, meduzy i polipy, spotykane na morzu.
Mięczak, rzeczywiście może być ranionym tylko w głowę.
Wiedział o tem Gilliatt.
Nigdy nie zdarzało mu się widzieć głowonoga takich rozmiarów. Odrazu został pochwycony przez wielki gatunek. Kto inny byłby zmartwiał.
Z głowonogiem trzeba działać jak z bykiem — umieć właściwą chwilę pochwycić, tę właśnie, kiedy byk schyla głowę, albo kiedy głowonóg wysuwa ją naprzód — a chwila to szybko przemijająca. Kto chybi — ten zgubiony.
Wszystko, cośmy opowiedzieli, trwało zaledwie kilka minut. Gilliatt tymczasem czul ssanie dwóchset pięćdziesięciu baniek.
Głowonóg jest zdradziecki. Usiłuje najprzód zdobycz swą wprawić w osłupienie. Chwyta — potem czeka jak może najdłużej.
Gilliatt trzymał nóż. Ssanie wzmagało się.
Patrzał na potwora a potwór na niego.
Wtem głowonóg odczepił od skały szóstą swą mackę i zmierzył nią ku Gilliattowi, usiłując pochwycić lewą jego rękę.
W tej samej chwili żywo wysunął głowę. I w tej samej sekundzie jego paszcza dotknęła piersi Gilliatta. Gilliatt, ssany po bokach, z obiema rękami skrępowanemu byłby zgubiony.
Ale Gilliatt czuwał; tamten czatował — on czatował także.
Uniknął macki i w chwili, gdy miał być w pierś ukąszonym, pięść jego uzbrojona nożem spadła na potwór.
Dwa odbyły się wstrząśnienia w odwrotnym kierunku: jedno potwora, Gilliatta drugie.
Było to niby walka dwóch błyskawic.
Gilliatt zagłębił ostrze swego noża w płaską lepkość i krętym ruchem, jakby miał z bicza trzasnąć, zakreślił koło przy oczach — wyrwał głowę, jak się wyrywa ząb.
Skończyło się.
Cały potwór odpadł.
Jakby się bielizna zsunęła. Pompa ssąca została zniszczona — próżnia znikła. Czterysta baniek odrazu puściło i skałę i człowieka. Szmata zapadła w wodę.
Gilliatt znużony walką, mógł widzieć u swych stóp na kamieniach dwie galaretowate kupy bezkształtne, z jednej strony głowę, z drugiej resztę. Mówimy: resztę, gdyż ciałem nazwać tego niepodobna.
Przez ostrożność jednak cofnął się Gilliatt; obawiał się jeszcze jakiego konwulsyjnego przedśmiertnego napadu.
Ale potwór był martwy na dobre.
Gilliatt mógł swój nóż złożyć.