Pracownicy morza/Część druga/Księga czwarta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło kilka godzin.
Słońce podniosło się jaśniejące.
Pierwszy jego promień oświecił na płaszczyźnie wielkiej skały Douvres postać nieruchomą. Był to Gilliatt.
Dotąd jeszcze wyciągnięty był na skale.
Ta nagość zlodowaciała i stężała, nie doświadczała już dreszczów.
Zawarte powieki były blade — trudno było utrzymywać, że to nie trup.
Słońce zdawało się nań patrzeć.
Jeśli ten obnażony człowiek nie byt jeszcze trupem, to tak był do niego podobny, że dość było najmniejszego zimnego wiatru, by go nim zrobić rzeczywiście.
Wiatr począł dmuchać ciepły i ożywczy; wiosenny oddech maja.
A słońce podnosiło się na niebieskiej głębi, zarumieniły się promienie jego mniej poziome. Światło stało się ciepłem. Obwinęło Gilliatt’a.
Gilliatt ani drgnął. Jeżeli oddychał jeszcze, to tym gasnącym oddechem, który zaledwie zostawia ślad na zwierciadle.
Słońce ciągle się wznosiło, coraz mniej ukośnie nad Gilliattem. Wiatr, zrazu ciepły, stał się gorący.
Ciało nagie i stężałe pozostawało ciągle bez ruchu; skóra jednak zdawała się być mniej bladą.
Słońce, przybliżając się do szczytu padło pionowo na płaszczyznę skały. Rozrzucone płomienie, wzmocnione odbiciem od spokojnego morza, polały się z nieba; skała poczęła ocieplać się i grzała człowieka.
Westchnienie wzdęło pierś Gilliatt’a.
Żył.
Słońce nie ustawało w pieszczotach prawie gorących. Wiatr teraz już południowy i letni, przybliżył się do Gilliatt’a, jak usta lekko chuchające.
Gilliatt poruszył się.
Niewypowiedziany był spokój morza. Szemrało ono, jak piastunka przy dziecięciu. Fale zdawały się kołysać skałę.
Znające Gilliatta morskie ptaki latały dookoła niespokojne. Nie był to dawny ich dziki niepokój; coś czułego i braterskiego w nim było. Ucinane wydawały krzyki, zdawały się wołać na niego. Jedna mewka, która go zapewne kochała, podleciała poufale ku niemu. Poczęła doń mówić. On, zdawał się nie słyszeć. Wskoczyła mu na ramie i lekko musnęła go po ustach.
Gilliatt otworzył oczy.
Zadowolone a płochliwe ptaszę odleciało.
Gilliat wstał, otrząsł się jak przebudzony lew, pobiegł nad brzeg płaszczyzny i spojrzał na dół, na cieśninę między skałami.
Stała w niej krypa nienaruszona. Utrzymało się zatkanie; morze musiało być łaskawe.
Wszystko było uratowane.
Gilliatt nie czuł już znużenia, odzyskał siły. To omdlenie było snem.
Odlał wodę z krypy, dno jej osuszył — uszkodzone miejsce podniosło się ponad linję wodną; potem ubrał się, podjadł, popił — uczuł się rozradowany.
Szpara po dniu obejrzana wymagała większej naprawy, niż Gilliatt zrazu przypuszczał. Uszkodzenie było dość znaczne. Cały dzień ledwie starczył na jego naprawienie.
Na drugi dzień o świcie, rozsunąwszy zapory i otworzywszy przejście w cieśninie, ubrany w też same łachmany, które pokonały wciskającą się dostatku wodę, mając na sobie pas Clubina, a w nim siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, stanął na naprawionej krypie obok uratowanej maszyny i przy pomyślnym wietrze, po cudnym morzu, wypłynął Gilliatt z pom ędzy skał Douvres.
Skierował się ku wyspie Guernesey.
Ktoby był na skałach w chwili, gdy się Gilliatt od nich oddalał, posłyszałby, jak nucił półgłosem piosnkę: Bonny Dundée.