Pracownicy morza/Część druga/Księga czwarta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
De profundis ad altum.

Gilliatt posiadał pomiędzy innemi porządkami na krypie, dość dużą płachtę wysmołowaną, opatrzoną długiemi pętlami na czterech końcach.
Wziął tę płachtę, zaczepił ją dwiema pętlicami za dwa kółka od łańcuszków komina od strony szpary, i przerzucił za burtę krypy. Płachta rozszerzyła się jak obrus między małą skałą Douvres a łodzią — i zatonęła. Nacisk wody wpadającej do wnętrza krypy przyparł do ścian jej płachtę i osłonił otwór. Im więcej woda naciskała, tem więcej przylegała płachta. Wodu przyklejała ją do łodzi. Rana została owiązana.
Nasmołowane płótno odgradzało wnętrze statku od zewnętrznej wody; nie wciskała się już jej ani kropla.
To dobrze, — ale jeszcze szpara nie zatkana.
Zawsze jednak było to już coś.
Gilliatt ujął szuflę i począł wypróżniać krypę. Trzeba było się spieszyć z ulżeniem łodzi. To go rozgrzało nieco, zmęczył się niezmiernie. Sam przed sobą musiał wyznać, że nie da rady i nie zdoła odlać wszystkiej wody. Tak mało jadał, a wstydził się swego wycieńczenia.
Zniżanie się wody w statku miarkował po swoich nogach zanurzonych w wodę.
Strasznie to szło powoli, a przecież i wciskanie się wody było tylko przerwane. Złe było załagodzone, ale nie usunięte. Płachta wciskana w szparę przez wodę pod statkiem, poczęła wydymać się wewnątrz łodzi. Podobne to było do pięści umieszczonej pod płótnem i usiłującej je rozedrzeć. Płótno było mocne i nasmołowane, opierało się zatem; ale wydęcie i natężenie wzrastało, nie było więc pewności czy płótno wytrzyma, — wydęcie mogło pęknąć każdej chwili. Wtedy woda by wpadać zaczęła.
W takich razach, jak dobrze o tem wiedzą żeglarze znajdująy się w podobnem niebezpieczeństwie, nie masz innej rady jak zatkanie otworu. Zbiera się w tym celu wszelakie szmaty, jakie tylko są pod ręka, wszystko to, co w specialnym języku nazywa się futrem; i o ile można wszystko wpycha się w otwór.
Gilliatt nie miał nic na takie „futro”. Wszystkie szmaty i kłaki jakie zgromadził był do magazynu, zostały zużyte podczas robót lub rozniesione wiatrem.
W ostatnim razie mógł zebrać nieco tych szczątków, szukając po skałach. Dość już ulżył łodzi, by mógł oddalić się na jaki kwadrans; ale jak robić, jak stukać czegoś po ciemku? A ciemność była zupełna. Księżyc nie świecił — tylko gwiazdy błyszczały na niebie. Gilliatt nie miał suchego włókna, by zrobić z niego lont, nie miał łoju, by zrobić świecę, nie miał ognia by zapalić, nie miał latarni, by światło osłonić. Wszystko było ciemne i pomieszane na łodzi i na skałach. Słychać było szmer wody sączącej się w uszkodzone pudło, szpara nawet była niewidzialna; ręką przekonywał się Gilliatt o wzrastającem wytężaniu się płachty. Niepodobna było w takiej ciemności szukać szmat płótna i kawałków włókien, rozrzuconych pomiędzy skałami; jak znaleźć te łachmany, kiedy ich nie widać? Gilliatt ze smutkiem myślał o nocy. Tyle gwiazd, a ani jednej świecy!
O ile woda zmniejszyła się w łodzi, o tyle parcie zewnętrzne wzrosło. Wydęcie płachty powiększało się coraz więcej. Było jakby wrzód mający pęknąć. Położenie, na chwilę polepszone, znowu stawało się groźnem.
Zatknięcie otworu było gwałtownie potrzebne.
Gilliatt miał tylko swoją odzież.
Rozłożył ją, jak pamiętamy, na mniejszej skale Douvres, by wyschła.
Teraz poszedł, zabrał ją i położył na krawędzi krypy.
Wziął swoją nasmołowaną kurtkę i ukląkłszy w wodzie włożył ją w szparę, wypychając na zewnątrz wydęcie płachty, a zatem wypróżniając je. Do kurtki dodał skórę owczą, do owczej skóry wełnianą koszulę, do wełnianej koszuli opończę. Wszystko tam poszło.
Jedną tylko miał na sobie część ubrania i tę zdjął nakoniec, by wzmocnić zatkanie. Zdawało się, że ono wystarczy.
Wyłaziło na drugą stronę szpary, a objawiła je płachta. Woda usiłująca wejść, naciskała tę przeszkodę, rozszerzała ją pożytecznie poza szparą i umacniała. Był to rodzaj zewnętrznego kompresu.
Wewnątrz, ponieważ tylko sam środek wydęcia został wypchnięty, więc dokoła szpary i zatknięcia pozostawała listwa, tem szczelniej przylegająca, że same nierówności szpary przytrzymywały ją. Droga, którędy wchodziła woda, była zamknięta.
Ale to wszystko było niepewne. Te same krawędzie szpary które, utrzymywały płachtę, mogły ją przebić, a przez taki otwór woda znowuby wpadła, Gilliatt w ciemności aniby dojrzał tego. Trudno było przypuszczać, by zatkanie dotrzymało do dnia. Kłopot inną postać przybrał, ale Gilliatt czuł, że jest się czego kłopotać — tu i siły go opuszczają.
Wziął się znowu do odlewania wody, lecz znużone ręce zaledwie zdołały podnieść szuflę z wodą. Był nagi i drżał.
Czuł zbliżanie się złowrogiej ostateczności.
Jeszcze jeden środek ratunku zabłysł mu w myśli. Może też jest jaki statek na otwartem morzu. Jaki rybak przypadkowo zabłąkany w tych miejscach mógł mu dać pomoc. Nadeszła chwila, w której pomocnik był niezbędny. Jeden jeszcze człowiek i jedna latarnia — a wszystko mogło być uratowane. We dwóch łatwo było odlać wodę. Gdyby łódź została wypróżniona, natenczas podniosłaby się szpara, wynurzyłaby się z wody i możnaby ją załatać. Możnaby otwór deską zabić i szpont tymczasowy zastąpić czemś jak należy. W przeciwnym razie nie pozostawało, jak tylko czekać dnia, czekać noc całą. Nieszczęsne to opóźnienie mogło być zgubnem. Gilliatt dręczył się naciskającą go nagłością. Gdyby przypadkiem jaka latarnia okrętowa ukazała się na widnokręgu, Gilliatt mógłby dać znać o sobie ze szczytu większej skały Douvres. Czas był spokojny, nie było wiatru, nie było fal — więc człowiek, poruszający się na gwiaździstem tle nieba, mógł być dostrzeżony. Kapitan okrętu, a nawet zawiadowca lodzi nie przebywa nocą wód Douvres, bez nastawienia perspektywy na skały. Tak każę ostrożność.
Gilliatt miał nadzieję, że go zobaczą.
Wszedł na szczątki Durandy, pochwycił za sznur węzłowy i wygramolił się na większą skałę Douvres.
Ani jednego żagla na widnokręgu! Ani jednego światła! Jak okiem sięgnąć nic a nic na wodzie!
Znikąd pomocy; a samemu sobie radzić niepodobna.
Gilliatt uczuł to, czego dotąd nie doświadczał; czuł się rozbrojonym.
Ciemna fatalność owładła go teraz wraz z jego łodzią, z maszyną Durandy, z całym jego trudem, — z całem jego powodzeniem, z całą jego odwagą był na łasce otchłani. Nie miał już środków do walki, stał się biernym. Jak przeszkodzić przypływowi, by nie naddszedł, wodzie, by się nie podniosła, nocy, by nie trwała? Ów szpont jedynym był jego zabezpieczeniem. Żeby go zrobić i uzupełnić, wycieńczył się i obnażył, nie mógł go już ani wzmocnić, ani ulepszyć. Jakim już był ten szpont, takim musiał pozostać — daremne dalsze usiłowania. To co wymyślił naprędce zależało od woli morza. Czy mu wystarczy ta bezwładna przeszkoda? Toć to ona teraz walczyła, a nie on, Gilliattt. To szmata, a nie myśl. Wzdęcie jednej tylko fali zdoła otworzyć otwór. Mniej lub więcej ciśnienia — oto na czem rzecz cała polegała.
Wszystko miała rozwiązać bezwiedna walka dwóch sił mechanicznych. Gilliatt odtąd nie mógł ani dopomódz swojemu sprzymierzeńcowi, ani pohamować nieprzyjaciela. Był tylko widzem swego życia lub śmierci. On, opatrzność w najważniejszej chwili, Gilliatt, zastąpiony został przez bezwiedną siłę oporu.
Nie było z nim jeszcze tak źle jak teraz, mimo tylu już prób i trosk przetrwanych.
Gdy przybył na skałę Douvres, poznał, że go otacza i jakby pochwytuje samotność — niejako bierze go w posiadanie. Samotność nietylko go otaczała — spowiła go nawet. Tysiąc przeszkód naraz zaczęło mu wygrażać. Był tam wiatr, gotowy zadąć: morze, gotowa zaryczeć. Niepodobieństwo zakneblować tej gęby, wiatru — niepodobieństwo wybić zęby tej paszczęce, morzu. A jednak walczył; człowiek szedł w zapasy z oceanem, za łby się wodził z burzą.
I innym jeszcze kłopotom, innym potrzebom stawił czoło. Wszystkie klęski spadały na niego. Musiał pracować bez narzędzi, dźwigać ciężary bez pomocy, rozwiązywać zadania bez nauki, jeść i pić bez zapasów, spać bez łoża i dachu.
Na tej skale, jakby na jakim teatrze tragicznym, brały go kolejno na męki wszelkie torturujące fatalności przyrody; matką ona jest, gdy się jej spodoba, katem, gdy zechce.
Zwyciężył odosobnienie, zwyciężył głód, zwyciężył pragnienie, zwyciężył zimno, zwyciężył gorączkę, zwyciężył trud, zwyciężył sen. Spotkał sprzymierzone z sobą zawady zastępujące mu drogę. Obrany ze wszystkiego — spotkał żywioły; zwalczył przypływ morza — przyszły wichry; ocalał w burzy — głowonóg go pochwycił; zwalczył potwora — upiór go napada.
Nieszczęsna ironja na końcu. Tryumfująco miał odpłynąć z tej skały — a spotkał na niej śmiejącego się szyderczo Clubin’a!
Szyderstwo upiora miało się stać prawdą. Gilliatt widział się zgubionym.
Zginie, jak Clubin zginął.
Zima, głód, znużenie, tułów statku do rozrąbania, maszyna do przeniesienia, burza przy porównaniu dnia z nocą, wiatr, pioruny, potwór — wszystko to było niczem w porównaniu ze szparą w krypie. Można mieć ogień na zimno, na głód muszle, deszcz na pragnienie, na trudności przy ratowaniu statku pomysłowość i energję, na przypływ morza i burzę, zapory, nóż na głowonoga. Na szparę — nic.
Oto nieszczęsny dar huraganu na pożegnanie. Ostatnie wysilenie, zdradzieckie pchnięcie, podstępna napaść zwyciężonego na zwycięzcę. Uciekająca burza puściła strzałę w odwrocie. Porażka odwróciła się i uderzyła. To podstępny cios otchłani!
Z burzą można walczyć, ale jak walczyć z sączącą się wodą?
Jeżeli szpont będzie wypchnięty, woda znowu się rzuci — nic nie zdoła uchronić krypy od zatonięcia. To tak samo, jakgdyby rozwiązało się przewiązanie arterji. A gdy krypa osiądzie na dnie z całym swojem ciężarem, to jest maszyną, to nie będzie już sposobu ją wydobyć. Koniec końców, szczytne wysilenie dwóch tajemniczych miesięcy na nic się nie zda; niepodobna rozpoczynać na nowo. Już nie było ani kuźni, ani materjałów. Być może, iż z brzaskiem dnia ujrzy jak całe jego dzieło będzie pogrążać się w morze, zwolna i bezpowrotnie.
Czuć pod nogami czarną potęgę — to przerażające!
Otchłań ciągnęła go ku sobie.
Gdy łódź zatonie, nie pozostanie mu chyba nic, jak umrzeć z głodu i zimna, jak ów rozbitek z opoki Człowieka.
Sumienie i opatrzność niewidzialna przez dwa długie miesiące patrzyła na przestworze, otchłań wodną, wichry, błyskawice, meteory z jednej — i człowieka z drugiej strony; tu morze — tam dusza; nieskończoność — i pyłek.
I była walka między niemi.
A oto, może ów cud zostanie poroniony.
Tak więc niesłychane bohaterstwo skończyło bezwładnością, rozpaczą się kończyła ta niezmierna walka, ta bitwa Niczego ze Wszystkiem, Illiada w jednej osobie.
Gilliatt strapiony spoglądał w przestrzeń.
Nie miał nawet odzienia. Nagi wobec niezmierzoności!
Wówczas przytłoczony tym nieznanym ogromem, nie wiedząc już czego chciano od niego, porównywując siebie z cieniem, wobec niepokonanej ciemności, pośród wrzawy wód, fal, toni, piany, nurtów; pod chmurami, wiatrem, rozległą rozproszoną siłą; pod tym tajemniczym firmamentem skrzydeł, gwiazd i grobów; pod możebnością połączoną z temi niezmierzonemi przedmiotami; mając dokoła siebie i pod sobą ocean, a nad sobą konstelacje — pochylił się przed Niezbadanem — wyrzekł się walki. Legł na wznak na skale, twarzą ku gwiazdom, zwyciężony — i składając ręce przed straszliwą głębią, zawołał w nieskończoność; Łaski!
Zgnieciony bezmiarem, modlił się do niego.
Samotny, w nocy, na skale, wpośród morza, padł ze znużenia jakby piorunem rażony, nagi jak gladjator w cyrku — tylko że nie cyrkiem, ale otchłanią otoczony — zamiast dzikich bestji, miał przed sobą ciemności; zamiast oczu ludu, nieznanej siły spojrzenia; zamiast Westalek gwiazdy nie cezara, lecz Boga.
Zdawało się mu, że się rozkłada w zimnie, znużeniu, niemocy, modlitwie, cieniu — i oczy się mu zawarły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.