Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Przedwstępne miejscowe badania.

Wszystko do czegoby się chciał wziąść Gilliatt nie cierpiało zwłoki. Najpilniejszem jednak było wynalezienie dogodnej przystani dla krypy, a potem schronienia dla siebie samego.
Duranda była pochylona nieco lewym swym bokiem, więc bęben kołowy prawy wyżej niż lewy był wzniesiony.
Gilliatt wszedł na ten bok wzniesiony; mógł stąd widzieć pewną część skalistego podwodnego archipelagu. I chociaż łańcuchy raf przełamywały się ponad obu skałami Douvres w liczne kąty, Gilliatt mógł zbadać miejscowość geometrycznie.
Od tego też zaczął.
Skały Douvres, jak już powiedzieliśmy, podobne były do dwóch słupów, wskazujących wejście do wąskiej uliczki utworzonej z małych granitowych odłamów o prostopadłych bokach. Często można znaleźć w pierwotnych podmorskich formacjach, takie szczególnego rodzaju korytarze, jakby siekierą wyrąbane.
Kręte to przejście nigdy nie było suche, nawet podczas odpływu morza. Ciągle przebiegał po niem bardzo bystry nurt z końca w koniec. Nagłość zwrotów jego była stosownie do kierunku wiatru, łagodna lub gwałtowna; to osłabiała rozkołysaną przez burzę falę, to ją podżegała. Ten ostatni wypadek najczęściej się zdarzał; opór rozdrażnia fale i pobudza je do gwałtu; piana jest znakiem wysiłku fali.
Wicher burzy dławiony między dwiema skałami tak samo kurczy się i rozdyma złośliwie. Tutaj burza się dławi. Potężny podmuch nie traci potęgi a staje się ostrym. Jest zarazem maczugą i włócznią; jednocześnie przebija i gruchocze. Wystawmy sobie huragan, gdy się przez wązki otwór tłoczy!
Dwa łańcuchy skał, między któremi utworzyła się jakby morska ulica, wypiętrzone mniej niż dwa kolosy Douvres, zstępowały coraz niżej i zapadały w pewnej odległości razem pod wodę. Była tu jeszcze druga szyja, mniej wzniesiona aniżeli cieśnina między skałami Douvres, ale jeszcze węższa; stanowiła ona wejście do cieśniny od strony wschodniej. Łatwo było zgadnąć, że dwa przedłużenia skaliste tworzyły i dalej ulicę podwodną, aż do skały Człowieka, sterczącej jak czworokątna warownia na drugim końcu skalistej posady.
Zresztą przy odpływie morza to jest właśnie w chwili, gdy Gilliatt robił swoje spostrzeżenia, dwa te szeregi podwodnych głazów wynurzały swe wierzchołki z których kilka zupełnie było suchych. Wszystkie były widzialna i szły w jednym i tym samym kierunku bez przerwy.
Cała ta masa skał oparta z zachodniej strony o dwa filary Douvres, kończyła się obłąkowato od wschodu skałą Człowieka.
Cały ten archipelag jednem spojrzeniem objęty, przedstawiał się jak wijący się różaniec głazów, mający na jednym końcu skały Douvres, a na drugim Człowieka.
Skały te razem wzięte, były właściwie olbrzymiemi bryłami granitu; występując one z dna oceanu prostopadle, następnie dotykały się prawie do siebie, tworząc jeden grzbiet. Takie potężne skaliste wydęcia, zdarzają się przy otchłaniach. Wiatry i fale wyzębiły ów grzbiet jak piłę, której tylko końce zębów były nad wodą widoczne. To co nakrywała topiel musiało być ogromne. Uliczka, w którą burza rzuciła Durandę, tworzyła przedział między dwiema olbrzymiemi krawędziami.
Uliczka ta zygzakowata jak błyskawica, we wszystkich prawie punktach miała jednakową szerokość; tak ją wykuł ocean. Wieczny ruch wytwarza czasami podobne dziwnie regularne kształty — z fal wynurza się geometrja.
Od jednego do drugiego końca cieśniny, dwie skaliste ściany stały naprzeciw siebie równolegle, w odległości, dorównywującej szerokości pudła Durandy. Między dwiema skałami, w wyżłobieniu mniejszej z nich w tył nieco pochylonej, umieściły się bębny kołowe Durandy; w każdem innem miejscu byłyby zgruchotane.
Szkaradny był widok wewnętrznej strony skał tych obojga. Gdy przy badaniu wielkiej wodnej pustyni, nazwanej oceanem, odkryjemy przedmioty nieznane jeszcze, wszystko w nich jest szczególne i potworne. Ta część cieśniny, którą Gilliatt mógł dojrzeć z pudła Durandy, istotnie wstrętnie wyglądała. Często w granitowych wąwozach oceanu widzieć się dają dziwaczne, nigdy się nie zacierające obrazy, jakoby rozbicia. Cieśnina Douvres miała swoje — i przerażające. Zwietrzałe skały przybierały tu i owdzie na ścianach czerwoność, na podobieństwo plam krwi zsiadłej; przypominało to nieco wyziewy, krwią ociekające po ścianach jatki rzeźniczej. Skała wyglądała jak szlachtuz. Grube głazy rozmaicie ubarwione: tu przez rozkład mieszanin kruszcowych, tam przez pleśń — świeciły miejscami okropną purpurą, podejrzaną zielonością, czerwonemi bryzgami — przywodząc na myśl mord i wytępienie. Sądziłbyś, iż masz przed sobą nieoczyszczone po morderstwie ściany komnaty zbrodniczej. Rzekłbyś, że pozostały tu ślady po rozmiażdżonych ludziach; w niektórych miejscach rzeź zdawała się jeszcze świeża. Ściany dotąd jeszcze były mokre i zdawało się, że nie można dotknąć ich palcem, żeby go krwią nie zbroczyć. Wszędzie się okazywała rdza rzezi. U stóp dwóch urwisk równoległych, ponad wodą i w wodzie, albo w suchych zagłębieniach, szkaradne okrągłe kamienie, jedne szkarłatne, drugie czarne lub fioletowe, leżały podobne do trzewiów; zdawało się że widzisz świeże płuca, lub żółć gnijącą. Rzekłbyś, że tułowy olbrzymów wypróżniono tu z wnętrzności. Długie, czerwone kresy, które możnaby wziąć za posokę spływającą, biegły po granicie z góry do dołu.
W morskich pieczarach często się zdarzają takie obrazy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.