Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dla tych, którzy, podróżując mogą być przypadkowo skazani na czasowe zamieszkiwanie na jakiejkolwiek skale oceanu, kształt jej wcale nie jest rzeczą obojętną. Są skały piramidalne, jeden tylko szczyt, wznoszące nad powierzchnią wody; są okrągłe, jakby koło z wielkich kamieni; są podobne do korytarzów; te ostatnie są najniebezpieczniejsze — bo tam, nie tylko że boleje fala, niepokojona kamienistemi strzępami i wre bezustannym szumem w ciasnocie, ale i z powodu tajemniczych, meteorologicznych zjawisk, wywiązujących się niejako z równoległości dwóch skał na otwartem morzu. Dwie takie proste ściany są prawdziwym stosem Wolty.
Skały w kształcie korytarzy mają pewny kierunek, co jest rzeczą ważną. Z niego wynika pierwsze oddziaływanie na powietrze i wodę. Skała — korytarz wywiera naprzód na falę i wiatr wpływ mechaniczny przez swe ukształtowanie; potem wpływ galwaniczny przez rozmaity stopień magnesowania swych powierzchni prostopadłych, mas, leżących koło siebie i zawadzających sobie nawzajem.
Takie skały przyciągają ku sobie wszystkie gwałtowne siły rozproszone w huraganie i mają szczególną moc ześrodkowywania burzy.
Stąd w tych miejscach burza przybiera wydatniejszy charakter.
Trzeba wiedzieć, iż wiatr jest to siła złożona; nietylko dynamiczna, ale i chemiczna — i nietylko chemiczna, ale magnetyczna. W wietrze jest coś nierozjaśnionego, jest on zjawiskiem elektrycznem o tyle, ile powietrznem. Niektóre wiatry zdarzają się jednocześnie z zorzą północną. Wiatr, zrywający się z ławic Aiguilles, wytwarza fale na sto stóp wysokie. Dumont-d’Urville zdumiewał się niemi. „Korwetta, mówił ten żeglarz, nie wiedziała, komu być posłuszną“. Na połudmowo-australskich wodach, podczas wiatru, wiejącego z lądu, wydymają ocean istne chorobliwe nabrzmienia. Staje się on tak okropny, że i dzicy uciekają, by nań nie patrzeć. Wiatry północne są innej znowu natury. Powietrze przepełnia się mnóstwem lodowych igieł, a siła wichru oddech tłumiącego jest tak wielka, iż wstrzymuje i cofa sanie Eskimosów. Inne wiatry niosą spiekę. Tak afrykański Samum, chiński Tyfon i Samiel indyjski. Samum, Tyfon, Samiel — to jak nazwy szatanów. Wichry te roztapiają góry; jedna burza zeszkliła wulkan Tolucca. O tym to gorącym wichrze, o tym wichrze barwy granatowej, uderzającym w szkarłatne chmury, powiedziano w Wedach: „Oto czarny bóg, przychodzący kraść czerwone chmury”. We wszystkich tych zjawiskach czuć tajemniczy nacisk elektryczności.
Wiatr pełen jest tej tajemnicy, tak samo, jak morze, które również jest siłą złożoną; pod jego falami wodnemi, które są widoczne, znajdują się niewidzialne sił fale. Morze złożone jest z rozmaitych rzeczy; ze wszystkich mieszanin ocean najtrudniej jest rozebrać na części składowe — on jest najgłębszym.
Spróbujcie zdać sobie sprawę z tego chaosu, tak ogromnego, iż dochodzi do samej powierzchni. Jest to powszchny zbiornik, rezerwuar, w którym się zapładnianie odbywa, tygiel, w którym się wszystko przetwarza. Zgromadza on i rozprasza; zbiera i rozsiewa; pochłania i odtwarza. Przyjmuje w siebie wszystkie brudne ścieki ziemskie i zamienia je w skarby, jest on stały na piaszczystej ławie, ruchomy na fali, płynny w zalewie. Jako materja, jest to masa — jako lila, abstrakcja. Wyrównywa i zespala zjawiska. Proste są jego kombinacje a niewyczerpane; mięszaniem i zamętem dochodzi do przejrzystości; rozpuszczalna rozmaitość roztapia się w jego jedności. Ma on w sobie tyle części składowych, iż jest aż jednolitym. W jednej jego kropli jest całość jego. Burzy się nieustannie i jest przeto równowagą. Plato widział pląsające sfery; dziwna to rzecz ale prawdziwa, że w olbrzymich pląsach ziemi około słońca przypływ i odpływ oceanu spełnia rolę balansiera.
W każdem z morskich zjawisk mieszczą się wszystkie zjawiska. Wicher, jakby syfon, wdycha w siebie morze, burza pełni czynność pompy; piorun wypada tak samo z wody, jak z powietrza; na okrętach czuć się dają niekiedy głuche wstrząśnienia, potem zapach siarki rozchodzi się od łańcuchów. Ocean Wre. „Szatan warzy ocean w swoim kotle“ zwykł był mawiać Rujter. Podczas burz panujących przy zmianie pór roku i zrównoważeniu się sił twórczych, okręty miotane falami zdają się wydawać pewne światło; fosforyczne płomyki przelatują po linach tak gęsto i blisko, iż majtkowie wyciągają ręce dla pochwycenia tych ognistych ptaków. Po trzęsieniu ziemi w Lizbonie, gorący jak z pieca podmuch rzucił na miasto falę na sześćdziesiąt stóp wysoką. Drżenie oceanu kojarzy się z drżeniem ziemi.
Te niezmierzone potęgi umożebniają wszelkiego rodzaju potopy. W końcu 1864 roku, o sto mil od malabarskich wybrzeży zatonęła jedna z wysp Maldywskich; poszła na dno jak okręt. Rybacy, którzy odpłynęli z niej rano, nic już nie znaleźli wieczorem, i zaledwie mogli coś wnosić o miejscu, w którem ich wioski pod wodą się znajdowały. Na ten raz łodzie były świadkami zatopienia się domów.
W Europie, gdzie natura, jakgdyby czuła się zniewoloną do szanowania cywilizacji, rzadkie są podobne zjawiska — aż niemożliwe, jakby wnosić można. A jednak wyspy: Jersey, Guernesey, stanowiły niegdyś część Gallji; a w chwili, gdy to piszemy burza na pograniczu między Anglją i Szkocją wywróciła skałę, „pierwszą z czterech”, First of the Fourth.
Nigdzie te przerażające siły nie ukazują się w postaci straszliwego zamętu, jak w dziwnej północnej cieśninie, zwanej Łyse Fiord. Jest to najniebezpieczniejszy ze wszystkich skalistych grzbietów oceanu. Tu rzecz się przedstawia w całym komplecie. Fiord ton znajduje się na wodach norwegskich w pobliżu ponurej zatoki Stevanger, pod pięćdziesiątym dziewiątym stopniem szerokości. Woda tem ciężka i czarna, opanowana gorączką burz perjodycznych. Na tych wodach w tej samotności znajduje się długa czarna ulica, udica nikogo; nikt po niej nie chodzi, żaden się tam statek wpłynąć nie waży. — Jest to korytarz długi na dziesięć mil, pomiędzy ścianami, wysokiemi na trzy tysiące stóp; takie jest tam wejście. Cieśnina ta ma załamania i kąty, jak każda ulica morska, skrętami fal wytworzona. Woda tam zawsze prawie jest spokojna, niebo pogodne. Miejsce okropne! Gdzie wiatr? — nie w górze. Gdzie gromy? — nie w obłokach. Wiatr jest pod wodą, piorun w skale. Od czasu do czasu woda drży; w pewnych chwilach, gdy na niebie niema najmniejszej chmurki, prostopadła skała w środku swej wysokości, o tysiąc lub tysiąc pięćset stóp ponad wodą, od strony więcej południowej, aniżeli północnej nagle zagrzmi! Wylatuje z niej błyskawica rzuca się naprzód, potem cofa — jak owe zabawki, wydłużające się i kurczące w ręku dziecięcia; uderza w skałę przeciwległą, wraca, znowu wypada pomnaża swe głowy i języki, jeży się, uderza gdzie może, potem gaśnie. Stada ptactwa uciekają. Nic więcej zajmującego nad tę artylerję, występującą z niewiadomego punktu. Jedna skała atakuje drugą, piorun na piorun uderza. Ludziom nic do tej wojny: jest to nienawiść dwóch ścian w pośród otchłani.
W Lyse-Fiord wiatr przemienia się w płyn, skała pełni czynność chmury, a piorun działa jak wulkan. Szczególny ten przesmyk jest stosem, mającym skały za elementa.