Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gilliatt znał się zbyt dobrze na skałach, by sobie Douvres lekceważyć. Przedewszystkiem, jak już powiedzieliśmy, chodziło o umieszczenie krypy w bezpiecznem miejscu.
Podwójny szereg podwodnych głazów, ciągnący się linją łamaną po za skałami Douvres, grupował się tu i owdzie z innemi skałami tak, że łatwo tam było domyśleć się ulic bez wyjścia, pieczar z otworami na nowe ulice, przyczepionych do głównego przejścia, jak gałęzie do pnia.
Dolna część skał była porosła morskiem zielem, a górna mchem. Jednostajny poziom morskiego ziela wskazywał wysokość, do której podnosił się przypływ, i do której morze opadało. Punkta, których nie dosięgała woda, miały połysk srebrzysty i złotawy, jaki nadaje skałom mech morski biały pomieszany z żółtym.
W niektórych miejscach skała pokryta była muszlami, jak trądem; to sucha śniedź granitu.
W innych znowu miejscach, w zagłębieniach kątów, gdzie nagromadził się delikatny piasek, gnany raczej wiatrem niż falę, znajdowały się kępy niebieskiego ostu.
Na wzniesieniach mało niepokojonych przez wodę, widać było nory, wywiercone przez niedźwiadki morskie. Te jeżo-muszle, chodzące jak żywe kule, toczące się na swych kolcach, a których pancerz składa się z przeszło dziesięciu tysięcy sztuk artystycznie spojonych i połączonych ze sobą — niedźwiadki morskie, których paszcza niewiadomo dlaczego nazywa się latarnią Arystotelesa, przewiercają granit swemi pięcioma zębami, kruszącemi kamień i zamieszkują w wywierconych otworach. W takich to komórkach znajdują je poszukujący wytworów morskich; krają je na czworo i jedzą na surowo jak ostrygi. Ni którzy smarują chleb tem miękkiem mięsem. Nazywają też to stworzenie: jajkiem morskiem.
Odleglejsze szczyty skał, wystające z wody przy odpływie morza, dochodziły koło opoki Człowieka do pewnego rodzaju niewielkiej zatoki, prawie zewsząd skałami otoczonej. Widocznie można tam było umieścić statek. Gilliatt zauważył tę zatokę. Miała ona kształt podkowy i była otwarta z jednej tylko strony wschodniej; wiatry zaś od wschodu wiejące najmniej są niebezpieczne w tych miejscowościach. Woda była tu zamknięta i prawie uśpiona. Zatokę tę znalazł Gilliatt dogodną; zresztą, niebardzo miał w czem przebierać.
Jeżeli chciał korzystać z odpływu morza, to powinien był się spieszyć.
Zresztą pogoda była ciągle piękna. Zuchwała morze w najlepszym teraz było humorze.
Gilliatt powrócił na krypę, obuł się, odwiązał linę i opłynął skałę przy pomocy wiosła.
Stanąwszy koło opoki Człowieka rozpatrzył wejście do zatoki.
Na ruchomej wodzie nieruchomy deseń, tylko wprawnemu oku marynarza widzialny, oznacza! przesmyk.
Gilliatt przez chwilę spoglądał na te, zaledwie widzialne krzywe rysy na fali, potem odpłynął na morze, by dogodniej zawrócić i przesunąć się przez kanał — i żywo, jednem uderzeniem wiosła wpędził krypę w zatokę.
Spróbował głębokości wody.
Miejsce było rzeczywiście wyborne.
Krypa była w niem bezpieczna od wszystkich niemal zmian pogody.
Najniebezpieczniejsze miejsca skaliste miewają takie spokojne zakątki. Porty pośód skał, podobne są nieco do beduińskiej gościnności; bezpieczne są i uczciwe.
Gilliatt podsunął krypę o ile mógł najbliżej do opoki Człowieka, tak jednakże, by się o nią nie uderzała — i zarzucił dwie kotwice.
Zrobiwszy to, założył ręce i sam z sobą odbył naradę.
Krypa była w miejscu bezpiecznem; jedno zadanie zostało rozwiązane; ale występowało drugie, gdzie sam się podzieje?
Dwa mu się przedstawiły schronienia: sama krypa z małą kajutą, w której prawie można było mieszkać, i płaszczyzna opoki Człowieka dość dostępna.
Tak z jednego jak z drugiego miejsca, podczas odpływu morza, skacząc ze skały na skałę, można było prawie suchą nogą dostać się pomiędzy dwie skały Douvres, gdzie znajdowała się Duranda.
Ale odpływ trwa tylko chwilę; przez resztę czasu Gilliatt byłby oddzielony albo od swego schronienia, albo od rozbitego statku przestrzenią, wynoszącą przeszło dwieście sążni. Pływać między skałami trudno, a przy trochę tylko wzburzonem morzu, niepodobna.
Wypadało więc wyrzec się schronienia na Krypie i na opoce Człowieka.
Na sąsiednich skałach także nie było żadnego przytułku.
Niższe wierzchołki dwa razy na dzień znikały pod wodą; na wyższe bezustannie zalatywała piana z fal. W takim plusku mieszkać nie można.
Pozostawało pudło samej Durandy.
Czy można było w niem zamieszkać?
Gilliatt tak mniemał.