Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Impertunaeque volucres.

Giliiatt spał dobrze. Było mu jednak zimno, przebudzał się więc od czasu do czasu. Rozumie się, że nogi umieścił w głębi, a głowę u wejścia do groty. Nie zadał też sobie trudu z uprzątnięciem ze swego łoża mnóstwa kamyków wcale ostrych, które bynajmniej nie przyczyniały wygody.
Czasami roztwierał oczy.
Niekiedy słyszał mocny odgłos. Sprawiała go woda, wpadająca z przypływem morza w zagłębienia skał, z hukiem jak strzał działowy.
Całe otoczenie, w którem znajdował się, było nadzwyczajnością. Chimerę miał dokoła siebie. Półzdziwienie, jakiemu ulegamy zwykle w nocy, popierało to usposobienie umysłu Gilliatta; czuł się niejako pogrążonym w niemożebność. Mówił sobie: śni mi się.
Potem znowu zasypiał i wtedy we śnie widział się we własnym domu, w Brevées, w Saint-Sampson, słyszał śpiewającą Deruchettę — był w rzeczywistym świecie. Dopóki spał, zdało mu się, że czuwa i żyje, gdy się przebudzał myślał, że śpi.
Istotnie, byt jego teraźniejszy był snem.
O północy znów donośne jakieś głosy rozległy się w przestrzeni. Gilliatt w swej senności słyszał je napół. Prawdopodobnie wiatr się zrywał.
Raz, gdy dreszcz od zimna go przebudził, Gilliatt rozwarł powieki więcej niż dotąd. Po niebie przeciągały szerokie chmury; księżyc uciekał, a jedna wielka gwiazda pędziła za nim.
W umyśle Gilliatta wiele było rozprzężenia i złudzeń, a te spotęgowane marzenia podnosił jeszcze ponury obraz nocy.
Przededniem zdrętwiał od zimna i spał głęboko.
Nagły świt wyrwał go ze snu, być może, iż niebezpiecznego. Jego alkowa zwrócona była prosto na wschód słońca.
Gilliatt ziewnął, wyciągnął się i wyskoczył ze swej nory.
Spał tak dobrze, iż nie mógł zrazu zebrać myśli.
Powoli uczucie rzeczywistości powróciło, i to do takiego stopnia, iż zawołał: zjedzmy śniadanie.
Czas był spokojny, niebo zimne i pogodne, chmury znikły, wiatr nocny wymiótł widnokrąg, słońce wschodziło jak należy. Zaczynał się drugi piękny dzień. Rozradowało się serce Gilliatta.
Zrzuci! opończę i nogawki, zawinął je w owczą skórę wełną wewnątrz, okręcił tę paczkę kawałkiem sznura i wepchnął do nory, by ją ochronić na przypadek deszczu.
Potem posłał łóżko, to jest pousuwał kamyki.
Posławszy łóżko spuścił się po sznurze na Durandę i pobiegł do niszy, w której złożył koszyk z żywnością.
Koszyka nie było. Stał za blisko brzegu — wiatr nocny uniósł go i wrzucił w morze.
Zapowiadało to, że bez walki się nie obejdzie.
Wiatr musiał mieć chyba jakieś wyraźne zamiary, musiał być złośliwy, kiedy wynalazł ten koszyk.
Był to początek kroków nieprzyjacielskich. Gilliatt je zrozumiał.
Trudno żyć w pewnej kapryśnej zażyłości z morzem, a nie poczytywać wiatru za kogoś, i skał za osoby.
Prócz sucharów i żytniej mąki, mógł mieć Gilliatt tylko muszle, któremi żywił się rozbitek zmarły z głodu na opoce Człowieka.
O rybach nie było co i myśleć; ryby, nieprzyjaciółmi wszelkich uderzeń, unikają skał podwodnych. Podrywki i więcierze nie zdały się na nic w takich miejscach — tam rwą się tylko sieci.
Gilliatt zjadł na śniadanie kilka muszli, które nie bardzo jakoś łatwo dały się oderwać od skały: mało nie złamał przytem swego noża.
Podczas tej skąpej przekąski usłyszał szczególny gwar na morzu. Spojrzał.
Stada mew spadły na jednę z niższych skał, uderzając skrzydłami, wywracając się, krzycząc, nawołując. Wszystko roiło się hałaśliwie dokoła jednego punktu. Ta horda z pazurami i dziobami coś rabowała.
Owo coś, był to koszyk Gilliatta.
Rzucony na jeden ostry szczyt, koszyk ten rozbił się. Nadleciało ptactwo i rozniosło w dziobach wszelakie porozrywane kawałki. Zdaleka poznał Gilliatt swoją wędzoną wołowinę i stokfisz.
Ptaki także występowały do walki. Im także należał się odwet. Gilliatt zabrał im pomieszkanie, a one zabierały mu wieczerzę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.