Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Skała i sposób posługiwania się nią.

Upłynął tydzień.
Chociaż była to pora deszczów, deszcz jednak nie padał, co bardzo cieszyło Gilliatta.
Zresztą to co przedsiębrał, przechodziło przynajmniej pozornie, siły ludzkie. Pomyślny skutek był tak nieprawdopodobny, iż sama próba wydawała się szaleństwem.
Przeszkody i niebezpieczeństwa w jakiejś czynności dają się spostrzec po bliższem rozpatrzeniu się w niej. Rozpocząć tylko, a zaraz się zmiarkuje jak trudno będzie ukończyć. Ten stan rzeczy przedstawia się bez żadnego na pracownika względu. Trudność, której dotykamy kole jak cierń.
Gilliatt zaraz musiał obliczyć się z przeszkodami.
Maszyna Durandy choć cała, owładnięta została niejako rozbiciem statku; zdawało się, że na samą próbę ratowania jej z niejaką nadzieją powodzenia z takiego miejsca i w takiej porze roku, trzebaby mieć cały zastęp ludzi — Gilliatt był sam; potrzebaby było najrozmaitszych narzędzi ciesielskich i mechanicznych przyrządów — Gilliatt miał tylko piłę, siekierę, dłuto i młot; trzeba mieć dobry warsztat i dogodną izbę roboczą — Gilliatt nie miał dachu; potrzeba żywności — Gilliati nie miał chleba.
Ktoby w pierwszym tym tygodniu widział Gilliatta pracującego na skale, ten nie umiałby sobie zdać sprawy z jego zamiarów. Zdawało się, że nie myślał już o Durandzie, ani o skałach Douvres. Zajęty był tylko zbieraniem szczątków rozbitego statku. Korzystał z odpływu morza, by zrabować podwodne skały ze wszystkiego, co im po rozbiciu przypadło w podziale. Chodził od jednej do drugiej, zbierając co morze wyrzuciło: szmaty żaglów, kawałki lin i żelaza, ułamki ścian, powyrywane bale, połamane reje — tam belkę, tu łańcuch, tam blok.
Jednocześnie rozpatrywał wszelkie zagłębienia skał. Żadna nie była przydatną na mieszkanie, ku wielkiemu niezadowoleniu Gilliatta, zimno mu było w nocy pomiędzy kamieniami na szczycie większej skały Douvres, i życzył sobie lepszego lokalu.
Dwa z zagłębień były dość przestronne; chociaż podłoga z kamieni pokrzywiona była i nierówna, można jednak było w nich stać i chodzić. Deszcz i wiatr miały tam wolny przystęp, ale i najwyższy przypływ morza tam nie dosięgał. Zagłębienia te leżały tuż koło mniejszej skały Douvres i były w każdej chwili dostępne. Gilliatt zamierzał zrobić z jednego skład, z drugiego kuźnię.
Wszystkich sznurków jakie tylko mógł zebrać, użył do powiązania pomniejszych szczątków drewnianych w pęki, a kawałków płótna w paki. Wszystko starannie pookręcał. W miarę jak przypływ morza podnosił te pęki, Gilliatt ściągał je do swego składu.
W wydrążeniu jednej skały znalazł przyrząd do windowania masztów i za jego pomocą mógł holować nawet wielkie sztuki drzewa, Tym sposobem wydobył z morza mnóstwo kawałków łańcuchów rozrzuconych między skałami.
Zdumiewający a uporczywy był Gilliatt przy tej robocie. Robił wszystko co chciał. Zawziętości mrówki nic oprzeć się nie zdoła.
Z końcem tygodnia miał Gilliatt w tym granitowym śpichrzu uporządkowane i rozgatunkowane wszystko, co burza rozproszyła i pomięszała, wszystko co nie było zupełnie sponiewierane w rozbiciu. Drewniane sztuki składał na stronie każdy raz, jak tylko nadarzała się sposobność; deski, któremi był obity statek przybywały tu jedna po drugiej. Słowem wszystkie szczątki rozbicia znalazłby się tu uporządkowane i ponumerowane. Było to coś, jak chaos złożone w magazynie.
Kawał żagla, bardzo wprawdzie podziurawiony, przyłożony kamieniami przykrywał to, co mogło być przez deszcz uszkodzone.
Chociaż przód Durandy był potrzaskany, udało się jednak Gilliattowi uratować dwie drewniane podstawy, do spuszczania kotwic wraz z trzema należącymi do nich blokami.
Odszukał przedni maszt i z trudnością rozkręcił jego obwiązanie; trzymało się ono bardzo ściśle, bo maszt okręca się sznurami za pomocą wielkiej windy i podczas suchej pogody. Gilliatt jednak poodkręcał te grube sznury, bo mogły mu być bardzo przydatne.
Wydostał także małą kotwicę zaczepioną w skalistem wydrążeniu; wypatrzył ją tam przy odpływie morza.
W tem, co było niegdyś kajutą Tangrouille’a znalazł kawałek kredy i starannie go przechował. Być może, iż wypadnie co poznaczyć.
Skórzane wiadro pożarne i kilkanaście cebrów w dość dobrym stanie uzupełniło jego użytkowe przyrządy.
Cały pozostały zapas węgla znaleziony na Durandzie przeniesiony został do składu. Wszelka ta robota zajęła Gilliattowi tydzień czasu; skała była też oczyszczona, a Durandzie ulżono. Tylko maszyna pozostała na niej.
Kawałek przedniej ściany, który połączony był z tyłem, nie obciążał wcale okrętowego kadłuba. Wisiał on nie kołysząc się, oparty o wypukłość skały. Był zresztą szeroki i ciężki, trudny do przeniesienia i zawalałby tylko skład. Ten kawał ściany podobny był do tratwy; Gilliatt pozostawił go na miejscu.
Podczas tej pracy Gilliatt głęboko tonął w myślach, napróżno szukał lalki Durandy; była ona jednym z przedmiotów na zawsze wichrem porwanych. Gilliatt oddałby za nią obie swe ręce, gdyby nie były mu tak potrzebne jak teraz.
Zewnątrz składu, u wejścia, wznosiły się dwie kupy; jedna kawałków żelaza, które można było przekuć, druga drzewa, którem można było palić.
Równo ze dniem imał się Gilliatt pracy; prócz snu ani chwilki nie wypoczywał.
Przelatujące tam i sam kormorany przyglądały się jego robocie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.