Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Co widać i co można dojrzeć.

Olśniewający cień — takiem było to dziwne miejsce.
Czuć było w tej jaskini drżenie morza. Ruch zewnętrzny wydymał, a potem naciskał wodę wewnętrzną, z regularnością oddechu — jakby jaka tajemnicza dusza w tem zielonem łonie podnosiła się i opadała w milczeniu.
Woda dyla niepospolicie przejrzysta; Gilliatt rozpoznawał na rozmaitej głębokości zalane pokłady, powierzchnie skał ostrych zielonej, coraz ciemniejszej barwy. Niektóre ciemne zupełnie zagłębienia były zapewne bezdenne.
Z dwóch stron podwodnego przedsionka, ciemne zarysy pochylonych stropów wskazywały małe poboczne jaskinie, krużganki głównej jaskini, dostępne może w chwilach bardzo znacznego odpływu morza.
Sufity w tych zaułkach pochylone były pod kątem mniej więcej rozwartym. Małe płaszczyzny na kilka stop szerokie, ogładzone przez ruch morza zagłębiały się i nikły pod temi pochyłościami.
Tu i owdzie rośliny przeszło na sążeń długie, falowały pod wodą, jak włosy wiatrem powiewane. Widać było cały las morskiej trawy.
Ponad wodą i w wodzie cała ściana jaskini od dołu do góry, od sklepienia aż do swych kończyn niewidzialnych, była utkana tem dziwnem kwieciem oceanu tak rządkiem widzialnem oku ludzkiemu. Dawni marynarze hiszpańscy nazywali to praderias del mar, Gęsty mech we wszystkich oliwkowej barwy odcieniach, okrywał granitowe naroście i wypełniał wklęsłości między niemi; cienkie włókna morskiej trawy tryskały ze wszystkich punktów wystających. Z tych włókien, rybacy wyrabiają sobie barometry.
Tajemniczy oddech jaskini poruszał te połyskujące taśmy.
Pod tą roślinnością ukazywały się i jednocześnie ukrywały najrzadsze klejnoty skarbnicy oceanu — muszle różnej wielkości i barwy, których nazwy w języku ludowym brzmią malowniczo i zupełnie inaczej, niż w naukowych wykazach. Kamyki z trudnością dostawały się do wnętrza groty, więc się tam muszle pozbiegały. Unikają one, niby wielcy panowie haftami i galonami pokryci, zetknięcia z nieokrzesaną, grubijańską i nieugrzecznioną hałastrą kamieni. W niektórych miejscach pod wodą stosy nagromadzonych muszli urocze ciskały promienie, przez które przeświecały pokłady lazuru, perłowej macicy i złota we wszelkich odcieniach.
Na ścianie jaskini, nieco wyżej nad linją wodną, wspaniała i szczególnego rodzaju roślina, obwijająca się jak szlak dokoła morskiej trawy, uzupełniała ją i przedłużała. Włóknista, liściasta, niezmiernie poplątana i prawie czarna roślina ta przedstawiała się oczom szerokiemi płatami, na których tle ciemnemi różne porozciąganem natknięte było niezliczone mnóstwo małych kwiateczków barwy lapis lazuli. Kwiateczki te zdawało się, płonęły w wodzie i tworzyły żar błękitny. Zewnątrz wody były to tylko kwiaty, w wodzie szafiry. Podnoszące się morze, zalewając pochyłości groty tem kwieciem, jakby karbunkułami, okrywało skałę.
Przy każdem podniesieniu się fali wydymanej, jak płuca, kwiaty te błyszczały zatopione, przy każdem opadnięciu gasły; to smętny obraz przeznaczenia. Wdychanle to życie; po niem następuje wydychanie, — śmierć.
Jednym z cudów tej pieczary była skała, to wznosząca się jak ściana, to znowu jak strop, to jak podpora lub kolumna; miejscami była ona surowa i naga, miejscami znowu najdelikatniej wydłutowana przez naturę. Coś, mającego wszelkie pozory myśli wytwornej, łączyło się z bezmyślnością masy granitowej. Otchłań, to wielki artysta! Tu część ściany wycięta w czworokąt i okryta okrągłemi wypukłościami, przedstawiała niby niejasną płaskorzeźbę; patrząc na tę snycerszczyznę, jakby mgłą owiana, przychodził na myśl Prometeusz, robiący szkice dla Michała-Anioła. Zdawało się, iż kilkoma uderzeniami młota, genjusz potrafiłby wykończyć to, co rozpoczął olbrzym. W innych miejscach skala była dziwerowana, jak puklerz saraceński, albo emaljowana jak wazon florencki. Niektóre boki wyrobione się zdawały z korynckiego bronzu, inne w arabeski, jak drzwi meczetu, inne, jak kamienie runiczne — jakichś pazurów niejasne i nieprawdopodobne ślady. Rośliny, o gałązkach powyginanych i pokręconych w kształcie świdra, krzyżowały się filigranowemi kształtami na mchu złoconym. Było tam dziwne zespolenie się pieczary z Alhambrą.
Nieokrzesane formy i wytworna jubilerska praca spotykały się tu we wspaniałem a zarazem niezgrabnem dziele wypadku.
Świetna pleśń morska aksamitem okładała granitowe węgły. Strome boki obwieszone były wielko-kwiatowemi roślinami, pnącemi się tak zręcznie, że nie spadały, a tak pojętnie, że zdobiły. Pomurniki, o dziwnem kwieciu, ukazywały swe pęki udatnie i wdzięcznie. We wszystkiem znać było zalotną wykwintność, posuniętą jak można najdalej. Osobliwa jasność Edenu, lśniąca z pod wody, mieniąca się cieniem i rajskiego promieniowaniem Światła, nadawała wszystkiem zarysom nikłość, rozpływającą się marzycielsko. Każda tam fala była pryzmatem. Zarysy, tonące w tęczowem barw falowaniu, przybierały własności zbyt wypukłych soczewek optycznych; widma słoneczne bujały pod wodą Topiel, zalana przejrzystem jutrzenki światłem, zdawała się chłonąć w sobie sploty z odłamów tęczy. W innem miejscu, w innych zakątkach, błyszczała w wodzie jakaś księżycowa jasność. Zbiegły się tu wszystkie świetności, by utworzyć to, co nie widzi i jest nocą. Nic bardziej zdumiewającego i zagadkowego bardziej nad ten właśnie przepych, w tej właśnie pieczarze: Zachwyt górował nad wszystkiem. Fantastyczność roślinna i niesforność rozkładu łączyły się tu harmonijnie. Szczęśliwe było to małżeństwo rzeczy dziwacznych. Rozgałęzienia pięły się, jakgdyby chciały czego dotknąć. Namiętny był uścisk dzikiej skały i dzikiego kwiatu. Wątłe wieńce, całe przeniknięte drżeniem, służyły za kapitele i spójnie potężnym filarom; przywodziły one na myśl paluszki wieszczki, łechcącej stopy aromatycznego behenu.. Skała przyjęła na swe łono roślinę, a roślina z potwornym wdziękiem pieściła skałę.
Z tej tajemniczej bezkształtności wykwitała niepojęta jakaś wszechwładna piękność. Dzieła natury, niemniej szczytne od dzieł genjuszu, do niczego się przymierzyć nie dają i same się narzucają. Niespodziewane ich zjawienie bezwarunkowo zmusza umysł do posłuszeństwa; czuć w nich umysł istniejący poza obrębem człowieka, a nigdy nie są ponętniejsze, jak gdy nagle tryska wdzięk z tego, co przeraża.
Nieznana ta grota była, że tak powiemy, ugwiażdżona. Doświadczało się w niej tego co zdumienie zawiera w sobie najbardziej nieprzewidzianego. To co napełniało tę kryptę, było światłem apokaliptycznem. Nie było pewności, czy te rzeczy naprawdę istnieją. Przed oczami była niemożebna rzeczywistość. Patrzałeś na to, dotykałeś, byłeś tem — a uwierzyć mogłeś zaledwie.
Jestże to dzień co wpada przez to podmorskie oko? Jestże to woda co drży w tej ciemnej kadzi? Te stropy i krużganki, czy nie są to chmury niebieskie, naśladujące jaskinię. Co to za kamienie pod nogami? Ta podpora czy nie wyjdzie ze swego wiązania i nie stanie się dymem? Co to jest właściwie ta jubilerszczyzna muszli, którą można dojrzeć? Jak stąd daleko do życia, ziemi, ludzi? Co znaczy ten urok pomięszany z ciemnością? — Wzruszenie niesłychane, prawie święte, połączone ze słodkim niepokojem rośliny w głębi wód umieszczonej!
Na końcu tej groty podłużnej, pod archiwoltą olbrzymich wymiarów i szczególnie poprawnych kształtów, w zagłębieniu prawie nieoznaczonem, rodzaju pieczary w pieczarze, przybytku w świątyni, po za kobiercem zielonej jasności zawieszonej jak zasłona, widać było ponad wodą kamień o czworokątnych przedziałach, podobny do ołtarza. Kamień ten zewsząd otaczała woda. Zdawało się, iż tylko co zstąpiła z niego bogini. Niepodobna było nie wystawić sobie w tej krypcie i na tym ołtarzu jakiej niebiańskiej postaci, wiecznie zadumanej, a którą wejście człowieka zniewoliło do zniknięcia. Trudno było pojąć ten wspaniały przybytek, bez bóstwa. Zjawisko wywołane marzeniem samo się przez się układało. Potok dziewiczego światła spływający na barki zaledwie widzialne, czoło w zaranku skąpane, owal olimpijskiego oblicza, zaokrąglenie tajemniczego łona, wstydliwe ramiona, włosy na wolę zorzy rozpuszczone, biodra niewysłowione, rysujące się blado na tle odświętnego zmroku, postać nimfy, spojrzenie dziewicy, Wenus z morza występująca, Ewa wyłaniająca się z chaosu takim był obraz, którego niepodobna było nie roić sobie. Niepodobieństwem było, by nie znajdowało się tu jakie widmo. Niewiasta obnażona, gwiazdy owładnięta, stała prawdopodobnie przed chwilą na tym ołtarzu Na tym piedestale, z którego nieopisany zionął urok, wyobrażałeś sobie stojącą żywą białość. Wpośród niemego hołdu, którym grota ta oddychała, myśl wyobrażała sobie Amfitrytę, Tetydę, jokąś Dyanę do miłości zdolną, posąg ideału utworzony z promieni i łagodnie wpatrujący się w cienie. Ona to odchodząc, pozostawiła po sobie w jaskini tę jasność, rodzaj woni świetlanej wydzielonej z gwiaździstego ciała. Olśniewajace to zjawisko już znikło, nie było widać jego postaci, stworzonej na to tylko, być widzialną w niewidzialnym przestworzu; ale czuć było owo drżenie, które jest roskoszą. Bogini była nieobecną, ale boskość pozostała.
Piękność jaskini zdawała się być naumyślnie na pobyt bóstwa wynalezioną. Dla niego to, dla tej to wieszczki prezydującej urodzinom perłowej muszli, dla tej królowej tchnienia, dla tego wdzięku zrodzonego z piany — dlatego to wszystkiego — tak sobie przynajmniej wystawiałeś, podziemie to było starannie otoczone ścianami, by nic nie mogło zamącić ciemni w koło niebiańskiego zjawiska. Bo ciemnia jest wyrazem uwielbienia, a cisza oznaką majestatu.
Gilliatt który ze swej natury był poniekąd jasnowidzącym, marzył dziwnie wzruszony.
Wtem nagle o kilka stóp pod nim w uroczej przejrzystości tej wody jasny, jak klejnot rozpuszczony, ujrzał coś niepojętego. Rodzaj długiej szmaty, poruszającej się w drżącej głębi.
Szmata ta nie bujała się w wodzie, lecz płynęła, miała cel, dążyła do jakiegoś miejsca, dążyła szybko. Łachman ten kształtu błazeńskiego berła, z miękkiemi kolcami, które kołysały się w falach, zdawał się być okryty pyłem nieprzemakalnym. Było to więcej, niż szkaradne — było to brudne. Przedmiot ten okazywał się jak chimera, było to coś, jeżeli nie pozór jego. Zdawało się dążyć ku ciemnej stronie jaskini i tam się pogrążyło. Woda pociemniała nad niem. Zarys ten prześliznął się i znikł — złowróżbny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.