Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień Bożego Narodzenia w r. 182* był szczególny na wyspie Guernesey. W dniu tym śnieg padał. Na wyspach kanału la Manche zima mroźna bywa wypadkiem pamiętnym, a śnieg rządkiem zjawiskiem.
Zrana tego dnia, droga idąca wzdłuż morza od Saint-Pierre Port de Valle, była cała ubielona. Śnieg padał od północy do brzasku. Koło dziewiątej godziny, wkrótce po wschodzie słońca, droga była prawie bezludną, bo dla anglikanów nie nadszedł jeszcze czas udania się do kościoła w Saint-Sampson, ani dla weleslejan do kaplicy w Eldad. Na całej jej przestrzeni pomiędzy dwiema wieżami owych świątyń znajdowało się tylko trzech przechodniów: dziecię, mężczyzna i kobieta. Trzy te osoby postępujące w pewnej odległości jedna od drugiej, widocznie nie miały z sobą nic wspólnego. Dziecko, ośmioletnie, zatrzymawszy się spoglądało ciekawie w śnieg. Mężczyzna szedł za kobietą o jakie sto kroków, tak jak i ona w kierunku Saint-Sampson. Był to człowiek jeszcze młody, niby rzemieślnik, niby majtek. Miał na sobie powszednią odzież, opończę z grubego ciemnego sukna i spodnie z obłogami napuszczonemi smolą, co zdawało się wskazywać; iż pomimo święta nie miał zamiaru iść do kościoła. Grube jego trzewiki z niewyprawnej skóry, podkute wielkiemi gwoździami, pozostawiały na śniegu ślady podobniejsze raczej do wycisku więziennego zamka niż stopy ludzkiej. Kobieta zaś widocznie była w odświętnem ubraniu; miała na sobie przestronne czarne jedwabne podwatowane okrycie, z pod którego bardzo wdzięcznie wyglądała suknia z irlandzkiej popeliny w białe z różowemi pasy; i gdyby nie czerwone pończochy, możnaby ją było wziąść za Paryżankę. Szła lekko, swobodnie, i krokiem pokazującym widocznie, że go nic jeszcze w życiu nie trudziło i z którego łatwo było odgadnąć młodą dziewczynę. Miała ona ten przelotny wdzięk ruchów, który cechuje najdelikatniejszy okres przejściowy wieku młodzieńczego, dwa brzaski zmieszane pospołu: początek kobiety i koniec dziecka. Mężczyzna nie zwracał na nią uwagi.
Wtem koło gromadki zielonych dębów stojących w rogu grzędy pod warzywo używanej, w miejscu nazwanem Niskie Domy, kobieta obejrzała się, a więc i mężczyzna spojrzał na nią. Stanęła, zdawała się patrzeć na niego przez chwilę, potem schyliła się, a mężczyźnie się zdawało, że ona pisze coś palcem na śniegu. Kobieta wyprostowała się i poszła dalej szybszym krokiem, jeszcze raz odwróciła się, już uśmiechnięta, i puściwszy się ścieżką na lewo, znikła pomiędzy dwoma płotami drożyny wiodącej do zamku Liere. Za owem powtórnem jej obejrzeniem się mężczyzna poznał w niej Deruchettę, zachwycającą dziewczynę z tamtych stron.
Mężczyzna nie uczuł potrzeby przyspieszenia kroku; i bez tego w kilka chwil potem znalazł się przy dębowym gaiku, obok grzędy warzywnej. Nie myślał już wcale o znikłej dziewczynie i bardzo być może, iż gdyby teraz jaki delfin wynurzył się z morza, lub czerwono — szyjka maszka zaszeleściła w krzakach, mężczyzna poszedłby swoją drogą wlepiwszy oczy w czerwono-szyjkę albo delfina. Ale zdarzyło się, iż miał oczy spuszczone i wzrok jego mimowolnie padł na miejsce, gdzie niedawno stała dziewczyna. Odcisnęły się tam no śniegu dwie małe stopki, a tuż obok wyczytał wypisany na śniegu wyraz Gilliatt.
To było jego nazwisko.
Długo pozostał nieruchomy, spoglądając to na ten napis, to na małych stopek ślady, to na śnieg, potem poszedł dalej swoją drogą, zadumany.