Pradawna opowieść

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Lipski
Tytuł Pradawna opowieść
Pochodzenie Powrót
Wydawca Instytut Literacki „Kultura” — Instytut Książki
Data wyd. 2015
Miejsce wyd. Paryż — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRADAWNA OPOWIEŚĆ
Ciemna noc. Wóz jedzie pomału. Trzeszczy i zgrzyta.

Daleko, na scenie tryskają różowe ognie. Wszystko jak z bajki. Przejmujące i nie na serio.
To pali się, zdaje się, miasto, ale ona tego nie odczuwa.
Powódź: Stoi na moście, wpatruje się w rzekę, leży na rzece i rzeka płynie przez nią, unosząc domy i ciała krów. Czuje się wzmożona, napęczniała szumem, zahipnotyzowana prądem, uniesiona. To było równie bajeczne jak rzecz na scenie.
Lotnik niemiecki. Osiemnastoletni chłopiec, w mundurze. Idzie wyprostowany i ludzie, którzy go prowadzą, nie robią wrażenia prowadzących. Ma błyszczące, nieprzytomne oczy. W kąciku ust wyraz takiej pobłażliwej wyższości, którą trzeba uznać albo zabić. Gdy mija swoim wzrokiem jej wzrok, czuje się na chwilę uniesiona, jak podczas powodzi. Podoba się jej, jak nie z tego świata. Czy dlatego że niszczy z taką pewnością? Przechodzi, ale jest oświetlony jej wzrokiem i długo jeszcze będzie go widać na tle popielatego tłumu.
Znów powraca noc i pije krew. Filip, profesor mikrobiologii byłego uniwersytetu, zraniony odłamkiem, mówi do siebie:
— Kurwa mać, cholera, cholera, kurwa mać — tak w kółko mamrocze.
I potem głośno:
— Niech pani, z łaski swojej, usunie kolano.
Ona siedzi, on leży wsparty o jej kolana. Czuje, pomimo zupełnej ciemności, że głaszcze brodę. Janek i Emil milczą.
Jeszcze wczoraj siedzieli na ziemi i Filip powiedział:
— Trzeba zapomnieć o przesądach bakteriologicznych.
I jedli niemyte jabłka, które smakowały.
Byli już daleko poza miastem, gdy ona wstała z nagłym skurczem przepony. Słońce zachodziło nad miastem kościołów. Zobaczyła przedmioty spadające, potem samoloty. Bomby spadły jak w watę. Nie było słychać wybuchów. Cisza pozostała nietknięta. Usiadła, roześmiała się. Janek zapytał:
— Dlaczego się śmiejesz?
— Bo... bo to wygląda wszystko jak na wycieczce. Naumyślnie.
Nikt się nie odezwał. Po tym poszli do kolejki wąskotorowej, która miała odjechać albo i nie. Pani konduktorowa miała jeszcze zabrać toboły i nie mogła z tym skończyć. W końcu skończyła i odjechali.
Malutka, astmatyczna lokomotywa. Wzrok suwał się i głaskał zieloność.
— Niech pani, z łaski swojej, usunie trochę kolano.
Jadą na przełaj. Tylko koń zna drogę. I szelest kroków tysiąca ludzi w ciemności. Nagle z tyłu wozu słyszy zdyszany, przerażony głos:
— Proszę państwa, proszę mnie zabrać. Od X. idę ciągle pieszo.
Równocześnie Jo czuje po raz pierwszy zapach świeżego i starego potu; zapach wojny. Chwila milczenia. Filip:
— Proszę usiąść.
— Jak w X. było z Niemcami? — pyta Janek.
Milczenie, które pogłębiło ciemność.
— Jak z Niemcami...
— Ach... proszę pana.
To „ach” było jak cichy granat. Mówiło o czymś strasznym, nieznanym. O końcu świata. Człowiek siedzący z tyłu furmanki dyszał głośno.
Różowe ognie z punktu białego światła spływają w dół na małych spadochronach. Kołyszą się cienie mijanych drzew. Wóz staje. Janek schodzi. Pyta o Niemców. Ludzie uciekają: idą tam i z powrotem. Tam są Niemcy i tu są Niemcy. Wóz rusza i Jo woła:
— Janek!
On chce wiedzieć, gdzie są Niemcy.
Jo zamyka oczy i usiłuje sobie przypomnieć, co było naprawdę. Zabity koń koło poczty. Maski gazowe, które tu, tu leżą, są nie do pojęcia. Uczucie, które miała, schodząc ze schodów: — Nigdy więcej — leży schowane głęboko.
Stacja pierwszej pomocy, na której pracowała: nad ranem, podczas dyżuru, przychodzi okrwawiony człowiek i mówi:
— Wojna.
W tej chwili wchodzi lekarz:
— Co? Wojna? Pan jest pijany. Opatrunek i zamknąć aż otrzeźwieje.
Wóz staje znów. Potem rusza gwałtownie. Przechyla się. Jo pyta woźnicę:
— Jakie miasteczko jest po drugiej stronie Wisły?
— Józefów, proszę pani.
Chce koniecznie do tych stron powrócić. Kiedyś. Dlaczego? Bo są tu kaniony i wielkie wyrwy w ziemi. I ludzie, których spotkała we wsi, wyglądali jak dzicy. Obnażone kobiety. Nie mieli nawet kur. Żywili się korzonkami i kartoflami. Mieszkali w kurnych chatach.
Zator. Koń stanął. Szum tysiąca ludzi. Janek schodzi. Pyta:
— Gdzie Niemcy?
Ludzie pokazują na wszystkie strony świata. Janek chce koniecznie wiedzieć, gdzie Niemcy. Jo mówi:
— Chodź tutaj, na wóz. Przykryjemy się kocem i nic nie będzie widać i opowiesz mi bajki.
— Oszalałaś?
— Chodź, przykryjmy się kocem i bajki. Proszę.
Janek gorączkowo pyta o Niemców. Wtedy w niej się coś kurczy i zwija:
— Nie chcesz jednej wiecznej chwili, wiecznej?
— Muszę wiedzieć, dokąd jechać, w jakim kierunku.
Pogardliwy uśmiech Jo.
Zostaje całkiem sama.
Wóz rusza, ale Janek nie wie, że ją stracił.
Przed nimi wysadzili w powietrze most na Wiśle.

[„Kultura” 1959]


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.