Pretendent z Ameryki/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pretendent z Ameryki |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. P. |
Tytuł orygin. | The American Claimant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Zaledwie Tracy został sam, humor opuścił go, a przed oczyma stanęła cała nędza jego położenia. Wystarczało, że był bez grosza, zdany na łaskę stolarza meblowego. Ale szaleństwo proklamowania siebie synem earla przed niedowierzającym i drwiącym tłumem, a jako uwieńczenie tego czynu pogarda i poniżenie — sama myśl o tem była o wiele boleśniejsza. Postanowił nigdy już nie grać roli syna earla wobec niepewnego audytorjum. Odpowiedź ojca był to cios, którego nie mógł pojąć. Chwilami przychodziło mu na myśl, że ojciec przypuszcza, iż z łatwością znalazł pracę w Ameryce i przez zimne, twarde, pełne rozczarowań doświadczenie życiowe wyleczy się z radykalizmu. Teorja ta wydała mu się najbardziej prawdopodobną, nie mogła go jednak pocieszyć. Więcej podobało mu się przypuszczenie, iż po tym kablogramie nastąpi drugi, wzywający go do powrotu do domu. Czy ma napisać i zwinąć sztandary i prosić o pieniądze na bilet? O, nie, tego nigdy nie zrobi! W każdym razie nie teraz! Ten kablogram nadejdzie, napewno nadejdzie! A więc przez cały tydzień chodził od jednego urzędu telegraficznego do drugiego, dopytując się, czy niema kablogramu dla Howarda Tracy? Nie, nie było. Tak odpowiadano mu z początku. Później mówiono mu to, zanim zdążył rzucić pytanie. Potem wreszcie na jego widok kiwano niecierpliwie głową. Wstydził się już dowiadywać...
Teraz pogrążył się w najgłębszą rozpacz, gdyż im silniej Barrow starał się znaleźć mu pracę, tem beznadziejniejsze zdawały się wszelkie możliwości. Powiedział więc do Barrowa:
— Słuchajcie! Przyznam wam się do jednej rzeczy. Doszedłem teraz do tego, że nietylko przed samym sobą chcę uczuć, że jestem nędzną istotą, pełną fałszywej dumy, ale chcę również przyznać się do tego przed wami. Pozwoliłem wam harować, szukając dla mnie pracy, kiedy właściwie przez cały ten czas możliwość znalezienia jej leżała mi pod ręką. Wybaczcie mi moją dumę — to znaczy marne jej resztki. Już jej niema, i jeżeli co potworni artyści poszukują kompana — jestem do ich usług. Wyzbyłem się bowiem wstydu.
— Nie?! Naprawdę umiecie malować?
— Oczywiście nie tak źle, jak oni. Nie, do tego nie mam pretensji — nie jestem genjuszem. Jestem poprostu zwykły amator, wstydliwy pacykarz, proste nieporozumienie. Ale na trzeźwo, czy po pijanemu, dam radę tym piratom.
— Byczo! To mi się podoba! Mówię wam, że jestem zachwycony! Ulżyło mi! Och — pracować, to znaczy żyć. Mniejsza o jakość pracy — to jest bez znaczenia. Sama praca jest błogosławieństwem, kiedy człowiek ginie z głodu w poszukiwaniu jej! Tuś mnie wziął. Chodźmy zaraz, poszukamy starych. Czy nie jest wam lekko na sercu? Bo mnie jest lekko!
Korsarzy nie zastali w domu, ale „dzieła” ich były — hojnie rozrzucone po małej, jak mysia nora pracowni. Armata na prawo, armata na lewo, armata w głębi — istna Bałakaława!
— Oto niezadowolony karawaniarz, Tracy! Zabierzcie no się do roboty — zamalujcie tło morskie na murawę, zamieńcie okręt na katafalk. Niech draby ocenią wasze zdolności.
Artyści wrócili w chwili, gdy robił ostatnie pociągnięcie. Skamienieli z zachwytu.
— Na moją duszę! Ależ ten katafalk jest jak żywy! Karawaniarz pęknie, kiedy to zobaczy, co, Andy?
— To sachwycające, sachwycające! Panie Tracy, czemu pan nie mufil, że z pana taki artysta! Lob Gott, kdyby pan byla in Paris, pan dostalby Prix de Rome!
Szybko dobito targu. Tracy został przyjęty na zupełnego i równego udziałowca i natychmiast zabrał się z zapałem i energją do rekonstrukcji dzieł sztuki, których akcesorja nie miały szczęścia się podobać. Tego dnia oraz dni następnych artylerja znikała pod dotknięciem jego dłoni, ustępując miejsca emblematom pokojowym: kotom, kiełbasom, sikawkom, koniom, statkom parowym, fortepianom, gitarom, skałom, ogrodom, kwiatom, pejzażom — rzucał farbami wszystko, czego od niego żądano. A im więcej żądany przedmiot był bez sensu i nie na miejscu, tem z większą radością go fabrykował. Piraci byli zachwyceni, klienci chwalili, pozyskano płeć piękną — powodzenie firmy było olbrzymie. Tracy musiał przyznać w duchu, że w pracy: nawet tak groteskowej i nędznej pracy jak ta — jest coś, co zupełnie zadawalnia w nim coś, co nigdy dotychczas zadowolnione nie było, oraz dodaje mu godności w jego własnych oczach.
— Nieuznany poseł z Cherokee Strip popadł w stan głębokiego zwątpienia. Przez długi czas żył życiem mogącem doprowadzić do samobójstwa, bowiem skłądało się z regularnie następujących po sobie dni beztroskiej nadziei i czarnej rozpaczy. Beztroskie nadzieje były dziełem magika Sellersa obiecującego zawsze, że tym razem posiada on już ów trick w ręku i nieodwołalnie zmusi zmaterjalizowanego cowboy’a, żeby dziś jeszcze zgłosił się do Rossmore Tower. Do czarnej rozpaczy doprowadzały go ciągła i regularna nieziszczalność tych proroctw.
W okresie, do którego doszła obecnie nasza historja, Sellers był zmuszony uznać, iż zwykłe środki zawiodły i należało wymyśleć coś nowego, by módz podnieść upadłego na duchu Hawkinsa. Coś należało zrobić, myślał. Boleść, przygnębienie, brak uśmiechu i głęboka rozpacz bijąca z twarzy przyjaciela, raniły mu serce. Tak, należało go rozweselić. Myślał chwilę, zanim znalazł wyjście. Poczem powiedział z właściwą sobie swadą:
— E-hm... Słuchajno, Hawkins! Mamy pewne wątpliwości co do tej rzeczy — chcę powiedzieć co do postępowania owej zmaterjalizowanej istoty — chcę powiedzieć, że jesteśmy rozczarowani. Zgoda?
— Zgoda? No tak, jeżeli określasz to w ten sposób...
— Doskonale. Dotychczas wszystko w porządku. Co zaś do samej basis twego uczucia — to siedliskiem jego nie jest ani twoje serce, ani twoje sympatje. To znaczy, że twoje zarzuty nie dotyczą tylko istoty zmaterjalizowanej. Zgadzasz się z tem?
— Owszem, zgadzam się, z całą szczerością.
— Doskonale — raz jeszcze. Robimy postępy. I sumujemy: Uczucie, jakeśmy się na to zgodzili opiera się nietylko na postępowaniu istoty zmaterjalizowanej; zgodziliśmy się, że nie wywołało go żadne zmartwienie, które możnaby tej istocie przypisać. A więc — powiedział earl z tryumfalnym błyskiem w oczach — nieuchronna logika prowadzi nas do następującej konkluzji: nasze uczucie ma swoje źródło świadomości poniesionej straty pieniężnej. Powiedz, czy nie tak?
— Bóg mi świadkiem, że całem sercem się na to godzę.
— Doskonale. Kiedyśmy odkryli źródło chorobby, znaleźliśmy równocześnie pożądane lekarstwo — w tym wypadku. W tym wypadku pożądane są pieniądze i tylko pieniądze.
Było coś odwiecznie kuszącego w zwodniczym, poufałym tonie tych znaczących słów, o których się mówi w książkach, że są Bezimienne. Stare, dobrze znane symptomaty wiary i nadziei wystąpiły na obliczu Hawkinsa; powiedział:
— Tylko pieniądze! czy twierdzisz, że masz drogę...
— Waszyngton, czyż naprawdę masz wrażenie, iż posiadam tylko te siły, o których wie publiczność oraz moi zaufani przyjaciele?
— Ależ ja...
— Czy to nie rzecz prawdopodobna, że człowiek, którego natura skłania, a doświadczenie uczy zachowywać dla siebie swoje sprawy, a chytry i oporny język trzymać w gębie — że taki człowiek jest dość przewidujący, by zachować pewne środki na dżdżysty dzień, kiedy ma tych środków do wyboru tyle, co ja?
— Och, pułkowniku, odrazu mi ulżyło!
— Czy byłeś kiedy w mojem laboratorjum?
— Nie.
— To właśnie. Nawet nie wiedziałeś, że je posiadam. Chodź. Mam tam pewien drobiazg, który chciałem ci pokazać. Chowam go w ukryciu, najwyżej pięćdziesiąt osób go widziało. Ale to już mój sposób. Zawsze tak postępowałem. Czekaj, aż zrobisz; oto myśl przewodnia. A kiedy zrobisz — zip! niech leci w świat!
— Ach, pułkowniku, nigdy nie znałem człowieka, do którego miałbym tyle zaufania, jak do pana. Kiedy pan co mówi, to mi się zdaje, że tak być musi. Że to jest dowód, próba, i wszystko co pan zechce!
Stary earl był głęboko wzruszony i zadowolony.
— Cieszę się, że wierzysz we mnie, Waszyngtonie. Nie każdy jest taki.
— Zawsze w ciebie wierzyłem. I zawsze będę — do końca życia.
— Dziękuję ci, mój chłopcze! Nie pożałujesz tego. Nie możesz żałować. — Przybywszy do laboratorjum, earl ciągnął:
— A teraz rzuć-no okiem po pokoju! Co widzisz? Zdawałoby — skład lin okrętowych; zdawałoby — szpital połączony z urzędem patentowym, a w rzeczywistości — nieprzebrane skarby Golkondy! Spojrzyj-no na tę sztuczkę. Myślisz, co to takiego?
— Wątpię, czy zgadnę kiedykolwiek.
— Oczywiście, że nie zgadniesz. Jest to mój wynalazek — przystosowanie fonografu do służby okrętowej. Wiesz, że marynarze ruszają się jak muchy w śmietanie, dopóki nie zacznie się na nich kląć — a więc mat, który potrafi doskonale kląć, jest najcenniejszym nabytkiem na okręcie. Podczas katastrofy talent jego ratuje okręt. Ale okręt — to wielka machina, a mat nie może być wszędzie jednocześnie. Więc bywały wypadki, że jeden mat gubił okręt, podczas, gdy stu mogłoby go uratować. Straszne burze, jak wiesz. No, ale okręt nie może otrzymać stu matów, ale stać go na sto Przeklinających Fonografów, rozstawionych w rozmaitych miejscach. W ten sposób, okręt jest wszędzie zabezpieczony. Wyobraź sobie wściekłą burzę i sto moich maszyn, które klną jednocześnie — cudowny spektakl, cudowny! nie słyszysz nawet własnych myśli! Okręt doskonale przetrwał burzę, jest tak bezpieczny, jak gdyby stał na kotwicy.
— Wspaniały pomysł! Jak ty to robisz?
— Naładowuję — po prostu naładowuję aparat.
— W jaki sposób?
— Staję poprostu i klnę w tubę.
— To ładuje fonograf?
— Tak, ponieważ tuba zbiera każdziutkie słowo i przechowuje je — przechowuje na zawsze. Słowa nie zużywają się nigdy. Ile razy pokręcisz korbę — słowa zostają wyrzucone. W chwilach wielkiego niebezpieczeństwa odkręcasz wałek i fonograf klnie w odwrotnym kierunku. Wtedy każdy majtek zdębieje!
— Rozumiem. Kto nabija aparat, mat?
— Tak, jeżeli zechce. Albo mogę mu dostarczyć już naładowane aparaty. Znajdę specjalistę, który za 75 dolarów miesięcznie z łatwością naładuje 150 gramofonów w przeciągu stu pięćdziesięciu godzin. A specjalista oczywiście potrafi użyć silniejszych pocisków, niż zwykły niekulturalny przeciętny mat. Widzisz więc, że wszystkie okręty na całym świecie będą wolały kupować naładowane aparaty, gdyż będę je nabijał we wszystkich żądanych językach. Hawkins! Będzie to największa reforma moralna wieku dziewiętnastego! Zanim pięć lat upłynie, wszystkie przekleństwa staną się wytworem maszynowym — nie usłyszysz z ust ludzkich ani jednego bezbożnego słowa! Duchowieństwo wydało miljony dolarów na wykorzenienie bezbożności w marynarce handlowej. Pomyśl o tem chwilę — imię moje nazawsze żyć będzie w pamięci poczciwych ludzi, jako imię tego, który sam, o własnych siłach dokonał tej szlachetnej i wzniosłej reformy!
— Och, to wspaniałe, wielkie, błogosławione dzieło! Jak wpadłeś na to? Masz niezwykły umysł! Jak to ty naładowujesz aparaty?
— O, to bardzo łatwe, bardzo proste. Jeżeli chcesz go naładować głosem donośnym i surowym, stajesz naprzeciw i ryczysz. Ale jeżeli otworzysz aparat — będzie on poprostu podsłuchiwał, że tak powiem, to znaczy naładowywał się wszystkiemi dźwiękami, które można pochwycić w promieniu 6 stóp! Teraz ci pokażę, jak aparat działa. Wczoraj sprowadziłem specjalistę i kazałem mu naładować jedną sztukę. Hallo! aparat otwarty? to paskudnie! ale spodziewam się, że nie miał wiele sposobności chwytać niestosowne bzdurstwa! Wystarczy nacisnąć guzik. Tak.
Fonograf zaczął śpiewać jękliwym głosem:
„Do jadłodajni śpieszy gość,
smacznego jadła jest tam dość”.
— Do djabła! To nie to! Ktoś musiał śpiewać, przechodząc!
Płaczliwy śpiew zabrzmiał znowu, pomieszany z miauczeniem gryzących się kotów:
„O, jak się cieszy każdy z nas,
„Gdy dzwon głosi posiłku czas,
„Do gospodyni szybko...
(Nieoczekiwany wybuch kociej wściekłości pochłonął ostatni wyraz):
...Każdy z nas”
(Na chwilę wzmożone echa kocich igraszek. Jękliwy głos w wysokim rejestrze: Milczeć, ścierwa! i odgłos rzuconego przedmiotu).
— Mniejsza o to. Mam tu gdzieś próbkę bezbożności marynarskich, ale nie mogę teraz znaleźć. Ale nie o to chodzi. Wiesz, jak działa aparat.
Hawkins odpowiedział z zapałem:
— Ależ działa cudownie! Wiem, że w tem są setki fortun!
— Pomyśl, Waszyngtonie, że rodzina Hawkinsów również otrzyma swój udział.
— O dzięki! dzięki! Jesteś jak zawsze wspaniałomyślny! To największy wynalazek naszej epoki!
— Tak, żyjemy w dziwnych czasach. Elementy są przepełnione dobroczynnemi mocami — zawsze były niemi przepełnione — ale dopiero nasze pokolenie potrafiło kazać im pracować na nas. Tak, Hawkins, każda rzecz może być użyteczna — nie należy niczego zaniedbywać. Weź choćby gaz, wydobywający się ze ścieków. Gaz ten dotychczas był bezużyteczny. Nikt nie myślał o zastosowaniu go. Nikt, prawda? Wiesz przecież, że nikt.
— No tak — ale nie przypuszczałem nigdy — nie widzę powodu, dla którego...
— Ktoś miałby go użytkować?! No, to ja ci powiem! Widzisz ten mały aparacik? Jest to rozkładacz — nazwałem go rozkładaczem. Ręczę ci słowem honoru, że jeżeli wskażesz mi dom, produkujący określoną ilość gazu gnilnego w kloakach, podejmuję się przy pomocy tego oto aparatu w pół godziny stokrotnie powiększyć wydajność...
— Niech mię! ale po co?
— Po co? Posłuchaj, a dowiesz się. Otóż, mój chłopcze, jeżeli chodzi o oświetlenie i oszczędność — niema nic, coby się równać mogło z gazem gnilnym. A przecież nie kosztuje ani centa! Stawiasz poprostu zwykły cylinder ołowiany, taki, jakiego używają wszędzie — przystosowujesz mój rozkładacz — i jesteś w domu! Zwykłe rurki gazowe wystarczą. Na tem ograniczają się twoje wydatki. Pomyśl nad tem, majorze! Przysięgam ci, że za lat pięć nie znajdziesz domu, któryby nie był oświetlony gazem gnilnym. Przypuszczam, że będzie go propagował każdy lekarz i każdy ołównik.
— A czy nie jest niebezpieczny?
— O tyle, o ile. Ale wszystko jest niebezpieczne — gaz świetlny, świece, elektryczność...
— A pali się dobrze?
— Cudownie!
— Czy robiłeś już próby?
— Właściwie nie. Polly jest przesądna i nie chce prób w domu. Ale stawiam wszystko na jedną kartę i zrobię odpowiednią instalację w pałacu Prezydenta — a wtedy powodzenie zapewnione, nie wątpię w to! Ten jest mi chwilowo niepotrzebny. Możesz go umieścić na próbę w jakim domu noclegowym...