Pretendent z Ameryki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Pretendent z Ameryki
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. P.
Tytuł orygin. The American Claimant
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARK TWAIN
PRETENDENT
Z AMERYKI
PRZEŁOŻYŁ
J.P.
E. WENDE I SPÓŁKA — WARSZAWA
KRAKÓW, LWÓW, POZNAŃ, GDAŃSK I WILNO — POLSKIE
TOWARZYSTWO KSIĘGARNI KOLEJOWYCH „RUCH” SKA AKC.
ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE

WSTĘP.
O pogodzie.

W książce tej nie będzie mowy o pogodzie. Jest to próba napisania książki bez opisów pogody. Jest to pierwsza tego rodzaju próba w literaturze pięknej. Może się nie udać, ale jest zabawką godną człowieka, który nie boi się samego djabła — a autor był właśnie w takiem usposobieniu. Liczni czytelnicy, którzy chcieli przeczytać do końca jakieś opowiadanie, nie mogli tego dokonać z powodu rozwlekłych rozważań na temat pogody. Nic tak nie przerywa biegu myśli autora jak konieczność zatrzymywania się co parę stron dla wmieszania pogody do akcji. Tak, jest rzeczą jasną, iż to ciągłe natręctwo pogody szkodzi zarówno autorowi, jak czytelnikowi. Oczywiście, pogoda jest konieczna w opowiadaniu, zaczerpniętym z doświadczenia ludzkiego. Zgoda. Ale należy ją umieszczać tylko tam, gdzie się nie plącze pod nogami i nie przerywa toku opowiadania. Powinna to być najsprytniejsza pogoda, jaką zdobyć można. Nie głupia, uboga. Pogoda-amatorka. Pogoda stanowi specjalność literacką i jest niczem w niepowołanem ręku. Niżej podpisany autor zdolny jest tylko do kilku błahostek natury pospolitej na temat pogody, a i tego nie potrafi zrobić dobrze. Wydało mu się więc rzeczą najmądrzejszą pożyczyć opisów pogody od poważanych i cenionych znawców — oczywiście na kredyt. Opisy te znajdują się przy końcu książki, na boku. Czytelnik jest proszony o przewracanie od czasu do czasu kartek i pomaganie sobie w ten sposób w miarę posuwania się naprzód.

M. T.



ROZDZIAŁ I.

Jest niezrównany poranek wiejski w Anglji. Na pięknym pagórku widzimy majestatyczne budowle, porosłe bluszczem mury i wieżyce zamku Cholmondeley, potężną pamiątkę i świadectwo wielkości średniowiecznych baronów. Jest to jeden z zamków earla Rossmore, K. G., G. C. B., K. C. M. G., i t. p., i t. p., który posiada dwadzieścia tysięcy akrów ziemi angielskiej i jest właścicielem jednej z dzielnic Londynu, liczącej dwieście domów wypuszczonych w dzierżawę, i żyje dostatnio z dochodu dwustu tysięcy funtów rocznie. Ojcem i założycielem tego dumnego rodu był Wilhelm Zdobywca we własnej osobie — nazwiska matki historja nie wymienia, gdyż była ona tylko przypadkowym i małoznacznym epizodem w jego życiu, będąc córką garbarza z Falaise.
W sali jadalnej zamku w ów chłodny i piękny poranek znajdują się dwie osoby, oraz stygnące resztki przerwanego śniadania. Jedną z tych osób jest stary lord, wysoki, prosty, barczysty, siwy mężczyzna o surowych brwiach; z każdego rysu jego twarzy — z postawy, ruchów — przebija niezłomny charakter; dźwiga swoje siedemdziesiąt lat z taką samą łatwością, z jaką inny dźwiga pięćdziesiątkę. Drugą osobą jest jego jedynak i spadkobierca, młodzieniec o marzących oczach, który wygląda na lat dwadzieścia sześć, ale zbliża się już do trzydziestki. Prawość, uprzejmość, uczciwość, szczerość, prostota, skromność — łatwo to zauważyć, — są głównymi cechami jego charakteru. To też, jeżeli przystroimy go w całkowity przepych jego tytułów, wygląda jak jagnię w zbroi. Nazwisko jego i tytuły brzmią: czcigodny Kirkandbright Llonover Marjoribanks Sellers wicehrabia Berkeley, na Cholmondeley Castle, Warwickshire (wymawiaj: K‘Kubry Tlanover Marsrbanks Seller wicehrabia Barklaj na Czumly Kastl, Worrikszr). Stoi w wielkiem oknie, w postawie wyrażającej głębokie uszanowanie dla tego, co ojciec jego mówi, a jednocześnie pełną szacunku odmienność zdania od narzucanych sobie dowodów. Ojciec przemierza pokój, mówiąc, a mowa jego dowodzi, że rozdrażnienie starego lorda doszło najwyższej temperatury lata.
— Chociaż jesteś taki łagodny, Berkeley, to wiem doskonale, że jeżeli raz uprzesz się uczynić coś, czego według ciebie wymaga poczucie honoru i sprawiedliwości, to wtedy wszelkie dowody i racje (przynajmniej chwilowo) nie działają na ciebie — i to ani śmieszność, ani perswazja, ani prośba; również i rozkaz. Co do mnie...
— Ojcze, jeżeli spojrzysz na to bez przesądów, bez gniewu, to zgodzisz się, że nie czynię nic nierozważnie, ani bezmyślnie, ani samowolnie, czego nie możnaby usprawiedliwić... Ja nie stworzyłem amerykańskiego pretendenta do hrabiostwa Rossmore; nie szukałem go, ani go nie wynalazłem, ani nie narzuciłem go tobie. Znalazł się sam, wmieszał się sam w nasze życie...
— I zamienił moje w istny czyściec na wiele lat przez te natrętne listy, rozwlekłe rezonerstwo, nudne, długie na mile, dowody...
— Których nigdy nie czytałeś, nigdy nie chciałeś czytać. Jednak przez prostą uczciwość należało go wysłuchać. Zbadanie całej sprawy wykazałoby jedynie, czy jest on rzeczywiście prawowitym earlem — w tym wypadku stanowisko nasze byłoby jasne — lub czy też nim nie jest — w którym to wypadku stanowisko nasze byłoby również jasne. Ja czytałem jego wywody, mylordzie. Zapoznałem się z niemi dobrze, zbadałem je cierpliwie i dokładnie. Łańcuch zdaje się być nieprzerwany, nie brak w nim ani jednego ogniwa. Mniemam, że jest on prawowitym earlem.
— A ja — że jestem uzurpatorem — nędzarzem bez nazwiska, włóczęgą. Zastanów się, co ty mówisz, sir. — Ojcze — jeżeli on jest prawdziwym earlem — czy zechcesz, czy mógłbyś — gdyby fakt ten został ustalony — zatrzymać jego tytuły i majątek choć przez jeden dzień, godzinę, minutę?!...
— Mówisz głupstwa — głupstwa — śmieszne idjotyzmy! Posłuchaj mię. Uczynię ci pewne wyznanie, jeżeli zechcesz to tak nazwać. Nie czytałem tych szpargałów, ponieważ nie miałem do tego powodu. Poznałem sprawę za czasów ojca tego pretendenta i mego ojca — przed czterdziestu laty. Przodkowie jego wtajemniczali przodków moich w tę historję blisko od stu pięćdziesięciu lat. Prawdą jest, że prawy dziedzic udał się do Ameryki — z dziedzicem Fairfax lub w tym samym czasie, w każdym razie — ale zniknął gdzieś w puszczach Wirginji, ożenił się i zaczął dostarczać dzikusów na rynek pretendentów; nie pisał do domu; przypuszczano, iż umarł; jego młodszy brat odziedziczył dobra; nagle ten w Ameryce rzeczywiście umarł, a jego najstarszy potomek zgłosił swoje pretensje, listownie — list ten istnieje dotychczas — umarł jednak, zanim stryj znalazł czas czy ochotę odpowiedzieć mu. Nieletni syn tego najstarszego potomka wyrósł tymczasem — przerwa była długa, jak widzisz, i ten zaczął pisać listy i zbierać dowody.
I tak czynił spadkobierca po spadkobiercy, nie wyłączając obecnego idjoty. Było to domaganie się sukcesji przez nędzarzy, żaden z nich bowiem nie był w możności opłacić podróży do Anglji lub wszcząć prawne dochodzenia; Fairfaxowie zachowali swój tytuł hrabiowski, i używają go do dzisiejszego dnia, chociaż mieszkają w stanie Maryland; przyjaciele ich stracili swój przez własne niedbalstwo. Rozumiesz więc, że faktycznie dochodzimy do takiego wniosku: moralnie włóczęga amerykański jest earlem Rossmore; prawnie — posiada do tego tytułu tyleż praw, co jego pies. No — jesteś zadowolony?
Nastąpiła pauza; następnie syn spojrzał na armaturę herbu, wyrzeźbioną na dębowym płaszczu wielkiego pieca, i powiedział z żalem w głosie:
— Od czasu wprowadzenia godeł herbowych, godłem naszego domu było Suum Cuique — każdemu, co mu się należy. Wobec twego śmiałego szczerego wyznania, mylordzie, brzmi to jak sarkazm. Jeżeli Seymour Lathers...
— Zostaw to nieszczęsne nazwisko przy sobie! Przez dziesięć lat kłuło mię w oczy i męczyło uszy! Czasami zdawało mi się, że własne moje kroki powtarzają rytmicznie: Seymour Lathers, Seymour Lathers — Szymon Lathers... A teraz aby nazawsze, na wieki wyryć je w mojej duszy, postanowiłeś — co właściwie postanowiłeś?!
— Jechać do Ameryki do Szymona Lathers i zamienić się z nim na miejsca...
— Jakto? Złożyć prawa earlostwa w jego ręce?!
— Taki mam zamiar...
— Chcesz przeprowadzić szalony plan nie poddawszy tego szczególnego wypadku pod obrady izby lordów?!
— Tak... (z zakłopotaniem i lekkiem wahaniem).
— Za wiele tych dziwactw! Przypuszczam, że jesteś chory, mój synu! Słuchajno — czy znowu zadajesz się z tym osłem, z tym radykałem — jeżeli wolisz to wyrażenie, chociaż ja uważam za synonimy — z lordem Tanzy, z Toolmache?
Syn nie odpowiedział, więc stary lord ciągnął dalej:
— Tak, potwierdzasz to. Ten szczeniak, ta zakała swego rodu i sfery, który uważa wszelkie dziedziczne tytuły i przywileje za uzurpację, szlachectwo za pusty blichtr, arystokrację za zdrajców, a wszystkie nierówności stanów za legalizowaną zbrodnię i podłość — a tylko ten chleb uczciwy, który się zdobyło własną pracą — pracą, ph! — i stary patrycjusz otrząsnął nieistniejące ślady pracy ze swoich białych rąk. — Zgadzasz się z jego poglądami, jak widzę, — dodał z szyderczym uśmiechem.
Nagły rumieniec na policzkach młodzieńca mówił, że pocisk trafił i zranił; odpowiedział jednak z godnością:
— Tak. Mówię to bez wstydu — nie wstydzę się. A teraz zrozumiałeś już powody, dla których chcę zrzec się dziedzictwa. Pragnę usunąć się od tego, co uważam za fałszywą egzystencję, fałszywe stanowisko, i chcę nanowo zacząć życie — zacząć je uczciwie, oprzeć jedynie na podstawie swego człowieczeństwa, nie uciekając się do sztucznej pomocy, i wygrać w życiu lub przegrać bez względu na to, czy tę pomoc posiadam, czy nie! Chcę jechać do Ameryki, gdzie wszyscy ludzie są równi i wszyscy mają jednakowe szanse powodzenia. Chcę żyć lub umrzeć, wypłynąć lub iść na dno, wygrać lub stracić, jak zwykły człowiek — tylko człowiek, a nie jak manekin strojny w fałszywy blichtr...
— Słuchajcie! Słuchajcie!
Obaj mężczyźni spojrzeli sobie twardo w oczy, poczem starszy dokończył śpiewnie:
— Zupełnie oszalał — zupełnie.
Po chwili milczenia zaczął jak ktoś, kto długo dręczony chmurami, ujrzał promień słońca:
— Doskonale, będę miał jedno zadowolenie przynajmniej — Szymon Lathers przybędzie tu w celu objęcia swego dziedzictwa, a ja każę go wrzucić do stawu dla pławienia koni. Biedak — zawsze tak pokorny w swoich listach, tak nędzny, tak uniżony; tak pełen uszanowania dla naszego wielkiego rodu i zaszczytnego stanowiska; tak chcący nas zjednać, tak błagający, byśmy uznali go za krewnego, za tego, w czyich żyłach płynie nasza święta krew — a przytem tak ubogi, tak nędzny, w wytartej odzieży, pogardzany, wyśmiewany za te głupie pretensje przez cyniczne szumowiny otaczającego go tłumu amerykanów — ach, ten ordynarny, skamlący, nieznośny nędzarz. Przeczytać jeden z jego płaszczących się, małych listów? No?!
To ostatnie zwrócone było do wspaniałego lokaja, z siwą czupryną, ubranego w płomienny aksamit z guzami i krótkie spodnie, który stał w pozycji pełnej szacunku z górną częścią tułowia podaną lekko naprzód, z tacą w rękach:
— Listy, mylordzie.
Mylord wziął je, i służący się oddalił.
— Między innemi, list z Ameryki. Od tego włóczęgi oczywiście. Do djabła, ale co to za zmiana! Koperta tym razem nie klejona z szarej bibuły, świśnięta z kramiku i z adresem firmy w rogu. O, koperta dość porządna, z szeroką czarną obwódką żałobną — zapewne z powodu śmierci kota, gdyż był nauczycielem — zalakowana czerwonym lakiem, z pieczęcią wielkości półkoronówki i — i — nasz herb na pieczęci! — motto i reszta! I już nie zwykłe szerokie pismo; wziął sobie sekretarza, który używa pióra z rozmachem i fantazją. Ach, oczywiście, interesy nasze się polepszyły — nasz pokorny włóczęga uległ metamorfozie!
— Przeczytaj list, mylordzie, proszę!
— Tak, tym razem przeczytam. Choćby ze względu na tego kota.
14,042 Szesnasta ulica, Waszyngton, maj 2.
„Mylordzie, spadł na mnie przykry obowiązek doniesienia Ci, że głowa naszego znakomitego rodu już odeszła. Prawdziwie Czcigodny, Najszlachetniejszy, Potężny Szymon Lathers lord Rossmore rozstał się z życiem. („Umarł nareszcie — jest to niewypowiedzianie cenna wiadomość, mój synu!”) w swojej siedzibie w okolicy wsi Duffy Corner w starym wielkim stanie Arkansas — a brat jego wraz z nim. Obaj zostali przywaleni klocem podczas budowania domu dzięki niedbalstwu obecnych, którzy winę tego zwalają na wesołość, wywołaną nadmiarem kwaśnej mieszanki („Błogosławiona niech będzie kwaśna mieszanka — czemkolwiek ona jest, hę, Berkeley?”) przed pięciu dniami, w nieobecności latorośli naszego starego rodu, któraby zamknęła mu oczy i pochowała go z honorami, należnemi historycznemu nazwisku i wysokiej godności — (w istocie leży on jeszcze w lodzie, on i jego brat) — przyjaciele byli zmuszeni zrobić składkę na ten cel. Ale ja postaram się przy najbliższej sposobności odesłać ich czcigodne szczątki Tobie („Wielkie Nieba!”), abyś pochował je, z należytemi ceremonjami i pompą w familijnym grobie czy mauzoleum naszego domu. Tymczasem wywieszę parę flag żałobnych na froncie mego domu, i Ty, Mylordzie, uczynisz oczywiście to samo w licznych swoich majętnościach. Muszę ci także przypomnieć, iż po tem smutnem zdarzeniu, jako jedyny spadkobierca, dziedziczę i wchodzę w posiadanie wszystkich tytułów, zaszczytów, posiadłości i dóbr naszego opłakiwanego krewnego, i będę zmuszony, chociaż jest to przykry obowiązek, zwrócić się do Izby lordów z prośbą o przywrócenie mi tych godności i dóbr, z których teraz korzysta wasza tytularna lordowska mość.
Z zapewnieniem o swojem wyjątkowem poważaniu i gorącym kuzynowskim szacunku, pozostaję waszej tytularnej lordowskiej mości

wielce posłuszny sługa
Mulberry Sellers Earl Rossmore.

— Wspaniałe! Słuchaj, to jest interesujące! No, Berkeley, jego zimny bezwstyd jest — jest — no, kolosalny, wspaniały!
— No, ten nie robi wrażenia, że będzie się zbytnio płaszczył!
— Płaszczyć — nie, ten nie rozumie nawet, co taki wyraz znaczy. Żałobne chorągwie z herbem zmarłego! Dla uczczenia pamięci tamtego zasmarkanego obdartusa i jego braciszka! I odeśle mi ich szczątki! Ostatni pretendent był szaleńcem, ale ten to warjat! Co za nazwisko! Mulberry Sellers! — dla ciebie brzmi to dźwięcznie. Szymon Lathers — Mulberry Sellers — Mulberry Sellers — Szymon Lathers. To coś jak trzeszczenie i zgrzytanie maszyny. Szymon Lathers — Mulberry Sel — odchodzisz?
— Jeżeli pozwolisz, ojcze.
Po odejściu syna stary pan zadumał się na chwilę. Oto co myślał:
— Dobry to chłopak, i poczciwy. Niech robi, co chce — nie zwojowałbym niczego, sprzeciwiając mu się — przeciwnie, pogorszyłbym sprawę. Moje argumenty i perswazje jego ciotki chybiły celu. Zobaczymy, co Ameryka zrobi dla nas. Przekonajmy się, w jaki sposób równość i niedostatek uleczą chory umysł młodego angielskiego lorda. Chce zrzec się tytułu lordowskiego i stać się człowiekiem! Tak!


ROZDZIAŁ II.

Pułkownik Mulberry Sellers (działo się to na parę dni przed napisaniem owego listu do lorda Rossmore) — siedział w swojej „bibliotece”, która służyła mu jednocześnie za „bawialnię”, a zarazem była „galerją obrazów” i „pracownią”. Zależnie od okoliczności i potrzeby nadawał jej tę lub inną nazwę. Pracował właśnie nad konstrukcją jakiejś zabawki mechanicznej — i zdawał się być niezwykle zaabsorbowany swojem dziełem. Był to siwowłosy już mężczyzna, zachował jednak dawny czerstwy i młodzieńczy wygląd, i był jak zwykle ożywiony i pełen fantazji. Jego stara kochająca małżonka siedziała opodal z robótką szydełkową w ręku i kotem na kolanach. Pokój był obszerny, jasny, zaciszny, wyglądający zasobnie, chociaż meble były lichego gatunku i bardzo nieliczne, a ozdoby i inne drobiazgi niezbyt kosztowne. Ale stały w nim kwiaty, i było coś nieokreślonego i nieuchwytnego w owej izbie, co zdradzało obecność w domu osoby o dobrym smaku i troskliwej dłoni.
Nawet nieubłagane chromolitografje na ścianach wisiały to bez zamiaru obrażenia kogokolwiek; zdawało się, iż powieszono je jedynie w celu oczarowywania gości, gdyż każdy, kto choć raz rzucił na nie okiem, zachowywał pamięć o nich do grobowej deski — wszyscy znamy ten rodzaj obrazów. Niektóre z tych straszydeł były „landszaftami”, inne parodjowały morze, inne znowu miały pozory portretów — a każdy z nich był przestępstwem. „Portrety” były wizerunkami szlachetnych i zasłużonych amerykanów, ale jakaś śmiała ręka odpowiednimi napisami kazała im odgrywać rolę „earlów Rossmore”. Najnowszy z „portretów” rozpoczął swój żywot jako Andrzej Jackson, ale obecnie starał się jaknajlepiej odgrywać rolę „Szymona Lathers Lorda Rossmore, obecnego earla”. Na jednej ze ścian wisiała tania stara mapa sieci kolejowej w Warwickshire. Tę przechrzczono od niedawna na „Posiadłości Rossmorów”. Na przeciwległej ścianie wisiała inna mapa — i ta była najbardziej imponującą ozdobą pokoju, i pierwszą rzeczą, która przykuwała uwagę gości — a to dzięki swoim rozmiarom. Ongiś nosiła skromną nazwę „Syberja”, ale obecnie wyraz „przyszła” został dopisany na pierwszym planie. Były jeszcze i inne dodatki: porobione czerwonym atramentem liczne miasta, z oznaczoną ilością mieszkańców, rozsiały się po obszernej równinie w miejscach, w których dotychczas niema ani miast, ani mieszkańców. Jedno z miast, z ludnością półtoramiljonową, nosiło nazwę „Liberty-orlofskoizalinsk”, ale było jeszcze i większe, w samem centrum kraju, z tytułem „stolica”, nazwane: „Frydomolownaiwanowicz”.
„Dwór” — tak zazwyczaj nazywał pułkownik dom, w którym mieszkał — był koślawym, dwupiętrowym budynkiem okazałych rozmiarów; w zamierzchłej przeszłości jaskrawo pomalowany — ale z biegiem czasu zdawał się sam o tem zapomnieć. Stał w odległej dzielnicy Waszyngtonu i prawdopodobnie służył kiedyś za letnią rezydencję. Otaczał go zaniedbany dziedziniec z drewnianym parkanem wymagającym naprawy, i furtka, która usiłowała otwierać się i zamykać prawidłowo.
Około drzwi wejściowych wisiało kilka skromnych napisów. „Pułk. Mulberry Sellers, doradca prawny” był najważniejszym. Inne głosiły, że pułkownik był materjalizatorem, hipnotyzerem, odgadywaczem cudzych myśli, itd. Gdyż był to człowiek, który potrafi wszystko.
Siwowłosy murzyn w okularach i zniszczonych wełnianych rękawiczkach, zjawił się nagle, stanął na baczność i zameldował:
— Massa Waszyngton Hawkins...
— Wielkie nieba! Wprowadź go, Danku, wprowadź!
Pułkownik i jego żona w jednej chwili byli na nogach, a w następnej serdecznie ściskali dłonie silnemu, dzielnemu mężczyźnie, którego ogólny wygląd nasuwał myśl, że ma lat około pięćdziesięciu, ale którego uwłosienie świadczyło o stu.
— Doskonale, ślicznie, cudownie, Waszyngtonie, mój chłopcze, dobrze jest widzieć cię znowu! Siadaj no, siadaj, i bądź jak w domu. No tak — a jakże, wyglądasz doskonale; trochęś się postarzał, odrobinkę, ale poznałabyś go pomimo to, prawda Polly?
— O tak, Berry, on wygląda właśnie tak, jak jego ojciec wyglądałby, gdyby nie był umarł. Drogi, kochany, skąd do nas spadłeś? Poczekaj, niech sobie przypomnę, ile to czasu...
— Śmiem twierdzić, że przeszło piętnaście lat, pani Sellers.
— Tak, tak, jak to ten czas leci! tak, i te zmiany w nas...
Głos jej się nagle załamał, i wargi zadrżały, podczas gdy mężczyzna milczał z uszanowaniem, czekając na koniec zdania; odwróciła się, przykładając fartuch do oczów, i cicho odeszła.
— Widocznie przypomniałeś jej dzieci, biedactwu. Umarły wszystkie, oprócz najmłodszej. Ale precz z troską — nie czas na nią — dalej w tan, niech żyje wesołość — oto moje hasło — jeżeli jest ktoś odpowiedni do tańca i weselenia się, a ty jesteś pierwszy do tego, jak zazwyczaj — wiem to z doświadczenia, a znam ludzi i świat aż nadto dobrze. No, a gdzieś to przepadał przez te piętnaście lat i czy wracasz stamtąd obecnie, lub raczej skąd przybywasz?
— Wątpię, czy zgadłbyś, pułkowniku. Z Cherokee Strip.
— Moja ojczyzna.
— Tak pewne, jak to, że żyjemy!
— Żartujesz chyba. Mieszkasz tam obecnie?
Tak, jeżeli w ten sposób można to określić; gdyż jest to właściwie kraj dzikich królików, gotowanej fasoli, skórzanych kurtek, przygnębienia, straconych złudzeń, nędzy we wszystkich jej odmianach.
— I Luna tam mieszka?
— Tak, i ona, i dzieci.
— Nie zabrałeś ich ze sobą?
— Nie stać mię było na to.
— O, już widzę — przyjechałeś wnieść skargę przeciwko rządowi. Bądź spokojny — zajmę się tem.
— Ależ nie chodzi o skargę na rząd!
— Nie? Chcesz być urzędnikiem pocztowym? Ależ nic łatwiejszego. Pozostał to mnie. Już ja to przeprowadzę.
— Ależ nie chodzi mi o pocztę — ciągle jeszcze nie możesz utrafić!
— Ależ, dobry Boże, Waszyngtonie, dlaczego nie powiesz mi otwarcie, o co właściwie chodzi?! Dlaczego jesteś tak wstrzemięźliwy i nieufny w stosunku do starego przyjaciela? Czy przypuszczasz, że nie potrafię utrzymać tajemni...
— Ależ niema w tem żadnej tajemnicy! poprostu nie dajesz mi przyjść do słowa, i...
Słuchaj-no, stary przyjacielu, znam ja rodzaj ludzki; i wiem, że jeżeli ktoś zjawia się w Waszyngtonie, czy przybywa z nieba, czy choćby z Cherokee Strip, to ma w tem jakiś interes, czegoś chce. I wiem równie dobrze z góry, że to mu się nie uda; że będzie próbował czego innego — i znowu napróżno; i to samo szczęście będzie miał przy następnej próbie; i będzie sterczał w Waszyngtonie do wydania ostatniego grosza, i ostatecznie będzie zbyt biedny i zawstydzony, by powrócić nawet na Cherokee Strip; a wreszcie serce mu pęka, a oni zrobią na niego składkę i urządzają mu pogrzeb. Tak — nie przerywaj mi, wiem co mówię. Szczęśliwie i spokojnie żyłem na Dalekim Wschodzie, czyż nie? Ty wiesz coś o tem. Byłem pierwszym obywatelem Hawkeye, szanowany przez wszystkich, coś w rodzaju autokraty, właśnie autokraty, Waszyngtonie. No, i nic nie mogłem na to poradzić — musiałem iść na ministra do st. James, gubernator i wogóle wszyscy żądali tego, wiesz to przecie, i wreszcie ustąpiłem — nie chcąc, musiałem się zgodzić i przybyłem tutaj. O jeden dzień zapóźno. Pomyśl o tem — jak to jednak, lada drobnostka zmienia historję świata — tak, mój panie, miejsce było już zajęte. No, ale ze mną musiano coś zrobić. Byłem skłonny do kompromisu i godziłem się jechać do Paryża. Prezydentowi było ogromnie przykro, itd., ale ta miejscowość nie leży na Wschodzie, a więc nie można mnie było tam wysłać. Nie było rady, musiałem ustąpić raz jeszcze — każdego z nas czeka ten los, wcześniej czy później, Waszyngtonie, i dobrze jest przyjąć go pogodnie i spokojnie — a więc ustąpiłem raz jeszcze i zaproponowałem wysłanie mnie do Konstantynopola. Zastanów no się nad tem, co powiem, Waszyngtonie — po miesiącu prosiłem o naznaczenie mię do Chin; po upływie następnego miesiąca błagałem o Japonję; a po roku, kiedy byłem już zupełnie pogrążony, ze łzami w oczach skamlałem o najskromniejszą posadę rządową w Stanach Zjednoczonych — zbieracza krzemieni w piwnicach departamentu wojny. I do djabła — nie dali mi jej.
— Zbieracza kamieni?
— Tak. Urząd ustanowiony za czasów rewolucji, w zeszłem stuleciu. Stolica dostarczała posterunkom wojskowym broni. Czynią to do dzisiejszego dnia; gdyż chociaż skałkówki zostały zarzucone, a fortece runęły — dekretu nie odwołano — przeoczono go i zapomniano o nim, jak widzisz — a więc miejsca, gdzie ongiś stał stary Ticonderoga i inni, stale otrzymują rocznie swoje sześć kwart krzemieni do skałkówek.
Waszyngton powiedział w zadumie po chwili milczenia:
— Zdaje się, to tak dziwne — zacząć jako minister dla spraw angielskich z pensją dwudziestu tysięcy rocznie i skończyć jako dozorca krzemieni.
— Trzy dolary tygodniowo, to życie człowieka, Waszyngtonie — krótkie streszczenie ludzkich ambicyj i walki — koniec; dążysz do pałacu, a topisz się w kanale...
Nastąpiła nowa pełna zadumy cisza. Następnie przemówił Waszyngton, z poważnem współczuciem w głosie:
— A więc, przybywszy tutaj wbrew swojej woli, jedynie, aby uczynić zadość swemu pojęciu obowiązków patrjotycznych i dogodzić egoistycznym żądaniom publiczności — nie uzyskałeś nic.
— Nie? — pułkownik był zmuszony unieść się i powstać, aby mieć miejsce do wylania swego zdziwienia. — Nic, Waszyngtonie! Pytam się ciebie: czy tytuł dożywotni wieczystego członka — jedynego wieczystego członka Ciała Dyplomatycznego, akredytowanego przy jednem z największych mocarstw na świecie — czy ty nazywasz to niczem?
Z kolei Waszyngton się zdumiał. Ze zdziwienia oniemiał; ale szeroko otwarte oczy, pełen szacunku podziw, rysujący się na jego twarzy, były wymowniejsze od słów. Wpłynęło to na złagodzenie zadraśniętej dumy pułkownika, który ze spokojem zajął poprzednie miejsce. Pochylił się lekko wprzód i ciągnął z naciskiem.
— Czyż mniej należało się człowiekowi, sławnemu przez swoje doświadczenia, które nie mają sobie równych w historji świata? Człowiek ów został niejako uświęcony dyplomatycznie i dożywotnio, że się tak wyrażę, gdyż chwilowo, przez własne swoje żądania, zetknął się ze wszystkiemi stanowiskami dyplomatycznymi, które znajdowały się w rozporządzeniu rządu, od Posła Nadzwyczajnego i Ministra Pełnomocnego przy dworze w St. James — poprzez wszystkie urzędy aż do konsulatu na jednej z pokrytych guanem skał prowincji Sunda — pobory wypłacane w Guano — ta skała została zniszczona przez wybuch wulkanu w wilję dnia, w którym nazwisko moje miało być wniesione na listę aplikantów. Ma się rozumieć, że powinienem był otrzymać stanowisko dość dostojne, któreby odpowiadało moim wyjątkowym i rzadkim doświadczeniom. Przez powszechne głosowanie tej gminy, przez aklamację ludu, tej najpotężniejszej formy wypowiedzenia się, która koryguje prawa i kodeksy, i od dekretów której niema apelacji, zostałem mianowany dożywotnim członkiem Korpusu Dyplomatycznego, reprezentując rozliczne władze i cywilizację świata przy Dworze Stanów Zjednoczonych Ameryki. Procesje z pochodniami odprowadziły mię do domu.
— To nadzwyczajne, pułkowniku, wprost nadzwyczajne.
— Jest to najzaszczytniejsze stanowisko na całym świecie!
— Tak przypuszczam. I najbardziej nakazujące.
— Powiedziałeś. Pomyśl nad tem. Zmarszczę brwi — i wybucha wojna; uśmiecham się, i walczące narody składają broń.
— To straszne. Mówię o odpowiedzialności.
— Drobnostka. Odpowiedzialność nie jest dla mnie ciężarem; przywykłem do tego; zawsze zwalano ją na mnie.
— Ale ta praca! praca! Czy musisz brać udział we wszystkich posiedzeniach?
— Kto, ja? Czy Cesarz Rosji bierze udział w zjazdach gubernatorów prowincji? Siedzi spokojnie w domu, i dyktuje swoje kaprysy.
Waszyngton milczał przez chwilę, następnie głębokie westchnienie wyrwało mu się z piersi.
— Byłem dumny przed godziną! A teraz mój mały awans wydaje mi się tak nędzny. Pułkowniku, przybyłem do Waszyngtonu, ponieważ jestem wybrany posłem na kongres z Cherokee Strip!
Pułkownik zerwał się na równe nogi i wybuchnął niezmiernym zachwytem.
— Podaj mi rękę, mój chłopcze — ależ to bardzo ważna nowina! Winszuję ci z całego serca! Moje przepowiednie sprawdziły się. Zawsze mówiłem, że to cię czeka. Zawsze mówiłem, że urodziłeś się do najwyższych zaszczytów i otrzymasz je. Zapytaj Polly, czy nie mówiłem tego!
Waszyngton był zaskoczony tym nieoczekiwanym wybuchem.
— Ach, pułkowniku, to nie ma z tem nic wspólnego. Ten mały ciasny, spustoszały, bezludny, podłużny skrawek trawy i żwiru, zagubiony w odległych obszarach olbrzymiego kontynentu — no, to tak, jak gdybym reprezentował stół bilardowy, i do tego wybrakowany...
— Sza, sza, jest to ważny awans i zapewnia ci szerokie wpływy.
— Ts, pułkowniku, ależ ja nie posiadam nawet prawa głosu.
— To nic; mowy możesz wygłaszać.
— Nie, nie mogę; ludność wynosi zaledwie dwieście głów.
— Doskonale, doskonale.
— Nie mieli prawa mnie wybrać; nie jesteśmy uznani nawet za terytorjum; akt o uorganizowaniu nie został jeszcze ogłoszony. Rząd niema najmniejszego pojęcia o nas.
— Nie martw się tem; ja ci to przeprowadzę. Nie będę z tem bałamucił — zorganizuję was w jednej chwili.
— Zechciałbyś to zrobić, pułkowniku? O, to zbyt łaskawie z twojej strony; ale oto stoi przed tobą twój prawdziwy sobowtór, twój stary wierny przyjaciel — i łzy wdzędzności popłynęły z oczów Waszyngtona.
— To tak, jakby już zrobione, mój chłopcze. Podaj mi dłoń. Weźmiemy cugle w swoje ręce. Ty i ja, i pokażemy jak się jedzie.


ROZDZIAŁ III.

Pani Sellers wróciła właśnie, uspokojona, i zaczęła wypytywać Hawkinsa o jego żonę, i o dzieci, i o ilość ich, i t. p. Badania te doprowadziły do szczegółowego opowiedzenia historji następujących po sobie wzniesień i upadków całej rodziny, oraz przygód, które ich spotkały na Dalekim Zachodzie w przeciągu tych piętnastu lat.
Nagle zjawił się posłaniec i pułkownik wyszedł, by załatwić jakiś interes. Hawkins skorzystał ze sposobności i zasięgnął informacji, w jaki sposób świat obszedł się z pułkownikiem w przeciągu ostatniego piętnastolecia.
— O, obszedł się z nim tak, jak zwykle; gdyby nawet pragnął zmienić swe postępowanie, to on nie dopuściłby nigdy do tego.
— Wierzę w to z łatwością, pani Sellers!
— Widzisz — on się nie zmienił — ani na jotę — jest zawsze Mulberrym Sellers! — Widzę to aż nadto wyraźnie!
— Jest to zawsze ten sam wspaniałomyślny; poczciwy, pogodny, pełen nadziei bankrut, a jednak wszyscy lubią go tak, jak gdyby był bogatym szczęśliwcem!
— Zawsze go lubiano i to jest zupełnie zrozumiałe, gdyż zawsze był uprzejmy i miły i miał w sobie coś, co ułatwiało prośbę o pomoc lub względy — nie czuło się onieśmielenia, rozumie pani, i człowiek nie miał tego „szkoda, że mówiłem” — uczucia, jakie się ma w stosunkach z innymi ludźmi.
— Tak, tak, to słuszne; i człowiek dziwi się temu, gdyż nieraz postępowano z nim bezwzględnie; ludzie używali go za drabinę, po której się wspinali, i pomiatali nim, gdy był już niepotrzebny. Przez jakiś czas czuje się tem dotknięty, duma jego jest zraniona — unika tych ludzi o nie życzy sobie o tem mówić — a ja zaczynam się łudzić, że tym razem nauczył się czegoś i na przyszłość będzie ostrożniejszy — ale właśnie! po paru tygodniach zapomina o wszystkiem; dość by pierwszy lepszy samolub i włóczęga, przybyły Bóg wie skąd, otworzył gębę, już może mu wleźć do duszy z butami!
— Przypuszczam, iż czasami cierpliwość pani jest wystawiana na najcięższą próbę!
— A, nie; przywykłam do tego; wolę by był taki, aniżeli inny; jeżeli nazywam go bankrutem, to chcę przez to powiedzieć, że jest on bankrutem dla świata, ale nie dla mnie. Nie myślę, iż pragnęłabym, by był innym; czasami łaję go, burczę na niego, jeżeli chcesz pan to tak nazwać, ale robiłabym to smo, gdyby był inny. Jest to moje przyzwyczajenie. Ale o wiele mniej łaję i burczę wtedy, gdy mu się coś nie uda, aniżeli w przeciwnym wypadku.
— A więc nie jest on zawsze bankrutem — powiedział Hawkins, rozjaśniając się.
— On? Ależ nie, Bóg z tobą; od czasu do czasu robi „kawał”, jak on to nazywa. Wtedy dopiero muszę gniewać się i krzyczeć. Gdyż pieniądze lecą poprostu. Zaledwie są, — już ich niema. Natychmiast zapełnia dom kalekami i idjotami, sprowadza bezdomne koty i innego rodzaju graty, które inni ludzie wyrzucają, ale które on lubi; a gdy nędza znowu nam doskwierczy — ja muszę połowę tego wszystkiego wyrzucić, gdyż inaczej umarlibyśmy z głodu; i to martwi go, a i mnie również, oczywiście. Naprzykład tacy Daulk i Jimmy, których szeryf sprzedał nam kiedyś na południu — jeszcze przed wojną — kiedyśmy właśnie świeżo zbankrutowali; po zawarciu pokoju powrócili do nas, wyniszczeni i zmęczeni pracą na plantacji, niezaradni, starzy, niezdolni do wykonania najlżejszej pracy przez resztę czasu swojej ziemskiej pielgrzymki — a nas nędza tak przycisnęła, tak przycisnęła, żeśmy ledwie zipali — a on szeroko otworzył podwoje na ich spotkanie i przyjął ich w taki sposób, jakgdyby oni usłyszeli nasze modły i zstąpili do nas z nieba. Wzięłam go na stronę i mówię: „Mulberry, nie możemy ich przyjąć, sami nie mamy co jeść — niepodobna ich żywić!” Spojrzał na mnie z boleścią i powiedział: „Wyrzucić ich? A przyszli do mnie z taką ufnością i wiarą, jak — jak — ach, Polly, musiałem w jakiś sposób kupić sobie ich zaufanie — wtedy przed wielu laty — i dać im na to rewers — takich rzeczy nie dostajesz w upominku — i jakże potrafię być ich dłużnikiem?! Widzisz Polly, oni są starzy, biedni, bezdomni”. — Ale ja zdążyłam się już zawstydzić, kazałam mu zamilknąć, jakaś nowa otucha wstąpiła we mnie i mówię łagodnie: „Dobrze, przygarnijmy ich — Bóg nam dopomoże!” Był uszczęśliwiony i już miał zamiar wyrwać się z jednem ze swoich szczerych przemówień, ale opamiętał się w czas i powiedział skromnie: „Moja w tem głowa!” Było to przed wielu, wielu, wielu laty... No, a te stare graty tkwią u nas do dzisiejszego dnia!
— Ale czy nie można ich użyć do posług domowych?
— Też pomysł! Możnaby, gdyby oni mogli coś robić, biedne stare istoty, a być może, zdaje się im nawet, że coś robią. Ale to przywidzenie. Daulk pilnuje drzwi i czasem chodzi na posyłki; a czasami któreś z nich kręci się tu, niby żeby coś sprzątnąć; ale to tylko dlatego, żeby podsłuchiwać rozmów i wtrącić swoje trzy grosze. I, naturalnie, asystują podczas jedzenia — w tym samym celu. Faktem jest, że trzymamy dziewczynę murzynkę do opieki nad nimi, i starszą murzynkę d posług domowych i do pomocy w nadzorowaniu ich.
— No, przynajmniej muszą się czuć bardzo szczęśliwi, mam nadzieję.
— Nie mam na to słów. Kłócą się ze sobą prawie bezustannie, zawsze o religję, gdyż Daulk jest uparty baptysta a Jimmy krzykliwa metodystka i Jimmy wierzy w opatrzność, a Daulk nie, ponieważ uważa się za pewnego rodzaju wolnomyśliciela — a potem razem bawią się i śpiewają hymny, których się nauczyli na plantacji — i gadają, i kłócą się „na zawsze i do końca życia”, a właściwie lubią się serdecznie i nie widzą świata po za Mulberrym — a on cierpliwie znosi ich szaleństwa i wyrządzane przez nich szkody i w ten sposób, — no tak, jeżeli o to chodzi, czuje się chyba dość szczęśliwy. Ale ja się nie skarżę — zdążyłam przywyknąć. Mogę przyzwyczaić się do wszystkiego — przy pomocy Mulberrego; a właściwie, dopóki on jest przy mnie, mało dbam o to, co się stanie.
— Hm, jest w doskonałym humorze i ma nadzieję, że niedługo uda mu się zrobić nowy kawał.
— I przygarnąć kulawych, chromych, ślepych i znowu zamienić dom na szpital? Oto, co chciałby uczynić! Widziałam to już — to i wiele innych rzeczy. Nie, Waszyngtonie, pragnę jedynie, aby przez resztę wędrówki naszej przez dolinę życia, pomysły jego nieco złagodniały!
— Dobrze, ale czy będą to wielkie pomysły, czy małe, czy wogóle porzuci myśl o nich — nigdy nie zabraknie mu przyjaciół — przypuszczam, iż nie, nigdy nie odczuje ich braku, gdyż zawsze znajdą się ludzie, którzy...
— Jemu zabraknie przyjaciół! — i podniosła głowę dumnym ruchem. — Ależ Waszyngtonie, nie znajdziesz człowieka, któryby go nie kochał! Powiem ci w zaufaniu, że miałam djablo ciężkie zadanie, by powstrzymać ich od mianowania go na jakiś urząd. Równie dobrze, jak ja, wiedzieli oni, że Mulberry nie ma pojęcia o urzędowaniu, ale świat nie widział chyba człowieka, któremu byłoby trudniej odmówić, gdy o coś prosi. Mulberry Sellers pracujący w urzędzie! Dobry Boże, wiesz chyba, jakby to wyglądało! Ależ z drugiego końca świata zbieraliby się ludzie, żeby popatrzeć na taki cyrk! Wtedy rzuciłabym się chyba do Niagary, żeby raz z tym skończyć.
Po krótkiej pauzie dodała, powracając do uwagi, uczynionej poprzednio:
— Przyjaciele? O zaprawdę, nikt nie miał tylu — i to jakich przyjaciół: Grant, Sherman, Sheridan, Johnston, Dongstreet, Lee — wiele razy siedzieli na tem krześle, które ty obecnie zajmujesz.
Hawkins zerwał się natychmiast i zaczął przyglądać się krzesłu z pełnem czci zdumieniem i przejmującem go grozą uczuciem, że niegodną swą osobą zbezcześcił święte miejsce.
— Tacy? — powiedział.
— O, oczywiście, wielu z nich i wiele razy.
Wpatrywał się w krzesło, jakby oczarowany, zamagnetyzowany; i po raz pierwszy w życiu wydało mu się, że olbrzymie przestrzenie suchych preryj stanęły nagle w płomieniach, a ogniste języki, ślizgając się po nich, łączyły dwie przeciwne strony horyzontu i pokrywały niebo obłokami dymu. Doświadczał tego, co doświadcza niemal codziennie flegmatycznie, nieznający geografji cudzoziemiec, który, patrząc tępym i obojętnym wzrokiem z okna wagonu, natrafia nagle na napis, który opiewa: „Stratford nad Aron”! Pani Sellers zaś z zadowoleniem paplała dalej:
— O, oni lubią go słuchać, szczególniej, gdy brzemię pracy zbytnio obciąża jedno ich ramię i pragnęliby go przesunąć. Mulberry jest czemś w rodzaju powietrza — powiewem, jeżeli wolisz — i działa na nich orzeźwiająco; jest to dla nich, jak wycieczka za miasto — tak przynajmniej twierdzą. Wiele razy udawał Wielki Jeneralny śmiech — i to jest prawdziwe arcydzieło, mówię ci; a co się tyczy Sheridana — to słuchając Mulberrego Sellers, oczy błyszczą mu tak, jak gdyby grały mu armaty. Widzisz, urok Mulberrego polega na tem, że to człowiek wszechstronny, pozbawiony przesądów, że umie się do wszystkiego i do wszystkich zastosować. Dzięki temu jest przemiłym towarzyszem, a ludzie lubią go, jak skandal!... Idź-no kiedy do Białego Domu na oficjalne przyjęcie do prezydenta, kiedy Mulberry tam jest. Wierz mi, nie umiałbyś powiedzieć, który z nich jest wtedy główną osobą!
— No, tak, oczywiście... Jest to człowiek wyjątkowy i zawsze taki był. Czy jest religijny?
— Do szpiku kości — i myśli, i czyta na ten temat więcej od innych, za wyjątkiem, naturalnie, Rosji i Syberji hasa najswobodniej po całem tem polu i niema w nim śladu bigoterji.
— Co za religję wyznaje?
— Mulberry — zatrzymała się i przez chwilę utonęła w myślach, następnie dodała z prostotą: — Zdaje mi się, że w zeszłym tygodniu uważał się za Mahometanina, czy coś w tym rodzaju.
Waszyngton udał się do miasta po swoje manatki, gdyż gościnni Sllersowie ani słyszeć chcieli o jakichś wykrętach; dom ich musi uważać za swój podczas sesji parlamentu. Wkrótce powrócił pułkownik i zabrał się do fabrykowania swojej zabawki. Skończył ją zanim Waszyngton wrócił.
— Oto jest, — zawołał pułkownik. — Skończyłem!
— Co takiego, pułkowniku?
— O, taka sobie drobnostka; zabawka dla dzieci.
Waszyngton obejrzał.
— To wygląda na łamigłówkę.
— I jest nią. Nazwałem to: „Prosięta w koniczynie”. Wprowadź je tam — spróbuj, czy potrafisz wprowadzić.
Po wielu usiłowaniach udało się to wreszcie Waszyngtonowi, który ucieszył się z tego, jak dziecko.
— Ależ to nadzwyczaj sprytnie pomyślane, pułkowniku, bardzo mądre! I zajmujące — o, mógłbym się tem bawić po całych dniach! Co z tem zrobisz?
— O, nic; opatentuję i schowam.
— Nawet o tem nie myśl. Taka rzecz — to pieniądze.
Wyraz politowania przebiegł po twarzy pułkownika; zawołał:
— Pieniądze — o tak, nędzne grosze. Conajwyżej paręset tysięcy dolarów. Nie więcej.
Oczy Waszyngtona zabłysły.
— Paręset tysięcy dolarów. Ty nazywasz to nędznym groszem?
Pułkownik podniósł się i, przeszedłszy na palcach przez pokój, przymknął odchylone drzwi; następnie na palcach, powrócił na swoje miejsce, mówiąc półgłosem:
— Potrafisz utrzymać tajemnicę?
Waszyngton kiwnął głową potakująco — powaga chwili odebrała mu mowę.
— Słyszałeś kiedy o materjalizacji? — o materjalizacji duchów, które odeszły?
Waszyngton słyszał.
— I prawdopodobnie nie wierzyłeś; i słusznie. Rzecz ta nie zasługuje na uwagę lub uznanie, jeżeli jest uprawiana przez głupich szarlatanów — w ciemnym pokoju, oświetlonym małem światłem, w obecności bandy sentymentalnych dudków, spędzonych do kupy, którzy wszyscy gotowi są wierzyć, bać się i płakać na zawołanie; no, i zawsze jedna i ta sama obmierzła resztka protoplazmy czy humbugu materjalizuje się we wszystko, czego zapragniesz — w babkę, wnuka, szwagra, Johna Miltona, siostry Sjamskie, Piotra Wielkiego — i inne temu podobne głupstwa — o, wszystko to jest głupie i godne politowania! Ale kiedy człowiek znający się na tem, wnosi w to skarby wiedzy, rzecz przedstawia się inaczej, zupełnie inaczej. Duch, który przybył na takie wezwanie, przybył, by pozostać. Czy wnikasz w wartość handlową tego szczegółu?
— No, ja — prawdę mówiąc — niebardzo wiem, czy co rozumiem. Czy chcesz powiedzieć, że taki, co jest trwały, a nie przejściowy, jest o wiele ciekawszy i może podnieść cenę biletów widowiska?
— Widowiska? Głupstwo; wysłuchaj mnie uważnie. A nabierz-no powietrza w piersi, bo będziesz go potrzebował. Za trzy dni uzupełnię swoją teorję, a wtedy — świat ze ździwienia wytrzeszczy oczy, gdyż ujrzy cuda. Waszyngtonie, za trzy dni, — powiedzmy za dziesięć — możesz mi kazać przywołać umarłych wszystkich wieków, a oni powstaną i zaczną się poruszać. Poruszać? ależ chodzić będą już nazawsze i nigdy nie umrą. Poruszać wszystkiemi mięśniami i stawami z dawnym wigorem!
— Pułkowniku! Rzeczywiście, to tamuje oddech!
Teraz widzisz, w czym leżą pieniądze?
— Hm, tak, zapewne, — ale naprawdę to dobrze nie wiem.
— Wielkie nieba, spójrz no tu. Będę miał monopol; wszystkie te duchy będą moją własnością; może nie? Dwa tysiące policjantów w city Nowego Jorku. Płaca, cztery dolary dziennie. Zastępuję ich nieboszczykami za pół ceny.
— O, to cudownie! Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Cztery tysiące dolarów dziennie! Teraz zaczynam rozumieć! Ale czy umarli policjanci zechcą odpowiadać?
— A czy żywi odpowiadają?
— No, jeżeli tak stawiasz sprawę...
— Postaw ją, jak chcesz. Zmieniaj, jak ci się podoba — zawsze moi chłopcy będą mieli wyższość. Nie będą jedli ani pili — jest to dla nich zbyteczne; nie będą zaglądali do jaskiń gry, ani przesiadywać w potajemnych szynkach, ani umizgać się do dziewcząt, a co najważniejsze — bandyci, którzy napadają na policjantów w odległych dzielnicach, strzelając i zręcznie operując nożami, conajwyżej przedziurawią im mundury.
— Ach, pułkowniku, jeżeli możesz dostarczyć policjantów, oczywiście... — Oczywiście, że mogę wszystko. Weźmy np. armję — obecnie liczy dwadzieścia pięć tysięcy ludzi; wydatki dwadzieścia dwa miljony rocznie. Wykopię z ziemi rzymian, wskrzeszę greków, za dziesięć miljonów rocznie dostarczę rządowi dziesięć tysięcy weteranów, wybranych z pomiędzy zwycięskich legjonów wszystkich epok, żołnierzy, którzy, jak rok długi, będą ścigali indjan na zmaterjalizowanych koniach, a utrzymanie ich i żywienie nie będzie kosztowało ani centa. Utrzymanie armij europejskich kosztuje obecnie dwa biljony rocznie. Odkopię z ziemi doświadczonych mężów stanu wszystkich epok i wszystkich stref geograficznych i obdarzę nasz kraj kongresem, który potrafi wybrnąć z kabały — rzecz, która jeszcze nigdy nie miała miejsca, od czasu ogłoszenia Niepodległości i nigdy się nie zdarzy, jeżeli miejsce tych doświadczonych nieboszczyków w dalszym ciągu będą zajmowały martwe prawa. Wprowadzę na trony europejskie najtęższe mózgi i najszlachetniejsze dusze, jakich wszystkie grobowce wszystkich epok mogą dostarczyć — nie jest zbyt obiecujące — określę pensję i listę cywilną, uczciwie i rzetelnie, biorąc jedynie swoją połowę i —
— Pułkowniku, jeżeli połowa tego, co mówisz, jest prawdą — to to są miljony — miljony.
— Biljony, biljony, oto co chciałeś powiedzieć. Słuchaj no, sprawę tę mam już w swojem ręku, i jest tak pewna, tak absolutnie pewna, że gdyby ktoś przyszedł do mnie i powiedział: pułkowniku, jestem w kłopotach, czybyś nie chciał mi pożyczyć parę biljonów dolarów na... — proszę wejść!
Była to odpowiedź na stukanie do drzwi. Człowiek o energicznym wyglądzie wtoczył się do pokoju z olbrzymim notatnikiem w ręku, wyjął stamtąd jakiś papier i podał go, z krótką uwagą:
— Siedemnaste i ostatnie wezwanie, tym razem musi pan zapłacić w całości te trzy dolary i pięćdziesiąt centów, pułkowniku Mulberry Sellers!
Pułkownik zaczął szperać w jednej i drugiej kieszeni, pomacał tu, tam i ówdzie, i mruknął:
— Co zrobiłem z portfelem? Niech no poszukam — nie tu, nie tam — o, prawdopodobnie zostawiłem go w kuchni; skoczę i...
— Nie, nie skoczysz pan; zostaniesz tam, gdzie stoisz. O, tym razem zmuszę cię wyrzygać tę sumę!
Waszyngton naiwnie zaproponował, że pójdzie poszukać portfelu; po jego odejściu pułkownik odezwał się:
— Mówiąc szczerze, pragnę raz jeszcze odwołać się do pańskiej pobłażliwości, Suggs; widzi pan, pieniądze, na które czekałem...
— Do djabła z pańskiem czekaniem! To odgrzewany dowcip, nie warto odpowiadać. Chodź pan!
Pułkownik spojrzał nań z rozpaczą; następnie twarz jego rozjaśniła się; podbiegł do ściany i z zapałem zaczął wycierać chustką jakąś ohydną chromolitografję; następnie zdjął ją z szacunkiem, podał poborcy i odwracając twarz, powiedział:
— Weź pan — ale nie każ mi patrzeć, kiedy będziesz to wynosił. Jest to jedyny pozostały Rembrandt, który...
— Do djabła z Rembrandtem, to chromolitografja!
— O, nie mów o tem w ten sposób, błagam cię! Jest to jedyny cenny oryginał, najwyższy wzór tej wspaniałej szkoły artystycznej, która...
— Szkoły artystycznej! nigdy nie widziałem podobnej ohydy!
Pułkownik niósł już inne szkaradzieństwo, czyszcząc je troskliwie.
— Weź i to — perłę moich zbiorów — jedyny prawdziwy Fra Angelico, który...
— Wypacykowana szkapa — oto, co mi pan daje! Daj no tutaj — dobry Boże! ludzie pomyślą, że ograbiłem murzyńską golarnię!
Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, pułkownik zawołał głosem boleściowym:
— Okryj je, proszę, ochroń je od kurzu. Delikatne barwy Angelico...
Ale człowiek ów zniknął.
Waszyngton powrócił i oznajmił, że szukał wszędzie, to samo czyniła pani Sellers i służący, ale napróżno i powiedział, iż chciałby mieć oko na pewnego człeczynę — a wtedy nie potrzebaby szukać portfelu. Ciekawość pułkownika natychmiast została rozbudzona.
— Jakiego człeczynę?
— Nazywali go u nas — u nas, to jest w Cherokee — jednorękim Pete. Ograbił bank w Tahlequah.
— Czy w Tahlequah są banki?
— O tak — w każdym razie jest jeden bank. Podejrzewano, że to on go ograbił. Ktokolwiek to zrobił, udało mu się uciec z przeszło 20.000 dolarów. Za wykrycie obiecali 5.000. Zdaje mi się, że widziałem tego człowieka, jadąc tutaj...
— Nie — czy naprawdę?
— W każdym razie, gdy wsiadłem do pociągu zobaczyłem człowieka, który dokładnie odpowiadał temu opisowi — przynajmniej co do ubrania i braku ręki.
— Dlaczego nie kazałeś go aresztować i nie zgłosiłeś się po nagrodę?
— Nie mogłem. Musiałbym mieć dowody. Ale miałem zamiar towarzyszyć mu i czekać okazji.
— I?
— O, wysiadł z pociągu pewnej nocy.
— O, do djabła, to fatalne!
— Niezupełnie.
— Jakto?
— Ponieważ przybył do Baltimore tym samym pociągiem, co ja, chociaż nie domyślał się tego. Kiedy wyszliśmy ze stacji, spostrzegłem, że idzie wzdłuż żelaznej barjery z torbą w ręku.
— Doskonale. Złapiemy go. Ułóżmy plan.
— Chcesz posłać opis do policji baltimorskiej?
— Co ty pleciesz?! Nie. Chcesz, żeby policja otrzymała nagrodę?
— A więc co zrobimy?
Pułkownik zastanowił się.
— Powiem ci. Daj ogłoszenie do baltimorskiego „Słońca”. Ułóż je tak:
A. Napisz mi słówko, Pete.
— Poczekaj, którą rękę stracił?
— Prawą.
— Dobrze. Pisz dalej:
A. Przyślij mi słówko, Pete, nawet gdybyś był zmuszony pisać lewą ręką. Adresuj do X. Y. Z., główny Urząd pocztowy, Waszyngton. Od. Ty wiesz kogo.
— No, na to się złapie.
— Ale on nie będzie wiedział kto pisał — prawda?
— Ale zechce wiedzieć — czyż nie?
— No, naturalnie, o tem nie pomyślałem. Co naprowadziło cię na tę myśl?
— Znajomość ludzkiej ciekawości. Ciekawy rys.
— Teraz pójddę do siebie, przepiszę ogłoszenie i dołączę dolara, z objaśnieniem, żeby wydrukowali mi to za niego.


ROZDZIAŁ IV

Dzień miał się ku końcowi. Po obiedzie przyjaciele zagłębili się w długą i męczącą rozmowę o tem, w jaki sposób najlepiej użyć owe pięć tysięcy dolarów nagrody, które otrzymają, odnalazłszy Jednorękiego Pete’a, schwytawszy go, i po ustaleniu tożsamości osoby, odesławszy do Tahlequah, Terytorjum Indiana. Ale posiadanie gotówki odkrywało tyle olśniewających możliwości, że nie mogli się na nic namyślać i na nic zdecydować. Wreszcie, pani Sellers rozgniewana tem, zawołała:
— Nie widzę sensu w pieczeniu królika, zanim się go złapie!
A więc sprawa upadła, przynajmniej chwilowo, i wszyscy udali się na spoczynek. Nazajutrz, przekonany przez Hawkinsa, pułkownik przygotował rysunki i wyszczególnienie, wyszedł na miasto i zgłosił patent na swoją zabawkę, a Hawkins zabrał oryginał i udał się również na miasto dla przekonania się, jakie korzyści możnaby z niej wyciągnąć. Nie sądzone mu było iść daleko. W nędznej szopie drewnianej, która niegdyś służyła za mieszkanie mało wymagającej rodziny murzyńskiej, odnalazł bystrookiego yankesa, który zajmował się naprawianiem tanich krzeseł i innych podrzędniejszego gatunku mebli. Człowiek ten obojętnie zbadał zabawkę, spróbował wykonać sztuczkę i przekonał się, że nie jest to takie łatwe, jak przypuszczał, zainteresował się tem, zapalił, wreszcie usiłowania jego uwieńczyły się pomyślnym skutkiem, i spytał:
— Czy to opatentowane?
— Patent zgłoszony.
— To się przyda. Ile pan chce za to?
— A po ile można to sprzedawać w detalu?
— Po dwadzieścia pięć centów, przypuszczam.
— Co ofiaruje pan za prawo wyłączności?
— Nie mógłbym dać nawet dwudziestu dolarów, gdybyś pan żądał gotówki, ale zaproponuję panu taką rzecz. Będę to wyrabiał i sprzedawał i płacił panu po pięć centów od sztuki.
Waszyngton westchnął. I ten sen się rozwiał; rzecz nie okazała się „pieniędzmi”. Powiedział więc:
— Dobrze, zatrzymaj pan na tych warunkach. Spiszmy umowę.
Wrócił do domu z umową — i natychmiast cała ta sprawa wywietrzała mu z głowy, — wywietrzała, by ustąpić miejsca nowym rozmyślaniom, w jaki sposób najmądrzej użyć połowy owej nagrody, gdyż w danym wypadku nie obawiał się, że przy po- dziale zysków może dojść do nieporozumienia.
Zaledwie wrócił do domu, gdy wpadł Sellers zmartwiony i wzruszony, a jednocześnie uszczęśliwiony i podniecony, znosząc dzielnie brzemię tych sprzecznych uczuć, to jednocześnie to na zmianę. Ze łkaniem upadł w ramiona Hawkinsa i powiedział:
— O, płacz wraz ze mną, mój przyjacielu, opłakuj stratę, która spadła na nasz dom: śmierć zmiotła mego ostatniego krewnego, teraz ja jestem Earlem Rossmore — powinszuj mi!
Odwrócił się do żony, która właśnie weszła do pokoju, objął ją ramieniem i powiedział:
— Zniesiesz ten cios mężnie, mylady, zrobisz to dla mnie — to musiało się stać, to było już przeznaczone.
Zniosła cios z łatwnością i odezwała się:
— Niewielka strata. Simon Lathers był to sobie ubogi, skromny poczciwiec, a jego brat też niewiele był wart...
Prawowity Earl ciągnął dalej:
— Jestem zbyt zrozpaczony i uradowany tym wypadkiem, by móc spokojnie mówić o interesach; proszę więc naszego poczciwego przyjaciela, by zechciał telegraficznie lub listownie zawiadomić lady Gwendolinę i oznajmić jej...
— Co za lady Gwendolinę?
— Naszą nieszczęsną córkę, która, niestety...
— Sally Sellers? Mulberry Sellers, czy postradałeś zmysły?
— Słuchaj, proszę cię, nie zapominaj, kim jesteś i kim jestem ja; pamiętaj o swojej godności, miej wzgląd i na moją. Byłoby lepiej, gdybyś zaprzestała nazywać mnie dawnym nazwiskiem, Lady Rossmore!
— Dobry Boże! co, ja? przenigdy? Więc jak mam cię nazywać?
— Prywatnie, zwykłe formy pieszczotliwie mogą być dopuszczalne, do pewnego stopnia jednak; ale przy ludziach będzie rzeczą stosowniejszą, jeżeli zechcesz mię, mylady, nazywać „mylordem” lub „waszą lordowską mością”, a o mnie Rossmore, lub Earl, lub jego lordowska mość, albo...
— Głupstwo! tego nigdy nie potrafię, Berry!
— Ale będziesz musiała, kochanie, — będziemy musieli przyzwyczaić się żyć odpowiednio do naszego stanowiska i z wdziękiem poddać się jego wymaganiom.
— Dobrze, doskonale, rób, jak chcesz; nigdy nie sprzeciwiałam się twojej woli, Mul... — mylordzie, i trudno mi dziś zacząć to robić, chociaż według mnie, jest to największe głupstwo pod słońcem!
— Mówisz, jak moja żona! No, pocałuj mię i pogódźmy się!
— Ale — Gwendolina! Nie wiem, czy potrafię kiedykolwiek przyzwyczaić się do tego imienia! O, przecież nikt nie pozna w tem Sally Sellers! To imię jest zbyt wspaniałe dla niej i, jak dla mnie, brzmi trochę obco.
— Zdaje mi się, mylady, że ona nie będzie z tego niezadowolona.
— To prawda. Przejmuje się każdem romantycznem głupstwem, jak gdyby się w tem urodziła. Tego nie oddziedziczyła po mnie. A wysłanie jej do tego głupiego kollegjum nic nie naprawiło — przeciwnie!
— Słuchaj no, co ona mówi, Hawkins! Rowen-Iranhoe kollegjum jest najwytworniejszą i najbardziej arystokratyczną szkołą dla dziewcząt w całym kraju. Przyjmują tam jedynie dziewczęta bardzo bogate i eleganckie, lub mogące się wykazać czterema pokoleniami tego, co się nazywa szlachtą amerykańską. Zamkowe budynki szkolne, baszty i wieżyce — i coś w rodzaju fosy — wszystkie nazwy zaczerpnięte z powieści Walter Scotta i pachnące królewskością i przepychem i stylowością, a każda z tych bogatych dziewcząt trzyma sobie powóz i stangreta w liberji, i konie pod wierzch, i angielskiego grooma (w płaskim kapeluszu, obcisłych spodniach, wysokich butach, z trzonkiem szpicruty w ręku), który jedzie za swoją panią w odległości 63 kroków...
— I nie uczą ich niczego rozsądnego, Waszyngtonie Hawkins! niczego rozsądnego, za wyjątkiem jakichś głupstw na pokaz i nieamerykańskiej pretensjonalności! Ale poślij po lady Gwendolinę, proszę, gdyż uważam, że dla swego własnego dobra powinna wrócić do domu i zacząć żyć skromnie, opłakując tych oberwusów z Arkanzasu!
— Moja droga! Oberwusów! Pamiętaj — „noblesse oblige!”
— Tak, tak, — mów do mnie swoim językiem Ross — inaczej nie potrafisz, a jeżeli starasz się to robić, to zawsze spartolisz. O, nie wytrzeszczaj na mnie oczów; to był błąd, a nie przestępstwo; niepodobna odrazu wyzbyć się swoich przywyczajeń. Rossmore — tak, no, ułagódź się, daj mi święty spokój i czekaj na lady Gwendolinę. Czy będziesz pisał, Waszyngtonie, czy telegrafował?
— On zatelegrafuje, kochanie!
— Przeczuwałam to, — mruknęła mylady, opuszczając pokój. — Chce, a więc w ten sposób zaadresuje. Ośmieszy biedne dziecko. Otrzyma w końcu telegram, gdyż jeżeli nawet są tam inne Sellerówny, to żadna nie przyzna się do tytułu. A ona jedna potrafi wszystkim pokazywać telegram i chwalić się tem. Kto wie, może należy jej to wybaczyć. Jest tak uboga, a one tak bogate! Oczywiście, nieraz zniosła wiele przykrości od tych tam z liberją i uważam, że jest rzeczą ludzką dać jej możność odwetu.
Wujek Daulk został natychmiast wysłany na telegraf. W rogu bawialni wisiał coprawda jakiś wspaniały przedmiot, który okazał się telefonem, ale Waszyngton bezskutecznie usiłował połączyć się z centralną stacją. Pułkownik mruknął coś w rodzaju, że „zawsze zepsuje się wtedy, gdy człowiek ma pilny interes do załatwienia”, ale nie dodał, że był to głuchy aparat, nie mający żadnego połączenia z linją. A jednak, przy gościach pułkownik posługiwał się nim niejednokrotnie i nawet otrzymywał tą drogą polecenia. Posłano po papier żałobny i lak i przyjaciele nasi dokonali reszty.
Nazajutrz, podczas gdy Hawkins, na żądanie pułkownika ozdabiał krepą portret Andrzej Jackson’a, prawowity earl pisał o stracie rodzinnej do uzurpatora w Anglji — list ten czytaliśmy już poprzednio. Nie omieszkał również zażądać od władz wsi Duffy Corners, Arkanzas, by zwłoki ś. p. bliźniąt zostały zbalsamowane przez dobrego specjalistę z St. Louis i natychmiast odesłane uzurpatorowi — z rachunkiem, oczywiście. Następnie na wielkim arkuszu szarej bibuły wymalował herb i motto rodziny Rossmorów, i wraz z Hawkinsem udali się do znanego już Hawkinsowi naprawiacza mebli; po upływie godziny wrócili z parą żałobnych tarcz herbowych, które zostały umieszczone na frontonie domu — liczono, że to będzie atrakcją i to było atrakcją, gdyż dzielnicę tę zamieszkiwali jedynie ubodzy i bezrobotni murzyni, z których każdy miał kupę obszarpanych dzieci i wynędzniałych psów, skłonnych do zainteresowania się taką rzeczą i umiejących interesować się nią miesiącami.
Nowy earl bez zdziwienia znalazł w wieczornem piśmie następujący komunikat z kroniki towarzyskiej; wyciął go i wkleił do księgi.
„Nasz szanowny spółobywatel, pułkownik Mulberry Sellers, dożywotni członek Korpusu Dyplomatycznego, dziedziczy, jako prawowity lord, wielkie hrabiostwo Rossmore, trzecie z rzędu wielkich lordowstw w Wielkiej Brytanji i w najkrótszym czasie postara się przez Izbę Lordów o wyegzekwowanie tytułów i dóbr, używanych dotychczas przez uzurpatora. Na czas żałoby zwykłe czwartkowe przyjęcia w Rossmore Towers zostaną zawieszone”.
Komentarz lady Rossmore — zachowamy dla siebie:
— Przyjęcia! Ludzie, którzy go nie znają, będą uważali, że jest banalny, ale ja twierdzę, że jest to jeden z najbardziej wyjątkowych ludzi. Zdaje mi się, że jego zdolność i szybkość wyobraźni nie ma granic. Przecież nikt inny nie wpadłby na pomysł, żeby tę mysią norę nazwać Rossmore Tower — ale dla niego jest to zupełnie naturalne. Błogosławieni ci, których własna wyobraźnia zawsze uszczęśliwi — bez względu na rzeczywistość. Wuj Dore Hopkins miał zwyczaj mawiać: „gdybym był Mulberrym Sellers — nie dbałbym o nic!”
Komentarz prawowitego earla zachowamy dla siebie:
— Cudowna nazwa, cudowna! Szkoda, że nie przyszło mi to na myśl przed napisaniem do uzurpatora! Ale będę ją miał w pogotowiu, gdy mi odpowie!


Rozdział V

Odpowiedź na telegram nie nadeszła; córka nie przyjechała; nikt nie zdawał się tem być zdziwiony lub zaskoczony — to znaczy nikt, za wyjątkiem Waszyngtona. Po upływie trzech dni spytał lady Rossmore, co by to miało znaczyć; odpowiedziała spokojnie.
— O, coś przyszło jej do głowy; trudno odgadnąć co. Ona jest przecież Sellersówna — do szpiku kości, przynajmniej pod niektóremi względami. A żaden z Sellersów nie jest w stanie powiedzieć, co zamierza zrobić — ponieważ sam nie wie, co zrobi. Sally da sobie radę; nic nie jest w stanie jją zadziwić; kiedy coś postanowi, to przyjedzie lub napisze — ale co, tego niepodobna przewidzieć.
Skończyło się na liście. W tej właśnie chwili doręczono go matce, która przyjęła go bez drżenia rąk, bez gorączkowej niecierpliwości, lub innych manifestacyj, zrozumiałych wtedy, gdy się otrzymuje dawno oczekiwaną odpowiedź na kategoryczny telegram. Spokojnie i starannie przetarła okulary, gwarząc swobodnie, następnie rozerwała kopertę i czytała głośno:

Wieża Kenilworth, Krużganek Redganket, Rowena Ivanhoe Kollegjum, czwartek.

„Kochana, droga Mamo Rossmore — och, co za radość! — nie możesz sobie wyobrazić! Jak wiesz, one zawsze kręciły nosem na nasze pretensje; odpłacałam im pięknem za nadobne, kręcąc nosem na nie. Powtarzały zawsze, że jest coś wielkiego, pięknego, gdy się jest choćby cieniem earla, ale, że my jesteśmy jedynie cieniem cienia, i dwa czy trzy razy pozwoliły sobie w tem miejscu parsknąć: puh! puh! A ja zawsze odcinałam się im, że nie to jest nieznośne, że ktoś nie może się wykazać czterema pokoleniami Amerykańsko - Kolonjalno - Handlowo - Lasolowo - Mc Allister szlachectwem, ale, że musi się przyznać do takiego pochodzenia — puh! fe! Ach, ten telegram, to był prawdziwy cyklon! Posłaniec wszedł prosto do Wielkiej Rob Roy sali posłuchań, nadzwyczaj podniecony, wyśpiewując: „Depesza dla lady Gwendoliny Sellers”, i szkoda, żeś nie widziała, jak to całe zgromadzenie głupich i ćwierkających dziewcząt zbaraniało! Siedziałam naturalnie w kącie, sama jedna — w miejscu odpowiednim dla Cinderelli. Wzięłam telegram, przeczytałam i próbowałam zemdleć — udałoby się to doskonale, gdybym miała czas się przygotować, ale to było tak nieoczekiwane, rozumiesz chyba — ale mniejsza o to, zrobiłam inną mądrą rzecz; przyłożyłam chustkę do oczów i łkając uciekłam do swego pokoju, gubiąc, oczywiście, telegram. Jednym kątem oka spojrzałam — (to wystarczyło, by zobaczyć, że cała zgraja rzuciła się na telegram) — a następnie uciekłam, niby zrozpaczona, a właściwie szczęśliwa, jak ptak.
Następnie zaczęły się wizyty i kondolencje. Musiałam przenieść się do pokoju panny Augusty - Templeeton - Ashmoro - Hamilton, gdyż powstał niebywały tłok, a w moim pokoju mieszczą się najwyżej trzy osoby, no i jeszcze może kot. Od tej chwili nie opuszczam Przybytku Żałości i bronię się, jak umiem przeciwko wszystkim próbom spoufalenia się ze mną. Czy wiesz, że pierwszą dziewczyną, która przybiegła dzielić ze mną łzy i wyrazić mi swoje współczucie, była ta warjatka Skimpertówna, która zazwyczaj dokuczała mi tak bezwstydnie i szczyciła się swojem lordostwem i pierwszeństwem przed całą szkołą, ponieważ któryś z jej przodków, kiedyś tam, był jakimś Mc Allister. To tak, jakgdyby jakiś błotny ptak w menażerji chciał latać, ponieważ jego pradziadem był ptero dactylus.
Ale największym triumfem było — zgadnij co! Ale nie zgadniesz nigdy! Oto co jest. Ta mała warjatka i dwie podobne do niej stale kłóciły się ze sobą i awanturowały o pierwszeństwo; z tego powodu o mało nie umarły z głodu, gdyż każda z nich chciała uprzedzić koleżanki przy wstawaniu od stołu, a więc żadna nigdy nie kończyła obiadu, ale zrywała się aby wyjść przed wszystkiemi. A więc, kiedy pierwszy dzień żałożci i odosobnienia minął, — sprawiłam sobie, naturalnie, żałobną suknię — zjawiłam się znowu przy ogólnym stole i — wiecie co się stało?! Te trzy rozczuchrane gęsi siedziały tam oddawna, i zaspokajały swój długotrwały głód — i zawijały, zawijały, żarły i żarły, jadły i jadły, — aż im oczy zmętniały, — czekając pokornie, żeby lady Gwendolina ujęła berło i ruszyła się pierwsza, rozumiecie?
O, tak, przeżyłam cudowne chwile! I wiecie — żadna z koleżanek nie była na tyle okrutną, żeby mi się spytać, w jaki sposób doszłam do tego nowego imienia. Niektóre z nich zrobiły to z poczciwości, ale inne — nie. Postąpiły tak nie z wrodzonej dobroci, ale z nabytej przezorności. To je tak wykształciłam.
A więc jak tylko zakończę dawne porachunki i nacieszę się jeszcze trochę temi odurzającemi chmurami gniewu, spakuję manatki i pojadę do domu. Powiedz papie, że kocham go tak, jak swoje nowe imię. Więcej nie mogę powiedzieć. Jakiś dobry duch go natchnął! Ale natchnienie nie opuszcza go nigdy. Tyle od twojej kochającej córki

Gwendoliny”.

Hawkins pochwycił list i obejrzał go.
— Śliczne pismo — powiedział. — zdradza śmiałość i żywość, i załatwiła się z tem prędko. Jest dowcipna — to jasne.
— O, oni wszyscy są dowcipni — Sellersowie. To znaczy byliby, gdyby jeszcze żyli. Nawet ci biedni Lathersowie byliby dowcipni, gdyby się byli urodzili Sellersami; mówię Sellersami czystej krwi; oczywiście mieli trochę krwi Sellersów — nawet sporo krwi Sellersów, — ale — dolar papierowy to nie to samo co dolar prawdziwy.
Na siódmy dzień po wysłaniu telegramu, Waszyngton przyszedł zaspany na śniadanie i natychmiast otrzeźwił go elektryczny spazm radości. Przed nim stało najpiękniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widział w życiu; była to Sally Sellers, lady Gwendolina; przyjechała w nocy. I suknie jej wydały mu się najpiękniejsze i najwytworniejsze z tych, na jakie kiedykolwiek patrzył, a przytem były tak doskonale pomyślane, uszyte, i dopasowane, a to przez dobór ozdób, rozmieszczenie ich, i harmonijne zestawienie barw. Była to jednak suknia domowa i skromna, ale Waszyngton przyznał w duchu, że jest „bycza” (wyrażenie angielskie używane w Cherokee Strip). A gdy ujrzał, zrozumiał, dlaczego i przez kogo ubogi i bezpłodny dom Sellersów zakwitnął jak róża i czarował oczy, i radował duszę: Sally była tą czarodziejką, ona jedna potrafiła to zrobić i nadać wszystkiemu swój własny styl i połączyć wszystko w harmonijną całość.
— Moja córka, major Hawkins. Przyjechała do domu na czas żałoby; przyleciała do domu na wieść o nieszczęściu, aby dopomóc autorom swoich dni nieść brzemię ciosu, który na nich spadł. Kochała bardzo ostatniego earla — ubóstwiała go.
— Ależ, ojcze, nie widziałam go nigdy na oczy!
— Racja; myślałem o kim innym; o jej matce.
Ja ubóstwiałam tego wędzonego łupacza? Sentymentalną, głupią?...
— To znaczy miałem na myśli siebie. Biedny, szlachetny starzec! byliśmy nierozłączeni!
— Słuchajcie, dobrzy ludzie; Mulberry Sel-Mul — Rossmore, djabli nadali z tem trudnem nazwiskiem, którego nigdy nie potrafię... słyszałem na własne uszy, jak powiedziałeś, słyszałem jak powtarzałeś to po tysiąc razy, że kiedy ten biedny baran...
— Myślałem o... o... mniejsza o to, o kim myślałem; i to nie o to chodzi; ktoś ubóstwiał, przypominam to sobie, jak gdyby to było wczoraj, i...
— Ojcze, uścisnę dłoń pana majora Hawkinsa, zakończę tę całą ceremonję przedstawiania, i nie będę go już zajmowała swoją osobą. Pamiętam pana doskonale, panie majorze Hawkins, chociaż byłam małą dziewczynką, kiedyśmy się po raz ostatni widzieli; jestem bardzo, bardzo rada, że pana widzę i że możemy gościć pana w naszym domu, jak kogoś bliskiego — i uśmiechając się, uścisnęła mu serdecznie dłoń i wyraziła nadzieję, że i on nie zapomniał o niej.
Waszyngton czył się nadzwyczaj uszczęśliwiony jej serdecznością i chciał odpłacić tem samem, zapewniając, że nietylko pamięta ją, ale pamięta ją lepiej, aniżeli swoje własne dzieci, ale to nie chciało jakoś ułożyć się gładko; jednak udało mu się jakoś wybrnąć z zawiłej sentencji, która okazała się bardzo na miejscu, gdyż treścią jej było niezręczne, ale niewymuszone wyznanie, iż piękność jej tak go zdumiała, iż stracił przytomność, przeto nie może dokładnie powiedzieć czy pamięta ją, czy nie.
Słowa te zyskały mu jej przyjaźń.
W rzeczywistości uroda tego prześlicznego stworzenia była z typu najrzadszych i to nas tłumaczy że poświęcimy jej trochę czasu. Była piękną nie dlatego, że miała takie oczy, nos, usta, brodę, włosy, uszy — ale, że były one w sposób szczególny rozmieszczone. O prawdziwej piękności więcej stanowi prawidłowe umieszczenie i harmonijny podział powabów, aniżeli ich jakość. To samo dotyczy barw. Niektóre kombinacje barw, które podczas wybuchu wulkanicznego dodają piękności pejzażowi, napewno zbrzydziłyby dziewczynę. Taką właśnie była Gwendolina.
Ponieważ przyjazd Gwendoliny skompletował kółko rodzinne, postanowiono przystąpić do oficjalnej żałoby uznawszy, że należy ją rozpoczynać codziennie o godzinie szóstej (pora obiadowa) i kończyć równo z obiadem.
— Jest to stary ród, majorze, znakomity stary ród, i zasługuje, by śmierć jego synów obchodzono żałobą niemal królewską, niemal cesarską, chciałem powiedzieć. Sal- Gwendolino! niema jej? mniejsza o to; podajcie mi moje parostwo; znajdę je sam, i pokażę wam parę szczegółów, z których przekonacie się, czem był wasz dom. Zaglądałem do dzieła Burke’a i przekonałem się, że z sześćdziesięciu czworga naturalnych dzieci — moja droga, czy zechcesz podać mi tę książkę? Leży na sekretarzyku w buduarze. Tak. Otóż, jak powiedziałem, jedynie St. Abbans, Graffon i Bucclengh figurują przed nami na liście parów — pozostała szlachta angielska idzie za nami. Teraz powróćmy do Wilhelma — i znajdziemy list dla X. Y. Z.! O, ślicznie — kiedy go odebrałeś?
— Wczoraj wieczorem; zasnąłem, zanim wróciłeś; a kiedy zszedłem na śniadanie, panna Gwendolina, ach, na jej widok straciłem głowę!
— Cudowna dziewczyna, cudowna; jej znakomite pochodzenie znać w każdym ruchu, rysie twarzy, ale co mówi list? O, to interesujące!
— Nie czytałem jeszcze... Ser... Rossm... panie Rossm...
— Milordzie. Możesz mówić krótko: milordzie. To zwyczaj angielski; otwieram list; zobaczymy, co pisze.
„A. Wiecie do kogo. Zdaje mi się, że was znam. Czekajcie dziesięć dni. Przyjeżdżam do Waszyngtonu”.
Wzruszenie zniknęło z twarzy obu gentlemanów. Przez chwilę panowało przykre milczenie, następnie młodszy powiedział z westchnieniem:
— Ależ my nie możemy czekać dziesięć dni na pieniądze.
— Ależ ten człowiek jest zupełnie głupi! Siedliśmy na mieliźnie, mówiąc prawdę!
— Gdybyśmy mogli dać mu znać w jakiś sposób, że jesteśmy chwilowo w takim położeniu, że każda zwłoka...
— Tak, tak, masz rację; a więc, gdyby on mógł przyjechać natychmiast, byłoby to dla nas ogromne ułatwienie, które, które...
— Które...
— Ocenimy należycie.
— To właśnie — i nic nie omieszkamy odwdzięczyć się.
— Naturalnie. Na to powinien się złapać. Jeżeli napiszemy to zręcznie, a on jest człowiekiem, posiada jakieś ludzkie uczucie, spółczucie i t. p., to będzie tu za dwadzieścia cztery godziny. Papier i pióro! Skończmy z tem!
Wspólnie wysmażyli dwadzieścia dwa rozmaite ogłoszenia, ale żadne z nich nie było zadowalające. Głównym błędem ich wszystkich była natarczywość; szczegół ten uważali za nader niebezpieczny; ogłoszenie zredagowali zbyt wyraźnie, mogło zbudzić podejrzenia Peta; zredagowane tak, by nie wzbudzać podejrzenia, brzmiało płasko i niezdarnie. Wreszcie pułkownik zrezygnował, mówiąc:
— Zauważyłem już, że w takich literackich zamierzeniach, które niejednokrotnie uprawiałem, rzeczą najtrudniejszą jest ukryć swoją myśl, jeśli się nie chce wyrazić jej jasno; przeciwnie, jeśli przystępujesz do pisania z czystym sumieniem i nie masz nic do ukrycia, to napiszesz książkę, której nawet wybrany nie jest w stanie zrozumieć. Wszyscy tak robią!
Hawkins zrezygnował również i obaj zgodzili się na to, że trzeba w jakiś sposób zabić czas i przeczekać dziesięć dni; ostatecznie udało im się wyciągnąć promień radości i z tej sytuacji: ponieważ mają coś określonego w przyszłości, to spokojnie mogą pożyczyć trochę pieniędzy na rachunek owej nagrody — tyle, w każdym razie, żeby im wystarczyło do tego czasu; tymczasem pułkownik udoskonali swój system materjalizacji, a wtedy żegnajcie na zawsze wszelkie troski!
Nazajutrz, dziesiątego maja, zdarzyło się parę ciekawych rzeczy; między innemi: szczątki szlachetnych bliźniąt arkanzaskich opuściły Amerykę, wysłane do lorda Rossmore, a syn lorda Rossmore, Kirkandbright Llanorez Marjozibanks Sellers wicehrabia Berkeley, wsiadł na okręt w Liwerpool, by udać się do Ameryki i złożyć prawa earlowskie na ręce prawowitego earla, Mulberrego Sellers, z Rossmore Towers, powiat Kolumbia, S. Z. A. P.
Te dwa tak ważnie ładunki okrętowe spotkały się i minęły w pięć dni później na oceanie Atlantyckim.


ROZDZIAŁ VI.

Po pewnym czasie zwłoki bliźniąt przybyły i ostały oddane wielkiemu kuzynowi. Próby opisania gniewu starego pana nie doprowadziłyby do niczego i byłyby zaledwie nędzną odbitką istoty rzeczy. Jednak uspokoiwszy się i opanowawszy, doszedł on do wniosku, iż bliźnięta miały pewne prawa moralne, nie mając żadnych innych. Płynęła w nich jego krew, i byłoby niepięknie traktować je jako zwykłe prochy. A więc wraz z całym ich majestatem ustawił ciała w kościele Cholmondeley, zachowując ceremonjał i pompę i uświetniając to swoją postawą, pełną żalu. Umieścił herb na katafalku.
Nasi waszyngtońscy przyjaciele przeżywali ciężkie dni, oczekując na Pete’a i obsypując nazwisko jego wyrzutami z powodu tej nieszczęsnej zwłoki. Tymczasem Sally Sellers, tak praktyczna i demokratyczna jak lady Gwendolina Sellers była romantyczna i arystokratyczna, prowadziła czynne życie, starając się wyciągnąć jak najwięcej korzyści ze swego podwójnego bytu. W zaciszu swojej pracowni Sally Sellers we dnie zarabiała na chleb dla rodziny Sellersów. Wieczorami lady Gwendolina Sellers podtrzymywała godność Rossmore’ów. We dnie była praktyczną amerykanką, dumną z pracy swojej głowy i rąk, oraz z handlowych rezultatów tej pracy. Wieczorami próżnowała, przebywając w nieistniejącym świecie utytułowanych i ukoronowanych postaci. We dnie dom rodzinny był dla niej pospolitą zrujnowaną starą dziurą; w nocy przeistaczał się w Rossmore Tower. Nie wiedząc nawet o tem, nauczyła się w kolegjum szyć. Dziewczęta odkryły, że sama tworzy modele dla swoich strojów. Od tego czasu nie miała chwili wytchnienia. Gdyż możność rozwijania swoich talentów jest najwyższą rozkoszą życia, a uznano powszechnie, że Sally Sellers posiada talent w dziedzinie rysowania kostjumów. Już w trzy dni po przybyciu do domu dostała robotę. Zanim Pete przybył do Waszyngtonu, a bliźnięta spoczęły nazawsze w ziemi angielskiej, Sally była zarzucona pracą, a wskazówka rodzinnego chronometru długów opadła bardzo widocznie.
— Prawdziwy z niej zuch! — mówił Rossmore do majora.
— Wykapany ojciec! Gotowe do pracy głowa i ręce — i nie wstydzi się pracy! Zręczna, bardzo zręczna — wykona wszystko. Urodziła się dla powodzenia, nie wie, co to klęska. Tak, do gruntu praktyczna amerykanka — przez wdychanie tych cech narodowych, a jednocześnie i prawdziwa europejska arystokratka przez odziedziczenie szlachetnej krwi. Zupełnie jak ja: Mulberry Sellers w kwestjach pieniężnych i wynalazków. Po godzinach urzędowych — co widzisz? Te same suknie, oczywiście. Ale co w nich? Rossmore, par!
Obaj przyjaciele codziennie śpieszyli do głównego Urzędu Pocztowego. Ostatecznie otrzymali nagrodę. Nad wieczorem dnia 20 maja, wręczono im list do X. Y. Z. Miał markę waszyngtońską. Opiewał:
„Za jesionem w aleji Czarnego Konia. Jeśli obejdziecie kwaterę i usiądziecie tam jutro rano 21 maja o dziewiątej minut 22, ani wcześniej ani później, czekajcie na mnie”.
Przyjaciele zastanowili się głęboko nad owym listem. Nagle earl powiedział:
— Zauważyłeś? On się obawia, że jesteśmy szeryfami i mamy nakaz aresztowania.
— Dlaczego?
— Bo to nie jest miejsce dla siesty. Niema w niem nic miłego, nic towarzyskiego. A zresztą ktoś, kto nie pokazując się, zechce zbadać, kto usiądzie na jesionowej barjerze, może stanąć na rogu ulicy? spojrzeć sobie w aleję — nie widzisz tego?
— Tak, jego plan jest dla mnie teraz jasny. Wydaje mi się człowiekiem, który nie potrafi być uprzejmy ani szczery. Postępuje tak, jak gdyby podejrzewał, że my — wolałbym żeby zachował się jak mężczyzna i wskazał nam hotel...
— W sednoś trafił, Waszyngtonie! W sednoś trafił! to właśnie nam powiedział.
— Czyżby?
— Tak. Ale mimowoli. Ta aleja, to samotna mała ścieżka, która biegnie koło New Godsby. To właśnie ten hotel!
— Jak na to wpadłeś?
— Wiem wszystko. Wynajął pokój naprzeciw latarni. Będzie sobie sterczał wygodnie za żaluzją jutro o 10 m. 22, a kiedy zobaczy, że usiedliśmy na barjerze, powie sobie: „Widziałem jednego z nich w pociągu” — spakuje w pół minuty manatki i czmychnie na koniec świata!
Rozczarowanie przyprawiło Hawkinsa o mdłości.
— O Boże! wszystko stracone! Tak, pułkowniku, on to zrobi!
— Z pewnością nie.
— Nie? dlaczego?!
— Ponieważ ty nie będziesz siedział na jesionowej barjerze, a ja. Ty zjawisz się w towarzystwie oficera i nakazem aresztowania — w pełnym mundurze — mówię o oficerze — w chwili kiedy zauważysz, że zaczął ze mną rozmawiać.
— Boże, co za głowę ma pułkownik Sellers! Nigdy w życiu nie przyszłoby mi to na myśl!
— Ani żadnemu earlowi Rossmore — od kontrybucji złożonej przez Wilhelma Zdobywcę począwszy, a kończąc na Mulberrym, jako na earlu. Ale, widzisz, są to godziny urzędowe i earl śpi we mnie. Chodź, pokażę ci jego pokój.
Około godziny dziewiątej wieczorem udali się pod hotel New Godsby i doszli aleją do wymienionej latarni. — Oto są! — zawołał pułkownik z triumfem, wskazując ręką w kierunku hotelu. Oto są — czy ci nie mówiłem?!
— Tak, ale pułkowniku, to przecież sześć pięter. Nie mogę wymiarkować, które okno...
— Wszystkie, wszystkie! Niech sobie wybiera! Jest mi to obojętne teraz, kiedym go już umiejscowił. Idź na róg i czekaj. Spenetruję hotel.
Earl przeszedł tam i z powrotem, przez liczne przedsionki, poczem stanął w oczekującej pozycji w sąsiedztwie windy. Przez godzinę tłumy zjeżdżały i wjeżdżały; wszyscy mieli kończyny w porządku; nareszcie obserwator musnął spojrzeniem kogoś, kto go mógł zadowolić — musnął spojrzeniem jego plecy, przez brak czujności przeoczywszy sposobność zajrzenia mu w twarz. Zobaczył kapelusz cowboy’a, pod nim wełniany wór, raczej luźny i pusty rękaw zwisający na plecy. Poczem winda uniosła zjawisko owo w górę, a wartownik wybiegł w radosnem podnieceniu i odszukał towarzysza konspiracji.
— Mamy go, majorze, mamy napewno! Widziałem go, widziałem wyraźnie. Mniejsza o to, gdzie lub kiedy ten człowiek pokaże mi się plecami — poznam go zawsze. Udało nam się! Teraz po nakaz!
Zyskali go po korowodach koniecznych w takich wypadkach. Ale o wpół do jedenastej byli już w domu, szczęśliwi, i położyli się, marząc o wielkich niespodziankach, jakie im Jutro gotuje.
Pomiędzy osobami jadącemi windą, znajdował się młody kuzyn Mulberry Sellersa, ale Mulberry nie wiedział o tem i nie widział go. Był to wicehrabia Berkeley.


ROZDZIAŁ VII.

Przyszedłszy do swego pokoju, lord Berkeley zaczął czynić przygotowania do pierwszego i ostatniego obowiązku podróżującego anglika — skreślenia w dzienniku swoich „wrażeń”. Przygotowania polegały na wyszukaniu w kufrze pióra. Na stole, obok kałamarza, leżało pełno piór, ale on był anglikiem. Anglicy wyrabiają pióra dla dziewięciu dziesiątych całego świata, ale sami nigdy ich nie używają. Posługują się przedhistorycznem piórem gęsiem. Mój pan znalazł nietylko pióro, ale pióro najlepsze, jakie widział w przeciągu ostatnich lat — i pisząc przez czas pewien przykładnie, zakończył następującym ustępem:
„W jednej rzeczy popełniłem ogromny błąd. Powinienem był pozbyć się tytułu i zmienić nazwisko, zanim wylądowałem“.
Przez chwilę wpatrzył się w pióro, poczem ciągnął:
„Wszystkie usiłowania zmieszania się z tłumem i stania się jednym z wielu, pójdą na marne, dopóki nie uwolnię się od niego, nie wyrwę z niego i nie zjawię pod solidną opieką nowego nazwiska. Jestem zdumiony i zasmucony, do jakiego stopnia ci amerykanie pragną zawrzeć znajomość z lordem i jak chętnie okazują mu względy. Brak im angielskiej służalczości, to prawda, ale mogą ją nabyć przez praktykę. Piszę swoje nazwisko rodzinne bez tytułów w regestrze hotelowym i łudzę się, że wezmą mnie za zwykłego, nieznanego wędrowca, ale służący woła nagle: Front! zaprowadź mylorda do numeru 82! i zanim zdążyłem wejść do windy, już zjawia się reporter na wywiad ze mną, jak oni tu mówią. To się musi odrazu skończyć. Pierwszą rzeczą jutro rano będzie odnalezienie Amerykańskiego Pretendenta, spełnienie misji, zmiana mieszkania i ucieczka przed natrętami. Pod fałszywem nazwiskiem“.
Zostawił dziennik na stole, na wypadek, gdyby nowe „wrażenie“ nawiedziło go w nocy, poczem położył się i zasnął natychmiast. Przeszła godzina lub dwie, gdy zaczął sobie powoli uprzytamniać wzmaganie się tajemniczych dźwięków, szturmujących do bram jego świadomości. W następnej chwili obudził się zupełnie, i dźwięki ze zgiełkiem, szumem i gwarem nieokiełznanego strumienia uderzyły o jego uszy. Otwieranie i trzaskanie okiennic; otwieranie okien i dźwięk tłuczonego szkła; tupot biegnących nóg po hallach; krzyki, błagania, głuche wołania rozpaczy wewnątrz, ochrypły głos komendy z zewnątrz. Trzeszczenie i grzechotanie, i powietrzny ryk zwycięskich płomieni!
Puk-puk-puk do drzwi i krzyk!
— Uciekaj! Dom się pali!
Krzyk ucichł i stukanie. Lord Berkeley wyskoczył z łóżka, z największym pośpiechem pobiegł do szafy z ubraniem po przez ciemności i duszący dym, ale zachłysnął się i runął na krzesło. Rozpaczliwie pełzał na czworakach i nagle uderzył głową o stół, co napełniło go głęboką wdzięcznością, bowiem odzyskał przytomność. Stół stał przy drzwiach. Pochwycił swój największy skarb, notowane „Wrażenia z Ameryki“ i wybiegł z pokoju.
Biegł przez pustą sień do czerwonej lampy, wskazującej, jak wiedział, kierunek, w którym należało się ratować. Drzwi obok były otwarte; gaz palił się jasno. Na krześle leżała kupa ubrania. Podbiegł do okna; nie mógł go otworzyć, ale rozbił je krzesłem. Ujrzał pod sobą tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, stłoczonych w jaskrawem świetle. Czy ma zeskoczyć w nocnym negliżu? Nie — ta część domu nie była jeszcze objęta ogniem. Powinien schwycić coś z ubrania. Co też uczynił. Leżało nieźle, chociaż nieco luźno, i nieco workowato. Podobnie kapelusz nieznanego mu fasonu, gdyż styl Buffalo-Bill nie doszedł jeszcze do Anglji. Jedna część kurtki weszła, ale druga nie chciała. Jeden rękaw był wywrócony i przymocowany do pleców. Spojrzał w dół, nie starając się go odpruć zeskoczył szczęśliwie i był przez policję usunięty poza linję ogniową.
Kapelusz cowboy’ski i kurtka uczyniły zeń ośrodek ciekawości tłumu, chociaż trudno o większy szacunek, powiedziałbym uniżoność, jak ta, którą okazywał mu tłum. W myśli sformułował uwagę, dla zanotowania jej w dzienniku: „Wszystko stracone! Poznają lorda pomimo przebrania i okazują mu szacunek — powiedziałbym nawet coś w rodzaju strachu“.
Nagle jeden z wieńca gapiących się i zachwyconych chłopców odważył się zadać mu pytanie. Mylord odpowiedział. Chłopcy spojrzeli na siebie zdumieni, poczem skądciś zabrzmiał komentarz:
— Angielski cowboy! No, jeżeli to nie jest ciekawe?!
Oto druga uwaga, przeznaczona do dziennika: „Cowboy — co znaczy cowboy? Może...“ Ale wicehrabia zauważył, że ilość pytań wzrasta. A więc wyszedł z tłumu, odczepił rękaw, włożył w kurtkę i poszedł na poszukiwanie skromnego i ubogiego mieszkania. Znalazł je, położył się i wkrótce zasnął.
Zrana zbadał ubranie. Było raczej zastanawiające — zauważył — ale w każdym razie nowe i czyste. W kieszeniach znajdowała się pokaźna suma. Razem pięć studolarowych banknotów. Również około 50 dolarów srebrem i drobnemi banknotami. Zwitek tytoniu; książka z hymnami, która nie chciała się otworzyć; okazało się, że zawiera whisky. Notatnik bez nazwiska. W nim rozproszone zapiski, dotyczące (pismo niewprawne) umów, zakładów itd. z ludźmi o dziwnych, zagadkowych nazwiskach: Sześciopalcowy Jake, Młodzieniec — bojący się — własnego — cienia itd. Żadnego listu, żadnego dokumentu.
Młodzieniec nasz myśli, bada swoje położenie. Jego książeczka czekowa spłonęła. Pożyczy z tej oto kieszeni drobne banknoty i srebro, część użyje na odnalezienie właściciela, a resztę na swoje utrzymanie, zanim nie znajdzie pracy. Posyła po pisma poranne i czyta szczegóły pożaru. Najgrubsze czcionki w tytule ogłaszają jego śmierć! Korpus artykułu dostarcza szczegółów. Mówi, jako on, z wrodzonem bohaterstwem swojej sfery ratował kobiety i dzieci, aż dla niego ratunek stał się niemożliwy; jak potem, pod spojrzeniem załzawionych oczów tłumu stał ze skrzyżowanemi rękoma, oczekując zbliżenia pożerających płomieni: „i tak stojąc pośród zbliżających się chmur dymu, młody szlachetny spadkobierca wielkiego domu Rossmore został otoczony płonącą aureolą i zniknął nazawsze z oczu ludzkich“.
Opis był tak piękny, wspaniały, królewski, że młodzieńcowi zwilgotniały oczy. Poczem powiedział: „Jest jasne jak dzień, co mam teraz zrobić! Lord Berkeley umarł — niech spoczywa w spokoju. Umarł nieposzlakowanie To ułatwi memu ojcu zniesienie ciężkiego ciosu. Teraz nie potrzebuję odwoływać się amerykańskiego Pretendenta. Tak, trudno o lepszy obrót sprawy! Wystarczy mi tylko zaopatrzyć się w nowe nazwisko i bez przeszkód iść po nowej linji życia. Teraz po raz pierwszy oddycham swobodnie. O, jakże ten powiew wolności jest świeży, natchniony, łagodny! Nareszcie jestem człowiekiem! człowiekiem równym memu sąsiadowi przez człowieczeństwo! Tylko przez nie wzniosę się i zobaczę świat, albo zginę z powierzchni, jeżeli na to zasłużę. To najszczęśliwszy, najwznioślejszy dzień, jaki kiedykolwiek słońce zesłało na moją głowę!“


ROZDZIAŁ VIII.

Gwar kłótni przycichł w oddali, zmienił się w szmer, i earl dodał:
— Niech Bóg zlituje się nad moją duszą, Hawkins!
Numer porannego dziennika wypadł z drżących rąk pułkownika Sellers.
— Co się stało?
— Umarł! Piękny, młody, utalentowany, najszlachetniejszy ze swego znakomitego rodu! umarł! odszedł śród płomieni i niewymownej sławy!
— Kto?
— Mój bezcenny, bezcenny młody kuzyn — Kirkendbright - Llanover - Marioribanks Sellers wicehrabia Berkeley, syn i spadkobierca uzurpatora Rossmore...
— Nie!!
— To prawda! zbyt bolesna prawda...
— Kiedy?
— Zeszłej nocy!
— Gdzie?
— Tu, na miejscu, w Waszyngtonie, dokąd przybył wczoraj wieczorem, jak głoszą dzienniki.
— Nie twierdzisz chyba...
— Hotel się spalił.
— Jaki hotel?
— New Gadsby.
— O Boże! więc straciliśmy obu?!
— Jakto obu?
— Jednorękiego Pete!...
— O do kroćset! zapomniałem o nim. Nie, mam nadzieję, że nie...
— Nadzieję! Och, powiadam! Ależ my nie możemy go stracić! Łatwiej zniesiemy stratę miljona wicehrabiów, niż naszą jedyną podporę i ratunek.
Uważnie przewertowali dziennik i dowiedzieli się, iż widziano jak jednoręki człowiek biegł w bieliźnie przez hall hotelowy; widocznie stracił głowę ze strachu. Ponieważ nie chciał słuchać żadnych perswazyj i uparł się biedz po schodach, które napewno prowadziły go na śmierć, los jego uważano za przesądzony.
— Biedny chłopak — mówił Hawkins. — A tuż obok miał przyjaciół... Szkoda, żeśmy stamtąd odeszli, może udałoby się nam go uratować.
Earl spojrzał na niego i powiedział spokojnie:
— Śmierć jego nie ma wielkiego znaczenia. Przedtem był niepewny. Teraz mamy go w rękach.
— Jego? Jakto?
— Zmaterializuję go.
— Rossmore, nie kpij, nie kpij ze mnie! Czy mówisz na serjo? Czy potrafisz to zrobić?
— Z taką samą pewnością, z jaką ty tu siedzisz. I zrobię.
— Daj mi rękę; niech będę miał przyjemność ją uścisnąć! Ginąłem, a ty natchnąłeś mnie nowem życiem... Zabierz się do tego, och, zabierz się do tego natychmiast!
— To zajmie nieco czasu, Hawkins — chociaż nie przedstawia najmniejszej wątpliwości Hawkins, w tych okolicznościach. Ale spadły na mnie pewne obowiązki, które pochłaniają, całą moją uwagę. Ten szlachetny młodzieniec...
— Wstydzę się, że mam tak zatwardziałe serce, kiedy ty jesteś przybity nową katastrofą rodzinną. Oczywiście przedewszystkiem powinieneś zmaterjalizować tamtego, to przecież rozumiem.
— Och, właściwie nie to miałem na myśli — uważałem... No oczywiście, że i jego muszę zmaterializować. O, Hawkins, egoizm jest podstawą natury ludzkiej... Myślałem, że teraz, kiedy syn uzurpatora zeszedł mi z drogi... Ale ty wybaczysz mi to chwilowe zapomnienie i nie będziesz o nim pamiętał! Zapomnij raz nazawsze, że Mullberry Sellers był zdolny pomyśleć to, co ja myślałem... Zmaterjalizuję go, zmaterjalizuję — słowo daję! Zrobię to choćby miał on być tysiącem spadkobierców (zawartych w jednym i zwartym szeregiem zagradzających prawowitemu earlowi drogę do dóbr Rossmore!)
— Teraz przemówił prawdziwy Sellers — tamten miał fałszywy ton, stary przyjacielu!
— Słuchaj mój chłopcze, przypomniałem sobie coś, o czem zapomniałem ci powiedzieć — coś, co powinniśmy mieć na uwadze!
— Cóż takiego?
— Musimy zachować zupełne milczenie o tem, co dotyczy owej materjalizacji. Pamiętaj — najmniejsza aluzja nie powinna się wyrwać z naszych ust, najmniejsza! Nie mówiąc już o tem, jakby to przyjęły moja żona i córka, istoty wrażliwe i czułe, ale żaden negr nie zostałby tu ani chwilki!
— To prawda, nie zostałby. Dobrze, żeś to powiedział, bo z natury nie jestem dyskretny w języku, chyba, że mnie uprzedzą.
Sellers wstał i nacisnął dzwonek w ścianie. Utkwił oczy w tylne drzwi i czekał; nacisnął go znowu i znowu czekał; i właśnie kiedy Hawkins uniósł się zachwytem, że pułkownik jest najzdolniejszym i najbardziej postępowym ze wszystkich ludzi (zaprowadzając w swem mieszkaniu wszystkie nowe wynalazki zaraz po ich ogłoszeniu i twarzą w twarz stając z wielkim tamburmażorem cywilizacji) pułkownik zostawił w spokoju dzwonek (nie połączony z baterją), wziął w rękę wielki dzwon, stojący na stole i zauważył, że wypróbował ostatnio suchą baterję i ma jej zupełnie dosyć, poczem dodał:
— Dzwonek Grahama jest do niczego, ale musiałem go wypróbować. I powiedzieć, że sam fakt tego próbowania pokazałby publiczności, co to jest warte. Mówiłem mu, że w teorji sucha bateria jest piękna jak anioł, ale w praktyce — oto skutek! Czy nie miałem słuszności? I cóż ty na to, Waszyngtonie Hawkins? Widziałeś, że dwukrotnie naciskałem guzik. Czy nie miałem słuszności? To był pomysł. Czy nie wiedziałem, o czem mówię, czy nie wiedziałem?!
— Wiesz, co o tobie myślę, pułkowniku Sellers, i co zawsze myślałem. Zawsze mi się zdaje, że wiesz wszystko o wszystkiem. Gdyby ten człowiek znał ciebie, tak jak ja, poradziłby się ciebie odrazu i doprowadził swoją suchą baterję do tego, czem miała być.
— Pan dzwonić, Massa Sellers?
— Nie, massa Sellers nie dzwonił.
— To massa Waszyngton. Ja słyszeć massa.
— Nie, i massa Waszyngton również nie dzwonił.
— To kto dzwonić?
— Lord Rossmore dzwonił!
Stary murzyn rozłożył ramiona i zawołał:
— Niech mnie djabli porwać! Danek zapomnieć to nazwisko! Chodzić tu, Jimmy, chodzić tu!
Jimmy weszła.
— Czy spełnić to, co massa kazać? Pamiętać nazwisko? Mówić nazwisko, aż ja je pamiętać!
— Pamiętać, co pan kazać. Ale dzwonek dzwonić na ciebie. Jimmy być twoja murzyn może?
— Wyjaśnijcie to sobie i wytłumaczcie w kuchni!
— Człowiek ma nielada kłopot ze starymi sługami, którzy niegdyś byli twoimi niewolnikami, a zawsze przyjaciółmi.
— Tak — i członkami rodziny.
— Tak, członkami rodziny stają się z czasem. A bywa, że i panią i panem. Ci dwoje są bardzo poczciwi i oddani, porządni, ale niech ich! zawsze robią co chcą, wtrącają się do rozmowy, kiedy im przyjdzie ochota. Właściwie należałoby ich zabić!
Była to zwykła uwaga, ale nasuwała mu pewną myśl. Zresztą wszystko kończyło się w ten sposób.
— Chciałem zwołać rodzinę, Hawkins, i oznajmić jej żałobną wieść!
— W takich wypadkach nie zadawaj się nigdy ze służbą. Pójdę i poproszę wszystkich.
Gdy wyszedł, myśl earla pracowała nad nową ideą.
— Tak — powiedział. — Kiedy ulepszę możliwość materjalizowania, każę Hawkinsowi ich zabić — a potem będę miał nad niemi łatwiejszy nadzór. Nie wątpię, że zmaterjalizowanego negra można hipnotyzmem wprowadzić w stan, podobny milczeniu. Stan ten możnaby zrobić trwałym — lub zmiennym — zależnie od woli — czasami milczeliby jak grób, to znowu nakazałoby im więcej życia i energji. To pierwszorzędny pomysł! Można to osiągnąć przy pomocy śruby, czy czegoś w tym rodzaju.
Tu weszły dwie damy, zaproszone przez Hawkinsa i dwoje murzynów, nie proszonych przez nikogo. Oboje zaczęli sprzątać i zamiatać, zauważyli bowiem, że jest coś ciekawego na tapecie, i mieli ochotę poznać to coś dokładniej.
Sellers ogłosił wiadomość powagą i ceremonjami, łagodnie przygotowawszy uprzednio damy, iż nowy cios niezwykle przykry spadnie na ich serca — serca jeszcze obolałe po podobnym ciosie, jeszcze opłakujące podobną stratę, poczem wziął gazetę i drżącemi wargami i łzami w głosie odmalował obraz bohaterskiej śmierci kuzyna.
Rezultatem był szczery wubuch żalu i współczucia ze strony obu spadkobierczyń. Starsza dama płakała myśląc, jak dumną mogłaby być szlachetna matka młodego bohatera, gdyby żyła, oraz jak bezgranicznem byłoby jej zmartwienie.
Oboje starzy słudzy płakali również, wyrażając swój żal i boleść z wymowną szczerością i prostotą właściwą ich rasie. Gwendolina była wzruszoną, a romantyczna jej natura była głęboko przejętą. Oznajmiła, iż młodzieniec miał naturę naprawdę i głęboko szlachetną, prawie idealną; a gdy się dodało szlachetność urodzenia, jest on ideałem. Dla takiego człowieka gotowa jest przecierpieć wszystko, oddać wszystko, aż do poświęcenia mu własnego życia. Żałowała, że go nie zna; najlżejszy, najbardziej duchowy kontakt z taką duszą uszlachetniłby jej własny charakter. Odtąd niegodne myśli i czyny byłyby dla niej czemś niemożliwem.
— Czy zwłoki znaleziono, Rossmore? — spytała małżonka. — Tak, to znaczy znaleziono kilka. Jedne z nich muszą być jego, ale niepodobna rozpoznać.
— Co masz zamiar zrobić?
— Postaram się zidentyfikować zwłoki i odesłać je zrozpaczonemu ojcu.
— Czy widziałeś go kiedy, papo?
— Nie, Gwendolino. A dlaczego?
— Jakże je zidentyfikować?
— Hm — mówiłem ci, że niepodobna rozpoznać. Poślę ojcu pierwsze lepsze; niema co wybierać!
Gwendolina wiedziała, iż dyskusja nie doprowadzi do niczego, jeżeli ojciec wbił sobie w głowę możliwość osobiście i urzędownie odegrać rolę w tej żałosnej scenie.
Nie powiedziała ani słowa, dopóki nie zażądał koszyka.
— Koszyk, papo? Po co?
— Mogą być popioły...


ROZDZIAŁ IX

Earl udał się z Waszyngtonem w celu spełnienia swojej żałosnej misji. Idąc rozmawiali.
— Oczywiście.
— Co takiego, pułkowniku!
— Aż siedem ich było w hotelu! Aktorki. I wszystkie się spaliły! naturalnie.
— Wszystkie spaliły się?
— A, nie, one ocalały! zawsze tak bywa. Ale żadna z nich nigdy nie myśli o ratowaniu klejnotów.
— To dziwne.
— Dziwne? To najdziwniejsza rzecz na świecie! Doświadczenie nie uczy je niczego. Uczyć się potrafią tylko z książki. W pewnych wypadkach wygląda to na fatalizm. Weźmy panią Taką - a - taką, która gra w sztuce z grzmotami i piorunami. Jest sławna — umie się znaleźć, a wszystko dzięki temu, że się paliła w hotelach.
— W jaki sposób wpływa to na jej sławę?
— W żaden; ale czyni popularnem jej nazwisko. Ludzie chcą, żeby grała, bo nazwisko jej jest popularne, a dlaczego popularne — nie wiedzą, bo zapomnieli! Dawniej była na najniższym szczeblu drabiny — brała 30 dolarów tygodniowo — i sama troszczyła się o swoje łachy.
— Łachy?
— No, tak; to co ją robi pociągającą i zgrabną. Taka „pali się” w hotelu i traci 30.000 dolarów plus klejnoty...
— Ona? skąd ona to ma?
— A Pan Bóg ją wie! dostała je pewnie od zakochanych smarkaczy i stetryczałych staruszków! Wszystkie gazety są tego pełne! Upomina się o wyższą gażę i dostaje ją. Potem „spala się” znowu, traci wszystkie klejnoty. To tak ją podpiera, że zaczyna błyszczeć na scenie.
— No, jeżeli pożar hotelu jest jedyną rzeczą, od której zależy zyskanie sławy, to przyznaję, jest to bardzio niepewny sposób utrzymania reputacji.
— Ale nie dla niej. Nie, nigdy! Ponieważ taka ma szczęście. Wrodzone szczęście — powiadam! Za każdym razem jak się hotel pali, już ona tam jest! Jest tam, a jeżeli nie ona, to jej klejnoty! Tego nie objaśnisz w inny sposób, jak tylko zwykłem szczęściem!
— Nigdy nie słyszałem o czemś podobnem. Musiała stracić parę garncy klejnotów.
— Garncy? Ależ straciła kilka korcy! Doszło do tego, że hotele niechętnie ją przyjmują. Mają przesąd. Boją się pożaru. Podnoszą taksę asekuracyjną. Ostatnio interesy jej się popsuły, ale ten pożar postawi ją na nogi: straciła 60.000 dolarów.
— To chyba warjatka. Gdybym miał w djamentach 60.000 dolarów, nie zostawiłbym ich w hotelu.
— Ani ja. Ale tego nie nauczysz aktorki. Ta „paliła się” trzydzieści pięć razy. A jeżeli dzisiaj spali się hotel w San Frisko, ona tam będzie. Zapamiętaj moje słowa. Skończona oślica. Mówią, że rozsiała klejnoty po wszystkich hotelach.
Przybywszy na miejsce katastrofy, nieszczęśliwy earl rzucił spojrzenie na melancholijne pogorzelisko i odwrócił oblicze, wzruszone smutnym widokiem.
— To prawda, Hawkins, niepodobna rozpoznać. Żaden z tych pięciu nie może być poznany przez najbliższych przyjaciół. Wybieraj sam. Ja nie mogę.
— Ale którego mam...
— Weź pierwszego z brzegu, który lepszy.
Oficerowie zapewnili earla — znali go, gdyż cały Waszyngton go znał — że pozycja, w jakiej znaleziono te ciała wyklucza przypuszczenie, żeby jedno z nich mogło być ciałem szlachetnego kuzyna. Pokazali mu miejsce, z którego według gazet miał skoczyć w ogień. Potem pokazali mu miejsce, gdzie młodzieniec mógł zginąć, jeżeli udusił się dymem w swoim pokoju, i wreszcie trzecie, oddalone od tamtych, gdzie mógł również zginąć, gdyby próbował się ratować. Stary pułkownik otarł łzę i powiedział do Hawkinsa:
— Wygląda na to, że było coś proroczego w moich obawach. Tak, chodzi o popioły. Czy nie zechciałbyś wejść do groserni i przynieść jeszcze parę koszyków?
Z szacunkiem napełnili kosze popiołem, z każdego ze wskazanych miejsc i zanieśli do domu, aby się zastanowić nad najlepszym sposobem odesłania ich do Anglji i wyzyskania możności „wystawienia z honorami”. Uwaga, zrobiona przez pułkownika, przez wzgląd na wysokie stanowisko zmarłego.
Postawili kosze na stole izby, która była niegdyś czytelnią, bawialnią i pracownią, obecnie zaś salą recepcyjną — i zeszli do antykwarni, aby się przekonać, czy nie znajdą tam kawałka angielskiej flagi, która umożliwiłaby, by ciało spoczęło z należytym przepychem. W chwilę później lady Rossmore wróciła z miasta i spojrzała na kosze; właśnie Jimmy przecięła jej pole widzenia. Zniecierpliwiła się i zawołała:
— I co ci jeszcze przyjdzie do głowy? Pocóż, na Boga, poustawiałaś na stole w bawialni te kosze z popiołem?!
— Z popiołem? — Podeszła bliżej. Klasnęła rękoma ze zdumienia. — Nigdy nie widzieć nic podobnego.
— To nie tyś to zrobiła?
— Kto? Ja?... Massa Polly, ja pierwszy raz rzucić na to okiem. To chyba Danek postawić, Danek zawsze robić na złość Jimmy.
Ale nie zrobił tego i Danek, który, wezwany, wyparł się.
— To nie ja robić. Może kto robić. Może kot robić.
— Och! — dreszcz przebiegł lady Rossmore do szpiku kości. — Teraz rozumiem! Nie ruszać mi tego. To jego popioły!
— Jego, massa?
— Tak. Młodego massa Sellers z Anglji, który się spalił.
Została sama z popiołem, sama, zanim zdołała odetchnąć. Potem wyszła na poszukiwanie Mulberry Sellers, postanowiwszy skończyć krótko z tem co zamierza, mniejsza o to, co. „Bo — mówiła sobie — jak się rozczuli, gotów jest na każde dziwactwo!”
Odnalazła go. Znalazł flagę i niósł ją. Kiedy usłyszała, że ma zamiar „wystawić prochy z honorami” i zaprosić „przedstawicieli rządu i publiczność”, przycięła mu krótko. Mówiła:
— Twoje intencje są szlachetne — zawsze są szlachetne — chcesz oddać honory szczątkom i oczywiście nikt nie weźmie ci tego za złe, bo to był twój krewniak. Ale wybrałeś złą drogę, i sam się o tem przekonasz, jeśli zechcesz się upierać. Nie możesz krążyć koło popiołów i udawać smutnego i robić minę uroczystą, bo im bardziej będziesz uroczysty, tem mniej będzie w tem uroczystości. Każdy się na tem pozna. Tak byłoby z jednym koszem, a z trzema będzie trzykroć gorzej. A jeżeli nawet jeden żałobnik nie potrafi zachować się uroczyście, to czegóż wymagać od całej procesji?! a tu by naszło z 5000! Nie wiem, ale według mnie byłoby to prawie śmieszne! Tak mi się zdaje! Nie, Mulberry, on nie powinien być wystawiony z honorami. Popełniłbyś błąd. Wyrzeknij się tego projektu i pomyśl o czemś innem!
Więc się go wyrzekł. I to bynajmniej nie niechętnie. Kiedy się zastanowił i zrozumiał, że instynkt jej nie mylił. Postanowił czuwać przy zwłokach sam, lub z Hawkinsem. Nawet ta konieczność wydała się żonie wątpliwą, ale nie protestowała, gdyż było jasnem, iż miał prosty i uczciwy zamiar zrobić rzecz przyjazną i uczciwą w stosunku do tych biednych opuszczonych szczątków, które nie mogły na obczyźnie liczyć na niczyją życzliwość, z wyjątkiem jego. Rzucił flagę na kosz, umieścił kawałek krepy nad drzwiami i powiedział z zadowoleniem:
— Tak, teraz mu dobrze, lepiej w tych warunkach być mu nie może! Chyba — tak, musimy to zrobić. Trzeba zrobić to, co chciałoby się, żeby zrobiono dla ciebie! To mieć musi!
— Co takiego, najdroższy?
— Herb na katafalku!
Żona miała wrażenie, iż drzwi mieszkania nie byłyby w stanie niczego już znieść. Myśl o jeszcze jednej dekoracji drzwi nękała ją; wolałaby, by myśl ta nigdy nie przyszła do głowy jej mężowi. Powiedziała niepewnie:
— Przypuszczam, że takie honory wolno oddać tylko bliskim, bardzo bliskim krewnym...
— Słusznie, zupełnie słusznie, mylady! Masz najzupełniejszą słuszność! Ale niema bliższych krewnych, jak krewni przez uzurpację. Tego nie możemy uniknąć. Jesteśmy niewolnikami arystokratycznych przesądów i musimy się im poddać!
Tarcze herbowe były niepotrzebnie wspaniałe — każda wielkości dużej derki — i niepotrzebnie wyzywające, co dotyczy rozmaitości i zuchwałości barw, ale podobały się barbarzyńskim oczom earla, zadawalniały również jego zamiłowanie symetrji, nie zostawiając wolnego miejsca na froncie domu.
Lady Rossmore i jej córka brały udział w czuwaniu przy zwłokach do północy i pomagały dżentelmenom rozstrzygnąć sprawę, jak w dalszym ciągu należy postępować ze szczątkami. Rossmore uważał, że trzeba je odesłać do domu z komentarzem i odpowiednią rezolucją — niezwłocznie. Ale żona miała pewne zastrzeżenia. Powiedziała:
— Czy wyślesz wszystkie trzy kosze?
— O tak, wszystkie!
— Wszystkie naraz?
— Ojcu? Nie, nigdy! Pomyślcie o wrażeniu. Po kolei. Będę je wysyłał stopniowo.
— Czy to wywrze pożądany efekt, ojcze?
— Tak, córuchno. Pamiętaj, że ty jesteś młoda i elastyczna, ale on jest stary. Gdybym posłał mu wszystko odrazu, nie byłby w stanie tego przeżyć. Ale łagodnie — jeden po drugim w odpowiednich odstępach czasu — przyzwyczai się do tego do chwili, w której odbierze wszystkie. Zresztą bezpieczniej jest wysłać trzema okrętami. Na wypadek burzy i zatopienia.
— Niepodoba mi się ten projekt, ojcze! Gdybym była jego ojcem, to byłoby dla mnie straszne otrzymywać go tak... tak...
— Na raty, — poddał Hawkins poważnie, dumny, że może być pomocny.
— Tak, to byłoby straszne odbierać szczątki tak po trochu! Przez cały czas miałabym wrażenie, że wisi nademną niepewność... żeby na tak żałosną rzecz, jak pogrzeb, czekać, odwlekać, oczekiwać, niepokoić się...
— Ależ nic podobnego, dziecko! — powiedział earl pocieszająco. — Nic podobnego. Taki stary dżentelmen nie zniósłby długiej niepewności. Będą trzy pogrzeby!
Lady Rossmore spojrzała zdumiona, mówiąc:
— Więc w jaki sposób ma to być dla niego ulgą? Mylisz się, przypuszczam! Powinien być odrazu pochowany, oto moje przekonanie!
— I moje, — powiedział Hawkins.
— I moje również, — dorzuciła córka.
— Mylicie się wszyscy, — powiedział earl. Sami to przyznacie, pomyślawszy chwilkę. Tylko jeden z tych koszów zawiera jego zwłoki.
— A więc w takim razie, — powiedziała lady Rossmore, — sprawa jest zupełnie prosta. Trzeba pochować ten jeden kosz.
— Oczywiście! — dodała lady Gwendolina.
— Nie, to nie jest proste, — zawołał earl, — ponieważ nie wiemy, w którym koszu spoczywa. Wiemy, że jest w jednym z koszów, ale nie wiemy, w którym. Teraz, przypuszczam, przyznacie mi słuszność. Trzeba urządzić trzy pogrzeby — innej rady niema!
— Więc trzy mogiły, i trzy pomniki, i trzy napisy? — spytała córka.
— No tak — oczywiście — żeby być w porządku. Już ja w tem!
— To niemożliwe, ojcze! każdy z tych napisów opiewałby to samo nazwisko i ten sam fakt i mówił, że on jest w każdej i we wszystkich tych mogiłach, a to nie byłoby zgodne z prawdą!
Earl niezręcznie poruszył się w fotelu.
— Tak, — powiedział — to jest przeszkoda. To poważna przeszkoda. Teraz nie widzę wyjścia.
Przez chwilę panowało ogólne milczenie. Poczem Hawkins powiedział:
— Wydaje mi się, że gdybyśmy zmieszali te trzy wartości...
Earl pochwycił go za rękę i uścisnął z wdzięcznością.
— To ratuje sytuację! — powiedział. — Jeden okręt, jeden pogrzeb, jedna mogiła, jeden pomnik — to wspaniale pomyślane. Ten pomysł przynosi ci zaszczyt, majorze Hawkins, ratuje mię w trudnem położeniu i oszczędzi cierpienia biednemu staremu ojcu. Tak, pojedzie w jednym koszu.
— Kiedy? — spytała żona.
— Jutro, oczywiście!
— Jabym poczekała, Mulberry!
— Czekać? na co?
— Przecież nie chcesz złamać serca temu osieroconemu starcowi!
— Bóg wie, że tego nie chcę!
— A więc zaczekaj, aż przyśle po szczątki syna. Jeśli to zrobisz, nie będziesz miał na sumieniu, iż wymierzyłeś mu największy i najboleśniejszy cios, jaki może spotkać ojca — mówię o pewności, że syn jego umarł. Gdyż on nigdy nie upomni się o jego prochy...
— Dlaczego?
— Ponieważ wtedy dowiedziałby się prawdy i pozbyłby się jedynej cennej rzeczy, która mu pozostała, niepewności i głupiej nadziei, że może jego chłopiec się uratował, i kiedyś jeszcze go zobaczy!
— Ależ, Polly! dowie się z gazet, że syn się spalił!
— Nie pozwoli sobie wierzyć gazetom. Będzie walczył ze wszystkimi i wszystkiem, co mu mówi o śmierci syna. Będzie tę nadzieję pielęgnował i żył nią do śmierci. Ale jeżeli prochy zostaną wysłane i zjawią się przez oczyma tego nieszczęśliwego, omamionego starca...
— Dobry Boże, do tego nigdy nie dojdzie! Uchroniłaś mię od zbrodni, Polly, i zawsze będę cię za to błogosławił. Teraz wiemy, co robić. Z szacunkiem odniesiemy je z powrotem, a on nie dowie się nigdy...


ROZDZIAŁ X

Młody lord Berkeley, wciągając w nozdrza świeży powiew wolności, czuł nieprzezwyciężony pociąg do swojej nowej karjery. A jednak — a jednak gdyby walka z początku okazała się zbyt ciężka, zbyt zniechęcająca, zbyt obciążona moralnemi zastrzeżeniami — w chwili słabości mógłby zapragnąć powrotu. Oczywiście jest to nieprawdopodobne, ale jednak możliwe. A więc spalenie za sobą mostów byłoby wybaczalną ostrożnością. O, niewątpliwie! Nie powinien zatrzymać się na poszukiwaniu właściciela pieniędzy, ale złożyć je tam, skąd sam nie będzie ich mógł podjąć — chyba w niezwykłych okolicznościach. A więc poszedł do miasta, i dał ogłoszenie, poczem wszedł do banku i złożył 500 dolarów, jako depozyt.
— Na czyje nazwisko?
Zawahał się i zaczerwienił lekko. Zapomniał je wymyśleć. Poczem wymienił pierwsze, które mu przyszło do głowy.
— „Howard Tracy“.
Kiedy odszedł, urzędnicy powiedzieli ze zdumieniem:
— Cowboy się zaczerwienił!
Pierwszy krok był zrobiony. Pieniądze były pod jego komendą i w jego rozporządzeniu, ale następny krok nasuwał pewne trudności. Wszedł do następnego banku i otworzył rachunek czekowy na zasadzie tych złożonych 500 dolarów. Zażądano od niego kilku próbek podpisu, co spełnił. Potem odszedł, raz jeszcze przepełniony dumą i odwagą, mówiąc:
— Teraz nie ma już dla mnie pomocy! Pieniądze mógłbym podjąć tylko przez identyfikację swojej osoby, a to jest niemożliwe. Powrót mnie nie uratuje. Od początku do końca czeka mię praca albo śmierć głodowa. Jestem gotów — i nie boję się!
Później wysłał ojcu kablogram:
— „Uratowany w pożarze. Zmieniłem nazwisko. Żegnaj“.
Wieczorem, wałęsając się po jednej z oddalonych dzielnic miasta, natknął się na mały kościółek z cegły, na którym wisiało ogłoszenie: „Klub mechaników. Prosimy wszystkich”. Widział wchodzących tam ludzi — wyraźnie ze sfery robotniczej. Poszedł za nimi i zajął miejsce. Był to bardzo skromny kościółek, ubogi w ozdoby. Miał malowane ławki bez oparcia, a zamiast katedry rodzaj platformy. Na platformie siedział przewodniczący, a obok niego człowiek z rękopisem w ręku. Wyglądał na takiego, który ma odegrać najważniejszą rolę. Kościół napełnił się wkrótce spokojnym tłumem, przyzwoicie ale skromnie ubranych ludzi. Oto co powiedział przewodniczący:
— Mówcą dzisiejszego wieczoru jest stary członek naszego klubu, którego wszyscy znamy, pan Parker, współwydawca „Daily Democrat“. Tematem jego przemówienia będzie prasa amerykańska. Pan Parker będzie się posiłkował tekstem paru paragrafów z książki pana Macieja Arnolda. Prosi, żebym odczytał za niego te teksty. Pierwszy głosi:
„Goethe mówi, że dreszcz grozy, czyli mówiąc inaczej Rewerencja jest najlepszą rzeczą, jaką ludzkość zna”.
Następny paragraf pana Arnolda brzmi:
„Mówię, że jeżeli ktoś szukałby najlepszego sposobu zabicia i stłumienia w narodzie dyscypliny i szacunku, powinien czytać pisma amerykańskie“.
Pan Parker wstał, ukłonił się i był przyjęty głośnemi oklaskami. Następnie zaczął czytać głębokim, dźwięcznym głosem, z patosem i dokładnem przestrzeganiem pauz i wykrzykników.
Mówca bronił tezy, że głównem zadaniem prasy w kraju jest propaganda uczuć narodowych i dumy narodowej — pielęgnowanie w narodzie „miłości do własnych instytucyj, ochrona przed wrogiemi sąsiednimi systemami“. Nakreślił sposób, w jaki rolę tę spełnia czcigodny dziennikarz turecki lub rosyjski, pierwszy wspomagany przez panującą „dyscyplinę szacunku dla chłosty”, drugi przez Syberję. Ciągnął, mówiąc:
„Główne zadanie dziennikarza angielskiego jest takie same, jak zadanie dziennikarza na całej kuli ziemskiej: zmusić, by oczy publiczności z zachwytem były utkwione w pewne rzeczy, odwracały się zaś od innych. Na dziś, powinien zwracać zachwycony wzrok publiczności na glorję Anglji, której jasne promienie wytykają jej linję śród mglistych perspektyw czasów, oświetlonych łagodnem światłem tysiąca lat, rzucanem przez Jej Sztandary. Ale obowiązkiem jego jest odwracać oczy publiczności od faktu, iż cała glorja jest udziałem jedynie uprzywilejowanych i szczęśliwych kast, że okupiła ją krew, pot i ubóstwo niezliczonych mas, które na nią pracowały, ale nigdy nie będą w stanie jej podzielać. Powinien on skierować rozkochany i pełen czci wzrok na tron, jako na rzecz świętą, odwrócić zaś oczy od prawdy, iż na żadnym jeszcze tronie nie zasiadł człowiek wybrany wolą większości narodu, iż niema tronu, któryby miał prawo istnienia, i że sztandary, które nad nim powiewają, nie powinny nosić innych emblematów, jak tylko czaszkę i piszczele, symbol, który różni się od królewskości tylko o tyle, o ile drobny handel różni się od handlu hurtownego. Powinien on skierowywać wzrok publiczności na ów dziwaczny twór machiny politycznej, jakim jest Kościół Urzędowy, oraz na owo zaprzeczenie podstawowej sprawiedliwości — dziedzicznego szlachectwa. Obowiązkiem zaś jego jest odwracać uwagę bliźniego od tego, że Pierwszy potępia go za nienoszenie kołnierza, i wyzyskuje pod pretekstem taksowani jego majętności, drugi zaś zyskuje wszystkie honory, podczas gdy on pracuje”.
Mówca przypuszcza, iż bystry wzrok i rzutka obserwacja pana Arnolda powinny były spostrzec, iż owa zaleta, brak której z żalem zarzuca on Ameryce — szacunek i rewerencja — uczyniłyby prasę amerykańską bezużyteczną — ograbiając z tego, co prasę amerykańską różni od dziennikarstwa całego świata i czyni tak wyraźnie i bezcennie amerykańską — z owego braku poważania, co jest bezwzględnie najcenniejszą jej zaletą. „Gdyż misją jej — co przeoczył pan Arnold — jest obrona naszych narodowych swobód, a nie humbugu i szantażów”. Mówca jest przekonany, iż gdyby instytucje starego świata wystawić na lat pięćdziesiąt pod ogień prasy tak rzutkiej i szyderczej, jak prasa amerykańska, „monarchja i związane z nią zbrodnie zniknęłyby z powierzchni świata chrześcijańskiego”. Wolno w to wątpić monarchistom ale dlaczego „Car nie chce wystawić na próbę Rosji?”. Konkluduje:
„Zarzut więc brzmi, że prasa nasza posiada tylko odrobinę owej cnoty starego świata — rewerencji. Bądźmy za to głęboko wdzięczni Przy tej ograniczonej rewerencji poważa ona z zasady to, co poważa naród. To wystarczy. To, co poważają inni ludzie — jest dla nas doprawdy sprawą niewielkiej wagi. Nasza prasa nie szanuje królów, nie szanuje tak zwanej szlachty, nie szanuje uprawnionego eklezjastycznego niewolnictwa, nie szanuje prawa, które ograbia młodszego syna, żeby utuczyć starszego, nie szanuje podstępów, kłamstw, infamji, (bez względu na ich dawność, zwyczajowość lub uświęcenie)”, które jednego obywatela wywyższają nad drugiego, dzięki urodzeni lub przypadkowi. Nie szanuje prawa ani zwyczaju (bez względu, czy się chyli do upadku, czy jest święte), który najlepszemu mężowi w kraju wzbrania zająć najlepsze posady w kraju. W pojęciu poety Goethego — tego potulnego bałwochwalcy potrójnej królewskości i szlachectwa — w prasie naszej z pewnością obcy jest dreszcz grozy — inaczej rewerencji; rewerencji dla niklowych talerzy i zaszczytów. Miejmy szczerą nadzieję, iż fakt nazawsze pozostanie faktem, gdyż w moim mniemaniu uświadomiony brak rewerencji jest Twórcą i Obrońcą wolności człowieka — podobnie jak jej przeciwieństwo jest stwórcą, piastunem i najgorliwszym obrońcą wszystkich form ludzkiej niewoli, cielesnej i duchowej!”
Tracy powiedział sobie, raczej zawołał radośnie:
— Szczęśliwy jestem, że przyjechałem do tego kraju. Miałem słuszność. Słusznie tęskniłem do kraju, gdzie podobnie zdrowe ideały i zasady goszczą w sercach i umysłach ludzi. Kiedy pomyślę o niezliczonych formach niewoli, jakie narzuca nam niewłaściwa rewerencja! Jak dobrze on to wyjaśnił, i jak wiele w tym prawdy. W rewerencji ukrywa się nieskończenie wiele siły. Jeżeli potrafisz człowiekowi nakazać cześć dla swoich ideałów — będzie on twoim niewolnikiem. O tak! przez wszystkie wieki usilnie nam wmawiano w ludy Europy, by nie zastanawiały się nad kłamstwami Monarchji i szlachectwa; uczono te ludy nie zastanawiać się nad temi kwestjami, szanować je. I w rezultacie, rewerencja stała się ich drugą naturą. Aby ją przezwyciężyć, wystarczy narzucić tępym umysłom ludzkim myśl wręcz przeciwną. Przez wiele lat najlepsza oznaka tak zwanego „braku szacunku” uważana była za grzech i przestępstwo. Kłamstwo i oszustwo tego wszystkiego wychodzi na jaw w chwili, kiedy człowiek się zastanowi, że sam jest jedynym uprawnionym sędzią tego, co jest lub nie jest godne szacunku. Nie myślałem o tem dawniej, ale to prawda, najzupełniejsza prawda! Jakiem prawem Goethe, jakiem prawem Arnold, jakiem prawem encyklopedja może mi narzucić definicję pojęcia Brak szacunku? Ich ideały nic mię nie obchodzą! Dopóki szanuję własne ideały — jestem w porządku ze samym sobą, i nie popełniam profanacji, kpiąc z ideałów cudzych. Wolno mi kpić z cudzych ideałów, ile mi się podoba. Jest to moje prawo i mój przywilej. Nikt nie może temu zaprzeczyć!
Tracy spodziewał się dyskusji, ale ta nie miała miejsca. Przewodniczący powiedział, w formie wyjaśnienia:
— Wspomnę dla wyjaśnienia tym, którzy są tu po raz pierwszy, iż zgodnie z naszemi zwyczajami, temat tego zebrania będzie dyskutowany na zebraniu następnem. To umożliwia naszym członkom przygotowanie tego, co chcę powiedzieć, na papierze, gdyż jesteśmy zwykli mechanicy i nie przywykliśmy mówić. Musimy napisać to, co chcemy powiedzieć.
Następnie odczytano kilka krótkich sprawozdań, oraz ustnie dyskutowano nad poprzedniem przemówieniem w klubie. Była to pochwała — wygłoszona przez pewnego profesora wychowania szkolnego i wielkich korzyściach, spływających z tego na naród. Jeden ze świstków został odczytany przez mężczyznę w wieku średnim, który mówił, że nie otrzymał wychowania szkolnego, ale edukował się u malarza, a potem stopniowo doszedł do urzędu patentowego, gdzie od wielu lat pracuje jako urzędnik. Tak zakończył swoje wywody:
— Mówca przeciwstawił dzisiejszą Amerykę Ameryce z przed wielu lat. I oczywiście w rezultacie pokazał nam wielki postęp. Ale zdaje się, iż nieco przecenia wartość wychowania szkolnego w tej sprawie. Nie wątpię, iż szkoły posunęły naprzód intelektualną sprawę postępu, a to jest wiele; ale postęp materjalny jest o wiele większy — o przypuszczam, iż zgodzicie się z tem. Przejrzałem niedawno listę wynalazców i odkrywców tego olbrzymiego postępu materjalnego — i przekonałem się, że nie są to ludzie, wychowani w szkołach. Oczywiście są wyjątki — jak np. profesor Henryk Princeton — wynalazca telegrafu Morsego — ale wyjątki te są nieliczne. Nie będzie przesadnem twierdzenie, iż zdumiewający postęp materjalny naszego wieku — jedynego, który godny jest żyć od chwili, w której wynaleziono Czas — jest dziełem samouków. Zdaje nam się, iż widzimy, jedynie widzialny fronton ich pracy, za którym kryje się praca o wiele większa, niedostrzegalna dla opieszałego oka. Zrekonstruowali oni naród — przerobili go, mówiąc przenośnią — powiększyli jego liczebność w sposób niemożliwy do określenia. Wytłumaczę, co chcę przez to powiedzieć. Co stanowi ludność kraju? Czyż jedynie ilość mięsa i kości, zwana przez grzeczność mężczyznami i kobietami? Czyż miljon uncyj mosiądzu ma tę wartość, co miljon uncyj złota? Weźmy inne dane: miarę kontrybucyjnych zdolności człowieka w stosunku do jego czasu i narodu — jest praca, którą może wypełnić. Pomnóżcie liczbę ludności przez różnicę tego, do czego jest zdolny on i jego dziadek. Po równanie to wykaże wam, że naród nasz przed dwoma czy trzema pokoleniami składał się z kalek, paralityków i zdechlaków — w zestawieniu z tem, co jest dzisiaj. W roku 1840 ludność wynosiła 17.000.000. Przypuśćmy, że 4 miljony składały się ze starców, dzieci i innych niedołęgów, a pozostałe 13.000.000 dzieliło się w sposób następujący:
2.000.000 zbieraczy bawełny,
6.000.000 pończoszniczek (kobiety),
2.000.000 prządek (kobiety),
500.000 mechaników,
400.000 żniwiarzy, rolników,
1.000.000 kupców zbożowych,
40.000 tkaczy,
1.000 łataczy butów.
Dedukcja, którą mam zamiar wyprowadzić z tych danych, będzie brzmiała dziwacznie. Ale dziwaczna nie jest. Dane biorę ze Zbioru Dokumentów, nr. 50. Druga Serja czterdziestego piątego kongresu; są one oficjalne i prawdziwe. Dziś pracę 2.000.000 zbieraczy bawełny spełnia 2.000 ludzi; 6.000.000 pończoszarek zastąpiono 3.000 chłopców; 2.000.000 prządek — 1.000 dziewcząt; 500.000 mechaników — 500 chłopcami; 400.000 żniwiarzy — 4.000 chłopców; 1.000.000 kupców — 7.500 ludźmi; 40.000 tkaczy — 1.200 robotnikami; 1.000 łataczy butów — 6 szewcami. Jednem słowem, dziś 17.000 ludzi wykonuje tę samą pracę, którą przed 50 laty wykonywało 13 miljonów. A więc ileż to ignorantów — naszych ojców i dziadów — musiałoby wykonywać (przy ich nieuctwie) naszą dzisiejszą pracę? Potrzebaby na to 40.000.000.000, sto razy więcej, niż wynosi zbyt gęsta ludność Chin — 200 razy więcej, niż jest wszystkich ludzi na świecie. Oglądacie się i widzicie wokoło siebie ludność 60.000.000. Jest to tylko pozór. Ale w mózgach ich i rękach, niewidzialna dla waszych oczów, ukrywa się rzeczywista liczba mieszkańców tej Rzeczypospolitej — a liczy ona 40 biljonów! Jest to zdumiewające dzieło tych pokornych, nieznanych samouków — cześć ich imieniu!
— Jakie to potężne — mówił Tracy, wracając do domu. — Cóż to za cywilizacja i do jak wspaniałych rezultatów doszła! A stworzyli ją zwykli ludzie; nie wychowani w Oxfordzie arystokraci, ale ludzie, stojący ramię przy ramieniu w skromnych szrankach życia, zarabiający na kawałek chleba. Tak, rad jestem, żem tu przyjechał. Znalazłem wreszcie kraj, gdzie mogę zacząć żyć, pierś przy piersi z bliźnim, podnieść się własnym wysiłkiem, stać się czemś i być dumnym, że czemś jestem. Czemś, niestworzonym przez przodka przed trzydziestu laty!


ROZDZIAŁ XI

Przez parę pierwszych dni wbijał sobie w mózg fakt, iż przybył do kraju, w którym dla każdego jest „chleb i praca”. Ułożył to sobie w piosenkę i nucił dla ułatwienia. Ale z biegiem czasu sam fakt zaczął mieć wygląd wątpliwy, zaś piosenka stawała się nużąca, potem nagle urwała się i zamilkła. Pierwszą jego próbą było zdobycie posady w jednym z departamentów, gdzie oxfordzkie wykształcenie mogło wchodzić w grę i pomóc. Ale nigdzie nie znalazł szczęścia. Kompetencja nie była żadną rekomendacją; „plecy polityczne” bez kompetencji warte były trzy razy tyle. Wyglądał na anglika, a to z konieczności świadczyło przeciwko niemu w kraju, w którym oba wrogie sobie stronnictwa walczyły o sprawę irlandzką; modląc się za nią w górnych piętrach domu i przeklinając w piwnicach. Z ubrania był cowboyem. To mu zyskiwało szacunek, ale nie posadę. Ale w chwili podniecenia postanowił, że będzie nosił ten strój, dopóki właściciel lub który z jego przyjaciół nie spostrzeże go i nie zażąda zwrotu pieniędzy, i sumienie nie pozwalało mu teraz niespełnić tego postanowienia.
W końcu tygodnia rzeczy zaczęły przybierać raczej zatrważający obrót. Biegał wszędzie za pracą, stopniowo obniżał swoje żądania; zdawało się, iż dopraszał się o każdą pracę, jaką człowiek, nie mający specjalności w ręku, łudzi się, że wykonać może — za wyjątkiem kopania kanałów i innych robót ziemnych — a nie zdobył ani pracy, ani nawet obietnicy.
Mechanicznie przewracał kartki dziennika i oczy jego zatrzymały się na słowach, zapisanych bezpośrednio po pożarze:
„Nie podejrzewałem w sobie nigdy tyle siły życiowej, w którą niktby teraz nie wątpił, widząc, jak mieszkam, i uświadamiając sobie, że nie czuję wstrętu do tych dzielnic i czuję się tu zadowolony, jak pies, który się znalazł w podobnej do tego psiarni. Opłata 25 dolarów tygodniowo. Powiedziałem, że zacznę od początku. Dotrzymałem słowa”.
Dreszcz go przeszył. Zawołał:
— O czem ja myślałem? To ma być początek?!... Zbałamuciłem cały tydzień, a te okropne wydatki rosną i rosną! Muszę skończyć to szaleństwo!
Wyszedł natychmiast na poszukiwanie tańszego lokum. Musiał chodzić długo i daleko, ale znalazł wreszcie. Kazali mu z góry zapłacić — cztery i pół dolara. To mu gwarantowało łóżko i jedzenie na tydzień. Poczciwa, zapracowana gospodyni zaprowadziła go na trzecie piętro i pokazała jego pokój. Były tam dwa łóżka podwójne, i jedno pojedyńcze. Pozwolono mu — bez osobnej dopłaty — spać samemu w jednym z podwójnych łóżek, dopóki nie zgłosi się nowy mieszkaniec.
A więc może będzie musiał spać z kimś! Ta myśl przyprawiała go o mdłości. Mrs. Marsh, gospodyni, nastrojona była przyjaźnie i wyraziła nadzieję, że polubi jej dom — wszyscy go lubią, powiedziała.
— To bardzo mili chłopcy. Widzi pan, ten pokój łączy się z tamtym w głębi, więc czasami wszyscy siedzą w jednym, a czasami w drugim. W gorące noce sypiają na dachu. Idą tam, jak tylko jest ciepło. Jeżeli pan chce, może pan tam iść i zająć miejsce. Znajdzie pan kredę około komina, tam, gdzie brakuje jednej cegły. Weźmie pan kredę i — oczywiście, robił pan to już nieraz?
— O nie!
— Oczywiście — co mi przychodzi do głowy?! Dość jest miejsca na prerjach. Kreda jest zbyteczna! Otóż zakreśli pan sobie kredą miejsce jeszcze niezajęte, i to jest pańskie miejsce. Pan i pański towarzysz łóżka wnosicie sobie materace i poduszki razem na górę, albo jeden je wnosi, a drugi znosi. Polubi pan tych chłopców — są bardzo towarzyscy — za wyjątkiem drukarza. On jeden śpi w pojedyńczem łóżku. Okropny dziwak. O, wyobrażam sobie, że nie możnaby go było zmusić do spania z kimś w jednem łóżku, nawet gdyby dom się palił. Myśli pan, że mówię na wiatr? Nie, ja wiem! Chłopcy zrobili z nim kiedyś próbę. Pewnej nocy wynieśli jego łóżko, a kiedy wrócił o trzeciej w nocy — pracował wtedy w porannem piśmie, ale teraz jest w wieczornem — nie miał innego legowiska, jak tylko z odlewaczem żelaza. Czy pan uwierzy? Całą noc przesiedział na krześle, caluteńką! Chłopcy mówili, że to pyszałek; ale chyba nie. To anglik, a anglicy są tak okropnie dziwaczni. Pan się nie gniewa, że to mówię. Czy i pan jest anglikiem?
— Tak.
— Ja też myślałam. Odgadłam to ze sposobu, w jaki pan wymawia niektóre wyrazy. Naprzykład mówi pan mięso zamiast mnięso, ale z czasem oduczy się pan tego. Tamto z kościami poczciwy chłopak, przyjaźni się trochę z pomocnikiem fotografa, z kowalem, który pracuje w porcie, i z dychtownikiem, ale z innymi to nie. Faktem jest — ale mówię to panu w zaufaniu, bo inni tego nie wiedzą — że należy właściwie do arystokracji, bo jego ojciec był lekarzem — pan wie, jakiego to stylu ludzie tam u was w Anglji, mówią, bo u nas to i doktór niewiele znaczy, chociaż i jest tym doktorem. Ale u nich naturalnie, wszystko jest inaczej. Ten smarkacz miał zajście z ojcem, a że był dumny, więc wyrwał do nas, gdzie przekonał się, że albo musi znaleźć robotę, albo umrzeć z głodu. Skończył kolegjum, widzi pan, i myślał że to wystarczy. Czy pan co mówił?
— Nie — westchnąłem sobie.
— I tu się pomylił. Prawie umierał z głodu i byłby umarł, przypuszczam, gdyby nie zlitował się nad nim jakiś zecer czy ktoś w tym rodzaju i nie wziął go na naukę. A więc nauczył się rzemiosła — i wszystko w porządku — ale to bardzo specjalny zawód. Co panu jest! czy moja gadanina?...
— Ach nie! Proszę niech pani mówi. Słucham z przyjemnością!
— No, więc widzi pan, jest on tu u mnie już dziesięć lat; ma już dwadzieścia osiem lat teraz, ale w duszy nie jest zadowolony, bo nie może zżyć się z myślą, iż jest mechanikiem, i musi żyć z mechanikami, bo mówi do mnie, że jest dżentelmenem, co znaczy, że tamci chłopcy nie są dżentelmenami. Ale ja wiem dobrze, że taką prawdę chowa się pod korcem.
— Dlaczego? cóż w tem złego?
— Złego? Pobiliby go, czy nie? a pan by go za to nie pobił? Oczywiście, by go pan pobił! Niech no pan powie komu w tym kraju, że nie jest dżentelmenem! Ale prawda — co mi przychodzi do głowy! Przypuszczam, i człowiek pomyśli dwa razy, zanim powie, że cowboy nie jest dżentelmenem!
Do pokoju weszła teraz ładna, ruchliwa, wysmukła osiemnastoletnia dziewczyna. Zachowywała się bardzo swobodnie. Ubrana była ubogo, ale zręcznie i ze smakiem; szybkie spojrzenie, rzucone przez matkę na twarz cudzoziemca było z tych które pytają, jakie wrażenie wywarło jej wejście, oczekując zachwytu i zadowolenia.
— To moja córka, Hatie — nazywamy ją Kizią. Nowy lokator, Kiziu, dodała, nie wstając.
Młody anglik złożył ukłon właściwy jego ziomkom i odpowiedni dla człowieka w innych czasach i warunkach; był zaskoczony, i jego wrodzone, pielęgnowane przez całe życie ja wysunęło się naprzód — nie wiedząc oczywiście, jak się należy zachować, gdy jest się przedstawionym pokojówce lub córce właścicielki domu noclegowego dla mechaników.
Drugie ja — to, które uznawało równość wszystkich ludzi — zrobiłoby tę rzecz lepiej, gdyby go nie zaskoczono i przez to nie pozbawiono sposobności. Młoda dziewczyna nie zwróciła najmniejszej uwagi na ukłon, poprostu wyciągnęła dłoń i oddała mu serdeczny uścisk:
— Jak się pan ma?
Potem podeszła do jedynej umywalni w pokoju, pokiwała głową nad rozbitem taniem lusterkiem wiszącym nad nią, zwilżyła palce śliną, przygładziła niesforny loczek, który spadał na czoło, i wzięła się do wylewania brudnej wody.
— No, już idę — widzę, że zmitrężyłam sporo czasu. Niech się pan rozgości, panie Tracy. Zadzwonią, jak przyjdzie czas!
Gospodyni wyszła powoli, nie troszcząc się o to, by jedno z młodych opuściło przed nią pokój. Młodzieniec zdumiał się, że matka, która wygląda tak szanownie i uczciwie, może być tak bezmyślna, i sięgnął po kapelusz, chcąc uwolnić dziewczynę od swego towarzystwa.
— Dokąd pan idzie?
— Właściwie nigdzie. Ale ponieważ zawadzam?...
— Kto mówił, że pan zawadza? Niech pan siada. Już ja pana ruszę z miejsca, kiedy mi pan będzie zawadzał...
Teraz zabrała się do słania łóżek. Usiadł i śledził jej zręczne i pewne ruchy.
— Co panu przyszło do głowy? Potrzebuję cały pokój, kiedy ścielę łóżka?
— Właściwie, to mi nie o to chodziło. Jesteśmy sami w pustym domu, i matka pani...
Dziewczyna przerwała mu wesołym śmiechem:
— Niema mię kto bronić? Pan Bóg z panem, obejdę się! nie boję się! Może bałabym się sama, bo boję się duchów i nie ukrywam tego. Nie to, żebym w nie wierzyła. Nie. Ale się ich boję.
— Jakże może się pani bać duchów, jeżeli pani w nie nie wierzy?
— O, nie wiem, jak się to dzieje! to za wiele na mój rozum! Boję się i koniec. I Maggie-dee również.
— Kto?
— Jedna z lokatorem. Młoda dama, która pracuje w faktorji...
— Pracuje w faktorji?
— Tak. W składnicy butów.
— Pani nazywa ją młodą damą?
— No, ma tylko 22 lata! jakże mam ją nazwać?
— Nie chodzi mi o lata, myślałem o tytule. Przyjechałem z Anglji, aby się pozbyć sztucznych tytułów — gdyż sztuczne tytuły są odpowiednie dla sztucznych ludzi. Ale widzę, że i wy ich tu używacie. Bardzo mi przykro. Przypuszczałem, iż są tu tylko mężczyźni i kobiety. Wszyscy równi. Żadnych różnic...
Dziewczyna znieruchomiała z poduszką w zębach, trzymając w rękach poszewkę. Przyglądała mu się z pod zmarszczonych brwi, nieco zdziwiona.
Powlokła poduszkę, mówiąc:
— Ależ, wszyscy są równi! gdzież tu różnice?
— Nazwała pani robotnicę młodą damą; jak nazwie pani żonę prezydenta?
Starą damą!
— A tylko z tą różnicą?
— Nie widzę innej.
— Więc wszystkie kobiety są damami?
— Oczywiście. Wszystkie godne szacunku.
— No, to mi się lepiej podoba. Niema nic złego w tytule jeżeli udziela się go wszystkim! Zło jest wtedy, jeżeli tytuł staje się przywilejem pewnej grupy... Ale panno... hm...
— Hattie.
— Niech pani będzie szczera, panno Hatie! Musi pani przyznać, że tytuł ten nie jest przez każdą nadawany każdej. Bogata amerykanka nie nazywa swojej kucharki damą, prawda?
— Prawda. Ale cóż z tego?
Był zdumiony i nieco rozczarowany, że ów cudowny pocisk nie wywarł wyraźnego efektu.
— Cóż z tego? powiedział. — Ależ to: pomimo wszystko równość nie panuje w Ameryce, a amerykanie nie są lepsi od anglików. Faktycznie nie ma między nimi żadnej różnicy.
— Też pomysł! Tytuł jest tylko tem, co się w niego wkłada — sam pan to powiedział. Przypuśćmy, że zamiast tytułu dama, mówimy „czysta”. Rozumie pan?
— Zdaje mi się. Zamiast powiedzieć o kobiecie, że jest dama, używa pani wyrażenia czysta i mówi pani „to czysta osoba”.
— Właśnie! W Anglji ludzie wyższych klas nie mówią o ludziach pracy jak o damach i dżentelmenach?
— O, nie!
— A pracujący też nie nazywają siebie damami i dżentelmenami!
— Oczywiście, że nie!
— A więc gdyby pan użył drugiego wyrażenia, nic by się nie zmieniło. Ludzie, którzy się dmą, tylko o sobie mówiliby „czysty”, a reszta bardzo prędko przyjęłaby ich sposób mówienia i przestałaby mówić o sobie „czysty”. U nas jest inaczej. Każdy nazywa siebie damą albo dżentelmenem, uważa siebie za to, i nie dba, czy kto inny myśli o nim inaczej — byle nie powiedział tego głośno. Pan uważa, że niema żadnej różnicy? Wy poniżacie, a my nie. Czy to nie różnica?
— Tak, nie zastanowiłem się nad tem. Przyznaję. Jednak czy nazywając siebie damą...
— Gdybym był panem, nie mówiłbym dalej.
Howard Tracy odwrócił głowę, chcąc zobaczyć, kto wtrącił tę uwagę. Był to nizki mężczyzna pod czterdziestką, z włosami barwy piasku, ogolony; miał miłą twarz, zbrzydzoną śladami po ospie, ale żywą i inteligentną; ubrany był w garnitur czysty, ale trochę znoszony. Wyszedł z frontowego pokoju za sienią, gdzie zostawił kapelusz, w ręku niósł stłuczony kubek. Dziewczyna wzięła mu go z rąk.
— Załatwię to panu, panie Barrow. Niech pan się z nim rozprawi! to nowy pensjonarz i, jak dla mnie, zabrnął zagłęboko.
— Będę ci bardzo wdzięczny Hattie. Chciałem pożyczyć od którego z chłopców. — Usiadł wygodnie na starej walizie. — Słyszałem i zainteresowałem się tem, coście mówili. I, jak powiedziałem, nie mówiłbym dalej, gdybym był panem. Widzi pan, do czego to prowadzi? Nazywając siebie damą, kobieta nie siebie wyróżnia. I pan widzi, że gdyby pan to powiedział, natknąłby się pan na inną trudność. Kto ma prawo być wyróżniony? Tam u was 20 tysięcy ludzi na miljon wybiera siebie na dżentelmenów i damy, a dziewięćset osiemdziesiąt tysięcy akceptuje to postanowienie i połyka rzuconą sobie obelgę. Przecież gdyby jej nie przyjęli, wybory byłyby martwą literą, bezsilną! U nas, te dwadzieścia tysięcy musiałoby wywędrować na biegun, chcąc głosić siebie za damy i dżentelmenów. Ale nie na tem koniec. 5.980.000 ogłasza siebie również za damy i dżentelmenów, i dzięki temu w elekcji bierze udział cały naród. Ponieważ cały naród uważa się za dżentelmenów i damy, wybory są bez znaczenia. To jest absolutna wolność, a nie fikcja! Podczas gdy wasza nierówność (przypieczętowana zgoda słabych na rzecz mocnych) jest tak realna i absolutna jak nasza równość.
Kiedy zaczęła się przemowa, Tracy chronił się szybko w swoją angielską skorupę, chociaż od kilku tygodni trenował się już w życiu z gminem i słuchanie gminnych wyrażeń! Nie tracił jednak czasu na uwolnienie się z tej skorupy, więc, zanim przemowa dobiegła końca, Tracy bez urazy przyjął szczery sposób zachowania ludzi prostych i uprzejme ich mieszanie się do cudzej rozmowy — bez zachęty rozmawiających. Tym razem proces nie był trudny, gdyż uśmiech i maniery tego człowieka miłe były i zniewalające. Tracy polubiłby go odrazu, ale faktycznie — z czego nie zdawał sobie nawet sprawy — równość wszystkich była dla niego jeszcze tylko teorją. Umysł pojął, ale człowiek nie mógł tego odczuć. Teoretycznie Barrow był mu równy, ale przykro mu było, że to podkreśla. Powiedział:
— Wierzę w szczerość tego, co pan mówił o was, amerykanach, chociaż nieraz wątpliwości nawiedzały mój mózg. Nierówność wydaje mi się rzeczą przyrodzoną tam, gdzie tytuły i kasty są en rogue. Ale tu tytuły przestały być obrazą, są neutralne, nieszkodliwe, są zerem, jeżeli są bezsprzeczną własnością każdego członka narodu. Zdaje mi się, iż zdaję sobie sprawę, że kasty istnieć mogą jedynie za zgodą mas, nieobjętych niemi. Sądziłem, że kasty tworzą się same i same siebie bronią; ale wydaje mi się prawdopodobne, że one tylko siebie tworzą, a są bronione przez pogardzany tłum, który może znieść je każdej chwili przez proste przyjęcie tytułów.
— Tak właśnie sądzę. Nie ma takiej potęgi na świecie, któraby powstrzymać mogła 30.000.000 anglików od ogłoszenia siebie księżniczkami i książętami. A wtedy co niespełna pół roku wszystkie dawne księżne i wszyscy książęta wycofają się z byznesu. Chciałbym, żeby do tego doszło. Nawet królewskość nie mogłaby przeżyć podobnego procesu. Garść niezadowolonych przeciw 30.000.000 kpiarzy w bojowej postawie. Jakto! toż to Herkulaneum przeciw Wezuwjuszowi! Trzebaby nowych osiemnastu stuleci dla odnalezienia Herkulaneum po tym katakliźmie. Czem jest pułkownik u nas na Południu? Niczem. Bo każdy jest tam pułkownikiem więc, Tracy (Tracy wzdrygnął się) nikt w Anglji nie nazwałby cię dżentelmenem i ty nie powiedziałbyś, że jesteś dżentelmenem. Powiadam wam, Tracy, taki stan rzeczy sprawia, że człowiek znajdzie się czasem w trudnem położeniu — szerokie i powszechne uznawanie kast tworzy kasty. Człowiek robi to nieświadomie, wyrósł w tem, nie zastanawia się, nie myśli o tem. Przecież nie myślisz, że Matterhorn czułaby się pochlebiona uznaniem jednego z waszych małych angielskich wzgórków, hę?
— Oczywiście, że nie!
— Albo wyobrażamy sobie, że Darwin czułby się pochlebiony pochwałą jakiejś księżniczki. Jest to pomysł tak groteskowy, że paraliżuje wprost wyobraźnię. A jednak temu Merunonowi pochlebiło uznanie takiej figurynki.
— Sam się do tego przyznaje! System, który prowadzi do tego, iż Bóg zapomina o swoich boskich atrybutach i pozwala na ich profanację, jest zły i zasługuje na zniszczenie. Oto moje zdanie.
Wspomnienie Darwina wprowadziło dyskusję na tory literackie, a temat ten tak rozentuzjazmował pana Barrow, iż zdjął marynarkę, żeby czuć się zwobodniej i wygodniej. Mówił też tak długo, aż hałaśliwi właściciele izby weszli wesoło jak skowronki i zaczęli się czyścić, myć, oporządzać i czynić inne temu podobne rzeczy. Przewlókł jeszcze chwilkę, i ofiarował Tracy swój pokój i bibljotekę, poczem zadał mu kilka pytań natury osobistej:
— Jaki jest pański zawód?
— Nazywają mię cowboy’em; ale to niesłusznie. Nie jestem nim. Nie mam żadnego zawodu.
— A co pan robi, żeby się utrzymać?
— Wszystko — to znaczy chętnie podjąłbym się wszystkiego, co mógłbym dostać; ale dotychczas nie znalazłem jeszcze zajęcia.
— Może być, że będę mógł wam pomódz; spróbuję.
— Będę niezmiernie rad. Ja sam próbowałem aż do znużenia...
— No, człowiek bez określonego zawodu nie ma wiele do roboty w tym kraju. Widzę, że powinniście byli mniej uczyć się na książkach, a więcej o zdobyciu chleba i masła. Nie wiem, o czem myślał wasz ojciec. Powinniście byli mieć zawód w ręku, jakikolwiek zawód — za wszelką cenę. Ale nie martwcie się tem. Już tam coś znajdziemy — jestem przekonany. I nie tęsknijcie za domem, to zły interes. Jeszcze o tem pomówimy i rozejrzymy się. Niedługo wybrniecie z kłopotów. Czekajcie na mnie — zejdę z wami na kolację!
Tymczasem Tracy zdążył zbudzić w sobie bardzo przyjazne uczucie dla pana Barrow. Był zadowolony z towarzyszów, i było mu lżej na sercu, niż przedtem. Zaciekawiło go również, jaki to zawód umożliwił panu Barrow taką szeroką znajomość z książkami i pozostawiał mu tyle czasu na czytanie.


ROZDZIAŁ XII

Nagle na dole rozległ się dźwięk dzwonu, wzywającego na kolację. Stopniowo wznosił się on ku górze, potężniejąc w miarę przenikania na wyższe piętra. Im wyżej się podnosił, tem groźniejszy stawał się ów dźwięk, aż wreszcie pochłonął go hałas i szum, czyniony przez lawinę stołowników, biegnących po niepokrytych dywanem schodach. Parowie nie w ten sposób udają się na posiłek. Wychowanie Tracy nie nauczyło go rozkoszować się ową wesołą zwierzęcą wrzawą i zapałem. Przyznawał, że w tym niezwykłym wybuchu instynktów zwierzęcych było coś, do czgo będzie musiał przywyknąć, nim się z tem pogodzi. Niewątpliwie z czasem będzie mu się to podobało, wolałby jednak, iżby proces odbywał się stopniowo, nie tak nagle i głośno. Barrow i Tracy szli lawiną, wśród rosnącego wciąż i coraz bardziej napastliwego smrodu nieboszczki kapusty i pokrewnych woni; woni, których nie znajdziesz nigdzie, za wyjątkiem tanich prywatnych jadłodajni; woni, których nikt nie jest w stanie zapomnieć, skoro raz się z niemi spotka; woni, które poznaje się w kilkanaście lat później — nigdy jednak z przyjemnością. Dla Tracy zapachy te były straszne, duszące, nieznośne. Ale zachowywał spokój i nic nie mówił. Doszedłszy na parter, weszli do dużej jadalni, w której trzydzieści pięć lub czterdzieści osób siedziało przy stołach. Zajęli swoje miejsca. Uczta już się zaczęła, a rozmowa płynęła żwawo, od jednego końca do drugiego. Obrus był bardzo szorstki, poplamiony kawą i tłuszczem. Noże i widelce żelazne, z kościaną oprawą, łyżki zdawały się z żelaza, z blachy, czy czegoś w tym rodzaju. Filiżanki do kawy i herbaty były z najpospolitszej i najmocniejszej glinki. Cała zastawa stołu — z rodzaju najtańszych i najcięższych. Obok talerza każdego stołownika leżała gruba kromka chleba, i jasnem było, iż je ją uważnie, niespodziewając się, że mu podwoją. Wzdłuż stołu ustawione były maselniczki, na odległość ramienia siedzących, brakowało jednak pojedynczych porcyj masła. Być może, iż masło byłu świeże i dobrze przechowane, posiadało jednak więcej „bukietu“ niż potrzeba — nikt jednak nie zastanawiał się nad tym faktem, ani nie zdawał się nim niepokoić.
Głównem daniem była nędzna potrawka irlandzka na gorąco, zrobiona z kartofli i kawałków mięsa, pozostałych z poprzednich dań. Każdy mógł obficie nabierać z tego półmiska. Na stole stało parę talerzy z płatami szynki oraz parę innych potraw mniejszego znaczenia: konserwy, ostrygi z Nowego Orleanu itp. rzeczy. Było również mnóstwo kawy i herbaty podrzędnego gatunku z brunatnym cukrem i skondensowanym mlekiem — ale mleka i cukru nie pozostawiano do dyskrecji stołowników, ale wydawano na porcje: łyżeczkę cukru i łyżeczkę mleka na jedną filiżankę — i ani odrobiny więcej. Stół był obsługiwany przez dwie tęgie murzynki. W pracy dopomagała im młoda dzieweczka Kizia. Roznosiła kawę i herbatę między stołownikami, ale mówiąc ściśle, przechadzała się raczej dla przyjemności, aniżeli pracowała. Żartowała z tym i owym. Z młodzieńców drwiła z przyjemnością i dowcipem, jak mniemała, i jak mniemali inni, sądząc po pochwałach i śmiechu, który tym zyskiwała. Wyraźnie była ulubienicą większości chłopców i ukochaniem pozostałych. Tam, gdzie dawała baczenie, dawała również szczęście, co widać było po obliczu obdarowywanego; ale zarazem niosła nieszczęście — widać było, że twarze innych chłopców stawały się pochmurne i ponure jak cień. Nigdy nie „panowała” swoich przyjaciół, nazywała ich „Bill”, „Tom”, „John”, a oni wołali na nią „Hattie” lub „Kizia”.
Pan Marsh siedział w głowach stołu, małżonka jego w nogach. Marsh był mężczyzną pod sześćdziesiątką i amerykaninem; gdyby urodził się o miesiąc wcześniej, byłby hiszpanem. Było w nim jednak i bez tego dość hiszpana: cerę miał bardzo śniadą, włosy bardzo ciemne, a oczy jego były nietylko nieprawdopodobnie czarne, ale i bardzo żywe i było w nich coś, co zdradzało, że czasami palą się namiętnym ogniem. Miał spadziste ramiona, ściągłą twarz, ogólny jego wygląd był nieprzyjemny. Wyraźnie był to człowiek towarzyski. Jeżeli porównania coś znaczą, stanowił on zupełne przeciwieństwo swojej żony, która była uosobieniem macierzyństwa i dobroci, dobrej woli i poczciwości. Wszyscy młodzi chłopcy i dziewczęta nazywali ją ciotką Rachelą — bez innego dodatku. Wędrujące i ciekawe spojrzenie Tracy zatrzymało się na jednym stołowniku, którego ominięto przy podawaniu potrawki. Był bardzo blady i wyglądał, jak gdyby niedawno wstał z łoża boleści i powinien tam jaknajprędzej wrócić. Twarz jego miała wyraz melancholijny. Fale śmiechów i rozmów uderzały w nią z takim samym skutkiem, jak gdyby była skałą morską, słowa zaś i śmiech prawdziwemi falami. Głowę miał spuszczoną i wyglądał zawstydzony. Niektóre z młodych kobiet rzucały mu od czasu do czasu mimochodem i jakby z lękiem pełne litości spojrzenia; najmłodsi z mężczyzn mieli dla niego wyraźne współczucie — współczucie, wyrażone twarzą, ale nie w inny jakikolwiek sposób. Ale ogromna większość ludzi zdradzała zupełną obojętność w stosunku do młodzieńca i jego trosk. Marsh siedział z pochyloną głową, ale z pod krzaczastych brwi wrzucał złośliwe spojrzenia. Śledził młodzieńca z widoczną przyjemnością.
Nie pominięto go przez zapomnienie i stół zdawał się to rozumieć. Widok ten był niemiły pani Marsh. Wyglądała jak człowiek, mający nadzieję przeciw nadziei, że jednak stanie się rzecz niemożliwa. Ponieważ jednak ta rzecz się nie stała, ostatecznie postanowiła przemówić i przypomnieć mężowi, że Natowi Brady nie podano potrawki.
Marsh podniósł głowę i wybuchnął drwiącą uprzejmością:
— Nie podano mu, doprawdy?! Co za szkoda! Nie rozumiem, w jaki sposób mogłem go ominąć! O, powinien mi to wybaczyć... Powinien mi pan wybaczyć, panie Baxter-Barker — uwaga moja była zwrócona w innym kierunku — nie wiem, gdzie. Co mnie martwi, to to, że coś podobnego zdarza się przy każdym posiłku. Ale powinien mi pan darować te drobnostki, panie Bunker, te drobne niedopatrzenia z mojej strony. To mi się czasami zdarza, zwłaszcza... zwłaszcza w stosunku do osób, które od trzech tygodni zalegają z opłatą należności. Pan rozumie, co mówię? pan rozumie moją myśl. Oto pańska porcja, z największą przyjemnością podaję ją panu i spodziewam się, że przyjmie pan tę jałmużnę z taką samą radością, z jaką ja ją ofiarowuję...
Fala krwi wystąpiła na blade policzki Brady, zalała tył głowy aż po uszy, zarumieniła czoło. Ale nie powiedział ani słowa i zaczął jeść wśród ogólnego przygnębiającego milczenia i świadomości, że wszystkie oczy są na niego zwrócone. Barrow szepnął do Tracy:
— Stary czekał na to. Za nic na świecie nie opuściłby sposobności...
— To brutalność! — powiedział Tracy. Poczem dodał do siebie, mając zamiar zapisać później swe myśli w dzienniku:
— Ten oto dom jest republiką, w której wszyscy są równi i wolni, jeżeli wogóle ludzie mogą być równi i wolni na ziemi. A więc dostałem się tam, gdzie chciałem się dostać — jestem człowiekiem między ludźmi, zupełnie równy innym. Niewątpliwie. A jednak i tutaj na progu natknąłem się na nierówność. Przy tym stole są ludzie, wywyższani dla tych czy innych powodów, i jest też ten biedny chłopak, którego się poniża, traktuje obojętnie, upokarza, chociaż nie popełnił innej zbrodni, jak tylko tę, że jest ubogi. Równość powinna uszlachetniać ludzi. Myślałem, że ich uszlachetnia...
Po kolacji Barrow zaproponował przechadzkę. Wyszli. Barrow miał w tem pewien plan. Chciał, żeby Tracy uwolnił się od swego cowboyowskiego kapelusza. Nie widział sposobu znalezienia mechanicznej lub ręcznej pracy dla człowieka, ubranego w ten sposób. Nagle Barrow powiedział:
— Rozumiem, nie jesteście cowboy’em.
— Nie, nie jestem.
— Jeżeli nie uważacie tego za niewczesną ciekawość — w jaki sposób doszliście do tego kapelusza? Gdzieżeście go zdobyli?
Tracy nie bardzo wiedział, jak to wytłómaczyć. Odpowiedział:
— Mówiąc krótko, byłem zmuszony zamienić ubranie z pewnym człowiekiem. Chciałbym go odszukać i zamienić się znowu.
— A dlaczego tego nie zrobicie? gdzież on jest?
— Nie wiem. Uważałem, że najlepszy sposób odnalezienia go będzie noszenie jego ubrania, które jest dość dziwaczne, by zwrócić uwagę, jeżeli spotka mnie na ulicy.
— No, tak — powiedział Barrow — reszta przyodziewku jest dość przyzwoita, i jakkolwiek niezbyt oryginalna, różni się od ubioru innych ludzi. Wyrzućcie kapelusz. Kiedy spotkacie waszego draba, napewno pozna swoje ubranie. A ten kapelusz jest bardzo kompromitujący w cywilizowanem środowisku. Wątpię, czy anioł dostałby w Waszyngtonie pracę, gdyby się zjawił w takiej aureoli!
Tracy zgodził się zamienić kapelusz na coś skromniejszego, wsiedli do przepełnionego tramwaju i razem z innymi stanęli na platformie. W chwili, kiedy tramwaj ruszył powoli wzdłuż relsów, dwaj mężczyźni, przechodzący przez jezdnię spostrzegli plecy Tracy i Barrow i obaj zawołali jednocześnie: „Mamy go!”
Byli to Sellers i Hawkins. Ale radość tak ich sparaliżowała, iż zanim zdołali się opanować i zatrzymać tramwaj, uciekł on daleko. Postanowili czekać na następny. Czekali chwilę. Nagle Waszyngtonowi przyszło na myśl, że nie warto jednego tramwaju gonić drugim i zaproponował wziąć fiakra. Ale pułkownik odpowiedział:
— W chwili, kiedy ci to przyszło na myśl, było to już zbyteczne. Teraz, gdy udało mi się zmaterjalizować go, mogę rządzić jego ruchami. Będzie u nas w domu, zanim tam dojdziemy.
Pospieszyli do domu w stanie niezwykłego i radosnego podniecenia.
Dokonawszy zamiany kapelusza, obaj przyjaciele wolno wracali do domu. Mózg Barrow pełen był ciekawych pytań, dotyczących tego młodzieńca. Powiedział:
— Byliście kiedy w górach Skalistych?
— Nie.
— A na równinach?
— Nie.
— Jak długo bawicie w tym kraju?
— Parę dni.
— A przedtem nigdy nie mieszkaliście w Ameryce?
— Nie.
Poczem Barrow powiedział do siebie:
— Co za przestarzałe pojęcia kołaczą się we łbach tych romantyków! Oto chłopiec, który naczytał się u siebie w Anglji o cowboy’ach i przygodach w prerjach. Przyjeżdża tu i kupuje kostjum cowboy’a. Wyobraża sobie, że pomimo swego braku doświadczenia będzie mógł udawać przed ludźmi cowboy’a! Ale zaledwie zaczął się bawić, obleciał go wstyd i chciałby się z tego wycofać. Próbował wykręcić się opowiadaniem o zamianie ubrania. To przejrzysty kawał, bardzo przejrzysty. Jest młody, nic nie widział, nic nie wie o świecie i napewno jest sentymentalny. Być może iż to co zrobił było bardzo naturalne, ale jest w każdym razie dziwne i chimeryczne...
Obaj mężczyźni zajęci byli swemi myślami. Wrescie Tracy westchnął i powiedział:
— Panie Barrow, niepokoi mię sprawa tamtego młodzieńca.
— Mówicie o Nacie Brady?
— Tak. Brady, Braxter, czy jak mu tam. Ten stary nazywał go rozmaicie.
— O tak, stał się bardzo rozrzutny co do nazwisk, odkąd Brady zalega z opłatą. To jeden z jego sarkazmów, stary myśli, że potrafi doskonale szydzić.
— A na czem polegają kłopoty Brady? co to jest Brady — kto jest Brady?
— Brady jest blacharzem. Pracował na dniówkę i dobrze mu się działo, ale zachorował i stracił zarobek. Był bardzo popularny, dopóki nie stracił zarobku. Cały dom lubił Brady. Stary szczególniej lubił Brady. Ale wiecie, kiedy człowiek traci zarobek i możność utrzymywania siebie i płacenia za siebie, ludzie odrazu inaczej patrzą na niego i inaczej się do niego odnoszą.
— Czyż tak, czyż tak się dzieje?
Barrow ze zdumieniem spojrzał na Tracy.
— Oczywiście. Wyście, naturalnie, tego nie zauważyli? Nie wiecie, że ranny zwierz jest zawsze napadany i dobijany przez towarzyszów i... przyjaciół?
Tracy szepnął do siebie, czując jak niemiły dreszcz przeszył jego duszę i ciało:
— W republice ludzi i zwierząt, gdzie wszyscy są równi i wolni, nieszczęście jest zbrodnią, a ten, komu się powiodło, zadaje nieszczęśliwemu śmiertelny cios. Poczem powiedział:
— Tu, w tym domu człowiekowi musi się dobrze dziać, jeżeli chce mieć przyjaciół, a nie zimną wzgardę.
— Tak, — powiedział Barrow. — Tak dzieje się zawsze. To już ich ludzka natura. Odwracają się od Brady, bo jest nieszczęśliwy i nie lubią go tak, jak dawniej go lubili. I nie dlatego, żeby się coś zmieniło w Brady — ma on tę samą naturę i te same popędy, ale oni — no Brady jest cierniem w ich sumieniu, widzicie! Czują, że powinni mu pomóc, ale są na to za skąpi, więc sami się siebie wstydzą. Powinni również znienawidzieć siebie, ale oni zamiast tego nienawidzą Brady, ponieważ on każe im się za siebie wstydzić. Mówię to — natura ludzka. Tak jest wszędzie. Nasz dom jest światem w minjaturze. Wszędzie dzieje się to samo — wszyscy są jednakowi. W szczęściu cieszymy się popularnością; popularność jest łatwą w tym wypadku, ale kiedy dzieje się przeciwnie — odwracają się odrazu!
Szlachetne teorje i wzniosłe cele Tracy zaczęły się zachmurzać, zacieśniać. Zastanawiał się, czy nie popełnił czasem omyłki, rzucając na wiatr własne szczęście i biorąc na siebie krzyż cudzego nieszczęścia. Ale nie chciał słuchać podobnych głosów. Wygnał je ze swego mózgu, postanawiając iść prosto do nakreślonego przez siebie celu.
Wyjątki z dziennika:
„Przeżyłem parę dni w ten dziwacznem rojowisku. Nie umiem sobie zdać sprawy, co mam sądzić o tych ludziach. Mają pewne zalety i cnoty, ale mają również inne cechy i pewien sposób bycia, utrudniający porozumienie z nimi. Nie mogę się z nimi zżyć. Jak tylko zmieniłem kapelusz, natychmiast zauważyłem różnicę. Szacunek, okazywany mi przedtem, zniknął nagle — ludzie zaczęli być uprzejmi — więcej, stali się poufali, a ja nie jestem przyzwyczajony do poufałości. Poufałość tych ludzi graniczy czasami z bezwstydnością. Wiem, że to nic złego. Niewątpliwie przywyknę do tego, ale to nie jest proces zadowalniający. Spełniłem swoje najgorętsze pragnienie, jestem człowiekiem między ludźmi, o jednakowych prawach z Tomem, Dikiem, Harry, a jednak to nie jest tak, jak myślałem. Brak mi domu. Muszę wyznać, że tęsknię do domu. Jeszcze jedno — już zwierzenie — zwierzenie niemiłe, — ale muszę je zrobić: Najwięcej odczuwam brak szacunku, wyróżnienia, z jakiem byłem traktowany w Anglji i co mi było jednak potrzebne. Bardzo dobrze daję sobie radę bez zbytku, bogactwa, bez ludzi, do których przywykłem, ale brak mi szacunki, i nie wiem, czy się z tem będę mógł pogodzić. I tu nie brak uszanowania ani wyróżnienia, ale nie są moim udziałem. Obdarzają niemi hojnie dwuch ludzi: jednym z nich jest otyły mężczyzna, w wieku średnim, były ołownik. Każdy zabiega o względy tego pana. Jest pełen pompy i pyszałkowatości, a przy stole odgrywa rolę pana Wyroczni, a kiedy otworzy usta — to żaden pies nie warknie. Drugi jest policjantem przy budowie kapitolu. Reprezentuje rząd. Szacunek, okazywany tym dwom, nie różni się bardzo od szacunku, okazywanego u nas earlom, tylko metody są inne. Trochę mniej dworskości, ale szacunek jest wyraźny.
„Tak, i serwilizm również.
„To wygląda, jak gdyby w republice, gdzie wszyscy są równi i wolni, powodzenie stanowiło kasty“.


ROZDZIAŁ XIII

Dni pędziły naprzód, stając się coraz posępniejsze, gdyż usiłowania Barrow znalezienia pracy dla Tracy nie wydały rezultatu. Pierwsze pytanie brzmiało wszędzie: „Do jakiego związku należycie?”
Tracy musiał odpowiedzieć, że nie należy do żadnego związku zawodowego.
— W takim razie nie możemy wam dać zajęcia. Moi ludzie nie trzymaliby się mnie gdybym popierał frajera, szczura, czy jak was tam nazywają.
Wreszcie Tracy wpadł na szczęśliwy pomysł.
— Jedynym wyjściem dla mnie jest zapisanie się do związku zawodowego.
— Tak, — powiedział Barrow. — To byłoby dla was ważne, jeżeli się wam uda.
— Jeżeli się uda? Czy to takie trudne?
— Tak, czasami bywa bardzo trudne — odrzekł Barrow. — Prawdę mówiąc, bardzo trudne. Ale możecie spróbować. Oczywiście, najlepiej spróbować.
A więc Tracy spróbował. Ale mu się to nie udało. Odmówiono mu przyjęcia nadal energicznie i radzono wracać, skąd przyszedł, a nie wydzierać ludziom chleba z gęby. Tracy zaczął uświadamiać sobie, że położenie jego jest rozpaczliwe i na tę myśl dreszcz przejmował go do szpiku kości. Mówił sobie: „A więc i tu istnieje arystokracja stanowiska, arystokracja powodzenia, arystokracja „w”, jako przeciwieństwo do „poza”. Ja należę do poza. Z dnia na dzień rosną tu kasty. Jes tu mnóstwo kast i jedna, do której ja należę — pozakastowców”. Ale nie był nawet w stanie uśmiechnąć się z tego dowcipu, chociaż oceniał go należycie. W ostatnich czasach czuł się tak nieszczęśliwy i przybity, iż nie mógł już słuchać z pobłażaniem rubasznych żartów współtowarzyszów po nocach. Z początku z przyjemnością patrzył na ich swobodę i odpoczynek tak dobrze zarobiony po pracowitym dniu, ale teraz miał wrażenie, że obraża to jego uczucia i samopoważanie. Stracił cieprliwość. Kiedy im było wesoło, chłopcy wrzeszczeli, krzyczeli, śpiewali, gonili się, jak kociaki i kończyli zwykle walką na poduszki, starając się trafić jeden drugiego w głowę. Poduszki latały tu i tam i Tracy sam nieraz dostawał. Zawsze zapraszali go do zabawy. Nazywali „Johnny Bull” i traktowali z niezwykłą poufałością. Z początku znosił to z humorem, a potem zaczął okazywać, że jest mu to wyraźnie wstrętne, i wkrótce zauważył zmianę w postępowaniu młodzieńców. Mopsowali go, jak mawiali w swoim języku. Nie był nigdy co się nazywa popularny. To nie było odpowiednie wyrażenie dla niego. Dawniej lubiano go prawie, ale teraz wzrastała niechęć. Nie wpływał na to fakt, że nie miał szczęścia, nie dostał roboty, nie należał do związku i nie mógł być do niego przyjęty. Nie szczędzono mu drobnych trudnych do określenia zaczepek, których niepodobna wytknąć palcem; jasnem było, że tylko jedno broni go przed zniewagą: jego mięśnie. Młodzieńcy widzieli, jak ćwiczył się rankami (po oblewaniu ciałą zimną wodą) i zauważyli po ruchach i budowie ciała, że jest to atleta, zaprawiony w boksie. Czuł się nagi, uświadomiwszy sobie, iż szanują go tylko dla jego pięści. Kiedy pewnej nocy wszedł do pokoju, zastał tam około dwudziestu chłopców, którzy zabawiali się ożywioną pogawędką, przerywaną końskim śmiechem. Rozmowa umilkła natychmiast, ustępując obraźliwej martwej ciszy. Powiedział: „Dobry wieczór, dżentelmeni!” i usiadł.
Nie odpowiedziano mu. Poczerwieniał po białka, ale zmusił się do zachowania spokoju. Siedział przez chwilę śród tej niemiłej ciszy, poczem wstał i wyszedł.
W tej samej chwili usłyszał głośny wybuch śmiechu. Zrozumiał, że celem było obrażenie go. Wszedł na płaski dach, myśląc, że tam ochłonie i odzyska spokój. Zastał tam młodego blacharza. Był sam, więc zawiązał z nim rozmowę. Łączyło ich nieszczęście, niepopularność, nędza — nie spodziewali się też, iż na tym gruncie może któregoś z nich spotkać pociecha lub korzyść. Ale ruchy Tracy śledzono — po chwili dręczyciele jeden po drugim hałaśliwie wdarli się na dach, biegając wokoło — wyraźnie bez celu. Potem nagle zaczęli przerzucać się uwagami, widocznie do Tracy i trochę do blacharza.
Prowodyrem tej małej bandy był krótkowłosy tęgi amator-bokser nazwiskiem Allen, który przywykł do rozkazywania na górnych piętrach i kilkakrotnie okazywał chęć zaczepienia Tracy. Zaczęło się więc miauczenie, gwizdanie, gonitwa, ostatecznie zabawa przeszła w zadawanie pytań.
— Jak się robi para?
— No, zwykle dwoje tworzy jedną parę, ale czasami nie stanowią oni dostatecznego materjału na jedną całą parę!
Ogólny śmiech.
— Co powiedziałeś przedtem o anglikach? — O nic... anglicy są bardzo poczciwi, ale...
— Ale coś o nich powiedział?
— O, tylko tyle, że mają dobry spust.
— Lepszy od innych?
— O, tak, anglicy łykają o wiele lepiej, niż inni...
— A co takiego tak łykają?
— Obelgi.
Nowy wybuch śmiechu.
— Trudno zmusić ich do walki...
— Nie, to nie trudno...
— Nie? naprawdę?
— Nie, nie trudno. Niemożliwie.
Znowu śmiech.
— To zależy od poglądów.
— W tym wypadku nie mogłoby być inaczej.
— Dlaczego?
— Znacie tajemnicę jego urodzenia?
— Co? on ma tajemnicę urodzenia?
— Załóż się!
— Jakaś to tajemnica?
— Jego ojciec był figowcem.
Allen podszedł tam, gdzie siedziała owa para. Zatrzymał się i powiedział do blacharza:
— Jakżeż tam, przyjaciele?
— Nieźle.
— Radzicie sobie?
— Owszem.
— Czasami przyjaciel tyle jest wart, co protektor, jak wiecie. Jak myślicie, co by się stało, gdybym tak zerwał panu czapkę i dał nią panu w gębę?
— Zostaw mię pan w spokoju, panie Allen. Przecież nic panu nie zrobiłem.
— Pan mi odpowiadasz? myśli pan, że co teraz będzie?!
— Nie wiem...
Tracy powiedział spokojnie:
— Nie dręcz pan tego młodzieńca. Ja panu powiem, co teraz będzie!
— O pan, pan? Chłopcy, Johnny Bull powie nam, co będzie, jeżeli zerwę temu tu czapkę i dam mu nią w gębę! Patrzcie!
Schwycił czapkę i uderzył nią młodzieńca w twarz. I zanim zdążył spytać, co teraz będzie, to coś już się stało, a on rozgrzał pokrycie dachu swoim karkiem.
Natychmiast powstało zamieszanie i dały się słyszeć krzyki: „Kółko! kółko! róbcie kółko! Johnny jest gotów! Dać mu pole!”
Szybko nakreślono na dachu koło kredą, a Tracy poczuł taki zapał do walki, jak gdyby jego przeciwnikiem był książę, a nie mechanik. W głębi duszy był tem nieco zdumiony, albowiem chociaż jego teorje życiowe prowadziły go w tym kierunku, to jednak nie spodziewał się, że ochotnie stanie do walki z takim brutalem, jak ten łotr. W tej chwili wszystkie sąsiednie okna zapełniły się tłumem. Chłopcy stanęli w czworobok i walka się zaczęła. Ale Allen nie miał szansy w walce z młodym anglikiem. Nie był mu równy, ani mięśniami, ani doświadczeniem. Kilkakrotnie zmierzył dach swoją długością. Rzeczywiście, podnosił się tak prędko, jak tylko mógł, a całe sąsiedztwo aplodowało z zapałem. Ostatecznie musiano pomódz Allenowi. Poczem Tracy odmówił sobie przyjemności ukarania go i walka się zakończyła. Allena wynieśli jego przyjaciele w stanie pożałowania godnym. Twarz miał bladą, siną i pokrwawioną. Tracy natychmiast został otoczony przez młodzieńców, którzy winszowali mu, mówiąc, że wyświadczył przysługę całemu domowi.
Tracy stał się teraz bohaterem i zyskał niezwykłą popularność. Prawdopodobnie nikt nigdy nie był tak popularny na górnych piętrach. Ale jeżeli niechęć do młodzieńców trudna była do zniesienia, to ich hojne pochwały zachęty i bałwochwalczość stały się niemożliwe. Czuł się zdegradowany, ale nie pozwolił sobie zbyt szczegółowo analizować powodów. Zadowolnił się wmówieniem w siebie, że uważa się za zdegradowanego dlatego, że zrobił z siebie publiczne widowisko, walcząc na dachu, ku zadowoleniu wszystkich naokoło. Ale to tłumaczenie nie uspokoiło go. Raz poszedł zadaleko i napisał w dzienniku, że los jego jest gorszy od losu syna marnotrawnego. Mówił, że syn marnotrawny musiał jedynie pasać wieprze ale, nie potrzebował z niemi mieszkać. Zwalczył tę myśl, mówiąc: „Wszyscy ludzie są równi. Nie zdradzę swoich zasad. Ci ludzie nie są gorsi odemnie”.
Tracy stał się popularny na niższych piętrach. Wszyscy byli mu wdzięczni za osadzenie Allena, za to, iż zamiast napadać, musiał on się teraz zadawalniać tylko pogróżkami. Młode dziewczyny, których w domu było około pół tuzina, okazywały Tracy wiele względów, zwłaszcza ulubienica wszystkich Hattie. Powiedziała do niego bardzo słodko:
— Pan wydaje mi się bardzo miły. A kiedy odpowiedział:
— Bardzo jestem rad, że pani tak myśli panno Hattie.
Dodała jeszcze słodziej:
— Proszę nie nazywać mię panną Hattie, a Kizią...
To był awans! Osiągnął szczyt! W tym domu nie było wyższych wierzchołków, na które mógłby się wdrapać. Popularność jego była bezgraniczna.
W obecności ludzi Tracy ukazywał spokojną postać, ale serce jego przegryzła rozpacz i zniechęcenie.
Wkrótce zostanie bez pieniędzy, a co będzie wtedy! Żałował teraz, iż nie pożyczył nieco więcej z zapasu nieznajomego. Nie mógł sypiać. Jedna jedyna straszna, męcząca myśl krążyła mu po głowie, żłobiąc głębokie brózdy w mózgu. Co zrobić? Co z nim będzie? A jednocześnie z tem zaczęło się wślizgiwać coś podobnego do życzenia, iżby nigdy nie wstępował w szranki szlachetnych i wielkich męczenników, ale pozostał w domu, jako earl, i tylko earl, który nie może czynić na świecie nic pożyteczniejszego nad to, co czynić earl może. Ale starał się, jak mógł, zatrzeć tę myśl; usiłował nawet ją odrzucić, i to z pewnym skutkiem, ale nie mógł się obronić, by nie nadchodziła go raptownie, gryząc, ssąc, paląc. Poznawał tę myśl po niezwykłych męczarniach, jakie mu sprawiała. I inne nie były mu miłe, ale ta zadręczała go ostatecznie. Noc w noc do 3-ej leżał wsłuchany w muzykę potężnego chrapania ludzi uczciwie zarabiających na chleb, poczem wstawał, szukając ucieczki na dachu, gdzie czasami nachodziła go drzemka, czasami zupełne otrzeźwienie. Apetyt go opuścił, wraz z nim rozkosz życia. W końcu, pewnego dnia, stając prawie u szczytu zupełnego rozczarowania, Tracy powiedział do siebie — zaczerwieniwszy się, gdy mówił: „Gdyby ojciec wiedział, jak się nazywał w Ameryce — to — hm, — obowiązek mój względem ojca wymaga, żebym go o tem zawiadomił. Nie mam prawa unieszczęśliwiać go we dnie i w nocy. Wystarczy, że ja wezmę brzemię nieszczęścia całej rodziny. Naprawdę powinien wiedzieć, jak się nazywam w Ameryce.” Przez chwilę zastanawiał się nad tem, potem w myśli ułożył następujący kablogram:
„Moje amerykańskie nazwisko jest Howard Tracy”.
To będzie dość wymowne. Ojciec powinien zrozumieć te słowa tak, jak on chciał, by były zrozumiane — że jest pełnem miłości życzeniem syna uszczęśliwić starego ojca choć na chwilę.
Śledząc bieg swoich myśli, Tracy powiedział sobie: „O, ale jeżeli odpowie mi, żebym wracał, to ja — ja nie będę mógł — nie powinienem tego robić. Zacząłem spełniać misję, i nie mam prawa tchórzliwie zawracać z drogi. Nie, nie, nie powinienem wracać do domu, ja — ja nie chcę wracać”.
Po pauzie:
— Hm, przypuśćmy jednak, że pewne okoliczności zmuszają mię do powrotu. Ojciec mój jest stary i może zażądać odemnie, aby pomógł mu wejść na wzgórek, pochylony ze wschodu ku zachodowi jego życia. Hm. Pomyślę nad tem. No tak, oczywiście, nie powinienem tu zostawać! Hm, mógłbym mu wskazać drogę — i towarzyszyć mu kawałek, i uspokoić go w ten sposób...
Poczem druga pauza.
— A jednak, gdyby zażądał mego powrotu — o Boże! dom! jak to brzmi dla mnie! trzeba wybaczyć człowiekowi, że od czasu do czasu ma ochotę ujrzeć dom!
Wszedł do jednego z urzędów pocztowych na tej ulicy i zetknął się poraz pierwszy z tem, co Barrow nazywał „zwykłą waszyngtońską uprzejmością”, gdzie „człowieka traktują, jak włóczęgę, dopóki się nie dowiedzą, iż jest członkiem kongresu. Wtedy skaczą przed tobą”. W biurze siedział siedemnastoletni smarkacz, zajęty sznurowaniem trzewika. Nogę oparł na krześle, a plecami był zwrócony do okienka. Spojrzał przez ramię, podał blankiet Tracy i wrócił do trzewika. Tracy skończył pisać, czekał, czekał, czekał, aż skończy, ale on zdawał się nigdy nie skończyć. Wreszcie Tracy spytał:
— Może pan przyjąć mój telegram?
Młodzieniec spojrzał przez ramię i powiedział gestem, nie słowami:
— Czy nie przypuszcza pan, że przy odrobinie dobrej woli mógłby pan chwilę poczekać?
Jednak ostatecznie zasznurował trzewik, podszedł, wziął telegram i zdumiony spojrzał na Tracy. Zdawało się Tracy, iż w spojrzeniu jego było coś graniczącego z szacunkiem, nawet z uniżonością, ale od tak dawna nie spotykał się z niczem podobnem, iż nie był tego pewien. Młokos przeczytał głośno telegram z zadowoleniem w głosie i w twarzy.
— Earl of Rossmore! Byczo! zna go pan?
— Tak.
— Aha! a on pana?
— No, oczywiście.
— Hm! powiadam!... A odpowie panu?
— Przypuszczam.
— Czy aby?... dokąd mam nadesłać odpowiedź?
— O, nigdzie... Przyjdę i odbiorę. Kiedy mogę się zgłosić?
— Nie wiem... Odeślę panu... Gdzie mam odesłać? Niech mi pan zostawi adres. Odeślę panu natychmiast po odebraniu.
Ale Tracy nie godził się. Zdobył pełen uniżenia szacunek i podziw „chłopców” i nie miał zamiaru pozbywać się tego cennego nabytku, co by się niechybnie stało, gdyby podał adres swego mieszkania. A więc raz jeszcze powtórzył, że zgłosi się po telegram i wyszedł.
Włóczył się długo, rozmyślając. Mówił sobie:
— Jest coś miłego w ludzkim szacunku. Zyskałem szacunek pana Allena i kilku innych jednie za swoje własne zasługi, za to, że wymłóciłem Allena. Chociaż i szacunek i uniżoność — jeżeli to jest uniżoność — są rzeczą miłą, to jednak uniżoność oparta o cień, o pozór, naprawdę wydaje się jeszcze milsza. Właściwie niema w tem żadnej zasługi, że ktoś koresponduje z earlem, a jednak ten smarkacz dał mi poznać, że jest to zasługa...
Telegram został wysłany do domu! Ta myśl sprawiała mu niewymowną ulgę. Szedł lżejszym krokiem. Serce jego przepełnione było szczęściem. Odrzucił wszelkie wahania i przyznał się przed samym sobą, że porzuci wszelkie eksperymenty i wróci do domu. Zbudziła się w nim chęć otrzymania odpowiedzi od ojca, a raz zbudzona rosła ze zdumiewającą szybkością. Poczekał godzinę, przechadzając się i usiłując zabić czas, ale nie mógł zainteresować się niczem, co mu wpadało w oczy. Wkońcu zjawił się znowu w urzędzie, pytając, czy odpowiedź nadeszła. Młodzieniec odpowiedział:
— Jeszcze nie. — Spojrzał na zegar. — Wątpię, czy nadejdzie dzisiaj.
— Dlaczego?
— No, bo jest już późno. Przecież niepodobna wiedzieć, co się dzieje z człowiekiem po drugiej stronie oceanu. Nie zawsze możesz go znaleść właśnie wtedy, kiedy ci jest potrzebny. Widzi pan, że dochodzi szósta, a tam u nich jest już porządnie późno
— Tak — powiedział Tracy. — Nie zastanowiłem się nad tem.
— Porządnie późno, wpół do jedenastej albo i jedenasta. Nie, dzisiaj nie otrzyma pan prawdopodobnie odpowiedzi.
Więc Tracy wrócił do domu na kolację.


ROZDZIAŁ XIV.

Wyziewy jadalni wydały mu się wstrętniejsze i bardziej przejmujące, niż dotychczas. Myślał z przyjemnością, że niedługo uwolni się od nich. Kiedy kolacja dobiegła końca, nie był w stanie powiedzieć, czy jadł cokolwiek, a z całą pewnością nie słyszał rozmowy. Serce tańczyło w nim przez cały czas, myśli odbiegały daleko, a w mózgu powstała wizja wspaniałego zamku ojca. Nie odsuwał jej. Nawet widok lokaji w aksamitach, — ów symbol hańbiący nierówności — miły był jego marzeniu. Po posiłku Barrow powiedział:
— Chodźcie ze mną. Zabawicie się.
— Doskonale. Dokąd?
— Do mego klubu.
— A jaki to klub?
— Dyskusyjny Klub Mechaników.
Tracy wstrząsnął się lekko. Nie powiedział, że był tam już kiedyś sam. Nie miał ochoty odnawiać tych wspomnień. Uczucia, które pierwszą jego wizytę w klubie przepełniały radością i zapałem, uległy stopniowej zmianie i spadły do tego poziomu, iż był w stanie myśleć o następnej wizycie tylko z uczuciem, bardzo mało przypominającem radość. Faktycznie, wstydził się trochę tam iść. Nie chciał, by wrażenie, wywarte przez tych ludzi na jego mózg nie uświadomiło mu wyraźnie różnicy, jaka w nim zaszła. Wolałby się trzymać zdaleka. Spodziewał się, że nie usłyszy nic, poza sentymentami, które będą rodzajem wyrzutu dla jego obecnego stanu ducha, a pragnął, by mu go wybaczono. Jednak nie chciał się do tego przyznać, nie chciał okazać, co czuje, z jaką niechęcią tam idzie. Zmusił się do pójścia z Barrow, obiecując sobie w duchu, że wyjdzie przy pierwszej sposobności.
Kiedy prelegent skończył swój odczyt, przewodniczący ogłosił obecnym, że otwiera dyskusję na temat poprzedniego zebrania p. t. „Amerykańska prasa“. Odszczepieniec zasmucił się, usłyszawszy to. Wiele wspomnień ożyło. Wolałby inny temat. Ale dyskusja się rozpoczęła, więc siedział i słuchał.
W toku dyskusji jeden z mówców, kowal, nazwiskiem Tompkins, zaczął oskarżać monarchów i lordów świata za to, iż z zimnym egoizmem bronią niezdobytych przez siebie godności. Mówił, że żaden monarcha, ani syn monarchy, żaden lord, ani syn lorda, nie powinien bez wstydu spoglądać w oblicze swego bliźniego. Powinien wstydzić się, iż zachowuje niezdobyte przez siebie tytuły, przywileje, majątki, z krzywdą innych ludzi. Wstydzić się, iż za wszelką cenę nieuczciwie włada tem wszystkiem, co ongiś krzywdą i rozbojem zostało wymuszone na ludzie każdego narodu. Powiedział:
— Gdyby znalazł się tu między nami lord, albo syn lorda, chętniebym z nim porozmawiał, starając się mu dowieść, jak brzydkiem i egoistycznem jest jego stanowisko. Starałbym się go namówić, żeby się go wyrzekł, spróbował żyć na równych prawach z innymi ludźmi, zarabiał na chleb, który je i nie dbał o szacunek, okazywany mu za jego sztuczne stanowisko, o poważanie, zaskarbione nie własnemi zasługami.
Tracy miał wrażenie, że słucha własnych wywodów, wypowiadanych w dyskusji ze swymi radykalnymi przyjaciółmi w Anglji. Było to, jakgdyby ukryty fonograf pochwycił jego słowa i przeniósł je do Ameryki, by go niemi pognębić w godzinę klęski i porażki. Każde słowo tego nieznajomego zdawało się wrzodem na sumieniu Tracy, a gdy nieznajomy ów zamilkł, Tracy czuł, iż cały stał się własnem swojem sumieniem z jednym wielkim wrzodem. Głębokie współczucie tego człowieka dla ujarzmionych i uciemiężonych miljonów Europy, które muszą znosić jarzmo garstki tych, którzy nad nimi panują — nie było niczem innem, jak tem, o co sam walczył. Współczucie i litość w głosie tego człowieka bliźniaczo przypominały mu litość i współczucie, goszczące w jego sercu i padające z jego warg ilekroć myślał o tych uciemiężonych.
Powrót do domu odbywał się w zupełnym milczeniu. Było to milczenie kojące dla uczuć Tracy. Za nic nie chciał go przerywać. Czuł się zawstydzony do szpiku kości. Powtarzał sobie:
— Jak bardzo jest to oczywiste! jak zupełnie niezbite! To nisko, podle, egoistycznie zatrzymać owe niezdobyte przez siebie zaszczyty — i — i — niech mię djabli!
— Co za idjotyzmy wyplatał ten Tompkins!
Wybuch ów pochodził od pana Barrow i był dla zdemoralizowanej duszy Tracy jak strumień orzeźwiającej wody. Były to najcenniejsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszał młody, wątpiący apostoł — gdyż wybieliły, jak śnieg, jego drażliwość, a to dobra usługa, jeżeli nie możesz się zdobyć na najlepszy z werdyktów — samoodpuszczenie.
— Chodźcie do mnie na fajkę, Tracy!
Tracy spodziewał się tego zaproszenia i przygotował z góry odmowę. Ale teraz przyjął je chętnie. Czy to podobna w sposób logiczny zbić rozpaczliwe słowa tego człowieka? Paliła go niecierpliwość usłyszeć, co powie Barrow. Wiedział, jak zacząć i zmusić go do mówienia: wystarczy zająć przeciwne stanowisko — to sposób niezawodny w stosunku do wszystkich ludzi.
— Co macie do zarzucenia Tompkinsowi, Barrow?
— O, przeoczenie jednego z czynników ludzkiej natury, chęć żeby inny zrobił to, czego się samemu nie chce robić...
— Czy uważacie...
— To, co uważam, bardzo jest proste. Tompkins jest kowalem; ma rodzinę; pracuje na akord; i ciężko pracuje; gadaniem nikt na chleb nie zarabia. Przypuśćmy, iż okaże się, że przez śmierć kogoś tam w Anglji Tompkins nagle staje się earlem. Pół miljona dochodu rocznie. Co wtedy?
— Hm... Zdaje mi się, że powinien się zrzec...
— Człowieku, on zagrabi to w jednej chwili!
— Naprawdę tak przypuszczacie?
— Przypuszczam? Nie, nie przypuszczam — wiem!
— Dlaczego?
— Dlaczego? bo nie jest warjat.
— Więc uważacie, że gdyby był szalony, to...
— Nie, tak nie myślę. Warjat czy nie warjat, Tompkis wyciągnąłby po to łapę. Każdy by to zrobił, każdy, kto żyw. A widziałem i umarłych, którzyby dlatego powstali z grobu. Ja pierwszy.
— To był balsam, ozdrowienie, spokój, pociecha, ukojenie! — Przypuszczałem, że jesteście przeciwnikami szlachectwa.
— Dziedzicznego, tak. Ale to drobnostka. Jestem wrogiem miljonerów, ale byłoby rzeczą niebezpieczną ofiarować mi takie stanowisko.
— Przyjęlibyście je?
— Opuściłbym pogrzeb największego wroga, by iść i przyjąć na siebie brzemię i odpowiedzialność miljonera.
Tracy zamyślił się chwilę, poczem powiedział:
— Nie wiem, czy dobrze zdaję sobie sprawę z waszego stanowiska. Mówicie, że jesteście przeciwni dziedzicznemu szlachectwu, ale gdyby przypadkiem...
— To przyjąłbym je? W jednej chwili. W całym tym klubie niema ani jednego mechanika, któryby zrobił inaczej. W całych Stanach Zjednoczonych nie znajdziecie adwokata, lekarza, wydawcy, blacharza, autora, tragarza, prezydenta kolei, świętego któryby nie skorzystał z takiej sposobności.
— Za wyjątkiem mnie! — miękko powiedział Tracy.
— Za wyjątkiem was! — Barrow z trudem wyrzucił te słowa. Dławiła go wzgarda. Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Zerwał się i spojrzał na Tracy ze złością i niezadowoleniem i powtórzył: — Za wyjątkiem was! — Obchodził go wkoło, przyglądając mu się to z tego, to z owego punktu. Od czasu do czasu dla ulżenia sobie wybuchał następującą formułą: — Za wyjątkiem was! — Wkońcu rzucił się na krzesło z miną człowieka, który ustępuje i powiedział:
— Wywraca flaki i łamie serce nad zdobyciem zarobku, który porządny pies by odrzucił, a chce wmówić, że gdyby miał sposobność grypsnąć earlostwo, to nie zrobiłby tego. Nie naciągajcie mię, Tracy, nie jestem tak silny, jak dawniej.
— Nie miałem zamiaru was naciągać, Barrow. Chciałem wam tylko powiedzieć, że gdyby do rąk wpadło mi earlostwo, to...
— No, gdybym był wami, to nie bolałaby mię o to głowa. Zresztą powiem wam, co byście zrobili. Czy jesteście inny, niż ja?
— No nie...
— Lepszy?
— Nie, — z pewnością nie...
— Taki, jak ja? no?...
— Doprawdy, pytacie tak obcesowo...
— Obcesowo? A cóż w tem obcesowego? Czy to takie zawiłe pytanie, albo wątpliwe? Zmierzcie nas obu jednakową miarą — miarą zasługi — a przyznacie przecież że pomocnik fabrykanta krzeseł, który zarabia dwadzieścia dolarów tygodniowo, żyje w kulturalnym kontakcie z ludźmi, stara się, trudzi, traci i zdobywa, był na wozie i pod wozem, jest trochę więcej wart od młodzieńca, który nie umie robić nic sensownego, nie umie zarobić, żeby żyć spokojnie i przyzwoicie, nie ma najmniejszego pojęcia o życiu i jego powadze, nie posiada innej kultury nad kulturę książek, które zdobią, ale nie kształcą człowieka. — Słuchajcie! jeżeli ja nie pogniewałbym się o earlostwo, to dlaczego, do djabła wy mielibyście to zrobić?!...
Tracy stłumił w sobie radość, chociaż miał ochotę podziękować panu Barrow za tę ostatnią uwagę. Nagle jakaś myśl uderzyła go, bo powiedział gwałtownie:
— Słuchajcie! Naprawdę nie jestem w stanie uchwycić kierunku waszych myśli — waszych zasad, jeżeli to są zasady. Są one bardzo zmienne. Jesteście przeciwnikiem arystokracji, a przyjęlibyście earlostwo, gdybyście mogli. Czy mam przez to rozumieć, iż nie bierzecie za złe earlowi, że jest i zostaje earlem?
— Oczywiście, że nie biorę...
— I nie mielibyście za złe Tompkinsowi, ani sobie, ani mnie, ani nikomu przyjęcia earlostwa, gdyby mu je ofiarowano.
— Oczywiście!
— A więc kogo właściwie winicie?
— Cały naród — masę i tłum, który gdziekolwiek bądź, w jakimkolwiek bądź kraju znosi hańbę, infamję i wstyd istnienia dziedzicznej arystokracji, do której nie mogę wejść na warunkach powszechnej równości i wolności.
— Przecież nie zawracacie sobie głowy tytułami, które nie są wyróżnieniem?
— Oczywiście. Mam zupełnie jasny pogląd na te rzeczy. Gdybym mógł wykorzenić system arystokratyczny przez nieprzyjmowanie jego godności — byłbym nędznikiem, przyjmując je. A gdyby dostatecznie liczebne masy chciały się do mnie przyłączyć dla obalenia arystokracji, byłbym również nędznikiem, nie chcąc im dopomóc.
— Zdaje mi się, że rozumiem. Tak, pochwyciłem waszą myśl. Nie winicie tych nielicznych szczęśliwców, którzy dla zrozumiałych powodów nie chcą opuszczać wygodnych gniazdek, w których się porodzili, ale gardzicie wszechmocnym i głupim tłumem, który pozwala na istnienie tych gniazd.
— To właśnie, to właśnie. Potraficie skapować prostą rzecz, kiedy nad nią trochę popracujecie.
— Dzięki.
— Niema za co. Dam wam jedną radę: Kiedy wrócicie do siebie i przekonacie się, że naród wasz gotów jest zmyć tę zadawnioną hańbę, przyłóżcie do tego rękę. Ale jeżeli do tego nie dojdzie, a nawinie wam się sposobność zostania earlem, nie bądźcie głupi i przyjmijcie.
Tracy odpowiedział z powagą i zapałem:
— Zrobię to, jako żywo!
Barrow roześmiał się.
— Nigdy nie widziałem takiego człowieka. Zaczynam podejrzewać, że macie sporo wyobraźni. Przy was to najgłupsze widzimisię odrazu staje się rzeczą realną. Wyglądaliście przed chwilą, jak gdyby nie było w tem nic dziwnego, że otrzymacie earlostwo.
Tracy poczerwieniał.
Barrow dodał:
— Earlostwo! A tak, bierzcie, jeśli wam dadzą! Ale tymczasem będziemy skromni, a jeśli uda się wam dostać posadę nadzorcy napychacza kiełbas na sześć lub osiem dolarów tygodniowo, słusznie zamienicie niepewne earlostwo na zeszłoroczny kalendarz i zabierzecie się do napychania kiełbas.


ROZDZIAŁ XV.

Tracy udał się na spoczynek znowu szczęśliwy, znowu uspokojony. Ważył się na wielkie rzeczy — to przemawiało za nim, powtarzał sobie; walczył jak mógł, biorąc pod uwagę wszystkie przeciwności — to również przemawiało za nim; poniósł klęskę — oczywiście nie było w tem nic dyskredytującego go. Poniósłszy klęskę miał prawo wycofać się z honorami wojskowemi, wolny od przesądów co do wartości w świecie sfery, w której się urodził. Dlaczegóżby nie? nawet rozjuszony republikanin, Barrow, zrobiłby to samo. Tak, sumienie jego uspokoiło się znowu.
Zbudził się trzeźwy, szczęśliwy, pełen oczekiwania na telegram. Urodził się arystokratą, przez jakiś czas był demokratą, teraz nanowo przeistoczył się w arystokratę. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że ta ostatnia przemiana była nietylko intelektualną, ale obejmowała również jego odczucia. Dziwiło go również, iż te odczucia były o wiele mniej sztuczne od tych, którym się poddawał w ostatnich czasach. Gdyby się był nad tem zastanowił, zauważyłby również, że stał się nieco sztywniejszy i wyżej nosił głowę. Wszedłszy na parter, na progu jadalni, w rogu hallu, oświetlonym niepewnym światłem, spostrzegł starego Marsha, który kiwał na niego palcem, dając mu znak, żeby się zbliżył. Krew wystąpiła na policzki Tracy, i spytał tonem obrażonej godności, prawie książęcej:
— Czy to na mnie?
— Tak.
— Co pana do tego skłania?
— Chciałbym pomówić z panem prywatnie.
— To miejsce jest dla mnie aż nadto prywatne.
Marsh był zdumiony i niezbyt uradowany. Zbliżył się i powiedział:
— To będę mówił publicznie, jeśli pan woli. Chociaż nie leżało w moich intencjach...
Stołownicy z zainteresowaniem spojrzeli.
— Mów pan. O co panu chodzi?
— Hm... czy nie zapomniał pan czasem pewnej rzeczy?
— Ja? Chyba nie.
— Czyżby? To pomyśl pan chwilę.
— Nie chcę myśleć. To mnie nie obchodzi. Jeśli zaś obchodzi to pana, proszę powiedzieć.
— Dobrze więc — powiedział Marsh, podnosząc głos do zlekka gniewnego tonu — pan zapomniał onegdaj uiścić należności, jeśli pan chce usłyszeć to publicznie.
O tak, spadkobierca miljona dochodu rocznie, marzył i rozpaczał, zapomniawszy o tych nędznych trzech czy czterech dolarach. Za karę rzucono mu to w twarz w obecności tych — ludzi, na obliczu których świtał wyraz okrutnego zadowolenia z takiego obrotu sprawy.
— To wszystko? Bierz pan pieniądze i uspokój swoje obawy.
Ręka Tracy energicznym ruchem zanurzyła się w kieszeni. Zanurzyła, ale nie wynurzyła z powrotem. Na twarzy jego wystąpiły rumieńce. Otaczające go oblicza zdradzały zainteresowanie, a niektóre wyraźną radość. Nastąpiła przykra pauza, poczem Tracy z trudem wyrzucił z siebie słowa:
— Zostałem ograbiony!
Oczy starego Marsha zapaliły się hiszpańskim ogniem i zawołał:
— Ograbiony? Czyżby? Tak pan śpiewa? To stara piosenka; zbyt często słyszano ją w tym domu. Każdy ją nuci, kto nie może znaleźć pracy, albo nie chce pracować, skoro ją znajdzie! Rusz się tam kto po pana Allena, niech no ją nam zatrąbi! Na niego teraz kolej, bo wczoraj i on zapomniał? Stawiam na to!
Jedna z murzynek zbiegła ze schodów blada jak szczawik, wołając wzruszona i przerażona:
— Massa Marsh! massa Allen uciec!
— Co?
— Tak! i wyczyścić swoja pokój na czysto. Zabrać obie ręczniki i mydło!
— Łżesz flądro!
— Prawda mówić, prawda! i massa Sumnersa trzewiki zabrać, i massa Naylorsa brudną koszulę...
Tymczasem gniew pana Marsha doszedł do stopnia wrzenia. Zwrócił się do Tracy:
— Odpowiedz pan — zapłacisz?
— Dziś jeszcze, ponieważ panu na tem zależy...
— Dzisiaj co? Niedziela, a pan nie ma roboty? To lubię. A skądże to weźmie pan pieniądze?
Tracy zniecierpliwił się znowu. Postanowił wywrzeć wrażenie na tych ludziach.
— Czekam na kablogram.
Stary Marsh aż zachłysnął się ze zdumienia. Pomysł był tak niewiarygodny, tak wspaniały, że w peirwszej chwili nie był w stanie słapać tchu. Kiedy wróciła mu możność, wybuchnął drwiąco:
— Kablogram — pomyślcie no, panowie i panie, on oczekuje kablogramu! On oczekuje kablogramu — ten okpisz, ten drapichrust, ten wydrwigrosz! Od ojca — hę? Tak — niewątpliwie. Dolara lub kilka słów — no tak, taką drobnostkę — o to im nie chodzi, o to dobrzy ojcowie nie dbają! Jego ojciec jest — no, już ja wiem, kim jest ten ojczulek...
— Mój ojciec jest angielskim earlem!
Tłum oniemiał — oniemiał, usłyszawszy bezczelność tego półgłówka. Poczem wybuchnął śmiechem, aż szyby w oknach zadrżały. Tracy zbyt był podniecony, żeby zdać sobie sprawę, że popełnił szaleństwo. Powiedział:
— Zdaleka, proszę. Ja...
— Chwilę, mylordzie. — Marsh ukłonił się nisko. — Dokąd mylord zmierza?
— Na telegraf. Proszę mnie puścić.
— Przebacz mi, mylordzie. Ale zostaniesz, gdzie stoisz.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że nie od wczoraj prowadzę jadłodajnię. To znaczy, że nie jestem z takich, co to dadzą się nabrać pierwszemu lepszemu półgłówkowi, który tu przyjeżdża, bo w domu niema co żreć. To znaczy, że nie może pan drwić...
Tracy zrobił krok w kierunku starego, ale pani Marsh zerwała się wołając:
— Nie rób tego, panie Tracy, błagam!
Zwróciła się do męża, mówiąc:
— A ty umityguj swój język. Co zrobił, że go tak traktujesz? Czy nie widzisz, że ze zmartwienia i strachu postradał zmysły? Nie jest odpowiedzialny...
— Dziękuję za pani dobroć, pani Marsh, ale nie postradałem zmysłów. I gdybym mógł uzyskać prawo tylko udać się na telegraf...
— Nie uzyska go pan! — krzyczał pan Marsh.
— ...lub posłać kogo...
— Posłać! To przeszło wszystko! jeżeli znajdzie się kto dość głupi na to, żeby spełnić podobne idjotyczne polecenie...
— Oto pan Barrow. On zrobi to dla mnie. Barrow...
Wybuchnął wulkan okrzyków:
— Słuchajcie. Barrow, on czeka na kablogram!
— Kablogram od ojca, wiecie?
— Tak, kablogram od figowca!
— Słuchajcie, Barrow, to jest earl! Zdejmijcie kapelusz, zrzućcie przed nim marynarkę...
— Tak, przyjechał, ale zapomniał zabrać korony, którą nosi w niedzielę. Dał kablogram do papy, żeby mu ją przysłał!
— Kopnijcie się po kablogram, Barrow! Jego Królewska Mość trochę dziś kuleje...
— Milczeć! — zawołał Barrow. — Dajcie mu się wygadać. — Odwrócił się i powiedział z pewną surowością: — Co się z wami dzieje, Tracy? Coście za głupstwa gadali? Powinniście byli mieć więcej sensu!
— Nie mówiłem żadnych głupstw. I jeżeli zechcielibyście iść na telegraf...
— Ech, nie gadalibyście! Jestem waszym przyjacielem w szczęściu i w biedzie, w oczy i za oczy, w każdej rozsądnej sprawie. Ale straciliście głowę, jak widzę, a to gadanie o kablogramie...
— Ja pójdę!
— Dziękuję z całego serca, Brady. Dam wam pieniądze, polecenie. Lećcie i przynieście! Zobaczymy!
Brady poleciał. Natychmiast w tłumie zapanowało milczenie, co oznacza, iż niepewność i nieufność upadły. Możnaby je wyrazić słowami: „Być może, że spodziewa się kablogramu; być może, że ma gdzieś ojca; być może, że postępowaliśmy zbyt pospiesznie, zbyt niegodnie”. Głośna rozmowa ścichła; potem ustały szepty, szmery, westchnienia. Tłum rozsypał się; ci i owi dążyli do stołów z jedzeniem. Barrow starał się przyciągnąć również i Tracy. Ale tamten odpowiedział:
— Nie teraz, Barrow, za chwilę...
Pani Marsh i Hattie starały się namówić go łagodnie i uprzejmie. Ale bronił się:
— Wolę zaczekać, aż wróci...
Nawet stary Marsh zaczął się obawiać, iż był nieco za „twardy”, jak zwykł się wyrażać w głębi duszy; opanował się i ruszył do Tracy z wyrazem zaproszenia w oczach. Ale Tracy uprzedził go gestem bardzo niedwuznacznym i wymownym. Poczem nastąpił najcichszy kwadrans, jaki pamiętano w tym domu o tej godzinie. Nastrój był tak cichy i uroczysty, że jeżeli komuś filiżanka wyślizgnęła się z rąk i uderzyła o spodek, ludzie wzdrygali się, a wszelki gwar zdawał się tak nie na miejscu, jak gdyby czekano na ustawienie trumny i wejście karawaniarzy. Kiedy nareszcie usłyszano na schodach kroki pana Brady, nastrój stał się nie do zniesienia. Każdy podniósł się z miejsca i zwrócił ku drzwiom, w których stał Tracy; poczem mimowoli uczynił parę kroków w tym kierunku i zatrzymał się. Kiedy tak patrzyli, wszedł młody Brady i wręczył Tracy do rąk — zupełnie wyraźnie kopertę. Tracy rzucił dumne, zwycięskie spojrzenie na widzów, aż jeden po drugim spuścili oczy, zwyciężeni, przybici. Poczem rozerwał kopertę i spojrzał na treść. Żółty papier wypadł mu z rąk na podłogę, twarz pobladła. Przeczytał tylko jeden wyraz:
— „Dzięki”.
Miejscowy humorysta, wielki chuderlawy Billy Nash, dychtownik portowy, stał w głębi. Pośród uroczystej ciszy, która zapanowała teraz w jadalni w wielu sercach wzbudziło współczucie, Billy Nash zaczął chlipać, przyłożył chustkę do oczów, i ukrywszy twarz na ramieniu najskromniejszego chłopca w całem towarzystwie, kowala okrętowego załkał: „Papciu, jak mogłeś!” becząc jak niemowlę, jeżeli możecie sobie wyobrazić niemowlę z rozdzierającym głosem osła.
Naśladowanie płaczu dziecka było tak wspaniałe, skala jego tak rozległa, a widok Billa Nash tak śmieszny, iż powaga chwili zniknęła jakby wymieciona przez huragan i wszyscy przyłączyli się do ogólnego śmiechu, któremu zawdzięczano ten spektaktl. Poczem mały tłumek zaczął się mścić — mścić za przykrość i obawę narzuconą sobie zbyt pośpiesznie przed chwilą. Nieszczęsną ofiarę szczuto, wywoływano, szarpano, jak psy schwytanego kota. Ofiara odpowiadała zaczepkami i wyzywaniem, odnoszącem się do wszystkich, co tylko ożywiało i urozmaicało sport. Ale kiedy zmienił taktykę i zaczął wyzywać napastników po nazwisku, zabawa przestała być interesującą.
Ostatecznie Marsh chciał zabrać głos, ale Barrow powiedział:
— Mniejsza o to. Zostawcie go. Macie z nim tylko pieniężne porachunki. Sam to ureguluję!
Przerażona i zmieszana gospodyni, rzuciła mu wdzięczne spojrzenie za obronę krzywdzonego pensjonarza; zaś ulubienica całego domu, istny szkopek, w taniek, zachwycającej sukience świątecznej, posłała mu pocałunek dłonią i powiedziała z najczulszym uśmiechem i słodkim pochyleniem głowy:
— Jesteś tu jedynym człowiekiem, i chylę przed tobą głowę, najdroższy stary gracie!
— Wstydź się, Kiziu! Jak ty się wyrażasz! nigdy nie widziałam takiego dzieciaka!
Wiele trzeba było argumentów i perswazyj, to znaczy pieszczot, mówiąc bez przenośni, żeby zmusić Tracy do spożycia śniadania. Twierdził z początku z uporem, że już nigdy nic nie zje w tym domu. I dodał, iż spodziewa się, że dość jest mężczyzną, by módz umrzeć z głodu, jeżeli razem z chlebem każą mu jeść zniewagi.
Kiedy skończył śniadanie, Barrow wziął go do swojego pokoju, nabił mu fajkę i powiedział:
— No stary, zwińcie już swój sztandar bojowy. Nie jesteście między wrogami. Musicie być trochę zgnębieni swemi kłopotami, to prawda, ale nie dajcie im się opanować więcej niż potrzeba. Gońcie ze swoich myśli precz wszystkie troski — przez uszy, oczy, jak się da! To najzdrowsza rzecz, na jaką stać człowieka. Myślenie o troskach, to śmierć, śmierć, że użyję najłagodniejszego wyrażenia. Musisz zachować pogodę umysłu — musisz!
— O, biada mi!
— Przestańcie! Czuję w tem czystą rozpacz! Powinniście o tem myśleć, jakby to były wesołe rzeczy!
— Łatwo wam mówić, Barrow, ale w jaki sposób mam rozerwać, rozweselić i zabawić duszę, zgnębioną ciosem, którego się nie spodziewała, o którym nie śniła. Nie, nie, sama myśl o zabawie jest dla mnie niemożliwa! Mówmy o śmierci i pogrzebach!
— Nie teraz — w każdym razie. Toby znaczyło opuścić ręce. A my nie opuszczamy jeszcze rąk. Zabawię was. Posłałem Brady po to, co potrzeba, nim skończyliście śniadanie.
— Doprawdy? A co to takiego?
— O, to dobry znak — ciekawość. Jeszcze nic straconego dla was!


ROZDZIAŁ XVI.

Brady zjawił się z pudłem, poczem wyszedł, mówiąc:
— Kończą jeszcze jeden, ale zaraz po skończeniu przyniosą.
Barrow wyjął z pudła nieoprawny portret olejny wielkości stopy kwadratowej, bez komentarzy umieścił w odpowiedniem świetle i sięgnął po następny, rzuciwszy przelotne spojrzenie na Tracy. Wyraz kamiennej powagi w obliczu Tracy nie zmienił się; młodzieniec nie zdradził najmniejszego zainteresowania. Barrow umieścił drugi portret obok pierwszego, a sięgając po trzeci, rzucił jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie. Kamienne oblicze złagodniało nieco. Numer trzeci zmusił upiora do uśmiechu, numer czwarty precz wygnał obojętność, numer piąty wywołał wybuch śmiechu, który brzmiał jeszcze w całej pełni, gdy wyjmowano numer czternasty.
— Zuch jesteście! — powiedział Barrow. — Widzicie, że i wy potraficie się zabawić.
Obrazy były ohydne w barwach i niegodziwe w wyrazie i rysunku. Ale rysy wywołujące animozję i śmiech, były z rodzaju tych, których całkowita siła nie umiejscowiła się w jednym portrecie, ale wymagała koniecznego potwierdzenia na innych obrazach. Jeden jaskrawo ubrany rękodzielnik w pozie uroczystej, z ręką na armacie, stojący na brzegu morza, z okrętem w głębi, to tylko paskudztwo; ale kiedy człowiek zobaczy tę samą armatę i ten sam okręt na czternastu obrazach zebranych razem, i zawsze innego rękodzielnika na warcie — trudno się nie śmiać.
— Wyjaśnijcie mi, wyjaśnijcie to zboczenie! — wołał Tracy.
— Nie są one dziełem jednego intelektu, ani jednego talentu — ale oba te czynniki składają się na te cuda. Są one kolaboracją; jeden artysta maluje postać, drugi akcesorja. Malarz postaci jest to szewc, niemiec, mający nieprzezwyciężony pociąg do sztuki, drugi to prostoduszny stary amerykański marynarz, którego możliwości są ściśle ograniczone do okrętu, armaty i plamy skamieniałego morza. Malują te rzeczy pod dwudziestu pięciu nazwiskami i dostają po sześć dolarów od sztuki, a namalować mogą po dwie sztuki dziennie, jeżeli nachodzi na nich to co nazywają tuman, czyli — natchnienie.
— I ludzie rzeczywiście płacą za te potwarze?
— Rzeczywiście, i do tego chętnie! A ci twórcy poronionych płodów mogliby podwoić ilość swoich arcydzieł, malując od czasu do czasu niewiastę, gdyby kapitan Saltmarsh potrafił zamiast armaty namalować konia, pianino, albo gitarę. Faktycznie, jego armaty są nieco nużące dla rynku. Nawet dla rynku męskiego. Tych czternastu odbiorców nie są zupełnie zadowoleni. Jeden jest stary „niepodległościowy” żołnierz, zamiast armaty chciałby mieć kolubrynę; drugi jest majtkiem na parowcu i chciałby mieć parowiec zamiast okrętu, itd., itd.. Ale kapitan nie potrafi namalować parowca, któryby był podobny, zaś kolubryna leży daleko poza jego możliwościami artystycznemi.
— Jest to najdziwniejszy sposób rozboju, jaki znam. Nigdy nie słyszałem o czemś podobnem. To ciekawe.
— Tak, tacy to są ci artyści! Są to ludzie zupełnie uczciwi i szczerzy. Ten stary marynarz jest głęboko religijny, z oddaniem studjuje Biblję. Nie znam człowieka o lepszem, bardziej gołębiem sercu, jak ten stary poczciwiec Saltmarsh, chociaż chwilami przeklina brzydko.
— Wydaje mi się wspaniały. Chciałbym go poznać, Barrow!
— Będziecie mieli sposobność. Zdaje mi się, że idą.
Artyści przybyli i zamienili serdeczny uścisk dłoni. Niemiec był wysoki, nieco otyły, z głową łysą, uprzejmym wyrazem twarzy i miłemi manierami. Kapitan Saltmarsh miał około lat sześćdziesięciu, był wysoki, wysmukły, doskonale zbudowany, z czarnemi jak węgiel włosami i zarostem; chód i postawa zdradzały decyzję, energję, ufność. Jego kościste ręce i przeguby pokryte były znakami tatuowanemi, a gdy rozchylał wargi, ukazywały się białe, nieskazitelne zęby. Głos miał głębokie tony dołu organów, i wprawiłby w drżenie płomień gazowy na odległość pięćdziesięciu jardów.
— To wspaniałe obrazy! — powiedział Barrow. — Właśnie je podziwialiśmy.
— To parzo mile, parzo pan lubić te obrazy — z głębokiem zadowoleniem powiedział Handel, niemiec. — A panu, panie Tracy, i panu się to podobało?
— Mówię szczerze, że nigdy nie widziałem nic podobnego!
— Schön! — zawołał z zachwytem niemiec. — Ślisys, kapitanie!! Oto tszentelmen chwalić nasza praca!
Kapitan był również zachwycony.
— Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni za komplement, aczkolwiek nie jest on teraz rzeczą tak rzadką, jak wtedy, kiedyśmy jeszcze nie byli znani...
— Czasami trudno zdobyć uznanie...
— To właśnie. Nie wystarczy umieć ściągnąć liny, trzeba, żeby mat uwierzył, że to potrafisz! Tak się robi reputacja. Dobre słowo powiedziane w odpowiednim czasie — takie słowo stawia cię na nogi. A niech zło spotka tego, kto ma złe myśli — jak mówi Izaak.
— To bardzo wzniosłe i określa istotę rzeczy — powiedział Tracy.
— Gdzie studjował pan malarstwo, kapitanie?
— Nigdzie nie studjowałem. Mam wrodzone zdolności.
— Urodził się z tą armatą. On nie ma z tem nic do roboty, to jego genjusz robi za niego. Zasypia, bierze pendzel do ręki, a armata sama się robi. Gdyby umiał robić Klavier, albo gitarę, albo konia — to byłaby fortuna, heiliger Johannis, to byłaby fortuna!
— To prawdziwa klęska, że interesowi szkodzą i ograniczają go...
Teraz kapitan wpadł w lekkie podniecenie:
— Pan powiedział, panie Tracy! właśnie ograniczają! Patrzno pan. Ten tutaj, na numerze jedenastym, jest kopaczem, znakomitym kopaczem. Chciałby mieć kopaczkę na obrazie. Tam, gdzie jest armata. Obszedłem tę trudność mówiąc mu, że armata jest naszym znakiem fabrycznym, że tak powiem — dowodzi, że jest naszem dziełem; i obawiam się, że gdybyśmy ją opuścili, ludzie nie wiedzieliby, że jest to Saltmarsh — Handel artykuł — czyby pan...
— Ależ, kapitanie, pan siebie krzywdzi! Kto raz widział dzieło Saltmarsh-Handel, nigdy nie da się nabrać na falsyfikat! Obnaż go, złup, ograb ze wszystkich szczegółów, za wyjątkiem barw i wyrazu twarzy, a każdy pozna odrazu, stanie oniemiały z bałwochwalczego zachwytu...
— O, co czuję, słysząc podobne pochwały!
— ...mówiąc sobie to, co już powiedział kilkakrotnie: sztuka Saltmarsh-Handel jest sztuką odmienną; niema nic w górze na niebie, ani tu na ziemi, coby przypominało...
— Nur hören Sie einmal! Nikdy w szyciu nie sliszalem tak mile slofa!
— Więcem mu wybił z głowy kopaczkę, panie Tracy, i ustąpił, ale prosił, żeby mu dorysować katafalk, bo jest też i karawaniarzem. Ale ja nie potrafię namalować i katafalku. Stoimy więc na martwym punkcie. I to samo dzieje się z kobietami. Lubią one słodziutkie obrazy...
— Czy ten genre zależy od akcesorjów?
— Tak; armata, kociak lub inny jaki drobiazg umieszczony w głębi daje odpowiedni efekt. Moglibyśmy robić kokosowe interesy z kobietami, gdybyśmy potrafili malować odpowiednie tło. Ale one nie dbają o artylerję nawet na tyle... to moja wina! — dodał kapitan z westchnieniem. — Andy wywiązuje się doskonale ze swego zadania — powiadam panu, to artysta do szpiku kości!
— Tość, tość, staruszku! Zafse tak mufi o mnie! — z zadowoleniem przerwał mu niemiec.
— Spojrzyj pan sam na jego dzieło. Czternaście portretów na jednej kupie. A niema dwóch podobnych.
To prawda. Nie zauważyłem tego przedtem. To zdumiewające — to wyjątkowe, co?
— Tak mi się wydaje. To właśnie jest właściwością Andy — on odróżnia. Odróżnienie kradnie Czas — psalm czterdziesty dziewiąty — ale mniejsza o to, jest to rzecz uczciwa i ostatecznie popłaca.
— Tak, pan Handel jest niezrównany w chwytaniu podobieństwa, to trzeba przyznać; ale — zastrzegam się, że bynajmniej nie krytykuję — ale czy technika pańska nie jest zbyt surowa?
Uwaga ta niewymownie przejęła kapitana. Pozostał chwilę nieruchomo, poczem mruknął do siebie:
— Technika, technika, politechnika, pyrotechnika — tak... hm — to coś jakby ognie sztuczne — zbyt jaskrawe...
Poczem powiedział z powagą i ufnością:
— Tak, macha pędzlem trochę nazbyt szczodrze. Ale oni wszyscy to lubią — tem stoi cały interes. Weźcie choćby ten numer dziewiąty. Eran, rzeźnik. Wchodzi do pracowni tak ponury w barwach, jak tylko można dobie wyobrazić; spojrzyjcie na niego teraz! Wygląda, jakby miał gorączkę! A rzeźnika cieszy to nieskończenie. Pracuję właśnie nad szkicem do wianka kiełbas, który mam powiesić na armacie, ale naprawdę wątpię, czy potrafię to zrobić. Jeżeli mi się uda — rzeźnik jest nasz!
— Niewątpliwie pański konfident — chciałem powiedzieć, pański współtowarzysz — jest to wielki kolorysta...
— O, danke schön!
— ...jest to niezwykły kolorysta; kolorysta, mogę to śmiało stwierdzić — nie mający naśladowcy ani tu, ani zagranicą; przytem ma on niezwykle śmiałe i dobre touch’e-touch’e, powiedziałbym niczem taran; a przytem ma manjerę tak romantyczną, przedziwną, tak niezwykłą, tak ad libitum, tak prostoduszną, że że... pan jest impresjonistą, prawda?
— Nie — poprostu odpowiedział kapitan. — Andy jest presbiterjaninem.
— To tłumaczy wszystko; w pańskiej sztuce jest coś boskiego, coś uduchowionego, niepokojącego, tęsknego, tajemniczego w bezkresie horyzontu, w niejasnym poszepcie przestrzeni barwy ultramaryny, w przenikliwym katakliźmie niespłodzonego przestworu, och, jeżeli pan, czy pan malował kiedy farbą klejową?
Kapitan odpowiedział energicznie:
— On nie! ale jego pies...
— Nie, to nie był mój pies!
— Przecież mówiłeś, że to twój pies!
— Nie, kapitanie...
— To był biały pies, prawda? z podwiniętym ogonem i naderwanym uchem...
— Daj mu pokój, zostaw! To był parzo mili pies! O, to djabla! ten pies...
Nigdy nie widziałem podobnego człowieka. Zacznij mówić o psie, a będzie się kłócił przez cały rok. Niech mnie djabli, jeślim nie był świadkiem, że kiedyś przez dwie i pół godziny gadał o tem samem.
— Zgaduję, kapitanie — powiedział Barrow — że chodziło o katafalki.
— Nie, panie, nie o katafalki. Poprostu kłócił się ze mną.
— Nie rozumiem, jak pan mógł to wytrzymać.
— Musiałbyś i pan wytrzymać, gdybyś żył z Andy. Ale to jego jedyna przywara.
— Czy nie boi się pan nią zarazić?
— O, nie! — spokojnie odrzekł kapitan. — Myślę, że o to niema obawy.
Artyści pożegnali się nagle. Poczem Barrow położył rękę na ramieniu Tracy, mówiąc:
— Spojrzyj mi w oczy, mój chłopcze! Spokojnie, spokojnie! Tak stało się, jak myślałem, to znaczy tak, jak się spodziewałem; uspokoiłeś się, chwała Bogu. Mózg macie w porządku. Ale nie róbże tego więcej — nawet na żarty. To nic mądrego. Nie uwierzyliby wam nawet, gdybyście byli synem earla. Nie mogliby w to uwierzyć — wiecie? Co na was naszło, żeby stroić takie fochy? Ale mniejsza o to; nie mówmy o tem więcej. Zrobiliście omyłkę. Sami to widzicie.
— Tak. Popełniłem błąd!
— Ale wygnajcie to już z myśli. Drobnostka. Urządzimy to jakoś. Zbierzcie się w kupę, nie dąsajcie się, nie traćcie nadziei. Stoję za wami — macie się o coś oprzeć — nie bójcie się niczego!
Kiedy Tracy wyszedł, Barrow czas jakiś chodził po pokoju niepewnym krokiem. Mówił do siebie:
— Niepokoi mnie. Nigdy nie popełniłby podobnej omyłki, gdyby go nie wyprowadzono z równowagi. Ale wiem, do czego może doprowadzić człowieka brak pracy i widoków na przyszłość. Z początku szarpie mu wnętrzności, a potem budzi dumę; troski robią resztą — i człowiek jest gotów. Muszę pomówić z tymi ludźmi. Jeżeli mają w sobie jakieś ludzkie instynkty, a mają je w głębi duszy — będą dla niego łagodniejsi, wiedząc, że mu się pomieszało we łbie. Ale muszę mu znaleźć robotę. To najlepsze lekarstw na taką chorobę. Biedak! Jest tu sam jeden, bez przyjaciół...


ROZDZIAŁ XVII.

Zaledwie Tracy został sam, humor opuścił go, a przed oczyma stanęła cała nędza jego położenia. Wystarczało, że był bez grosza, zdany na łaskę stolarza meblowego. Ale szaleństwo proklamowania siebie synem earla przed niedowierzającym i drwiącym tłumem, a jako uwieńczenie tego czynu pogarda i poniżenie — sama myśl o tem była o wiele boleśniejsza. Postanowił nigdy już nie grać roli syna earla wobec niepewnego audytorjum. Odpowiedź ojca był to cios, którego nie mógł pojąć. Chwilami przychodziło mu na myśl, że ojciec przypuszcza, iż z łatwością znalazł pracę w Ameryce i przez zimne, twarde, pełne rozczarowań doświadczenie życiowe wyleczy się z radykalizmu. Teorja ta wydała mu się najbardziej prawdopodobną, nie mogła go jednak pocieszyć. Więcej podobało mu się przypuszczenie, iż po tym kablogramie nastąpi drugi, wzywający go do powrotu do domu. Czy ma napisać i zwinąć sztandary i prosić o pieniądze na bilet? O, nie, tego nigdy nie zrobi! W każdym razie nie teraz! Ten kablogram nadejdzie, napewno nadejdzie! A więc przez cały tydzień chodził od jednego urzędu telegraficznego do drugiego, dopytując się, czy niema kablogramu dla Howarda Tracy? Nie, nie było. Tak odpowiadano mu z początku. Później mówiono mu to, zanim zdążył rzucić pytanie. Potem wreszcie na jego widok kiwano niecierpliwie głową. Wstydził się już dowiadywać...
Teraz pogrążył się w najgłębszą rozpacz, gdyż im silniej Barrow starał się znaleźć mu pracę, tem beznadziejniejsze zdawały się wszelkie możliwości. Powiedział więc do Barrowa:
— Słuchajcie! Przyznam wam się do jednej rzeczy. Doszedłem teraz do tego, że nietylko przed samym sobą chcę uczuć, że jestem nędzną istotą, pełną fałszywej dumy, ale chcę również przyznać się do tego przed wami. Pozwoliłem wam harować, szukając dla mnie pracy, kiedy właściwie przez cały ten czas możliwość znalezienia jej leżała mi pod ręką. Wybaczcie mi moją dumę — to znaczy marne jej resztki. Już jej niema, i jeżeli co potworni artyści poszukują kompana — jestem do ich usług. Wyzbyłem się bowiem wstydu.
— Nie?! Naprawdę umiecie malować?
— Oczywiście nie tak źle, jak oni. Nie, do tego nie mam pretensji — nie jestem genjuszem. Jestem poprostu zwykły amator, wstydliwy pacykarz, proste nieporozumienie. Ale na trzeźwo, czy po pijanemu, dam radę tym piratom.
— Byczo! To mi się podoba! Mówię wam, że jestem zachwycony! Ulżyło mi! Och — pracować, to znaczy żyć. Mniejsza o jakość pracy — to jest bez znaczenia. Sama praca jest błogosławieństwem, kiedy człowiek ginie z głodu w poszukiwaniu jej! Tuś mnie wziął. Chodźmy zaraz, poszukamy starych. Czy nie jest wam lekko na sercu? Bo mnie jest lekko!
Korsarzy nie zastali w domu, ale „dzieła” ich były — hojnie rozrzucone po małej, jak mysia nora pracowni. Armata na prawo, armata na lewo, armata w głębi — istna Bałakaława!
— Oto niezadowolony karawaniarz, Tracy! Zabierzcie no się do roboty — zamalujcie tło morskie na murawę, zamieńcie okręt na katafalk. Niech draby ocenią wasze zdolności.
Artyści wrócili w chwili, gdy robił ostatnie pociągnięcie. Skamienieli z zachwytu.
— Na moją duszę! Ależ ten katafalk jest jak żywy! Karawaniarz pęknie, kiedy to zobaczy, co, Andy?
— To sachwycające, sachwycające! Panie Tracy, czemu pan nie mufil, że z pana taki artysta! Lob Gott, kdyby pan byla in Paris, pan dostalby Prix de Rome!
Szybko dobito targu. Tracy został przyjęty na zupełnego i równego udziałowca i natychmiast zabrał się z zapałem i energją do rekonstrukcji dzieł sztuki, których akcesorja nie miały szczęścia się podobać. Tego dnia oraz dni następnych artylerja znikała pod dotknięciem jego dłoni, ustępując miejsca emblematom pokojowym: kotom, kiełbasom, sikawkom, koniom, statkom parowym, fortepianom, gitarom, skałom, ogrodom, kwiatom, pejzażom — rzucał farbami wszystko, czego od niego żądano. A im więcej żądany przedmiot był bez sensu i nie na miejscu, tem z większą radością go fabrykował. Piraci byli zachwyceni, klienci chwalili, pozyskano płeć piękną — powodzenie firmy było olbrzymie. Tracy musiał przyznać w duchu, że w pracy: nawet tak groteskowej i nędznej pracy jak ta — jest coś, co zupełnie zadawalnia w nim coś, co nigdy dotychczas zadowolnione nie było, oraz dodaje mu godności w jego własnych oczach.
— Nieuznany poseł z Cherokee Strip popadł w stan głębokiego zwątpienia. Przez długi czas żył życiem mogącem doprowadzić do samobójstwa, bowiem skłądało się z regularnie następujących po sobie dni beztroskiej nadziei i czarnej rozpaczy. Beztroskie nadzieje były dziełem magika Sellersa obiecującego zawsze, że tym razem posiada on już ów trick w ręku i nieodwołalnie zmusi zmaterjalizowanego cowboy’a, żeby dziś jeszcze zgłosił się do Rossmore Tower. Do czarnej rozpaczy doprowadzały go ciągła i regularna nieziszczalność tych proroctw.
W okresie, do którego doszła obecnie nasza historja, Sellers był zmuszony uznać, iż zwykłe środki zawiodły i należało wymyśleć coś nowego, by módz podnieść upadłego na duchu Hawkinsa. Coś należało zrobić, myślał. Boleść, przygnębienie, brak uśmiechu i głęboka rozpacz bijąca z twarzy przyjaciela, raniły mu serce. Tak, należało go rozweselić. Myślał chwilę, zanim znalazł wyjście. Poczem powiedział z właściwą sobie swadą:
— E-hm... Słuchajno, Hawkins! Mamy pewne wątpliwości co do tej rzeczy — chcę powiedzieć co do postępowania owej zmaterjalizowanej istoty — chcę powiedzieć, że jesteśmy rozczarowani. Zgoda?
— Zgoda? No tak, jeżeli określasz to w ten sposób...
— Doskonale. Dotychczas wszystko w porządku. Co zaś do samej basis twego uczucia — to siedliskiem jego nie jest ani twoje serce, ani twoje sympatje. To znaczy, że twoje zarzuty nie dotyczą tylko istoty zmaterjalizowanej. Zgadzasz się z tem?
— Owszem, zgadzam się, z całą szczerością.
— Doskonale — raz jeszcze. Robimy postępy. I sumujemy: Uczucie, jakeśmy się na to zgodzili opiera się nietylko na postępowaniu istoty zmaterjalizowanej; zgodziliśmy się, że nie wywołało go żadne zmartwienie, które możnaby tej istocie przypisać. A więc — powiedział earl z tryumfalnym błyskiem w oczach — nieuchronna logika prowadzi nas do następującej konkluzji: nasze uczucie ma swoje źródło świadomości poniesionej straty pieniężnej. Powiedz, czy nie tak?
— Bóg mi świadkiem, że całem sercem się na to godzę.
— Doskonale. Kiedyśmy odkryli źródło chorobby, znaleźliśmy równocześnie pożądane lekarstwo — w tym wypadku. W tym wypadku pożądane są pieniądze i tylko pieniądze.
Było coś odwiecznie kuszącego w zwodniczym, poufałym tonie tych znaczących słów, o których się mówi w książkach, że są Bezimienne. Stare, dobrze znane symptomaty wiary i nadziei wystąpiły na obliczu Hawkinsa; powiedział:
— Tylko pieniądze! czy twierdzisz, że masz drogę...
— Waszyngton, czyż naprawdę masz wrażenie, iż posiadam tylko te siły, o których wie publiczność oraz moi zaufani przyjaciele?
— Ależ ja...
— Czy to nie rzecz prawdopodobna, że człowiek, którego natura skłania, a doświadczenie uczy zachowywać dla siebie swoje sprawy, a chytry i oporny język trzymać w gębie — że taki człowiek jest dość przewidujący, by zachować pewne środki na dżdżysty dzień, kiedy ma tych środków do wyboru tyle, co ja?
— Och, pułkowniku, odrazu mi ulżyło!
— Czy byłeś kiedy w mojem laboratorjum?
— Nie.
— To właśnie. Nawet nie wiedziałeś, że je posiadam. Chodź. Mam tam pewien drobiazg, który chciałem ci pokazać. Chowam go w ukryciu, najwyżej pięćdziesiąt osób go widziało. Ale to już mój sposób. Zawsze tak postępowałem. Czekaj, aż zrobisz; oto myśl przewodnia. A kiedy zrobisz — zip! niech leci w świat!
— Ach, pułkowniku, nigdy nie znałem człowieka, do którego miałbym tyle zaufania, jak do pana. Kiedy pan co mówi, to mi się zdaje, że tak być musi. Że to jest dowód, próba, i wszystko co pan zechce!
Stary earl był głęboko wzruszony i zadowolony.
— Cieszę się, że wierzysz we mnie, Waszyngtonie. Nie każdy jest taki.
— Zawsze w ciebie wierzyłem. I zawsze będę — do końca życia.
— Dziękuję ci, mój chłopcze! Nie pożałujesz tego. Nie możesz żałować. — Przybywszy do laboratorjum, earl ciągnął:
— A teraz rzuć-no okiem po pokoju! Co widzisz? Zdawałoby — skład lin okrętowych; zdawałoby — szpital połączony z urzędem patentowym, a w rzeczywistości — nieprzebrane skarby Golkondy! Spojrzyj-no na tę sztuczkę. Myślisz, co to takiego?
— Wątpię, czy zgadnę kiedykolwiek.
— Oczywiście, że nie zgadniesz. Jest to mój wynalazek — przystosowanie fonografu do służby okrętowej. Wiesz, że marynarze ruszają się jak muchy w śmietanie, dopóki nie zacznie się na nich kląć — a więc mat, który potrafi doskonale kląć, jest najcenniejszym nabytkiem na okręcie. Podczas katastrofy talent jego ratuje okręt. Ale okręt — to wielka machina, a mat nie może być wszędzie jednocześnie. Więc bywały wypadki, że jeden mat gubił okręt, podczas, gdy stu mogłoby go uratować. Straszne burze, jak wiesz. No, ale okręt nie może otrzymać stu matów, ale stać go na sto Przeklinających Fonografów, rozstawionych w rozmaitych miejscach. W ten sposób, okręt jest wszędzie zabezpieczony. Wyobraź sobie wściekłą burzę i sto moich maszyn, które klną jednocześnie — cudowny spektakl, cudowny! nie słyszysz nawet własnych myśli! Okręt doskonale przetrwał burzę, jest tak bezpieczny, jak gdyby stał na kotwicy.
— Wspaniały pomysł! Jak ty to robisz?
— Naładowuję — po prostu naładowuję aparat.
— W jaki sposób?
— Staję poprostu i klnę w tubę.
— To ładuje fonograf?
— Tak, ponieważ tuba zbiera każdziutkie słowo i przechowuje je — przechowuje na zawsze. Słowa nie zużywają się nigdy. Ile razy pokręcisz korbę — słowa zostają wyrzucone. W chwilach wielkiego niebezpieczeństwa odkręcasz wałek i fonograf klnie w odwrotnym kierunku. Wtedy każdy majtek zdębieje!
— Rozumiem. Kto nabija aparat, mat?
— Tak, jeżeli zechce. Albo mogę mu dostarczyć już naładowane aparaty. Znajdę specjalistę, który za 75 dolarów miesięcznie z łatwością naładuje 150 gramofonów w przeciągu stu pięćdziesięciu godzin. A specjalista oczywiście potrafi użyć silniejszych pocisków, niż zwykły niekulturalny przeciętny mat. Widzisz więc, że wszystkie okręty na całym świecie będą wolały kupować naładowane aparaty, gdyż będę je nabijał we wszystkich żądanych językach. Hawkins! Będzie to największa reforma moralna wieku dziewiętnastego! Zanim pięć lat upłynie, wszystkie przekleństwa staną się wytworem maszynowym — nie usłyszysz z ust ludzkich ani jednego bezbożnego słowa! Duchowieństwo wydało miljony dolarów na wykorzenienie bezbożności w marynarce handlowej. Pomyśl o tem chwilę — imię moje nazawsze żyć będzie w pamięci poczciwych ludzi, jako imię tego, który sam, o własnych siłach dokonał tej szlachetnej i wzniosłej reformy!
— Och, to wspaniałe, wielkie, błogosławione dzieło! Jak wpadłeś na to? Masz niezwykły umysł! Jak to ty naładowujesz aparaty?
— O, to bardzo łatwe, bardzo proste. Jeżeli chcesz go naładować głosem donośnym i surowym, stajesz naprzeciw i ryczysz. Ale jeżeli otworzysz aparat — będzie on poprostu podsłuchiwał, że tak powiem, to znaczy naładowywał się wszystkiemi dźwiękami, które można pochwycić w promieniu 6 stóp! Teraz ci pokażę, jak aparat działa. Wczoraj sprowadziłem specjalistę i kazałem mu naładować jedną sztukę. Hallo! aparat otwarty? to paskudnie! ale spodziewam się, że nie miał wiele sposobności chwytać niestosowne bzdurstwa! Wystarczy nacisnąć guzik. Tak.
Fonograf zaczął śpiewać jękliwym głosem:

„Do jadłodajni śpieszy gość,
smacznego jadła jest tam dość”.

— Do djabła! To nie to! Ktoś musiał śpiewać, przechodząc!
Płaczliwy śpiew zabrzmiał znowu, pomieszany z miauczeniem gryzących się kotów:

„O, jak się cieszy każdy z nas,
„Gdy dzwon głosi posiłku czas,
„Do gospodyni szybko...

(Nieoczekiwany wybuch kociej wściekłości pochłonął ostatni wyraz):

...Każdy z nas”

(Na chwilę wzmożone echa kocich igraszek. Jękliwy głos w wysokim rejestrze: Milczeć, ścierwa! i odgłos rzuconego przedmiotu).
— Mniejsza o to. Mam tu gdzieś próbkę bezbożności marynarskich, ale nie mogę teraz znaleźć. Ale nie o to chodzi. Wiesz, jak działa aparat.
Hawkins odpowiedział z zapałem:
— Ależ działa cudownie! Wiem, że w tem są setki fortun!
— Pomyśl, Waszyngtonie, że rodzina Hawkinsów również otrzyma swój udział.
— O dzięki! dzięki! Jesteś jak zawsze wspaniałomyślny! To największy wynalazek naszej epoki!
— Tak, żyjemy w dziwnych czasach. Elementy są przepełnione dobroczynnemi mocami — zawsze były niemi przepełnione — ale dopiero nasze pokolenie potrafiło kazać im pracować na nas. Tak, Hawkins, każda rzecz może być użyteczna — nie należy niczego zaniedbywać. Weź choćby gaz, wydobywający się ze ścieków. Gaz ten dotychczas był bezużyteczny. Nikt nie myślał o zastosowaniu go. Nikt, prawda? Wiesz przecież, że nikt.
— No tak — ale nie przypuszczałem nigdy — nie widzę powodu, dla którego...
— Ktoś miałby go użytkować?! No, to ja ci powiem! Widzisz ten mały aparacik? Jest to rozkładacz — nazwałem go rozkładaczem. Ręczę ci słowem honoru, że jeżeli wskażesz mi dom, produkujący określoną ilość gazu gnilnego w kloakach, podejmuję się przy pomocy tego oto aparatu w pół godziny stokrotnie powiększyć wydajność...
— Niech mię! ale po co?
— Po co? Posłuchaj, a dowiesz się. Otóż, mój chłopcze, jeżeli chodzi o oświetlenie i oszczędność — niema nic, coby się równać mogło z gazem gnilnym. A przecież nie kosztuje ani centa! Stawiasz poprostu zwykły cylinder ołowiany, taki, jakiego używają wszędzie — przystosowujesz mój rozkładacz — i jesteś w domu! Zwykłe rurki gazowe wystarczą. Na tem ograniczają się twoje wydatki. Pomyśl nad tem, majorze! Przysięgam ci, że za lat pięć nie znajdziesz domu, któryby nie był oświetlony gazem gnilnym. Przypuszczam, że będzie go propagował każdy lekarz i każdy ołównik.
— A czy nie jest niebezpieczny?
— O tyle, o ile. Ale wszystko jest niebezpieczne — gaz świetlny, świece, elektryczność...
— A pali się dobrze?
— Cudownie!
— Czy robiłeś już próby?
— Właściwie nie. Polly jest przesądna i nie chce prób w domu. Ale stawiam wszystko na jedną kartę i zrobię odpowiednią instalację w pałacu Prezydenta — a wtedy powodzenie zapewnione, nie wątpię w to! Ten jest mi chwilowo niepotrzebny. Możesz go umieścić na próbę w jakim domu noclegowym...


ROZDZIAŁ XVIII.

Waszyngton otrząsnął się lekko na to przypuszczenie. Poczem twarz jego przybrała wyraz marzycielski i zapadł w trans myślowy. Po chwili Sellers zapytał go, co miele w swoi mentalnym młynie!
— Zaraz... Czy masz jakiś ukryty plan, któryby wymagał poparcia Banku Angielskiego, by módz się rozwinąć?
Pułkownik zdradził żywe zdumienie, mówiąc:
— Słuchaj-no, Hawkins, czy czytasz w myślach?
— Ja? Nigdy nie przyszło mi to do głowy!
— Więc w jaki sposób tak dziwnie wpadłeś na ten pomysł? Ależ to się nazywa czytaniem myśli, chociaż ty możesz nic o tem nie wiedzieć. Bo mam pewien plan prywatny, który musi mieć poparcie Banku Angielskiego. Jakeś na to wpadł? W jaki sposób? To ciekawe!
— W żaden sposób. Poprostu ta myśl przypadkowo prześlizgnęła mi się przez głowę. Jaka suma by cię zadowolniła? Sto tysięcy. Ale przecież spodziewasz się, że niektóre z twoich wynalazków przyniosą ci biljony, i musisz je mieć. Gdybyś potrzebował 10 miljonów dolarów — byłoby to dla mnie zrozumiałe — rozum ludzki może to ogarnąć! Ale biljony! To przekracza granice! Zatem musi ukrywać się jakiś pozytywny plan!
Zaciekawienie i zachwyt earla rosły z każdem słowem. Kiedy Hawkins skończył, powiedział z głębokim zachwytem:
— Przedziwnie-ś to wyrozumował. Waszyngtonie, przedziwnie! To dowodzi cudownej przenikliwości w moje myśli! Zgadłeś. Trafiłeś w sedno sprawy. W sam środek tarczy moich marzeń. Teraz powiem ci wszystko, a ty mię zrozumiesz! Nie potrzebuję cię prosić, żebyś zachował to dla siebie, gdyż sam się przekonasz, że projekt ma lepsze widoki, jeżeli pozwolimy mu rozwinąć się w cieniu... Czy zauważyłeś, ile posiadam pamfletów i dzieł odnoszących się do Rosji?
— Tak, zdaje mi się, że każdy to zauważy — każdy, kto żyw.
— Zastanawiałem się nad tem długo. Jest to wielki i wspaniały naród i zasługuje na to, by dać mu wolność. — Zrobił pauzę, poczem skończył głosem obojętnym: — Kiedy dostanę pieniądze, dam mu wolność...
— Do kroćset bomb!
— Cóżeś tak skoczył?!
— Niech mię! Jeżeli masz zamiar wsadzić człowiekowi pod stołek wiadomość, która wyrzuci go razem z tym stołkiem na dach — dlaczego nie użyjesz pewnego tonu, wyrażenia, akcentu, któryby go do niej przygotował?! Nie powinieneś rzucać olbrzymich pocisków, jak gdybyś mimowoli mówił rzecz obojętną! Zawsze tak wstrząśniesz człowiekiem... Mów dalej. Jużem przyszedł do siebie. Powiedz wszystko. Cały zamieniam się w ciekawość i — życzliwość.
— Otóż zbadałem całą tę sprawę i doszedłem do konkluzji, iż aczkolwiek metody patrjotów rosyjskich nie są złe (biorąc pod uwagę sposób, w jaki ich zwalczają), to jednak nie są najlepsze, to znaczy — nie najszybsze. Usiłują oni zrewolucjonizować Rosję od wewnątrz. Jest to rzecz bardzo powolna, łatwa do zwalczenia w każdej chwili i pełna niebezpieczeństw dla pracowników. Czy wiesz, jak Piotr Wielki organizował armję? Nie tworzył jej pod nosami „strielcow”. Ćwiczył ją w ukryciu, prywatnie — tylko jeden pułk, jak ci wiadomo. A nim „strelcy” się obejrzeli, pułk stał się armją. Pozycja ich była stracona — musieli ustąpić. I ta drobna idea, wcieliwszy się w czyn, stworzyła najpotężniejszy i najgorszy ze wszystkich despotyzmów, jakie zna świat. Ta sama idea może ów despotyzm zniszczyć. Chcę ją wypróbować... Chcę opracować plan na tych samych zasadach, co plan Piotra Wielkiego.
— To ogromnie interesujące, Rossmore. Jak się do tego zabierzesz?
— Chcę kupić Syberję i ustanowić w niej republikę.
— Nowy wybuch bez ostrzeżenia! Kupić?
— Tak, jak tylko otrzymam pieniądze. Mniejsza o cenę — pieniędzy mi starczy. Zechcę i postawię na swojem. A teraz zastanów się nad tem — założę się, że nigdy nie przyszło ci to do głowy! Wskaż mi miejsce, w którem skupiło się stokrotnie więcej siły, bohaterstwa, krzywd, poświęcenia, oddania szlachetnym i wzniosłym ideałom, ukochania wolności, wykształcenia, zdolności — niż w każdym innym kraju?!
— Syberja!
— Słusznie!
— To prawda — zupełna prawda! ale dotychczas nigdy nie przyszło mi to do głowy!
— Nikt nigdy nie myślał o tem. Ale fakt pozostanie faktem. W kopalniach i więzieniach Syberji zebrano najszlachetniejsze, najzdolniejsze i najciekawsze istoty ludzkie, jakie Bóg był w stanie kiedykolwiek stworzyć. No, więc gdybyś miał możność kopienia takiego zaludnienia, czy kupiłbyś je dla celów despotyzmu? Nie, nie nadaje się do despotyzmu. Byłyby to wyrzucone pieniądze! Despotyzm można stosować jedynie do ludzkiej trzody. Ale przypuśćmy, że chodzi o stworzenie republiki?
— Tak. Widzę. Byłby to odpowiedni materjał.
— Ja myślę! Oto leży przed nami Syberja, posiadająca wyborowy i najlepszy materjał na republikę — i ten materjał wzrasta, wzrasta, rozumiesz? Co dzień, co tydzień, co miesiąc rekrutuje się on według najlepiej obmyślonego systemu, jaki kiedykolwiek wynaleziono na ziemi! System ten polega na tem, że setki miljonów rosjan są wciąż cierpliwie przesiewane, przesiewane i przesiewane przez miljardy doświadczonych specjalistów, szpiegów, których Cesarz osobiście wyznacza. A gdziekolwiek znajdą mężczyznę, kobietę albo dziecko, obdarzone cieniem charakteru lub zdolności, natychmiast odstawiają go na Syberję. To cudowne, wspaniałe! System ten okazał się tak skuteczny i zbawienny, iż dzięki niemu ogólny poziom intelektu i wykształcenia rosjan jest niższy od poziomu Cara!
— To brzmi przesadnie!
— Powtarzam tylko to, co mówią. Ale sam uważam że jest w tem trochę blagi. Nie uważam za słuszne spotwarzać w ten sposób cały naród. Ale teraz widzisz, co to za materjał w tej Syberji na republikę!
Zamilkł. Pierś jego podnosiła się, a oczy gorzały pod wpływem silnej emocji. Potem z ust jego zaczęły płynąć słowa z rosnącą wciąż energją i ogniem. Wysunął naprzód nogę, jak gdyby chcąc w ten sposób zaczerpnąć nieco wolności.
— Jak tylko zorganizuję republikę, światła, wolności, inteligencji, sprawiedliwości i uczuć humanitarnych, bijące, promieniejące z niej, skoncentruję na sobie zdumione spojrzenie całego świata — jak cud nowowschodzącego słońca. Niezliczone miljony niewolników rosyjskich powstaną i zaczną maszerować — maszerować na wschód, ku onemu wielkiemu światłu, które przeinaczy ich oblicza — a za sobą zostawią co? co? opustoszały tron w pustym kraju! To stać się może, i na Boga! ja to zrobię!
Stał przez chwilę nieruchomo; wzruszenie odebrało mu świadomość istnienia. Odzyskawszy przytomność wstrząsnął się nieco, i powiedział z wielką powagą:
— Musisz mi wybaczyć, majorze Hawkins! Nigdy dotychczas nie używałem tego wyrażenia — wybacz mi ten raz jeden...
Hawkins okazał powolność.
— Widzisz, Waszyngtonie, to obowiązek, który włożyła na mnie natura. Tylko wrażliwi, impulsywni ludzie są do tego zdolni. Ale w tych okolicznościach — jestem demokratą z urodzenia i zamiłowania, ale arystokratą przez dziedziczność i smak...
Earl umilkł nagle, zmarszczył czoło i bez słowa zaczął się wpatrywać w nieosłonięte okiennicami okna. Poczem wyciągnął rękę i wybełkotał jedno zachwycone słowo:
— Patrz!
— Co się stało pułkowniku?
— Jest!
— Nie!
— Tak pewno jak to, żeś się urodził! Zachowaj się spokojnie — zbiorę wszystkie siły... Przyprowadziłem go do tego punktu — wciągnę go do domu. Zobaczysz!
Zaczął robić rękami passy w powietrzu.
— Widzisz?! Patrz! Uśmiechnął się!
Rzeczywiście. Tracy, wyszedłszy na popołudniową przechadzkę, zupełnie nieoczekiwanie natknął się na swoje herby rodzinne, umieszczone nad drzwiami odrapanego domu. Uśmiechnął się na widok tarcz herbowych; nic dziwnego: śmiały się z nich wszystkie koty z całego sąsiedztwa.
— Patrz, Hawkins, patrz! przyciągam go!
— Przyciągasz go, Sellers! Jeżeli kiedykolwiek miałem pewne wątpliwości co do materjalizacji, to teraz one zniknęły, zniknęły nazawsze! Och, co to za szczęśliwy dzień!
Tracy łaził koło domu, czytając napisy. Nim przeczytał połowę, mruknął:
— Ależ to niewątpliwie musi być rezydencja Amerykańskiego Pretendenta!
— Idzie — idzie prosto tutaj! Wyślizgnę się i zmanię go do domu! Idź za mną!
Sellers, blady i wzruszony otworzył drzwi i stanął przed Tracy. Stary nie odrazu odzyskał głos; wkońcu wykrztusił niewyraźne pozdrowienie, mówiąc:
— Wejdź pan, wejdź pan, panie...
— Tracy. Howard Tracy.
— Tracy — dzięki — wejdź pan, oddawna czekamy.
Tracy wszedł, widocznie tem zaskoczony, i powiedział:
— Czekacie panowie na mnie? Przypuszczam, że to omyłka...
— Przypuszczam, że nie, — odrzekł Sellers, który, zauważywszy wchodzącego Hawkinsa, rzucił mu ukradkowe spojrzenie, by tamten skoncentrował całą swą uwagę na dramatycznym efekcie, wywołanym przez rzuconą poniższą uwagę. Powiedział chytrze i z naciskiem: — Jestem — pan wie, kto...
Ku zdumieniu obu konspiratorów słowa te nie wywarły żadnego dramatycznego efektu, gdyż nowoprzybyły odpowiedział zupełnie niewinnym i swobodnym tonem:
— Pan zechce mi wybaczyć, ale naprawdę nie wiem. Nie znam pana. Przypuszczam tylko — nie wątpiąc w to, że jest pan gentlemanem, którego tytuły widnieją na drzwiach...
— Słusznie, zupełnie słusznie. Siadaj pan, proszę!
Earl czuł się rozklekotany, nie panował nad sobą, w głowie mu huczało. Nagle zauważył, że Hawkins stoi na boku, wpatrzony idjotycznie w zjawę nieboszczyka, i zrodziła się w nim nowa myśl. Powiedział do Tracy szorstko:
— Przepraszam pana stokrotnie, sir! Zapomniałem o kurtuazji, należnej gościowi i cudzoziemcowi. Pozwoli pan, że mu przedstawię mego przyjaciela, generała Hawkins — generał Hawkins, nasz nowy senator — senator, wybrany przez ostatni i wspaniały dodatek do promiennej konstelacji naszych suwerennych stanów Cherokee-Strip. (Do siebie: „Ta nazwa nim wstrząśnie!”).
Ale to się nie stało, więc pułkownik podjął sprawę zapoznania, nieco zdziwiony i speszony:
— Senator Hawkins, pan Howard Tracy z... z...
— Z Anglji!
— Z Anglji! Ależ to...
— Z Anglji. Tak. Urodziłem się w Anglji.
— Pan niedawno stamtąd?
— Tak, bardzo niedawno
Powiedział pułkownik do siebie:
— Ten upiór łże, jak na zawołanie. Takich i ogień nie oczyści! Pociągnę go trochę za język, dam mu nową sposobność wykazania talentów... Poczem głośno, z głęboką ironją:
— Niewątpliwie zwiedza pan nasz wspaniały kraj dla przyjemności, korzystając z wakacyj. Przypuszczam, iż podróż po majestatycznych rozłogach naszego dalekiego Zachodu uważa pan za...
— Nie byłem na Zachodzie, i upewniam pana, iż nie oddawałem się rozrywkom — mówię to bez zastrzeżeń. Artysta pracuje, aby żyć, nie aby się bawić.
— Artysta! — mruknął do siebie Hawkins, myśląc o ograbionym banku. — Oto stosowne określenie!
— Jest pan artystą? — spytał pułkownik; i dodał do siebie: — Teraz go złapię!
— Bardzo skromnym, tak.
— W jakiej branży? — dopytywał chytry weteran.
— W olejnej.
— Mam go! — mruknął do siebie Sellers. Potem głośno: — To się szczęśliwie składa. Czy mogę prosić pana o wyrestaurowanie kilku malowideł, które tego wymagają?
— Bardzo chętnie. Proszę mi ją wskazać.
Ani śladu zamieszania, zaambarasowania, wykrętów, nawet w ogniu tych krzyżowych pytań. Pułkownik był zakłopotany. Przyprowadził Tracy do chromolitografji, która poniosła uszczerbek w rękach poprzedniego właściciela służąc jako podstawka pod lampę, i powiedział niedbale wskazując ręką obraz:
— To Del Sarto!
— Czy to jest Del Sarto?
Pułkownik rzucił spojrzenie pełne wyrzutu, pozwolił mu zgasnąć, poczem podjął, jak gdyby żadna przerwa nie zaszła:
— Ten Del Sarto to prawdopodobnie jedyny oryginał wzniosłego mistrza w naszej ojczyźnie. Sam pan widzi, że robota jest tak niezwykle delikatna, iż ryzykować — hm — czy nie zechciałby pan przedstawić mi próbkę swego talentu, zanim...
— Chętnie, chętnie. Skopjuję jeden z tych cudów...
Przyniesiono farby wodne — pamiątki pobytu w szkole panny Sally. Tracy mówił, że jest mocniejszy w oleju, ale spróbuje tych. Więc zostawiono go samego. Zaczął pracować, ale miejsce to było dla niego zbyt pociągające; wstał i zaczął się przechadzać, oczarowany, zdumiony.


ROZDZIAŁ XIX.

Tymczasem earl i Hawkins rozmawiali na stronie, przerażeni i zaniepokojeni. Earl mówił:
— Najbardziej gnębi mię tajemnica, skąd wziął drugą rękę?
— Tak, i mnie to uderzyło. I jeszcze jedno mię niepokoi: jest to angielska zjawa. Jak to wytłomaczyć, pułkowniku?
— Mówiąc uczciwie — nie wiem, Hawkins; naprawdę nie wiem. To zdumiewające i wstrętne.
— A nie przypuszczasz czasem, że to nie ten?
— Nie ten? A ubranie?
— Suknie są te same. Co do tego niema wątpliwości. Co zrobimy? Nic nam z tego nie przyjdzie. Wyznaczono nagrodę za jednorękiego amerykanina, a tu stoi dwuręki anglik.
— No, może to nie będzie powód do objekcji... Widzisz, nie jest to mniej niż żądali. Jest to właściwie więcej...
Ale sam zdał sobie sprawę, że argument ów jest słaby, więc mu dał spokój. Czas jakiś przyjaciel jego siedział milcząc, zadumany nad popełnioną omyłką. Nagle twarz Earla rozjaśniła się, jakby natchniona, i earl zawołał z naciskiem:
— Hawkins! materjalizacja jest to szlachetniejsza i wspanialsza nauk, niżeśmy przypuszczali! Nie zdawaliśmy sobie właściwie sprawy, iż dokonaliśmy rzeczy wzniosłej i godnej podziwu. Tajemnica jest dla mnie obecnie jasna — jasna jak dzień. Człowiek składa się z dziedzicznych i pochodnych atomów swoich przodków. Ta oto materjalizacja jest niezupełna. Doprowadziliśmy ją najwyżej do początku tego wieku.
— Co ty mówisz, pułkowniku? — zawołał Hawkins; groźne słowa i ruchy starego dżentelmena zbudziły w nim dreszcz strachu.
— Tylko tyle. Zmaterjalizowaliśmy przodka bandyty.
— O, nie mów tego! nie mów! to okropne!
— Ale prawdziwe, Hawkins. Wiem. Przypatrz się faktom. Zjawa jest angielska. Zanotuj to. Mówi poprawnie. Zanotuj i to. Jest artystą, i to zanotuj. Ma maniery i postawę dżentelmena. Zanotuj to również. Gdzież więc jest twój cowboy? Odpowiadaj!
— Rossmore, to okropne! To okropne! Nie mogę nawet myśleć...
— Z bandyty nie zmartwychwstał ani jeden wiecheć — nic, nic, za wyjątkiem ubrania!
— Pułkowniku, więc rzeczywiście przypuszczasz...
Pułkownik z emfazą opuścił pięść, poczem powiedział:
— To właśnie przypuszczam: materjalizacja nie dojrzała; bandyta wyślizgnął nam się rąk; ten — to tylko jego nędzny przodek!
Wstał i w wielkiem podnieceniu zaczął się przechadzać po pokoju. Hawkins powiedział płaczliwie:
— To gorzkie rozczarowanie — gorzkie.
— Wiem, wiem, Senatorze! Czuję to niemniej głęboko od ciebie. Ale musimy zrezygnować — z moralnych powodów. Potrzebuję pieniędzy i ubogi jestem, ale Bóg mi świadkiem! nie na tyle, aby przyłożyć rękę do ukarania przodka za winy, popełnione przez potomstwo tego przodka!
— Ale pułkowniku, — błagał Hawkins — zastanów się! nie bądź taki prędki! Wiesz, iż to jedyny sposób zdobycia pieniędzy, a przecież nawet Pismo święte mówi, że aż do czwartego pokolenia potomstwo karane będzie za zbrodnie, popełnione przez przodków o cztery pokolenia wstecz, aczkolwiek nic z tą zbrodnią nie ma wspólnego. Wystarczy tylko odwrócić ów werset i zastosować go w obu kierunkach...
Pułkownik był zaskoczony surową logiką tego twierdzenia. Przechadzał się tam i z powrotem, myśląc z natężeniem. Wkońcu powiedział:
— Jest w tem pewna racja! I chociaż wydaje mi się rzeczą pożałowania godną kazać się pocić temu biednemu przodkowi za zbrodnię, do której nie przyłożył ręki, to jednak — jeżeli obowiązek tego wymaga — przypuszczam, iż powinniśmy go oddać w ręce władzy!
— Jakbym to zrobił! — radośnie, z ulgą zawołał Hawkins. — Oddałbym go, choćby miał być tysiącem przodków zawartych w jednem!
— Na Boga! ależ on jest tem właśnie! — powiedział Sellers, z rodzajem westchnienia — tem właśnie! wszyscy przodkowie złożyli na niego rodzaj kontrybucji! Są w nim atomy kapłanów, żołnierzy, krzyżowców, poetów, słodkich i wytwornych niewiast — ludzie wszelkich stanów i zawodów, którzy stąpali po tej ziemi w dawnych, dawnych wiekach, zniknęli z jej powierzchni przed laty, a teraz aktem naszej woli zostali zbudzeni z wiecznego snu, by odpowiadać za okradzenie jednego nędznego banczku gdzieś na granicach Cherokee-Strip! I to jest krzycząca niesprawiedliwość!
— O, nie mów tak, pułkowniku! To mi szarpie serce i każe wstydzić się roli, którą proponuję, byśmy ode...
— Czekaj! Już mam!
— Pomyślne wyjście?! Powiedz! ginę z ciekawości.
— To bardzo proste. Dziecko wpadłoby na to! Przecież mi się udał. Nie widzę w nim najmniejszej skazy... Skoro udało mi się doprowadzić go do początku tego wieku, dlaczego miałbym się na tem zatrzymać? Co mi przeszkadza doprowadzić go do naszych czasów?
— Do djabła! nigdy nie przyszłoby mi to na myśl! — zawołał Hawkins, promieniejąc nową radością. — Tego nam potrzeba! Co to za głowa! A czy straci zbyteczną rękę?
— Straci.
— I angielski akcent?
— Ten zniknie zupełnie. Będzie mówił akcentem z Cherokee-Strip i popełniał inne błędy gwarowe.
— A może się przyzna, pułkowniku?
— Przyzna? Tylko do okradzenia banku!
— Tylko? tak. Ale dlaczego tylko?
Pułkownik zaczął z naciskiem:
— Hawkins, ależ on będzie zupełnie w moich rękach. Każę mu się przyznać do wszystkich zbrodni, jakie popełnił. Muszą ich być tysiące... Rozumiesz myśl?...
— Nie — nie bardzo.
— Nagrody same do nas przyjdą!
— Wspaniała koncepcja! Nigdy nie widziałem głowy, któraby jednem spojrzeniem obejmowała wszystkie odległe możliwości i odgałęzienia podstawowej idei!
— Drobnostka. To samo na mnie nachodzi. Kiedy skończy odsiadywać jedną karę w więzieniu, zacznie drugą — itd. itd., a my nie — tylko zbieramy nagrody w miarę, jak on idzie z więzienia do więzienia. Będziemy mieli do końca życia stałe dochody, Hawkins! A ponieważ on jest niezniszczalny — uważam to za najlepszą inwestycję...
— To wygląda — to wygląda na to, co ty mówisz. Naprawdę!
— Wygląda? Bo jest! Chyba nikt nie zaprzeczy, że mam za sobą długoletnie i głębokie doświadczenie handlowe, a jednak nie waham się powiedzieć, że to uważam za najcenniejszą zdobycz, jaką kiedykolwiek posiadałem!
— Rzeczywiście tak myślisz?
— Ależ tak! naturalnie!
— Och, pułkowniku! bolesne strzały i groty nędzy!... Gdybyśmy tak mogli zrealizować zaraz... Nie mówię o sprzedaniu wszystkiego — ale odstąpić cząstkę — wystarczającą na...
— Zobacz no, jak drżysz! To z powodu braku doświadczenia! Mój chłopcze, gdybyś oswoił się z wielkimi operacjami finansowemi tak jak ja, byłbyś spokojny. Spojrzyj-no na mnie! Czy oko moje pała? Czy zauważyłeś we mnie najmniejsze podniecenie? Zmierz mi puls — pul! pul! pul! — jak gdybym spał. A jednak — co się dzieje w moim spokojnym, zimnym mózgu? Tłum postaci, sam widok których przyprawiłby nowicjusza w sprawach finansowych o zawrót głowy! Otóż, tylko zachowując spokój, i rozglądając się wkoło, człowiek widzi rzeczy jakiemi one są i chroni siebie przed błędem, popełnianym przez nowicjusza — błędem, którego tyś się dopuścił: gorączką realizowania. Wysłuchaj mnie. Chciałbyś sprzedać jego cząstkę za gotówkę. A jakie są moje plany? zgadnij!
— Nie mam pojęcia! mów!
— Kapitalizować go!
— No, nigdy nie wpadłbym na to!
— Bo nie jesteś finansista. Mówię ci, że ma na sumieniu tysiące zbrodni. Nie jest to wiele. Dość spojrzeć na niego — nawet w tym niedoskonałym kształcie — żeby widzieć, że popełnił ich miljony. Ale dla ostrożności powiedzmy tysiąc. Pięć tysięcy pomnożone tysiąckrotnie daje nam pewną jak dwa razy dwa sumę — jaką? 5.000.000!
— Poczekaj, niech odetchnę!
— I objekt niezniszczalny. Zawsze owocujący — zawsze. Gdyż objekt z takiemi skłonnościami będzie stale popełniał zbrodnie i dostarczał nam nagród!
— Zdumiewasz mnie! w głowie mi się kręci!
— Niech się kręci! niema w tem nic złego. Teraz kiedyśmy wszystko omówili, nie wtrącaj się! W odpowiednim czasie zrobię inwentarz. Oddaj sprawę w moje ręce. Chyba nie wątpisz, że zdolny jestem wykonać to, co zasługuje na wykonanie?
— Oczywiście! Stwierdzam to z całą szczerością!
— A więc doskonale! Każda rzecz ma swój czas. My, starzy praktycy, pracujemy systematycznie i porządnie. Na żadne tam hokus-pokus nas nie weźmie. No, na co teraz kolej? Doprowadzenie materjalizacji do naszych czasów. Zaraz się do tego zabieram. Przypuszczam...
— Słuchaj-no, Rossmore! Nie zamknąłeś go! Stawiam sto przeciw jednemu, że uciekł!
— Uspokój się. Nie zaprzątaj sobie tem głowy.
— Ale dlaczego nie miał uciec?
— A niech sobie ucieka, jeśli chce! cóż z tego!
— No, uważałbym to za poważne nieszczęście!
— Ależ mój chłopcze, kto raz dostał się pod moją władzę, zawsze pod nią będzie. Może sobie wchodzić i wychodzić, ile zechce. Mogę go przyciągnąć wszędzie, gdzie zechcę — jedynie siłą woli.
— Ach, słucham tego z radością! Upewniam cię!
— Dam mu do malowania wszystko, czego zażąda, a my i nasza rodzina postaramy się, żeby czuł się u nas swobodnie i dobrze. Nie widzę powodu ograniczenia jego ruchów. Przypuszczam, iż uda mi się w niego wmówić, żeby zachował zupełny spokój, gdyż materjalizacja w stanie niezupełnego ukształtowania musi być z konieczności delikatna, wiotka i bezsubstancyjna — ale, ale, ciekaw jestem, skąd on się wziął?
— Jakto? Co to znaczy?
Earl wskazał na niebo gestem znaczącym i pytającym. Hawkins zdumiał się, zamyślił się głęboko, poczem smutnie pokiwał głową i wskazał ziemię.
— Skąd te myśli, Waszyngtonie?
— Nie wiem! ale sam widzisz, iż nie zdaje się być związany ze swojem ostatniem miejscem pobytu.
— Dobrze pomyślane! Słusznie dedukujesz! Zrobiliśmy mu łaskę. Przypuszczam, że uda mi się go spokojnie wybadać. I przekonamy się, żeśmy mieli słuszność.
— Ile czasu potrzebujesz na wykończenie go i doprowadzenie do naszej epoki?
— Chciałbym to wiedzieć — ale nie wiem! Jestem dosłownie przybity tym nowym szczegółem — nieprzewidzianą koniecznością stopniowego materjalizowania osobnika, począwszy od jego przodków, a kończąc na ostatecznym wyniku w postaci potomka. Ale dam mu kuksańca — niech się żywiej rusza!
— Rossmore!
— Jestem, kochanie. Tu w laboratorjum. Chodź, i Hawkins tu jest. Słuchaj-no, Hawkins, dla całej rodziny musi on być istotą ludzką, żywą. Nie zapominaj o tem. Oto idzie.
— Siedźcie, siedźcie, ja nie wchodzę! Chciałam tylko zapytać, kto tam maluje?
— Kto maluje? O, pewien młody artysta, młody anglik, nazwiskiem Tract. Bardzo obiecujący — ukochany uczeń Jana Krzysztofa Andersena, a może innego ze starych malarzy — ale jestem prawie przekonany, że Andersena! Ma odrestaurować niektóre z naszych włoskich arcydzieł. Rozmawiałaś z nim?
— Parę słów tylko. Wpadłam na niego jak bomba, nie spodziewając się, że ktoś jest w pokoju. Chciałam być uprzejma; zaproponowałam mu przekąskę (Sellers zrobił w kierunku Hawkinsa szeroki gest ręką), ale odmówił, twierdząc, że nie jest głodny (nowy sarkastyczny gest), więc przyniosłam mu parę jabłek (parę wymownych znaków) i zjadł...
— Co?! — Pułkownik skoczył na parę jardów w górę, i oparł trzęsąc się ze zdumienia.
Zdziwienie odebrało lady Rossmore mowę. Spojrzała na zbaraniałą powłokę posła z Cherokee Strip, potem na męża, potem znowu na posła... Wreszcie powiedziała:
— Co się z tobą dzieje, Mulberry?
Nie odrazu odpowiedział. Odwrócił się plecami. Pochylony nad krzesłem, macał siedzenie. Ale po chwili odrzekł:
— A mam cię! ćwieczek!
Dama przyglądała mu się z niedowierzaniem, poczem powiedziała podstępnie:
— A, to ćwieczek! Chwała Bogu, że nie cały gwóźdź, bo byłbyś zajechał na Drogę Mleczną! Niecierpię żeby mi w ten sposób targano nerwami! — Odwróciła się na pięcie i wyszła.
Zaledwie wyszła, pułkownik zaczął przytłumionym głosem:
— Chodź. Zobaczymy sami. W tem musi być jakieś nieporozumienie.
Podnieśli się ostrożnie i zajrzeli. Sellers szepnął z rozpaczą:
— Je! Co za ohyda! Hawkins! to wstrętne! Zabierz mię — nie mogę tego ścierpieć!
Chwiejnym krokiem wrócili do laboratorjum.
Praca Tracy postępowała powoli, bowiem mózg jego zajęty był czem innem. Niejedno go tu dziwiło. Nagle przejrzał — tak mu się przynajmniej zdawało — i powiedział do siebie:
— Nakoniec mam klucz! rozum tego pana szwankuje: nie wiem, do jakiego stopnia, ale na paru punktach jest nie w porządku, to jasne! W każdym razie to tłumaczy jego pomieszanie. I te ohydne chromolitografje, które on bierze za starych mistrzów; te straszne portrety, które w jego oszalałym mózgu reprezentują Rossmore’ów; herby, napisy na odrapanej budzie, Rossmore-Tower, i te nieznośne zapewnienia, że na mnie czekał! To niemożliwe, żeby spodziewał się odwiedzin moich, lorda Berkeley. Wie z pism że osobnik ten zginął podczas pożaru New Gadsby.
— Do djabła! ależ on właściwie nie wie, na kogo czekał! Sądząc z tego, co mówił, nie spodziewał się anglika, ani artysty, a jednak pomimo tego ja odpowiadam jego wymaganiom! Wydaje mi się zupełnie zadowolony z mojej osoby... Oczywiście, jest trochę — nie tego; faktycznie musi być nie tego, biedny stary dżentelmen! Ale jest interesujący. Przypuszczam, że wszyscy ludzie w tym stanie są interesujący. Mam nadzieję, że będzie zadowolony z mojej pracy. Chciałbym módz przychodzić tu codzień i studjować go. A kiedy doniosę ojcu — o, to boli! nie powinienem o tem myśleć, to niezdrowo dla mnie!
— Ktoś idzie... Trzeba brać się do roboty... Znowu ten stary. Wygląda markotny. Może moje ubranie wydaje mu się podejrzane — i jest podejrzane u artysty! Gdyby sumienie pozwoliło mi je zmienić — ale o tem niema nawet mowy! Ciekaw jestem, w jakim celu robi te passy w powietrzu... Zdaje się, że ja jestem objektem... Czy chce mnie mesmeryzować? To mi się nie podoba. Jest w tem coś niemiłego...
Pułkownik mruknął do siebie:
— To robi efekt; widzę wyraźnie. Przypuszczam, że na pierwszy raz wystarczy. Nie jest jeszcze bardzo solidny, i mógłbym go rozłożyć. Zadam mu teraz kilka łatwych pytań, i spróbuję dowiedzieć się, skąd przychodzi i kim jest z zawodu...
Zbliżył się i powiedział uprzejmie:
— Niech pan sobie nie przerywa, panie Tracy. Chciałem tylko rzucić okiem na pańską pracę... A, ładnie — naprawdę! Bardzo elegancko pan to robi. Córka moja będzie zachwycona. Mogę usiąść?
— O, proszę, będę bardzo rad!
— Nie przeszkadzam panu? to znaczy, nie przerwę panu natchnienia?
Tracy roześmiał się, mówiąc, iż nie jest na tyle eteryczny, by dać się łatwo speszyć.
Pułkownik zadał mu kilka podstępnych i dobrze obmyślonych pytań — pytania te wydawały się Tracy bardzo dziwaczne i nieporządne — odpowiedzi jednak widocznie były zadowalniające, gdyż pułkownik mruknął do siebie tonem, w którym duma pomieszana była z wdzięcznością:
— Porządna robota, jak dotąd. Jest solidny, zupełnie solidny i dojdzie mi z czasem. Solidny, jak rzeczywistość. Przypuszczam, że potrafiłbym wprawić go w zdumienie.
Po małej pauzie przerwał:
— Woli pan być tu, czy tam!
— Tam? gdzie?
— No — tam, gdzie pan był.
Myśl Tracy pomknęła do jadłodajni i odpowiedział stanowczo:
— O tutaj! o wiele!
Pułkownik zdumiał się i mruknął do siebie:
— Wszystko jest jasne. Biedak mówi wyraźnie, skąd przybył. Jestem zadowolony. Jestem szczęśliwy, żem go stamtąd wyciągnął.
Siedział i milczał, milczał i śledził ruch pendzla. Wreszcie powiedział do siebie:
— To mi się wydaje zapłatą za chybione starania w sprawie tego biednego Berkeley’a. Widocznie poszedł w przeciwnym kierunku. No, mniejsza o to. Tam jest mu lepiej.
Właśnie z ulicy weszła Sally Sellers, wyglądając ładniej, niż kiedykolwiek. Przedstawiono jej artystę. I tu zaszedł fakt wzajemnej miłości z pierwszego wejrzenia, chociaż żadna strona być może nie zdawała sobie z tego sprawy. Anglik pomyślał z ulgą: „Może to nie warjat...” Sally usiadła, zdradzając zainteresowanie malowaniem Tracy, co mu się niezmiernie podobało. Sellersa paliła chęć odpowiedzieć wszystko Hawkinsowi, więc pożegnał się, mówiąc, że „jeżeli dwoje młodych adeptów barwnej muzy” potrafi obejść się bez niego, zajrzy do swoich interesów. Artysta mruknął do siebie: „Zdaje mi się, że to trochę dziwak, ale nic ponad to”. Wyrzucał sobie, iż oczernił człowieka, zanim dał mu sposobność okazać, czem jest w istocie.
Oczywiście Nieznajomy szybko poczuł się, jak u siebie i rozmawiał bardzo swobodnie. Przeciętna amerykańska dziewczyna posiada cenne zalety: naturalność, uczciwość, oraz niewinną szczerość; jest niemal zabezpieczona przed nudnym konwenansem i sztucznością; w rezultacie osoba jej i sposób bycia są bezpretensjonalne, i człowiek uważa się za jej znajomego i jest z nią na przyjacielskiej stopie, zanim zrozumie, jak się to stało.
— Nowa znajomość — właściwie przyjaźń — postępowała szybko. A dowodem owej szybkości i głębi niech będzie niezaprzeczalny i dość wyrazisty fakt, iż po upływie niespełna pół godziny obie strony zdawały się nie pamiętać o stroju Tracy.
Później świadomość ta się zbudziła. I wtedy Gwendolina zrozumiała, iż się zupełnie na niego godzi, Tracy zaś — nie.
Świadomość tę zbudziła prośba Gwendoliny, by artysta zechciał zostać na obiad. Musiał odmówić, ponieważ pragnął żyć — teraz, kiedy było po co żyć — nie mógł zaś przeżyć myśli, iż dżentelmen zasiądzie w takim stroju do obiadu. Ale odszedł szczęśliwy, albowiem zmartwienie Gwendoliny nie uszło jego uwagi.
A dokąd poszedł? Wprost do składu z gotowemi ubraniami i kupił tam schludny i przyzwoity garnitur, jaki w jego przekonaniu anglik nosić powinien. Powiedział — do siebie, ale w duchu: „Wiem, że to źle. Ale postąpiłbym również źle, nie robiąc tego. A dwie rzeczy złe nie robią jednej dobrej”.
To go zadowolniło i ulżyło jego sercu. Być może, zadowolni to również czytelnika, jeżeli zrozumie znaczenie tych słów.
Starcy byli zaniepokojeni widokiem Gwendoliny podczas obiadu, ponieważ była milcząca i roztargniona. Gdyby baczniej ją śledzili, nie uszłoby ich uwagi, iż zdradza zainteresowanie i żywość, ilekroć rozmowa schodzi na malarza i jego prace. Ale to uszło ich uwagi. Rozmowa schodziła na inny temat, a potem znów ktoś zaczynał ubolewać nad Gwendoliną, pytając, czy nie czuje się niezdrowa, albo czy nie spotkała jej jaka przykrość w jej zawodzie.
Matka proponowała znane patenatowane lekarstwa i wzmacniające środki z żelazem i innymi metalami, ojciec ofiarował się posłać po wino, chociaż był zaciętym prohibicjonistą i głową zakonu na tę dzielnicę — odrzucała wszystkie te uprzejmości — z wdzięcznością, ale i z uporem.
Kiedy wybiła pora spoczynku i cała rodzina się rozeszła, niepostrzeżenie schowała jeden z pendzelków, mówiąc do siebie: „Tym malował najwięcej”.
Nazajutrz Tracy opuścił mieszkanie, ubrany w nowy garnitur; w dziurkę od marynarki wpiął goździk — codzienny dowód pamięci Kizi. Duszę miał przepełnioną Gwendoliną Sellers i znajdował się stanie prawie artystycznego natchnienia. Przez cały ranek pendzel jego żwawo migał po płótnie, prawie nieprzytomnie — nieprzytomnie w sensie, iż nie zdawał sobie z tego sprawy, aczkolwiek niektóre powagi mają co do tego wyrażenia pewne objekcje — malując jeden po drugim całe cudy sztuki dekoracyjnej, jako akcesorja portretów; a czynił to ze zręcznością i pośpiechem, które wprawiały w zdumienie weteranów firmy, wywołując z ich strony nieustanne wybuchy zachwytu.
Tymczasem Gwendolina straciła południe i wiele dolarów. Przypuszczała, że Tracy przyjdzie zrana — do wniosku tego doszła bez niczyjej pomocy. Co chwila zbiegała ze swojej małej pracowni, żeby przygotować pendzle i inne rzeczy oraz zobaczyć, czy jeszcze nie przyszedł. A kiedy siedziała w swojej pracowni, to nie było z tego żadnego pożytku — nawet przeciwnie, co stwierdziła z przykrością. W ostatnich czasach poświęcała wolne chwile na komponowanie oryginalnej i wspaniałej sukni dla siebie: dziś miała ją skończyć. Ponieważ jednak myśli jej bujały gdzieindziej — spartoliła wszystko.
Przekonawszy się, co zrobiła, Gwendolina zrozumiała przyczynę, odłożyła robotę, mówiąc że poddaje się przeznaczeniu. Od tej chwili nie wychodziła już z Sali Audjencjonalnej, ale została tam, czekając:
Po drugiem śniadaniu, czekała również. Całą godzinę. Wielka radość przeniknęła jej serce, gdy spostrzegła, że idzie. Szybko wbiegła po schodach, skracając sobie czas szukaniem najpotrzebniejszego pendzla, który gdzieś zarzuciła — wiedząc gdzie, zresztą.
Tymczasem zebrali się wszyscy domownicy, szukając owego pendzla; wezwano również Sally; długo nie mogła go znaleźć, ale znalazła wkońcu, gdy wszyscy poszli szukać w kuchni, piwnicy, drwalni, i w innych miejscach, gdzie ludzie szukają przedmiotów o obyczajach bliżej im nieznanych.
Podała mu więc pendzel z uwagą, że powinna była dopilnować, żeby wszystko było przygotowane — nie uważała tego jednak za pilne, gdyż się nie spodziewała, że przyjdzie tak wcześnie. Tu Sally umilkła, zdziwiona tem, co mówi. Czuł się zawstydzony i załapany i powiedział do siebie: „Wiedziałem, że moja niecierpliwość przygna mnie tu przed czasem, że mnie oszuka i tak się stało. Widzi mnie nawskróś i śmieje się ze mnie w duszy, oczywiście”.
Gwendolina była bardzo uradowana z jednego szczegółu, i wręcz przeciwnie z drugiego. Cieszyła się z nowego garnituru oraz zmiany, jaką sprawił. Mniej cieszył ją goździk w butonierce. Wczorajszy goździk prawie jej nie zainteresował. Ten był zupełnie do tamtego podobny, ale czemciś zwrócił i przykuł jej uwagę. Marzyła, by dowiedzieć się jego historji i w sposób zręczny i obojętny. Nagle odważyła się. Powiedziała:
— Bez względu na wiek, mężczyzna zawsze może odmłodzić się o kilka lat, nosząc w butonierce jaskrawy kwiatek. Zauważyłam to już niejednokrotnie. Czy dlatego nosicie kwiaty?
— Zdaje mi się, że nie. Ale i ten powód byłby pewnie dostateczny. Dotychczas nigdy nie przyszło mi to do głowy.
— Pan zdaje się lubić goździki... Czy lubi pan ten kwiat, czy barwę?
— O, nie — odpowiedział poprostu. — Dostaję goździki. Nie wydaje mi się, żebym wolał je od innych kwiatów...
— Dają mu kwiaty! — szepnęła do siebie i natychmiast ochłodła dla goździków. — Ciekawa jestem, kto mu daje kwiaty i jak ona wygląda?
Kwiat zaczął wypełniać sobą cały pokój. Narzucał się. Zasłaniał i psuł wszystko dookoła. Nagle stał się nieznośnie uciążliwy i jaskrawy.
— Ciekawa jestem, czy on dba o nią... — Ta myśl sprawiła jej spokojną, przewlekłą przykrość.


ROZDZIAŁ XX.

Przygotowała wszystko dla artysty, nie miała pretekstu zostać dłużej. Powiedziała więc, że teraz sobie pójdzie, i prosiła, żeby w razie potrzeby zawołał służbę. Odeszła unieszczęśliwiona, wiedząc, że i poza sobą zostawia nieszczęście, gdyż odchodząc, zabrała słońce.
Czas dla obojga wlókł się bardzo powoli. On nie mógł malować, bo myślał o niej, ona nie mogła szyć, ani rysować, ponieważ całem sercem myślała o nim. Nigdy jeszcze malowanie nie wydało mu się rzeczą równie płaską; nigdy też szycie nie budziło w niej mniejszego zajęcia. Odeszła, nie powtórzywszy zaproszenia na obiad — ku jego głębokiemu rozczarowaniu.
Ze swojej strony Sally cierpiała również, ponieważ zdawało jej się, że nie może go zaprosić. Wczoraj było to trudne, dzisiaj — niemożliwe. Jak gdyby w przeciągu tych ostatnich dwudziestu czterech godzin ukradkiem i nieświadomie wyzbyła się tysiąca niewinnych przywilejów. Czuła się dziś dziwnie skrępowana, pozbawiona wolności. Dziś nie mogła niczego pomyśleć, ani zrobić dla młodzieńca, żeby natychmiast nie paraliżował jej strach, że on może coś „podejrzewać”. Zaprosić go dzisiaj na obiad? Na samą myśl o tem zadrżała. Więc całe popołudnie — z małemi przerwami — przeszło jej na nieustannem dąsaniu się. Trzy razy schodziła po coś na dół — to znaczy zdawało jej się, że schodzi „po coś”. Wchodząc i wychodząc, podchwyciła w sumie sześć jego spojrzeń — chociaż udawała, że nie patrzy w tę stronę. Sally usiłowała wytrzymać to elektryzujące spojrzenie, nie dając po sobie nic poznać; jednak spojrzenia te pochlebiały jej i dziewczyna czuła, iż opuściła ją naturalność, ustępując miejsca zapamiętałej trzeźwości i histerycznemu spokojowi. Malarz miał również swoją cząstkę zachwytu. Otrzymał sześć spojrzeń, które uderzyły w niego falami rozkoszy, zalały go, pogrążyły, zmywając wszelką świadomość tego, co robi pendzel. A więc na płótnie było sześć plam, które musiał poprawiać.
Wreszcie Gwendolina uspokoiła się trochę, dając znać Thompsonowi, mieszkającemu w sąsiedztwie, że przyjdzie do nich na obiad. Nie chciała, by cokolwiek przypominało jej przy stole o Nieobecnym, który powinien był być obecnym — postanowiła w spokojniejszym czasie przeczytać w słowniku znaczenie tego wyrazu.
Tymczasem stary earl wszedł do pokoju na pogawędkę z artystą i zaprosił go na obiad. Tracy stłumił wybuch wdzięczności i zadowolenia podwojeniem gorliwości w malowaniu, czując, że teraz, kiedy będzie w pobliżu Gwendoliny, słuchając jej głosu i wpatrując się w jej twarz przez kilka bezcennych godzin — ziemia nie posiada już nic drogiego, co mogłoby jeszcze okrasić jego życie.
Earl powiedział do siebie:
— Zjawa wyraźnie może jeść jabłka. Przekonamy się, czy wyłącznie jabłka. Myślę, że wyłącznie. Niewątpliwie możliwości zjawy ograniczają się do jabłek. To samo było z naszymi pierwszymi rodzicami. Nie — jestem w błędzie, to znaczy, mam słuszność tylko częściowo. Jako granicę postawiono jabłko, podobnie, jak i w tym wypadku — ale z innych powodów...
Nowe ubranie Tracy zbudziło w nim dreszcz rozkoszy i dumy; powiedział sobie:
— Częściowo uwspółcześniłem go!
Sellers wyraził zadowolenie z roboty Tracy, i zaangażował go do odrestaurowania wszystkich dzieł starych mistrzów, mówiąc, że chciałby mieć portret swój, żony i może córki. Szczęście artysty doszło jednak do największego napięcia. Gawędzono przyjemnie, podczas gdy Tracy malował, a Sellers odwijał przyniesiony przez siebie obraz. Była to chromolitografja, zupełnie nowa, jeszcze świeża. Portret uśmiechniętego, zadowolonego z siebie mężczyzny, rozrzucającego „Spójnię” wraz z afiszami, zapraszającego każdego do kupna jego specjalności — sukni, trzewików czy czegoś w tym rodzaju za trzy dolary. Stary dżentelmen położył chromolitografję na dłoni, i umilkł, spoglądając na nią czule i w zamyśleniu. Nagle Tracy zauważył, że stary earl płacze. To wzruszyło uczuciowego młodzieńca; jednocześnie miał bolesne wrażenie, iż jest intruzem i mimowolnym świadkiem wzruszeń, na które człowiek obcy nie powinien patrzeć. Litość wzięła w nim górę nad innemi uczuciami. Usiłował uspokoić starego uprzejmymi słowami oraz okazać mu przyjacielską życzliwość. Powiedział:
— Bardzo panu współczuję... To zapewne przyjaciel...
— Och, ktoś bliższy, o wiele bliższy! krewny! najdroższy, jakiego miałem na ziemi! chociaż nigdy nie pozwolono mi go było widzieć! Tak, to młody lord Berkeley, który zginął tak bohatersko w tej strasznej kat... — co się stało?
— O, nic, nic — przestraszyło mię trochę to nagłe zetknięcie twarzą w twarz z człowiekiem, o którym, że się tak wyrażę, tyle można powiedzieć... Czy podobny?
— Bez wątpienia. Nie widziałem go nigdy, ale pan sam może porównać jego podobieństwo z ojcem — powiedział Sellers, podnosząc chromolitografję i spoglądając to na nią, to na obraz przedstawiający earla-uzurpatora, to znowu na Berkeley’a.
— Powiem panu, że nie widzę podobieństwa. Widać wyraźnie, że stary uzurpator jest to człowiek z charakterem, o długiej, końskiej twarzy, a jego następca jest pełen wdzięku, ma twarz okrągłą, jak księżyc w pełni, bez charakteru...
— Wszyscy jesteśmy tacy za młodu — cała męska linja — powiedział Sellers, niezmieszany. — Wszyscy ruszamy ze startu, jako pyzaci szaleńcy, a później przeistaczamy się w końsko-twarze cuda intelektu i charakteru. Na tym fakcie i na tej oznace opieram swoje twierdzenie o podobieństwo i wiem, iż portret ten jest dziełem wspaniałem i nachtnionem. Tak, wszyscy w naszej rodzinie, to szaleńcy za młodu.
— Tak, to oczywiste, że młody człowiek odpowiada dziedzicznym wymaganiom.
— Tak, tak, to był szaleniec! Niewątpliwie! Przyjrzyj się pan jego twarzy, sklepieniu czaszki, wyrazowi... To warjat, warjat, warjat, jak amen w pacierzu!
— Dzięki! — mimowoli wyrwało się Tracy.
— Dzięki?
— Że zechciał mnie pan poinformować. Proszę, mów pan dalej.
— Jak zaznaczyłem, szaleństwo bije z każdego rysu jego twarzy. Czytam w nich wyraźnie.
— Co one mówią?
— No, powiedzmy sobie, jest to wahadło.
— Co takiego?
— Wahadło. Człowiek, który zajmuje niewzruszone stanowisko do tej lub innej kwestji. Powiedziałbym — Gibraltar wierności i charakteru. A potem, po krótkiej chwili zaczyna się wahać: Gibraltar znika: zamiast niego — zwykły, banalny pospolitak, stąpający niepewnie, jak na szczudłach. Oto lord Berkeley — do szpiku kości. Spojrzyj pan na tego barana. Ale co to? Pan poczerwieniał jak niebo o zachodzie? Drogi panie, czy obraziłem pana niechcący?
— Ależ nie, naprawdę nie. Ale czerwienię się zawsze, kiedy ktoś oczernia swoją krew... — Poczem do siebie: — Jak dziwnie bliską prawdy była jego nieporządna i bezsensowna gadanina. Jestem właśnie taki... Jestem akurat taki sam nędznik! Opuszczając Anglję, myślałem, że jestem sobą; myślałem, że jestem Fryderyk Wielki co do charakteru i siły woli! a okazało się, że jestem wahadło, pospolite wahadło! Tak, to bardzo niepewnie budować coś na wzniosłych ideałach i wysokiem urodzeniu! — wreszcie głośno: — Jak pan myśli, czy ten baran mógłby się zdobyć na wielkie i pełne poświęcenia idee? Czy przez chwilę mógł pomyśleć o czemś w rodzaju zrzeczenia się earlostwa, bogactw, zaszczytów lub dobrowolnie wstąpić w szeregi ludzi zwykłych, wznieść się o własnych siłach lub nazawsze pozostać ubogim i nieznanym?
— On? Spojrzyj pan na niego — spojrzyj na tę głupią, zarozumiałą kufę! Tu masz odpowiedź. Właśnie to przyszłoby mu do głowy. I rozpocząłby pewne kroki.
— A co dalej?
— Zawahałby się!!
— I zawrócił?
— Oczywiście!
— Czy taki będzie los wszystkich moi... chciałem powiedzieć, czy tak skończą się wszystkie jego zamierzenia?
— Oczywiście, oczywiście! Przecież to Rossmore. — Więc szczęśliwie się stało, że umarł. Przypuśćmy, dla łatwiejszego rozumowania — że ja jestem Rossmore — i...
— To niemożliwe!
— Dlaczego?
— Ponieważ niepodobna przypuścić czegoś podobnego! Być Rossmorem w pańskim wieku — znaczy być warjatem, a pan nie jesteś warjat? I musiałbyś pan być wahadłem — a tymczasem każdy, kto umie odgadywać charakter, widzi z pierwszego wejrzenia, że stoisz niewzruszenie tam, gdzie raz postawisz nogę. Nawet trzęsienie ziemi nie wzruszyłoby cię z miejsca. — Potem mruknął do siebie: — Wystarczy powiedzieć mu tyle, chociaż i w połowie nie wyczerpuję faktów. Im więcej mu się przyglądam, tem więcej uważam, że jest bardzo dziwny. To najenergiczniejsza twarz ze wszystkich, jakie widziałem. Jest w niej nadludzka moc, niewzruszony upór, żelazna siła woli. Bardzo niezwykły młodzieniec.
Powiedział głośno:
— Kiedyś chciałbym poradzić się pana w pewnej sprawie, panie Tracy. Widzi pan, posiadam szczątki tego młodzieńca... Boże, jak pan skoczył!...
— O, to nic. Proszę, mów pan dalej. Pan posiada jego szczątki?
— Tak.
— Jest pan pewien, że to szczątki jego, a nie kogo innego?
— O, zupełnie pewny. Próbki, oczywiście. Nie jego całego.
— Próbki?
— Tak, w koszach. Kiedyś wróci pan pewnie do Anglji i może zechce pan zabrać...
— Kto? ja?
— No, tak, oczywiście! Nie mówię teraz, ale później, potem jak — słuchaj pan, chciałbyś je zobaczyć!
— Nie, nie! nie chcę ich oglądać!
— No, to dobrze, ja tylko myślałem...
— hallo, a dokąd to się wybieramy, kochanie?
— Na proszony obiad, papo!
Tracy był przybity. Pułkownik powiedział głosem rozczarowanym:
— Bardzo mi przykro. Nie wiedziałem, że ona wychodzi, panie Tracy.
Na twarzy Gwendoliny odmalowało się coś w rodzaju: Cóżem ja narobiła! „Troje staruszków na jednego młodzika. Niedobrany zaprząg, to fakt”. Twarz Gwendoliny wyraziła nikłą nadzieję. Dziewczyna powiedziała tonem udanej niechęci:
— Jeżeli sobie życzysz, mogę uprzedzić Thompsonów...
— A, to chodzi o Thompsonów?! To ułatwia sytuację; ułożymy wszystko, nie psując ci planów, dziecinko! Cieszyłaś się zawczasu...
— Ależ, papo, ponieważ program dnia się zmienił...
— Nie, nie, tego nie chcę! Dobre i pracowite z ciebie dziecko, a ojciec twój nie jest człowiekiem, który chciałby ci zepsuć zabawę...
— Ależ, papo...
— Idź już, idź! nie chcę o niczem słyszeć! Damy sobie jakoś radę.
Gwendolina bliska była płaczu ze zmartwienia. Ale nie pozostało jej nic innego, jak iść; już miała to uczynić, kiedy nagle ojcu jej przyszła do głowy myśl, która napełniła go radością, ponieważ odrazu usuwała wszelkie trudności, rozwiązując sprawę gładko, ku powszechnemu zadowoleniu.
— Jużem to ułożył, kochanko, tak, żebyś ty nie wyrzekła się przyjemności, a my mile spędzili czas. Przyślesz nam Bellę Thompson. Skończona piękność, panie Tracy! Skończona piękność. Chciałbym, żeby pan zobaczył tę dziewczynę; zwarjuje pan dla niej; zwarjuje pan w minutę; tak, tak, Gwendolino, przyślij ją nam i powiedz... — odwrócił się, ale ona mijała już furtkę. Mruknął:
— Nie rozumiem, co się stało: nie wiem, co robią jej wargi, ale ramiona Sally wyraźnie miotają przekleństwa.
— Zdaje mi się, — wesoło powiedział Sellers do Tracy — że ją stracę, no, ale rodzice zawsze tracą dzieci, jak tylko spuszczą je z oka! jest to całkiem naturalny i zrozumiały objaw, ale pan nie będzie skrzywdzony, bo panna Bella zastąpi pożądany element młodości ku pańskiemu zupełnemu zadowoleniu. A my, starzy, również zrobimy wszystko, co możliwe. Spędzimy czas zupełnie przyjemnie. A pan będzie miał sposobność poznać bliżej admirała Hawkins. To rzadki charakter, panie Tracy, jeden z najciekawszych i oryginalniejszych charakterów, jakie kiedykolwiek świat wydał. Uzna pan z pewnością, że godny jest, by go studjowano. Ja studjowałem go od czasów, gdy był jeszcze dzieckiem i przekonałem się, że rozwija się ciągle. Jestem naprawdę przeświadczony, iż trudną sztukę odczytywania charakterów zawdzięczam żywemu zainteresowaniu, jakie wzbudzał we mnie ten chłopiec i niezbadany powód, dla którego zawodziły go wszystkie jego pomysły i plany.
Tracy nie słyszał ani słowa. Był jak nieprzytomny. Ogarnęła go rozpacz.
— Tak, przedziwny charakter! Skrytość — oto jego podłoże! Trzeba przedewszystkiem umieć znaleźć kamień węgielny, na którym zbudowany jest charakter człowieka — wtedy wiesz wszystko. Wtedy nie zwiodą cię ani pozory, ani cechy chwilowe i zmienne. Co czytasz w twarzy senatora? Prostotę; rodzaj bujnej, wydajnej prostoty; gdy tymczasem jest to jeden z głębszych umysłów na świecie. Człowiek zupełnie uczciwy — absolutnie uczciwy i szlachetny człowiek — a jednak niewątpliwie największy symulant, jakiego świat widział kiedykolwiek.
— Djabli nadali! — To wyrwało się z ust niesłuchającego Tracy, którego trapiła myśl, czem mógłby być obiad, gdyby coś nie pomieszało szyków.
— Nie, tego bym nie powiedział! — mówił Sellers, przechadzając się spokojnie po pokoju z rękami w kieszeni, zasłuchany we własne słowa. — Możnaby powiedzieć djabli nadali o kim innym ale nie o senatorze. Pańskie wyrażenie jest słuszne, zupełnie słuszne — przyznaję to, ale użył go pan niewłaściwie. A to znaczy wiele! To, to przedziwny charakter! Wątpię, czy znajdzie się drugi mąż stanu, który miałby takie poczucie humoru, połączone z podobnym talentem ukrywania tego humoru! Może Jerzy Waszyngton i Kromwell i jeszcze Robespierre — ale tutaj stawiam kropkę. Człowiek mógłby przebywać w towarzystwie sędziego Hawkinsa całe życie, a nie domyśliłby się, że ten człowiek jest trochę zabawniejszy, niż naprzykład cmentarz!
Nieskończenie głębokie, długie na jardy westchnienie wyrwało się z ust rozmarzonego i roztargnionego artysty: po niem nastąpił szept:
— Nieszczęsny, nieszczęsny!
— No, nie powiedziałbym tego. Przeciwnie, podziwiam jego zdolność do ukrywania humoru, a jeszcze więcej — podziwiam sam ów talent, godny prawdziwego zachwytu. Rzecz druga: generał Hawkins jest myślicielem: zimnym, logicznym, analitykiem, głębokim myślicielem — być może najoryginalniejszym filozofem naszych czasów. Oczywiście, w zakresie swojej specjalności, to znaczy: epoka lodowcowa, korrelacja sił, ewolucja chrystjanizmu ze stanu poczwarkowego — i inne temu podobne kwestje. Poddaj mu temat, wchodzący w zakres jego specjalności, a potem stań i przypatrz mu się. Zobaczysz, że ziemia pod nim drży. Tak, tak, musisz go pan poznać! Musisz poznać jego duszę! Kto wie, czy to nie najoryginalniejszy umysł od czasów Arystotelesa...
Wstrzymano na chwilę obiad, czekając na pannę Thompson; ale ponieważ Gwendolina nie powtórzyła jej zaproszenia, czekanie okazało się bezskuteczne i domownicy zasiedli do stołu bez niej. Biedny stary Sellers robił wszystko, na co mogła się zdobyć jego gościnność, żeby umilić czas gościowi, a gość również robił wszystko, co mógł, żeby być rozmowny i wesoły — przez wdzięczność dla starego dżentelmena. Faktycznie wszyscy urobili ręce po łokcie w interesie wspólnej przyjemności, ale rzecz była chybiona od początku. Serce ciążyło Tracy, jak ołów. Zdawało się, iż w pokoju jest tylko jeden przedmiot godny jego uwagi — puste krzesło. Nie mógł oderwać myśli od Gwendoliny, ani od swego twardego losu. Skutkiem tego, gdy na niego przychodziła kolej powiedzenia czegoś, następowały długie martwe pauzy. Dolegliwość ta odbiła się na całej rozmowie, a więc miast orzeźwiającej przejażdżki, po zalanych słońcem wodach — jak sobie planowano — wszyscy czuli nudę, marząc o dobiciu do brzegu. Co się stało? Jeden Tracy mógł to wyjaśnić. Reszta nie potrafiłaby nawet robić przypuszczeń...
Niemniej ponuro schodził czas u Thompsonów — faktycznie podwójne doświadczenie! Gwendolina wstydziła się sama przed sobą, iż pozwoliła, by rozpacz zapanowała w jej duszy i uczyniła ją tak dziwnie i głęboko nieszczęśliwą. Ale to, że się wstydziła przed sob, nie poprawiało sprawy: to nawet pogłębiało jej cierpienia. Tłumaczyła, że czuje się niedobrze i wszyscy widzieli, że to prawda. Budziła szczerą sympatję i litość. Ale to nie pomogło również. Nic nie pomaga w takich wypadkach. Najlepiej dać za wygrane — niech rana krwawi. Jak tylko obiad się skończył, dziewczyna przeprosiła gospodarzy i pospieszyła do domu, ciesząc się, że uwolni się od tego domu i owego nieznośnego cierpienia.
Czy już poszedł? Myśl ta powstała w jej głowie, ale odbiła się na stopach. Wślizgnęła się do domu, zrzuciła płaszczyk i kapelusz i podążyła wprost do jadalni. Stanęła nadsłuchując. Głos ojca — wyzbyty z życia; potem głos matki — wyzbyty z życia; długa przerwa; potem z kolei bezpłodna uwaga Waszyngtona Hawkins. Znowu milczenie. Potem znowu głos nie Tracy, ale ojca.
— Poszedł! — szepnęła do siebie z rozpaczą. Ostrożnie otworzyła drzwi i stanęła w progu.
— Ależ dziecko! — zawołała matka — jakaś ty blada! Czyś — czy...
— Blada? — zwołał Sellers. — Bladość przeszła jak błyskawica. To nie poważna bladość. Teraz jest rumiana, jak dusza kawona! Siadaj kochanie, siadaj. Bóg mi świadkiem, że jesteś mile widziana. Czy wesoło spędziłaś czas? Myśmy spędzali czas doskonale, kapitanie! Dlaczego panna Bella nie przyszła? Pan Tracy czuje się niezdrów, a ona pomogłaby mu zapomnieć o cierpieniu...
Sally była rozradowana. Szczęśliwe jej oczy rzucały błyskawice, które szepnęły słodką tajemnicę drugiej parze oczów i otrzymały podobną odpowiedź. W przeciągu nieskończenie krótkiego ułamka sekundy oba te zwierzenia wypowiedziano, przyjęto i zrozumiano. Niepokój, niepewność, obawa zniknęły z serc dwoja młodych, ustępując miejsca wielkiej ciszy.
Sellers łudził się w głębi duszy, iż nowe zwycięskie posiłki odwrócą klęskę milczenia, ale był w błędzie. Rozmowa okazała się trudniejsza, niż przedtem. Sellers dumny był z Gwendoliny i chciał ją pokazać, nawet przy pannie Belli Thompson. Sposobność się nadawała — ale jak wykorzystała ją Gwendolina? Czuł się, jak wyrzucony z siodła. Martwił się, że ten anglik, z właściwą podróżującemu anglikowi skłonnością wyrobienia sobie pojęcia o łańcuchu górskim z paru ziarnek piasku, dojdzie do przekonania, że dziewczęta amerykańskie są nieme, jak anglicy. Osądzi cały naród na zasadzie tego jednego przykładu.
Najwięcej żal mu było Gwendoliny: niema przy stole niczego, co mogłoby ją ożywić, dać bodźca, obronić przed sennością. Uparł się, że dla ratowania honoru swojej ojczyzny musi tych dwoje niedługo znowu ze sobą sprowadzić.
Sądził, że następnym razem będzie inaczej. Szepnął do siebie z głębokiem poczuciem krzywdy: — Zapisze w swoim dzienniku — każdy z nich pisze dziennik — że Sally była przedziwnie mało interesująca; tak, tak. Ale Sally — nigdy nie widziałem jej takiej! a ładna jest dzisiaj jak sam szatan — ale Sally mogłaby nie skubać sukni, ani rwać kwiatów, ani wyglądać tak zdenerwowana... Nastrój nie poprawił się i tutaj w sali Audjencjonalnej. Mam tego dość. Zwijam sztandary. Niech inni walczą, jeśli chcą!
Uścisnął wszystkim obecnym ręce i wyszedł, mówiąc, że pilna robota czeka na niego. Zakochani mieli więc dla siebie cały pokój, ale zdawali się nie wiedzieć o sobie. Przestrzeń między nimi skurczyła się nieco. Wkrótce wyszła i matka. Przestrzeń skurczyła się znowu. Tracy stał przed wizerunkiem jakiegoś polityka z Ohio, który został przemalowany i przechrzczony na krzyżowca Rossmore. Gwendolina siedziała na kanapie, dotykając prawie jego łokcia. Udawała, że przegląda album z fotografjami, których w nim nie było... „Senator” wciąż się wahał. Żal mu było młodych. Mieli ciężki wieczór dzisiaj. W naiwności serca usiłował im go umilić, zatuszować złe wrażenie, porażki; starał się być rozmowny, nawet wesoły. Ale odpowiedzi padały blade; niepodobna było wzbudzić zapału. Dał za wygraną i umilkł. Był to dzień zupełnie stracony, poświęcony klęskom.
Ale kiedy Gwendolina podniosła się nagle i powiedziała z radosnym uśmiechem, pełnym wdzięczności i szczęścia:
— Musi pan już iść? — dezercja wydała mu się okrucieństwem i usiadł znowu.
Już miał rzucić jakąś uwagę — ale tego nie zrobił. Wszyscy znamy ten stan. Nie wiedział, dlaczego wie, iż nie powinien zostać dłużej; ale wiedział to, wiedział, jak dwa razy dwa. A więc powiedział im dobranoc i wyszedł ogłupiały, dziwiąc się, co wpłynęło na nagłą zmianę humorów. Kiedy drzwi się zamknęły za nim, dwoje młodych stało obok siebie, wpatrzeni w te drzwi — patrzyli i czekali licząc sekundy, przepojeni głęboką wdzięcznością... Zaledwie trzasnęła klamka, zarzucili sobie ramiona na szyję i serce przy sercu, usta przy ustach —
— Boże! ona go całuje!
Nikt nie słyszał tej uwagi, ponieważ Hawkins, który ją sformułował, pomyślał ją, nie wypowiedziawszy. Zamknął drzwi i natychmiast je uchylił, chcąc wejść, zapytać, co złego zrobił i przeprosić... Ale nie wszedł do pokoju; uciekł, przerażony, przestraszony, oniemiały...


ROZDZIAŁ XXI.

W pięć minut później siedział w swoim pokoiku, pochyliwszy głowę na ręce, splecione nad stołem. Poza ostatecznej rozpaczy i nieszczęścia. Łzy spływały obficie, a od czasu do czasu ciszę przerywało łkanie. Nagle powiedział:
— Znałem ją małem dzieckiem, właziła mi na kolana... Kocham ją, jak zwoje własne. Biedactwo! nie zniosę tego! oddała serce tej parszywej materjalizacji!... Dlaczegośmy tego nie przewidzieli?! Ale jak mogliśmy przewidzieć?... Nikt nie mógł przewidzieć. Nikomu nie mogło się nawet śnić... Trudno było się domyślić, że człowiek zakocha się w lalce woskowej, a to nie jest nawet lalką!
Biadał w duszy, od czasu do czasu lamentując głośno.
— Już się stało! niema ratunku! niema sposobu odrobić tej strasznej rzeczy! Gdybym miał więcej temperamentu, zabiłbym to! Ale to nie doprowadziłoby do niczego. Ona to kocha, ona to uważa za rzecz autentyczną i żywą! Gdyby to straciła, rozpaczałaby jak po prawdziwym mężczyźnie! Ach, co za cios dla całej rodziny! Och, wolałbym umrzeć! Sellers jest najlepszym człowiekiem pod słońcem, nie myślałby o tem, gdyby — och, Boże, serce mu pęknie, kiedy się o tem dowie. I Polly również. Oto do czego doprowadza zajmowanie się temi wypędkami z piekła! Powinien był sobie spokojnie smażyć się w smole. Tam jest jego miejsce! Nie rozumiem, dlaczego taki nie śmierdzi siarką?! Kiedy jestem z nim w jednym pokoju, mam wrażenie, że się duszę!
Po chwili milczenia wybuchnął znowu:
— Jedno jest pewne. Trzeba koniecznie zatrzymać materjalizację w tem stadjum, w jakiem jest obecnie. Jeżeli ma poślubić marę, niech zostanie żoną przyzwoitego upiora w średnim wieku, a nie cowboy’a i bandyty; w co zamieni się kijankowata protoplazma, jeżeli Sellers doprowadzi dalej swoje doświadczenia! To nas kosztuje 5.000 dolarów i ograniczy rozwój Towarzystwa, ale szczęście Sally Sellers jest przecież warte więcej od tego!
Usłyszał kroki Sellersa i uspokoił się. Sellers wszedł i zajął miejsce.
— Muszę ci się przyznać, że jestem porządnie zdumiony. Przecież to je z całą pewnością. Właściwie nie je, ale przeżuwa powoli, bez apetytu — w każdym razie jednak przeżuwa. To cud prawdziwy. A teraz zachodzi pytanie, co taki robi z tem, co przeżuł? To jest ciekawe! Co on z tem robi? Zdaje mi się, że umysł nasz nie był w stanie objąć jeszcze całego cudu tego odkrycia! Ale czas to pokaże. — Czas i Nauka. Dajcie nam sposobność i nie niecierpliwcie się!
Ale Hawkins nie zdradził cienia zainteresowania. Pułkownik nie mógł wycisnąć z niego ani słowa, nie mógł wyrwać go ze stanu przygnębienia. Wreszcie wziął się na sposób i udało mu się zwrócić uwagę Hawkinsa.
— Zaczynam go lubić, Hawkins. To człowiek silnego charakteru — olbrzymiej siły woli. Pod tą spokojną powłoką kryje się najzuwchwalszy duch, jaki kiedykolwiek istniał w człowieku — to drugi Clive. Tak, jestem pełen podziwu dla jego charakteru, a po podziwie zwykle następuje lubienie, jak wiesz. Zaczynam go ogromnie lubić. Wiesz, nie mam jakoś serca degradować dla pieniędzy taki charakter do rzędu bandyty lub czegoś w tym rodzaju... Przyszedłem cię zapytać, czy nie zechciałbyś się wyrzec nagrody i nie zwolnił tego biedaka...
— Gdzie on jest?
— ...od konieczności zmaterjalizowania w istotę nam współczesną?...
— Oto moja dłoń: i serce również!
— Nigdy ci tego nie zapomnę, Hawkins! — zawołał stary dżentelmen, nie panując nad wzruszeniem. — Ponosisz dla mnie wielką ofiarę, mogącą mieć dla ciebie fatalne skutki, ale nigdy ci tego nie zapomnę i zaręczam, że dopóki ja żyję — nie pożałujesz swego czynu!
Sally Sellers przekonała się szybko i głęboko, iż stała się inną istotą; istotą wyższego i szlachetniejszego gatunku od tej, którą była do niedawna; istotą poważną, nie marzycielką; miejsce żywej i niespokojnej ciekawości dla spraw tego świata, zajął cel życia. Zmiana ta była tak wielka i istotna, iż Sally miała wrażenie że jest człowiekiem, podczas gdy dawniej była tylko cieniem; że to, co było niczem, stało się czemś, że miast nagromadzonego materjału architektonicznego, będącego tylko suchym projektem i nic nie obiecującego, stanęła świątynia, na ołtarzu której płonie ogień, a ściany której rozbrzmiewają echem modłów.
„Lady” Gwendolina! dźwięk ten stracił urok: pozostała w nim tylko śmieszność; prawie obrażał jej uszy.
Mówiła:
— To należy już do przeszłości. Nie chcę już, żeby mnie tak nazywano.
— Mam nazywać panią Gwendoliną? Pozwoli mi pani odrzucić formalności i nazywać siebie tylko tem drogiem imieniem?
Zajęta była detronizowaniem goździka, który zastąpiła gałązką rezedy.
— Tak będzie lepiej. Nie cierpię goździków, to znaczy niektórych goździków... Tak, niech mnie pan nazywa po imieniu bez wszelkich dodatków — to znaczy — nie mówię, żeby wogóle bez dodatków, ale...
Więcej nie mogła powiedzieć. Nastąpiła pauza. Mózg jego starał się zrozumieć. Nagle udało mu się pochwycić myśl, mającą ich wybawić z kłopotu, i powiedział z wdzięcznością:
— Droga Gwendolino! Czy mogę tak mówić?
— Tak — częściowo. Ale proszę mnie nie całować, kiedy mówię! Bo zapominam, co chciałam powiedzieć! Wolno panu używać jednej części tej formy — ale nie drugiej. Gwendolina to nie jest moje imię.
— Nie pani imię? — tonem zdumienia i niespodzianki.
Duszę dziewczęcia przeniknęło nagle zrozumienie: wyraźne uczucie objawy i niepokoju. Wyrwała mu dłoń, spojrzała pytająco w oczy i powiedziała:
— Proszę mi odpowiedzieć uczciwie, honorowo. Przecież pan nie chce się ze mną żenić dla mego stanowiska?
Cios ten przeszył go na wskróś: nie spodziewał się go. W pytaniu Gwendoliny, w owej podejrzliwości było coś tak groteskowego, że oniemiał z zachwytu i zdumienia, co uratowało go od śmiechu. Poczem, nie tracąc drogiego czasu, zapewnił Sally, że ona sama go oczarowała, że kocha ją, a nie jej tytuły i nazwisko. Że kocha ją całem sercem, że nie mógłby jej kochać więcej, gdyby była księżną, ani mniej, gdyby okazała się sierotą bez dachu nad głową, bez krewnych i nazwiska.
Patrzyła mu w twarz uważnie, badawczo, z wdzięcznością, tłumacząc słowa na jej wyraz; kiedy skończył — szczęście zapanowało w sercu — burzliwe szczęście, chociaż na pozór była spokojna, równa, prawie surowa. Przygotowywała mu niespodziankę, chcąc zadać potężny cios tym bezinteresownym zapewnieniom; rzuciła mu ją, słowo po słowie, jak pocisk po pocisku, badając, jakie wrażenie wywrze na nim ta eksplozja.
— Niech pan słucha, bo teraz wyznam prawdę... Howardzie Tracy, jestem akurat takiem dzieckiem earla, jak i pan!
Ku jej radości i tłumionemu zdziwieniu bynajmniej się tym nie przejął. Tym razem był przygotowany i wykorzystał sytuację. Zawołał z zapałem:
— Dzięki Niebu! — i porwał ją w ramiona.
Nie była w stanie wypowiedzieć swego szczęścia!
— Przez ciebie jestem najdumniejszą dziewczyną na kuli ziemskiej! — powiedziała, z głową opartą na jego ramieniu. — Uważałam to za naturalne, że ci imponuje tytuł, może nawet podświadomie, bo przecież jesteś anglikiem — że może tylko łudzisz się, że mnie kochasz, a przekonasz się, że mnie nie kochasz — kiedy czar pryśnie. Jestem dumna, że nie zmieniłeś się po tej rewelacji — że kochasz mnie, tylko mnie — o, jestem tak dumna, że nie umiem wypowiedzieć tego słowami!
— Tylko ciebie, najdroższa. Nigdy nie rzuciłem łakomym okiem na earlostwo twego ojca. Wierz mi, że mówię zupełną prawdę, Gwendolino!
— Słuchaj — nie nazywaj mnie tem imieniem. Nie cierpię tego fałszywego imienia! Nazywam się Sally Sellers — albo Sara, jeśli wolisz. Od tej chwili chcę wygnać precz marzenia, fantazje, wymysły — nie chcę tem żyć! Chcę być sobą, taką jak się urodziłam, chcę być swojem uczciwem ja, naturalnem ja, czystem i wolnem od wstydu i blichtru, i głupoty — istotą godną ciebie! Niema między nami cienia nierówności społecznej! Jesteś artystą, i ja jestem artystką — o wiele skromniejszą, oczywiście! Kocham cię, jestem ubogą; kocham cię, nie mam stanowiska, ani przywilejów... Uczciwie jemy swój chleb. Zarabiamy na życie. Dłoń w dłoń pójdziemy aż do grobu, pomagając sobie wzajemnie, żyjąc jedno dla drugiego, jednocząc się w sercu, w celach życia, w nadziejach wspólnych, aspiracjach — nierozerwalni do końca! I chociaż w oczach świata zajmujemy stanowisko niskie, uczynimy go wysokiem przez szlachetność i uczciwość naszej pracy i postępowania bez zmazy... Dzięki Bogu, żyjemy w kraju, w którym ludzi ocenia się nie według darów Boga, ale własnych ich zasług!
Tracy chciał wtrącić słówko, ale ona mu przerwała.
— Jeszcze nie skończyłam. Chcę się oczyścić ze śladów fałszu i pretensji, stanąć na twoim uczciwym poziomie, być godną ciebie towarzyszką. Mój ojciec naprawdę myśli, że jest earlem. Pozwólmy mu marzyć! O tem samem śnili jego przodkowie... To ogłupiło całe pokolenie domu Sellersów — i mnie również troszeczkę, ale nie zapuściło głębszych korzeni... Skończyłam z tem zupełnie i nazawsze. Przed dwudziestu czterema godzinami byłam dumna, że jestem córką tombakowego earla, i myślałam, że tylko człowiek równy mi stanowiskiem może być dla mnie odpowiednią partją... Ale dzisiaj! — o, jakże ci jestem wdzięczna za miłość, która uleczyła mój chory mózg i wróciła mi zdrowie — gotowa jestem przysiądz, że żaden syn earla...
— Ale... ale...
— Wyglądasz przerażony... Co się stało? Co ci jest?
— Co się stało? O, nic... nic. Chciałem tylko powiedzieć... — ale nic nie przychodziło mu do głowy. Poczem dzięki szczęśliwemu natchnieniu pomyślał o jednej rzeczy odpowiedniej w tych okolicznościach i zawołał z zapałem:
— Och, jakaś ty piękna! Tracę głowę, kiedy patrzę na ciebie!
Było to powiedziane szczerze, z zapałem, z dobrą intonację. Dostał też natychmiast nagrodę.
— Poczekaj. Na czem to ja stanęłam? Tak. Earlostwo mego ojca — jest pisane na księżycu. Spojrzyj na te ohydy na ścianach — myślałeś z pewnością, że to portrety jego przodków, earlów Rossmore. Mylisz się. Są to wizerunki sławnych amerykanów — przeważnie współczesnych nam — ale on cofnął je o tysiąc lat, zmieniając sygnatury. Andrzej Jackson robi co może, żeby godnie reprezentować ostatniego amerykańskiego earla, a najnowszy skarb w tej kolekcji ma być młodym angielskim spadkobiercą — mówię o tym idjocie z krepą: właściwie jest to szewc, a wcale nie lord Berkeley.
— Czy jesteś tego pewną?
— Oczywiście! Nie wyglądałby tak!
— Dlaczego?
— Ponieważ jego postępowanie w czasie pożaru dowodzi, że był to mężczyzna. Że był istotą szlachetną i wzniosłą.
Tracy był głęboko wzruszony tą pochwałą; zdawało mu się, że piękne wargi dziewczęcia były jeszcze piękniejsze, gdy wymawiała te wyrazy. Powiedział czule:
— Szkoda, iż nie dowiedział się nigdy, jakie głębokie wrażenie wywarł jego czyn na najpiękniejszą i najsłodszą dziewczynę w kraju.
— O, ja go zawsze kochałam! — myślę o nim codziennie. Zawsze zajmuje moje myśli...
Tracy uważam, iż jest to więcej, niż potrzeba. Uczuł żądło zazdrości. Powiedział:
— Powinnaś myśleć o nim — czasami — to znaczy od czasu do czasu — nawet z zachwytem, ale powiedziałbym, że...
— Howard Tracy! Czy jesteś zazdrosny o tego nieżyjącego człowieka?!
Było mu wstyd, a jednocześnie nie było mu wstyd. Był zazdrosny, a jednocześnie nie był zazdrosny. Pod niektóremi względami umarły był nim samum; w tym wypadku komplementy i miłość hojnie rozdawane temu ciału, przenikało jego ciało i były czystym zyskiem. Ale pod innemi względami umarły nie był nim. A w tym wypadku komplementy i sympatje były dla niego stracone, stwarzając odpowiednią podstawę dla zazdrości. W rezultacie — posprzeczali się. Ale na krótko, by kochać się tem więcej. Chcąc przypieczętować zgodę, Sally Sellers oznajmiła, że nazawsze wygnała z myśli lorda Berkeley, przyczem dodała:
— Ażeby się upewnić, że już nigdy nie pokłócimy się przez niego, postaram się znienawidzieć to nazwisko, i wszystko, z czego powstał, i co z niego kiedykolwiek powstanie.
To było powodem nowego zmartwienia i Tracy już był gotów prosić ją, by złagodziła nieco wyrok dla zasady, a również, aby nie psuć dobrego uczynku — ale przyszło mu na myśl, lepiej zostawić rzeczy jakiemi są i nie ryzykować nowej sprzeczki. Starał się znaleźć temat mniej drażliwy.
— Przypuszczam, że nie przyjęłabyś żadnego tytułu, teraz, kiedy wyrzekłaś się earlostwa swego ojca?
— Prawdziwego tytułu? Nie! ale raz nazawsze porzuciłam nasz, fałszywy!
Odpowiedź ta padła we właściwej chwili i we właściwem miejscu, by ochronić nieszczęsnego młodzieńca przed nową zmianą poglądów politycznych. Już, już się chwiał, ale odpowiedź Sally powstrzymała go od pogrążenia się raz jeszcze w nurty demokracji i zerwania z arystokracją.
Wrócił do domu zadowolony, że zadał to szczęśliwe pytanie. Dziewczyna gotowa jest przyjąć taki drobiazg, jak naturalne earlostwo: miała pewne zastrzeżenia jedynie co do fałszowanych artykułów. Tak, mógł mieć tę dziewczynę, zachowując swój tytuł. To pytanie — to był szczęśliwe posunięcie!
I Sally czuła się szczęśliwa, udając się na spoczynek: i była szczęśliwa, chorobliwie szczęśliwa przez całe dwie godziny; ale potem, gdy już zapadała w cudną i bujną nieświadomość, ponury djablik, który żyje i czatuje, kryje się i czyha w istotach ludzkich, i zawsze czeka na sposobność wypłatania swemu panu złośliwego figla — szepnął jej do ucha:
— To pytanie ma niewinny pozór — ale co się za niem kryje? co było ukrytym motywem? co je podsunęło?
Ponury djablik zranił ją, i mógł teraz schować się i odpocząć. Krwawiąca rana zrobi resztą. I zrobiła.
Dlaczego Howard Tracy zadał to pytanie? Jeżeli chce się z nią żenić nie dla tytułu — co podsunęło mu to pytanie? Czy był zupełnie zadowolony, słuchając jej zastrzeżeń co do arystokracji? Ach, on ogląda się na to earlostwo, którego ona się wstydzi — nie chce, żeby była ubogą!
Tak mówiłem ze łzami i z gniewem. Potem próbowała bronić przeciwnego stanowiska, ale robiła to słabo, nieudolnie, i wreszcie dała temu spokój. Przez całą noc dyskutowała zajmując to jedno, to drugie stanowisko: zasnęła nad ranem; wpadła w gorączkę — możnaby powiedzieć, gdyż ten rodzaj snu przypomina gorączkę, i człowiek budzi się z niego z ociężałym mózgiem i bezsilnem ciałem.


ROZDZIAŁ XXII.

Przed udaniem się na spoczynek, Tracy napisał do ojca. Napisał list, który, jak się spodziewał zostanie lepiej przyjęty, niż kablogram, bowiem zawierał przyjemne wiadomości. Mianowicie: spróbował wolności i pracy na kawałek chleba: walczył, czego nie widzi powodu się wstydzić i przekonał się, że potrafi zarobić na życie. Ale ostatecznie przyszedł do wniosku, że sam jeden nie może zreformować świata, więc chce wrócić do domu, zająć dawne stanowisko, z którego będzie zadowolony i za które będzie wdzięczny na przyszłość. Porzuci dalsze eksperymenty w rodzaju misjonarstwa pomiędzy młodzieżą, potrzebującą oczyszczających dowodów doświadczalnych, które są jedynym logicznym i pewnym środkiem uleczenia chorej wyobraźni.
Potem poruszył kwestję małżeństwa z córką amerykańskiego pretendenta, ze sporą dozą przebiegłości i uporu. Napisał wiele pochwalnych i miłych rzeczy o dziewczynie, ale nie rozpisywał się zbytnio na ten temat, i nie robił z niego kwestji najważniejszej. Za rzecz najważniejszą uważał szczęśliwą sposobność, która pozwoli mu wrócić do Jorku i Lancaster, zaszczepić dwie róże na jednym pniu i zakończyć raz na zawsze krzyczącą niesprawiedliwość, ciążącą zbyt długo na ich rodzinie.
Możnaby przypuszczać, iż wybrał ten sposób uregulowania sprawy, ponieważ uważa go za mądrzejszy niż projektowane przez siebie zrzeczenie się tytułu, co swego czasu skłoniło go do opuszczenia Anglji. Możnaby to przypuszczać, ale on tego nie powiedział. W rzeczywistości, im dłużej czytał swój list, tem głębiej się do tego przekonywał.
Kiedy stary earl otrzymał list, pierwsza jego część sprawiła mu złośliwą i ponurą przyjemność; ale część druga wywołała kilka poważnych parsknięć, które można było tłumaczyć rozmaicie. Nie tracił atramentu na niepotrzebne czułości, ani w kablogramie, ani w liście: poprostu wsiadł na okręt, płynący do Ameryki, postanowiwszy rzecz całą zbadać na miejscu. Przez cały ten długi czas trzymał na wodzy swoje cierpienie, nie dając po sobie poznać, że tęsknota za synem wżera mu się w serce. Spodziewał się, że syn wyleczy się ze swego chorobliwego marzenia i rozumiał, że proces przejść musi przez wszystkie potrzebne stadja, bez udziału czułych telegramów z domu lub innych temu podobnych głupstw. I oto nadeszło oczekiwane zwycięstwo! Zwycięstwo — ale splamione tym idjotycznym projektem małżeństwa. Tak, pojedzie i sam przyłoży rękę do tych spraw!
Przez pierwszych dziesięć dni po wysłaniu listu, myśli Tracy ani na chwilę nie zaznały spokoju. To wzbijały się ku chmurom, to znowu wwiercały się w ziemię tak głęboko, jak na to pozwalały prawa grawitacji. Był nieskończenie szczęśliwy, na zmianę, zależnie od usposobienia panny Sally. Nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy się to usposobienie zmieni, a gdy się zmieniało — co wywołało ową zmianę. Czasami była w nim do tego stopnia zakochana, że miłość jej stawała się tropikalnie gorącą, i Sally nie mogła znaleźć odpowiednich słów na określenie swego uczucia. A potem, bez uprzedzenia, bez widocznych powodów pogoda się zmieniała i nieszczęsna ofiara czuł się, jak rzucony między góry lodowe, samotny i opuszczony, jak na biegunie północnym. Czasami zdawało mu się, że lepiej umrzeć, niż poddawać się tym rujnującym zmianom klimatu.
A sprawa była jasna. Sally chciała wierzyć, że miłość Tracy jest bezinteresowna. A więc nieustannie wystawiała ją na drobne próby, łudząc się, że wreszcie znajdzie coś, co utrwali jej wiarę. Biedny Tracy nie wiedział, że jest powodem tych doświadczeń, a więc wpadał we wszystkie zasadzki, jakie dziewczyna na niego zastawiała. Zasadzki polegały na wyraźnie kazuistycznych rozważaniach na temat społecznych różnic, tytułów arystokratycznych, przywilejów i t. p. Czasami Tracy odpowiadał na pytania nieostrożnie, nie bacząc na to, co mówi, byle podtrzymać rozmowę i przedłużyć seans. Nie podejrzewał, że dziewczyna patrzy mu w twarz i słucha jego słów, jak człowiek patrzy w oblicze sędziego i słucha słów, które powrócą mu dom, przyjaciół i wolność, lub pozbawią nazawsze słońca i towarzystwa ludzi. Nie podejrzewał, że jego niedbałe słowa są ściśle ważone i często wydawał wyroki śmierci, chociaż było zręczniej — a dla niego łatwiej — ogłosić uniewinnienie. W dzień ranił serce dziewczęcia, w nocy oddawał ją na pastwę snów. Nie rozumiał tego.
Inny zostawiłby to i owo i zauważył, że pogoda zmienia się tylko, gdy rozmowa schodzi na jeden ściśle określony temat — i że wtedy zmiana jest nieuchronna. Zauważyłby również, że temat ten porusza zawsze jedna i ta sama strona, a nigdy druga. Z tego wyciągnąłby wniosek, że dzieje się to rozmyślnie. Gdyby nie domyślił się, w jaki się to dzieje celu, zapytałby poprostu.
Ale Tracy był niedość głęboki lub niedość podejrzliwy, żeby pytać o takie rzeczy. Zauważył tylko jedno: słońce zawsze przyświeca początkowi odwiedzin. Bez względu na późniejsze chmury, na początku niebo zawsze było pogodne. Nie umiał sobie wytłumaczyć tego faktu — a może go nawet nie zauważył. A rzecz polegała na tem, że jeśli Sally nie widziała go przez całe sześć godzin, czuła taki głód jego widoku, że wszystkie jej podejrzenia i wahania spalały się w ogniu tęsknoty i dziewczyna zjawiała się przed nim promieniująca szczęściem i radością.
W podobnych okolicznościach malowaniu portretu grożą poważne katastrofy. Portrety Sellersów, robione przez Tracy, walczyły dzień po dniu ze zmiennością pogody, dzień po dniu wchłaniając w siebie nieuchronne cechy tego życia z przeszkodami. Miejscami był to najszczęśliwiej malowany portret, jaki kiedykolwiek widziano; ale w innych miejscach wyzierała z niego dusza potępieńca. Dusza, która przeszła przez wszystkie cierpienia, od bólu brzucha aż do wścieklizny. Ale Sellers to lubił. Mówił, że jest jak żywy, ze wszystkich porów tego portretu bije humor, a ciągle zmienny! Mówił, że kryje w sobie tyle rozmaitych wzruszeń, co pełny dzban.
Być może, był to twór uciążliwej pracy, ale na oko nieco wymuszony. Wielki jak życie, przedstawiał amerykańskiego earla w purpurowej todze para, lamowanej gronostajami (trzy razy — oznaka godności earlowskiej). Siwą głowę earla zdobiła korona szlachecka, wdzięcznie i zawadjacko zsunięta na bakier. Kiedy Sally była w słonecznem usposobieniu, portret ten doprowadzał Tracy do wybuchów śmiechu; ale kiedy była pochmurna, portret wprowadzał zamęt do jego mózgu i ścinał mu krew w żyłach.
Pewnego dnia, późno już wieczorem, jakby dla zepsucia zakochanym dziwnie pogodnego spędzenia czasu, djabełek Sally zaczął uprawiać swoją specjalność i rozmowa potoczyła się szybko w kierunku zwykłej sprzeczki. Nagle, w środku długiej tyrady, Tracy poczuł drżenie; wiedział, że to nie jest jego drżenie, że odbywa się nazewnątrz niego, aczkolwiek pierś przy piersi. Drżenie ustąpiło łkaniu. Sally płakała.
— Najdroższa! Powiedz! co zrobiłem! W czem zawiniłem? Znowu to samo! Co ja zrobiłem!
Sally uwolniła się z jego uścisku, rzuciwszy mu spojrzenie pełne wyrzutu.
— Co zrobiłeś? Powiem ci, co zrobiłeś! Mimowoli przyznałeś się — o! po raz dwudziesty! ale nie chciałam wierzyć, nie mogłam wierzyć! że kochasz nie mnie, ale ten blichtr, fałszywe earlostwo mego ojca! Złamałeś mi serce!
— Co ty mówisz, dziecinko! Nigdy nie śniło mi się nic podobnego!
— O, Howard, Howard! Zdradziły cię twoje własne słowa, gdyś zapomniał trzymać na wodzy swój język...
— Zdradziłęm się słowami kiedym zapomniał trzymać na wodzy język?... To ciężki zarzut. A kiedyż to trzymałem język na wodzy? Nigdy ani przez chwilę! Język mój ma tylko jeden obowiązek — mówić prawdę. A do tego nie potrzebuje cugli!
— Howard! Ja pamiętam twoje słowa i ważę je... Nie zastanowiłeś się nad ich znaczeniem. A one powiedziały mi więcej niżeś ty chciał...
— Chcesz przez to powiedzieć, żeś z mego zaufania i prawdomówności zrobiła zasadzkę, z której swobodnie zastawiałaś sidła na mój naiwny język, żeś mnie podchwytywała, gdym ja o tem nie wiedział! Tego nie mogłaś zrobić! O, na to nie zdobyłby się nawet wróg!
Był to wierny obraz postępowania dziewczęcia, z którego Sally nie zdawała sobie sprawy. Czy popełniła zdradę? Czy nadużyła jego zaufania? Myśl ta zabarwiła jej policzki rumieńcem wstydu i skruchy.
— Przebacz mi! — zawołała. Nie wiedziałam, co czynię! Tak się męczyłam... Ty mi przebaczysz, musisz mi przebaczyć! Ja tak cierpiałam, taka jestem biedna, tak mi wstyd teraz — przebaczysz mi, prawda? Nie odwracaj się! Nie odpychaj mnie! To miłość moja zawiniła... a ty wiesz, że cię kocham — całym sercem! Nie mogłam tego znieść — och, najdroższy, taka jestem nieszczęśliwa, nie chciałam cię skrzywdzić! nie zdawałam sobie sprawy, dokąd prowadzi mnie mój obłęd, do jakiego stopnia zdradzam i krzywdzę najdroższe na całym świecie serce — i — och, weź mnie znowu w ramiona! W nich jest mój dom, obrona i nadzieja!
Znowu więc nastąpiło pojednanie szybkie, zupełne, wszystko obejmujące, a wraz z nim niewypowiedziane szczęście. Chwila ta pozwalała zapomnieć o wszystkiem. Ale nie — teraz, kiedy nareszcie dowiedział się, co napędza chmury i kiedy jasnem było, że niezgodę wywoływał strach dziewczęcia, że Tracy zakochał się w jej tytule, nie w niej, młodzieniec postanowił nazawsze przezwyciężyć upiora, dając jej nieomylny dowód, iż to nie mogło kierować jego postępowaniem. A więc powiedział:
— Pozwól, że ci szepnę do uszka tajemnicę — tajemnicę, którą przez cały ten czas ukrywałem na dnie serca... Twój tytuł nie mógłby być dla mnie żadną przynętą — jestem synem i jedynym spadkobiercą angielskiego earla!
Dziewczyna wpatrywała się w niego sekundę, dwie, trzy, może dwanaście; potem wargi jej się rozchyliły.
— Ty?! — zawołała, i odsunęła się od niego, nie spuszczając z jego postaci zdumionych oczu.
— No, ja, ja, oczywiście! Dlaczego tak to przyjęłaś? Co ja znowu zrobiłem złego?
— Co zrobiłeś? W każdym razie — bardzo dziwne wyznanie... Chyba sam to widzisz!
— Tak — z nieśmiałym, cichym uśmiechem. — To wygląda na dziwne wyznanie... Ale jeżeli to prawda?
— Jeżeli to prawda? Już się wahasz?!
— O, nie, ani przez chwilę! nie mów tak... Nie zasłużyłem na to... Mówiłem prawdę... dlaczego w to wątpisz?
Odpowiedź nastąpiła szybko:
— Bo nie mówiłeś o tem nigdy.
— O! — nie było to wyraźne westchnienie, ale dźwięk dość wymowny, iż Tracy rozumie zarzut i przyznaje mu słuszność.
— Zdawało mi się, że nie ukrywasz przedemną niczego, że powinnam wszystko wiedzieć o tobie. Nie miałeś prawa ukrywać przedemną takiej rzeczy nawet przez chwilę, po tem — po tem, jakeś postanowił starać się o moją rękę!
— To prawda, to prawda! Wiem o tem! Ale pewne okoliczności... pewne okoliczności, które...
Nie uznała tych okoliczności.
— Widzisz — mówił pokornie — wydawałaś mi się tak dumną, że kroczysz po wzniosłej ścieżce uczciwej pracy i szlachetnego ubóstwa — bałem się — przeląkłem się — przecież pamiętasz, co mówiłaś.
— Tak, pamiętam, co mówiłam... I pamiętam również, że zanim skończyłam mówić, zapytałeś, co myślę o arystokracji i że moja odpowiedź była obliczona na to, żeby usunąć twoje objawy...
Przez chwilę milczał. Poczem powiedział lekko rozczarowany:
— Nie widzę wyjścia. To był błąd. Naprawdę, był to zwykły błąd... Nie chciałem nic złego, nic — zapewniam cię! Nie zdaję sobie poprostu sprawy z tego, jak to czasami wyglądało. Taki już jestem. Mam trochę krótki wzrok...
Dziewczyna przez chwilę czuła się bezbronna. Potem znowu się ożywiła.
— Syn earla! Czy synowie earla pracują na chleb z masłem?
— Bóg mi świadkiem, że nie! a chciałbym, żeby było przeciwnie.
— Czy synowie earla wyrzekają się swego tytułu (w takim kraju jak nasz); pokornie i skromnie przychodzą prosić o rękę nędzarki, kiedy mogliby pić, hulać, robić niehonorowe długi, przebierać swobodnie pomiędzy córkami miljonerów?! Jesteś synem earla?! daj mi dowody!
— Jeżeli żądasz takich dowodów, to dzięki Bogu nie mogę ci ich dostarczyć... Ale pomimo tego jestem synem i spadkobiercą earla. Więcej nie mam nic do powiedzenia. Chciałbym, żebyś mi uwierzyła, ale widzę, że nie chcesz mi wierzyć. Nie widzę sposobu przekonania ciebie!
Już, już gotowa była się rozczulić, ale usłyszawszy tę suchą uwagę, tupnęła nogą rozdrażniona i zawołała:
— Ach, wyprowadzasz mnie z cierpliwości! Czy myślisz, że ci ktoś uwierzy, że jesteś tem, czem mówisz, jeżeli nie będziesz miał dowodów w ręku? Nie sięgaj ręką do kieszeni, bo nic tam nie znajdziesz... Wysnuwasz jakieś pretensje, a potem chciałbyś, żeby w nie uwierzono, chociaż nie przedstawisz dowodów... To jest poprostu niewiarygodne. Czy nie widzisz tego?
Zastanowił się chwilę nad sposobem obrony, zawahał, a potem powiedział z trudem i niechęcią: „Powiem ci całą prawdę — chociaż wyda się szaleństwem tobie, i każdemu, przypuszczam — to jednak jest to prawda. Miałem pewien ideał — nazwij to marzeniem — szaleństwem, jeżeli chcesz — ale pragnąłem wyrzec się przywilejów, wyrzec praw, z których korzysta szlachta, które siłą i podstępem zdobyła na ludzie, chciałem oczyścić się z hańby zbrodni popełnionych przeciw prawu i rozsądkowi — chciałem żyć odtąd z biednymi i skrzywdzonymi, na równych prawach, własnymi rękoma zarabiać na chleb, który jem, i wznieść się własną zasługą — jeżeli sądzono mi się wznieść...”
Gdy to mówił, dziewczyna wpatrywała się w jego twarz zbliska, badawczo. W prostocie z jaką to mówił, było coś, co ją wzruszyło — wzruszyło w sposób niebezpieczny, ale Sally opanowała się, uspokoiła. Było rzeczą nierozsądną poddawać się litości czy innemu uczuciu, skoro musi mu zadać jeszcze parę pytań. Tracy umiał czytać w jej twarzy — a to, co przeczytał, podniosło nieco jego upadające nadzieje: „Gdyby syn earla zrobił coś podobnego! Ależ to byłby prawdziwy mężczyzna! godny miłości! czci!”
— Ależ ja...
— Ale taki nie żył nigdy! Taki się nie urodził jeszcze i nie może się urodzić! Owo samowyrzeczenie (nawet gdyby było zwykłem szaleństwem i nie doprowadziło do niczego, za wyjątkiem dania dobrego przykładu) owo samowystarczenie równałoby się wspaniałomyślności! Tak, to byłby czyn wspaniały w naszym zmiennym wieku nizkich ideałów! Chwileczkę — poczekaj — daj mi skończyć. Chcę się jeszcze o jedno zapytać. Jak się nazywa twój ojciec?
— Rossmore — a ja jestem hrabia Berkeley...
Znowu dolał oliwy do ognia. Dziewczyna była tak oburzona, że z trudem mogła mówić.
— Jak śmiesz tak bezwstydnie kłamać?! Wiesz przecież, że on umarł, że ja wiem o jego śmierci! Ach, obrabować człowieka z nazwiska i tytułu dla własnej, chwilowej korzyści — to już jest zbrodnią, ale obrabować nieboszczyka — to więcej, niż zbrodnia! To przewyższa zbrodnię!
— Ach, wysłuchaj mię! nie opuszczaj mię... poczekaj chwilkę... zaklinam się na mój honor...
— Ach, na twój honor!
— Słowo honoru, jestem tem, czem mówię! Dam ci tego dowód i ty mi uwierzysz — wiem, że mi uwierzysz! Przyniosę ci dowód — Kablogram...
— Kiedy?
— Jutro... za parę dni...
— Podpisany Rossmore?
— Tak — podpisany Rossmore!
— I to ma dowieść czego?
— Jakto czego?
— Jeżeli chcesz, żebym powiedziała... Może masz umówionego wspólnika...
Był to ciężki cios; Tracy się zawahał. Powiedział smutnie.
— Masz słuszność. Nie pomyślałem o tem. O, mój Boże, nie wiem już co mam robić! Wszystko robię źle... Odchodzisz? i nie powiesz mi nawet dobranoc? albo dowidzenia? Jeszcześmy się nigdy tak nie rozstali!
— Och, chciałabym uciec... Idź już... a po tem, po pauzie:
— Ale przynieś kablogram, jak tylko go otrzymasz...
— Pozwalasz?! Niech Bóg cię błogosławi!
Odszedł w samą porę. Wargi jej drżały już oddawna — teraz wybuchnęła płaczem. Od czasu do czasu wyrywały jej się słowa.
— Odszedł! Straciłam go! Nigdy go już nie zobaczę! i nie pocałował mię na pożegnanie — nie okazał nawet chęci pocałować mię wbrew mojej woli! a wiedział, że to poraz ostatni! a ja myślałam, że on to zrobi! nigdy nie spodziewałam się, że mię potraktuje w ten sposób po tem wszystkiem, co między nami zaszło! o! o! o! co ja pocznę?! To poczciwy, biedny, dobry, naiwny kłamczuch, i oszust, ale ja go tak kocham! a mam go stracić — stracić w ten sposób! A może przyjdzie mu na myśl napisać do mnie?! nie, nie, nie domyśli się! nigdy o niczem nie myśli! jest taki uczciwy i prostoduszny! nigdyby na to nie wpadł! Ach, co mu przyszło do głowy, że cośkolwiek wskóra podstępem? nie ma do tego żadnych danych — za wyjątkiem odrobiny obłudy... O, dlaczego mu nie powiedziałam, żeby tu wrócił nawet bez telegramu, a teraz, jeżeli go nie zobaczę — sama sobie będę winna! Nie śmiem spojrzeć ludziom w oczy!


ROZDZIAŁ XXIII.

Nazajutrz kablogram oczywiście nie nadszedł. Była to niewymowna klęska, albowiem Tracy nie mógł się pokazać bez tego dokumentu, aczkolwiek nie stanowił on żadnego dowodu. Ale jeżeli nienadejście kablogramu pierwszego dnia nazwać można niewymowną klęską, to gdzież jest słownik, w którym znajdziesz odpowiednie określenie na bezowocne czekanie dnia dziesiątego?... Każde dwadzieścia cztery godziny sprawiały, iż Tracy wstydził się sam przed sobą więcej, niż wczoraj, w Sally zaś utrwalało się przekonanie, że nietylko nie miał on ojca, ale nawet brak mu było wspólnika — a więc w konsekwencji uważano go za fałszerza i szantażystę — i czyż mogło być inaczej?
Były to ciężkie dni dla pana Barrow i Spółki Artystycznej. Wszyscy mieli po uszy roboty, starając się pocieszyć Tracy. Zwłaszcza Barrow, ponieważ Tracy zwierzył mu się ze wszystkiego. Musiał więc prostować złudzenia Tracy, że ma on ojca, że ojciec ten jest earlem i przyśle mu kablogram.
Barrow szybko porzucił myśl przekonania Tracy, iż wogóle niema on ojca, ponieważ wywarło to fatalny efekt na pacjencie, w sposób zatrważający, podniecając jego gniew. Na próbę pozwolił przyjacielowi łudzić się, że ma ojca. Rezultat był tak pomyślny, iż Barrow brnął dalej i pozwolił u myśleć, że ojciec ten jest earlem. To również wywarło pożądany skutek i Barrow gotów był zgodzić się, że Tracy ma dwóch ojców, jeżeli chce. Ale Tracy nie chciał, więc Barrow usunął jednego ojca, wzamian pozwalając mu się łudzić, że otrzyma telegram — w co Barrow słusznie wątpił. Tem niemniej wałkował on ten kablogram codziennie, gdyż miał wrażenie, że to jedno utrzymuje Tracy przy życiu.
Były to bardzo gorzkie dni dla biednej Sally, dni poświęcone przeważnie płaczowi w samotności. Ponieważ obficie zwilżała swoje szatki, zaziębiła się, a wilgoć, przeziębienie i rozpacz odebrały jej apetyt. Aż żal było na nią patrzeć — biedne stworzonko!
Nieszczęście jej było aż nadto wielkie, a jednak wszystkie moce przyrodzone i wszystkie okoliczności zdawały się pracować nad tem, by je powiększyć. Przedewszystkiem, nazajutrz po udzieleniu dymisji Tracy, Hawkins i Sellers wyczytali w telegramie Zjednoczonej Prasy, iż w ostatnich czasach ulubioną zabawką stało się zdumiewające „Prosię w Koniczynie”; że od brzegów Oceanu Spokojnego do Atlantyku cała ludność wszystkich Stanów Zjednoczonych tylko tem się zajmuje, że wszelka praca wobec tego zamarła; że sędziowie, adwokaci, złodzieje, księża, bandyci, kupcy, mechanicy, mordercy, niewiasty, dzieci, niemowlęta — wszyscy jednem słowem od rana do wieczora zajęci są jednem i jeden tylko cel im przyświeca: wpędzić owo Prosię, szczęśliwie roz- wiązać łamigłówkę. Wielka radość, pogoda zniknęły z duszy narodu. Miejsce ich zajęło zakłopotanie, troska, zamyślenie, malujące się na każdem obliczu. Wszystkie twarze były ponure, znękane, napiętnowane znamieniem trosk i lat, z coraz wyraźniejszą oznaką moralnego cierpienia i wzrastającego obłędu. W ośmiu miastach dzień i noc pracują fabryki, a jednak nie mogą zaspokoić wszystkich zamówień i dostarczyć łamigłówki w odpowiednich ilościach. Hawkins szalał z radości, ale Sellers zachował spokój. Takie drobiazgi nie umniejszały jego powagi. Powiedział: „Tak dzieje się zawsze. Człowiek stworzy coś, co mogłoby zrewolucjonizować sztukę, przynieść górę pieniędzy, i sprowadzić błogosławieństwo na ziemię — a pokaż mi kogoś, kto chciałby się tem zająć, zainteresować?! Pozostaniesz ubogi jak byłeś. A potem wymyślisz jakiś nieużyteczny drobiazg dla własnej zabawy, rzucisz go gdzie w kąt, zapomnisz — a tu nagle cały świat podnosi wielką wrzawę i niewiadomo skąd spada na ciebie fortuna. Upoluj tego jankesa i rozlicz się z nim, Hawkins! Wiesz, że połowa należy do ciebie. A mnie pozwól lepić moje wykłady”.
Był to wykład o wstrzemięźliwości. Sellers był wodzem obozu wstrzemięźliwości, i od czasu do czasu miewał odczyty na ten temat. Dotychczas nie był zadowolony ze swojej działalności, i postanowił zmienić metody. Po wielu rozważaniach przyszedł do wniosku, że główną przyczyną, dla której odczytom jego brak ognia, była ta okoliczność, iż wyraźnie nosiły charakter amatorski; chcę powiedzieć, iż było rzeczą zbyt oczywistą, że prelegent pragnie przekonać słuchaczów o straszliwych skutkach płynu, chociaż zna te skutki jedynie z pogłosek, albowiem wątpię, czy kiedykolwiek wziął do ust kropelkę napoju wyskokowego. Postanowił więc mówić na zasadzie gorzkiego doświadczenia. Hawkins miał stanąć obok niego z butelką, odmierzać dawki, śledzić efekt, notować skutki, jednem słowem brać czynny udział w tych przygotowaniach. Czasu pozostało niewiele, gdyż damy miały się zebrać zaraz po południu — mówię o Stowarzyszeniu Wstrzemięźliwości pod nazwą Córki Siloama i Sellers musi być gotów, żeby wziąć udział w procesji.
Czas wlókł się długo. Hawkins nie wracał. Sellers postanowił nie czekać, zaatakował flaszkę, pilnie śledząc skutki. Hawkins wrócił, rzucił wymowne spojrzenie na prelegenta i sam poprowadził procesję. Damy bardzo się zmartwiły, gdy im powiedziano, że leader zachorował nagle i poważnie, ale ucieszyły się na wieść, iż za parę dni przyjdzie do siebie.
W rezultacie stary dżentelmen przez dwadzieścia cztery godziny nie dał znaku życia, godnego zanotowania. Po upływie tego czasu zapytał o procesję i dowiedział się, co zaszło. Zmartwił się: powiedział, że był na to przygotowany. Pozostał w łóżku przez parę dni, a żona i córka na zmianę czuwały przy nim, spełniając jego rozkazy. Czasami pieścił główkę Sally, starając się ją pocieszyć.
— Nie płacz tak, dziecinko, nie płacz! Wiesz przecież, że twój stary ojciec zrobił to nieumyślnie, że nie miał złych zamiarów; wiesz, że z własnej woli nie zrobi nigdy nic, czego mogłabyś się wstydzić przed światem. Wiesz, że chciał jak najlepiej, a zrobił źle tylko przez nieświadomość, nie orjentując się w dawkach; a przecież nie miał pod ręką Waszyngtona. Nie płacz tak, kochanie, nie szarp mego starego serca! Wiesz, że się shańbiłem — a ty jesteś dla mnie taka kochana i dobra! Nigdy już tego nie zrobię — nigdy! no, uspokój się, nie płacz, bądź dobrem dzieckiem!
Ale kiedy Sally nie czuwała przy łożu ojca, płakała również. Wtedy matka starała się ją pocieszyć, mówiąc: „Nie płacz, najdroższa! on nie zrobił tego umyślnie! To się zdarza każdemu, kto chce w ten sposób robić doświadczenia. Widzisz, że ja nie płaczę. Bo za dobrze go znam. Nie śmiałabym ludziom spojrzeć w oczy, gdyby doszedł do tego opłakanego stanu z innych powodów. Ale dzięki niebu, intencje jego były czyste i wzniosłe, może nawet wznioślejsze, niżby należało. To nas nie poniża, najdroższa! Zrobił to ze szlachetnych pobudek, i nie mamy się czego wstydzić. No, nie płacz już, ślicznotko!“
Stary dżentelmen był przez parę dni bardzo pożyteczny dla Sally — jako wytłumaczenie jej łez. Była mu wdzięczna za tę mimowolną pomoc i mówiła w duszy:
— To paskudnie pozwalać mu myśleć, że płaczę ze wstydu, jak gdyby ojciec mógł kiedykolwiek zrobić coś, czego powinnam się wstydzić! Ale nie mogę się przyznać; jego jednego mam na świeci, a tak bardzo pragnę go mieć!
Jak tylko Sellers podniósł się i dowiedział, że jankes złożył w banku stertę pieniędzy dla niego i dla Hawkinsa, zawołał: — No, teraz zobaczymy, kto jest pretendentem, a kto autentycznym earlem! Zaraz tam sypię i zrobię ruch w Izbie Lordów! przez następnych parę dni on i żona tak byli zajęci przygotowaniami do podróży, że Sally korzystała z wymarzonej samotności, i mogła się swobodnie wypłakać. Poczem stary par opuścił Nowy Jork — jadąc do Anglji.
Sally miała sposobność zrobienia jeszcze jednej rzeczy. Przekonała się, że w tych warunkach żyć nie warto. Jeżeli sądzono jej wyrzec się oszusta i umrzeć — podda się temu wyrokowi; ale czy nie należałoby przedtem wyłożyć całą sprawę osobie bezinteresownej, która może znajdzie środek ratunku?
Kilkakrotnie myślała nad tem tak i owak. Podczas pierwszego spotkania z Hawkinsem — zaraz po wyjeździe rodziców — zaczęła mówić o Tracy, wyłożyła mu rzecz całą i zasięgnęła rady znakomitego męża stanu. Obnażyła przed nim serce, a on słuchał jej z boleścią. Zakończyła błagalnie:
— Nie wmawiaj pan we mnie, że to oszust! Zdaje mi się, że jest oszustem, ale czy pan nie uważa, że właściwie nie wygląda na to?! Pan jest zimny, zrównoważony — może patrząc z boku, prędzej dojrzy pan, że to nie oszust, pomimo, że takie na mnie robi wrażenie... Prawda, nie wygląda na oszusta? Czy nie mógłby pan, czy nie potrafiłby pan mieć tego wrażenia — ze względu na mnie!
Biedny Hawkins czuł się wielce zaniepokojony, ale postanowił trzymać się w sąsiedztwie prawdy. Przez krótką chwilę zastanowił się nad tem, co mu powiedziała, poczem oznajmił, iż naprawdę nie potrafi sobie zdać jasno sprawy z charakteru pana Tracy.
— Nie — powiedział — to jednak naprawdę jest oszust.
— To znaczy, że panu się tak wydaje, że pan jest tego prawie pewny, ale niezupełnie pewny — prawda, panie Hawkins?
— Żal mi, że to mówię — nie chcę tego stwierdzić — nie zastanawiam się nad tem zresztą — ale wiem, że to oszust!
— Ach panie Hawkins, pan się zagalopował! Pan wie, że nikt nie może tego wiedzieć... Nie mamy dowodów, że kłamał!
Czy ma się rozpędzić i powiedzieć jej wszystko, co dotyczy tej paskudnej sprawy? Tak — przynajmniej to co najważniejsze — to zrobić trzeba. A więc zwilżył wargi i z determinacją zaczął opowiadać, oszczędzając dziewczynie jednej przykrości — powiedzenia, że Tracy jest kryminalistą.
— Teraz powiem ci całą prawdę. Niebardzo to miłe dla mnie mówić, a dla ciebie słuchać takich rzeczy, ale musimy to zrobić... Wiem o tym chłopaku wszystko. Wiem, że nie jest synem earla.
Oczy dziewczyny zabłysły. Powiedziała:
— A cóż mnie to obchodzi! mów pan dalej!
Było to tak nieoczekiwane, że Hawkins stracił wątek opowiadania. Nie był pewien, czy dobrze słyszał. Zawołał więc:
— Obawiam się, że niebardzo rozumiem. Czy chcesz przez to powiedzieć, że jeżeli jest to porządny i przyzwoity chłopiec — to nic cię nie obchodzi kwestja jego earlostwa?
— Absolutnie!
— Byłabyś z niego zupełnie zadowolona i nie żałowałabyś, że jest synem earla — to znaczy, gdyby okazał się synem earla, nie ceniłabyś go więcej za to?
— Ani trochę. Ach, panie Hawkins, skończyłam raz na zawsze z marzeniem o earlostwie, arystokracji i innych temu podobnych głupstwach — jestem sobie zwykłe, pospolite nic, i czuję się z tem dobrze! Jemu zawdzięczam swoje uleczenie! A co się tyczy dodania czegoś, za co mogłabym go więcej cenić, to jest to wogóle wykluczone... On jest dla mnie całym światem — taki jaki jest; to obejmuje wszystko — cóż mogłabym do tego jeszcze dodać?
— Daleko zabrnęła! — mruknął do siebie. Ciągnął również do siebie: „Muszę zmienić plan. Nie robiąc z tego draba kryminalisty, wymyślę mu imię i nazwisko, które rozczaruje ją raz na zawsze. Jeżeli i to mi się nie uda — ha, wtedy pozostaje mi jedno! pomódz temu biedatwu a nie odbierać jej odwagę”. Poczem głośno:
— Słuchaj, Gwendolino...
— Chcę, żeby nazywano mię Sally...
— Bardzo mię to cieszy. Wolę to imię. Otóż powiem ci o tym Snodgrassie...
— Snodgrass?... nazywa się Snodgrass.
— Tak — Snodgrass. Tamto to jest nom de plume.
— To wstrętne!
— Wiem, kochanie! ale nie odpowiadamy za swoje nazwiska.
— Naprawdę tak się nazywa? Nie Howard Tracy?
Hawkins odpowiedział z żalem:
— Tak... Chociaż to bardzo przykre...
Dziewczyna śpiewnie powtarzała nazwisko:
— Snodgrass! Snodgrass! nie, tego nie zniosę! Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! Nie będę go nazywała po imieniu. Jak ma na imię?
— Hm... pierwsze litery imion są M. S.
— Pierwsze litery? A cóż mi po nich?! przecież nie mogę nazywać go Emes?! Jak ma na imię?
— Widzisz, ojciec jego był lekarzem i... no, bałwochwalczo uwielbiał swój zawód... i... hm... był to bardzo ekscentryczny człowiek, więc...
— Co znaczą te litery? co się za niemi kryje?
— No — znaczą one Meningitis Spinalis. Ojciec jego był lekarzem...
— Nigdy nie słyszałam tak podłego imienia! Przecież niepodobna mówić tak do osoby, którą się kocha! Wroga tak bym nie nazwała! To brzmi jak wyzwisko! — po chwili dodała, nieco zmieszana: — Ależ i ja będę się tak nazywała! Przecież tak będą adresować do mnie listy!
— Tak: wielmożna pani Meningitis Spinalis Snodgrass...
— Niech pan nie powtarza! nie mogę tego słuchać?! czy ojciec jego był warjatem?!
— Tego nie wiem.
— Chwała Bogu, bo to bywa dziedziczne. Jak myślisz, co mu strzeliło do głowy?
— Tak na serjo, to nie wiem... W tej rodzinie dużo jest kretynów, więc może...
— Tu niema żadnego może. Ten napewno był idjotą!
— Tak, zapewne, mógł być idjotą. Tak przynajmniej podejrzewano...
— Podejrzewano? — z gniewem wołała Sally. — Czy człowiek podejrzewa, że jest ciemno, patrząc w gwiaździste niebo?! Ale dość o tym idjocie! Idjoci nic mię nie obchodzą. Mówmy o synu.
— Doskonale. Ten był najstarszy, ale najmniej kochany. Jego brat, Zylobalsam...
— Poniechaj pan, niech się zastanowię. To zdumiewające! Zylo — jak go pan nazwał?
— Zylobalsam.
— Nigdy nie słyszałam o takiem imieniu. To brzmi jak choroba?
— Zdaje mi się, że nie. To coś biblijnego.
— Nie to nic biblijnego!
— Albo anatomicznego. Wiedziałem, że jedno albo drugie. Tak, teraz przypominam sobie! To coś z anatomji! To ganglion, węzeł nerwowy, jest coś co się nazywa Proces Zylobalsamowy.
— Dobrze. Proszę mówić dalej. Jeżeli było więcej dzieci, nie wymieniaj pan ich imion, są jakieś takie niepokojące...
— Doskonale! Jak już mówiłem, ten był najmniej kochany, a przeto zaniedbywany. Nigdy nie posyłano go do szkoły. Pozwalano mu bawić się z najgorszymi wypędkami, więc oczywiście wyrósł na gbura, nieuka, prostaka, rozpustnika, łobuza, i —
— On? nic podobnego! Myślałam, że lepszy z pana człowiek! nie powinien pan rzucać takich kalumnij na biednego chłopca — który — ach, przecież to prawdziwe przeciwieństwo tego, co pan o nim mówi! Jest grzeczny, uprzejmy, skromny, kulturalny, subtelny — e, wstyd, jak pan może mówić o nim podobne rzeczy?
— Nie mam ci tego za złe, Sally — nie znajdę słowa nagany, że do tego stopnia zaślepiła cię miłość — do tego stopnia, że nie widzisz tych drobnych wad, które rzucają się w oczy każdemu. —
— Drobnych wad?! Pan to nazywa drobnemi wadami? A czem są dla pana podpalacze i bandyci?!
— Trudno odpowiedzieć wprost na to pytanie. Wszystko zależy od okoliczności. My oczywiście sądzimy to inaczej, niż ty; oczywiście są to rzeczy naganne...
— Mord i podpalenie uważacie za rzeczy naganne?
— O tak, przeważnie!
— Naganne! gdzież są ci purytanie?! Ale skąd pan zna tak dokładnie jego rodzinę? Skąd pan wie te wszystkie plotki?!
— To nie plotki, Sally! To sprawa bardzo poważna. Znam tę rodzinę osobiście...
Tego się nie spodziewała.
— Pan? Pan ich naprawdę zna?
— Znam Zylo, jakeśmy go nazywali i znam jego ojca, doktora Snodgrass. Nie znam tylko tego Snodgrassa, ale od czasu do czasu rzucałem na niego okiem, a przez cały czas słyszałem o nim... Był tematem ciągłych rozmów, widzisz, głównie z powodu swoich...
— Z powodu, iż nie był podpalaczem, ani złodziejem, sądzę! To czyniło go banalnym... Gdzie znał pan tych ludzi?
— W Cherokee Strip.
— Co za niedorzeczność! Ludność całego Cherokee Strip nie wystarczy na wytworzenie o kimś złej lub dobrej opinji. Niema dostatecznego quorum... Ależ cała ludność składa się z kilkunastu wagonów koniokradów!
Hawkins odpowiedział spokojnie:
— Nasz przyjaciel również do nich należał...
Oczy Sally zabłysły, pierś jej podnosiła się i opadała gwałtownie. Ale dziewczyna ściągnęła cugle gniewu i nie dała rozkołysać się językowi. Mąż stanu siedział nieruchomo, czekając, jak się rozwinie akcja. Był zadowolony ze swego dzieła. Myślał, iż nigdy w życiu nie postąpił równie dyplomatycznie. Teraz dziewczyna może wybierać. Nie wątpił w to. Bez względu na decyzję, postanowił ją ratyfikować i nie stwarzać dalszych trudności.
Tymczasem Sally zastanowiła się i namyśliła. Ku zdumieniu majora wydała werdykt przeciwko niemu. Powiedziała:
— Jestem jego jedynym przyjacielem i nie opuszczę go. Nie będę jego żoną, jeżeli okaże się marny, ale w przeciwnym razie, owszem, a postaram się dać mu sposobność wytłumaczenia się ze wszystkiego. Dla mnie jest to dobry i kochany chłopiec; nigdy nie widziałam w nim nic innego — oczywiście za wyjątkiem opowiadania, że jest synem earla. Ale może przy bliższem zbadaniu okaże się, że to zwykła próżność, nic więcej. Nie wierzę, że jest taki, jakim pan go odmalował. Proszę, niech go pan odszuka i przyprowadzi do mnie. Ubłagam go, żeby był ze mną szczery i wyznał mi całą prawdę, nie bojąc się niczego.
— Doskonale. Jeżeli tak zdecydowałaś — zrobię co chcesz. Ale wiesz przecież Sally, że Tracy jest ubogi i —
— Nie dbam o takie rzeczy! Co mię to obchodzi?! Przyprowadzi go pan?
— Dobrze. Kiedy?
— O, teraz już się ściemnia, więc będzie zapóźno. Ale odszuka go pan jutro rano, prawda? Obiecuje pan?
— Będziesz go miała skoro świt.
— O znów jest pan sobą! i jeszcze milszy i bardziej kochany niż dawniej!
— Nie marzę o niczem więcej. Dobranoc, kochanie.
Sally zamyśliła się na chwilę, a potem powiedziała poważnie:
— Kicham go pomimo jego nazwiska — i z lekkiem sercem zabrała się do pracy.
Hawkins udał się wprost na telegraf i ulżył swemu sumieniu. Powiedział sobie:
— Jasne jest, że nie chce się wyrzec tego galwanizowanego trupa. Końmi byś jej nie oderwał od niego! Spełniłem swój obowiązek. Teraz niech działają Sellersowie.
A więc posłał telegram do Nowego Jorku:
— Wracajcie. Specjalnym pociągiem. Chce poślubić materjalizację.
Tymczasem do Rossmore-Tower przyszedł list z zawiadomieniem, że earl Rossmore przybył z Anglji i niedługo będzie miał zaszczyt osobiście złożyć swoje uszanowanie. Sally mruknęła do siebie:
— Szkoda, że nie zatrzymał się w Nowym Jorku. Ale mniejsza o to. Może pojechać tam jutro i spotkać się z ojcem. Pewnie przyjechał oskalpować papę albo kupić jego pretensje. To mogłoby mię wzruszyć jeszcze przed chwilą, ale obecnie jest dla mnie cenne i interesujące tylko z jednego względu. Mogę powiedzieć do Meninga — do Menia — do Meńka — nie podoba mi się żadna forma tego imienia! Mogę powiedzieć mu jutro: nie próbuj wmawiać we mnie żadnych bzdurstw, bo ci powiem, z kim rozmawiałam wczoraj i będziesz musiał się wstydzić!
Tracy nie wiedział, że zostanie sprowadzony nazajutrz, bo byłby może poczekał. Ale zbyt czuł się nieszczęśliwy, by módz czekać dłużej, gdyż ostatnia jego nadzieja — list — zawiodła. List nie nadszedł. Czy ojciec naprawdę się go wyrzekł?! To nie było podobne do jego ojca, a jednak wyglądało na to! Ojciec był w gruncie nieco suchy, ale nigdy w stosunku do syna. A jednak to niewzruszone milczenie miało w sobie coś oschłego. Pomimo wszystko Tracy postanowił iść do Rossmore-Tower, i tam — co? tego nie wiedział; głowę miał zmęczoną myśleniem — nie będzie więc się namyślał nad tem, co ma powiedzieć lub zrobić. Niech sprawy ułożą się same przez się. Wystarczy mu widok Sally. Nie dba o to, co się stanie później.
Prawie nie wiedział, w jaki sposób dostał się do Rossmore-Tower. Wiedział i myślał tylko o jednem: był sam na sam z Sally. Była miła, uprzejma, oczy jej były wilgotne, a w twarzy jej i ruchach coś nieuchwytnego, czego nie umiała ukryć. Ale zachowywała się trochę sztywno. Rozmawiali. Po chwili powiedziała, patrząc na Tracy zezem:
— Nudziłam się bez papy i mamy. Próbowałam czytać, ale nie znalazłam nic ciekawego w książkach. Wzięłam się do gazet, ale piszą w nich takie głupstwa! Bierzesz gazetę i myślisz, że znajdziesz coś ciekawego, oni rozpisują się o niejakim doktorze Snodgrass, naprzykład...
Tracy siedzi nieruchomo. Ani jeden mięsień w nim nie drgnie. Sally zdumiała się. Co to za siła woli! Zmieszana, milczała chwilkę. Tracy spojrzał nagle i zapytał:
— I?
— O, myślałam, że nie słuchasz! a więc, aż do znudzenia piszą w kółko o tym doktorze Snodgrass — a potem o jego młodszym synu i ulubieńcu — Zylobalsamie Snodgrass —
Ani znaku ze strony Tracy, który znowu spuścił głowę. Co za nadzwyczajna siła woli! Sally utkwiła w nim spojrzenie i ciągnęła dalej, postanowiwszy tym razem wyrwać go z odrętwienia, jeżeli uda jej się odpowiednio zastosować dynamit ukryty w pewnych zwrotach i słowach, kiedy nada im się potrzebną intonację.
— A potem rozpisali się o starszym synu — ten nie był nigdy ulubieńcem — jak go zaniedbywano w dzieciństwie, pozwalano rosnąć poza szkołą, jak to obcował ze złodziejami, podpalaczami i innemi szumowinami, a potem wyrósł na brutala, łobuza, naciągacza.
Tracy wciąż nie podnosi głowy! Sally wstała, ostrożnie podeszła parę kroków i zatrzymała się przed nim; podniósł wolno głowę, jego spokojne oczy spotkały się z badawczem spojrzeniem dziewczyny — która kończyła z naciskiem:
— ...nazywa się Meningitis Spinalis Snodgrass.
Tracy zaledwie wykonał ruch głębokiego znużenia. Dziewczynę rozgniewała jego żelazna obojętność i chłód. Wybuchnęła:
— Z czego ty jesteś?!
— Ja? Jakto?
— Czy nie masz za grosz wrażliwości? czy te rzeczy nie obrażają twoich osobistych uczuć?!
— Nie... — zdziwił się przeciągle. — Nie sądzę. A dlaczegóżby miały mnie obrażać?!
— O Boże! jak ty możesz mieć taką niewinną, naiwną, poczciwą i miłą twarz, słuchając tego wszystkiego! Spojrzyj mi w oczy — prosto w oczy. Tak. A teraz odpowiedz mi bez drgnienia powiek: czy doktór Snodgrass nie jest twoim ojcem, a Zylobalsam twoim bratem? (właśnie Hawkins miał zamiar wejść do pokoju; ale słysząc te słowa, zmienił plan i postanowił przejść się po mieście). Czy nie nazywasz się Meningitis Spinalis? czy twój ojciec nie jest lekarzem i idjotą, jak wszyscy w rodzinie od kilku pokoleń, czy nie nazwał wszystkich dzieci od trucizn, chorób i innych anormalności anatomicznych ciała ludzkiego?! Odpowiedz mi — tak, czy nie — ale zaraz! Dlaczego siedzisz, jakbyś był kopertą bez adresu i pozwalasz mi odchodzić od zmysłów z niepewności?!
— O, chciałbym zrobić coś — coś — chciałbym zrobić coś, co mogłoby ci wrócić spokój i szczęście! Ale nie umiem... nie potrafię. Nigdy nie słyszałem o tych wstrętnych ludziach!
— Co? Powtórz to!
— Nigdy, nigdy w życiu nie słyszałem o nich.
— O, masz taką poczciwą minę, kiedy to mówisz! To chyba musi być prawda! Nie mógłbyś przecież tak patrzeć gdyby to nie była prawda, co?!
— Ani mógłbym, anibym chciał. To jest prawda. O, skończmy te męczarnie! Przyjmij mię z powrotem do swego serca i ufności...
— Poczekaj — jeszcze jedno. Powiedz, żeś wtedy tamto skłamał tylko przez próżność. Że żałujesz... że nie masz nadziei włożyć kiedykolwiek koronę earlowską...
— Jestem uleczony — uleczony naprawdę! Nie, nie marzę już o tem!
— Teraz jesteś mój! znowu wróciłam ci aureolę ubóstwa i piękna, i szlachetnej pracy — nikt mi ciebie nie odbierze — chyba grób! jeżeli...
— Massa earl Rossmore z Anglji...
— Ojciec! — młody chłopak wypuścił z objęć dziewczynę i zwiesił głowę.
Stary dżentelmen stał wpatrzony w zakochaną parę: w jedno z nich zachwyconem prawem okiem, w drugie lewem, o bardzo złożonym wyrazie. Nie jest to rzeczą łatwą, ale też i nieczęsto okoliczności zmuszają nas do tego. Nagle twarz lorda przybrała wyraz budującej uprzejmości i zwrócił się do syna:
— A może byś uściskał i mnie?...
Młodzieniec spełnił to ochoczo.
— Więc jednak jesteś synem earla? — z wyrzutem zapytała Sally.
— Tak, ja...
— W takim razie nie chcę ciebie!
— Ależ, Sally...
— Nie, nie chcę ciebie! Znowu skłamałeś!
— Pani ma słuszność. Odejdź o zostaw nas samych. Chcę pomówić z tą panią.
Berkeley musiał odejść. Ale nie poszedł daleko. Postanowił być pod ręką. Do samej północy przeciągnęła się rozmowa starego dżentelmena z młodą dziewczyną. Nagle skończył ją i powiedział:
— Zrobiłem taki szmat drogi, żeby ci się przyjrzeć moje dziecko. Postanowiłem też zerwać małżeństwo, o ile oboje okażecie się warjatami. Ponieważ jednak tylko on jest warjat — bierz go sobie.
— Naprawdę? Mogę pana uściskać?
— Naturalnie. Dziękuję. Możesz korzystać z tego przywileju, ile razy zechcesz.
Tymczasem Hawkins wrócił i niepostrzeżenie wślizgnął się do laboratorjum. Trochę się zmieszał znalazłszy tam swoją ostatnią „inwencję”: Snodgrassa. Opowiedziano mu nowiny: że przyjechał angielski Rossmore, „a ja jestem jego syn Berkeley, nie Howard Tracy”.
Hawkins był zdumiony.
— Dobry Boże, przecież pan nie żyje!
— Nie żyję?
— No naturalnie. Mamy przecież pańskie popioły.
— Powieś się pan razem z popiołami. Mam tego dość. Daj pan te popioły memu ojcu.
Powoli i z trudem wbił sobie znakomity dyplomata w głowę, że stoi przed nim chłopiec z krwi i kości, a nie bezsubstancjalna materjalizacja, za jaką tak długo uważał go razem z Sellersem. Powiedział wzruszony:
— Taki jestem rad! Taki jestem rad — ze względu na biedactwo Sally. Braliśmy pana za materjalizację złodzieja, który okradł bank w Takhlegnahe. O, to będzie silny cios dla Sellersa.
Wytłumaczył całą sprawę Berkeley’owi, który powiedział:
— Pretendent będzie musiał jakoś znieść ten straszny cios. Mam nadzieję, że przeżyje rozczarowanie.
— Kto? Pułkownik? Zapomni o tem za minutę i wymyśli nowy cud. Zawsze tak było. Ale słuchaj pan: co się stało z człowiekiem, którego pan reprezentował?
— Nie wiem. Złapałem w pośpiechu jego ubranie. Obawiam się, że zginął w pożarze.
— W takim razie musiał pan znaleźć przy nim około 20 czy 30 tysięcy dolarów w pieniądzach albo papierach?
— Nie. Tylko 500 dolarów i trochę drobnych. Drobne pożyczyłem sobie, a resztę złożyłem w banku.
— Co z tem zrobimy?
— Zwrócimy właścicielowi.
— Łatwo to powiedzieć, ale trudno zrobić. Poczekamy co nam poradzi Sellers. Dobrze, żem sobie o nim przypomniał, muszę lecieć na ich spotkanie, wytłumaczyć kim pan jest i kim pan nie jest, bo inaczej wpadnie tu jak piorun, żeby powstrzymać córkę od zaślubienia upiora. Ale przypuśćmy, że pański ojciec przyjedzie i zerwie małżeństwo?
— A jeśli on już tu jest i rozmawia z Sally?
Hawkins pośpieszył na spotkanie Sellersów.
Przez następnych parę tygodni Rossmore-Tower był świadkiem szczęśliwych, jasnych chwil i długiego nocnego czuwania. Dwaj earlowie mieli tak przeciwne natury, że bardzo szybko się zbratali. Sellers mówił w zaufaniu, że Rossmore jest najdziwniejszy charakter, jaki kiedykolwiek spotkał: człowiek stworzony ze skondensowanego mleka ludzkiej dobroci, i z tak olbrzymim talentem ukrywa ten fakt, że tylko doświadczeni znawcy charakterów mogą to odkryć. Człowiek, który cały jest słodyczą, dobrocią, miłosierdziem. Posiada jednak niezwykły talent postępowania naprzekór tym cnotom i nawet inteligentni ludzie mogliby żyć z nim całe wieki, nie podejrzewając w nim tych cech charakterystycznych.
Ostatecznie w Rossmore-Tower odbył się cichy ślub zamiast uroczystej pompy w ambasadzie angielskiej (z udziałem milicji strażaków, orkiestry i pochodni), co zrazu proponował jeden z earlów. Firma artystyczna i pan Barrow byli na ślubie. Blacharz i Kizia także byli zaproszeni, ale blacharz był chory a Kizia czuwała przy nim — zaproszono ich też, bo wiedziano o tem.
Sellersowie mieli pojechać do Anglji ze swoimi nowymi krewnymi, lecz w chwili odejścia pociągu pułkownik zniknął. Hawkins powiedział, że odprowadzi całe towarzystwo do Nowego Jorku i po drodze wytłomaczy zniknięcie przyjaciela. Wyjaśnienie zawierał list pozostawiony Hawkinsowi przez pułkownika. Pułkownik obiecywał odwiedzić rodzinę w Anglji, poczem pisał:
„Rzecz w tem kochany Hawkinsie, że wielka idea zrodziła się w moim mózgu i nie dała mi nawet sposobności pożegnać moich najdroższych. Największe obowiązki człowieka muszą na dalszy plan odsunąć drobnostki. Trzeba je spełnić z całą energją i zapałem bez względu na osobiste uczucia i konwenanse. Pierwszym obowiązkiem człowieka jest sprawa jego honoru: musi on pozostać bez skazy. Niestety o swoim honorze nie mogę tego powiedzieć. Upewniwszy się, że doświadczenia moje się udały — napisałem do cara — może zbyt pośpiesznie, składając mu ofertę na odkupienie Syberji za dość znaczną sumę. Niestety wiadomy ci epizod, ostrzegł że metoda, na której głównie opierałem zdobycie pieniędzy (nieograniczona materjalizacja) jest jeszcze rzeczą bardzo niepewną. Obawiam się, że Jego Cesarska Mość przyjmie moją ofertę. Jeżeli to się stanie — będę w wielkim kłopocie, nie mogąc wypełnić moich finansowych zobowiązań. Nie jestem jeszcze w możności zakupienia Syberji. Gdyby się o tem dowiedziano, kredyt mój byłby zachwiany. W ostatnich czasach przeżywałem ciężkie chwile — ale oto znowu wschodzi słońce. Widzę dla siebie wyjście. Będę mógł spełnić swoje zobowiązania i to nawet nie prosząc o prolongatę. Ta wspaniała idea — najwznioślejsza z tych, jakie kiedykolwiek na mnie naszły — wybawi mnie z kłopotu. Za chwilę wyjeżdżam do San Francisco, gdzie urzeczywistnię swoje plany przy pomocy wielkiego teleskopu Licka. Jak wszystkie moje wynalazki i odkrycia i ten jest oparty na stałych, niezbitych prawach naukowych. Wszystkie inne podstawy są niepewne — a więc i nic nie warte.
Mówiąc krótko, mam wspaniały zamiar zreorganizować wszystkie klimaty na kuli ziemskiej, stosownie do żądań zainteresowanej ludności. — To znaczy będę dostarczał klimatów za gotówkę lub na raty, odliczając pewien procent za klimat mi ofiarowany, który z kolei będę odstępował za niewielką sumę ubogim i skromnym okolicom, nie mogącym sobie pozwolić na dobry, wyszukany klimat. Długoletnie studja i doświadczenia przekonały mię, że regulowanie klimatów i wprowadzanie w nie pewnych odmian nie jest rzeczą trudną. Jestem nawet przekonany, że robiono to już w czasach przedhistorycznych, że tajemnicę tę posiadały zapomniane już dziś cywilizacje. Na każdym kroku znajduję dowody zmienności klimatów. Weź choćby okres lodowcowy. Czy ten okres był dziełem przypadku? Bynajmniej. Zrobiono to za pieniądze. Mam na to tysiące dowodów i kiedyś przedstawię je ludzkości.
Nakreślę ci wytyczną linję mego planu. Polega on na zużytkowaniu plam słonecznych, uzyskaniu nad niemi kontroli oraz zużytkowaniu ich olbrzymiej energji w celu reorganizacji naszych klimatów. Jak dotąd wnoszą one tylko zamieszania w rodzaju cyklonów i różnego rodzaju elektrycznych burz. Lecz dostawszy się raz pod ludzką inteligentną kontrolę, zaprzestaną swoich złośliwych figlów i staną się posłusznem i wesołem narzędziem.
Nakreśliłem już cały plan działania. Wyznaczyłem miejsca, z których będę mógł najlepiej kontrolować plamy słoneczne, opracowałem szczegóły metody, która mi da największe zyski finansowe. Nie chcę się jednak o tem rozpisywać, zanim nie uzyskam odpowiedniego petenta. — Mam nadzieję i zamiar sprzedawać resztki małym państewkom, zaś wielkim państwom dostarczać przyzwoitych artykułów z branży klimatycznej, z dodaniem szczególnie dobrej pogody w razie koronacji, bitwy i innych różnych wydarzeń. Przedsięwzięcie to przyniesie biljony pieniędzy. Zacznę je realizować za parę tygodni. Zaraz też będę mógł zapłacić ową sumę za Syberję i w ten sposób uratuję swój honor i kredyt. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Chciałbym, żebyś po otrzymaniu ode mnie wiadomości, zaopatrzył się odpowiednio i wyjechał na północ bez względu na to czy otrzymasz telegram w nocy czy w dzień. Chciałbym również, żebyś zwiedził okolice bieguna północnego i kupił Grenlandię i Islandję przy obecnej konjunkturze i dopóki są jeszcze tanie. Mam zamiar przenieść tam pewne kraje tropikalne, zaś północ przetransplantować na równik. Przypuszczam, że na sezon letni uda mi się rzucić na rynek kilka arktycznych krajów o łagodnym klimacie. Resztki ich dawnego klimatu użyję w krajach przeciwnych. Zdaje i się, że dostatecznie udowodniłem mój wspaniały plan i jego wykonalność oraz niezwykłą zyskowność. Skoro tylko sprzedam parę najlepszych klimatów i ostatecznie załatwię z carem sprawę Syberji — machnę do was, moi drodzy, do Anglji.
Tymczasem czekaj znaku ode mnie. Za ośm dni będziemy daleko od siebie, gdyż ja będę na brzegach Pacyfiku a ty gdzieś hen na Atlantyku w pobliżu Anglji. Tego dnia (jeżeli go dożyję i moje wspaniałe odkrycie będzie już wypróbowane i stwierdzone) przyszlę ci pozdrowienie. Mój goniec wręczy ci je wszędzie gdzie będziesz, choćby to była pełnia morza, ponieważ na dysk słoneczny rzucę plamę wielką jak smok. — A ty będziesz wiedział, że to moje przyjazne pozdrowienie i powiesz: Mulberry Sellers przesyła nam pocałunek poprzez wszechświat”.


KONIEC.




DOPISKI

Pogoda, użyta w niniejszej książce.
Zaczerpnięta u najlepszych znawców.
Krótka, aczkolwiek gwałtowna burza szalejąca nad miastem, ucichła. Ale, chociaż deszcz przestał lać od godziny, niesforne stosy ciemnych miedzianych chmur, przez które z trudem przeciskał się dumny bezpromienny żar, piętrzyły się groteskowo, psując perspektywę skarlałych domów, podczas gdy w oddali żeglując wysoko ponad przyziemnem mglistem skupieniem dachów i kominków błysnął blady, jakby trędowaty błękit, popstrzony krostami gasnącego złota, białemi kropkami oparów oraz wątłą błyskawicą, przecinającą jego powierzchnię. Grzmot, wciąż jeszcze szemrzący w parnem i dusznem powietrzu, trzymał przerażonych mieszkańców w domach, za zamkniętemi okiennicami. Jak biedne, opuszczone, zastraszone, nędzne, głupie stworzenia, które poznały wściekłość burzy letniej, stały po obu stronach wązkiej drogi wysokopienne gmachy — upiorne i malownicze pod ciemnym baldachimem. Deszcz kapał wściekle wielkiemi kroplami melancholji, spływając z opadających dachów w kałuże lub przepełnione rowy, które w drodze do rzeki zamieniały się w bulgocące potoki.

„Bronzowa Androida“. W. D. O’Connor.

„Marcowe dumne słońce zawisło chwilę — Nad dzikim, zimnym krajem Judejczyków; A potem mrok nas objął i wzeszła noc...“

„Wielkanoc w Kerak-Moab“. Chinton Scollard.

„Szybko zapadający zmrok zimowy był tuż pod ręką. Znowu padał śnieg, sącząc się łagodnie, od niechcenia“.

„Felicia“. Fanny M. D. Mufree.

„Dobre nieba! cały zachód od lewa ku prawu płonie dumnem światłem! za chwilę ziemia drży, wstrząsa się od przeraźliwego grzmotu tysiąca bateryj. Jest to sygnał, po którym wybucha wściekłość — wrzeszczą i ryczą tysiące demonów — tysiące serpentyn ognia wiją i zapalają się w powietrzu.
Deszcz pada, wicher rozpętał się potwornym rykiem, błyskawice tak częste, że zdają się palić oczy, grzmot zamienia się w ryk, niczem 800 armat pod Gettysburgiem. Krasz! Krasz! Krasz! to drzewa bawełniane walą się na ziemię. Szr! Szr! Szr! To demon goni przez równinę wyłamując nawet źdźbła trawy. Pf! Pf! Pf! to gniew wtłacza ogniste groty w pierścienie...“

„Demon i gniew“. Quard.

„Zanurzyły się codzienne marzenia po gardło w nieskończone obszary gór lazurowych w słońcu, wznoszących się ku lazurowemu niebu. Niebo, patrząc na leżącą pod niem równinę, rzuciło tu i ówdzie lazurowe odblaski swojej barwy“.

„W obcym kraju“. C. E. Craddock.

Widział wszystkie symptomaty burzy piasczystej, chociaż słońce świeciło jasno. Gorący wiatr stał się dziki i natrętny. Marszczył piasczysty całun równiny w rozmaitych kierunkach. Wysoko w powietrzu wirowały stożki i spirale piasku — dziwaczny efekt na tle błękitnego nieba. W dole falbany piasku powiewały w rozmaitym kierunku, jak gdyby równinę ożywali niewidzialni jeźdźcy. Te piasczyste chmurki natychmiast rozwiewał wiatr. Tylko wielkie chmury wiatr porywał, ale wielkie chmury zaczęły wchodzić w nałóg.
Oczy Alfreda, utkwione w horyzont, widziały dach lepianki kłusownika, błyszczący w świetle słońca. Pamiętał dobrze tę lepiankę. Stąd było do niej zaledwie 4 mile, a może nawet i mniej. Znał również z dawnych czasów burze piasczyste. Biudarra słynęła niemi. Nie myśląc długo, spiął konia ostrogami i pognał ku lepiance. Zanim ujechał połowę drogi, chmury zlały się w gęsty wicher i tylko zawdzięczając instynktowi konia mógł jechać w kierunku lepianki, którą widział między uszami wierzchowca tylko wtedy, gdy słońce je oświecało“.

„Oblubienica“.

„Przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy padał deszcz“.

„Genezis“.



KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.