<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Pretendent z Ameryki
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. P.
Tytuł orygin. The American Claimant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ XVIII.

Waszyngton otrząsnął się lekko na to przypuszczenie. Poczem twarz jego przybrała wyraz marzycielski i zapadł w trans myślowy. Po chwili Sellers zapytał go, co miele w swoi mentalnym młynie!
— Zaraz... Czy masz jakiś ukryty plan, któryby wymagał poparcia Banku Angielskiego, by módz się rozwinąć?
Pułkownik zdradził żywe zdumienie, mówiąc:
— Słuchaj-no, Hawkins, czy czytasz w myślach?
— Ja? Nigdy nie przyszło mi to do głowy!
— Więc w jaki sposób tak dziwnie wpadłeś na ten pomysł? Ależ to się nazywa czytaniem myśli, chociaż ty możesz nic o tem nie wiedzieć. Bo mam pewien plan prywatny, który musi mieć poparcie Banku Angielskiego. Jakeś na to wpadł? W jaki sposób? To ciekawe!
— W żaden sposób. Poprostu ta myśl przypadkowo prześlizgnęła mi się przez głowę. Jaka suma by cię zadowolniła? Sto tysięcy. Ale przecież spodziewasz się, że niektóre z twoich wynalazków przyniosą ci biljony, i musisz je mieć. Gdybyś potrzebował 10 miljonów dolarów — byłoby to dla mnie zrozumiałe — rozum ludzki może to ogarnąć! Ale biljony! To przekracza granice! Zatem musi ukrywać się jakiś pozytywny plan!
Zaciekawienie i zachwyt earla rosły z każdem słowem. Kiedy Hawkins skończył, powiedział z głębokim zachwytem:
— Przedziwnie-ś to wyrozumował. Waszyngtonie, przedziwnie! To dowodzi cudownej przenikliwości w moje myśli! Zgadłeś. Trafiłeś w sedno sprawy. W sam środek tarczy moich marzeń. Teraz powiem ci wszystko, a ty mię zrozumiesz! Nie potrzebuję cię prosić, żebyś zachował to dla siebie, gdyż sam się przekonasz, że projekt ma lepsze widoki, jeżeli pozwolimy mu rozwinąć się w cieniu... Czy zauważyłeś, ile posiadam pamfletów i dzieł odnoszących się do Rosji?
— Tak, zdaje mi się, że każdy to zauważy — każdy, kto żyw.
— Zastanawiałem się nad tem długo. Jest to wielki i wspaniały naród i zasługuje na to, by dać mu wolność. — Zrobił pauzę, poczem skończył głosem obojętnym: — Kiedy dostanę pieniądze, dam mu wolność...
— Do kroćset bomb!
— Cóżeś tak skoczył?!
— Niech mię! Jeżeli masz zamiar wsadzić człowiekowi pod stołek wiadomość, która wyrzuci go razem z tym stołkiem na dach — dlaczego nie użyjesz pewnego tonu, wyrażenia, akcentu, któryby go do niej przygotował?! Nie powinieneś rzucać olbrzymich pocisków, jak gdybyś mimowoli mówił rzecz obojętną! Zawsze tak wstrząśniesz człowiekiem... Mów dalej. Jużem przyszedł do siebie. Powiedz wszystko. Cały zamieniam się w ciekawość i — życzliwość.
— Otóż zbadałem całą tę sprawę i doszedłem do konkluzji, iż aczkolwiek metody patrjotów rosyjskich nie są złe (biorąc pod uwagę sposób, w jaki ich zwalczają), to jednak nie są najlepsze, to znaczy — nie najszybsze. Usiłują oni zrewolucjonizować Rosję od wewnątrz. Jest to rzecz bardzo powolna, łatwa do zwalczenia w każdej chwili i pełna niebezpieczeństw dla pracowników. Czy wiesz, jak Piotr Wielki organizował armję? Nie tworzył jej pod nosami „strielcow”. Ćwiczył ją w ukryciu, prywatnie — tylko jeden pułk, jak ci wiadomo. A nim „strelcy” się obejrzeli, pułk stał się armją. Pozycja ich była stracona — musieli ustąpić. I ta drobna idea, wcieliwszy się w czyn, stworzyła najpotężniejszy i najgorszy ze wszystkich despotyzmów, jakie zna świat. Ta sama idea może ów despotyzm zniszczyć. Chcę ją wypróbować... Chcę opracować plan na tych samych zasadach, co plan Piotra Wielkiego.
— To ogromnie interesujące, Rossmore. Jak się do tego zabierzesz?
— Chcę kupić Syberję i ustanowić w niej republikę.
— Nowy wybuch bez ostrzeżenia! Kupić?
— Tak, jak tylko otrzymam pieniądze. Mniejsza o cenę — pieniędzy mi starczy. Zechcę i postawię na swojem. A teraz zastanów się nad tem — założę się, że nigdy nie przyszło ci to do głowy! Wskaż mi miejsce, w którem skupiło się stokrotnie więcej siły, bohaterstwa, krzywd, poświęcenia, oddania szlachetnym i wzniosłym ideałom, ukochania wolności, wykształcenia, zdolności — niż w każdym innym kraju?!
— Syberja!
— Słusznie!
— To prawda — zupełna prawda! ale dotychczas nigdy nie przyszło mi to do głowy!
— Nikt nigdy nie myślał o tem. Ale fakt pozostanie faktem. W kopalniach i więzieniach Syberji zebrano najszlachetniejsze, najzdolniejsze i najciekawsze istoty ludzkie, jakie Bóg był w stanie kiedykolwiek stworzyć. No, więc gdybyś miał możność kopienia takiego zaludnienia, czy kupiłbyś je dla celów despotyzmu? Nie, nie nadaje się do despotyzmu. Byłyby to wyrzucone pieniądze! Despotyzm można stosować jedynie do ludzkiej trzody. Ale przypuśćmy, że chodzi o stworzenie republiki?
— Tak. Widzę. Byłby to odpowiedni materjał.
— Ja myślę! Oto leży przed nami Syberja, posiadająca wyborowy i najlepszy materjał na republikę — i ten materjał wzrasta, wzrasta, rozumiesz? Co dzień, co tydzień, co miesiąc rekrutuje się on według najlepiej obmyślonego systemu, jaki kiedykolwiek wynaleziono na ziemi! System ten polega na tem, że setki miljonów rosjan są wciąż cierpliwie przesiewane, przesiewane i przesiewane przez miljardy doświadczonych specjalistów, szpiegów, których Cesarz osobiście wyznacza. A gdziekolwiek znajdą mężczyznę, kobietę albo dziecko, obdarzone cieniem charakteru lub zdolności, natychmiast odstawiają go na Syberję. To cudowne, wspaniałe! System ten okazał się tak skuteczny i zbawienny, iż dzięki niemu ogólny poziom intelektu i wykształcenia rosjan jest niższy od poziomu Cara!
— To brzmi przesadnie!
— Powtarzam tylko to, co mówią. Ale sam uważam że jest w tem trochę blagi. Nie uważam za słuszne spotwarzać w ten sposób cały naród. Ale teraz widzisz, co to za materjał w tej Syberji na republikę!
Zamilkł. Pierś jego podnosiła się, a oczy gorzały pod wpływem silnej emocji. Potem z ust jego zaczęły płynąć słowa z rosnącą wciąż energją i ogniem. Wysunął naprzód nogę, jak gdyby chcąc w ten sposób zaczerpnąć nieco wolności.
— Jak tylko zorganizuję republikę, światła, wolności, inteligencji, sprawiedliwości i uczuć humanitarnych, bijące, promieniejące z niej, skoncentruję na sobie zdumione spojrzenie całego świata — jak cud nowowschodzącego słońca. Niezliczone miljony niewolników rosyjskich powstaną i zaczną maszerować — maszerować na wschód, ku onemu wielkiemu światłu, które przeinaczy ich oblicza — a za sobą zostawią co? co? opustoszały tron w pustym kraju! To stać się może, i na Boga! ja to zrobię!
Stał przez chwilę nieruchomo; wzruszenie odebrało mu świadomość istnienia. Odzyskawszy przytomność wstrząsnął się nieco, i powiedział z wielką powagą:
— Musisz mi wybaczyć, majorze Hawkins! Nigdy dotychczas nie używałem tego wyrażenia — wybacz mi ten raz jeden...
Hawkins okazał powolność.
— Widzisz, Waszyngtonie, to obowiązek, który włożyła na mnie natura. Tylko wrażliwi, impulsywni ludzie są do tego zdolni. Ale w tych okolicznościach — jestem demokratą z urodzenia i zamiłowania, ale arystokratą przez dziedziczność i smak...
Earl umilkł nagle, zmarszczył czoło i bez słowa zaczął się wpatrywać w nieosłonięte okiennicami okna. Poczem wyciągnął rękę i wybełkotał jedno zachwycone słowo:
— Patrz!
— Co się stało pułkowniku?
— Jest!
— Nie!
— Tak pewno jak to, żeś się urodził! Zachowaj się spokojnie — zbiorę wszystkie siły... Przyprowadziłem go do tego punktu — wciągnę go do domu. Zobaczysz!
Zaczął robić rękami passy w powietrzu.
— Widzisz?! Patrz! Uśmiechnął się!
Rzeczywiście. Tracy, wyszedłszy na popołudniową przechadzkę, zupełnie nieoczekiwanie natknął się na swoje herby rodzinne, umieszczone nad drzwiami odrapanego domu. Uśmiechnął się na widok tarcz herbowych; nic dziwnego: śmiały się z nich wszystkie koty z całego sąsiedztwa.
— Patrz, Hawkins, patrz! przyciągam go!
— Przyciągasz go, Sellers! Jeżeli kiedykolwiek miałem pewne wątpliwości co do materjalizacji, to teraz one zniknęły, zniknęły nazawsze! Och, co to za szczęśliwy dzień!
Tracy łaził koło domu, czytając napisy. Nim przeczytał połowę, mruknął:
— Ależ to niewątpliwie musi być rezydencja Amerykańskiego Pretendenta!
— Idzie — idzie prosto tutaj! Wyślizgnę się i zmanię go do domu! Idź za mną!
Sellers, blady i wzruszony otworzył drzwi i stanął przed Tracy. Stary nie odrazu odzyskał głos; wkońcu wykrztusił niewyraźne pozdrowienie, mówiąc:
— Wejdź pan, wejdź pan, panie...
— Tracy. Howard Tracy.
— Tracy — dzięki — wejdź pan, oddawna czekamy.
Tracy wszedł, widocznie tem zaskoczony, i powiedział:
— Czekacie panowie na mnie? Przypuszczam, że to omyłka...
— Przypuszczam, że nie, — odrzekł Sellers, który, zauważywszy wchodzącego Hawkinsa, rzucił mu ukradkowe spojrzenie, by tamten skoncentrował całą swą uwagę na dramatycznym efekcie, wywołanym przez rzuconą poniższą uwagę. Powiedział chytrze i z naciskiem: — Jestem — pan wie, kto...
Ku zdumieniu obu konspiratorów słowa te nie wywarły żadnego dramatycznego efektu, gdyż nowoprzybyły odpowiedział zupełnie niewinnym i swobodnym tonem:
— Pan zechce mi wybaczyć, ale naprawdę nie wiem. Nie znam pana. Przypuszczam tylko — nie wątpiąc w to, że jest pan gentlemanem, którego tytuły widnieją na drzwiach...
— Słusznie, zupełnie słusznie. Siadaj pan, proszę!
Earl czuł się rozklekotany, nie panował nad sobą, w głowie mu huczało. Nagle zauważył, że Hawkins stoi na boku, wpatrzony idjotycznie w zjawę nieboszczyka, i zrodziła się w nim nowa myśl. Powiedział do Tracy szorstko:
— Przepraszam pana stokrotnie, sir! Zapomniałem o kurtuazji, należnej gościowi i cudzoziemcowi. Pozwoli pan, że mu przedstawię mego przyjaciela, generała Hawkins — generał Hawkins, nasz nowy senator — senator, wybrany przez ostatni i wspaniały dodatek do promiennej konstelacji naszych suwerennych stanów Cherokee-Strip. (Do siebie: „Ta nazwa nim wstrząśnie!”).
Ale to się nie stało, więc pułkownik podjął sprawę zapoznania, nieco zdziwiony i speszony:
— Senator Hawkins, pan Howard Tracy z... z...
— Z Anglji!
— Z Anglji! Ależ to...
— Z Anglji. Tak. Urodziłem się w Anglji.
— Pan niedawno stamtąd?
— Tak, bardzo niedawno
Powiedział pułkownik do siebie:
— Ten upiór łże, jak na zawołanie. Takich i ogień nie oczyści! Pociągnę go trochę za język, dam mu nową sposobność wykazania talentów... Poczem głośno, z głęboką ironją:
— Niewątpliwie zwiedza pan nasz wspaniały kraj dla przyjemności, korzystając z wakacyj. Przypuszczam, iż podróż po majestatycznych rozłogach naszego dalekiego Zachodu uważa pan za...
— Nie byłem na Zachodzie, i upewniam pana, iż nie oddawałem się rozrywkom — mówię to bez zastrzeżeń. Artysta pracuje, aby żyć, nie aby się bawić.
— Artysta! — mruknął do siebie Hawkins, myśląc o ograbionym banku. — Oto stosowne określenie!
— Jest pan artystą? — spytał pułkownik; i dodał do siebie: — Teraz go złapię!
— Bardzo skromnym, tak.
— W jakiej branży? — dopytywał chytry weteran.
— W olejnej.
— Mam go! — mruknął do siebie Sellers. Potem głośno: — To się szczęśliwie składa. Czy mogę prosić pana o wyrestaurowanie kilku malowideł, które tego wymagają?
— Bardzo chętnie. Proszę mi ją wskazać.
Ani śladu zamieszania, zaambarasowania, wykrętów, nawet w ogniu tych krzyżowych pytań. Pułkownik był zakłopotany. Przyprowadził Tracy do chromolitografji, która poniosła uszczerbek w rękach poprzedniego właściciela służąc jako podstawka pod lampę, i powiedział niedbale wskazując ręką obraz:
— To Del Sarto!
— Czy to jest Del Sarto?
Pułkownik rzucił spojrzenie pełne wyrzutu, pozwolił mu zgasnąć, poczem podjął, jak gdyby żadna przerwa nie zaszła:
— Ten Del Sarto to prawdopodobnie jedyny oryginał wzniosłego mistrza w naszej ojczyźnie. Sam pan widzi, że robota jest tak niezwykle delikatna, iż ryzykować — hm — czy nie zechciałby pan przedstawić mi próbkę swego talentu, zanim...
— Chętnie, chętnie. Skopjuję jeden z tych cudów...
Przyniesiono farby wodne — pamiątki pobytu w szkole panny Sally. Tracy mówił, że jest mocniejszy w oleju, ale spróbuje tych. Więc zostawiono go samego. Zaczął pracować, ale miejsce to było dla niego zbyt pociągające; wstał i zaczął się przechadzać, oczarowany, zdumiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.