Profesor Milczek (1908)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Milczek |
Podtytuł | historyjka |
Pochodzenie | Nowele, Obrazki i Fantazye |
Wydawca | S. Lewenthal |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Mało komu znana postać. Mój Boże! nawet niebardzo stare rzeczy tak się łatwo zapominają; półroczny grób to już często zagadka, a z wielu żyjących po pięćdziesięciu leciech garstka popiołu i czcze nazwisko, jeżeli i ono zostanie. Tak się to pono stało z tym poczciwym profesorem, Milczkiem. Nie było to jego właściwe nazwisko, ochrzcili go niém studenci. Myśmy go na ławach uniwersyteckich zwali panem Damianem Palcewiczem. Już wówczas, gdyśmy z nim razem na lekcye Capellego i Münich'a chodzili, Palcewicz potajemnie brał się do pióra, ale to była tajemnica stanu, sekret, który przypadkiem tylko podchwycić ktoś zdołał. Wstydził się tego i zapierał. Byłem z nim bliżéj, więc po długich naleganiach przyznał mi się wreszcie, że rzeczywiście pisać zamyśla...
— Bo to widzisz — rzekł mi — oprócz pana Joachima i kilku co drabują po archiwach, do historyi niéma nikogo. A to, co się u nas historyą zowié, czy nią jest wistocie? Materyał to surowy, w który nikt ożywczego nie tchnął ducha. Więc myślę pocichu... naprzód uzbierać tego materyału jak najwięcéj, a potém... potém zżyć się z nim, wcielić, przetrawić go w sobie i — dopiéro historyę pisać. A! żebyś wiedział — dodał z zapałem — jak mi się już teraz ta moja księga dziejów wydaje cudownie piękną! Taką ona pewnie nigdy nie będzie, ale o niéj marzę jak o kochance.
Po tém wyznaniu, które skracam wiele, nie mówiliśmy już z nim więcéj; losy nas wkrótce rozdzieliły, ja wyjechałem na wieś, on z oczów mi zniknął. W lat kilka, długich i obfitych w wypadki... przejeżdżając przez S... dowiedziałem się przypadkiem, że Damian jest profesorem historyi przy tamtejszém gimnazyum. Jakże nie wstąpić, nie pozdrowić dawnego towarzysza, nie ścisnąć dłoni, nie przypomniéć ciężkich lat próby razem przebytych! Pobiegłem do niego, zajmował parę pokojów w gmachu szkolnym... pełnym ksiąg i papierów. Uściskaliśmy się ze łzami.
— Cóż porabiasz? co się z twoją historyą stało? — zapytałem po pierwszych przywitaniach — porzuciłeś ją?
— A! uchowaj Boże! — zawołał — głębiéj w niéj siedzę zatopiony niż kiedykolwiek. Wybrałem cudowną epokę, zakochałem się w niéj, pracuję nad nią i najrozkoszniejsze dni życia mojego jéj winienem. Wystaw sobie to odgrzebywanie z pod popiołów zagrzebanego w nich życia i skarbów. Co chwila odkrycie nowe, błysk... cudo! Wstają mi z martwych postacie... widzę je wyraźniéj codzień, oblicza ich się rumienią, usta przemawiają... Uczę się rozumiéć ich mowę... Epoką tą jest panowanie Zygmunta Augusta. Wystaw sobie tło tego XVI wieku: odrodzenie sztuki, ruch umysłów, obudzenie się chrześcijaństwa w skostniałych zamrożonego pętach... to tło europejskiéj kultury, na którém występują takie charaktery jak Zygmunt Stary, Bona, Kmitowie, Orzechowscy... nowatorowie religijni, takie kobiety jak Barbara i Jagiellonki... taki dwór!!! Co to za obraz! a jak obfity materyał!...
— Jużeś go zebrał? — spytałem.
— A! nie! jeszcze tego nie mogę powiedziéć, jeszcze mi tego nie dosyć, jeszcze tysiące tomów zostaje do przepatrzenia, do mozolnego zbadania, ale jestem na drodze... stosy notat leżą...
— A więc praca pociągnie się jeszcze długo?
— Czyż ja wiem? mnie przy niéj lata upływają jak błyskawice... Rozpocząłem już redakcyę kilku rozdziałów i musiałem porzucić, przekonawszy się, że o prawodawstwie, które tu ważny moment stanowi, nie jestem przygotowany mówić kompetentnie. Studyuję prawo i prawodawstwo współczesne europejskie.
Mówiliśmy potém o czém inném. Wieczorem profesor pokazywał mi zapisane księgi całe... studya cenne, ale ułamkowe. Cieszyliśmy się z nim razem i życząc mu powodzenia, rozstałem się z nim nazajutrz rano...
Było to, jeśli się nie mylę, około 1839 roku. Przeniosłem się na Wołyń i profesor Damian ze swoją historyą zszedł mi z oczów... Znowu lat kilka zbiegło szybko... mnie przy nawpół gospodarskiéj, wpół literackiéj pracy... a światu na przerabianiu pojęć, idei i historyi współczesnéj coraz nowym krojem...
Jednego ranka postrzegłem pocztową bryczkę zajeżdżającą przed ganek; jakież było zdziwienie moje, gdym wyszedłszy poznał (nie odrazu) w bladym i zmęczonéj twarzy podróżnym dawnego towarzysza...
— Cóż ty tu robisz i jaki szczęśliwy traf? — zawołałem, prowadząc go do swojéj przybudówki dla książek moich skleconéj. Nierychło mogłem jednak dopytać się u Damiana, że jechał... korzystając z wakacyi, do biblioteki, w któréj pewne studya spodziewał się dokonać.
— A cóż się z historyą dzieje? — podchwyciłem.
— A! z historyą! — rzekł jakby zawstydzony — smutna to ta historya moja... Wystaw sobie jużem był w połowie pracy... alem się w sam czas opatrzył, że się wiele pojęć i warunków zmieniło... Urosły wymagania. Muszę myśléć nad filozoficznym poglądem na epokę, w harmonii będącym z dzisiejszemi wymaganiami nauki... inaczej dzieło będzie trącić zadawniałemi teoryami... I — dodał — historyę teraz inaczéj piszą, więcéj muszę zbadać literaturę, obyczaje, kulturę narodu... to nieodzowne... To, com zrobił, było jakby rysunkiem, kolorytu mu braknie, koloryt zdobyć muszę...
Mówiliśmy o tém długo. Damian westchnął.
— Jest to praca Penelopy. Co dziś się zrobi, jutro przerabiać potrzeba, przeinaczać... wypełniać, wczorajszy trud łamać. To coś jak ten pałac Stanisława Augusta na Ujazdowie, co miliony kosztował, co roku mury w nim łamano, i w końcu król zmuszonym był miastu oddać go na koszary.
Żal mi było biedaka; zawczasu siwiéć poczynał. Pomimo lat straconych, on sam zachował zapał dawny dla swego ideału historyi.
— A! te ofiary — mówił — to nic, bylebym dożył tego, ażebym zobaczył dokończoną pracę moją i taką, taką, jaką ja ją w duszy méj noszę! Pełną, wielką, piękną, cenną dla uczonych, zrozumiałą dla prostaczków, ponętną jak powieść, rozgrzewającą jak poezya... prawdziwą jak karta z życia.
Dwa dni zatrzymałem u siebie profesora, tém w końcu, żem mu wynalazł parę niedrukowanych ustaw Zygmunta Augusta tyczących się zarządu ekonomij i lasów królewskich. Nareszcie pożegnaliśmy się rozrzewnieni, w progu, mówiąc cicho: — kto wié, czy się jeszcze kiedy w życiu spotkamy!
Ale — dobre to przysłowie — góra z górą... wypadła podróż niespodziana na Litwę i znalazłem się znowu jednego wieczora w S... Na myśl mi przyszedł Damian i jego historya. Student szedł ulicą — zapytałem go o profesora. Uśmiechnął się.
— A! pan pyta o profesora Milczka?
— Jakto? dlaczego Milczka?
— Bo my go tu tak nazywamy i wszyscy go tak nazywają...
— Rozumiem — rzekłem, uśmiechając się — profesor Damian mówić nie lubi!
— Tak, i to wielka szkoda — dodał cicho młody chłopak — bo mógłby wiele rzeczy daleko rozumniejszych powiedziéć od tych, co słów nie żałują. Ale on, cały w sobie. Skromniejszego w świecie niéma... Przestrasza go każdy, co się głośno i śmiało odezwie ze zdaniem, już usuwa się natychmiast i milczy... dlategośmy go Milczkiem nazwali.
Mieszkał jeszcze na dawnéj swéj kwaterze; w ciągu tych kilku lat, ożenił się był, a młoda żona i dzieci — jego i książki zepchnęły do jednego ciasnego pokoiku. Ubożéj to jeszcze wyglądało niż kiedykolwiek... ale Damian, był, choć szpakowaciał, tyle gorąco serdeczny, jak dawniéj. Wśród stosów książek, które literalnie od góry do dołu izdebkę wyściełały i podłogę, i ledwie na dwa z biedy krzesełka zostawiały miejsce... siedliśmy znowu gawędzić. Płacz dzieci dochodził nas z drugiego pokoju i piskliwy głos żony.
— Ożeniłem się, jak widzisz — rzekł — jestem bardzo szczęśliwy... Dzieci takie ładne i żona taka dobra, a choć bieda wielka... ale czyż to tam człowiekowi wiele potrzeba!
— No, a historya, poszła w kąt? — zapytałem.
— A! uchowaj Boże! cóż ty myślisz! ideał mojego życia! jabym ją miał porzucić?
— Więc powinnaby być skończona — odezwałem się — dwadzieścia lat pracujesz nad nią, spory to czasu kawał.
— Dwadzieścia lat! ale cóż to jest wobec takiego zadania? — zawołał zapalając się Damian. — Wiesz-że ty, co to jest historya epoki taka, jaką ja ją pojmuję?... Kraj nie był przecie bez związku z życiem Europy... tętniało w jego życiu, co się odegrywało gdzieindziéj, historyę wszystkich państw zbadać należy, aby zrozumiéć jego położenie i stosunki... Wystaw sobie... historya
Niemiec, Austryi, Mołdawii i Węgier, wszystkich mocarstw sąsiednich... Potém, zmiarkowałem, że to każda najmniejsza postać własna, występująca na scenę, musi być scharakteryzowana dobitnie, więc historya rodzin... biografie, wizerunki... Kto pracuje nad takim relikwiarzem z mozajki, musi sztuczki dobierać mozolnie.
— To prawda — rzekłem — ale kiedyż temu koniec będzie?
— A i kiedyż? — westchnął. — Koniec być musi, zbliżam się do niego... wstęp napisałem. Redagowałem go sześć razy, obfitość myśli zrobiła go za rozległym, musiałem skrócić... chociaż wydał mi się zbyt obcięty, rozciągnąłem go nieco... dodałem przypiski objaśniające. Za rok przeczytałem i postrzegłem, że do niczego. Nie było artystycznéj całości, miało to postać aglomeratu, całość musi organicznie wyglądać... Historyk potrzebuje jak poeta chwili natchnienia, a tu mi dzieci płaczą... Wystaw sobie, w chwili, gdym kreślił z zapałem tę scenę, gdy Zygmunt August przyjeżdża z Wilna, a Bona wychodzi przy trumnie męża, klęknąć u nóg syna, jako króla... Stefanek mi upadł i czoło sobie rozkrwawił. Rzuciłem pióro... pobiegłem go utulić, jużem potém nigdy nie mógł wątku przerwanego pochwycić. Ale to mniejsza — dodał — szczęśliwa chwila się znajdzie... tymczasem coraz nowy materyał odkrywają badacze... nie mogę przecie powiedziéć jak Vertot: Mon siège est fait, muszę je wcielać do mojéj pracy, a tu mi często lada głupia data całe moje pojęcie i tłómaczenie wypadków obala! Snuję na nowo!
— Kochany profesorze... uwielbiam twą wytrwałość, lecz pozwól sobie powiedziéć: gdybyś nie chciał koniecznie skończyć arcydzieła, już-byśmy mieli choć dzieło, tak zaś, nie mamy nic.
— Poczekajcie! — przerwał Damian. — Jużciż niepodobna, abym wam dał taki surowy i niedokładny zbiorek a łataninę, jak poczciwy, zacny i kochany Gołębiowski. Ja — mówił, zapalając się — ja chcę stworzyć obraz skończony epoki, nie epizod bez związku, wyrwany i niezrozumiały... chcę, by moja historya odbijała przeszłość, któréj jest skutkiem, przyszłość, któréj była nasieniem... Chcę być historykiem, nie kompilatorem i kronikarzem... My nie mamy dziejopisa w całém znaczeniu tego wyrazu, a ja nim być muszę...
— A! mój drogi — zawołałem ściskając go — bądź nim! ale prędzéj, bo ja się nie doczekam twego Zygmunta Augusta, a bardzo mi pilno.
— No, między nami mówiąc — począł Milczek — już teraz mi niewiele zostaje... Notaty bardzo obfite w porządku, poglądy główne spisane... małych kilka luk... a potém wezmę się do redakcyi, będąc już panem przedmiotu... Parę podróży odbyć jeszcze muszę. Do Petersburga koniecznie. Rękopismów, metryk i biblioteki cesarskiéj nic nie zastąpi. W metrykach są nieocenione szczegóły, trzeba je tylko umiéć dobywać ze stosu słów i powodzi formuł... samą esencyę.
Cały wieczór przegawędziliśmy, ale już nie w pokoiku profesora, bo pani przysłała niańkę przestrzedz nas, że mówimy zbyt głośno, a dzieci obok zasnąć nie mogą. Wyszliśmy więc w starą kasztanową ulicę i włóczyliśmy się po niéj do północy.
Rano musiałem jechać daléj; a po kilku leciech zmieniłem pobyt i znalazłem się nad brzegami Wisły. W parę miesięcy po zagospodarowaniu się, mocno mnie zdziwił jeden z kolegów wileńskich, gdy wspominając o dawnych towarzyszach, nadmienił, że Milczek jest w Warszawie...
— Cóż on tu robi?
— Emeryturę dostał, a że mu tu pracować wygodniéj, przeniósł się tu z rodziną.
Nazajutrz byłem już u drzwi poczciwego Damiana, którego znalazłem na odległéj uliczce, w małym domku zainstalowanego na tyłach w bardzo niepozorném mieszkaniu. Jedna izba, wydzielona przez profesorową na jego osobisty użytek, przedstawiała ten sam obraz chaotyczny, co ów pokoik w S... Na wysiedzianéj sofce, w szlafroku... łysy i siwy, poczciwy Damian siedział zasłonięty foliantem, w którym, dla krótkiego wzroku, z nosem utonął. Posłyszawszy chód, nie odrywając się od czytania, spytał, kto tam? Zbliżyłem się, nierychło mnie poznał i to dopiéro po głosie. Oczy już mu bardzo źle służyły.
— Wiesz — odezwał się — ja już dawno zbierałem się być u ciebie... to nawet na Mokotowską niedaleko, ale taki teraz jestem zajęty.
— No cóż? zawsze Zygmunt August? — zapytałem.
— A cóżby innego być mogło? — odparł powoli — zbliżam się do końca. Ale wiesz, powiem ci, odczytując teraz, com sobie notował i ponakreślał przed laty dwudziestą, znajduję to tak gorączkowém, impetyczném, zbyt śmiałém, że do kata, na nowo materyał muszę badać, aby skontrolować te sangwiniczne pomysły... Tak się historya pisać nie powinna. Właściwie, ostygłszy teraz, dopiéro się czuję usposobionym do zrobienia czegoś godnego tego imienia. Kolorytowi zawiele poświęciłem, wpadłem w anegdotyczność drobnostkową, zdawało mi się, że to lepiéj wiek odmaluje, a te fraszki wielkie linie kompozycyi historycznéj przerywają i zasłaniają. Muszę wszystko przerabiać... Tak, tak — ars longa, vita brevis. Jednakże, kochany mój — kończył — téj historyi winienem, że mi życie przeleciało jak mgnienie oka... dzieci powyrastały, jam się zestarzał i ani się spostrzegłem.
— Ale mnie bo idzie o historyę — przerwałem.
— A i mnie o nic więcéj nie chodzi. Mam ją całą w głowie! tu... — wskazał na piersi — czuję ją, widzę i czytam, cieszę się... i bądź-co-bądź, muszę to sobie przyznać, będzie opracowana sumiennie, wielostronnie. Pracując nad nią, nauczyłem się sam bardzo wiele, nieopłacone rozkosze winienem téj szczęśliwéj myśli poświęcenia się tak pięknéj epoce dziejowéj.
— Mam tedy nadzieję — podchwyciłem — że ją wkrótce ujrzymy i pozwolisz mi, że dziś zapowiedzi ogłoszę w gazecie.
— A! zlituj się! tego nie rób, człowiecze, zgubiłbyś mnie! Żadnych obietnic... Czekam tylko, żeby Tomicyany skończył wydawać Działyński, bo i stamtąd jeszcze jakieś mi spłynie światełko, potém siadam do redakcyi ostatecznéj... a że mam wszystko w głowie gotowe, piorunem to pójdzie... Wiesz — dodał — te ostatnie chwile, ten zgon, ten ból serca ostatniego z Jagiellonów, schodzącego bezpotomnie i szukającego lekarstwa w sokołach... te Giżanki i różne niewieście profile, ta Anna siostra, starzejąca nad herbarzem i lekarstwy dla ubogich... ta tłuszcza chciwych dworzan dokoła, ten rabunek z pod trumny... co to za obrazy!... Daj to Macaulayowi, zobaczysz... co to z tém zrobi. Ale ja — dodał zapalając się stary — ja będę tym Macaulayem dla Augusta...
— Kochany profesorze, aż mi ślinka do ust napływa, na Boga, nie dajże nam na to czekać...
— Ale, powiadam ci, już się biorę... niech tylko Tomicyany wyjdą, rzecz gotowa, nic nie braknie. Aneksa kazałem przepisywać, jest tego nie więcéj jak sześćset arkuszy, bo trzeba być dokładnym i czytelnikowi postawić przed oczy dokumenta, aby mógł z nich sobie wyrobić sąd własny. W ekonomice méj historyi — mówił daléj — zachodzą jeszcze małe trudności... Są wypadki, które, ażeby w całości przedstawić, muszę ująć w jeden rozdział, nie pilnując ściśle chronologii, to mnie martwi... czytelnik się będzie bałamucił. Do niektórych przedmiotów wracać muszę i będę one powtarzał... A tu! tu znowu forma! Bo przyznasz, że dzieło najznakomiciéj opracowane, gdy formy niéma, to stos kamieni tylko. Trzeba być artystą i architektem, bez tego nic! prawda?...
Milczałem, on ciągnął daléj:
— Zawczasu téż należy przewidziéć, co powié nasza krytyka! Jeśli zbyt literacką szatą odzieję moją historyę, powiedzą, żem romans stworzył, choć słowa nie zmyślę, jeśli napiszę sucho, nikt nie przeczyta. Dla jednych to będzie za mądre, dla drugich za lekkie... koniec końców Bartoszewicz skonkluduje, że materyały nie są jeszcze dosyć przedwstępnie ociosane i że zawczas budować. Gdy pomyślę, kto trud lat trzydziestu sądzić będzie... w gazetach, w pismach, kto go oceni, kto go przeczyta z uwagą, ręce mi opadają. Oto student który niemieckiéj akademii, odkrywszy datę jednę omyloną w druku, pozwie mnie o niedokładność... a feljetonista z treści rozdziałów potępi plan i... jeśli pierwsza krytyka będzie choć głupia a śmiała i ostra, dzieło przepadło; wrażenie jéj zostanie. Przytém i imię nieznane, a tu powag tyle!...
Spuścił głowę.
— Ale pomimo to... kończyć trzeba.
Po téj rozmowie w rok, szedłem za trumną dawnego towarzysza na Powązki, myśląc sobie po drodze, co téż z tą lat z górą trzydzieści pieszczoną historyą się stało.
Trzeba było dać czcigodnéj wdowie ochłonąć z żalu. W kilka więc dopiéro miesięcy zapukałem do drzwi jéj nieśmiało.
Zajmowała toż samo mieszkanie. Pokój Milczka był zamknięty, przyjęła mnie w małym bawialnym, zagraconym i biednym, krajano dla dzieci sukienki żałobne, zacząłem od ubolewania i kondolencyi.
— A! tak — odezwała się z płaczem — poczciwy mój Damian odpoczywa, dobry, zacny był człowiek. Ale, panie, jakże on nas zostawił! Dla téj swojéj nieszczęsnéj historyi, poświęcił wszystko.
— Cóż się z nią stało?
— Książki żydom sprzedałam — odezwała się profesorowa — bo to były rupiecie niewiele warte. Tylko tak obałamucony człowiek, jak ten biedny Damian, mógł do nich jakąś przywiązywać cenę.
— A rękopisma? — dodałem z przestrachem.
— W czasie pogrzebu jeszcze część się spaliła — obojętnie odpowiedziała profesorowa — a że mi to śmiecie zawalało dużo miejsca, więc i resztę rzuciłam do pieca, bom już i patrzéć nie mogła na te papierzyska, dla których my padliśmy ofiarą.
Taki był koniec pracy mojego profesora. Zmówcie zań wieczne odpocznienie! W jednym z nim grobie i Zygmunt August spoczywa.
Drezno, 15 sierpnia 1872 r.