<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest William Hornung
Tytuł Prysznic
Pochodzenie Pod lufą pistoletu
Wydawca Skład u F. Kasprzykiewicza i S-ki
Data wyd. 1904
Druk Druk i Lit. F. Kasprzykiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRYSZNIC.

— Karolu, jestem najszczęśliwszy z ludzi na świecie. Dzień ślubu z najukochańszą moją Emilją został zdecydowany ostatecznie i odbędzie się w ostatni wtorek, a nazajutrz, ekspresem, na południe! Wyobraź sobie, Karolu, ja z nią sam na sam, w wagonie pierwszej klasy... Ale co tobie, czego tak brwi marszczysz?
Karol, zamiast odpowiedzi, westchnął głęboko. Kiedy jednak, podrażniony upartem milczeniem kolegi i tem, że widocznie szczęścia mojego nie dzielił, zacząłem domagać się wyjaśnień, Karol wychylił pełną lampkę wina, znów ją napełnił, potarł czoło i wymówił:
— Dobrze więc — powiem ci wszystko, tobie jednemu powiem. Gdy słyszę o podróży poślubnej ciarki mnie przechodzą i gotówem zapaść się w ziemię. Podróż poślubna przypomina mi jedną z najstraszniejszych nocy w mojem życiu. Zaraz po ślubie, ulegając namowom żony, pojechaliśmy na wystawę paryską. Ja wprawdzie opierałem się temu projektowi, jak tylko mogłem, ale kochana żonusia była zdania, że wobec niedyskrecji, znajomych i krewnych podróż poślubna stanowi najwłaściwszy ze wstępów do małżeńskiego pożycia.
Pojechaliśmy tedy na srom i niedolę! Bo stało się, jak przewidywałem. W Paryżu tłok nie do opisania. Fiakr woził nas od hotelu do hotelu i wszędzie spotykała nas jedynie złośliwa i niby żałująca odpowiedź szwajcara „wszystko zajęte!“ Moja żona była blizką płaczu, ja kląłem, na czem świat stoi. Ani płacz ani klątwy nie prowadziły do celu naszych życzeń, t. j. do posiadania najmniejszego bodaj kąta własnego.
— Jedź do Grand Hotelu — zawołałem nareszcie — musi tam być wprawdzie niesłychanie drogo, ale nie ma rady! Na ulicy nocować przecie nie możemy!
Już na progu szwajcar powitał nas wzruszeniem ramion, za które byłbym go chętnie rozszarpał. Nie zdążył jeszcze wycedzić swego słodziutkiego „Bardzo żałuję.“ gdy zawołałem:
— Nie masz pan choćby komórki na strychu, choćby kąta, w którym by jako tako wypocząć można było? Płacę podwójnie, potrójnie!
Mój ogień, mój gniew poskutkował widocznie, gdyż po chwili przebiegł uśmiech po pyzatem obliczu, strojnem w parę jasno-blond kotletów.
— W takim razie, to możeby się udało...
— Uda się, uda się niezawodnie! — nagliłem — tylko pomyśl pan dobrze.
— Możebym państwu zamienił łazienkę na pokój sypialny do jutra, a jutro może się coś oczyści...
Byłbym go uścisnął za ten pomysł.
— Niechże będzie łazienka!
Moja żona chciała protestować i jeździć dalej po hotelach, ale ja uparłem się. Spożywaliśmy właśnie kolację na sali restauracyjny, gdy doniesiono nam, że „pokój“ na pierwszem piętrze gotów jest na nasze przyjęcie.
Doprawdy, łazienka przeistoczona na sypialnię wyglądała wcale znośnie i nawet porządnie. Zamiast wanny stało wygodne szerokie łoże. Byłem rozradowany, a i mojej żonusi przedstawiło się to lepiej, niż mogła sobie wyobrażać. A teraz... w puchy, precz ze światłem i spać!
Spać — tak się to mówi!
Łazienka graniczyła z największą salą hotelu, w której owego właśnie wieczora odbywał się koncert amatorski. Ach Boże, gdybym tak miał w palcach tego tenora, który tam wyciągał: „oczy czarne, oczy płowe“, byłbym stał się mordercą tego mordercy mojego spokoju. Po cienkogłosym tenorze nastąpił dyszkant, tak przeraźliwy, że żona o mało spazmów nie dostała, aż gdy w końcu dało się słyszeć solo na trąbce, w głuchej rozpaczy odwróciłem się na drugą stronę, ukryłem głowę w poduszkach, zatknąłem uszy i jąłem złorzeczyć nierozsądnej modzie kobiet, które wolą rozpoczynać pożycie małżeńskie w hotelach, zamiast spędzać miodowe miesiące we własnem wygodnem gniazdku.
No ale jakoś około pierwszej po północy wszystko ucichło.
Znużony jak pies raz jeszcze powiedziałem żonusi dobranoc, gdy ona zwróciła się do mnie w te słowa:
— Karolu, czy nie ma tu wody do picia, po tej kolacji uczuwam niesłychane pragnienie.
Naturalnie wody nie było ani kropli.
Żona o mało znowu się nie rozpłakała.
— Boże drogi! czy nie możesz zadzwonić na numerowego, albo na służącą, przecież tu tak ciemno! — zaczęła prosić.
— Poczekaj — rzekłem — widziałem tu na ścianie coś w rodzaju rączki od dzwonka, gdzież... gdzież jest u licha? A mam!
Co mówiąc, chwytam dzwonek do ręki. Pociągam — ani rusz; wtem — podwójny jednogłośny okrzyk zgrozy — plusk i deszcz wody, spadającej na nas...
Poruszyłem prysznic!
Czy wiesz, co to znaczy, gdy się leży ciepło i wygodnie na łóżku, gdy się właśnie ma zamiar skłonić oczy do spoczynku, od tylu godzin wyglądanego z tęsknotą i upragnieniem, czy wiesz, co znaczy, gdy się w takiej chwili człowiek znajdzie mokrzutenieczki i gdy w tym samym stanie ujrzy młodą, on doby zaledwie poślubioną żonę, nie wiedząc, co począć, jak się ususzyć, jak spać dalej?
Młodzieńcze, reszty sam sobie dopełnij wyobraźnią. Ale nie, to ci się nie uda. To było zanadto szpetne!
I od tej chwili, straszna złość mnie porywa, gdy usłyszę wyrazy: „Podróż poślubna“.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest William Hornung i tłumacza: anonimowy.