Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
FINE FLEUR FORSYTE

Pierwszą myślą Soamesa, po wydobyciu się z „ciastkarni“, było dać folgę swym nerwom i odezwać się do córki:
— Ech, to upuszczenie chustki!...
Ale na takie dictum mógł z całą słusznością oczekiwać odpowiedzi:
— Nauczyłam się od ciebie!
Dlatego to drugą myślą Soamesa było, że nie należy budzić licha. Za to nieuniknioną rzeczą stało się pytanie z jej strony. Spojrzał na nią zukosa i zobaczył, że ona czyni to samo. Ozwała się cicho i łagodnie:
— Czemu ty, ojczulku, nie lubisz tych kuzynów?
Soames wydął wargę.
— Skądże ci przyszło o tem myśleć?
Cela se voit.
— „To się widzi.“ Co za sposób wyrażania się! Po dwudziestu latach pożycia z żoną-Francuzką Soames jeszcze nie nabrał sympatji do jej ojczystego języka; uważał go za rekwizyt teatralny, który ponadto w jego myślach kojarzył się zawsze ze wspomnieniem wyrafinowanej ironji, jaka go spotykała w domu.
— Jak? — zapytał. — O co chodzi?
— Ty napewno musisz ich znać... a nie dawałeś tego poznać po sobie. Widziałam, że oni ci się przyglądali.
— Nigdy w życiu nie widziałem tego chłopca — odparł, najzgodniej z prawdą, Soames.
— No, tak, ale widziałeś tamte inne osoby, mój drogi.
Soames znów na nią spojrzał. Cóż to ona ma za wiadomości? Czyżby wygadała się przed nią ciotka Winifreda lub Imogena, albo też Val Dartie i jego żona? W domu strzeżono ją pilnie przed najlżejszem tchnieniem owego skandalu lat dawnych, a Winifreda wiele razy słyszała przestrogę, iż on sobie tego nie życzy, by ktoś pisnął o tem choćby słówko wobec córki. Córka Powinna była wzrastać w przekonaniu, że ojciec nigdy wpierw nie był żonaty.
Atoli ciemne jej oczy, których południowy blask i wyrazistość często niemal lęk w nim budziły, teraz, spotkawszy się z jego wzrokiem, miały wyraz niekłamanej niewinności.
— No tak — ozwal się — twój dziadek poróżnił się niegdyś ze swym bratem. Odtąd dwie nasze rodziny nie znają się z sobą.
— Jakież to romantyczne!
— Doprawdy, co ona chce przez to powiedzieć? — pomyślał Soames. Określenie to wydawało mu się nie — bezpiecznem i warjackiem... zupełnie jakgdyby się wyraziła: „Jakież to piękne!“
— I nadal też nie będą się znały! — dodał, lecz natychmiast pożałował stanowczości swego głosu.
Fleur uśmiechała się. W czasie, gdy młodzi ludzie poczytują sobie za chlubę iść własną drogą i nie zwracać uwagi na żadne sędziwe przesądy i uprzedzenia, on właśnie wyrwał się z czemś takiem, co tylko mogło pobudzić jej przekorę. Potem, przypomniawszy sobie wyraz twarzy Ireny, odetchnął znów spokojnie.
— Cóż to była za zwada? — posłyszał zapytanie Fleur.
— Poszło o jeden dom... To już dla ciebie za stare dzieje. Twój dziadek umarł w tym dniu, kiedy tyś się urodziła... Dożył lat dziewięćdziesięciu...
— Dziewięćdziesięciu? Czy są jeszcze jacyś Forsytowie prócz tych, co zamieszczeni w Czerwonej Księdze?
— Nie wiem — odrzekł Soames. — Wszyscy gdzieś się porozpraszali po świecie. Starzy powymierali, oprócz Tymoteusza.
Fleur złożyła dłonie.
— Tymoteusza? Ależ to imię paradne!
— Niezupełnie — rzekł Soames; uraziło go to, że ktoś mógł imię „Tymoteusz“ uważać za paradne, co było poniekąd naigrawaniem się z jego rodzinnego gniazda... to nowe pokolenie drwiło sobie z wszystkiego, co hartowne i uczciwe. — Idź kiedy odwiedzić staruszka. Pewnie zechce ci coś powiedzieć o przyszłości.
Ach! Gdyby Tymoteusz mógł widzieć różnych swych dalszych czy bliższych wnuków i wnuczki, stanowiących dzisiejsze pokolenie Anglji, toby dopiero rozpuścił język! I Soames mimowoli zerknął w stronę Iseeum... Tak, Jerzy siedział jeszcze w oknie, trzymając w ręku ten sam różowy papier.
— Gdzie jest Robin Hill, ojczulku?
Robin Hill! Robin Hill, dokoła którego zogniskowała się cała pamiętna tragedja!... I na cóż jej to było potrzebne?
— W Surrey — burknął; — niedaleko od Richmondu. I cóż?
— Czy tam jest ten dom?
— Jaki dom?
— O który oni się pokłócili.
— Tak jest. Ale co to ciebie może obchodzić? Jutro jedziemy do domu... lepiejbyć pomyślała o sukienkach.
— Rany Boskie! Jużem o tem wszystkiem dawno pomyślała... Więc była to waśń rodzinna? To zupełnie jak w Biblji lub u Marka Twaina... Ogromnie intrygujące!... A jaką rolę miałeś ty w tej waśni, ojczulku?
— Mniejsza o to!
— Oho! A jeżeli ja mam nadal podtrzymywać ten „rankor?“
— Któż ci powiedział, że masz go podtrzymywać?
— Ty sam, tatulku!
— Ja? Przecież powiedziałem, że to ciebie nie obchodzi.
— Widzisz, i ja tak myślę; zatem wszystko jest w porządku.
Doprawdy, trudno było sobie z Fleur poradzić! Była w porównaniu z nim zbyt przebiegła... fine, jak nazywała ją niekiedy Anetka. Nie było innej rady, jak skierować jej uwagę w inną stronę.
— Tutaj widziałem ładny haft, który wiem, że ci się będzie podobał — rzekł, zatrzymując się przed wystawą sklepową.
Gdy kupili rzecz wspomnianą i ruszyli w dalszą drogę, Fleur ozwała się:
— Czy ci się nie zdaje, że matka tego chłopca jest najpiękniejszą kobietą, w tym oczywiście wieku, jaką widziałeś kiedykolwiek?
Soames zadrżał. Okropność, jak ona do tego tematu się przypięła!
— Nawet nie wiem, czym ją zauważył.
— Ależ, tatulku, widziałam, w którą zerkałeś stronę!
— Ty wszystko widzisz... zdaje się, że nawet więcej, niż było naprawdę!
— A jak wygląda jej mąż? On musi być twoim bratem stryjecznym, jeżeli wasi ojcowie byli braćmi.
— Umarł już o ile mi wiadomo — odparł Soames z nagłą gwałtownością. — Nie widziałem go od lat dwudziestu.
— A czem był?
— Malarzem.
— Oh, to bardzo ładne!
Z warg Soamesa już miały się posypać słowa:
— Jeżeli chcesz mi sprawić przyjemność, wybij sobie tych ludzi nakoniec z głowy!
Jednakże przełknął je przemocą — czuł, że nie powinien dać jej poznać, co w nim nurtuje.
— On raz mi ubliżył... — rzekł tylko.
Jej bystre oczki spoczęły na jego twarzy.
— Widzę już, o co chodzi. Nie zdołałeś się pomścić i to cię boli... Biedny ojczulku! Pozwól, żebym ja się do tego zabrała!
Zaiste, Soames miał wrażenie, jakby leżał w ciemności, a jakiś natrętny moskit krążył mu koło twarzy. Takiej uporczywości nie zdarzyło mu się dotąd spotkać u Fleur, więc gdy dotarli do hotelu, ozwał się z dąsem:
— Uczyniłem wszystko, co było w mej mocy. A teraz dość mi już o tych ludziach! Zostanę na górze aż do kolacji.
— Ja posiedzę tutaj.
Rzucając na odchodnem przelotne spojrzenie, pełne jednocześnie uwielbienia i głębokiej urazy, na córkę wyciągniętą w fotelu, Soames wszedł do windy i dostał się do pokojów, zajmowanych przez nich na czwartem piętrze. Stanął przy oknie pokoju bawialnego, wychodzącem w stronę Hyde Parku i zaczął bębnić palcami po szybie. Czuł się skwaszony, zbity z tropu, zaniepokojony. Dolegliwość starej rany, zabliźnionej przez czas i nowe zainteresowania, mieszała się z niezadowoleniem i lękiem, oraz z lekkim uciskiem w żołądku, gdzie utknął ten przeklęty nugat. Czy Anetka już przyszła?... Choć niewiadomo, coby tu ona mogła mu poradzić w tak wielkim kłopocie. Ilekroć go wypytywała o pierwsze małżeństwo, on zawsze jej dawał odpowiedź wymijającą; przeto nie wiedziała nic o niem, jak tylko to, że tamten związek wyniknął z największej namiętności, jaką przeżył kiedykolwiek Soames, natomiast drugi jego ożenek — z nią właśnie — był jeno załataniem domowego nieszczęścia. Miała więc zawsze na podorędziu niby to zazdrość z tego powodu — i umiała wyzyskać ją po kupiecku.
Jął nadsłuchiwać. Jakiś głos — bezładny szmer powiewnych ruchów kobiecych — przedostawał się poprzez drzwi. Tak, ona już była u siebie. Zastukał.
— Kto tam?
— Ja — odpowiedział Soames.
Zmieniała właśnie suknię i była jeszcze niezupełnie ubrana; jej figura rysowała się wyraziście przed lustrem. Była jakaś wspaniałość w jej ramionach, barkach, włosach — które mocno ściemniały od czasu, gdy ją poznał — w wygięciu jej szyi, w jedwabistości jej odzienia, w jej ciemno podkreślonych, szarobłękitnych oczach; przy czterdziestce była niewątpliwie równie ładna, jak za lat dawniejszych. Był to piękny przedmiot jego własności, wyborna gospodyni, rozsądna i naogół kochająca matka. Gdybyż tylko nie była wciąż tak bez ogródek cyniczną w sprawach dotyczących osobistego ich stosunku! Soames, który dla niej nie żywił większej miłości, niż ona ku niemu, doznawał pewnego — specjalnie angielskiego — rodzaju strapienia, na które ona nie rzuciła nigdy nawet najcieńszej zasłony współczucia przez cały czas, odkąd żyli z sobą. Jak większość jego rodaków i rodaczek, trzymał się poglądu, że małżeństwo winno przedewszystkiem opierać się na wzajemnej miłości, jeżeli jednak w małżeństwie miłość wygaśnie lub jeżeli się stwierdzi, że jej w ogóle nie było — tak iż miłość nie była fundamentem małżeństwa — tedy nie należy się do tego przyznawać. Małżeństwo było... i nie było w niem miłości — ale człek też był i musi nadal byt swój ciągnąć! Tak więc czyniło się obustronnie zadość sprawiedliwości i nie trzeba się było zaraz kalać cynizmem, realizmem i niemoralnością, jak to czynią Francuzi. Co więcej, było to konieczne i w interesie przyzwoitości. Wiedział, że oboje wzajem zdają sobie sprawę z tego, iż nie łączy ich z sobą miłość, jednakże nie spodziewał się po niej, by miała sobie pozwalać na takie słowa lub postępki, i nie mógł nigdy zrozumieć, co ona właściwie miała na myśli, gdy mówiła o hipokryzji Anglików.
— Kogo przyjmowałaś zeszłego tygodnia w „Schronisku“?
Anetka w dalszym ciągu powlekała sobie zlekka wargi pomadą — czego on tak u niej nie lubił.
— Twoją siostrę Winifredę i Car-rh-diganów — tu wzięła cienką laseczkę czarnej szminki —... i Prospera Profonda.
— Tego belgijskiego bubka? I na cóż to jego?
Anetka ociężale odwróciła szyję, musnęła rzęsy na jednej z powiek i odezwała się:
— On zabawia Winifredę.
— Chciałbym mieć kogoś, ktoby bawił Fleur; ona jest znarowioną.
— Znar-rh-owioną? — powtórzyła Anetka. — Czy to pierwszy r-rhaz widzisz, mój przyjacielu? Ona urodziła się już znar-rhowioną, jak ty to nazywasz!
Czyż ona nigdy nie pozbędzie się tego pretensjonalnego popisywania się swojem r?
Dotknął sukni, którą zdjęła, i zapytał:
— Co porabiałaś dotychczas?
Anetka spojrzała na jego odbicie w swem lustrze. Jej świeżo ukarminowane usta roześmiały się napół szczerze, napół ironicznie.
— Bawiłam się — odpowiedziała.
— Oho! — odrzekł Soames posępnie. — Pewnie znów różne fatałaszki.
Było to jego określenie na całą tę bieganinę po sklepach, którą tak zawzięcie uprawiają kobiety.
— Czy Fleur ma już suknie letnie?
— Nie pytasz, czy ja już je mam dla siebie.
— A choćbym i zapytał... ciebieby to nie wzruszyło ani trochę.
— Racja, racja! No tak, ona już ma... i ja też mam... strasznie kosztowne...
— Hm! — ozwał się Soames. — Cóż ten Profond porabia w Anglji?
Anetka podniosła brwi, z któremi uporała się właśnie przed chwilą.
— Jeździ jachtem.
— Ach! — ozwał się Soames. — To wielki ospalec.
— Jak kiedy — odpowiedziała Anetka, a twarz jej zdradzała jakby cichą wesołość. — Czasami bywa owszem bardzo zajmujący. — Wygląda tak, jakby go pociągnięto dziegciem.
Anetka wyprostowała się.
— Dziegciem? — zapytała. — Co to takiego? Jego matka była Arménienne.
— Więc to tak! — wycedził Soames. — Czy on się zna cośniecoś na obrazach?
— Zna się na wszystkiem... to światowiec.
— No, no! Wynajdź kogoś dla Fleur. Chcę ją rozerwać. Ona się wybiera w sobotę do Vala Dartiego i jego żony; mnie się to nie podoba.
— A czemu?
Ponieważ bez zapuszczania się w dzieje rodzinne nie można było wyjaśnić powodów, przeto Soames odrzekł poprostu:
— Bo tam bawią się za wesoło.
— Ja lubię młodą żonę Vala; jest bardzo spokojna i rozsądna.
— Nie wiem o niej nic, oprócz... O, to rzecz nowa.
I Soames wziął do rąk jakieś dzieło sztuki krawieckiej, leżące na łóżku. Anetka wyjęła mu je z rąk.
— Czy zechcesz mi to podać?
Soames podał suknię, pomagając żonie się ubrać. Patrząc poprzez jej ramię w lustro, widział tam jej twarz, zlekka rozbawioną, zlekka wzgardliwą, jakgdyby chciała mówić:
— Dziękuję. Ty nigdy się nie nauczysz...
No, jakież szczęście, że nie był Francuzem! Zakończył nagłem szarpnięciem i słowami:
— Tu jest trochę za nisko.
Poczem ruszył ku drzwiom, pragnąć się jej pozbyć czemprędzej i dostać się zpowrotem do Fleur.
Anetka przytrzymała puderniczkę i rzuciła za nim raptowny okrzyk:
Que tu es grossier!
Znał to wyrażenie — i powodów nie brakło. Gdy pierwszy raz je posłyszał, mniemał, iż znaczy to: „Jakiż z ciebie korzennik!“[1] — a gdy się lepiej poinformował, nie wiedział, czy się z tego ucieszyć czy nie. Słowo to go urażało — przecież on nie był grubjaninem! Jeżeli był grubjaninem. czemże był tedy ów drab w przyległym pokoju, który zrana wydawał takie okropne odgłosy, płócząc gardło, albo owi ludzie, przesiadujący w foyer, którzy uważali za rzecz dobrego tonu wydzierać się na cale gardło przeraźliwym głosem, bając różne androny! Grubjanin — — dlatego, że się odezwał, iż jej suknia zwieszała się trochę za nisko! Tak, tak to było. Wyszedł, nie mówiąc ani słowa.
Wszedłszy do foyer, już zdała dostrzegł Fleur, w tem samem miejscu, gdzie ją zostawił poprzednio. Siedziała, założywszy nogę na nogę, a wolne kołysanie stopy, odzianej w jedwabną pończochę i szary trzewiczek, świadczyło, że dziewczę oddaje się marzeniom. Wskazywały na to i jej oczy. — Niekiedy tak jakoś się przymykały i traciły swój blask... Potem naraz znów się ożywiała, stawała się zwiana i ruchliwa jak małpka... Tyle wiedziała, tak była pewna siebie, choć nie miała jeszcze lat dziewiętnastu... Jakież to było owo wstrętne słowo? Podlotek? Och, te okropne młode stworzenia — piszczące, kwiczące i pokazujące swe odnóża! Najgorsze z nich to zmory, najlepsze — to pudrowane anioły! Fleur nie była podlotkiem, nie należała do rzędu tych przedrzeźnialskich, źle wychowanych dziewczyn. A jednali była zatrważająco samowolna, pełna życia i zdecydowana radować się niem w całej pełni. Radować się! Słowo to nie budziło purytańskiego lęku w Soamesie; jednakże budziło lęk odpowiedni do jego temperamentu. Oddalał od siebie zawsze myśl o radowaniu się życiem „na dzisiaj“, bojąc się, by nie zbrakło mu radości na dzień jutrzejszy. I straszną rzeczą było pomyśleć, że córka była pozbawiona tego ubezpieczenia. Sam sposób usadowienia się jej w krześle świadczył o tem dobitnie... Zagubiła się w marzeniach... On sam nigdy nie poddawał się marzeniom — nic mu bowiem nigdy z nich nie przyszło — i nie wiedział, skąd się u niej wzięła ta skłonność! Pewno nie od Anetki! A przecież Anetka, gdy była jeszcze młodą panienką i gdy on o nią zabiegał, miała — kiedyś — wygląd kwitnący. Hej, jak się wygląd ten już starł dzisiaj!
Fleur podniosła się z fotelu — zwinnie, niespokojnie — i przyskoczyła do biurka. Porwawszy atrament i papier listowy, zaczęła pisać coś prędko, jakgdyby nie miała czasu odetchnąć, zanim list nie będzie gotowy. Naraz ujrzała ojca. Rozwiał się nastrój desperackiego skupienia myśli — uśmiechnęła się i zrobiła miłą minkę, jakgdyby była trochę zambarasowana i trochę znudzona.
Ach, ona była „fine — fine!




  1. A grocer.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.