Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przebudzenie. Do wynajęcia |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | To Let |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziewiętnaste urodziny swego syna przepędził Jolyon Forsyte w Robin Hill, spokojnie oddając się zwykłym swym zajęciom. Obecnie każdą czynność wykonywał spokojnie, ponieważ z sercem jego było coś kiepsko, a podobnie, jak innym członkom jego rodziny tak i jemu niebardzo podobała się myśl o śmierci. W całej pełni uświadomił to sobie dopiero przed dwoma laty, gdy pewnego razu, zasięgnąwszy rady doktora w sprawie pewnych symptomatów, posłyszał z ust jego słowa:
— W każdej chwili... przy każdem nadmiernem wytężeniu...
Przyjął to z uśmiechem — co zawsze było naturalnym odruchem Forsytów wobec niezbyt miłej prawdy. Jednakże, gdy w pociągu, podczas jazdy powrotnej do domu, symptomata wspomniane wystąpiły w silniejszym jeszcze stopniu, zaczął sobie w całej pełni zdawać sprawę z ciążącego na nim wyroku. Porzucić Irenę, syna, dom i umiłowaną pracę — chociaż pracy tej tak mało się teraz oddawał! Porzucić je dla jakiejś nieznanej mroczni, dla stanu, którego nawet wyobrazić sobie niepodobna, dla takiej nicości, w której się nie będzie słyszało nawet szelestu liści nad mogiłą, ani nie odczuje się zapachu ziemi i trawy. Nicości takiej, pomimo wszelkich wysiłków umysłu, nigdy nawet niezdolen był pojąć i poniewolnie dał się ponosić nadziei, że może przecie kiedyś ujrzy na nowo tych, których kochał! Świeżo zdobyte uświadomienie kazało mu przeżywać ciężką udrękę duchową. Tego jeszcze dnia, zanim dojechał do domu, zawziął się, iż utrzyma w tajemnicy przed Ireną grożące mu niebezpieczeństwo. Uznał za konieczne zachować choćby i przesadną ostrożność, gdyż najmniejszy drobiazg mógł wszystko rozbić i uczynić ją tak nieszczęśliwą, jakim był on sam. Pod innemi względami doktór uznał go za zdrowego — nic to, że dźwigał na barkach siódmy krzyżyk — jeszcze mógłby pożyć długo, byle tylko zdobył się na to!
Taka decyzja, praktykowana bezmała przez dwa lata, zwykła prowadzić do pełnego rozwoju subtelniejszą stronę charakteru. Z natury nie będąc prędki (chyba że był rozdrażniony nerwowo), stał się teraz Jolyon istnem uosobieniem panowania nad sobą. Posępną cierpliwość, wrodzoną ludziom starym, nie mogącym nazbyt się wysilać, maskował uśmiechem, który nie schodził mu z warg nawet w chwilach zupełnej samotności. Ustawiczną jego troską było obmyślanie przeróżnych pozorów, mających osłonić wzmożoną jego bezczynność.
Pokpiwając sam z siebie, udawał, iż wraca do prostoty życia; wyrzekł się wina i cygar, pił specjalnie spreparowaną kawę, w której nie było prawdziwej kawy ni ździebełka. Słowem, pod pokrywką delikatnej ironji i w najgłębszej cichości ducha zabezpieczał się wszelkiemi sposobami, na jakie tylko stać było Forsyte’a w takiem, jak on, położeniu. Pewny, że go nikt nie przyłapie — jako że żoną z synem pojechali do miasta — przepędził piękny dzionek majowy na spokojnem porządkowaniu swych papierów, tak, iż mógł już umrzeć choćby nazajutrz, nie przyczyniając kłopotu nikomu i dodając istotnie ostatecznego poloru swym sprawom ziemskim. Położywszy ostateczne podpisy i adresy, zamknął wszystko w starym, chińskim gabinecie swojego ojca, a klucz umieścił w kopercie z objaśniającym napisem: „Klucz od gabinetu chińskiego, gdzie znajduje się dokładny opis zostawionej przeze mnie majętności“ — i kopertę tę włożył do kieszeni surdutu, gdzie miała spoczywać stale, na wszelki wypadek, jako przedmiot z nim nierozłączny. Następnie, zadzwoniwszy na służącą, udał się pod dąb, by zjeść podwieczorek.
Wszystkim ludzi grozi wyrok śmierci. Jolyon, nad którym wisiał wyrok jedynie odrobinę bardziej sprecyzowany i naglący, tak się wkońcu z nim oswoił, że począł zwyczajnym trybem, jak i inni ludzie, myśleć o najrozmaitszych innych sprawach. W tej chwili myślał o swoim synu.
Tego akurat dnia Jon skończył lat dziewiętnaście, niedawno zaś nareszcie powziął jakąś decyzję co do siebie. Wychowany nie w Eton, jak ojciec, ani w Harrow, jak zmarły brat przyrodni, lecz w jednym z tych zakładów, które, mając na celu uniknięcie złych a zachowanie dobrych stron szkoły publicznej, bądź wywiązują się bądź też nie wywiązują ze swego zadania — zakończył w kwietniu naukę, zgoła nie wiedząc, jaki zawód ma obrać. Wojna — która, jak się zanosiło, miała trwać w nieskończoność — skończyła się akurat wtedy, gdy zamierzał wstąpić do wojska, na sześć miesięcy przed ukończeniem przezeń wieku dozwolonego. To go zaczęło oswajać z myślą, że może teraz wybierać sobie zawód na własną rękę. W tej materji miał ze swym ojcem parę rozmów, z których — pomimo niby to radosnej ochoty Jona do wszelkich zajęć, z wyjątkiem, ma się rozumieć, stanu duchownego, wojskowości, prawa, sceny, giełdy walutowej, medycyny, handlu i inżynierji — Jolyon wyniósł raczej jasne przeświadczenie, że syn jego właściwie nie myśli wziąć się do niczego. Sam niegdyś, gdy był w tym wieku, czuł zupełnie coś podobnego; ta miła pustka i niefrasobliwość skończyła się niebawem u niego przedwczesnym ożenkiem, pociągającym za sobą tak opłakane skutki. Zmuszony ubezpieczyć się w Lloydzie, odzyskał dobrobyt, zanim wykwitł w nim talent artystyczny. Jednakże ucząc syna rysować świnki i inne zwierzęta, przekonał się, że nie wykrzesze zeń malarza, i skłaniał się do wniosku, że niechęć, jaką wszystkiemu okazywał chłopiec, zdaje się zapowiadać w nim pisarza. Uważając jednak, że i w tym fachu potrzebne jest doświadczenie, Jolyon postanowił narazie nie wskazywać Jonowi innej drogi, niż uniwersytet, podróże, a może i jadanie obiadów po barach. Co potem — to się zobaczy, a może i nie zobaczy; to drugie bardziej było prawdopodobne. W każdym razie wobec wszystkich przedstawianych mu ponęt Jon pozostawał nadal niezdecydowany.
Te rozmowy z synem wzmocniły w Jolyonie wątpliwość co do tego, czy świat naprawdę się zmienił. Mówiono, że to już nowe pokolenie. Z przenikliwością człowieka, który nie lubi zrzędzić na żadne z pokoleń, Jolyon wyczuwał, że pomimo nieco odmiennej powłoki bieżąca epoka była w gruncie rzeczy nie różna od poprzedniej. Ludzkość wciąż po dawnemu dzieliła się na dwa gatunki: na garstkę istot, mających w duszy „przemyślność“, i na wielką gromadę takich, którym brakło owej „przemyślności“; pośrodku zaś była sfera mieszańców mniej więcej jemu podobnych. Jon, jak się okazywało, obdarzony był przemyślnością; ojcu wydawało się to złą zapowiedzią.
Przeto dwa tygodnie temu uśmiechnął się głębiej niż zwykle, gdy posłyszał z ust chłopca te słowa:
— Chciałbym spróbować jakiej dzierżawy... o ile nie będzie cię to, tatusiu, zbyt kosztowało. Zdaje mi się, że jest to jedyny kierunek życia, który nikomu nie czyni krzywdy... oczywiście, pod uwagę nie biorę sztuki, która dla mnie jest zgoła poza nawiasem.
Jolyon stłumił uśmiech i odpowiedział:
— Doskonale; chcesz więc powrócić do stadjum, w jakiem znajdowaliśmy się za czasów pierwszego Jolyona, około roku 1760. To potwierdzi teorję atawizmu, a być może, że wyrośniesz na większego hreczkosieja, niż ten nasz praszczur!
Jon, nieco zbity z tropu, odrzekł:
— Ale ty, tatusiu, nie uważasz tego planu za dobry?
— To się okaże, mój drogi... a jeżeli naprawdę oddasz się temu zawodowi, zdziałasz więcej dobrego niż inni...
Jednakże w duchu dodał:
— Ale on się temu nie poświęci. Daję mu cztery lata czasu. Bądź co bądź, jest to zajęcie zdrowe i nieszkodliwe.
Rozważywszy całą sprawę i naradziwszy się z Ireną, napisał do swej córki, Holly Dartie, zapytując, czy w ich okolicy nie wiadomo o jakim farmerze, któryby chciał Jona przyjąć na praktykę. Odpowiedź Holly brzmiała entuzjastycznie — iż w najbliższem ich sąsiedztwie jest taki właśnie człowiek, a ona i Val będą bardzo radzi temu, by Jon przy nich zamieszkał.
Nazajutrz chłopiec miał wyjechać.
Chlipiąc cienką herbatkę z cytryną, Jolyon skroś liści starego dębu przyglądał się widokowi, który przez trzydzieści dwa lat był mu zawsze wytęsknionym i umiłowanym. Drzewo, pod którem siedział, nie wydawało mu się ani jeden dzień starszem! Było tak młode przy swych drobnych, rdzawo-złotych listkach, tak stare przy szarozielonej sędziwości swego grubego i szorstkiego pnia! Drzewo wspomnień, które żyć będzie jeszcze przez stulecia, o ile nie każę go ściąć jakiś barbarzyńca — będzie reprezentowało starą Anglję wobec kolejnych zmian rzeczy i wypadków!... Przypomniał sobie pewien wieczór z przed trzech lat, gdy patrząc przez okno i obejmując ramieniem Irenę, przyglądał się samolotowi niemieckiemu, przelatującemu — jak się zdawało — w sam raz ponad starym dębem. Na drugi dzień obaczono, że bomba zrobiła wyrwę na polu koło folwarku Gage’a. Było to jeszcze wówczas, gdy Jolyon nie wiedział o wiszącym ponad nim wyroku śmierci; mógł był nieomal sobie życzyć, żeby ta bomba go dobiła. Oszczędziłoby mu to wielu zachodów, wielu godzin zimnego strachu i ucisku w dołku sercowym. Liczył na to, że dożyje normalnego wieku Forsytowskiego, co najmniej lat osiemdziesięciu pięciu, gdy Irena będzie miała siedemdziesiątkę... W obecnej sytuacji — ona mogła go utracić... Prawda, że jeszcze był Jon, który w jej życiu grał znacznie ważniejszą odeń rolę... Jon, który ubóstwiał swą matkę...
Pod tem drzewem, gdzie niegdyś stary Jolyon — oczekując Ireny, mającej doń przyjść przez łąkę — wydał ostatnie tchnienie, ważył Jolyon w swej głowie myśl fantastyczną, czy teraz, gdy się wszystko doprowadziło do tak doskonałego porządku, nie lepiej byłoby zamknąć oczy i odlecieć... Było coś niedostojnego w pasorzytniczem uczepianiu się gnuśnej spójni z życiem — z życiem, w którem żałował dwóch rzeczy jedynie: tego, że za lat młodych tak długo poróżniony był z ojcem, oraz że tak późno doczekał się związku z Ireną.
Z miejsca, gdzie siedział, widać było kępę kwitnących jabłoni. Nic w przyrodzie nie wzruszało go tak głęboko, jak widok drzew owocowych w kwieciu... i naraz zabolało go serce na myśl, że może już nie obaczy ponownego ich rozkwitu... Wiosna! Stanowczo, nikt nie powinien umierać w ową porę, gdy serce czuje się na tyle młode, by kochać piękno! Kosy poświstywały niefrasobliwie po zaroślach, jaskółki wzbijały się wysoko, dębowe liście przeświecały i połyskiwały odblaskiem; na polach mieniły się wszelkie, jakie tylko wyobrazić sobie można, odcienie świeżego listowia, wypolerowanego pogodnem światłem słonecznem; hen wdali, wzdłuż widnokręgu, snuło się pasmo bladego błękitu. Kwiaty, posadzone przez Irenę w wąziuchnych grzędach, dygotały w on wieczór i chwiały się w różne strony, niby śląc drobniuchne lecz głębokie zapewnienia o radości swego życia. Jedynie malarze chińscy i japońscy, a może i Leonardo, umieli tchnąć owo maluczkie, drżące ja w każdy przez siebie wymalowany kwiat, w każdego ptaka czy zwierzę — takie ja, wzięte wszakże w znaczeniu gatunkowem, a mieszczące w sobie jednocześnie powszechność życia. To byli mistrze!...
— Ja nie dokonałem niczego, co będzie żyć po mnie! — myślał Jolyon — byłem amatorem... miłośnikiem jedynie, nie twórcą. Ba! w każdym razie, odchodząc, pozostawię po sobie Jona...
Jakież to szczęście, że chłopaka ominęła ta upiorna wojna! Mógł zginąć na niej równie łatwo, jak zginął przed dwudziestoma laty biedny Jolly w Transwaalu. Jon jeszcze czegoś dokaże — o ile wiek bieżący nie wywrze na nim zgubnego wpływu... Co za pomysłowy chłopak! Jego kaprys, by oddać się gospodarce rolnej, płynął jeno z serdecznego porywu — — i taka też być miała pewno jego trwałość...
W tejże chwili Jolyon spostrzegł Irenę i chłopca, idących ze stacji przez pole i trzymających się pod ramię. Powstawszy z miejsca, ruszył na ich spotkanie poprzez nowy ogród, zasadzony różami...
Tego wieczora Irena przyszła do jego pokoju i usiadła przy oknie. Siedziała tak długo, nie mówiąc ni słowa, póki jej nie spytał:
— Cóż ci to, moja droga?
— Mieliśmy dziś spotkanie.
— Z kim?
— Z Soamesem.
Z Soamesem!... Przez dwa lata ostatnie nie dopuszczał imienia tego do swych myśli, świadom, iż mu ono nie przyniesie nic dobrego. Teraz zaś serce drgnęło w nim jakoś nieswojo, jakgdyby naraz przesunęła się w piersi.
Irena mówiła dalej ze spokojem:
— Był z córką w galerji, a potem w cukierni, gdzie piliśmy herbatę.
Jolyon podszedł ku niej i złożył rękę na jej ramieniu.
— Jak on wygląda?
— Posiwiał... zresztą prawie się nie zmienił.
— A córka?
— Ładna... przynajmniej Jon tak uważał.
Jolyonowi znów serce przeskoczyło wbok. Twarz jego zony zdradzała wnętrzne napięcie i oszołomienie.
— Ty nie...? — zaczął.
— Nie... ale Jon wie o ich nazwisku... Panna upuściła chusteczkę, a on ją podniósł.
Jolyon usiadł na łóżku. Co za przykry zbieg okoliczności!
— Juna była z tobą... czy to przypadkiem ona nie maczała w tem palców?
— Nie... ale cała sytuacja była wielce dziwna i naprężona, a Jon nie mógł tego nie zauważyć.
Jolyon odetchnął głęboko i rzekł:
— Nieraz zastanawiałem się nad tem, czy powinniśmy przed nim to ukrywać... On i tak kiedyś to odkryje!
— Im później, tem lepiej, Jolyonie; ludzie młodzi miewają sąd taki płytki i bezwzględny!... Cobyś ty, mając lat dziewiętnaście, pomyślał o swojej matce, gdyby postąpiła tak jak ja?
Tak jest! W tem sęk! Jon uwielbiał matkę — jednocześnie zaś nie wiedział nic a nic o tragedjach, o nieubłaganych koniecznościach życia, o tłumionym bólu nieszczęśliwego małżeństwa, o zazdrości ani też o namiętnych porywach — — o wszystkiem tem jeszcze nie wiedział nic, nic zgoła!
— I cóż mu powiedziałaś? — ozwał się nakoniec.
— Że są naszymi krewnymi, ale my ich nie znamy... że ty nigdy nie interesowałeś się zbytnio swoją rodziną, ani też ona tobą... Przypuszczam, że on teraz zacznie ciebie atakować pytaniami.
Jolyon uśmiechnął się.
— To ponoś zastąpi mi dawne ataki samolotów — powiedział. — Ostatecznie już mi ich zabrakło...
Irena spojrzała na niego.
— Wiedzieliśmy, że do tego kiedyś dojdzie.
Odpowiedział jej z nagłą energją:
— Nigdybym nie dopuścił do tego, by Jon miał ci coś za złe poczytać. Nie powinien tego czynić nawet w myślach. Jemu nie brak imaginacji; sądzę, że zrozumie, gdy mu się rzecz całą przedstawi we właściwem świetle. Powinniśmy mu powiedzieć wszystko, zanim dotrze to do niego inną drogą.
— Jeszcze nie teraz, Jolyonie.
To było do niej podobne — nie miała ni źdźbła przezorności i zawsze uchylała się od wszelkich przykrości. Jednakże — — kto wie? — — może miała słuszność? Źle się wybrał, kto chce iść naprzekór instynktowi matczynemu... Może istotnie najlepiej byłoby — wedle możności — zostawić wszystko po dawnemu, póki doświadczenie nie stanie się chłopcu kamieniem probierczym, na którym będzie mógł sprawdzić walory onej starej tragedji — — póki miłość, zazdrość, pożądanie nie pogłębi w nim wyrozumiałości i współczucia dla drugich? Swoją drogą, trzeba powziąć środki ostrożności — wszelkie środki, jakie tylko możliwe!...
I długo jeszcze po wyjście Ireny leżał bezsenny, przemyśliwając nad owemi środkami ostrożności. Powinien tedy — planował sobie — napisać do Holly, zawiadamiając ją, że Jon nic jeszcze nie wie o dawnych powikłaniach rodzinnych. Holly była dyskretna, to też dopilnuje tego, by i mąż z czemś niepotrzebnem się nie wygadał! Jon będzie mógł nazajutrz, odjeżdżając, wziąć ten list z sobą.
Tak to więc dzień, w którym Jolyon nadawał ostateczny polerunek swojemu dobytkowi materjalnemu, zamarł wraz z uderzeniem zegara na stajni... Dzień następny rozpoczął się dlań w pomroce duchowej rozterki i bezładu, którego nie można już było tak wygładzić i wyokrąglić...
Tymczasem Jon, leżąc w pokoju, który niegdyś był jego pokojem dziecinnym, również nie mógł oka zmrużyć — — oto stał się pastwą uczucia, podawanego w wątpliwości przez tych, którzy go nigdy nie doświadczyli, a zwanego „miłością od pierwszego spojrzenia!“ Uczucie to zakiełkowało w nim z pobłyskiem owych ciemnych oczu, co wpatrzyły się w niego z poza posągu Junony... i odrazu wyrosło w pewność, iż widzi przed sobą swoje „marzenie“. To też wszystko, co nastąpiło potem, wraz mu się wydało naturalnem i cudownem. Fleur! Samo już jej imię niemal wystarczało, by oczarować kogoś, co tak był wrażliwy na brzmienia wyrazów. W homeopatycznym wieku, gdy chłopcy wychowywali się pospołu z dziewczętami i gdy przestawanie ich z sobą wiodło niemal do zatarcia się różnic między jedną płcią i drugą, Jon był wyjątkowo staroświeckiego pokroju. Szkoła, do której uczęszczał, przy całej swej nowoczesności, przyjmowała tylko chłopców, zaś wszystkie dnie wolne od nauki spędzał w Robin Hill w towarzystwie bądź swoich kolegów bądź jedynie swoich rodziców. To też ani razu dotychczas nie wstrzyknięto mu małych dawek trucizny, któreby go ubezpieczyły przeciwko zarodkom miłości. Teraz zaś — wśród tej ciemności — temperatura poczęła w nim szybko rozrastać. Leżał bezsenny, odtwarzając sobie rysy Fleur, brzmienie jej słów, zwłaszcza owo „Au revoir!“ — takie pieściwe i pogodne! Do cna rozczmychany ze snu, z oczyma szeroko otwartemi przeleżał aż do świtu. Nie mógł już wyleżeć dłużej, więc zerwał się z łóżka, naciągnął na siebie buciki tenisowe, spodnie i sweater, i w milczeniu przemknąwszy się po schodach, wyszedł na dwór oknem gabinetu. Było już całkiem jasno; w powietrzu roznosiła się woń trawy.
— Fleur! — dźwięczało mu w myślach. — Fleur!...
Po świecie rozlewała się jakaś białość tajemnicza; wszystko jeszcze spało prócz ptasząt, właśnie rozpoczynających swe świegoty.
— Pójdę na wyrąb! — pomyślał.
Przebiegł szerokie pól rozłogi; dotarł do stawu — właśnie gdy z za widnokręgu wynurzało się słońce, — i wszedł na porębę. Błękitne dzwoneczki słały się tu po ziemi miękkim kobiercem; pomiędzy modrzewiami była tajń jakaś uroczna — powietrze zdawało się być nasiąknięte tym romantycznym składnikiem. Jon wdechał w siebie świeżość powietrza i zapatrzył się w łan dzwonków, oblany rosnącem wciąż światłem... Fleur! To rymowało się do... sfer!... A mieszkała w Mapledurham — również piękne imię! — gdzieś nad jakąś rzeką. Mógł każdej chwili miejscowość tę znaleźć w atlasie... Trzeba do niej napisać... Ale czy mu odpowie? O, musi! Wszak powiedziała: „Au revoir!“ Nie i „dowidzenia!“ Co za traf szczęśliwy, że ona upuściła chusteczkę! Inaczej nigdyby nie mógł z nią się zapoznać... Im więcej myślał o tej chusteczce, tem bardziej oszołamiającem wydawało mu się jego szczęście. Fleur!... To z pewnością rymowało się do sfer! Rytmy zatłoczyły mu głowę; słowa przepychały się jedne przez drugie, by wiązać się z sobą; niewiele brakło, by napisał poemat.
W takiem usposobieniu pozostawał Jon zgórą pół godziny; potem ruszył zpowrotem do domu, a znalazłszy jakąś drabinę, wdrapał się po niej — z samego po — prostu rozochocenia — aż do okna swej sypialni. Przypomniawszy sobie, że okno gabinetu pozostało otwarte, zszedł nadół i zamknął je, usunąwszy wpierw drabinę, by zatrzeć wszelkie ślady swego uczucia. Rzecz była nazbyt osobista i poważna, by można było ujawnić ją komukolwiek ze śmiertelników — choćby nawet rodzonej matce.