Przebudzenie. Do wynajęcia/Część III/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przebudzenie. Do wynajęcia |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | To Let |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy w październiku dzienniki donosiły o zaślubinach Fleur Forsyte z Michałem Montem, we wzmiankach tych ledwie wyczuwało się symboliczne znaczenie owego wypadku. W związku prawnuczki „Superior Dosseta“ ze spadkobiercą dziewiątego baroneta był jawny i oczywisty znak owego wzajemnego przenikania się warstw społecznych, które cementuje polityczną równowagę królestwa. Nadszedł czas, gdy Forsytowie mogli pozbyć się wrodzonej im odrazy do „bzdur“ niezgodnych z ich urodzeniem — owszem, przyjąć je jako jeszcze bardziej wrodzoną powinność swych władnych instynktów. Zresztą — trzeba było wspiąć się wyżej, by zrobić miejsce dla tych wszystkich, którzy niedawno się wzbogacili. Podczas owej spokojnej lecz wytwornej ceremonji na Hannover Square, a następnie wśród umeblowania na Green Street, było niepodobieństwem — dla osób niewtajemniczonych — rozeznać drużyny Forsytowskiej od orszaku Montów; tak to daleko odbiegło się od czasów „Superior Dosset“! Czyż w zagięciu spodni, ułożeniu wąsa, akcencie, błysku cylindra było choćby ździebełko różnicy między Soamesem a samym dziewiątym baronetem? Nie byłaż Fleur równie opanowana, bystra, obrotna, olśniewająca, urodziwa i zdecydowana, jak najurodziwsze i najwdzięczniejsze latorośle Mukshamów, Montów lub Charwellów, obecne na tym ślubie? Jeżeli co, to właśnie te cechy mieli Forsytowie w swych strojach, wyglądzie i obyczajach. Stali się „klasą wyższą“ — i odtąd ich nazwisko miało być formalnie wymieniane w księgach genealogicznych, a pieniądze ich wiązały się z posiadłością ziemską. Czy to było już nieco zapóźno, a plony instynktu posiadania, ziemia i pieniądze, miały dopiero ulec procesowi stopienia — była to jeszcze kwestja tak zawiła, że nie zdołano jej rozwinąć. Bądź co bądź, konsole idą w górę, jak mówił Tymoteusz... Tymoteusz, to ostatnie, niepowiązane ogniwo... Tymoteusz in extremis na Bayswater Road... jak oznajmiała Franciszka. Szeptano też, że ten młody Mont był coś jakby socjalistą; było to bardzo mądrze z jego strony, prawie że przezorność, zważywszy czasy w jakich się żyło. Nie było co martwić się na to konto. Sfery ziemiańskie dopuszczały się niekiedy takich miłych głupstewek, mających na celu własne bezpieczeństwo oraz ograniczających się do teorji — jak to wyraził się Jerzy do siostry Franciszki:
— Wkrótce będą mieć małe, to go uspokoi.
Kościół przybrany białemi kwiatami oraz czemś niebieskiem pośrodku okna od wschodu, miał wygląd niezmiernie czysty i cnotliwy, jakgdyby dla kontrastu z mdławo-posępną frazeologją nabożeństwa. Forsytowie, Haymanowie, Tweetymanowie siedzieli w lewej stalli, a Montowie, Charwellowie i Muskhamowie w prawej: natomiast garstka szkolnych koleżanek Fleur i kolegów wojennych Monta gapiła się pospołu z obu stron. Orszak zamykało troje dziewcząt wraz z dwoma podwładnymi Monta i starą niańką Fleur.
Holly, która z mężem siedziała w trzecim rzędzie, ścisnęła silniej niż kiedykolwiek jego rękę podczas tego obrzędu. Dla niej, która znała zawikłania tej tragikomedji, najbardziej tragiczny moment tejże był niemal że bolesny — Ciekawam, czy Jon się domyśla...
Jon wyjechał był do Kolumbji angielskiej. Holly tego właśnie ranka otrzymała od niego list, po przeczytaniu którego uśmiechnęła się i rzekła:
— Wiesz, Val, Jon jest w Kolumbji i chce zamieszkać w Kalifornji, myśląc, że będzie mu tam przyjemnie.
— Aha! — odrzekł Val. — Więc jemu znów żarty w głowie.
— Kupił majątek i zabiera tam matkę.
— I cóż ona tam będzie robiła?
— Ona poza Jonem nic w świecie nie widzi. I cóż, czy uważasz to za szczęśliwe rozwiązanie sprawy?
Chytre oczy Vala zmrużyły się do wielkości główek od szpilek.
— Fleur nie byłaby dla niego odpowiednia. To dziewczyna rozpieszczona!
— Biedna Fleur! — westchnęła Holly. Tak, dziwne doprawdy było to małżeństwo. Ten młody Mont był dla Fleur oczywiście tylko deską ratunku, uchwyconą naoślep w chwili zatonięcia okrętu. Takie rzucenie się w odmęt nie mogło być — jak utrzymywał Val — czysto zewnętrznem i przypadkowem zdarzeniem. Trudno jednakże było stawiać jakieś twierdzenia, widząc jedynie — i to od tyłu — welon panny młodej, przeto Holly obejmowała okiem ogólny widok chrześcijańskiej uroczystości ślubnej. Osiągnąwszy powodzenie w swej własnej przygodzie miłosnej, miała głęboki lęk i odrazę do małżeństw nieszczęśliwych. W danym wypadku niekoniecznie małżeństwo musiało się kończyć nieszczęściem — jednakże było niewątpliwie zawarte łapu-capu, bez namysłu głębszego; to uświęcanie podobnego związku zapomocą fabrykowanego namaszczenia wobec gromady modnych wolnomyślicieli, wydawało się jej prawie grzechem — o ile grzechy można było znaleźć w wieku, który zatarł pamięć o nich. Wodziła oczyma to w stronę prałata w stroju kościelnym (był to Charwell — Forsytowie dotąd jeszcze nie wydali z pośród siebie prałata), to w stronę Vala, stojącego koło niej i myślącego zapewne o źrebicy Mayfly. Posunęli się dalej i dostrzegli profil dziewiątego baroneta, zabierającego się właśnie do klękania. Patrząc na piękną fałdę ponad jego kolanami, powstałą wskutek podwinięcia spodni, Holly pomyślała:
— Val zapomniał podwinąć spodnie!
Powiodła oczyma w stronę klęcznika, w którym z przejęciem usadowiła się zażywna postać Winifredy, potem zaś w stronę Anetki i Soamesa, klęczących jedno koło drugiego. Na wargach Holly pojawił się uśmiech — oto o sześć ławek poza nimi klęczał i Prosper Profond, przybyły z południowych mórz Kanału La Manche. Tak! Był to „mały“ figiel, cokolwiekby z tego wynikło: w każdym razie odbyło się to w przyzwoitym kościele i nazajutrz miało być opisane w porządnych gazetach.
Zaczęto śpiewać hymn. Holly z poza stalli słyszała dziewiątego baroneta, śpiewającego o zastępach Medów. Małym palcem dotknęła wielkiego palca Vala (oboje trzymali jeden śpiewnik) — i przeszedł przez nią lekki dreszcz, jak przed laty dwudziestoma. Val schylił się i szepnął:
— Czy pamiętasz szczura?
Chodziło o szczura, który w czasie ich ślubu w Kraju Przylądkowym muskał sobie wąsy za stołem rejenta. Holly silnie dwoma palcami ścisnęła wielki palec męża.
Hymn przebrzmiał. Prałat zaczął wywodzić swe popisy krasomówcze. Mówił nowożeńcom o niebezpiecznych czasach, w jakich żyją, i o niegodziwym stosunku Izby Lordów do sprawy rozwodów. Wszyscy — powiadał — są żołnierzami w okopach, narażonymi na ataki gazowe ze strony księcia ciemności,... przeto winni być odważni. Celem małżeństwa są dzieci, a nie same tylko grzeszne uciechy.
Złośliwy chochlik zatańczył w oczach Holly — rzęsy Vala już kleiły się z sobą. Cokolwiekby się miało zdarzyć, trzeba było niedopuścić, by on zachrapał. Uszczypnęła go w łydkę, na co on poruszył się niechętnie.
Kazanie już się skończyło, niebezpieczeństwo minęło. W zakrystji odbywało się podpisywanie aktu — zapanował swobodniejszy nastrój.
Głos jakiś ztyłu zapytał:
— Czy ona wytrzyma w tym kursie?
— Kto to? — szepnęła.
— Stary Jerzy Forsyte!
Holly z pewną rezerwą przyjrzała się osobie, o której słyszała tak często. Niedawno powróciwszy z Afryki Południowej i nie znając swych krewniaków, każdemu z nich przyglądała się z dziecięcą niemal ciekawością. Jerzy był wielkiego wzrostu i bardzo zwinny; jego oczy, wywołały w niej zabawne wrażenie, że są nieubrane.
— Wyszli! — posłyszała jego głos.
Istotnie nowożeńcy kroczyli właśnie od strony kancelarji parafjalnej. Holly najpierw przyjrzała się twarzy młodego Monta. Jego wargi i uszy poruszały się kurczowo, a wzrok, podnosząc się od szpiców bucików aż ku ręce obejmującej jego ramię, nagle znieruchomiał, jakgdyby wobec szeregu wymierzanych w niego luf karabinowych. Holly miała wrażenie, że młodzian ten jest upojony całą duszą. A Fleur... ach!... tu sprawa przedstawiała się zgoła odmiennie! Panna młoda była doskonale opanowana, piękniejsza niż kiedykolwiek, w swej białej sukni i welonie, zarzuconym na krótko przycięte, ciemnokasztanowe włosy; jej ciemnobrunatne oczy, otwarte szeroko, patrzyły śmiało przed siebie. Tak wszystko wyglądało na zewnątrz — ale co się działo w jej wnętrzu? Gdy oboje przechodzili, Fleur podniosła powieki — niespokojny błysk białek ocznych utkwił w pamięci Holly, niby trzepotanie skrzydeł uwięzionego ptaka.
Na Green Street przyjęcie urządziła Winifreda, mniej do tego nastrojona niż kiedykolwiek. Prośba Soamesa o użyczenie jej lokalu na tę uroczystość, spotkała ją w momencie głęboko psychologicznym. Było to bowiem w chwili, gdy pod wrażeniem jakiejś uwagi Prospera Profonda Winifreda zaczęła zmieniać swe empire’y na umeblowanie ekspresjonistyczne. U Mealarda można było dostać bardzo ciekawe meble z fjoletowemi, zielonemi i pomarańczowemi centkami — jeszcze miesiąc czasu i cała przemiana byłaby zupełna; teraz jednak, najbardziej „intrygujące“ rekruty niebardzo jeszcze dotrzymywały kroku starej gwardji. Wyglądało to tak, jakgdyby połowa pułku była w Khaki, a połowa w szkarłatnych kaftanach i bermycach. Jednakże silny i układny charakter pani domu popisał się doskonale w urządzeniu salonu, który może więcej, niż myślała, wyglądem swym charakteryzował półbolszewicki imperjalizm jej ojczyzny. W każdym razie był to dzień przygnębiający i na to nie można było poradzić! Oczy gospodyni błądziły pobłażliwie po gronie gości. Soames trzymał się poręczy krzesła w stylu Louis XIV; młody Mont znalazł się za „strasznie zajmującem“ przepierzeniem, którego przeznaczenia nikt dotąd nie umiał jej wyjaśnić. Dziewiąty baronet przypadł gwałtownie do okrągłego, czerwonego stolika (z wszczepionemi pod szkłem skrzydełkami błękitnych motyli australijskich) sąsiadującego bezpośrednio z gabinetem Louis-Quinze. Franciszka Forsyte obłapiła silnie nowy gzyms z groteskowemi płaskorzeźbami, wykonanemi purpurowo na tle hebanowem. Jerzy Forsyte, pochylony nad starym szpinetem, trzymał w ręku małą niebieską książeczkę, jakgdyby chciał zaraz czynić z kimś zakład. Prosper Profond obracał klamkę otwartych drzwi, czarnych z pawio-błękitnemi panelami, a stojąca obok Anetka podpierała się ramionami pod boki; dwaj Muskhamowie, jakby czując się niedobrze, wcisnęli się pomiędzy kwiaty na balkonie. Lady Mont, smukła i dzielna z pozoru, podniosła pince-nez o długiej rączce i z uwagą, jakgdyby widziała otwierające się niebiosa, przyglądała się kloszowi centralnej lampy, w którym kolor kości słoniowej mieszał się z pomarańczowym, przechodzącym w głęboką magentę. Wszyscy, poprostu wszyscy, zdawali się szukać jakiegoś oparcia. Jedynie Fleur, wciąż jeszcze w swej sukni ślubnej, nie opierała się na niczem, rozrzucając słowa i spojrzenia na prawo i na lewo.
Cały pokój pełny był bulgotu i gwaru rozmowy. Żadna z osób nie słyszała, co mówiła druga, to jednakże bynajmniej nie wadziło, jako że nikt nie czekał na drugiego z odpowiedzią. Nowoczesna rozmowa wydała się Winifredzie zgoła różną od tej, jaką pamiętała z lat swoich młodszych, kiedy to płynęły słowa wolno i półgębkiem. W każdym razie było to „zajmujące“ ,a przecież o nic innego nie chodziło. Nawet Forsytowie mówili niesłychanie wartko — i Fleur, i Krzysztof, i Imogena, i Patryk, najmłodsza pociecha młodego Mikołaja. Soames, oczywiście, był małomówny, natomiast Jerzy przy szpinecie i Franciszka koło gzymsu wiedli żywą gawędę. Winifreda podążyła w stronę dziewiątego baroneta, który wydał się jej pewnego rodzaju zaciszną przystanią; miał nos wytworny, lekko wygięty, oraz siwe wąsy. Uśmiechając się do niego, rzekła powolnym głosem:
— I cóż? prawda, że miłą mamy chwilę?
Z uśmiechniętych ust starszego pana wystrzeliła nagła odpowiedź, jak wyrzucona silnym prztyczkiem gałka chlebowej ośrodki:
— Czy pani sobie przypomina u Frazera owo plemię, które zakopuje pannę młodą aż do pasa w ziemię?
Ależ on mówił równie szybko jak wszyscy! Ponadto miał ciemne, żywe oczy, zmarszczone wokoło, jak u katolickich księży. Winifreda poznała nagle, że może od niego posłyszeć słowa, którychby jeszcze potem mogła żałować.
— Wesele, to zawsze rzecz zajmująca — mruknęła i ruszyła w stronę Soamesa. Ten milczał ciągle... i Winifreda wnet odgadła powód jego znieruchomienia. Na prawo od niego znajdował się Jerzy Forsyte, na lewo Anetka i Prosper Profond, tak iż Soames nie mógł się ruszyć, by nie widzieć bądź tych dwojga zajętych sobą, bądź też ich odbicia w drwiących oczach Jerzego Forsyte’a; miał też zupełną rację, że nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.
— Powiadają, że Tymoteusz dogorywa — ozwał się Soames posępnie.
— Gdzie go pochowacie?
— Na Highgate. — Policzył na palcach. — Będzie więc ich tam dwanaścioro, licząc i wdowy. Jak ci się dzisiaj podoba Fleur?
— Doskonale wygląda.
Soames skinął głową. Istotnie, nigdy nie widział jej piękniejszą, jednakże nie mógł opędzić się wrażeniu, że wszystko to jest mocno nienaturalne; wciąż jeszcze miał w pamięci jej postać zmiażdżoną, kryjącą się w rogu sofy. Od owego wieczoru do dnia dzisiejszego nie zwierzyła mu się z niczem. Od szofera dowiedział się, że zrobiła jeszcze jedną wyprawę do Robin Hill i że wróciła z niczem, zasiawszy dom pusty — bez żywej duszy. Wiedział też, że otrzymała jakiś list, ale nie wiedział, co było w tym liście — poza tem, że po jego przeczytaniu Fleur ukryła się w kątku i płakała. Zauważył i to, że nieraz przypatrywała mu się, gdy myślała, że tego nie dostrzega, i jakby starała się wciąż jeszcze odgadnąć, co doprawdy on takiego popełnił, iż wyrosła z tego taka ku niemu nienawiść. Tak to było, tak! Po powrocie Anetki wlokło się to nieszczęście przez całe lato, aż pewnego dnia Fleur nagle oświadczyła, że zamierza wyjść za młodego Monta; mówiąc to, okazała ledwie że trochę więcej serdeczności. Zgodził się na to — cóżby przyszło ze sprzeciwów? Bogu wiadomo, że nie chciał w niczem czynić jej naprzekór! Zresztą ten młokos wprost szalał za nią. Prawda, że była w nastroju nieobliczalnym, że była młoda, ogromnie młoda; jednakże, gdyby się jej sprzeciwił, doprawdy nie wiedziałby sam, coby z nią się stało; pewnoby zachciała wziąć się do jakiegoś zawodu, zostać doktorką, adwokatką lub czemś podobnem. Nie miała skłonności do malowania, pisania, muzyki, jedynych — zdaniem Soamesa — zajęć godnych niezamężnej kobiety, jeżeli jej już wypadło czemś się zajmować. Koniec końców, bezpieczniejszą dla niej rzeczą było zamążpójście, gdyż widział aż nadto wyraźnie, jak gorączkową i niespokojną była teraz Fleur w ojczystym domu. Także i Anetka — choć o jej zamiary, o ile je miała, zgoła się nie troszczył — okazała się planowi temu przychylną, oświadczając:
— Niech ona wyjdzie za tego młodzieńca. Jest to chłopak wcale miły... wcale nie taki górnolotny, jak się zdaje.
Skąd jej się wzięło takie wyrażenie, tego Soames nie dociekł — w każdym razie jej opinja uspokoiła jego wątpliwości. Jego żona, jakiekolwiekby było jej postępowanie, miała oczy otwarte i niemal przygnębiający zasób zdrowego rozsądku. Zapisał pięćdziesiąt tysięcy na Fleur, zważając na to, by nie było żadnych kolidujących z tem zapisów w razie, gdyby obrót sprawy nie okazał się pomyślnym. Czy obrót mógł być pomyślny? Wiedział, że nie udało jej się przekabacić tamtego chłopaka. Teraz państwo młodzi mieli jechać na miodowy miesiąc do Hiszpanji... Po jej wyjeździe będzie jeszcze więcej osamotniony... ale później może ona zapomni o wszystkiem i wróci znów do niego!
Dumania jego przerwał głos Winifredy.
— Oho! dziw nad dziwy! Juna!
Istotnie Soames ujrzał swą kuzynkę ubraną w jibbah (jakież ona teraz nosiła stroje!) i z włosami wymykającemi się z pod przewiązki. Fleur wyszła na jej powitanie i obie znikły im z oczu, przechodząc do klatki schodowej.
— Doprawdy — ozwała się Winifreda — ona wprost dopuszcza się największych niemożliwości! Któżby mógł spodziewać się jej przyjścia!
— Pocóżeś ją zapraszała? — mruknął Soames.
— Myślałam, dalibóg, że ona nie przyjmie zaproszenia.
Winifreda zapomniała o tem, że za postępowaniem idzie główna wytyczna charakteru; innemi słowy, nie pamiętała o tem, że Fleur była obecnie „kulawem kaczęciem“.
Otrzymawszy jej zaproszenie, Juna z początku pomyślała:
— Nie zbliżę się do nich za nic w świecie!
Dopiero pewnego poranku, obudziwszy się ze snu, w którym widziała Fleur płynącą na łodzi i dającą jej rozpaczliwe znaki, zmieniła swe postanowienie.
Gdy Fleur podeszła do niej, mówiąc:
— Idę zmienić suknie; proszę pozwolić na górę —
Juna bez namysłu weszła na schody. Fleur wprowadziła ją do dawnej sypialni Imogeny, gdzie teraz urządzono toaletę panny młodej.
Juna usiadła na łóżku, chuda i sztywna, jakby w jej zwiędłem i zółtem ciele ledwie że duch się kołatał. Fleur zamknęła drzwi i stanęła przed nią, rozebrana z sukni weselnej. Jakże była piękna!
— Pewno pani myśli, żem zwarjowała — ozwała się drżącemi usty — skoro przecie chodzić tu miało o Jona. Jednak co się tem przejmować? Michał chce mnie wziąć za żonę, a mnie już wszystko jedno... w każdym razie w ten sposób wyrwę się z domu.
Zagłębiwszy rękę w stanik na piersiach, wydobyła list.
— Oto co mi pisze Jon.
Juna odczytała:
— Lakę Okanagen, British Columbia. Nie wrócę do Anglji. Zawsze serdecznie życzliwy Jon.
— Widzi pani, jak się ona ubezpieczyła — ozwała się Fleur.
Juna oddała jej list.
— Nieładnie to ze strony Ireny — ozwała się — zawsze mówiła Jonowi, że może postępować wedle swego życzenia.
Fleur uśmiechnęła się gorzko.
— Proszę mi powiedzieć, czy ona nie zrujnowała też życia pani?
Juna spojrzała wgórę.
— Nikt nie potrafi zrujnować życia, moja droga. To niedorzeczność. Różne rzeczy się zdarzają, lecz my potrafimy się z nich wydostać.
Ku wielkiemu jej przerażeniu Fleur rzuciła się przed nią na kolana, kryjąc twarz w fałdach jibbah. Zdławione łkanie doszło do uszu Juny.
— No, cicho, cicho, nie płacz! — jęła uspokajać ją Juna. — Nie takie to straszne!
Jednakże Fleur wcisnęła jeszcze silniej koniec podbródka w jej łydkę, a łkanie stało się jeszcze okropniejsze.
Tak, tak! To przyjść musiało... potem będzie lepiej się czuła! Juna gładziła krótkie włosy tej uroczej główki — wszystkie rozproszone i rozbite w niej uczucia skupiły się w jedno ognisko i przez końce jej palców promieniowały w mózg dziewczęcia.
— Nie poddawaj się temu, moja droga — ozwała się nakoniec. — Nie możemy panować nad życiem, ale możemy z niem się zmagać i odnosić nad niem zwycięstwa. Staraj się to przetrzymać, jak ja niegdyś musiałam... Cierpiałam jak ty i płakałam, jak ty teraz plączesz... i popatrz na mnie!
Fleur podniosła głowę. Łkanie nagłe przeszło w cichy, stłumiony śmiech. Ta, na którą patrzyła, była — to prawda — duchem mizernym, mocno niesfornym i zmarnowanym, jednakże we wzroku miała dzielność i odwagę.
— Dobrze! — odpowiedziała. — Bardzo panią przepraszam. Sądzę, że zapomnę o nim, jeżeli odjadę stąd prędko i daleko.
Wyprostowawszy się, podeszła do umywalni i zaczęła zimną wodą zmywać ślady wzruszenia. Gdy stanęła przed lustrem, jedynym pozostałym śladem było lekkie zaróżowienie policzków. Juna, która dotąd się jej przyglądała, wstała z łóżka i wzięła w ręce poduszkę do szpilek. Wbicie dwóch szpilek w inne niż dotąd miejsca było jedyną oznaką sympatji, jaką mogła wymyślić w tej chwili.
— Pocałuj mnie — ozwała się, widząc Fleur już gotową, i pogrążyła swój podbródek w ciepłym policzku dziewczęcia.
— Chcę zapalić — rzekła Fleur — proszę na mnie nie czekać.
Usiadła na łóżku, trzymając w ustach papierosa i pół-przymknąwszy oczy. Juna pożegnała się z nią i zeszła nadół. W drzwiach salonu stał Soames, jakgdyby zaniepokojony dłuższą nieobecnością córki. Juna kiwnęła mu głową i przeszła na półpięterko. Stała tam jej kuzynka Franciszka.
— Popatrz! — rzekła Juna, wskazując podbródkiem na Soamesa. — Ten człowiek ma dziwne fatum.
— Co rozumiesz przez fatum? — spytała Franciszka.
Juna nie odpowiedziała na to pytanie, tylko rzekła:
— Nie będę czekała aż się rozejdą. Dowidzenia!
— Dowidzenia! — odpowiedziała Franciszka, a jej szare celtyckie oczy spojrzały boczkiem. Ach! ta stara waśń! Doprawdy było to wcale romantyczne!
Soames, podszedłszy ku klatce schodowej, zobaczył Junę wychodzącą i odetchnął z ulgą. Ale czemuż to Fleur nie przychodzi? Gotowi spóźnić się na pociąg. Choć pociąg ten miał odwieźć córkę jego hen daleko, jednakże Soames doznawał dziwnej jakiejś drżączki na myśl, że państwo młodzi mogli się spóźnić.
Nakoniec nadeszła — raczej przybiegła — w jasno-bronzowej sukience i czarnym aksamitnym berecie. Minęła go i wpadła do salonu. Widział, jak całowała się z matką, z ciotką, żoną Vala, Imogeną, a potem wybiegła, żwawa i śliczna jak zawsze. Jakże odniesie się do niego w tym ostatnim momencie swego dziewictwa?... Nie mógł żywić zbyt wielkich nadziei!
Jej wargi wcisnęły się silnie w sam środek jego policzka.
— Tatuśku! — odezwała się i pomknęła szybko precz. Tatuśku! Od lat całych nie nazywała go w ten sposób. Westchnął głęboko i zszedł za nią zwolna wdół. Tam jeszcze trzeba było przejść przez rzucanie confetti i przez inne podobne szopki. Głos młodego Monta szeptał mu gorąco do ucha:
— Dowidzenia panu... i serdeczne dzięki! Jestem taki szczęśliwy!
— Dowidzenia! — odpowiedział Soames — nie spóźnijcie się na pociąg.
Stanął na jednym z dolnych stopni, skąd mógł mieć widok ponad głowami i kapeluszami stojących. Nowożeńcy wsiedli do powozu... To ukazał się drżący na wietrze kawałek sukni, tam znów koniec bucika. Jakiś nagły przypływ wezbrał w duszy Soamesa... nie wiedział nic... nie widział!