<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W kilka miesięcy potém kamienica przy ulicy Święto-krzyzkiéj tak się zmieniła jak fizyognomia całéj Warszawy. Kto ją widział w owe czasy upojenia, nigdy przeżytych w niéj godzin nie zapomni. Były zaprawdę Kasandry, co temu rozmarzeniu heroicznemu smutny już naówczas koniec wróżyły... Chłopicki stawał na placu boju z rodzajem obojętności, jakiéj wodzowi mieć się nie godziło, i gdy go przestrzegano, że wybrał złe miejsce — odpowiedział zimno:
Toute place est bonne pour se faire tuer. (Historyczne.)
Inni téż szli dla czci swéj, w imię obowiązku, bez wiary — ale nie było może i jednego człowieka, coby, choć na krótko, nie dał się unieść ogarniającemu wszystko zapałowi, coby się choć nie uśmiechnął i nie zapłakał z radości.
Ci sami, co dnia 29 listopada w nocy, przerażeni katastrofą, błagali o pokój i przejednanie — dziś stawali na czele, bili się, dzielili losy narodu — i gotowi byli dzielić klęski jego...
Chłopicki, który długo po wybuchu się ukrywał, Skrzynecki, co się ofiarowywował w. księciu na usługi, Zamoyski, co pragnął stłumienia rewolucyi, nie wahając się doradzać środków gwałtownych Konstantemu — stali w szeregach, ofiarowali życie z poczucia obowiązku, bez przekonania, że wywalczą lepsze losy. Powtórzyć to godzi się jako charakterystykę chwili i epoki. Cierpieć razem, walczyć razem, ginąć razem, było hasłem wszystkich z wyjątkiem tych, co nigdy do nikogo nie należeli, prócz własnego interesu, co w téj całości żywéj byli członkiem martwym i umarłym.
W ulicach brzmiały już pieśni nowe jak skowronki zwiastujące wiosnę, szczękała broń — w sercach rosły nadzieje.
I w kamieniczce téż wyglądało teraz inaczéj.
Pierwszy Aramowicz, co się lękał wprzódy nosa na ulicę pokazać, przypiął ogromną kokardę narodową i stał się najzapalczywszym patryotą. Cała czeladź jego poszła do wojska.
Wisus Józiek mimo łez mamy Matusowéj, u któréj był jedynakiem, uparł się — kopnął z domu i przyszedł na pożegnanie w takim paradnym mundurze, takim chwatem, z taką miną, iż, co żyło w domu, zbiegło mu się przypatrywać. Matusowa zobaczywszy, że z niego takiego żołnierza zrobiono, o mało nie zemdlała i z radości i ze strachu. Agatce biło serce okrutnie, czerwieniły policzki, ale teraz niewdzięczny chłopak prawie na nią nie patrzał i nazywał ją „smarkatą.“ Poczęła go od tego dnia nienawidzić, a serce, na złość niewiernemu, wnet ofiarowała innemu, który prócz innych zalet i statku miał porządne wąsy. A na tych właśnie Józkowi zbywało, i choć się golił starannie — nie rosły...
U Noińskich portret Kilińskiego w konfederatce wisiał, otoczony kwiatami nad kanapą; on i ona o niczém prawie nie mówili jak o polityce, w któréj znakomitéj nabyli biegłości.
Noińska była najmocniejszego przekonania i na to gotową była przysięgać, że Chrancuzy przyjdą w pomoc a Anglia — tylko co nie widać, flotę na Baltyk wysłać musi. O tém, ktoby innego był zdania, nie można było się z nią sprzeczać. Skakała do oczów....
Za Turka także ręczyła najmocniéj. Frycka ubrano w czerwoną konfederatkę. Sam Noiński z powodu, że za rewolucyi Kilińskiego parę razy wieszano, głośno się z tém oświadczył, iż póty dobrze nie będzie, póki wszystkich szelmów, zdrajców nie wywieszają. Co się tyczy osób tak kwalifikowanych, nie jasno się tłumaczył, ale posądzał u góry niemal wszystkich... że się „z kimś wąchają.“
Dygasowi rewolucya nie tyle posłużyła: naprzód z karności mu się wyłamywano, stracił na powadze dużo a z rozpaczy zaczął pić i przebierał miarę. Chłopcy się z niego śmiali, że gdy wieczorem do domu powracał, zawsze ulicę w szerz rozmierzał i ścian musiał się niekiedy trzymać.
Humor mu się téż popsuł i pesymistą był takim, że w cztery oczy z pewnemi osobami prorokował powrót Konstantego, nawet gdy go już na świecie nie było. W śmierć jego wierzyć nie chciał; gdy mu o niéj mówiono, rękę podnosił śmiejąc się i mruczał:
— Ale — ale — umarł! Taka to prawda! Zaczaili się z nim! A no zjawi się on wam w porę z bizunem! zjawi!
Na pierwszém piętrze smutno téż było — cicho — wszyscy się skupiali około łoża chorego.... Chodzono na palcach.... Ciocia Małuska stała się prawdziwą siostrą miłosierdzia. Julia siedziała albo przy rannym albo pod jego drzwiami.... Ojciec przychodził co rana, rzadko się oddalał, ale choć pragnął wynieść go z tego domu, bo mu wdzięczność dla niego ciążyła — doktor Borzęcki nie pozwalał.
Zmuszony do codziennego spotykania się i obcowania ciągłego z panną Julią, major, choć zawsze nie bez pewnego uprzedzenia i obawy — zwolna musiał się z nią pogodzić, przywiązać do niéj i z myślą tą przejednać, że będzie jego synową.
Julia nie posługiwała się żadnemi nadzwyczajnemi środkami dla pozyskania sobie tyle majora — była sobą tylko, ujęła go sercem, szlachetnością charakteru, prostotą i szczerością więcéj niż wdziękami.
Jak tylko rany się goić zaczęły, Kalikst nie marzył, nie mówił o niczém, tylko o wstąpieniu do wojska.... Nadeszła godzina, gdy dom ten trzeba było opuścić — Julia płakała ukradkiem a wstrzymywać go nie śmiała. Miłość tak dziwnie poczęta, tak okrutnie przerwana, odrodzona wśród cierpień, wzruszeń, ogólnego podniecenia i egzaltacyi, które na rozwinięcie uczuć wpływały — miała téż cechy téj chwili, jéj piętno właściwe. Nie była to miłość powszednia dni życia spokojnych, normalnego trybu — ale namiętność, którą słońce rewolucyjne ozłacało i rozpalało.
Gdy Kalikst zażądał iść na wojnę, Julia nie rzekła słowa, do ofiary téj była gotową — on kochał lecz czuł, że życie winien był stawić na ofiarę dla kraju... Nadeszła chwila rozstania, Kalikst mężnie uścisnął jéj rękę a zobaczywszy łzy na oczach, począł udaną wesołością nadrabiać. Julia mu się z za łez uśmiechnęła.
— Idź, rzekła — wstrzymać się nie godzi, — nie mogę i nie chcę. Wierzę w Opatrzność, jestem fatalistką: co się ma stać, to się stać musi, co przeznaczone to nieuniknione. Pamiętaj, że ja żyję tobą, w tobie i że, choć nas ślub nie połączył, ja czuję się związaną i pozostanę ci wierną na zawsze. Wiem i wierzę, że mi dotrzymasz słowa.
Oczyma łzawemi spojrzeli ku sobie. Kalikst wyszedł, ona padła na krzesło i modliła się po cichu.
Wojna! straszne słowo! Pożegnanie to mogło być ostatniém. Czuli to oboje.
Ubrana skromnie, zamknięta w domu, Julia żyła już tylko wiadomościami z placu boju. Kilka razy Kalikst zjawiał się wysłańcem w Warszawie, zdrów, wesół, ogorzały, roznamiętniony i najlepszych nadziei.
W parę miesięcy po ostatniéj bytności Julia odebrała od niego list. Był lekko ranny, miał przybyć dla wyleczenia się do Warszawy. Cięty był, jak pisał, pałaszem w rękę przez rosyjskiego dragona a choć rana nie była groźną, wymagała dłuższéj kuracyi. Na tę wieść i stary major się zjawił w Warszawie. Dumny był swymi synami obu. Wprost przyjechał do Julii, która go jak ojca przyjęła.
Nadjechał Kalikst blady trochę, z ręką na temblaku, ale wesół i szczęśliwy. Rana była daleko cięższą niż się z razu zdawało, pałasz sięgnął do kości, poprzecinał ścięgna, długo się leczyć trzeba było.
— Ojcze, rzekł, żeby mnie było komu doglądać, czy nie czasby się ożenić? Wszak nic nie masz przeciwko temu?
— A żeń się, żeń, odparł stary — choć takiemu inwalidzie żona... nie w porę.... Lecz jeśli ona ma ochotę przyjąć na siebie obowiązki siostry miłosierdzia, pobłogosławię chętnie.
Borzęcki, który był teraz lekarzem przy głównym szpitalu, życzył wziąć urlop i udać się za granicę... Żona miała doglądać walecznego kapitana, gdyż tego stopnia się dosłużył.
Cichutko rankiem odbył się ślub w kościele św. Krzyża, który dawał O. Porfiry w przytomności majora, brata pana młodego i szczupłéj garstki przyjaciół. — W kilka dni potém państwo młodzi razem z ciocią Małuską ciągnęli na spoczynek do Drezna. Tu ich zaskoczyła straszna wieść o wzięciu Warszawy, któréj nikt zrazu wierzyć nie chciał — aż póki przybywający tłumnie z kraju dobrowolni wygnańcy jéj nie potwierdzili...
Kalikst i żona jego już nie wrócili do kraju... pozostali na tém smutném tułactwie, które i ich szczęście w samym rozkwicie zatruło... i wiele innych żywotów i doli wtrąciło do grobu.
Noińska, gdy wszystko się skończyło a przepowiednia Dygasa niemal sprawdziła, straciła ochotę i smak do życia. — W alkierzu spędzała dni milcząca, czasami tylko, gdy się jéj usta otworzyły, ze łzami opowiadając o przeżytych chwilach, których pamięć była jéj najdroższą. —
Wszystko w jéj przekonaniu zdrada, niepoczciwość i pieniądze popsuły. O Francuzach i Anglikach wspomnieć nie mogła bez wzdrygnienia. Konfederatkę Frycka schowano do kuferka a portret Kilińskiego odwrócono do ściany, pokrywszy go św. Antonim, pod którym się go nikt nie domyślał... Noiński chciał go spalić, majstrowa na to nie dozwoliła.
Józiak poległ pod Grochowem, Matusowa nie o wiele go przeżyła. Maciek Wicher, ów Czwartak ze wsi pana majora, bił się doskonale w ciągu całéj wojny, kule go szczęśliwie mijały, płaszcz miał postrzelany, — czapkę podziurawioną, plecy i głowę wyniósł całą. — Dopiéro pod Fischau, gdy dano ognia do biednych Czwartaków, aby ich na łono prawowitéj władzy napędzić, — Maciek został rannym. Z zawiązaną ręką dostał się do Tobolska a potém do komendy garnizonowéj. Tu do r. 1841 przeżywszy jakoś, zyskał odstawkę i — jak sam mówił — w nagrodę za służbę płaszcz ale bez guzików. Więcéj trzynastu miesięcy podróżując pieszo, naostatek dobił się do Morgowa i u progu zameldował smutnie schrypłym głosem... Ledwie go poznał stary major, który ogłuchł nieco i podupadł na zdrowiu. Przyjęto go serdecznie, zatrzymując przy dworze... Zaraz nazajutrz poszedł szukać dawnéj narzeconéj swéj Jagny, która była właśnie owdowiała przed rokiem a namyśliwszy się dobrze — z córką jéj się ożenił. Jagna była mu już za stara — a Maciek miał wszystkie przymioty i wady Czwartaków: wódkę lubił starą, kobiety wolał młode. Major go chciał reflektować, że narzeczonéj wiek zdał mu się dla żołnierza szpakowaciejącego niezbyt stósowny. — To co, jaśnie panie, — rzekł Maciek — niby to pan major nie wie, jak te kobieciska biedne prędko starzeją. — Za parę lat, zobaczy pan, będzie taka baba aż strach...
I poszli do ołtarza — a o dalszych ich losach milczą dzieje...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.