Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy niewolnik mowę swoją, zawarł, Don Ferdynand rzekł:
— Doprawdy, Mości Panie kapitanie, gładki sposób opowiedzenia tej niezwyczajnej historji był równie osobliwy i ciekawy, jak i sama historja. Wszystko w niej jest dziwne i niepospolite tak, że słuchacze zdumiewają się i pałają żądzą dowiedzenia się końca tych przypadków. Przyjemność, którąśmy odnieśli, taka jest, że gotowiśmy słuchać tej historji po raz wtóry, choćbyśmy się do świtu mieli słuchaniem zabawiać. Kardenio i wszyscy pozostali grzeczność kapitanowi oświadczyli, z przydatkiem szczerych usług w słowach tak szczerych i serdecznych, że niewolnik wzruszony był ich dobrą wolą. Zwłaszcza Don Ferdynand ofiarował się wszystko tak urządzić, aby, jeśli tylko kapitan się zgodzi, do niego przystać, jego brat markiz stanie się ojcem chrzestnym Zoraidy; on zaś sam ze swojej strony tak go oporządzi, aby mógł udać się do swego kraju godnie i przyzwoicie, jak tego jego stan wymaga. Kapitan podziękował mu w grzecznych słowach, ale żadnej z tych uczynności przyjąć nie chciał.
Tymczasem wieczór się zbliżył; gdy już noc zapadła, zajechała przed oberżę karoca, otoczona kilku konnymi. Zapytali o nocleg; oberżystka odparła, ze i piędzi wolnego miejsca niemasz w całym gościńcu.
— Choćby i tak było — odparł jeden z jezdnych, którzy tymczasem do środka weszli — nie może zbraknąć gościny dla pana audytora.
Na te słowa gospodyni zastanowiła się i rzekła:
— Cała bieda w tem, Mości Panie, że łóżek wcale nie mamy. Jeśli jednak pan audytor wiezie swoje łoże ze sobą, jako niewątpię, niechaj wejdzie, gdyż ja i mój mąż swoją izbę mu odstąpimy.
Tymczasem z karety wysiadł człowiek, z którego szaty poznać można było, jaki urząd sprawował. Długa suknia i bufiaste rękawy z przęślicy oznaczały, że jest audytorem, jako ów sługa zresztą namienił.
Wiódł za rękę młodą dziewczynę, około szesnastu lat liczącą, ubraną w strój podróżny, a tak urodziwą, wdzięczną i kształtną, że wszyscy zdumieli się pięknemu zjawisku. Gdyby nie widzieli Doroty, Luscindy i Zoraidy, przytomnych w gospodzie, niechybnie mogliby mniemać, że trudno jest znaleść podobną piękność. Don Kichot, ujrzawszy audytora i panienkę, wchodzących do oberży, rzekł na ten kształt:
— Możecie, WPanie, wejść śmiało do tego zamku i rozgościć się tu najwygodniej; prawda, że ciasny jest i źle opatrzony, ale niemasz takich niewygód i przykrości na świecie, które nie miałyby ustąpić przed temi, co je znoszą ludzie, pismami, albo orężem się parający, zwłaszcza jeśli oręż i pisma mają taką orędowniczkę i gwiazdę przewodnią, jak pisma Waszej Miłości, w postaci tej dzieweczki, przed którą winny się nie tylko bramy zamków otwierać, ale skały się kruszyć i równać, a góry umykać, aby wolne przejście miała. Wejdźcie, pani, do tego raju, gdyż spotkacie tutaj gwiazdy i słońca, godne tego nieba, które ze sobą sprowadzacie. Ujrzycie tutaj oręż w całej jego chwale i piękność, na najwyższy stopień wprowadzoną.
Audytor osłupiał, wysłuchawszy tego dyskursu Don Kichota; jął mu się też przyglądać pilnie, dziwiąc się nie tylko jego słowom, ale i postaci niezwykłej. Nie umiejąc dać stosownego responsu, obrócił wzrok na Zoraidę, Luscindę i Dorotę i znów się zdumiał, tym razem ich urodzie. Białogłowy, usłyszawszy od gospodyni, że nowi goście przybyli i że nieznana dzieweczka wielkiej jest piękności, weszły do komnaty, aby ją ujrzeć i grzecznie przyjąć. Ale Don Fernando, Kardenio i pleban już wielkie uprzejmości przybyłym świadczyli. Mówiąc pokrótce, pan audytor wszedł bardzo zmieszany i zadziwiony tem, co widzi i słyszy. Damy, czekające w karczmie, uczciły dzieweczkę wdzięcznem powitaniem. Audytor zaraz poznał, że muszą to być osoby znaczniejszej kondycji. Jedynie tylko postawa, przybranie i mowa Don Kichota zbijały go z tropu. Gdy już zapewnienia grzeczności wymienione zostały, zaś niewygody oberży dobrze zważone, postanowiono, aby białogłowy udały się pospołu na spoczynek do jednej izby, mężczyźni zasię jakby na straży, tutaj pozostali.
Audytor zgodził się aby panienka, co jego córka była, wspólny nocleg z Zoraidą, Luscindą i Dorotą znalazła, na co młódka bardzo chętnie przystała Na wąskiem łożu oberżysty i na tem, co je audytor przywiózł, rozgościł się na tę noc, jak mogli lepiej.
Niewolnik, ledwie wzrokiem na audytora rzucił już uczuł, że mu serce w piersiach łomota, gdyż przeświadczył się, że nowoprzybyły jest jego bratem; zapytał tedy nie mieszkając jednego ze sług, jak się nazywa i z jakiego pochodzi kraju? Koniuszy odparł, że audytor zowie się licencjatem, Don Juanem Perez y Viedma i że, słyszał, z pewnego miasta w górach Leonu ród swój wywodzi.
Przez tę odpowiedź i przez świadectwo ócz swoich, niewolnik utwierdził się w swojem mniemaniu, iż to jest jego brat rodzony, który za radą ojca naukom i umiejętnościom się poświęcił. Wielce wzruszony i rad odwołał na stronę Don Ferdynanda, Kardenia i plebana i zdał im sprawę z tego, co zaszło, upewniając ich, że audytor jest jego bratem. Sługa doniósł mu także, że Don Juan Perez y Viedma udaje się do Indjej na urząd sędziego w wyższej izbie sądowej w Meksyku. Niewolnik dowiedział się również, że młoda dzieweczka jest córką audytora. Matka jej umarła, wydając ją na świat. Audytor stał się człekiem bardzo bogatym, gdyż żona pozostawiła mu krom córki i swoje wielkie wiano, które w dom wniosła. Niewolnik prosił o radę, jak ma postąpić, aby się wyjawić; mniemał, że lepiej będzie przekonać się wpierw, czy brat nim nie pogardzi i nie powstydzi się go, widząc go w takiem ubóstwie.
— Proszę mi pozwolić tę próbę uczynić — rzekł pleban — chocia niema przyczyny by mniemać, abyście, panie kapitanie, źle mieli być przyjęci, gdyż mądrość i szlachetność, które zważam po obcowaniu pana audytora, nie zwalają przypuszczać, że jest pyszny i nieludzki i że nie umie zważyć, co to są fortuny niestatki.
— Mimo to — odparł kapitan — nie chciałbym odrazu się wyjawiać, gdyż lepiej będzie nieznacznie przysposobić go do ujrzenia mnie.
— Rzekłem Wam już — odparł pleban — ze tym kształtem rzecz całą powiodę, iż wszyscy będą mieli słuszną przyczynę do radości.
Wtem podano wieczerzę. Wszyscy za stołem zasiedli, krom niewolnika i białogłów, które wieczerzały w swojej izbie. W czasie kolacji rzekł pleban.
— Gdy byłem przez kilka lat w Konstantynopolu, gdzie jako więzień przebywałem, miałem tam towarzysza tego samego nazwiska, co Wasza Miłość.
Wspołecznik mój był jednym z najdzielniejszych oficjerów armji hiszpańskiej. Dzielność jego i męstwo równe jego nieszczęściu były.
— Jak się zwał ten kapitan? — zapytał audytor.
— Ruy Ferez y Viedma — odparł pleban. — Wywodził się z pewnego miasta w górach Leonu. Opowiedział mi o osobliwem zdarzeniu, tyczącem się równie jego ojca, jak i braci, o zdarzeniu, które jeśliby nie było powtórzone przez człeka tak wiarygodnego jak on, miałbym za jedną z tych bajęd, które staruchy opowiadają, grzejąc się zimą przy kominie. Powiadał, że ojciec jego podzielił swoją majętność między trzech synów i że każdemu z nich udzielił rad lepszych, niż rady Katona. Wiem, że ów, co się na wojnę udał, tak dzielnie i dobrze sobie poczynał, że dla zasługi swojej kapitanem był mianowany i już miał nawet wyższy stopień otrzymać, aliści przeciwna fortuna, którą mniemał być sobie przychylną, zgubiła go, gdyż utracił wolność owego sławnego dnia, gdy tylu innych wolność tę odzyskało — chcę rzec — w bitwie pod Lepanto. Ja stałem się niewolnikiem pod Goletą i tak po różnych losu obrotach dostaliśmy się obaj do Konstantynopolu. Stamtąd udał się do Algieru, gdzie mu się zdarzyły osobliwe przygody, nigdy na tym świecie niewidziane.
Później pleban opowiedział pokrótce historję z Zoraidą. Wszystkiego tego audytor tak pilnie słuchał, że nigdy chyba nie był lepszym audytorem, jak w tej chwili. Pleban w swej opowieści doszedł do momentu, gdy to Francuzi obłupili chrześcijan, znajdujących się w barce tak, iż jego towarzysz i piękna Maurytanka ostatnie ubóstwo cierpieć jęli. Dalej nie wie, co się z nim stało, czyli się dostali do Hiszpanji, czyli też Francuzi do Francji ich uprowadzili.
Kapitan, na stronie się trzymając, słuchał wszystkiego, co pleban mówił i zważał pilnie każde poruszenie swego brata. Widząc, że pleban już swoją opowieść zakończył, audytor rzekł z ciężkiem westchnieniem i ze łzami w oczach:
— Ach, Mości Panie, gdybyś wiedział, jakich nowin mi udzieliłeś i jak mnie one mocno dotykają! Ukazują to dowodnie łzy moje, które, mimo wszelkich wysiłków, do ócz mi napływają. Ten dzielny kapitan, o którym mówiłeś, jest moim starszym bratem, który mając więcej męstwa i wspaniałego umysłu, niż ja i brat młodszy, wysokie powołanie rycerza wybrał. Była to jedna z tych dróg, które ojciec nam dał do wyboru, tak, jak to Wasz, panie, towarzysz opowiadał w tej rzekomej, słyszanej przez Was bajce. Ja naukom się poświęciłem i, dzięki pomocy boskiej i mojej pilności, zdobyłem ten stopień, jaki widzicie. Mój młodszy brat przebywa w Peru. Zbogacił się tam niepomiernie. Tak wiele pieniędzy przysłał ojcu memu i mnie, że przechodzi to znacznie część, jaką ze sobą zabrał. Ojca tak hojnie obdarzył, że jest on teraz w stanie dogodzenia swojej przyrodzonej skłonności. Ja zaś dzięki jego znacznej pomocy, mogłem, w niczem się nie ścieśniając, studja moje odbywać, aby dojść wreszcie do urzędu, na jakim mnie widzicie. Mój ojciec żyje jeszcze, ale umiera z pragnienia dowiedzenia się nowin o swym najstarszym synu. Prosi Boga w ustawnych modlitwach, by śmierć mu oczu nie zamykała, zanim nie odniesie pociechy ujrzenia swego syna. Dziwuję się, dlaczego mój starszy brat, człowiek tak roztropny, wśród tylu trudów, przeciwności i szczęsnych przypadków, nigdy nie zapragnął dać żadnej ojcu wiadomości. Gdyby ojciec albo któryś z nas o jego nieszczęściu się dowiedział, zapewne nie potrzebowałby czekać na cud z trzciną, aby być okupionym. Drżę teraz na myśl, czy ci Francuzi, miast mu wolność powrócić, nie zabili go, aby łotrostwo swoje ukryć. Wszystko to jest przyczyną, że teraz ruszę w dalszą drogę już nie z tą radością, jaką na początku podróży odczuwałem, ale z melankolją i głębokiem serca strapieniem. O drogi mój bracie! Któż może wiedzieć teraz, gdzie przebywasz? Chciałbym cię odnaleść i wydobyć z nędzy i utrapienia, choćby mnie miało to srogie utrapienia kosztować. Och, gdyby tak móc uwiadomić starego ojca, że jeszcze żyjesz! Choćbyś był strącony do najgłębszych lochów w więzieniach berberyjskich, wydobyłyby cię stamtąd bogactwa mego brata i moje. O piękna i wielkoduszna Zoraido, któż ci się będzie mógł odpłacić za dobro, bratu memu wyświadczone? Gdybyż móc być przytomnym odrodzeniu duszy swojej i ślubom, któreby nam wszystkim tak niepomierną radość sprawiły! Audytor wyrażał te słowa z tak wielką czułością, że wszyscy przytomni łączyli się z nim w żalu, wyrażając współczucie dla jego wielkiego smutku. Pleban, spostrzegłszy, że jego ułożenie dobrze się udało i że kapitan pała pragnieniem corychlejszego wyjawienia się, nie chciał już wszystkich dłużej w zasmuceniu trzymać. Podniósł się od stołu, udał się do komnaty, w której znajdowała się Zoraida, wziął ją za rękę i w towarzystwie Luscindy, Doroty i córki audytora do izby powrócił. Kapitan patrzył bacznie, co pleban uczynić zamierza. Ów zaś ujął go drugą ręką i, stanąwszy przed audytorem i szlachtą, do jego pocztu należącą, rzekł w te słowa:
— Niech już Wasze łzy, panie audytorze, płynąć przestaną i niech Waszemu pragnieniu odpowie dobro, jakiego tylko spodziewać się można. Macie WPanie przed oczyma swego brata i swoją bratową poczciwą. Stoi tutaj kapitan Viedma i piękna Maurytanka, której tyle jest winien. Francuzi, jak już WPanu namieniłem, dowiedli ich do nędznego stanu, może dla tej przyczyny, abyście mieli sposobność okazać wspaniałomyślnie serce swoje. Kapitan podbiegł aby uściskać brata, który, położywszy mu obie ręce na piersiach i odsunąwszy nieco, jął mu się pilnie przypatrywać. Wreszcie poznawszy go, uścisnął serdecznie i tyle łez radosnych wylał, że i wszyscy obecni płaczem mu zawtórowali. Zaledwie wyrazić można, co ci dwaj bracia sobie rzekli i jakie uczucia sobie wzajemnie oświadczyli. W krótkich słowach opowiedzieli koleje losów swoich. Widzieć można było dowodnie, jaka to miłość i przyjaźń gorąca ich łączy. Audytor uściskał Zoraidę i obowiązujące oświadczenia jej uczynił. Chciał także, aby córka jego godnie stryja swego przywitała. Urodziwa chrześcijanka i piękna Maurytanka znów łzy pociechy z obecnych wycisnęły. Don Kichot, nic nie mówiąc, przypatrywał się wszystkiemu bacznie i przypisywał wszystkie te niezwykłe zdarzenia dziwacznym przywidzeniom rycerstwa błędnego. Stanęła umowa, że kapitan z Zoraidą, w towarzystwie audytora, uda się do Sevilli, skąd uwiadomi ojca o szczęśliwem spotkaniu i odzyskanej wolności tak, aby ojciec natychmiast w drogę wyruszył i był później przytomny przy chrzcie i ślubie Zoraidy Niepodobieństwem było, aby audytor miał przerwać podróż, dowiedział się bowiem, że za miesiąc z Sevilli do Nowej Hiszpanji flota wyrusza. Sposobności tej zamorskiej przeprawy nie chciał żadną miarą utracić.
Wszyscy byli niezmiernie uradowani z szczęśliwego trafu, jaki niewolnika spotkał. Ponieważ ubiegły już dwie trzecie nocy, udali się tedy na spoczynek, aby przespać resztę stosownej do wczasu pory. Don Kichot ofiarował się sprawować straż przed zamkiem, aby nie byli napadnięci przez jakiegoś olbrzyma albo innego podłego zbója, czyhającego na skarby piękności w tem zamczysku zawarte. Ci, co go znali, wdzięczność mu wyrazili i uwiadomili audytora o dziwnem szaleństwie Don Kichota, z czego brat kapitana niemałą miał rozrywkę. Jeden tylko Sanczo Pansa rozpaczał, że tak długo na spoczynek nie idą. Wyciągnął się tedy na kulbace swego osła, która go miała wiele kosztować, jak to później obaczym. Damy udały się do swojej komnaty, pozostali zaś pomieścili się, gdzie kto mógł. Don Kichot wyszedł na dwór, aby zaciągnąć straż przed zamkiem tak, jak był przyrzekł.
Przededniem, do uszu białogłów dobiegł głos, tak piękny i wdzięczny, że wszystkie pilnie nasłuchiwać jęły, a zwłaszcza Dorota, jeszcze snem nie zmorzona, obok której spoczywała Klara de Viedma, (tak się zwała córka audytora). Nikt nie wiedział, ktoto by mógł tak pięknie nucić. Jeden tylko głos rozbrzmiewał, a nie wtórował mu żaden muzyczny instrument. Raz zdawało się, że śpiew dolata z dziedzińca, to znów, że ze stajni. Gdy tak wszystkie w zadziwieniu trwały, na progu drzwi stanął Kardenio, który rzekł:
— Kto nie śpi, niechaj słucha! Usłyszy głos młodego poganiacza mułów, który śpiewem swoim czaruje.
— Właśnie słuchamy, panie — odparła Dorota.
Kardenio oddalił się, zaś Dorota, większą jeszcze pilność do słuchania pieśni przyłożywszy, usłyszała słowa, które na ten kształt brzmiały: