Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy | |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Edward Boyé | |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB ![]() ![]() ![]() | |
| ||
Indeks stron |
KSIĘCIU DE BEJAR,
grabiemu markizowi Gibraleon,
grabiemu Benalcázar i Banares,
vice grabieniu Puebla de Alcocer,
miast Capilla, Curiel i Burguillos udzielnemu panu.
Będąc upewniony o dobrem przyjęciu i honorze, który Wasza Dostojność wyświadcza wszystkim rodzajem ksiąg, jako książę, zawsze skłonne do okazywania faworów sztukom pięknym, osobliwie tym, co przez szlachectwo sobie przyrodzonej, nie zniżają się do usług i gustu pospólstwa, umyśliłem podać na jaśnię „Przedziwnego Hidalga Don Kichota z Manczy“[1] pod auspicjami Waszego najjaśniejszego imienia.
Z czcią, którą Waszej Dostojności winieniem, proszę i błagam, abyście raczyli przyjąć go pod swoje poruczeństwo i opiekę. Dzięki niej, acz pozbawiany wspaniałego stroju, poloru i erudycji, w który zwykle odziane bywają dzieła, przez ludzi uczonych składane, ośmieli się stanąć przed obliczem tych, co poza obręby własnej niewiadomości wychodząc, mają zwyczaj sądzić surowe trudy innych, a takoż je potępiać.
Gdy mądrość Waszej Dostojności spojrzy na zacność mego pragnienia, ufać będę, że nie pogardzicie małością tego uniżonego daru.
Możesz zawierzyć mi na słowo, próżniaczy czytelniku, że z głębi duszy chciałem, aby ta księga, jako dzieło rozumu, była najpiękniejsza, najweselsza i tak trafnie ułożona, jak sobie to tylko wystawić można. Aliści nie mogłem wszak przekroczyć prawa natury, według którego każda rzecz podobną sobie płodzi. Cóż innego mógł stworzyć mój umysł jałowy i Nieustannego ćwiczenia zbyty, jak historję tego dziwacznego dziecka, o suchem i zatwardziałem przyrodzeniu, pełnego różnorodnych myśli, które się nikomu dotąd na świecie nie śniły? Wydałem to dziecię na świat w więzieniu, nawiedzanem przez wszystkie niewygody i przykre hałasy.[2]
Słodki wczas, urocze miejsca, łagodność pól, niebios łaskawość, szept strumyczków i błogi spokój ducha sprawiają, że najbardziej jałowe Muzy płodnemi się stają, przynosząc w dani owoce, napełniające świat uciechą i miłą niespodzianką.
Zdarza się czasem, że ojciec ma syna brzydkiego i pozbawionego wdzięku lecz miłość, którą ku niemu żywi, nakłada mu przepaskę na oczy, tak że wad jego wcale nie spostrzega, a nawet poczytuje je za przymioty, opowiadając o nich przyjaciołom, jako o rzekomych dowodach subtelności umysłu.
Ja zaś, wydający się być ojcem, chociaż jestem jeno ojczymem Don Kichota, nie pójdę tutaj zwykłym torem i nie będę cię, bardzo miły czytelniku, prosił ze łzami w oczach, jak to inni czynią, żebyś wyrozumiał wszelkie niedostatki, albo też udał, iż nie dostrzegasz tych braków, które w moim synu znajdziesz. Nie jesteś jego krewniakiem ani przyjacielem; masz swoją duszę, rozum i swój sąd o rzeczach z pewnością nienajpodlejszy, a do tego siedzisz w własnym domu, którym możesz rozrządzać niby król swemi salinami, i czuć się na swej zagrodzie równy wojewodzie.[3]
Wszystkie te rzeczy czynią cię wolnym od różnych względów i oblików, tak iż możesz mówić o tej historji, co ci się żywnie podoba, nie obawiając się, że cię za sąd zły zniesławią, albo za dobry nagrodzą.
Chciałem cię uraczyć opowieścią i prostą i szczerą, bez ozdób, prologu i niezliczonej ilości, będących w zwyczaju sonetów, epigramatów i panegiryków, które się zwykle na przodku każdej księgi kładzie — chociaż bowiem (mówię ci o tem w zaufaniu) krztynę trudu ułożenie tego dzieła mnie kosztowało, nic mi jednak tak ciężko nie szło, jak owa przedmowa, teraz przez ciebie czytana.
Parę razy chwytałem za pióro, aby ją skreślić i zaraz na bok odkładałem, nie wiedząc, co pisać mam. Pewnego razu, gdy, zagłębiwszy się w myśli, siedziałem koło biurka, mając papier przed sobą, pióro za uchem, a głowę łokciem podpartą, wszedł w dom przyjaciel mój, człek bardzo rozumny i krotochwilny, który, widząc mnie tak zamyślonym, o przyczynę deliberacji zapytał.
Odrzekłem mu, nic nie zatajając, że myślę o prologu do historji Don Kichota z Manczy. Przedmowa ta tak mi się nie klei, że już czasem nawet myślę, czyby jej nie poniechać i wielkich poczynań Don Kichota wcale na jaśnię nie podawać.
„Jakżebym miał się nie turbować o to, co powie starożytny prawodawca, lud, gdy po tylu latach, które imię moje pogrążyły w odmęcie niepamięci, zjawię się nagle z ciężarem, tych wszystkich lat na barkach, z legendą suchą, jak trzcina, wszelkiej inwencji zbytą, pełną stylistycznych usterek, ubogą w trafne słowa i obdartą z całej erudycji i doktryny, bez uwagi na marginesie i przypisów przy końcu książki. Wszystko to zawiera całe mnóstwo ksiąg świeckich i duchownych, pełnych sentencyj z Arystotelesa, Platona i całej czeredy filozofów. Takie dzieła wprawiają w osłupienie czytelników, nakazując im respekt dla uczoności, mądrości i wymowy autorów. Trzeba ich tylko posłuchać, gdy cytują Pismo Święte! Rzekłbyś, że to Święci Tomasze, albo i inni doktorzy kościoła. W jednym wierszu malują nam roztargnionego kochanka, a w drugim grzmią chrześcijańskie kazania i tą modłą tak zręcznie przystojność zachowują, że prawdziwa rozkosz czytać ich i słuchać.
Moja księga bardzo się od tego wszystkiego różni, ponieważ nie mam nic do notowania na marginesie, ani do wyjaśniania przy końcu. Nie wiedząc także na podobieństwo jakich autorów rzecz swoją prowadzę, nie mogę ich zaraz na pierwszej karcie wymieniać, jak to czynią wszyscy, zaczynający przy pomocy abecadła od Arystotelesa, a kończąc na Xenofoncie, Zoilu i Zouxisie, chociaż jeden z nich był potwarcą, a drugi malarzem.
„Księdze tej będzie się dostawało także na wierszach, pomieszczonych na początku, przynajmniej na sonetach, których składaczami są diukowie, markizowie, grabiowie, biskupi, wysokie damy i sławni wierszopise. Wiem, że gdybym ich zażądał od moich przyjaciół artystów[4], daliby mi je ani chybił. A byłyby to wiersze naschwał, z któremi wcale z paragonby wchodzić nie mogły te, co największą sławą w całej Hiszpanji się cieszą. Mówiąc pokrótce, mój przyjacielu, Don Kichot musi pozostać pogrzebiony w archiwach Manczy do tych pór, aż niebo ześle kogoś, co go ozdobi wszystkiemi temi rzeczami; których mu braknie. Ja zadaniu temu sprostać bym nie mógł dla mych niedostatków i pisarskich braków, a takoż i dlatego, że z przyrodzenia jestem niezdarnym — nie chce mi się szukać autorów, którzy mówią to, co i ja bez nich powiedzieć mogę.
Stąd płynie ten stan niepokoju i niepewności, w którym zastaliście mnie, wchodząc do tej komnaty.
Przyznacie, że dosyć mam powodów, aby się turbować.“
Przyjaciel mój, usłyszawszy te słowa, uderzył się dłonią po czole i, wybuchając głośnym śmiechem, rzekł:
— Tam do kata, miły bracie, w tej chwili wyprowadziliście mnie z błędu, w jakim tkwiłem przez cały czas mej znajomości z Wami. Poczytywałem Was zawsze za człeka z głową na karku, powodującego się rozsądkiem we wszystkich swoich poczynaniach, ale teraz spostrzegam, żeście od rozsądku tak dalecy, jak niebo od ziemi. Jakże to być może, aby rzeczy tak błahe, którym zaradzić można z całą łatwością, mogły wprowadzać w ciężkie kłopoty i turbacje umysł, równie dojrzały jak Wasz, przywykły do łamania większych trudności, jak te ot?
Nie płynie to z braku historycznego pojęcia i zdolności, ale z nadmiaru lenistwa i refleksji ubóstwa.
Czy chcecie się przekonać, że moje słowa są prawdą? Posłuchajcie mnie tedy, a w jednem mgnieniu oka wszystkie te trudności połączę i usunę przeszkody, które wam myśli mącą i nie pozwalają objawić światu historji Don Kichota — światłości i zwierciadła całego rycerstwa błędnego!
— Powiedzcie mi — odpowiedziałem — usłyszawszy jego wywody, — w jaki sposób chcecie zapełnić tę próżnię, która mą trwogę powoduje.
Przyjaciel mój rzekł:
— Głowicie się nad sprawą sonetów, epigramatów i panegiryków, które winny być napisane przez jakieś znaczne persony i początek księgi Waszej zdobić — a przecież łatwo temu będzie można zaradzić, jeśli sami je ułożycie i ochrzcicie później takiem imieniem, jakie się Wam podoba, przypisując te płody księdzu Juanowi de la Indias, albo cesarzowi Trebizondy,[5] o których wiadomo, że w swoim czasie byli niepoślednimi poetami. A choćby i nie byli i choćby się znalazło kilku pedantów i plotkarzy, co Was będą od tyłu kąsać, szeptać i mruczyć o tej prawdzie, dbajcie o to tak, jak o złamany szeląg. Jeśli nawet kłamstwa Wam dowiodą, nikt nie utnie wam prawicy przez to.
Co się tyczy sentencyj na marginesie księgi; oraz autorów, z których będziecie brali słowa i sentencje, aby pomieścić je w swem dziele, — to trzeba będzie trafnie przytaczać jeno te maksymy i powiedzenia łacińskie, które na pamięć znacie, albo te, które wiele zachodu i trudu z wyszukaniem ich nie przysparzają.
O wolności i niewoli powiecie naprzykład:
Non bene pro toto libertas venditur auro.
I w tem oka mgnieniu wspomnicie na marginesie Horacego, albo tego, kto to powiedział. Opisując potęgę śmierci, napiszecie: „Pallida mors aequo pulsat pede pauperum tabernas Regumque turres.
Jeżeli mówić poczniecie o przyjaźni lub miłości, którą według przykazania boskiego należy żywić dla wrogów swoich, możecie posiłkować się Pismem Świętem i zacytować słowa samego Stwórcy: Ego autem digo vobis: Diligite inimicos vostros. Jeśli rozprawiacie o złych uczuciach i zamysłach, oto Ewangelja, która powiada:
De cerde exeunt cogitationes malae.
Jeżeli o niestałości przyjaciół, oto Katon, co wam taki dystych podaje: Donec eris felix, multos numerabis amicos, Tempora si fuerint nubïla solus eris“.[6]
Aby dać po sobie poznakę, że jesteście człekiem uczonym i zawołanym w piśmie, a także i kosmografem, uczyńcie w ten sposób, aby w historji Waszej wymieniona była rzeka Tag. To da Wam okazję do innego sławnego przypisu:
Rzeka Tag została nazwana tem imieniem przez króla Hiszpanji. Bierze początek w pewnem miejscu, a koniec ma w morzu Oceanie. Opływa mury słynnego miasta Lizbony. Według powszechnego mniemania piasek tej rzeki zawiera złoto.
Jeżeli będziecie chcieli opisywać różnych łotrzyków, opowiem Wam historję o słynnym Caco, którą znam na pamięć. Gdy rzecz będzie szła o rozwiązłych białogłowach, biskup de Mondognedo[7] dostarczy wam Lamji, Lais i Flory. Przypisy te wielkiego Wam przysporzą splendoru. O okrutników, czarowników i czarownice też się nie trapcie, gdyż u Owidjusza znajdziecie Medeę, u Homera Kalipso, a Circe u Wergiljusza.
Jeżeli będzie Wam szło o słynnych dowódców, Juljusz Cezar opowie Wam o sobie w swojem dziele, a Plutarch dostarczy i z tysiąc Aleksandrów.
Gdy będziecie chcieli mówić o miłości, wystarczy Wam krztyna znajomości języka toskańskiego, aby natknąć się na Leona Hobrec[8], który nawszem Was ukontentuje. Jeżeli jednak wzdragać się będziecie przed podróżą w cudzoziemskie kraje, to macie wszak we własnym domu dzieło Fonseca „O miłości do Boga“, gdzie pomieszczone jest wszystko, czego tylko, w tej materji zapragnąć można. Mówiąc pokrótce, cały wasz trud polegać będzie na wymienieniu tych imion i przytoczeniu historyj, które Wam opowiedziałem.
Pomówmy teraz o_cytatach z autorów, w które różne księgi obfitują, a czego Waszej księdze brak. Łatwo temu złu zaradzić, gdyż musicie się jeno rozejrzeć za jakiemś dziełem, które ich wszystkich od A do Z, według alfabetu wymienia, aby później całe to abecadło do swojej księgi przenieść. Chociaż z powodu braku skrupułów przy posługiwaniu się tym podręcznikiem, kłamstwo zaraz na jaw wyjdzie — nie wielka z tem bieda.
Może znajdzie się także i prostak, który pomyśli, że Wasza prosta i szczera historja wiele korzyści mędrkom tym zawdzięcza. A choćby i nijakich innych profitów z tego nie było, to taki długi rejestr autorów przyda księdze znaczenia i każę ją mieć w większem zachowaniu. Nie znajdzie się też nikt, ktoby swój interes miał w tem, aby sprawdzać, czy dobrze, czy też źle ich przytaczacie.
Jeżeli trafnie na rzeczy się rozumiem, to Wasza księga nie potrzebuje tego wszystkiego, na czem, jak mówicie, jej zbywa, gdyż jest ona jeno potępieniem ksiąg rycerskich, o których Arystoteles, jako żywo, nigdy nie wspominał, a Św. Bazyli, ani Cyceron słowa nie pisnęli. Pod jej fantastyczne wywody nie podpada ani ścisłe przedstawienie prawdy, ani obserwacja astronomiczna, ani geometryczne wylicza nie, czy też retoryczna dysputa. Nie będziecie prawili nikomu kazania, mieszając materję ludzką z boską, a jest to mieszanina, w której żaden chrześcijański rozum lubować się nie może. Powinniście się posiłkować jeno imaginacją, a im bogatsza ona będzie tem lepiej to, co napiszecie, wypadnie. A ponieważ dzieło Wasze ma tylko na celu pogrążenie ksiąg rycerskich i odebranie im znaczenia a estymy, któremi się na święcie wśród ludu cieszą, tedy nie potrzebujecie żebrać filozofów o sentencje, Pismo Święte o rady, poetów o bajki, retoryków o oracje, a świętych o cuda. Dbajcie jeno o to, aby opowieść Wasza toczyła się kształtownie, aby słowa były właściwe, przystojne i dobrze osadzona, a pięknobrzmiące okresy przejrzyście myśli Wasze odbijały, nie zaciemniając ich, ani nie wikłając.
Starajcie się też o to, aby melankolik, czytając Waszą księgę, roześmiał się, aby trzpiot jeszcze bardziej poweselał, prostak nie znudził się, człek uczony podniósł jej intencję, człek stateczny we wzgardzie jej nie miał, a mędrzec mógł to i owo rzec na jej pochwałę. Nie litujcie też starań, aby zburzyć wszczęt tę piekielną machinę ksiąg rycerskich, znienawidzonych przez wielu, ale i przez wielu sławionych. Jeżeli się Wam to uda — wierę, nie mało to będzie.
Słuchałem w milczeniu słów mego przyjaciela i tak sobie jego rację do głowy wbiłem, uznając je bez nijakiego sprzeciwu za dobre, że według nich ułożyłem ten prolog, w którym poznasz, miły czytelniku, rozum mego przyjaciela i z którego przekonasz się, że za wielkie szczęście poczytywać to sobie mogę, że we właściwym czasie takiego doradcę spotkałem. Dla twego ukontentowania napisałem tę szczerą, niezaćmioną — i niezawikłaną historję dzielnego Don Kichota z Manczy, ciszącego się wśród mieszkańców okolic Montielu sławą czystego kochanka i znamienitego rycerza, jakiego oddawna w stronach tych nie widziano.
Nie chcę zasług swych nad miarę wynosić, dając ci poznać tak zacnego i szlachetnego rycerza, pragnę jeno, abyś mi podziękował za sprezentowanie ci jego giermkà, słynnego Sanczo Pansy, którego wyposażyłem we wszystkie przymioty, zebrane skrzętnie po całym regimencie księg rycerskich.
Ty, któryś naśladował to żałosne życie,
Dawniej pełne wesela, dziś gorzkiej pokuty,
Co je wiódł na Ubogiej Skały stromym szczycie
Miłośnik nieszczęśliwy, tęsknotą otruty.
Ty, którego oczyma łez płynęły zdroje
(Napój bardzo obfity, zaprawny goryczą)
Ty, coś w srebrno-cynową przyodziany zbroję,
Szedł z krańca w kraniec świata drogą tajemniczą!
Żyć możesz upewniony, że póki rumaki
W czwartej sferze porusza bóg Apollo płowy,
Będziesz miał żywot wieczny wśród gwiezdnej krainy.
Sława nad pierwsze w świecie wzniesie cię junaki,
Ojczyznę twą wychwalą należnemi słowy
Twój autor zaś na świecie ostanie jedyny.
Rąbałem i siekałem, tłukłem i waliłem,
Bardziej niż któryś z błędnych na świecie rycerzy.
Tysiąc krzywd naprawiwszy, zniewagi pomściłem,
Ciągle fama tych czynów po świecie się szerzy.
Dałem materję sławie, co wiecznością darzy,
Byłem szczęsnym i wdzięcznie przyjętym kochankiem.
Najsroższy olbrzym był mi karłem lub barankiem,
Szpada moja łamała każdy oręż wraży.
U mych stóp rozciągnioną widziałem fortunę.
Męstwo me, niemierzone nigdy roztropnością,
Jaśniało skroś największych niebezpieczeństw krocie.
A jednak niby chmura, która słoni lunę,
Zaciemniłeś mnie wraz z mą sławą i dzielnością
Przez swe wielkie przewagi, wielki Don Kichocie!
Witaj mi mężu dzielny, którego w giermkowy
Stan fortuna wprawiając, zechciała łaskawie,
Byś zbytnich trudów nie czuł i w błędnej wyprawie
nie położył nabitej przysłowiami głowy.
Już nie nazbyt odraża kosa, sierp i brona
Zakon błędny. Już dziś i w obyczaju leży
Prostactwo giermków raczej niż pycha rycerzy,
Sięgających chwalbami tam, gdzie gwiazd korona.
Zazdroszczę twemu osłu i twemu imieniu
I twym sakwom pękatym takoż oczywiście
(Sakwy te to przezorność twojej mądrej głowy).
Witaj mi, bracie Sanczo, o zacnem sumieniu!
Człeku dobry, którego w wawrzynowe liście
Mógłli tylko ustroić Owid narodowy.
Jeślić był równy komu, to zaiste trzeba
Dobrze szukać tych równych, co sprostają tobie,
Niema ich tam, gdzieś stąpnął. Rycerska potrzeba
Tobie dając zwycięstwo, ich złożyła w grobie.
Rolandem jestem panie, co dla Angeliki
Poznał morza odległe i nieznane światy,
Niosąc na ołtarz sławy dar męstwa bogaty,
Którym dzielni się jeno szczycą wojowniki.
Nie sprostałem ci nigdy, bowiem z twoją sławą
Niczyjej famie nie Iza kłaść się w paragonie;
Równi byliśmy tylko przez rozumu szwanki.
Ujarzm pysznego Maura, shołduj niełaskawą
Cytherę, gdzie się wzbudził żar miłosny w łonie,
Wzgardzony równo od twej, jak i mej kochanki!
Twej szabli nie zrównała nigdy moja szpada,
O nasz wielki rycerzu i hiszpański Febie!
Gdy sława twa jak słońce błysnęła na niebie,
Moja zgasła i znikła, niby jutrznia blada!
Cesarstwami wzgardziłem, królewską dzierżawę,
Którą mnie Wschód obdarzył, rzuciłem niedługo,
Pragnąc zostać Klarindy ukochanej sługą
I codzień w jej oblicze patrzeć niełaskawe.
Była mi cudem świata. Wzgardą nakarmiony
Zstąpiłem w kręgi piekła, które przedtem drżało
Z lęku przed władczym gestem mej rycerskiej ręki.
Wielbię cię Don Kichocie, tysiąckroć wsławiony
Przez panią Dulcyneę. Oto ziemię całą
Shołdowała jej mądrość i osobne wdzięki!
Chocia dzielny rycerzu brednie ci się roją,
Choć wszyscy wiedzą, żeś jest obrany z rozumu,
Przecie nikt z zawistnego twojej sławie tłumu
Nie powie, że niecnota szła w ślad drogą twoją!
Dzieła twe za wzór służyć będą potomności,
Boś brał pomstę za krzywdy i prostował błędy;
Niech języki, co kłamstwa miotają powszędy,
Staną kołem, jadowiąc się w bezsilnej złości!
A jeśli Dulcynea, twa piękna władczyni,
Niewdzięcznością cię jeno okrutną karmiła,
Na strzeliste afekty patrząc niełaskawie.
Niech ulgę w twych strapieniach ta prawda uczyni,
Że nie był dobrym rządcą Sanczo Pansa, wiła
(Głupcem on, ona twardą, ty kochankiem prawie!)
Jam Sanczo Pansa koniu... (...szy)
Rycerza z Manczy Kicho... (...ta)
Błąkałem się w pustkach i głu... (...szy)
By później żyć jak ocho... (...ta)
Zapragnie. Sam Villadie... (— go)
Osądził, jako staty... (...sta)
Że żyje się oczywi... (...sta)
Najlepiej w swej pomierno... (...ści)
Według pojęcia moje.... (... go)
Księga tak pełna bosko... (...ści)
Jaką jest Celesty[11]... (na...)
Tej samej prawdy nau... (...cza)
Kiedy na ludzkość się zży... (...ma)
Jestem przesławnym Rossyn... (...antem)
Prawnukiem Cydowej Babie... (...ki)
Żem nigdy nie był końskim fran... (...tem)
Lecz raczej pozór miał kale... (...ki)
Poszedłem w służbę Don Kicho... (...ta)
Słynąłem z tego, żem był żwa... (...wy)
Rączy i śmigły jako pta... (...k)
A przysparzałem sobie stra... (...wy)
Tą modłą co Łazik z Torme[12]... (...su)
Co ślepca przywodził na ha... (...k)
Kiedy ten skąpił mu kare... (...su)
Babieka[13]: Skądże, mój Rossynancie, ten kościsty pozór?
Rossynant: Bom stale przymuszony do biegu i skoku.
Babieka: A jakże tam z korcami owsa lub obroku?
Rossynant: Nawet krztyny nie zwącham...
Babieka:...Ha twój ośli ozór Twego pana obraża, marnym jesteś sługą!
Rossynant: Osłem się jest w kolebce, a i potem długo
Jeśli chcesz osła ujrzeć, spójrz na Don Kichota,
Do amorów nazawsze minie ci ochota.
Babieka: Czy miłować należy?
Rossynant: Gdy głupota zmusza!...
Babieka: — Metafizykiem jesteś!
Rossynant: ...Nie jadłem od rana
Babieka: Skarżysz się i na giermka?
Rossynant: ...Na wszystkich się żalę,
Jakże bowiem nie żalić ma się moja dusza,
Skoro giermka, marszałka i mojego pana
Po głupocie od konia nie odróżnisz wcale!
W prowincji Mancza, w miasteczku pewnem[14], którego nazwy przypominać teraz nie chcę, żył niedawnemi czasy pewien hidalgo, z rodzaju tych, co za cały dobytek mają kopję u siodła, starożytną tarczę, — chuda szkapę i jednego gończego. Strawą[15] w kociołku z baraniny raczej niż z wieprzowiny przyrządzona, resztki obiadu z okrasą — prawie na każdą wieczerzę, soczewica w piątek, jajecznica z szynką w sobotę, a w niedzielę gołąbeczek na przydatek, pochłaniały trzy czwarte jego mienia. Reszta szła na kaftan z przedniego sukna, aksamitne, odświętne pludry i takież sandały, oraz na świtkę z doborowego samodziału, w której w dni powszednie paradował.
Trzymał w swym domu gospodynię, której już czwarty krzyżyk minął, siostrzenicę, około dwudziestu lat liczącą, oraz pachołka, sposobnego do zajęć w polu i koło obejścia, który zarówno konia kulbaczył, jako i drwa rąbał siekierą. Szlachcic nasz już do pięćdziesiątki się zbliżał. Kompleksji był silnej, pociągły na twarzy, w sobie kościsty, do rannego wstawania bardzo skory i wielce w łowach rozmiłowan.
Mówią, że miał przydomek Quijada, czy Quesada (co do tego niemasz zgodności między dziejopisami), ale według niektórych domysłów suponować można, że się zwał Quejada. Nie jest to zresztą wcale ważne dla naszej opowieści; rzecz główna w tem, aby opowieść ta ani na jotę prawdzie nie chybiała. Owóż tedy trzeba wam wiedzieć, że gdy nasz szlachcic nic do roboty nie miał (co przez większą część roku się zdarzało) zagłębiał się w czytaniu ksiąg rycerskich z takim zapałem i lubością, że nawet o łowach całkiem zapominał i zajęcia koło gospodarstwa niechał. Zaciekłość ta i ciekawość do tych granic doszła, że sprzedał kilka mórg ziemi pod pszenicę, byle tylko mieć za co księgi rycerskie do lektury kupować. Znosił do domu wszystko, co w tej materji mógł znaleść. Z ksiąg tych najwięcej mu do smaku przypadły te, które Felicjan de Silva[16] ułożył, ponieważ jasność jego prozy i jego zawiłe wywody, zdawały mu się być klejnotami sztuki pisarskiej, zwłaszcza, gdy czytał piękne słowa miłości lub dumne wyzwania na rycerską sprawę na ten kształt: „Nierozwaga rozwagi, którą sprawujesz w mojej rozwadze, do tego stopnia moją rozwagę osłabia, że nie bez wagi żalić się muszę na Waszej piękności przewagę“... albo też: „Wysokie nieba, które w boskości waszej bosko wraz z gwiazdami was umacniają, czynią was zasługującemi na zasługę, na którą zasługuje wasza wielkość.“
Z tych to racyj biedny rycerz stracił rozsądek i głowił się niepomiernie, aby księgi rycerskie zrozumieć i uchwycić ich sens zakryty, czegoby i sam Arystoteles uczynić nie zdołał, gdyby poto zmartwychwstał. Nie bardzo mu się to prawdziwem widziało, aby don Belianis mógł tyle plag i ran zadać i odebrać, gdyż choćby i medycy, którzy mieli go na pieczy, najbieglejsi byli, nie mogliby przecież temu zaradzić, aby mu nie zostało szram na gębie i obraz na ciele.
Mimo to wszakoż w większej miał estymie autora tej księgi, który kończył ją obietnicą dalszego wątku przygody i niejednokrotnie przychodziła mu chętka, aby schwycić za pióro i do kresu ją doprowadzić, zgodnie z tem, co się tam gada i obiecuje — i ani chybi byłby to uczynił, gdyby inne wielkie a ustawne zamysły mu na przeszkodzie nie stanęły. Nie raz i nie dwa wszczynał dysputy z proboszczem ze swojej parafji (był to człek uczony, licencjat akademji w Siguenza),[17] w tej kwestji: kto jest najznamienitszym na świecie rycerzem: Palmerin z Anglji, czy Amadis z Galji, chociaż mistrz Mikołaj, balwierz tamtejszy utrzymywał z uporem, że żaden z nich nie umywa się do Rycerza Słońca i jeśli ktokolwiek już z nim w paragon iść może, to chyba don Galaor, brat Amadisa z Galji, jako że miał charakter bardzo zgodny i nie był takim niewieściuchem, ani płaksą, jak jego brat, co się zaś dzielności tyczy, to ani na krok mu nie ustępował.
Krótko mówiąc, szlachcic nasz tak się w czytaniu zapamiętał, że nad księgami spędzał całe noce, od wieczora do rana i całe dni od rana do wieczora. Na skutek tego ciągłego czytania tak mu mózg zjełczał, iż całkiem rozsądek utracił. — Imaginacja jego napełniła się wszystkiem tem, o czem w księgach czytał, a więc wyobrażeniem czarów, zwad, bitw, ran, namiętności, miłosnych wyzwań, udręk i najgłupszych ekstrawagancyj. Wbił sobie do głowy ćwieka, że wszystkie te książkowe wymysły są prawdą i nie było już dla niego historji prawdziwszej, ani pewniejszej na świecie.
Mówił, że Cyd Ruy Diaz był wielce sławnym rycerzem, ale że jednak do pięt nie dorósł Rycerzowi Ognistej Szpady,[18] który jednym zamachem miecza na dwoje rozpłatał dwóch zadufanych w sobie olbrzymów, o straszliwej postawie. Na wszem zgadzał się również z Bernardem de Carpio,[19] ponieważ ów zabił w Roncenvaux zaczarowanego Rolanda, posiłkując się sposobem Herkulesa, który udusił w swoich ramionach Anteusza, syna ziemi. Wysławiał bardzo olbrzyma Morgante, wywodzącego się z rodu wielkoludów a jednak bardzo dwornego i obyczajnego, chocia wszyscy olbrzymi są pyszni i gburowaci. Lecz nadewszystko chwalił Rinalda z Montanbanu, zwłaszcza gdy ten, opuściwszy swój zamek, łupił każdego, kogo napotkał i gdy, przeprawiwszy się przez morze, ukradł bałwana Mahometa, odlanego ze szczerego złota, jak o tem historja namienia. Zaś aby zdrajcę Gonelona dosięgnąć i uraczyć go tęgiem kopnięciem — poświęciłby chyba swoją gospodynię i siostrzenicę.
Gdy wreszcie rozum stracił z kretesem, przyszła mu do głowy myśl najgłupsza, na jaką kiedykolwiek największy głupiec na świecie wpaść mógł. Ubrdał sobie, że będzie to stosowne i konieczne tak dla zwiększenia swojej sławy, jak i dla dobra ojczyzny, stać się błędnym rycerzem, wyruszyć konno i zbrojno w szeroki świat na spotkanie przygód, i dokonywać tych czynów, o których czytał, że je błędni rycerze dokonują, aby, naprawiając wszystkie rodzaje krzywd i wystawiając się na niebezpieczeństwo i hazardy i wychodząc z nich zwycięsko, chwałę nieśmiertelną uzyskać. Biedaczysko imaginował sobie, że dla dzielności jego prawicÿ, już go na cesarza Trebizondy ukoronowano. Zasmakowawszy w tych przyjemnych myślach i uwiedziony ich ponętą, jął się kwapić, aby zamysły swe jaknajprędzej w czyn wprowadzić.
Nie mieszkając, zabrał się przeto do czyszczenia swej zbroicy, która mu w dziedzictwie po pradziadach przypadła. Cała zardzewiała i grubą warstwą kurzu pokryta, spoczywała w kącie w głębokiem zapomnieniu. Odświeżył ją i oporządził, jak mógł najlepiej. Ale ku wielkiemu strapieniu spostrzegł biedak, że nie dostawało jej najważniejszej części: zamiast całego hełmu — był tylko nagłówek. Poszedł jednak po rozum do głowy i z kawałka tektury uczynił coś na kształt przyłbicy, która połączona z nagłówkiem, czyniła wrażenie całkowitego hełmu.
Chcąc wypróbować, czy szyszak jest mocny i czy się będzie mógł oprzeć próbie ciosu, wydobył szpadę i wyrżnął nią dwa razy. Lecz już pierwsze uderzenie w niwecz obróciło pracę całego tygodnia. Nie uskarżał się na ten przypadek i aby się na przyszłość przed taką możliwością ubezpieczyć, jął wszystko na nowo uładzać, wstawiając pod tekturę dwa żelazne drążki. Przekonany teraz, że ma hełm najprzedniejszego gatunku i głęboko ukontentowany z jego wytrzymałości, nie poddawał go już nowej próbie.
Wkrótce potem poszedł obejrzeć swego rumaka, który aczkolwiek miał więcej narośli na nogach, niż dukat ma groszy i więcej skaz, niż wywloką Gonelli,[20] qui tantum pellis et ossa fuit, tem niemniej wydał mu się dzielniejszym od Bucefała Aleksandra i Babieki Cyda. Cztery dni strawił, głowiąc się nad wymyśleniem nazwy, gdyż był przekonany, że rumak sławnego rycerza, rumak, odznaczający się tak pięknym wyglądem, nie mógł pozostawać bez odpowiedniego miana.
Szło mu koniecznie o to, aby nazwa ta mówiła jasno, jakim był ów rumak, zanim począł błędnego rycerza na swym grzbiecie nosić i jakim stał się od tej pory. Nie dziwota, że skoro jego pan zmienił kondycję, to i on nazwę zmienić musiał, przyjmując inną, bardziej sławną i pięknie brzmiącą, na wszem z jego nowem powołaniem i stanem zgodną.
Siła imion tworzył, przetwarzał, przekręcał i wykręcał, przedłużał i skracał, wałkował i nicował w wyobraźni swej i pamięci, aż wreszcie nazwał go Rossynantem, gdyż nazwa ta zdała mu się bardziej świetna, mile w ucho wpadający i oznaczająca przytem, jakim rumakiem był ongiś a jakim stał się teraz, on, najpierwszy rumak świata.
Nadawszy już miano swemu koniowi, zgodnie ze swym gustem i życzeniem, chciał również i sam jakieś imię przyjąć i na rozmyślaniach nad tą kwestją osiem dni strawił. Wkońcu nazwał się Don Kichotem.[21] Stąd też poszło, że niektórzy autorzy tej tak prawdziwej historji, wnosili, że winien się był zwać Quijada,[22] a nie Quesada, jako znów inni utrzymywali.
Rycerz nasz przypomniał sobie, że dzielny Amadis, nie zadowolił się tem, że nazywał się poprostu Amadisem, lecz, że przydał do swego imienia jeszcze nazwę swego królestwa i ojczyzny, aby ją bardziej sławną uczynić, zwąc się odtąd Amadisem z Galji.
Takoż i on, rycerz prawy, dodał do swego nazwiska nazwę swego kraju i zwać się począł Don Kichotem z Manczy. Według jego mniemania, nazwa ta mówiła bardzo dowodnie o jego ojczyźnie i rodzie i wielkiego im przyczyniała splendoru.
Oczyściwszy tedy zbroję, uczyniwszy przyłbicę, nadawszy nazwę koniowi i sobie, sądził, że teraz niczego mu już nie brak, krom wyszukania sobie damy, gdyż rycerz błędny bez miłości jest, jak drzewo, liści i owoców zbyte, lub, jak dusza bez ciała.
Mówił do siebie tym kształtem: „Jeśli kiedy na moje nieszczęście, albo raczej na szczęście, przyjdzie mi się potykać z jakimś olbrzymem, co się często błędnym rycerzom przytrafia i gdy go z konia uderzeniem kopji złożą, albo i na dwoje rozpłatam, gdy go zwyciężę i woli swojej shołduję, azaż nie będzie miło posłać go do kogoś, aby się w mojem imieniu sprezentował?“
Wejdzie, rzuci się na kolana przed moją panią, pełną słodyczy, i rzecze głosem cichym, a pokornym.
„Jam jest olbrzym Caraculiambro, pan wyspy Malindrania, zwyciężył mnie w ręcznem potkaniu rycerz, Don Kichot z Manczy, który nigdy zadosyć wysławiony być nie może. Rozkazał mi, abym się przedstawił Waszej Wysokości, i aby Wasza Wysokość rozrządzała mną według swej woli“.
Och, jakże się cieszył nasz rycerz, sam do siebie się z taką gracją zwracając. Radość ta w rozkosz się prawdziwą zmieniła, gdy znalazł wreszcie damę, której dał miano pani serca swego. Damą tą była — według tego, co mówią — młoda córka wieśniaka z miejscowości pobliskiej, bardzo gładka dziewucha. Durzył się w niej już kiedyś, aliści ona o afektach tych wcale nie wiedziała.
Ukończywszy tedy wszystkie przygotowania, nie chciał już czasu po próżnicy tracić i zamysłów swoich odkładać, sądził bowiem, że świat wielką ponosi szkodę z tej jego mitręgi, że wiele jest krzywd, wymagających naprawy, błędów, które trzeba sprostować, nieprawości, wołających o pomstę do nieba, długów, które spłacić należy.
Owóż tedy, nie dawszy nikomu najmniejszej poznaki o zamiarze swoim, pewnego ranka, jeszcze nim dzień się uczynił, jeden z upalnych dni lipca, wdział na się zbroję, siadł na Rossynanta, zapuścił źle dopasowaną przyłbicę, zarzucił na ramię tarczę, wziął do ręki kopję i, przez nikogo nie spostrzeżony, wyjechał z podwórza przez furtkę na pole, niepomiernie, uradowany, że piękne jego zamysły tak łatwo spełniać mu się zaczynają. Aliści ledwie znalazł się wśród pól, straszna zgryzota dręczyć go poczęła, tak iż bez mała nie zawrócił do domu i pięknego przedsięwzięcia całkiem nie poniechał. Przypomniał sobie, że nie był pasowany na rycerza, że, zgodnie z obyczajami błędnego rycerstwa, nie miał prawa potykać się z żadnym rycerzem i że choćby i był już pasowany, nie lza mu, jako nowemu towarzyszowi, nosić na tarczy żadnego znaku, dopóki nań przez osobistą dzielność nie zasłuży. Myśli te zachwiały go w jego zamiarach, lecz jako że szaleństwo jego silniejsze było, niż wszystkie racje przełożenia, postanowił, że pierwszemu lepszemu człekowi każę się pasować na rycerza, naśladując innych, którzy tak samo czynili, o czem czytał w księgach, będących sprawczyniami jago smutnego stanu.
Co się zaś tyczy niepokalanej broni, to myślał ją tak ochędożyć by czystsza się stała od gronostaju.[24]
Uspokoiwszy się tedy, jechał dalej drogą, zostawiając w tej mierze wybór swemu koniowi, mniemał bowiem, że tak najłacniej na szlaki przygód trafi. Jadąc zaś mówił sam do siebie:
„Któż wątpić się ośmieła, że w przyszłości, gdy prawdziwa historja mych zawołanych czynów na jaśnię się poda, mędrzec, który ją spisze, zacznie tą modłą opowieść o mojem rannem w świat wyruszeniu:
„Zaledwie promienny Apollo na obliczu szerokiej i rozległej ziemi zaczął roztaczać złociste sploty płowych swych kędziorów, zaledwie małe, kolorowe ptaszyny słodką harmonją swych głosów jęły witać pojawienie się różanej jutrzenki, która, opuściwszy łożnicę zazdrosnego małżonka, ukazała się śmiertelnym na złocistych galerjach i krużgankach horyzontu Manczy, gdy sławny rycerz, Don Kichot z Manczy, wzgardziwszy miętkim puchem; łoża, dosiadł dzielnego swego rumaka, Rossynanta, i puścił się w cwał przez starożytne i rozgłośne równiny Montielu“[25] (istotnie jechał teraz tamtędy). Później dodał:
„O, szczęśliwy wieku i epoko szczęśliwa, wy, które spoglądać możecie na me sławne przedsięwzięcie, postokroć tego godne, aby je odlewano w bronzie, ryto w marmurze i malowano na płótnie, na pamiątkę dla przyszłych pokoleń! O ty, mądry czarowniku,[26] jakiekolwiek byłoby twe miano, gdy ci w udziale przypadnie stać się kronikarzem tej rzadkiej opowieści, błagam cię, nie zapomnij o Rossynancie, nieodstępnym i wiernym towarzyszu mojej fortuny i dróg wędrownych“.
Później prawił w dalszym ciągu, tak jakby naprawdę był zakochany:
„O Księżniczko Dulcyneo, pani uwięzionego serca mego, okrutną mi wyrządziłaś krzywdę, wyprawiając mnie od siebie i nakazując mi, z niezwykłą srogością, abym nie pokazywał się więcej przed obliczem piękności twojej. Racz, pani, wspomnieć czasem o tem sercu, które przez miłość do Was tyle ciężkich utrapień znosi“.
Do podobnych bredni dodawał wciąż nowe, na modłę tych, których nauczyły go księgi, i silił się z wielką pilnością naśladować ich styl. I mówiąc tak, wlókł się noga za nogą, podczas gdy słońce wznosiło się szybko ku górze, prażąc tak niemiłosiernie, że ani chybi mózg by mu mogło roztopić, gdyby jeszcze — ten mózg na głowie posiadał.
Jechał już cały dzień bez mała i nie zdarzyło mu się nic godnego uwagi; o rozpacz go to przyprawiało, gdyż pałał niepohamowaną żądzą zmierzenia się orężem z kimkolwiek. Niektórzy dziejopisowie twierdzą, że pierwsza przygoda spotkała go w wąwozach Lapice,[27] drudzy utrzymują, że pierwszą była przygoda z wiatrakami, ja jednak sprawdziłem w starożytnych kronikach Manczy, że przez cały ten dzień tylko jechał i jechał ciągle, aż pod wieczór zarówno on jak i rumak ze zmęczenia i głodu już z sił opadli. Rycerz nasz oglądał się na wsze strony, czy nie dojrzy czasem jakiegoś zamku, lub choćby lepianki pastucha, dokąd mógłby się schronić i trochę wczasu zażyć.
Wreszcie niedaleko traktu, po którym jechał, dostrzegł oberżę i było mu tak, jakby ujrzał gwiazdę, wiodącą go nie tyle do wrót, ile do wnętrza pałacu zbawienia. Nie mieszkając, skierował tam rumaka i przybył na miejsce jeszcze przed nastaniem nocy.
Przypadek chciał, że przed drzwiami oberży stały dwie młode dziewczyny, z rodzaju tych, co to się zowią młódkami dobrej woli.[28]
Udawały się one do Sewilli z mulnikami, którzy tego wieczora zatrzymali się na nocleg w oberży.
Ponieważ wszystko, co nasz dzielny wędrowiec myślał, widział, lub imaginował sobie, zdawało mu się stworzone na obraz i podobieństwo tego, co czytał, więc też, gdy zoczył oberżę, natychmiast wystawił sobie, że jest to zamek z czterema wieżami i kolumnami z połyskującego srebra. Nie brak było również zwodzonego mostu i fos głębokich, oraz wszystkich tych dodatków i przynależności, z jakiemi zawsze się podobne zamczyska przedstawia. Podjechał do oberży, zdającej się mu być warownią, i na kilkanaście kroków od niej ściągnął cugle Rossynantowi, czekając, aż karzeł ukaże się na blankach i zadmie w róg na znak, że jakowyś rycerz przybył do zamku.
Lecz widząc, że nikt się jakoś nie kwapi, i że Rossynant niecierpliwi się wielce, czując bliskość stajni, podjechał do wrót i zobaczył dwie młode dziewczyny, które zdały mu się znakomitemi dziewicami lub damami, pełnemi wdzięku, zażywającemi świeżego powietrza u wrót zamku.
W tej chwili, jakby naumyślnie, świniarczyk zganiający na ściernisku do kupy świnie — (nie moja wina, na honor, że się tak nazywają) zadął w róg. Na dźwięk rogu trzoda się zebrała, a Don Kichotowi wydało się, że spełnia się jego marzenie i że jakiś karzeł zamkowy oznajmia o jego przybyciu. Niepomiernie uradowany stanął u wrót oberży przed temi damami, które, ujrzawszy człowieka na ten kształt uzbrojonego, ze spisą i tarczą w ręku, bardzo zestrachane, chciały uciec do wnętrza karczmy. Wówczas Don Kichot, poznawszy, że jeśli uciekają, tedy bać się muszą, uniósł swojej podklejonej przyłbicy i odsłaniając swe chude, umorusane oblicze, z wielką odważnością i głosem przymilnym, przemówił:
„Nie uchodźcie miłościwe panie, nie obawiajcie się, aby się wam tu jakaś ujma stać miała, nie jest to bowiem zgodne z prawili galanterji i zakonu rycerskiego, do którego mam zaszczyt należeć, aby komukolwiek uwłaczać, zwłaszcza zaś dziewicom tak dostojnym, o czem wnioskować można po samym już wdzięcznym pozorze“.
Dziewuchy wlepiły w niego oczy, chcąc dostrzec twarz, którą łatana przyłbica słoniła, lecz gdy usłyszały, że mianuje je dostojnemi dziewicami, co wcale nie było zgodne z ich pomiernym stanem, nie mogły się wstrzymać od śmiechu, tak iż wreszcie Don Kichot, pełen rankoru, rzekł do nich:
„Skromność i wstrzemięźliwość piękności przystoi; natomiast śmiech z błahego powodu zdradza tylko prostactwo i do głupoty się zbliża. Nie mówię Wam tego, Miłościwe Panie, aby Was urazić i na niełaskę Waszą zasłużyć, ponieważ jedynym moim zamiarem było pokorne służby Wam ofiarować“.
Styl ów, nigdy jeszcze przez nie nie słyszany, oraz dziwaczny pozór naszego rycerza, jeszcze większy śmiech w nich wzbudziły, a w nim gniew, i kat wie, jakiby obrót cała sprawa przybrała, gdyby w tej chwili nie ukazał się oberżysta, człek bardzo tłusty i wielce flegmatycznego przyrodzenia. Ujrzawszy tę cudacką postać, uzbrojoną w broń tak niezwykłą, jak dzida, tarcza i pancerz, nie poszedł za przykładem białogłów i ze śmiechem się nie zdradził. Tęgiego mu snąć napędził stracha cały ten rynsztunek, skoro postanowił obejść się z gościem z należnym szacunkiem i rzekł w te słowa:
— Mości rycerzu, jeśli Wasza Dostojność szuka przytułku, na niczem Wam w gościnie u mnie zbywać nie będzie, krom łóżka.
— Ja, Mości kasztelanie,[29] byle czem się zwykłem kontentować: „Broń jedyną moją rozrywką, a rycerskie rzemiosło odpoczynkiem“.[30]
Oberżysta, źle dosłyszawszy, pomyślał, że go Kastylijczykiem zowią, Kastylijczykiem z krwi i kości, podczas gdy on był Andaluzyjczykiem, z wybrzeży San Lucaru, łotrem co się zowie, filutem, niby paź lub żak wędrowny,[31] i odparł w te słowa:
— Zgodnie z tem, co Waszmość Pan mówi, twarde skały będą Waszą łożnicą, a czuwanie odpoczynkiem. Jeśli tak się rzeczy mają, tedy proszę złazić z rumaka, gdyż możecie być pewni, że znajdziecie w tej chałupie sposobność do czuwania nie tylko przez jedną noc, ale i przez rok cały.
Tak mówiąc, podtrzymał strzemię Don Kichotowi, który z wielkim trudem jął się gramolić z siodła, bowiem głód, potężnie doskwierający, siły mu odebrał.
Zsiadłszy z rumaka, rycerz zalecił pilnie oberżyście, aby miał należyte staranie o jego dzianeta, zaręczając mu, że na całym święcie trudno znaleść lepsze i piękniejsze zwierzę trawożerne.
Gospodarz spojrzał na Rossynanta, ale rumak nawet w połowie mu się tak dzielnym nie wydał, jak o tem Don Kichot prawił. Umieściwszy konia w stajni, powrócił, aby dowiedzieć się, czego jego gość jeszcze sobie życzy i zastał go, rozdziewającego się ze zbroicy, w czem dopomagały mu owe znamienite dziewice, z któremi już się był pogodził. Zdjęły mu kirys i karwasze, ale wszystkiemi siłami poradzić nie mogły, aby mu się dostać do gardzieli i uwolnić go od przeklętego szyszaka, podwiązanego pod brodą zielonemi wstęgami. Nie sposób było rozwikłać supłów; trzeba je było przeciąć, ale na to żadną miarą przystać nie chciał. Całą noc więc przesiedział z szyszakiem na głowie, wyglądając, jak najkrotochwilniejsze monstrum na święcie. Wziąwszy zaś owe nierządnice, co go rozbieg, za znakomite damy, panie tego zamku, rzekł z wyszukaną galanterją:,
„Nie było na świecie rycerza,
Co jak Don Kichot od dam,
Tyleby doznał dworności;
Gdy stanął u zamku bram,
Dziewice dbały o niego,
Księżniczki o jego konia...“[32]
...lub o Rossynanta, gdyż takie jest jego — imię nadobne dziewice, podczas gdy moje brzmi Don Kichot z Manczy. Nie chciałem go wyjawiać aż do tej pory, gdy się samo wsławi świetnemi czynami, w służbie waszej dokonanemi. Dowiadujecie się o mem przed czasem, ponieważ obecne cirkmstancje nasunęły mi na pamięć starożytny romans Lancelota. Nadejdzie taki dzień, gdy wy będziecie rozkazywały, ja będę słuchał; dzielnością rycerskiego ramienia dowiodę, że pałam chęcią poświęcenia wam uniżonymi służb moich“ Młode dziewczyny, które do podobnej krasomówności nawykłe nie były, nie odpowiedziały ani słówka, zapytały jeno, czy nie miałby ochoty czegoś zjeść.
— Oj, zjadłoby się, zjadło cośkolwiek odparł Don Kichot. — Nie byłoby to wcale od rzeczy.
Traf chciał, że był to akurat piątek; w całej oberży można było dostać tylko garść małych dorszy, które w Kastylji zowią abadexo, w Andaluzji baccallao, w innych miejscowościach curidillo, a jeszcze w innych truchuela.[33] Zapytano go, czyby nie zjadł czasem trochę tych suchych głowaczy, gdyż inną rybą uraczyć go będzie trudno.
— Jeśli tylko dużo jest tych głowaczątek odrzekł nasz rycerz — to snadnie wystarczyć mi one mogą za jednego głowacza, gdyż na jedno to wychodzi, czy mi dają osiem razy po jednym realu, czy też osiem reali, w jednej monecie. Takoż zważyć trzeba, że te małe rybki smaczniejsze są i delikatniejsze od wielkich, tak jak cielę delikatniejsze i smaczniejsze jest od wołu, a baranek od skopa. Słowem, co mają, niech dają, byleby prędko, gdyż ciężarowi zbroi i brzemieniu pracy, o pustym brzuchu podołać trudno.
Dręczony tą myślą nie dojadł nawet swej skromnej wieczerzy, i zerwawszy się od stołu, zawołał na gospodarza. Później zamknął się z nim pospołu w stajni, rzucił się przed nim na kolana i zaczął go molestować:
— Nie ruszę się ani na krok z tego miejsca, póki Wasza Dostojność nie wyświadczy mi łaski, o którą śmiem prosić, a której spełnienie zarówno Wam zaszczytu przysporzy, jak i całej ludzkości szczęście przyniesie.
Karczmarz, zdumiony, że jego gość pada przed nim na kolana i w tak górny sposób przemawia, wybałuszył oczy, nie wiedząc, co ma rzec, ani jak się zachować. Silił się po próżnicy, aby go a klęczek podźwignąć, jednakże rycerz nasz ani drgnął, dopóki oberżysta nie przyrzekł mu, że jego suplikę spełni.
— Spodziewałem się tego po wielkoduszności serca Waszego, Miłościwy Panie — odparł Don Kichot. — Łaska, o którą Was prosiłem, a którą wyświadczyć mi przyrzekaliście, na tem się zasadza, abym rano, skoro świt, mógł być przez Was pasowany na rycerza. Dzisiejszej nocy odbędę straż rycerską w kaplicy zamkowej, a jutro wypełni się to, czego całą duszą pragnę. Będę już mógł, jak tego powinność wymaga, udać się na cztery strony świata, szukając przygód, ku pożytkowi biedaków i wydziedziczonych, co jest udziałem błędnego rycerstwa, do którego się zaliczam, przez ową ożywiającą mnie chęć dokonywania wielkich czynów.
Karczmarz, który, jako się rzekło, był nie w ciemię bity, żywił już domysły, że jego gościowi brak piątej klepki, teraz zaś, usłyszawszy podobną orację, utwierdził się w swem zdaniu na dobre. Chcąc zaś mieć dzisiejszej nocy powód do śmiechu, postanowił we wszystkiem mu pofolgować.
Rzekł mu tedy, że bardzo mądrze sobie poczyna, zwracając się z tą prośbą do niego, że podobne zamysły właściwe są rycerzom, tak znamienitym, jak Don Kichet przez dzielna prezencję swoją znamienitym być się wydaje, i że on sam takoż w młodzieńczych latach zaszczytnem rzemiosłem rycerskiem się parał, wycierające kąty po całym świecie, w poszukiwaniu To przygód. A owóż tedy żerdziowe pola Malagi, wyspy Rierán, Cómpas Sevilli, rynki Segovii, plantacje oliwek w Walencji, Rondilla Grenady, wybrzeża San Lucar, pastewniki Kordoby, szynki Toledo i innych miejscowości[34], gdzie dawał dowód zwinności swych łydek i subtelności swych rąk, płatając figle na wsze strony, zwodząc wdówki, bezczeszcząc dziewice, oszukując biedne sieroty, tak, iż imię jego głośne się stało we wszystkich trybunałach i sądach Hiszpanji. W końcu osiadł na swoim zamku, gdzie żyje ze swego dobra i z dobra cudzego, przyjmując z otwartemi ramionami wszystkich błędnych rycerzy, jakiejkolwiek byliby kondycji, z racji tego afektu, który dla nich żywi.
Powiedział, że w zamku niema kaplicy, gdzieby Don Kichot mógł odprawić straż rycerską, ponieważ starą kazał zburzyć, a nowej jeszcze nie postawił, ale, że to nie jest wcale przeszkodą, gdyż wiadomo mu jest, że taką; noc można przepędzić, gdzie się tylko żywnie podoba, choćby, na podwórzu zamczyska. Rano, z pomocą boską, odprawione zostaną uroczyste ceremonje i owóż zostanie rycerzem, rycerzem naschwał, jakiemu podobnego na całym świecie nie masz!
— A masz Waszmość trochę pieniędzy przy sobie? — zapytał.
— Pieniędzy? — Odparł Don Kichot — ani grosza, nigdym bowiem w żadnej historj nie czytał, aby którykolwiek z błędnych rycerzy miewał je przy duszy.
— Jesteś Waszmość w grubym błędzie — rzekł oberżysta — gdyż jeśli w historjach brak o tem wzmianki, to jeno dlatego, że autorzy nie poczytywali za potrzebne rozpisywać się o rzeczach tak prostych i koniecznych w podróży, jak pieniądze lub czyste koszule na zmianę. Nie lza jednak stąd wnosić, aby owi błędni rycerze, o których się grube foliały układa, nie mieli przy sobie dobrze naładowanej kiesy na wszelki przypadek. Takoż opatrzeni bywali w koszule i puzdra z driakwiami na rany, które odnieść mogą, gdyż nie zawsze, straszne wśród puszcz i odludzi staczając boje, mają medyków na zawołanie. Chyba, że jakiś mądry czarnoksiężnik, przyjaźń im zaprzysiągłszy, wnet z sukursem przybywa, posyłając na obłoku panienkę albo karła z flaszeczką wody cudownej, której jedna kropla w okamgnieniu wszystkie rany i obrażenia cielesne bez śladu goi.
Ale jakoże na podobne usługi nie zawsze liczyć można, więc rycerze lat ubiegłych pilnie na to baczyli, aby ich giermkowie nawszem opatrzeni byli, a więc w pieniądze, szarpie, maści i leki kordjalne. A jeśliby się nawet czasem trafunkiem zdarzyło, że rycerz giermka nie miał, to sam wszystkie potrzebne rzeczy w biesagi ładował i tak zręcznie przytwierdzał je do łęku, że ich prawie widać nie było. Przyznać bowiem poprawdzie trzeba, że niezbyt wielki był to splendor z biesagami, sakwami, czy łubami paradować. Tak tedy — rzekł oberżysta — nakazuję, ci, mój przyszły synu rycerski, abyś nigdy nie ważył się w świat ruszać bez pieniędzy i bez innych koniecznych rzeczy, a obaczysz, że ci się przydadzą wówczas, kiedybyś najmniej się tego spodziewał.
Don Kichot przyrzekł mu, że wypełni co do joty wszystkie jego rady; później, nie mieszkając, ustanowili, jaka ma być reguła tej nocy rycerskiej, odbytej na dziedzińcu obok karczmy. Rycerz nasz pozbierał cały swój rynsztunek, umieścił go na korycie przy studni i, włożywszy na ramię tarczę, a dzidę mocno w garści ścisnąwszy, z uroczystą miną jął się przed żłobem przechadzać, sprawując straż broni. Warta zaczęła się, gdy już mrok gęsty zapadał.
Gospodarz, pokładając się od śmiechu, opowiedział wszystkim zebranym w oberży o szaleństwie swego gościa, o tem, jak odprawia straż rycerską
i jak gwałtem na rycerza pasowany być pragnie. Wszyscy zdumieli się tej dziwnej odmianie szaleństwa i poszli, aby przypatrzeć się Don Kichotowi zdaleka. Chadzał tam i ż powrotom przed korytem, a od czasu do czasu, wspierając się oburącz na kopji, wlepiał oczy w zbroję i długo ich od niej oderwać nie mógł. Noc zapadała coraz głębsza, lecz jasny blask miesiąca walczył zwycięsko z mrokiem, tak iż wszystko, co nasz rycerz czynił widoczne było, jak na dłoni. Tymczasem jednemu z mulników, popasujących w oberży, zachciało się napoić swoje muły ale, chcąc tego dokonać, musiał zdjąć z koryta rynsztunek Don Kichota. Rycerz, ujrzawszy, że ktoś się zbliża, krzyknął donośnym głosem:
— O, zuchwały rycerzu, ktobądź jesteś, co śmiesz dotykać zbroi najdzielniejszego z błędnych rycerzy, którzy kiedykolwiek oręż przy boku nosili, zważ, co czynisz i precz idź od tej zbroi, jeśli nie, chcesz swego zuchwalstwa gardłem przypłacić!
Mulnik nie wiele zważał na pogróżki Don Kichota — (wszelakoż lepiejby zrobił, gdyby te ostrzeżenia do serca wziął, nie potrzebowałby się bowiem później o swe zdrowie troskać) i, pociągnąwszy za rzemienie, jednym zamachem zbroję daleko od siebie odrzucił. Wówczas Don Kichot, podniósłszy oczy ku niebu i przywoławszy na pamięć imię swej damy Dulcynei, rzekł:
— Bądź mi, pani, ku pomocy w tej pierwszej potrzebie, która się nastręcza piersi niezłomnej, a tobie oddanej. Niech mi nie brak będzie wśród hazardów twego faworu i orędownictwa twego.
Skończywszy tę orację, odrzucił tarczę i chwyciwszy oburącz kopję, grzmotnął nią mulnika z taką siłą przez łeb, że przewodnik padł na ziemię, jak długi, i niechybnie, gdyby nasz rycerz ten cios jeszcze raz był powtórzył, jużby się tu i medycy na nic nie zdali. Po tej wiktorji pozbierał skrzętnie części swego uzbrojenia i znów jął się tam i z powrotem przechadzać z takim spokojem, jak pierwej.
Po niejakim czasie drugi mulnik, nie wiedząc nic co stało, gdyż tamten wciąż bez duszy na ziemi leżał, przyszedł także w zamiarze napojenia mułów i chciał żłób oswobodzić. Don Kichot, nic już nie mówiąc i niczyjej nie przyzywając pomocy, poraz drugi uwolnił ramię od tarczy, poraz drugi za kopję chwycił i trzy razy łupnął nią przez łeb drugiego mulnika, póki kopji przy czwartym ciosie nie zdruzgotał. Na rumor stąd powstały, zbiegli się wszyscy ludzie z karczmy, z oberżystą pospołu. Don Kichot, spojrzawszy na nich, założył tarczę na ramię, położył dłoń na rękojeści szpady, i rzekł:
„Pani najcudniejszej piękności, potęgo i siło mego słabego serca, teraz sposobna chwila nadeszła, abyś z wyżyn swej wielkości zwróciła wzrok ku swemu niewolnikowi-rycerzowi, który czeka na wielką i straszliwą rozprawę.
Po owem wezwaniu, zdało mu się, iż taki duch w niego wstąpił, że gdyby wszyscy mulnicy świata rzucili się na niego, on ani na krok imby pola nie ustąpił.
Towarzysze poranionych mulników, widząc ich w tak żałosnym stanie, jęli zdaleka rzucać kamieniami w Don Kichota. Zasłaniał się tarczą, jak mógł, lecz nie odchodził od koryta, bojąc się zbroję pozostawić.
Oberżysta wrzeszczał ze wszystkich sił, aby go poniechali; mówił im przecież, iż to człek na umyśle pomieszany, i że, jako taki, nijakiej odpowiedzialności mieć niebędzie, choćby ich wszystkich pozabijał. Don Kichot zaś grzmiał jeszcze donioślejszym głosem, wymyślając im od zdrajców, wiarołomców, pana zamku zaś zwąc przeniewiercą, nikczemnikiem i gburem, skoro pozwala, aby w ten sposób traktowano u niego błędnych rycerzy. Gdy tylko zostanie pasowany na rycerza, pokaże mu, czem taka zdrada pachnie!
— O was zaś, podła gawiedzi, nie troskam się wcale! Chodźcie tu, chodźcie, uderzcie na mnie, a żywo — obaczycie, jaką zapłatę otrzymacie za swoje zuchwalstwo!
Mówił to z takim męstwem a zawziętością, że strach padł na rzesze napastników. Mulnicy posłuchali napomnień oberżysty i przestali walić kamieniami. Don Kichot pozwolił wielkodusznie zebrać rannych z pola bitwy i jął znów z całym spokojem, jakby się nic nie zdarzyło, sprawować swą straż rycerską.
Oberżyście te ostatnie żarty jego gościa wydały się nadto grube; chcąc się go pozbyć jaknajprędzej, postanowił pasować go, nie mieszkając, na rycerza, zanim się nowe nieszczęście przytrafi. Sumitując się przeto gęsto z zuchwałego postępku tych gburów, o którym nic nie wiedział, a który przykładnie ukarany został; powiedział mu, że w zamku niema kaplicy, jak o tem już zresztą wspominał lecz, że dla dopełnienia obrządku, nie jest ona zbytnio potrzebna, jakoże, przy pasowaniu główną rzeczą jest uścisk i uderzenie po ramieniu mieczem na płask. Ceremonjał rycerski, który zna dobrze, powiada, że pasowania dokonać można byle gdzie, choćby i na polu. Co się zaś tyczy straży koło zbroi, to dwie godziny aż nadto wystarczą, podczas gdy on już cztery godziny na tej warcie strawił.
Don Kichot uwierzył w słowa oberżysty i rzekł, że we wszystkiem posłuszny mu będzie, byleby tylko corychlej cała rzecz uładzona została.
Gdy już będzie na rycerza pasowany, a nowa napaść się zdarzy, żywej duszy nie zostawi w zamku i oszczędzi tylko tych, których mu kasztelan wskaże, a to przez respekt dla niego. Kasztelan, wiedząc już, że to nie przelewki, przyniósł natychmiast wielką księgę, w której zapisywał, ile słomy i siana mulnikom wydał i w towarzystwie owych dwóch dziewczyn, oraz chłopca, trzymającego w ręku ogarek, zbliżył się do Don Kichota, rozkazawszy mu wprzód paść na kolana. Później zaś, czytając z tej księgi, tak, jakby pacierz odmawiał, nagle podniósł rękę do góry i wyrżnął go raz w kark, a potem płazem miecza po plecach uderzył, ani na chwilę nie przestając mruczeć i do księgi zaglądać. Dokonawszy tego, kazał jednej z młódek miecz mu przypasać, czego ona dopełniła z wielką gracją i ostrożnością, choć jej się na śmiech zbierało. Podczas całej tej ceremonji nieraz i nie dwa chciały śmiechem parsknąć, lecz przez pamięć na świetne czyny naszego rycerza, skrywały jak mogły. Przypasując mu miecz do boku, panienka rzekła:
„Niech Bóg Was szczęśliwym uczyni, rycerzu, i niech fortuna wam w bojach służy“. Don Kichot zapytały jakie jest jej miano, wiedzieć bowiem pragnął, komu ma być obligowany za tak wielkie fawory i komu ma oddać połowę sławy, którą dzielnością swego ramienia zdobędzie. Odparła mu z wielką uniżonością, że się nazywa Tolosa, że jest córką latacza skór z Toledo, który pracuje w małym kramiku Sanczy Bienaya, i że odtąd zawsze, gdziekolwiekby się tylko znalazła, będzie się poczytywała za jego oddaną i uniżoną sługę.
— Zaklinam cię, pani, na twój afekt ku mnie — zawołał Don Kichot, — dodawaj odtąd zawsze „don“ do początku nazwiska i zwij się donja Tolosa.
Dziewczyna przyrzekła mu uroczyście, że jego żądaniu zadość uczyni. Tymczasem druga młódka przypięła mu ostrogi. Don Kichot rozmawiał z nią podobnie, jak z pierwszą. Zapytawszy o nazwisko, dowiedział się, że się zwie Młynarka i że jest córką bardzo szanownego młynarza z Antequerra. Ją również zobligował Don Kichot, aby dodała „don“ do swego nazwiska i zwała się odtąd donja Młynarka, potem zaś obsypał ją podziękowaniami i przyrzeczeniami służb swoich[35].
Dniało już prawie, gdy Don Kichot opuszczał oberżę tak ukontentowany, tak dziarski i tak rozradowany z tego pasowania na rycerza, ze radością tą tchnęły nawet popręgi u konia. Przypomniawszy sobie rady gospodarza, co do opatrzenia się w niezbędne rzeczy, a zwłaszcza w pieniądze i koszule, postanowił do domu powrócić, aby wszystko, czego potrzeba ze sobą zabrać. Umyślił, że giermkiem jego zostanie wieśniak a sąsiedniej zagrody, biedak wielki, dziesięciorgiem dzieci obarczony, ale i jakby stworzon na to, aby urząd giermka piastować.. Zawrócił tedy z drogi do wsi swojej, a Rossynant, jakby odgadłszy myśl swego pana, zaczął gnać, jak wicher, kopytami ledwie ziemi dotykając. Zaledwie kilka stai, ujechał, ażci zdało mu się, że słyszy jakiś jęk załoi sny, dobywający się z głębi lasu, po prawej stronie drogi.
„Niebu niech będą dzięki — rzecze — że mi tak prędko sposobność zsyła, abym mógł wypełnić obowiązki powołania swego i szlachetne me zamysły w czyn przemienić. Tym razem, ani chybi, są to jęki jakiejś istoty, w srogiej opresji będącej, która na mą łaskę i pomoc czeka“.
I ściągnąwszy wodzę, skierował Rossynanta w głąb lasu, skąd ów tumult dochodził. Zaraz prawie na skraju ujrzał kobyłę, uwiązaną do dębu. Obok zasię otrok jakiś, może z piętnaście lat liczący i obnażony do pasa, stał silnie przytroczony do pnia dębowego. On to jęczał tak nielitościwie, i nie było to bez kozery, gdyż jakieś barczyste i wielkie chłopisko okładał go pasem, co się zmieści, do każdej plagi taką nagany i radę dodającr:
„Trzymaj język za zębami, a oczy szeroko otwieraj“.
Na co biedny chłopak odpowiadał:
„Już nigdy tego nie uczynię, klnę się na zbawienie duszy mojej, że już nigdy? i przyrzekam Wam, pinie, że odtąd trzody czujniej pilnować będę!...“
Don Kichot, widząc, co się dzieje, krzyknął gniewnym głosem: „Nieobyczajny rycerzu, nie godzi się znęcać nad człowiekiem, który się bronić nie może, siadaj co rychlej na konia, bierz do rąk lancę (przy dębie, do którego uwiązana była kobyła, stał kij) a pokażę ci, że tylko tchórze tak sobie poczynają.
Wieśniak, ujrzawszy, że monstrum jakieś, w zbroicę zakute, najeżdża nań z impetem i lancą groźnie L przed oczami potrząsa, zmartwiał ze strachu i rzekł pokornie:
— Panie rycerzu, ten wyrostek, który słuszną teraz karę ponosi, jest moim pachołkiem. Pilnuje on stada mych owiec, które się w pobliżu pasą, a tak niedbale to czyni, że mu co dzień jednej owcy brakuje. Ponieważ mu ze skóry to niedbalstwo i figle przepędzam, więc mi w żywe oczy gada, że czynię to przez skąpstwo, aby nie płacić mu zasług, które mu winienem. Ale przysięgam Wam, panie rycerzu, na wszystkie świętości; że łże, jak najęty.
— Łże w mojej obecności, niecny gburze? — wykrzyknął Don Kichot. — Jak Bóg na niebie, tak mnie ręka świerzbi, że się chyba tą lancą na wylot przedziurawię. Uwolnij natychmiast tego wyrostka z pęt i zapłać, co mu się nleży, bez zbytnich rezonowań albo, na honor, jeszcze w tej chwili zginiesz.
Wieśniak spuścił głowę, i, nie rzekłszy ani słówka, odwiązał owczarka od pnia. Don Kichot zapytał pachołka, jak długo już pan mu jego zasługi zatrzymuje? Wyrostek odparł, że należy mu się za dziewięć miesięcy, łicząc za każdy miesiąc po siedem reali. Don Kichot obliczył, że wynosi to sześćdziesiąt trzy reale[36] i rozkazał chłopcu, aby bez zwłoki z mieszka je wydobył, jeśli mu życie miłe. Chłop, na pół-martwy ze strachu, szepnął, że nie chciałby złamać przysięgi, w godzinie, gdy takie ciężkie nań przyszły terminy, ale że, jako-żywo, tak dużo winien nie jest, ponieważ od obrachunku trzeba jeszcze odliczyć trzy pary butów, które mu podarował, oraz jednego reala za dwa puszczenia krwi, kiedy był chory.
— Wszystko to dobrze — odparł Don Kichot — ale buty i puszczenie krwi kwitowane są już temi plagami, któreś mu bez powodu wymierzył. Jeżeli on podarł skórę na butach, otrzymanych od ciebie, toś ty mu wzamian dobrze skóry na grzbiecie napsował, a jeśli mu cyrulik krew odciągał, kiedy był chory, to ty znów puściłeś mu krew, kiedy był zdrów. Dla tych racyji, nic ci już winien nie jest.
— Najgorsza rzecz w tem, Panie rycerzu, że pieniędzy przy duszy nie mam, niechże tedy Andrzejek ze mną do domu skoczy, a wypłacę mu wszystko, jak należy, bitami realami.
— Ja miałbym z nim pójść do domu? — rzekł chłopak. — Tegoby jeszcze, brakowało! — A niechże mnie ręka Boska broni! Gdyby mnie w swoje łapy dostał, napewnoby mnie ze skóry obłupił, jak się to zdarzyło ze św. Bartłomiejem.
— Jako-żywo, nie uczyni tego — odparł Don Kichot. — Gdy ja rozkazuję, on słuchać musi, zwłaszcza, że przysiągł mi na swoją cześć rycerską; puszczę go wolno i spokojny będę, że się z długu uiści.
— Zważcie Panie rycerzu — rzekł wyrostek — że mój pan nie jest żadnym rycerzem i że na czci rycerskiej całkiem się nie wyznaje. Zwie się Jan Haldudo, bogacz z Quintanar[37].
— Nic to nie szkodzi — odparł Don Kichot — gdyż rycerze mogą być i między Haldudosami, a pozatem każdy przecież jest dziecięciem dzieł swoich.
— To prawda — rzekł Andrzej ale jakichże to dzieł dziecięciem jest mój chlebodawca, skoro odmawia mi wypłacenia zasług za serdeczny pot mojej pracy?
— Nie odmawiam ci tego, nie odmawiam, drogi Jędrusiu, uczyń mi tylko tę łaskę i pójdź ze mną, a przysięgam na wszystkie zakony rycerskie, jakie są na ziemi, że ci wszystko wypłacę brzęczącemi realami i to nawet takiemi, co pachnidłem wonieć będą[38].
— Za woniejące reale dziękuję — odparł Don Kichot. Zadowolą się brzęczącemi ze srebra. Bacz jednak, abyś dopełnił tego, coś obiecał, gdyż w przeciwnym razie — przysięgam ci słowami tej samej przysięgi — że wrócę, aby cię spotkać i ukarać, jak należy, i że cię odnajdę, choćbyś się pod ziemię zapadł. Abyś zaś wiedział, kto ci rozkazuje i abyś się czuł bardziej obligowany do dotrzymania swego słowa, znaj, żem jest waleczny Don Kichot z Manczy, mściciel krzywd i nieprawości. Zostań z Bogiem i pamiętaj, coś obiecał i poprzysiągł.
A tak mówiąc, spiął Rossynanta ostrogą i wkrótce znikł z oczu. Wieśniak patrzył za nim długo, zaś upewniwszy się, że już wyjechał z lasu i że go nie widać, zwrócił się do swego pachołka, Andrzeja, i rzekł:
— Chodź tutaj, gołąbeczku, gdyż chcę ci zapłacić, co ci winienem, jak ów mściciel krzywd mi rozkazał.
— Przysięgam Wam, że dobrze uczynicie — rzekł Andrzej — wypełniając zlecenia tego szlachetnego rycerza, który niechajże sto lat żyje za to, że jest tak walecznym i rozumienie na rzeczach mający. Jeśli nie zapłacicie, on hnet tu powróci[39] i sprawiedliwości dopełni“.
— Ja także przysięgam — rzekł wieśniak — lecz, ponieważ dobrze ci życzę, chcę więc wprzód dług zwiększyć, aby zapłata tem sowiciej wypadła.
I mówiąc to, chwycił Andrzeja za ramiona, znów go do dębu przywiązał i jął prać tak bez opamiętania, że go prawie bez ducha zostawił.
— Wołaj sobie teraz, wołaj zdrów, panie Andrzeju, swego odrabiacza krzywd, a obaczymy, jak tę krzywdę wyrówna. Sądzę, że nie będziesz się bardzo kwapił, gdyż widzisz wszak, że mnie chętka bierze, aby cię żywcem ze skóry obłupie, tak, jakeś się tego obawiał.
Wkońcu uwolnił go z pęt i pozwolił pójść szukać tego sędziego, by ów mógł swój wyrok wykonać. Andrzej odszedł, wielce przybity, przysięgając, że odszuka dzielnego rycerza, Don Kichota z Manczy, i opowie mu słowo w słowo, co się tutaj stało, a wówczas rycerz rozkaże, aby mu wieśniak w siedmnasób zapłacił. Mimo tej nadziei, odszedł z płaczem, podczas gdy jego pan śmiał się do rozpuku.
— Oto jak dzielny Don Kichot, bardzo ukontentowany z tego co zaszło, krzywdę tę naprawił.
Zdało mu się, że imprezom swoim rycerskim dał szczęśliwy i piękny początek. Niepomiernie z siebie zadowolony, jechał traktem swojej wsi i mówił półgłosem:
— „Możesz się śmiało za najszczęśliwszą poczytywać pośród wszystkich, które żyją na ziemi, o najpiękniejsza z pięknych, Dulcyneo z Toboso, ponieważ ci od losu to przypadło w udziale, że sławny i waleczny rycerz, Don Kichot z Manczy, woli twej i urodzie jest shołdowany, ów Don Kichot, o którym wszyscy wiedzą, że wczoraj na rycerza pasowany został, dzisiaj zaś naprawił krzywdę najstraszliwszą, przez niesprawiedliwość i okrucieństwo wyrządzoną. Z rąk niegodziwego oprawcy wydarł bicz, którym znęcano się nad wątłym chłopczyną“.
Tak mówiąc, dojechał na rozstaje, gdzie drogi na cztery strony się rozchodziły, i tutaj zaraz przypomniał sobie, że błędni rycerze zawsze na rozstaju kęs czasu medytowali, jaką drogę wybrać im należy. Chcąc przeto pójść za ich przykładem, wstrzymał rumaka i, pomyślawszy przez chwilę, puścił wolno cugle Rossynantowi, poddając w ten sposób swoją wolę woli swego rumaka, który, zgodnie ze swym poprzednim zamiarem, wybrały drogę, wiodącą do stajni.
Ujechawszy szmat drogi, coś ze dwie mile, spostrzegł Don Kichot gromadę ludzi. Byli to, jak się później okazało, kupcy z Toledo, jadący za kupnem jedwabiu do Murcji. Było ich sześciu; jechali na koniach, z pięknemi parasolami w rękach. Poczet sług składał się z czterech pachołków na koniach i trzech pieszych przy mułach. Ledwie ich Don Kichot zoczył, już wyobraził sobie, że się sposobność do nowej przygody nadarza; starając się z wszystkich sił naśladować czyny, o których czytał w księgach, powziął myśl, że przygoda w tem miejscu wcaleby od rzeczy nie była.
Pełen gotowości na wszystko, uroczystą przybrawszy postać, osadził się mocniej w strzemionach, tarczę do piersi zbliżył, dzidę krzepko w ręku ścisnął i stanął na środku traktu, czekając, aż się ci błędni rycerze przybliżą. Gdy byli już tak blisko, że ich słyszeć i widzieć było można, Don Kichot zuchwałym głosem zawołał:
— Niech mi tu nikt przejeżdżać się nie waży, póki wprzód nie wyzna, że na świecie całym niemasz piękniejszej dziewicy nad krolowę Manczy, nieporównaną Dulcyneę z Toboso“.
Na dźwięk tych słów, kupcy wstrzymali się, aby przyjrzeć się cudackiemu obliczu tego człeka. Zarówno z twarzy jak i ze słów dorozumieli się odrazu, że musi być to człek, niespełna rozumu. Aliści, chcieli się dowiedzieć, do czego ma służyć to żądane od nich oświadczenie, przeto jeden z nich, kpiarz wielki i szczwana sztuka, takim kształtem rzekł:
— Panie rycerzu, nie znamy wcale tej damy, o której nam Waszmość prawi. Ukażcież nam ją coprędzej, a jeśli jest nawszem taką pięknością uraczone, jak to nam przedstawiacie, tedy po dobrej woli i bez nijakiego przymusu przyznamy, że praw jest w Waszych słowach.
— Gdybym wam ją pokazał — przerwał Don Kichot — jakażby była wasza zasługa w przyznaniu prawdy, tak jawnej i oczywistej? W tem rzecz, abyście uwierzyli, nie widząc jej, abyście byli gotowi wyznać to, potwierdzić, poprzysiąc i swą wiarę obronić, a jeśli tego uczynić nie chcecie, tedy ze mną sprawę mieć będziecie, ludzie rozumu zbyci i zbytnio w sobie zadufani. Chodźcie tu ku mnie w pojedynkę, jak tego zwyczaj rycerski wymaga, albo też wszyscy ławą postępujcie, jak to leży w zwyczaju takiej, jak wy, gawiedzi. Czekam na was tutaj Nieustraszenie, pewien, że prawda jest po mojej stronie.
— Panie rycerzu — odparł kupiec — zaklinam cię w imieniu wszystkich tu przytomnych książąt, nie domagaj się od nas, abyśmy obciążali sumienia swoje, wyznając, że prawdą jest to, czegośmy ani widzieli, ani słyszeli. Łacno wszak na szwank narazićbyśmy mogli księżne i królowe z okolic Alcarria i Estramadury[40]. Racz Waszmość pokazać nam konterfekt tej damy, choćby tak mały, jak ziarnko pszenicy; z tej próbki całą już materję poznamy. Wówczas ze spokojnem sumieniem przyznamy wszystko, czego od nas żądasz, a ty ukontentowany będziesz. Sądzę takoż, że już do tego stopnia w tej mierze z tobą zgodni jesteśmy, że choćby i konterfekt wiedział nam, że dama ta jednem okiem zezuje, a drugie ma kaprawe, gdyś jej jakaś czerwona ciecz pospołu z siarką z tego oka płynie, jeszczebyśmy jęj z duszy i serca rację przyznali, mówiąc na jej pochwałę wszystko, czego od nas żądasz.
— Nic jej nie ciecze, kanaljo bezecna — wrzasnął Don Kichot wściekłym głosem — nic jej nie ciecze z tego, coś rzekł. Raczej ambra i balsam[41] cudowny z oczu jej płynie, a nie jest zezowata ani garbata, lecz prosta i śmigła, jak wrzeciono z Quadarramy. Zapłacicie mi hultaje za to żeście wielką piękność damy mego serca na osławę przywiedli!
I nie dokończywszy tych słów rzucił się z całą natarczywością i z całą furją, narychtowawszy kopję na tego franta, tak iż zuchwały kupiec pewnie by z życiem z tych terminów nie uszedł, gdyby nie szczęśliwy przypadek, a mianowicie, że Rossynant potknął się i jak długi na środku drogi się wywalił. Rossynant upadł tedy, jaka się rzekłe, zaś jego pan śmignął przez łeb koniowi i daleko na pole się potoczył. Gramolił się, jak mógł, ale po próżnicy, przeszkadzała mu bowiem jego kopja, tarcza, ostrogi i szyszak, nie licząc ciężaru starej zbroicy. I podczas, gdy te próżne wysiłki robił, nie mogąc nijak na nogi stanąć, krzyczał w stronę kupców:
— Nie uciekajcie, tchórze, nie uciekajcie, podłe ciury, poczekajcie, gdyż nie jest to moja wina, jeno wina konia, że teraz rozciągnion na ziemi leżę.
Jeden z pachołków, będących przy mułach, nie odznaczający się zbytnią cierpliwością, słysząc, że ów człek, który na ziemi leży, takie miota zniewagi, nie mógł się powstrzymać, aby mu stosownego responsu na skórze nie wypisać. Zbliżywszy się do Don Kichota, schwycił jego kopję i, połamawszy ją na kawałki, zaczął naszego rycerza okładać, młócąc go, niby snop zboża. Zbroja nic tu nie pomogła. Kupcy krzyczeli, aby się nie znęcał tak nad nim i aby go poniechał, lecz masztalerz, rozjuszony do żywego, nie chciał swej ofiary puścić, póki resztek swego gniewu na niej nie wywrze. Chwytał kolejno odłamki kopji i rozbijał je na drzazgi o plecy nieszczęśnika, leżącego na ziemi. Rycerz nasz pod gradem tych kijów, spadających na niego, ani na chwilę gęby nie zamykał, grożąc niebu i ziemi i tym łotrzykom, gdyż takimi być mu się zdali.
Pachoł zostawił go wreszcie w spokoju i kupcy ruszyli w dalszą drogę, zabierając z sobą ucieszną materję do gadek o obitym tak szpetnie rycerzu.
Widząc, iż w samej rzeczy, ruszyć ani ręką ani nogą nie może, uciekł się Don Kichot do zwykłego sobie remedium, to jest do przywołania sobie na pamięć jakiegoś ustępu z ksiąg, które czytał. Szaleństwo podsunęło mu nieszczęśliwy przypadek Balduina i markiza Mantui, gdy Karol pierwszego z nich, srodze poranionego, w górach ostawił; historja to znana jest dzieciom, młodym ludziom nieobca, przez starców wysławiana, a nie mniej prawdziwa, niż historja o cudach Mahometa. Owóż wydało mu się, że historja ta ulana jest w formie na kształt jego przygody, zaczął się tedy po ziemi, niby w wielkiej boleści tarzać, mówiąc słabiutkim głosem, jako i ów ranny rycerz z lasu:
— Gdzie jesteś o moja pani,
Czy cię ma boleść nie wzrusza?
Czy nie wiesz, co duszę mą rani,
Czy fałszu jest pełna twa dusza?[42]
Gdy wyrecytował tak całą romancę i doszedł wreszcie do wiersza:
O ty, szlachetny Mantui Markizie,
Potężny panie i wuju mój!
Chłop zgłupiał z kretesem, słuchając tych fanaberyj, później uniósł mu przyłbicy, całkiem popękanej od uderzeń kijem i, obtarłszy mu twarz, pokrytą kurzem, poznał go dopiero i rzekł:
— Panie Quijana (gdyż tak się zwał, póki mu się rozum nie pomieszał i póki ze statecznego hidalga w błędnego rycerza się nie przedzierzgnął), któż to was do tak żałosnego stanu doprowadził? — Ale Don Kichot, jako jedyny swój respons, dalej romancę recytował.
Poczciwina chłop, widząc, że z nim do ładu nie dojdzie, zdjął mu kirys i naramienniki, aby wymacać, czy jakiej ukrytej rany nie ma, jednakoż nie znalazł ani śladu krwi. Podźwignął go z ziemi i z wielkim trudem na swego osła wsadził, bowiem zdało mu się, że jest to bydlę od Rossynantea spokojniejsze. Pozbierał skrzętnie wszystką broń, nawet odłamki kopji i wszystko to do łęku przytwierdził, później wziął Rossynanta za cugle, osła za uzdeczkę i skierował się w stronę swej wioski, głowiąc się przez cały czas niepomiernie nad głupstwami, które plótł Don Kichot. Rycerz nasz, zbity na kwaśne jabłko, ledwo się na ośle utrzymać mógł, a od czasu do czasu tak żałosne wzdychania do nieba posyłał, że wieśniak zapytywał znów, co mu dolega. Zdawaćby się mogło, że sam czart nasuwał mu na pamięć opowieści, mające niejakie podobieństwo z jego nieszczęśliwym przypadkiem. Poniechawszy Balduina, uczepił się Maura, Abindarraeza, którego wielkorządca Antesuery, Rodryg de Narvaez, pojmał i, skutego w dyby, jako jeńca, do swego zamku przywiódł. A kiedy się go chłop zapytał, jak się teraz czuje i co go boli, odpowiedział mu temi samemi słowami i wywodami, co jeniec Abindarraez do Rodryga de Narvaez — jak o tem czytał w romansie „Djana“, napisanym przez Jerzego de Montemayor[43]. Wątek tej opowieści tak kształtownie pod swój obecny stan podkładał, że chłop, słysząc siła tych bzdur, klął na czem świat stoi. Poznawszy, że jego sąsiad niebardzo jest zdrów na umyśle, pospieszał, jak mógł, aby jaknajprędzej do domu przybyć i uniknąć nudy, więcej z długich oracyj Don Kichota. Rycerz nasz przy końcu rzekł:
— Wiedzcie, Dostojny Panie, Rodrygu de Narvaez, że ową piękną Xarifą, o której wam mówiłem, jest teraz piękna Dulcynea z Toboso. Dla niej to dokonałem, dokonywam i dokonywać będę najbardziej zawołanych czynów rycerskich, które kiedykolwiek na świecie widziano, które można zobaczyć, albo które w przyszłości widziane będą.
Na to odparł chłop: — Zważcie dobrze, panie, że ja, grzesznik niegodny, nie jestem wcale Rodrygiem de Narvaez, ani markizem Mantui, jeno Piotrem Alonso, waszym sąsiadem o miedzę, Wy zasię, panie; nie jesteście Balduinem, ani Abindarraezem, lecz czcigodnym szlachcicem, panem Quijana.
— Sam wiem dobrze, kim jestem — odparł Don Kichot — a mogę być nietylko jednym z tych rycerzy, o których wspomniałem, lecz także znaczyć więcej, niż dwunastu parów Francji i dziewięciu Walecznych[44], gdyż to, czego każdy z nich w pojedynkę dokonał i czego wszyscy razem dokonali, wcale w paragon iść nie może z wielkiemi i osobnemi czynami, memi.
Taką bawiąc się rozmową, dotarli wreszcie do swojej siedziby w porze, kiedy już zmrok zapadać poczynał. Jednak chłop wołał poczekać kęs czasu, aż się zupełnie ściemni, nie chciał bowiem wystawiać na pośmiewisko tego biednego, szpetnie obitego szlachcica.
Gdy więc już godzina sposobna nastała, udał się z Don Kichotem do wsi i podjechał pod jego dom, który pełen był tumultu i zamieszania; proboszcz i balwierz miejscowy, wielcy przyjaciele Don Kichota, bawili tam właśnie.
Gospodyni mówiła do nich gromkim głosem: — Jakże się Wam zdaje, dobrodziejiu Fero Ferez (tak się ksiądz zwał), co się stać mogło z moim panem? Od sześciu dni, jak kamień w wędę — on, jego rumak, lanca, tarcza i zbroja! O, ja nieszczęśliwa! Mówię Wam, że, jak Bóg na niebie, to, ani chybi, te przeklęte księgi rycerskie, które miał zwyczaj czytywać tak często, rozum mu odjęły. Teraz przypominam sobie, że słyszałam, jak niejednokrotnie mówił do samego siebie, że chciałby się stać błędnym rycerzem i wyruszyć w świat na spotkanie przygód. A bodajby wam czart świecił, bodajby was kaduk porwał za to, żeście popsowały i zgubiły najsubtelniejszy w całej Manczy rozum!
Siostrzenica nie pozostała wtyle, dodając od siebie:
— Wiedzcie, mistrzu Mikołaju (gdyż tak się zwał balwierz), że często zdarzało się, iż mój wuj czytał w tych przeklętych księgach przez dwa dni i dwie noce bez przerwy, wkońcu zaś, grzmotnąwszy księgą o ziemię, chwytał za rękojeść szpady, by szermować nią zapamiętale i po wszystkich ścianach rąbać. A gdy się już zmęczył okrutnie, mówił, że zabił czterech olbrzymów, tak wielkich, jak cztery wieże, i że pot, który mu strumieniem z powodu tej fatygi po czole spływał, jest krwią z ran, w tej rozprawie odniesionych. Później wypijał wielki dzban zimnej wody (co go zaraz uzdrawiało i uspakajało), mówiąc, iż ta woda jest bardzo cennym nektarem, który wielki mędrzec i czarnoksiężnik, Sgifo[45], w podarunku mu przysłał; Całą winę ja tutaj ponoszę, gdyż nie ostrzegłam Was wczas o szaleństwie wuja, abyście mogli byli znaleźć jakiś stosowny środek, zanim jeszcze całkiem nie oszalał, i abyście spalili wszystkie te przeklęte księgi, które podobnie, jak kacerze, na stos zasługują.
— Owóż i ja tak mniemam — rzekł ksiądz — i dalipan, zanim dzień jutrzejszy upłynie, trzeba te księgi na stos skazać, tak, aby kogoś, kto je czytać będzie, do zguby nie przywiodły, jak się to stało z Waszym panem.
Wieśniak i Don Kichot wszystko to słyszeli; chłop poznał wówczas przyczynę choroby swego sąsiada, który teraz jął mówić donośnym głosem:
— Otwórzcie, panowie, otwórzcie Jego Miłości, panu Balduinowi, srodze poranionemu, panu markizowi Mantui i panu Maurowi Abindarraezowi, którego waleczny Rodryg de Narvaez, wielkorządca Antegurary, jako jeńca tutaj prowadzi.
Na ów krzyk wszyscy przed dom wybiegli, a gdy ksiądz i balwierz swego przyjaciela, siostrzenica swego wuja, a gospodyni pana swego poznali, ten jeszcze nie zsiadł z osła, ponieważ zsiąść nie mógł; rzucili się więc ku niemu, chcąc go powitać, on zaś rzekł:
— Wstrzymajcie się, ciężko poranion jestem. Wina w tem mego konia. Niech mnie zaniosą do łożnicy i zawołają, jeśli to tylko jest możliwe, czarodziejkę Urgandę, aby mnie opatrzyła i staranie o moje rany miała.
— Masz djable kaftan! — wrzasnęła gospodyni. — Czyż mnie serce nie mówiło, na którą to nogę mój pan chroma? Na miłosierdzie boskie, zaklinam Was, panie, pójdźcie do domu, a opatrzymy wasze rany i bez pomocy tej Urgandy. A bodaj was siarczyste pioruny, wy, przeklęte księgi, rycerskie, coście mego pana tak oporządziły.
Nie mieszkając, zaprowadzili go do łóżka a potem szukali ran na ciele, ale ani jednej znaleźć nie mogli. Don Kichot rzekł im, iż jest tylko srodze potłuczony, jako że wraz z koniem na ziemię się obalił, gdy się potykał z dziesięcioma olbrzymami, najzuchwalszymi i największymi, jacy tylko na ziemi są.
— Ho, ho, — rzekł proboszcz — olbrzymy się po wsi włóczą, lecz na ów święty krzyż, który tu wisi, przysięgam, że jutro, zanim noc zapadnie, wszystkich co do jednego wytracę!
Don Kichot jeszcze się ze snu nie ocknął, gdy proboszcz poprosił siostrzenicę o klucz od tej komnaty, gdzie mieściły się księgi, sprawczynie złego. Siostrzenica dała mu go z całego serca.
Weszli wszyscy do komnaty, razem z gospodynią, i znaleźli zgórą sto wielkich woluminów, pięknie oprawnych, a prócz tego siła mniejszych tomów. Gospodyni, ujrzawszy je, z wielkim pośpiechem z izby wyszła, a po chwili wróciła, niosąc czareczkę wody święconej i kropidło.
— Macie dobrodzieju, macie, pokropcie co tchu tę izbę, żeby jakiś z czarnoksiężników, którzy siedzą w tych księgach, nie zaczarował nas przypadkiem za to, że ich ze świata zgładzić chcemy.
Proboszcz roześmiał się z tej prostoduszności i kazał balwierzowi podawać sobie po kolei księgę za księgą, aby dowiedzieć się, o jakiej materji traktują, ponieważ zdarzyć się też i mogło, że niektóre z nich całkiem na karę ognia nie zasługiwały.
— Nie, nie, ani jednej nie Iza puścić płazem — rzekła siostrzenica — gdyż one wszystkie, do kupy wzięte, szkody tej przyczyniły. Najlepiej będzie je wyrzucić przez okno na dwór, jedne na drugie ułożyć i podpalić, albo też zanieść na podwórze i tam stos uczynić, aby dymu i swędu w domu czuć nie było.
Gospodyni przyklasnęła tym słowom — taką bowiem obie żądzą pałały, aby uśmiercić niewiniątka, ale proboszcz nie przystał na to, chciał bowiem wprzód z tytułami się zapoznać. Pierwszą księgą, którą mu mistrz Mikołaj podał, był Amadis z Galji[46].
Proboszcz rzekł: — Coś dziwnego się w tem kryje, ponieważ zgodnie ze słuchami, które mnie doszły, jest to pierwsza księga rycerska, jaka w Hiszpanji w druku się pojawiła, i z której wszystkie inne swój początek wzięły[47]. Jednak zdaje mi się, że, jako preceptora tej szkodliwej sekty, bez żadnych skrupułów na spalenie skazać ją powinniśmy.
— Nie zgadzam się z dobrodziejem — wtrącił balwierz — gdyż nieraz słyszałem, że jest to z ksiąg tego rodzaju dzieło najprzedniejsze i jedyne; trzeba mu więc, jako takiemu, łaskę okazać.
— To prawda — odparł proboszcz — i dla tych racyj na ten czas go poniechamy. Zobaczmyż, co tam obok leży!
— Są to — rzekł balwierz — Przewagi mężnego, Esplandiana, rodzonego syna Amadisa z Galji[48].
— Prawdę rzekłszy, szlachetność ojca wcale na syna nie przeszła — rzekł proboszcz. — Otwórzcie okno, gospodyni, i wyrzućcie go na podwórze, niechaj da początek podwalinie pod stos, który rozpalić należy. — Gospodyni nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, i poczciwy Esplandian wyleciał na podwórze, aby tam czekać cierpliwie na spalenie.
— Idźmy dalej — rzekł proboszcz.
— Nadciąga teraz — rzekł balwierz — Amadis z Grecji[49], a wszyscy ci, których ma przy swoim boku, są, jak mniemam, jego familjantami.
— Niechże idą tedy na dziedziniec — przerwał proboszcz — aby spalić królowę Pintiquiniestrę i pasterza Daniela z jego sielankami, a takoż i z djabelskiemi zawiłemi wywodami jego autora, rodzonego ojca, który mnie spłodził, oddałbym, na pastwę płomieni, gdyby mi się był zjawił pod postacią błędnego rycerza.
— I ja tak mniemam — rzekł cyrulik.
— I ja także, ja także — dodała siostrzenica.
— A więc — rzekła gospodyni — dajcie mi je, i niech lecą na dziedziniec. — Podano jej cały stos książek, a ona, by oszczędzić sobie chodzenia po schodach, jednym zamachem wyrzuciła je przez okno.
— A ten kaducznie wielki foljał? — zapytał proboszcz.
— To — odparł balwierz — Don Olivante de Laura[50].
— Autor tej książki — rzekł proboszcz — napisał także Ogród kwiatów, i po prawdzie nie mógłbym tego rozstrzygnąć, która z tych historyj jest bardziej prawdziwa, albo, mówiąc lepiej, kłamliwa bardziej.
Wiem jeno, że, jako naschwał głupie i pełne obłędnych uroszczeń, na dziedziniec iść muszą.
— Przybywa do nas Florismart z Hiranji[51] — rzekł balwierz.
— A więc i mospan Florismart jest tutaj? Mimo swych przygód fantastycznych i znacznego urodzenia, odbędzie, dalipan, tę samą drogę. Suchość i niepolerowność stylu na nic innego nie zasługuje. Wyrzućcie ich obu przez okno, ochmistrzyni!
— Och, dobrze, dobrze, dobrodzieju — rzekła, wykonując z wielką radością zlecenie księdza.
— A ot i Rycerz Platir[52] — rzekł balwierz.
— To stary szpargał — zauważył ksiądz — i niema w nim nic, coby mu naszą łaskę zapewnić mogło. Niechże tamtym towarzyszy i to zaraz, bez zwłoki i bez żadnych replik.
Otworzyli nową księgę i przeczytali tytuł: — Kawaler Krzyża[53]. —
— Dla tego świętego imienia — rzekł pleban — możnaby i niejedno głupstwo darować, gdyby nie to, że, jak mówi przysłowie, djabeł często za krzyżem siada. Niech idzie w ogień!
Balwierz, biorąc nową księgę, rzekł: Oto — Zwierciadło rycerskiego stanu[54]. —
— Znam, znam ją dobrze — powiedział proboszcz. — Spotykamy tam pana Rinalda de Montalban wraz z jego przyjaciółmi i konfidentami, łotrzykami, co się zowie, a także dwunastu parów Francji z ich prawdomównym historykiem, Turpinem. Ra bym ich skazać jeno na wieczną banicję, ponieważ sławny Matteo Beyardo swoją ich zaszczycił inwencją i natchnieniem; stąd też chrześcijański poeta, Ariosto, swój wątek wziął.
Jeśli go tutaj zdybię, a ujrzę, że nie swoim rodzinnym językiem gada, nie będę żywił dla niego żadnego respektu.
Jeśli jednak mówi po włosku, tedy go wdzięcznem sercem powitam[55].
— Mam jego księgi po włosku, ale ich ni kęska nie rozumiem — rzekł balwierz.
— Nie byłoby wcale dobrze, gdybyście go zrozumieli — odparł pleban — a i Pan kapitan[56] lepiej-by był uczynił, gdyby go do Hiszpanji nie był sprowadzał i na Kastylijczyka nie przemieniał, siła mu bowiem wdzięku przyrodzonego odjął. Tak zawżdy, się zdarza, gdy ktoś bierze to przedsię, by księgę wierszy w obcy ubiór przemieniać, gdyż jeśliby i starania nie litował i zawszem zręczny był, nigdy już nad przyrodzoną ich piękność się nie wysadzi. Mówię, że w samej rzeczy księgę tę, jakoteż i inne, o sprawach Francji traktujące, trzeba na bok odłożyć, aby po dojrzalszym namyśle postanowić, co z niemi uczynić należy, wyjąwszy Bernarda del Carpio[57], który się tutaj wałęsa, i innego, imieniem Ronceavalles. Ci, gdy tylko mi w łapy wpadną, zaraz do rąk gospodyni przejdą, a stamtąd w ogień, w ogień bez pardonu pójdą!
Cyrulik na wszystko się zgadzał i słowom księdza przytakiwał, wiedząc, że proboszcz jest prawym chrześcijaninem i takim prawdy miłośnikiem, że za żadne skarby świata w niczemby jej nie uchybił. Otworzył jeszcze dwie księgi i ujrzał, że s -to: Palmerin z Oliwy wraz z Palmerin z Anglji[58].
— Niech ta oliwa jasnym płomieniem strzeli — rzekł proboszcz; — i tak się spali, aby tylko popiół pozostał. Tego zaś Palmerina z Anglji trzeba zachować, strzec pilnie, jak oka w głowie i sporządzić mu skrzynię ozdobną, nakształt tej, którą Aleksander przy Darjuszu nalazł i w której dzieła poety Homera chronił. Książka ta, mój kumie, osobnemi naszemi względami cieszyć się winna: raz, że przewyborne smaki ma w sobie, a powtóre, że jak słuchy chodzą, napisał ją mądry król Portugalji. Wszystkie przygody w zamku Miraguarda pięknie i z wielkim kunsztem są przedstawione, zasię wywody grzeczne i wdzięczne, jak przystało na tego, kto z bystrym dowcipem a umiarem rzecz swą prowadzi.
— Tuszę więc — chyba, że wy innego zdania będziecie, mistrzu Mikołaju — że ów Palmerin z Anglji, jako i Amadis z Galji, z pod kary ognia wyjęci będą, zasię wszystkie inne księgi, bez różnicy i bez zbytniego spraw ich roztrząsania, na stos skazane zostaną.
— Nie, nie, kumie — odparł balwierz — gdyż oto tutaj jest jeszcze wielce znakomity Don Belianis[59].
— Temu znów zdałoby się dać trochę rumbarbarum, aby go przeczyściło i zbytek kolery odciągnęło, zwłaszcza w drugiej, trzeciej i czwartej części dzieła, takoż odebrać mu należy historję o Zamku Sławy i inne banialuki największego kalibru. Damy mu czas do sześciu miesięcy, jeśli się poprawi, to mu pofolgujemy, jeśli zaś nie postąpimy z nim tak, jak tego sprawiedliwość wymaga. Tymczasem weźcie go, kumie, do swego domu, lecz nikomu czytać nie pozwalajcie.
— Moja w tem głowa — odparł cyrulik; i nie chcąc się już fatygować przeglądaniem ksiąg rycerskich, kazał gospodyni zebrać wielkie welumina i jednym zamachem za okno wyrzucić.
Nie mówił tego do głuchej. Gospodyni miała większą chęć palić, niż cienką osnowę na krosienka nakładać. Zagarnąwszy osiem foljałów, chciała je z srogim impetem przez okno machnąć. Nie mogła jednak wszystkich w ręku utrzymać, i jeden wolumin padł pod nogi cyrulika, który, schyliwszy się, przeczytał: Historja sławnego rycerza Tiranta Białego[60].
— Na mą duszę! — zawołał proboszcz gromkim głosem — macie tam Tiranta Białego? Dajcież mi go, kumie, przypominam sobie, że kiedyś przyjemnie z nim czas spędzałem, znajdując w tej księdze niejeden skarb szczery.
— Ot Don Quireleyson z Montalbanu, waleczny rycerz, jego brat, Tomasz z Montalbanu, i rycerz Fonseca, oto rozprawa nieustraszonego Tiranta z brytanem, a krom tego zasię wykwintność i subtylność panny Rozkosznisi, romanse i intrygi miłosne wdowy Przytulnickiej, oraz strzeliste afekty cesarzowej do giermka Hipolita.
Mówię wam, kumie, że, ze względu na styl foremny, jest to najzacniejsza książka na świecie. Tutaj rycerze jedzą, śpią, umierają w swoich łóżkach, przed śmiercią piszą testament i siła onych pospolitych a prostych rzeczy czynią, o których w innych księgach ani słowa niemasz. Aliści mówię wam, że tego, który tę księgę ułożył, posłałbym na galery[61] na resztę dni jego żywota, aby tyle głupstw z umysłu nie wyrabiał. Zanieście kumie tę księgę do domu, przeczytajcie ją, a obaczycie, że prawdą jest wszystko, co rzekłem.
— Uczynię tak, lecz co poczniemy z tem drobnem hultajstwem?
— Te książki — rzekł proboszcz — nie o rycerstwie, jeno o poezji traktują.
Otworzywszy pierwszą, ujrzał, iż była to Djana Jerzego de Montemayor[62], i rzekł, myśląc, że wszystkie pod jednaką regułkę podciągnąć można:
— Te nie zasługują na stos, jak tamte, ponieważ nie przyczyniają ani przyczyniać nie będą tej szkody, co księgi rycerskie. Są to płody bystrego rozumu, które czytelników na szwank nie narażą.
— Ach, dobrodzieju — rzekła siostrzenica — spalcie wszystkie bez różnicy, tak te, jak i tamte, gdyż znów z tego bieda urośnie, jeśli mój wuj, wylizawszy się z choroby rycerstwa, wertować je pocznie, i znów mu do łba strzeli, że winien się stać pasterzem, i, grając a śpiewając wdzięcznie, na łąki i w lasy wyruszyć, albo, co jest rzecz znacznie gorsza, przedzierzgnąć się w poetę, gdyż, jak mówią, pisanie wierszy jest chorobą zaraźliwą, na którą niemasz stosownego medykamentu.
— Ma rację dziewczyna — rzekł ksiądz — trzeba naszemu przyjacielowi to niebezpieczeństwo usunąć.
A ponieważ zaczęliśmy od Djany de Montemayor, tedy radzę, aby jej nie palić, jeno pozbawić ją tych kart, gdzie się mówi o mądrej Felicji, o zaczarowanej wodzie, a takoż odebrać jej wszystkie górne wiersze. Niech się kontentuje samą prozą, oraz zaszczytem, że jest pierwsza wśród ksiąg tego rodzaju.
— Teraz — rzekł balwierz — przychodzi kolej na Djanę zwaną. Djaną wtórą[63], przez Salmantina napisaną, i na inną jeszcze, tego samego imienia, której autorem jest Gil Polo.
— Niechaj to dzieło Salmatina — rzekł pleban — powiększy poczet skazańców na podwórzu, zaś tego Gil Polo miejcie na pieczy, jakby to był sam Apollo.
— Idźmy dalej, kumie, i pospieszajmy nieco, gdyż i pora późna się robi.
— Ta książka — rzekł balwierz, otwierając następną, — to Dziesięć Ksiąg Fortuny Miłości[64], ułożone przez Antoniego de Lofraso, poetę z Sardynji.
— Według tego, com słyszał, — rzekł pleban — to odkąd Apollo jest Apollem, Muzy Muzami, a wierszopise wierszopisami, nie było księgi tak krotochwilnej i dziwacznej, która dla wątku, co się w niej subtylnie wyciąga, pierwszą jest wśród ksiąg podobnych, co światło dnia ujrzały; a ten, kto jej nie czytał, snadnie powiedzieć może, że nie czytał nigdy nic trefnego.
— Daj mi ją, kumie, gdyż bardziej z tego rad jestem, że ją znalazłem, niż gdyby mi ktoś podarował sutannę z florenckiej wełny[65].
— Odłożył ją na bok, z wielkiem ukontentowaniem, zaś balwierz ciągnął dalej:
— Teraz będziemy mieli sprawę z Pasterzem iberyjskim, Nimfami z Henares i Medykamentami zazdrości[66].
— Nic innego z niemi uczynić nie Iza, tylko powierzyć je świeckiemu ramieniu gospodyni, a nie pytajcie się o moje racje, gdyż nigdybyśmy do kresu nie doszli.
— Otóż i Pasterz Filidy[67]— rzekł balwierz.
— Nie jest to pasterz — rzekł ksiądz — jeno bardzo zręczny dworzanin. Czuwajcie nad nim, jak nad drogocennym klejnotem.
— Ten gruby wolumin zwie się Skarbcem różnych poezji[68].
— Gdyby takiego mnóstwa wierszy na świecie nie było, nierównie większąby się cieszyły estymą. Trzeba z tej księgi wytrzebić różne plugastwa, które się między jej górnemi kartami kryją. Strzeżcie jej, albowiem jej autor do moich przyjaciół się liczy.
— Teraz. mam w ręku Kancjonarz[69] Lopez, Maldanado — rzekł balwierz.
— I ów autor jest moim przyjacielem. Wiersze te w jego uściech brzmią lubo i wdzięcznie, a głos ma taki foremny, że gdy śpiewa, wszystkich wokół czaruje. Zbytnio się czasem w swych sielankach szerzy, lecz tego, co dobre, nigdy nie jest za wiele. Niechaj że się do wybrańców liczy. Lecz cóż to za księgę macie przed sobą?...
— To Galatea[70] Miguela Cervantesa — rzekł balwierz.
— Już oddawna jest ten Cervantes moim przyjacielem. Człek to bardziej w nieszczęściach, niż w składaniu wierszy doświadczony. Nie brak tej księdze pewnej inwencji. Autor wrzekomo coś obiecuje, ale nie kończy. Poczekać nam trzeba, aż się ukaże część druga, którą napisać przyrzeka. Może, poprawiwszy się, zasłuży sobie na pobłażliwość, której teraz odmówić mu wypada. Na ten czas trzymajcie ją pod kluczem kumie!
— Dobrze — odparł balwierz — a oto trzy księgi, nierozłączne: Aracauna Don Alonso de Egrilla, Austriada Juana Rufo, ławnika z Kordoby, i Montserrat[71] Krzysztofa Virues, walenckiego poety.
— Te trzy księgi zawierają najlepsze wiersze bohaterskie, w języku kastylijskim napisane, które śmiało mogą iść w paragon z najznakomitszemi wierszami Italji. Chrońcie je, jako bogatą rękojmię hiszpańskiej poezji.
Ksiądz, zmęczony okrutnie przeglądaniem tylu ksiąg, chciał resztę ich na pastwę płomieni oddać, lecz balwierz trzymał już w ręku otwartą księgę, zwaną Łzami Angeliki[72].
Kiedy tak rozprawiali, nagle Don Kichot krzyczeć począł: „Bywajcie tu, bywajcie, waleczni rycerze, ukażcie dzielność swych ramion, gdyż dworacy przewagę biorą w turnieju“.
Wszyscy wespołek na ten krzyk pobiegli, poniechawszy już dalszego książek badania, tak, iż wydaje się, że niewysłuchane, ani widziane, na pastwę płomieni oddane zostały: La Carolea, Lew Hiszpanii wraz z Sławnemi czynami cesarza przez Don Ludwika d’Avila[73], ułożonemi?
Zasługiwały na to, aby je oszczędzić i pewnie, gdyby je pleban był obaczył, uniknęłyby srogiego wyroku.
Wszedłszy do komnaty Don Kichota, ujrzeli, że podniósł się z swego łoża, wrzeszcząc i brnąc dalej w myśli obłędliwe. Walił na odlew i sztychem po wszystkich ścianach uderzał, tak na dobre rozbudzony, jakby nigdy nie był spał. Wzięli go pod ramiona, do łoża gwałtem zawlekli, a gdy się już krztynę uspokoił, rzekł do proboszcza na ten kształt:
— Na honor arcybiskupie Turpinie, wielki to despekt dla nas, dwunastu parów Francji, że, niegodnie ustąpiwszy z pola, pozwoliliśmy odnieść na turnieju zwycięstwo rycerzom — dworakom, chocia przez trzy dni, my, rycerze błędni, prym tam dzierżyliśmy, nagrody odnosząc[74].
— Cierpliwości, drogi kumie — rzekł proboszcz — jeśli Bóg zechce, fortuna się odwróci. Kto dziś pod wozem, jutro może być na wozie. Teraz jeno miejcie na pieczy swoje zdrowie, gdyż, jak mi się zdaje, musicie być okrutnie zmęczony, jeśli już i ranion nie jesteście.
— Ranion nie jestem — odparł Don Kichot — a jeno dotkliwie porażony i obity — i ani w tem sporu trzymać będę. Ów przeklęty bękart Don Rolanda usadził się na mnie, tłukąc mnie po grzbiecie pniem dębowym, a wszystko to z brzydkiej zawiści, gdyż wie, że ja jeno jego chełpliwości na wstręcie stawam. Nie byłbym jednak Rinaldem z Montalbanu, gdybym, dźwignąwszy się z łożnicy; nie odpłacił mu z nawiązką, mimo wszelkich jego czarodziejskich sztuczek. A teraz dajcie mi się posilić, gdyż wcale to nie będzie od rzeczy, a myśl o zemście mnie już pozostawcie.
Spełnili jego życzenie i jeść mu dali; później sen go znów zmorzył, a oni zdumiewali się tak niesłychaemu szaleństwu. Tejże nocy gospodyni, zgarnąwszy wszystkie księgi, które na podwórzu leżały, spaliła je. Niektóre, warte tego, aby je na wieki w publicznych archiwach zachować, w ogień rzucone zostały. Nie płużyła im fortuna, a lenistwo examinatora zgubne się dla nich okazało. Sprawdziło się tedy przysłowie, że często dobrzy za złych cierpią!
Proboszcz i cyrulik uradzili, że najskuteczniejszem lekarstwem na chorobę przyjaciela będzie zamurować drzwi od bibljoteki, tak, aby ich odnaleźć nie mógł, kiedy się z łoża dźwignie. Sądzili, że, gdy przyczyna zniknie, skutki też bróździć przestaną. Jemu zaś rzekną, że czarnoksiężnik porwał książki, zniszczywszy komnatę i wszystko. Tak też i uczynili.
Po dwóch dniach Don Kichot wstał z łoża i zaraz pierwszą jego myślą było, aby swoje księgi odwiedzić; nie mogąc żadną miarą znaleźć komnaty, w której je zostawił, szukał jej na prawo i lewo. Kręcił się w miejscu, gdzie dawniej drzwi były, macał rękoma po ścianach, bacznie na wszystkie strony oczami śledził, ani pary z gęby nie puszczając. Gdy już kęs czasu upłynął, zapytał gospodyni, po której stronie domostwa znajdowała się izba z książkami? Gospodyni, wiedząc już, jaki ma dać respons, rzekła:
— Jakiej to izby szukacie? Niema już ani dawnej komnaty, ani ksiąg w tym domu, gdyż czart wszystko porwał.
— Oj, nie czart to — przerwała siostrzenica — lecz czarnoksiężnik, który pewnego wieczoru na obłoku tu przybył, rychło po wuja wyjeździe i zsiadłszy ze swego smoka, wkroczył do komnaty. Nie wiem, co tam za harce wyprawiał! Zabawiwszy krzynę czasu, przez dach czmychnął, zostawiając po sobie pełno dymu w całym domu. Gdyśmy zebrały na odwagę, aby pójść i zobaczyć, co tam uczynił, nie było już ani ksiąg, ani komnaty. To sobie jeno dobrze, zarówno ja, jak i gospodyni, przypominamy, że ów sprośny staruch, uciekając, rzekł z fukiem, że, mając ukryty rankor do pana tych ksiąg i tej komnaty, przysporzył domostwu szkody, którą później na własne oczy obaczymy. Czarnoksiężnik ów rzekł także, że się zwie mędrzec Muniaton.
— Musiał rzec, Freston[75] — rzekł Don Kichot.
— Nie wiem, — odparła gospodyni — czy się zwał Freston, czy Friton, to mi jeno w pamięci utkwiło, że jego imię na „ton“ się kończyło.
— Musi tak być, ani chybi — rzekł Don Kichot — gdyż ów Freston jest mędrcem — czarnoksiężnikiem, moim wielkim adwersarzem. Zagiął ci on na mnie parol, ponieważ wie, dzięki swej wiedzy i sztuce, że przyjdzie dzień, gdy bitkę w szrankach stoczę z pewnym rycerzem. Nie skąpi mu on swoich faworów» ale i to wie, że nie będzie mógł zapobiec memu nad swym ulubieńcem zwycięstwu. Z tej racji czyni mi wszystkie wstręty, jakie tylko czynić może. Ostrzegam go jednak, że wszystkie jego wysiłki na niczem spełzną, gdyż nie będzie mógł wyroków niebieskich odwrócić.
— Któżby o tem wątpił, mój wuju? — rzekła siostrzenica. — Lecz zważcie dobrze, co was ku temu pobudza, abyście się w te zwady i burdy mieszali? Nie lepiej że to w domu siedzieć spokojnie, niż tak się wałęsać po świecie i szukać lepszego chleba, niż chleb pszenny? Są przecie i tacy, co to idą w świat wełny szukać, a wracają częstokroć postrzyżeni.
— O miła siostrzenico, ni kęska nie znasz się na tej materji! Zanimby mnie postrzygli, oskubałbym brodę tym wszystkim, którzyby mi włosek na głowie tknąć śmieli!
Gospodyni i siostrzenica nie odpowiedziały już ani słówka, aby mu bardziej kolery we krwi nie rozpalać.
Przez piętnaście dni pozostawał w domu spokojniuchny, jak trusia, nie dając nikomu poznaki, że szaleństwo swoje jeszcze raz powtórzyć pragnie. W tym czasie, w bardzo grzeczne dyskursy ze swymi kumami, proboszczem i cyrulikiem, wchodził, twierdząc, że rzeczą na świecie najpotrzebniejszą jest zakon rycerstwa błędnego, i że owo rycerstwo teraz w nim swe odrodzenie święci. Proboszcz czasem mu przeczył, czasem zaś udawał, że się do jego racyj przechyla, gdyby bowiem takiego wybiegu nie użył, żadną miarą do ładuby z nim nie doszedł.
Don Kichot, przebywając w domu, jednał sobie skrycie pewnego kmiotka, swego, sąsiada, człeka szlachetnego, (gdyż taką nazwę dać można i temu, co jest biedny), ale któremu także się kiełbie we łbie zalęgały.
Mówiąc pokrótce, tak się rozwodził szyrokiemi słowy, tak go zachęcał, zwodził i tyle mu obiecywał, że biedny kmiotek zgodził się pójść z nim w świat, jako giermek. Don Kichot radził mu, aby doń z dobrej, nieprzymuszonej woli przystał, gdyż hnet niejedna taka okazja się zdarzy, że, nawet ręką nie machnąwszy, zdobędzie wyspę, której wielkorządcą go uczyni. Poszedłszy na lep takich i tym podobnych obietnic, Sanczo Pansa (gdyż tak się ów wieśniak nazywał), opuścił swoją żonę i dzieci i na giermka do swego sąsiada przystał. Don Kichot, nie mieszkając, jął zabiegać o grosz i sprzedawszy jeden dom, a drugi puściwszy w arendę za nikczemną sumę, trochę reali zebrał. Od jednego z przyjaciół pożyczył wielką tarczę i, naprawiwszy, jak mógł najlepiej, połamaną przyłbicę, zawiadomił giermka o dniu i godzinie wyruszenia w drogę, polecając mu pilnie, aby opatrzył się we wszystko, co mu potrzebne być może. Nadewszystko zaś kazał mu pamiętać o sakwach.
Sanczo rzekł mu, że już je ma i że żywi zamiar, aby wziąć z sobą w drogę swego pięknego osła, gdyż nie jest do tego nawykły, by dużo piechotą chodzić.
Usłyszawszy o ośle, Don Kichot zastanowił się i jął się głowić, chcąc sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek jakiś rycerz błędny miał giermka, siedzącego na ośle, ale całkiem mu to z pamięci wywietrzało.
Mimo to wyraził swą zgodę, myśląc, że gdy tylko okazja się nadarzy, podaruje Sanczy bardziej zacnego wierzchowca, zabierając go, jako łup, pierwszemu lepszemu rycerzowi.
Zatroskał się także o koszule i inne rzeczy, stosując się do rad, których mu oberżysta udzielił.
Gdy już wszystko uładzone zostało, Don Kichot, nie żegnając się z siostrzenicą i gospodynią, zaś Sanczo Pansa z połowicą i dziećmi, wyjechali pewnej nocy ze wsi niepostrzeżenie i-puściwszy się w cwał, jechali i jechali bez opamiętania, tak, iż gdy dzień nastał, byli już spokojni; że choćby ich i nie wiem jak szukano, przecieżby nie znaleziono.
Sanczo Pansa siedział wdzięcznie na swym ośle z sakwami i flaszą, niby jakiś patryarcha, i meło ze się wielkorządcą tej wyspy, którą mu Don Kichot przyrzekł. Rycerz nasz obrał tę samą drogę, co poprzednim razem, wiodącą przez równiny Montielu. Mniej uciążliwa mu się teraz wydała, ponieważ był to ranek, a promienie słońca, padając z ukosa, dokuczały mu mniej okrutnie.
Gdy tak jechali, Sanczo Pansa rzekł do swego pana:
— Pamiętajcie Dostojny Panie, rycerzu błędny o swej obietnicy, tyczącej się wyspy. Będę nią umiał rządzić, choćby i największa była.
Don Kichot odparł: — Trza ci wiedzieć, przyjacielu Sanczo, że leży to w powszechnym u rycerzy błędnych zwyczaju, że swych giermków czynią wielkorządcami wysp lub też namiestnikami królestw zdobytych, a ja nie tylko myślę ten chwalebny obyczaj zachować, ale, szczodrość moją zwiększywszy, innych w tej mierze przewyższyć. Zdarzało się bowiem nieraz, że rycerze czekali, aż ich giermkowie się zestarzeją i w twardej służbie, dniem i nocą bez odetchnienia pełnionej, siły sterają i dopiero wówczas nadawali im tytuł grabiów, albo conajmniej markizów w jakiejś prowincji.
Ja zaś, byleby nas tylko Bóg przy życiu zachował, ani chybi w sześć dni zdobędę państwo, któremu kilka królestw będzie shołdowanych, wówczas zaś ciebie na tronie jednego z nich osadzę.
I nie myśl, aby się w tem coś nadprzyrodzonego kryło, gdyż rycerze błędni zdobywają to wszystko środkami niespodziewanemi, o których nikt nie słyszał, ani ich widział, tak, iż i ja łacno będę mógł przydać niejedno do tego, com obiecał.
— Tym sposobem — rzekł Sanczo — jeśli przez jakowyś cud, jak Wasza Miłość powiada, ja zostanę królem — moja wierna towarzyszka, Juana Gutierrez, królową zostanie, a dzieciaki infantami.
— A któżby o tem wątpił? — odparł Don Kichot.
— Ja o tem wątpię — rzekł Sanczo Pansa — gdyż choćby i Bóg całą kupę koron królewskich po ziemi rozsypał, żadna z nich dobrzeby na głowie mojej Marji Gutierrez[76] nie wyglądała. Wiedzcie o tem, panie, że jako królowa funta kłaków nawet nie byłaby warta. Już do niej lepiej tytuł grabiny pasuje.
— Poleć tę sprawę Bogu, przyjacielu Sanczo — odrzekł Don Kichot. — On ci już da, co będzie najlepsze dla ciebie. Tymczasem zaś nie trać ducha i na byle czem nie poprzestawaj, chyba, że będzie to wielkorządztwo jakiejś prowincji.
Takiemi gawędami się bawiąc, spostrzegli nagle na polu trzydzieści czy czterdzieści wiatraków[77]. Don Kichot, zoczywszy je, rzekł do swego giermka:
— Fortuna nam płuży bardziej, niżbyśmy tego chcieć mogli. Oto, przyjacielu Sanczo, ukazuje się nam srogi hufiec olbrzymów, z którymi myślę bitwę wszcząć i zgładzić ich wszystkich z tego świata. Piękny łup stanie się początkiem naszego bogactwa. Jest to sprawa słuszna, a i Panu Bogu miłe będzie, jeśli to podłe plemię zniknie z powierzchni ziemi.
— Gdzie są olbrzymy? — zapytał Sanczo.
— Widzisz ich przecie przed sobą — odparł jego pan. — Niektórzy mają tak okrutne ramiona, że im nawet na dwie mile sięgają!
— Zważcie, Wielmożny Panie — że nie są to olbrzymy, lecz wiatraki. Skrzydła, które, poruszane wiatrem, obracają młyński kamień, wzięliście za ramiona.
— Owóż i widać zaraz, że rycerskich przygodach żadnej niemasz eksperjencji. Są to olbrzymy, a jeśli strach cię obleciał, tedy zostań tutaj i klep sobie pacierze, ja zaś tymczasem wyzwę ich na nierówną i okrutną rozprawę.
I mówiąc tak, spiął swego rumaka ostrogami, puściwszy koło uszu krzyki Sanczy, który starał się go jeszcze raz przekonać, że z wiatrakami ma do czynienia.
Tak sobie do głowy ćwieka wbił, że są to olbrzymy, iż nawet, stanąwszy przed wiatrakami, grubej swej omyłki nie poznał, ale przeciwnie gromkim głosem zawołał:
— Nie uciekajcie podli tchórze, nie uciekajcie nikczemnicy, jeden tylko rycerz na was uderza!
Właśnie zerwał się lekki wiatr i skrzydła obracać się jęły. Ujrzawszy to, Don Kichot krzyknął:
— Zapłacicie mi za to, że z większym impetem łapami machacie, niż olbrzym — Briario.
Rzekłszy to i poleciwszy się z całego serca Pani swojej, Dulcynei, prosząc ją, aby go w tym wielkim hazardzie na pieczy miała, zasłonił się dobrze tarczą, zniżył kopję, z całą furją na pierwszy wiatrak się rzucił i srogi cios w skrzydło wymierzył. Aliści wiatr obrócił śmigę z taką gwałtownością, że połamała ona kopję na kawałeczki, rycerza zaś wraz z koniem, w nader żałosnym stanie, daleko na pole odrzuciła. Sanczo Pansa, co sił w ośle, pognał mu na ratunek, a stanąwszy przed nim, ujrzał, że się ruszać nie może. Tak ciężkiej doznali obrazy on i Rossynant pospołu.
— Niech, mnie Bóg skarze — rzekł Sanczo — jeśli nie mówiłem, aby Wasza Miłość dobrze zważył, co uczynić zamyśla. Dosyć było mieć oczy, aby poznać, że są to wiatraki, chyba, żeby się coś innego po głowie roiło.
— Zamilcz, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot. Sprawy wojenne, bardziej niż każde inne, podlegle są losów niestatkowi. Prawda to jest oczywista, że czarownik Freston, który mi księgi ukradł i komnatę zniszczył, teraz tych olbrzymów w wiatraki przedzierzgnął, aby mi odjąć chwałę zwycięstwa nad niemi, tak wielką bowiem urazę do mnie żywi. Ale koniec końcem te jego złośliwe sztuczki na niewiele się zdadzą, wobec dzielności mego ramienia.
— Będzie, jak Bóg chce — odparł Sanczo Pansa.
I pomógłszy mu dźwignąć się na nogi, wsadził go na Rossynanta, który był także srodze poturbowany.
Rozmawiając dalej o tej przygodzie, skierowali się ku wąwozom Lapice, gdyż Don Kichot twierdził, że cała kupa przygód tu, gdzie tylu podróżnych przejeżdża, spotka ich musi. Strasznie był gniewny, że kopję straciły zwracając się do giermka, rzekł:
— Przypominam sobie, że pewien rycerz hiszpański, zwany Diego Ferez de Vargas, gdy mu się w jednej potrzebie szpada złamała, wielką gałęź z pnia dębowego wyłomił, siła nią przewag dokonał i tylu Maurów natłukł, że mu przydomek Tłuczy-łba nadano, a on i jego potomkowie zwali się odtąd Vargas-Tłuczyłby[78]. Mówię ci o tem, gdyż mam zamiar z pierwszego dębu wyrwać gałęź, równie dobrą, jak tamta i tyla nią zawołanych czynów dokazać, że będziesz sobie to za wielkie szczęście poczytywał, iż możesz na nie patrzeć własnemi oczyma, będąc przytomny rzeczom, które zaledwie śnić się mogą.
— Wszystko to w ręku Boga — odparł Sanczo. — Wierzę w każde słóweczko Waszej Miłości, ale poprawcie się nieco na siodle, Dostojny Panie, gdyż całkiem na bok zwisacie. Musieliście się przy upadku srodze urazić.
— Prawdę mówisz — rzekł Don Kichot. — A jeśli nie utyskuję na ból, to jeno dlatego, że nie lza błędnym rycerzom na swe rany się żalić, choćby im i bebechy na wierzch wyłaziły.
— A kiedy tak, to ja już nic do gadania nie mam — odparł Sanczo — ale Bóg widzi, że radbym był z całej duszy, gdybyście, Wielmożny Panie, użalili się trochę przedemną, kiedy Wam coś doskwierać będzie. Ja zaś, dopóki nie usłyszę, że giermkowie błędnych rycerzy także na nic uskarżać się nie powinni, będę w głos lamentował z racji najmniejszej choćby dolegliwości.
Uśmiechnął się Don Kichot z prostoduszności swego giermka i oznajmił mu, że może się żalić, ile tylko zechce, czy będzie miał powód, czy nie, gdyż dotychczas nie czytał w księgach rycerskich nic, coby temu przeciwne było. Sanczo przypomniał mu wówczas, że nadchodzi pora, aby się czemś posilić, ale Don Kichot odparł, że nie czuje głodu. Jednak on, Sanczo, może jeść do woli.
Otrzymawszy takie zezwolenie, Sanczo rozsiadł się wygodnie na swym ośle i wyciągnąwszy z sakwy wszystko, co tam miał, pojadał i od czasu do czasu z butelki z taką lubością pociągał, że najlepszego oberżystę z Malagi zazdrośćby wzięła. Łyknąwszy kilka haustów, zapomniał całkiem o obietnicach swego pana. Przypadło mu do smaku to nowe zajęcie, które było raczej wywczasem niż pracą. Iść na spotkanie przygód, choćby najniebezpieczniejszych — to igraszka prawdziwa!
Koniec końców noc tę spędzili pod drzewami. Z jednego dębu ułamał Don Kichot gałęź, która potrzaskaną lancę zastąpić mu miała. Na końcu jej zasadził grot, pozostały po tamtej kopji.
Rycerz nasz przez całą noc oka nie zmrużył, myśląc o pani swego serca, Dulcynei. Chciał iść za przykładem tego, co w księgach rycerskich czytał. Błędni rycerze spędzali wszak bezsenne noce wśród puszcz i na odludziu, bawiąc się myślami o damach swoich.
Inaczej postąpił sobie Sanczo Pansa, który, mając brzuch dobrze wypchany (a nie wodą i wiatrem), usnął tak krzepkim snem, że gdyby go jego pan wreszcie nie obudził, ani promienie słońca, na twarz mu padające, ani śpiewy ptasząt, które radośnie i gwarnie witały jutrzenkę budzącego się dnia dokonaćby tego nie mogły.
Obudziwszy się, sięgnął po flaszę, aliści bardziej mu się letka wydała, niż wczorajszego wieczora. Zmartwił? się tem wiełce, gdyż wiedział, że nie odrazu będzie można w drodze tej letkości zaradzić.
Don Kichot nie chciał jeść śniadania, gdyż, jak się rzekło, karmił się słodkiemi i smakowitemi wspomnieniami.
Dosiadłszy wierzchowców, udali się w stronę wąwozów Lapice, gdzie stanęli około trzeciej godziny po południu.
— Tutaj — rzekł Don Kichot — będziemy mogli, braciszku Sanczo, po same uszy pławić się w przygodach. Zważ jednak, że nie lza ci brać do ręki miecza w mojej obronie, nawet gdybyś mnie zoczył wśród największy perieułów, chyba, że ujrzysz, iż ci, którzy na mnie następują, to hałastra i ciury podłe. Wówczas możesz mi z sukursem pośpieszyć.
Jeśli to jednak będą rycerze, wara ci na plac z bronią wyjeżdżać. Zabraniają ci tego prawa zakonu rycerskiego do czasu, aż na rycerza pasowany nie zostaniesz.
— Bardzo wam w tej mierze posłuszny będę; Wielmożny Panie, choćby i dla tej racji, że jestem człekiem spokojnego przyrodzenia i wrogiem wszelkich burd, zwad i kłótni. Ale gdy już pójdzie o moją własną skórę, tedy nie będę się na nic oglądał, gdyż według boskich i ludzkich przykazań, każdy się może bronić, kiedy na niego nastają.
— Nie przeczę ci wcale — odparł Don Kichot — lecz gdy się będę potykał z rycerzami, pamiętaj, abyś był hamowny i przyrodzoną swą krewkość na wodzy dobrze trzymał.
— Możecie być, panie, spokojny, że tak uczynię — rzekł Sanczo Pansa — i że będę pilnował tego przykazania, jak niedzieli, którą święcić trzeba.
Gdy tak gawędzili, ukazało się na drodze dwóch zakonników z klasztoru Benedyktynów, jadących, jak się zdało, na wielbłądach, gdyż muły na których siedzieli, niewiele co mniejsze były. Mieli okulary na nosach: i parasole w rękach. Za nimi ukazała się kolasa, otoczona przez trzech czy czterech jezdnych i dwóch pieszych mulników. W kolasie, jak to się później okazało, siedziała pewna dama biskajska, jadąca do Sevilli, gdzie przebywał jej mąż, który właśnie gotował się w drogę do Indji, na jakiś znaczny urząd. Mnisi nie należeli do jej pocztu; jechali jeno tą samą drogą.
Gdy ich Don Kichot spostrzegł, rzekł do Sanczy:
— Albo się mylę, albo też będzie to przygoda schwał, jakiej jeszcze na świecie nie widziano. Te czerń, co się tam gęści, są to czarnoksiężnicy, którzy uprowadzają w kolasie jakąś księżniczkę. Aby ten gwałt ukrócić, uczynię wszystko, co w mej mocy leży.
— Gorze! — zawołał Sanczo. — Zdawa mi się, że jeszcze mniej pomyślny obrót ta sprawa weźmie, niż przygoda z wiatrakami. Spójrzcie dobrze, panie, są to wszak mnisi z klasztoru św. Benedyktyna; zaś w kolasie siedzi kilku podróżnych. Zważcie na to, co mówię, opamiętajcie się, gdyż djabeł was kusi i ku złemu podwodzi!
— Mówiłem ci już, Sanczo, że na sprawach rycerskich wcale się nie rozumiesz. Prawdą oczywistą jest, co tu widzę, i wnet się o tem przekonasz.
Mówiąc to, kształtownie koniem zatoczył i wyjechał na środek drogi. Gdy się mnisi zbliżyli tak, że mógł już usłyszeć ich słowa, krzyknął gromkim głosem:
— Precz mi potępieńcy i niestwory od dostojnych księżniczek, które w tej kolasie więzicie, inaczej gotujcie się na rychłą śmierć, która będzie stosowną karą za łajdactwa wasze.
Mnisi ściągnęli cugle swym mułom, niepomału zdziwieni zarówno pozorem Don Kichota, jak i jego słowami.
— Panie rycerzu — odparł jeden z nich — nie jesteśmy wcale potępieńcami jakimiś, ani monstrami, jeno i zakonnikami z klasztoru św. Benedykta; jedziemy swoją drogą i wcale nie wiemy, czy w tej kolasie, są jakieś księżniczki, które gwałtem uprowadzone zostały.
— Wobec mnie cukrowane słówka na nic się nie zdadzą — znam was dobrze wiarołomną nędzniki! krzyknął Don Kichot i nie czekając na respons, spiął Rossynanta ostrogą i ze zniżoną kopją na pierwszego mnicha runął, pełen takiego impetu a furji, że gdyby mnich nie spadł sam z muła na ziemię, pewnieby go nasz rycerz na nią powalił, ciężko rannego, a może i bez życia. Drugi mnich, widząc jak nieobyczajnie z jego towarzyszem postąpiono, uderzył krzepko po brzuchu piętami swego poczciwego muła i śmignął, jak wiatr, w pole.
Sanczo Pansa, ujrzawszy zakonnika na ziemi, podjechał doń, zsiadł z osła i jął przetrząsać jego odzież. W tej chwili przybiegli pachołkowie mnichów i zapytali go, czemu ich pana z szat obdziera. Sanczo odparł, że mu się z prawa należy brać łup po bitwie, którą wygrał Don Kichot. Pachołkowie, którzy się na podobnych żartach nie rozumieli, zaś na bitwach i łupach całkiem się nie znali, ujrzawszy, że Don Kichot już się oddalił i że rozmawia z tymi, którzy w kolasie siedzą, rzucili się na Sanczę, powalili go na ziemię, wymłócili kijem i wytarmosili tęgo, nie zostawiając ani jednego kłaka w brodzie. Został biedak jak półmartwy na ziemi. Mnich tymczasem w te pędy się zerwał, okrutnie zestrachany i na twarzy srodze, zmieniony.
Jednym susem na muła wskoczył i pognał w stronę swego towarzysza, który zatrzymał się na stronie, chcąc się dowiedzieć, co z tej burdy wyniknie. Wkrótce, nie czekając już końca przygody, pojechali w dalszą drogę, żegnając się co chwila znakiem krzyża świętego, jakby srogi hufiec djabelski gnał ich śladami.
Don Kichot zaś wstąpił w grzeczny dyskurs z damą, siedzącą w kolasie.
— Możesz teraz piękna pani, uczynić ze swą osobą co tylko zechcesz, gdyż zuchwalstwo tych, którzy cię uprowadzili, jest już skończone i na proch starte, siłą tego niezłomnego ramienia. Abyście zaś pytać nie potrzebowali, jak brzmi imię Waszego oswobodziciela, wiedzcie, że się zwę Don Kichot z Manczy, rycerz błędny, niezrównanej piękności damy, Dulcynei z Toboso, niewolny sługa. Proszę Was jeno, abyście na znak wdzięczności za dobrodziejstwo odemnie doznane, powrócili do Toboso, w mojem imieniu przed tą damą stanęli i opowiedzieli jej, co uczyniłem, aby Wam wolność przywrócić. — Jeden z luzaków biskajskich, towarzyszący kolasie, przysłuchiwał się pilnie słowom Don Kichota. Widząc, że ten nietylko kolasy puścić nie chce, ale i żąda, aby zawracać do Toboso, ruszył ku Don Kichotowi, chwycił za jego kopję i rzekł łamanym kastylijskim i jeszcze bardziej połamanym biskajskim językiem[79]: — Precz stąd rycerzu, bo jak mnie stworzył Bóg i jakem Biskajczyk, tak musisz być trup, jeśli kolomaga nie puścisz.
Don Kichot zrozumiał to bardzo dobrze i rzekł z wielką godnością:
— Gdybyś był rycerzem, tak jak nim nie jesteś, jużbym ukarał twoją zuchwałość, podły ciuro!
Biskajczyk krzyknął: — Ja nie rycerz? Łżesz jak pogan, a ja przysięgać na Boga. Jeżeli rzucić kopija i wziąć zobaczysz, buch kota do wody[80]. Jam Biskajczyk na ziemi, hidalgo na morzu, hidalgo do stu bisów, a ty łgać, łgać i mleć szalbierczym ozorem.
Zaraz to zobaczysz[81] — odparł Don Kichot — i, poniechawszy kopji, targnął się do korda, zasłonił tarczą i rzucił się na Biskajczyka, chcąc go uśmiercić. Biskajczyk, widząc, że to nie przelewki, chętnieby zeskoczył z muła, na którym nie czuł się zbyt pewnie, gdyż byłą to bydlę z najmu, ale ledwie mu czasu na dobycie miecza starczyło. Miał szczęście, że stał blisko kolasy, gdyż mógł przynajmniej porwać z niej poduszkę i za tarczę jej użyć. Dopadli do siebie zażarcie, jak dwaj śmiertelni wrogowie. Wszyscy przytomni chcieli ich pogodzić, ale i marzyć o tem nie lza było, ponieważ zaciekły Biskajczyk niezbyt dwornemi słowy oznajmił, że jeśli mu walczyć nie dadzą, zabije damę, siedzącą w kolasie oraz wszystkich tych, którzy mu przeszkadzać będą. Dama osłupiała, widząc, co się dzieje, i kazała woźnicy na stronę nieco odjechać, aby zdala przypatrywać się tej wściekłej potyczce. Biskajczyk ciął okrutnie z góry Don Kichota w ramię i, ani chybi, byłby go do samego pasa rozpłatał, gdyby ostrze się na tarczy nie zatrzymało.
Don Kichotowi zdało się, że ogromny ciężar spadł mu na barki.
— Pani mojej duszy, — zawołał — kwiecie piękności, Dulcyneo, ratuj swego rycerza, który, chcąc stać się godnym ciebie, w tak srogie popadł terminy.
Rzekłszy to, w tem oka mgnieniu chwycił kopję, wraz zasłonił się tarczą i skoczył ku Biskajczykowi, chcąc jednem okrutnem pchnięciem pojedynek roztrzygnąć.
Biskajczyk, poznawszy po zadufanej minie furję jego zamysłów, postanowił z takąż zajadłością walczyć. Zasłonił się poduszką i czekał śmiało, nie mogąc zmusić muła do ruszenia z miejsca. Bydlę zmęczone i do podobnych harców nie nawykłe, ani kroku postąpić nie chciało.
Don Kichot natarł tedy, jak się rzekło, na przebiegłego Biskajczyka z mieczem, wzniesionym do góry, chcąc go na dwoje rozciąć, zaś Biskajczyk czekał na niego, zasłaniając się poduszką i miecz wysoko dzierżąc nad głową. Wszyscy przytomni, bez tchu w piersiach, zamarli w oczekiwaniu, śledząc ostrza, co w powietrzu zawisły; dama z karocy i jej słeżebne zanosiły modły gorące do wszystkich świętych Hiszpanji, aby Bóg ocalił jej luzaka i wszystkim z tej operacji cało wyjść pozwolił.
Aliści autor historji, doszedłszy do tego punktu, zostania, niestety, bitwę tę bez rozstrzygnięcia, to jeno na swoje uniewinnienie podając, że nic dalej już nie wie o wielkich czynach Don Kichota. Inny autor tego dzieła, przekonany będąc, że tak ciekawa historja nie może być zdana na pastwę zapomnienia i że obywatele Manczy napewno zachowali w swych archiwach i bibljotekach jakieś szpargały, naszego sławnego rycerza dotyczące, nie stracił nadziei, że uda mu się dowiedzieć, jaki był koniec tej uciesznej przygody. Jeśli mu niebo przychylne będzie, znajdzie ją w drugiej części dzieła[82].
Zostawiliśmy w pierwszej części tego dzieła dzielnego Biskajczyka i walecznego Don Kichota z obnażonemi i wzniesionemi w górę mieczami, gdy gotowali się do zadania tak wściekłych i okrutnych ciosów, że, gdyby ostrza ich szablic zwaliły się piorunem, nie napotykając żadnego oporu, niechybnie rozpłataliby się nawzajem od ramienia aż po pas. Aliści w tym punkcie, tak uwagę łaskocącym, autor urwał ucieszną i przyjemną opowieść, nie dając nam nawet wskazania, gdzie mamy szukać reszty, której braknie.
Bardzo mi to nie w smak poszło. Przyjemność z tej krztyny, którą przeczytałem, zamieniła się w nieukontentowanie głębokie, gdym pomyślał, ile trudu trzeba będzie ponieść, aby odszukać wszystko, czego nie dostaje.
^Wydało mi się to rzeczą niepodobną do wiary i nawszem dobrym obyczajom przeciwną, aby owemu, tak znacznemu rycerzowi miało zbywać na jakimś mędrcu, któryby wziął przed się spisać jego tak zawołane i niepodobne do wiary czyny — a to tem więcej, że każdy z błędnych rycerzy miał jednego albo i dwóch dziejopisów, którzy nie tylko opowiadali o jego czynach, lecz spisywali także jego najbłachsze myśli i bzdury, jego żywota dotyczące, choćby nie wiem i jak utajone były. Nielza więc przecież, aby znamienitemu rycerzowi naszemu miało zbywać na tem, czego rycerz Platir i jemu podobni mieli wbród. Prócz tego nie mogłem uwierzyć, aby tak krotochwilna historja miała bezręka i beznoga pozostać i już byłem gotów całą winę złośliwemu czasowi przypisać, który wszystko trawi i zatraca, i który albo ją gdzieś w zakryciu trzyma, albo też wszczęt do tej pory pepsował. Wziąwszy zasię to pod rozwagę, że między księgami rycerza znaleziono dzieła, tak niedawno napisane, jak Medykamenty zazdrości, i Nimfy i pasterze z Henares, do tej myśli przyszedłem, że jego historja zbytnio stara być nie może, i że, gdyby nawet jej nie spisano, nie mogła przecież wywietrzeć z pamięci mieszkańcom jego wsi i okolicznych wiosek. Myśl ta dręczyła mnie srodze a ustawnie — taką bowiem pałałem żądzą dowiedzenia się czegoś o życiu i cudach sławnego Hiszpana, Don Kichota, luminarza manczańskiego rycerstwa.
On pierwszy wszak w gnuśnych czasach wieku naszego oddał się ćwiczeniu w rycerskiej zabawie. On pierwszy jął naprawiać krzywdy, nieść pomoc wdowom, bronić czci dziewic, które z biczykiem w ręku, w całej chwale swego prawiczeństwa, na paradnym rumaku siedząc, uganiały się bezpiecznie po górach i lasach.
A były drzewiej takie dziewice, co to ani jednej nocy pod dachem swojego domu nie przespały i przeżywszy na świecie osiemdziesiąt lat bez mała, kładły się w grób czyściuchne, jakby z łona matek dopiero co wyszły — chyba że je jakiś nędzny wiła, gbur, ważący się na wszystko, albo olbrzym, o straszliwej posturze, sprośnie a nikczemnie splugawił.
Mówię więc, że dętych racyj zacny nasz rycerz Don Kichot z Manczy, godzien jest wieikich i ustawnych chwalb, i że mnie także lekce sobie ważyć nie lza, jako że pracy i starania nie litowałem, chcąc odnaleść koniec tej przyjemnej historji, aczkolwiek i wiem, że gdyby niebo, przypadek i fortuna nie były mi przychylne, czytelnik pozbawionyby został dwóch godzin miłego spędzenia czasu i ukontentowania, które mieć może, gdy z uwagą tę księgę czytać będzie. Owóż i odnalazłem teksty takim sposobem.
Gdy pewnego dnia przechadzałem się po toledańskiej Alcana[83], podszedł do mnie pewien otrok, który niósł na sprzedaż handlarzowi materyj jedwabnych stare papierzyska i regestry. A jako że mam zwyczaj czytywać wszystko, co mi w rękę wpadnie, nawet świstki, walające się na ulicach, więc też, wiedziony moją przyrodzoną skłonnością, wziąłem jeden z regestrów i ujrzałem, że zapisany jest buxtabami arab. Chocia rozumiem się nieco na arabskiem piśmie, jednakoż tego tu pisma odczytać nie mogłem — oglądałem się przeto na wsze strony, czy nie ujrzę gdzie uczonego Maura[84], któryby mi wszystko przełożył. Nie była to sprawa trudna, gdyż tłumacza znalazłbym i wówczas, gdyby o jakiś zacniejszy i dobrze starożytniejszy[85] język chodziło. Wreszcie traf zdarzył mi jednego mędrka. Rzekłem mu, czego pragnę, i rękopism do ręki wetknąłem. Otworzył je na chybił trafił, przeczytał kilka wierszy i śmieciłem parsknął. Zapytałem, czemuby się śmiał?
— Z uwagi — odparł — którą na marginesie księgi uczyniono.
Poprosiłem, aby mi przetłumaczył, on zaś, śmiejąc się ciągle, rzekł:
— Napisano tutaj: Ta Dulcynea z Toboso, tyle razy w tej księdze wspominana, miała szczęśliwszą, rękę w soleniu wieprzaków, niż każda inna białogłowa z Manczy.
Gdy usłyszałem o Dulcynei z Toboso, stanąłem, jak wryty, gdyż odrazu przyszło mi na myśl, że papierzyska te muszą zawierać historję Don Kichota;
poprosiłem przeto pana Maura, aby mi choć sam początek przeczytał, co też on i uczynił, tłumacząc natychmiast z arabskiego na kastylijski.
Była to Historja Don Kichota z Manczy, spisana przez Cyt Hameta Benengeli[86], arabskiego dziejopisa.
Nielada chytrości trzeba było użyć, aby nie dać poznać po sobie wielkiej radości, jaką odczułem, gdy tytuł tej księgi o me uszy się obił. Wydarłem z łap otroka wszystkie te stare szpargały, przeznaczone dla handlarza jedwabiu i kupiłem je za pół reala. Gdyby był bardziej przenikliwy i poznał, jaką to żądzą pałam, byłby ani chybi podniósł cenę aż do sześciu reali. Nie mieszkając, odszedłem z Maurem w kierunku klasztoru i jąłem go molestować, aby mi na kastylijski język przełożył te wszystkie szpargały, dziejów Don Kichota dotyczące, nic od siebie nie dodając ani nie ujmując. Zapłacę mu według jego woli. Zadowolił się dwiema „arabas“ winogron i dwoma korcami żyta, przyrzekając, że przetłumaczy wiernie. Aby całą sprawę ułatwić i tak szczęśliwej zdobyczy z rąk nie wypuszczać, wziąłem Maura do swego domu, gdzie w ciągu miesiąca i dwóch tygodni całą księgę przełożył tak, jak ją tu słowo w słowo podaję? W pierwszym zaraz zeszycie był bardzo udatny wizerunek walki Don Kichota z Biskajczykiem, przedstawiający adwersarzy w tej samej postawie, w jakiej zostawiliśmy ich poprzednio — obydwaj z mieczami, wzniesionymi do góry, jeden zakryty tarczą, drugi poduszką. Muł Biskajczyka odmalowany był, jak żywy, a tak udatnie, że na strzał z kuszy można było poznać, iż jest to bydlę i najmu pochodzące. U stóp Biskajczyka widniał napis: „Don Sanozo de Azpeitia“, gdyż takie, ani chybi, musiało być jego miano, a pod kopytami Rossynanta drugi, który głosił: „Don Kichot“. Rossynant foremnie i ślicznie był przedstawiony: długi, o sztywnym karku, zbiedzony, chudy i o tak ostrokościstym grzbiecie, że wszystko to dowodziło jawnie, iż słusznie i sprawiedliwie Rossynantem nazwany został. Tuż obok niego stał Sanczo, trzymając swego osła za uzdeczkę. U stóp giermka można było przeczytać: „Sanczo Zancas“[87]. Zgodnie z konterfektem, Sanczo musiał mieć brzuch ogromny, wzrost niski i kości w udach bardzo grube. Stąd też poszło, że nadano mu przydomki: Sanczo i Zancas, które się nieraz w historji tej powtarzają. Było tam jeszcze kilka szczegółów, godnych uwagi, aliści one wcale ważne nie są, gdyż nic nie wnoszą do naszej historji, która nie może być złą, będąc prawdziwą.
Jeśli już jaki zarzut, co do jej prawdomówności zrobić można, to chyba ten jeno, że autor jej był Maurem. Maurowie zaś strasznie łgać lubią. Zważywszy przecie, że są wielkimi nieprzyjaciółmi naszej, nacji, spodziewać się trzeba, że historji tej składacz raczej ujmował, niż dodawał. Nie kwapił się zbytnio z swem piórem, gdy chodziło o pochwałę naszego rycerza, przeciwnie, jakby z umysłu ją przemilczał. Złe to jest postępowanie, i jeszcze gorsza intencja, gdyż dziejopise winni być wierni, dokładni, wszelkiej namiętności zbyci, tak, aby ani interes własny, obawa, rankor, ani jakakelwiek afektów skłonność nie mogła ich sprowadzić z toru prawdy, której matką jest historja, spółzawodniczka czasu, depozytarjuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłości[88]. Jestem pewien, że, jeśli o krotochwilność chodzi, nie pozostawia ta księga nic do życzenia; jeżeli zaś jej czego dobrego nie dostaje, stało się to raczej z winy tego psa niewiernego — autora, niż z winy przedmiotu.
Owóż część druga zaczyna się w tłumaczeniu na ten kształt:
Gdy dwaj dzielni i sierdzici przeciwnicy obnażyli szable i wznieśli je do góry, zdało się po ich groźnych minach, że wyzywają niebo, ziemię i piekło. Zażarty Biskajczyk pierwszy ciął okrutnie z taką furją i siłą, że gdyby mu się szabla w ręku nie zwinęła, jedno to cięcie wystarczyłoby, aby kres położyć srogiemu pojedynkowi i wszystkim przygodom naszego rycerza. Aliści przychylna fortuna, chcąc go zachować dla większych rzeczy, sprawiła, że miecz, spadł płazem na lewe ramię, taką tylko czyniąc mu krzywdę, że go z tego boku całkiem odsłonił, zrywając przyłbicę i odcinając połowę ucha. Przyłbica spadłą na ziemię z wielkim hukiem zaś Don Kichot pozostał na siodle.
Klnę się na honor, że nikt w tej godzinie nie byłby mocen opisać wściekłości, jaka odczuł nasz rycerz z Manczy, widząc się tak sposponowanym.
Wyprężył się w strzemionach i, ściskając szablisko oburącz, wymierzył cios tak okrutny w poduszkę i głowę Biskajczyka, iż ten poczuł, że cała góra zwaliła się na niego, i jął farbować krwią z nosa, ust i uszu. Zachwiał się na siodle i, ani chybi, runąłby na ziemię, jak długi, gdyby muła za kark nie chwycił. Nogi wypadły mu ze strzemion, a ramiona rozczepiły się szeroko. Muł, przerażony tym strasznym ciosem rzucił się kłusem na pole. Tam też rozwierzgawszy się nie ma żarty, zwalił wreszcie swego pana na ziemię.
Don Kichot przyglądał się swemu adwersarzowi z zimną krwią, ale obaczywszy go na ziemi, jednym susem zeskoczył z konia, podbiegł doń i przyciskając ostrze do jego gardła, zażądał, aby mu się poddał, gdyż w przeciwnym razie utnie mu głowę. Biskajczyk tak był zamroczony, że ani słowa odpowiedzieć nie mógł, i pewnieby Don Kichot całą swoją kolerę na nim wywarł, gdyby nie damy z kolaski, które, śledząc z wielką trwogą przebieg pojedynku, przybiegły teraz, aby go błagać ze wszystkich sił o wyrządzenie im tej łaski i darowanie życia luzakowi.
Rycerz nasz rzekł do nich z wielką powagą i wynosłością:
— Z wielką ochotą skłaniani się do waszej prośby, piękne panie, ale to za warunek kładę, aby rycerz ten przyrzekł mi, że pójdzie do Toboso i przedstawi się w mojem imieniu nieporównanej Dulcynei, aby nim według swego upodobania rozporządzać mogła.
Damy, nawpół żywe ze strachu, nie rozumiejąc nie, czego żąda, ani nie pytając, kto jest ta Dulcynea, przyrzekły, że giermek wypełni co do joty jego zlecenie.
Tymczasem Sanczo, poturbowany nieco przez mniszych pachołków, podniósł się z ziemi i z wielką uwagą jął się przyglądać walce, którą toczył jego pan, Don Kichot, prosząc Boga“ o wiktorję dla niego i o zdobycie w tej rozprawie jakiejś wyspy, wielkorządcą której, według obietnicy, by został. Ujrzawszy, że bój skończony, i że jego pan chce dosiąść Rossynanta, zbliżył się, aby mu podtrzymać strzemię; nim Don Kichot na siodło wskoczyć zdołał, padł przed nim na kolana i, całując po rękach, przemówił:
— Niech Wasza Dostojność raczy mi oddać wielkorządztwo wyspy, którą zdobył w tem okrutnem spotkaniu, gdyż choćby i największa wyspa to była, czuję się na siłach lepiej nad nią rządy sprawować, niż jakikolwiek inny gubernator wysp na świecie.
Don Kichot odparł:
— Zważ, braciszku Sanczo, że ta przygoda, jako i też i inne na jej kształt, nie są przygodami wyspiarskiemi, jeno trafunkami z dróg błędowia. Nie tylko się w nich nic nie wygrywa, ale i wychodzi z nich z naszczyrbionym łbem i bez jednego ucha. Miej jednak cierpliwość! Zdarzą się nam jeszcze takie okazje, że hnet będę cię mógł uczynić nie tylko gubernatorem ale i kimś znaczniejszym jeszcze.
Sanczo złożył mu dank z całego serca i, ucałowawszy rękę oraz kraj pancerza, pomógł mu dosiąść Rossynanta, sam zaś na osła się wgramolił i pojechał wślad za swym panem. Don Kichot nie rozmawiał już z damami z kolasy ani nie żegnał się z niemi, jeno pocwałował w stronę pobliskiego lasu.
Sanczo zdążał za swym panem, ile sił w ośle, ale Rossynant kłusował tak zapamiętale, że giermek zostawszy kawał w tyle, jął wołać na pana, aby się zatrzymał. Don Kichot ściągnął cugle Rossynantowi, osadził rumaka na miejscu i czekał, aż się maruder przybliży.
— Wydaje mi się, panie — rzekł zziajany Sanczo, — że nie byłoby od rzeczy schronić się nam do jakiegoś kościoła, gdyż tegoby jeszcze tylko brakowało, aby ów rycerz, tak kaducznie obity, dał o wszystkiem znać do Świętej Hermandady[89]. Wziętoby nas w dyby, a zanimbyśmy z więzienia wyszli, musielibyśmy ze siedem koszul przepocić[90]?
— Zamilcz — rzekł Don Kichot — azaż widziałeś, aby kiedykolwiek jakiś rycerz błędny za mord, który popełnił, miał przed sądem stawać?
— Nie znam się na mordach, gdyż nigdy w życiu nie dybałem na nikogo, ale wiem, że Święta Hermendada ma baczne oko na tych, co po gościńcach harcują, i przeto też w nic się mieszać nie chcę.
— Nie obawiaj się, przyjacielu Sanczo, gdyż wyrwałbym się nawet z łap Filistynów, nie tylko z rąk Świętej Hermandady! Ale powiedz mi, czyś widział kiedy waleczniejszego i bardziej całemu światu znanego rycerza? Czy czytałeś o tem w historjach, aby ktoś z większym animuszem nacierał, z większą wytrwałością razy znosił, udatniej je zadawał i z większym kunsztem o ziemię powalał, niż ja?
— Prawda to jest oczywistâ — odparł Sanczo — że nigdy żadnej historji nie czytałem, jako że czytać nie umiem, ale to przysiąc mogę, że bardziej mężnemu panu nigdy nie służyłem. Oby Bóg dał, aby te zuchwalstwa nie spełzły na niczem, i owoc jakiś przedni wydały. Teraz zaś proszę, was, panie, abyście się zezwolili opatrzyć, gdyż krew wam ciurkiem z togo-ucha płynie, ja zaś mam w sakwach szarpie i maść białą.
— Obeszłoby się łacno bez tego wszystkiego — rzekł Don Kichot, — gdybym był nie zapomniał przyrządzić sobie flaszeczki balsamu Fierabras, którego jedna kropelka wszystkie zabiegi koło ran i medykamenty[91] niepotrzebnemi czyni.
— Jakaż to flaszeczka i jaki balsam? — spytał Sanczo Pansa.
— Jest to balsam, którego sposób robienia na pamięć znam. Posiadając go, nie trzeba się śmierci lękać ani myśleć, że się z ran zginąć może. Gdy go przyrządzę i tobie do rąk oddam, ty zaś zobaczysz, że w jakiejś bitwie rozpłatali mnie na dwoje, tedy nic ci innego nie będzie wypadało zrobić, jak wziąć ostrożniuchno tę część mojej zewłoki cielesnej, która na ziemi leży i, nim krew stężeje, dopasować ją subtylnie a kształtownie do tej części ciała, która jeszcze na siodle siedzi. Później, dawszy mi dwa łyki tego balsamu, ujrzysz, że jestem zdrów i rzeźki, jak ryba.
— Jeśli tak jest — rzekł Sanczo — to już się i zrzeknę gubernatorstwa na obiecanej mi wyspie, prosząc jeno, abyście w nagrodę licznych a znacznych moich usług, wyjawili mi sekret, jak się ten kordjał wyśmienity przyrządza, gdyż jedną uncję będę mógł sprzedawać za dwa reale wszędzie, gdziekolwiek tylko się znajdę. Aż nadto mi to wystarczy na wygodne i spokojne życie. Ważną teraz jest jeno sprawą, ile sporządzenie takiego balsamu kosztuje?
— Za trzy reale można zrobić trzy kwarty — odparł Don Kichot.
— A, do kroćset! — ryknął Sanczo — czemu Wasza Dostojność jeszcze zwleka z nauczeniem mnie tego?
— Uspokój się, przyjacielu Sanczo, gdyż myślę ci jeszcze większy sekret wyjawić i większemi dobrodziejstwami obsypać, ale tymczasem opatrz mi ucho, gdyż mi kaducznie dolega.
Sanczo wydobył z sakiew szarpie i maść, lecz gdy Don Kichot ujrzał, że ma hełm strzaskany, zdało się, że go krew zaleje; położył dłoń na rękojeści szpady, wzniósł oczy do nieba i rzekł: „Przysięgam na Stwórcę wszystkich rzeczy i na czterech Świętych, o których w Ewangelii siła się pisze, że póki nie zemszczę się nad tym, który mi taką zniewagę wyrządził, będę wiódł taki żywot, jak ów wielki markiz mantuański. Slubował-ci on, że do czasu pomszczenia śmierci synowca swego, Balduina, nie zje nawet kromki chleba u stołu, ani nie legnie ze swą żonką, a takoż i tysiąc innych prywacyj znosić będzie, których choć nie pamiętam, ale przysięgą je teraz obejmuję.
Sanczo, wysłuchawszy tej przysięgi, rzekł:
— Zważcie, panie, że jeżeli rycerz ten wypełni, coście mu polecili i stanie przed panią Dulcyneą z Toboso, tedy z obowiązku swego będzie skwitowan, a nam nie lza będzie nastawać na niego, chyba, żeby jakąś nową niecnotę popełnił.
— Prawdę gadasz — odparł Don Kichot — odwołuję tedy moją przysięgę, co do zemsty nad nim, ale potwierdzam i gruntuję me słowa, że będę wiódł takie życie, póki nie zdobędę orężem na jakimś rycerzu hełmu tak zacnego, jak ten oto. I nie myśl Sanczo, że na wiatr ciskam moje słowa, gdyż piękne mam wzory do naśladowania. Podobnie miała się sprawa z hełmem Mambrina, który tak drogo Sacripanta kosztował.
— Dajże katu takie tam przysięgi, gdyż one na szwank zdrowie przywodzą i umysł jeno tumanią. Cóż poczniemy, Wielmożny Panie, jeśli nie prędko zjawi się nam jakiś człek uzbrojony, z hełmem na głowie? Czyż trzeba będzie dotrzymać przysięgi, mimo wszystkich niewczasów, spać, nie rozbierając się, nie spędzać nigdy nocy w ludzkich sadybach i ponosić tysiąc innych utrapień, o których mówi przysięga starego wiły markiza mantuańskiego? Zważcie, Panie, jeśli już tę przysięgę potwierdzić pragniecie, że po tych gościńcach nie jeżdżą wcale ludzie zbrojni, jeno mulnicy i woźnice, którzy nie tylko, że hełmów nie noszą ale, jako żywo, nigdy o nich w życiu nie słyszeli.
— Grubo się mylisz — odparł Don Kichot — gdyż i dwóch godzin na tych rozstajach nie będziemy, a ujrzymy więcej kup zbrojnych, niż było ich pod Albraqo, kiedy piękną Angelikę[92] oblegano.
— Niechaj już tak będzie i niech Bóg zezwoli, aby się to wszystko ku naszemu dobru zciągnęło. Chciałbym, abyśmy corychlej tę wyspę zdobyli, która mnie tyle zgryzot kosztuje, a później niechże i umieram z radości.
— Mówiłem ci już, przyjacielu Sanczo, abyś się tą wyspą zbytnio nie trapił, gdyż jeśli wyspy zabraknie, mam w zanadrzu królestwo Danji albo i Sebradisy[93]. Gładko ci z niemi pójdzie, tak jakbyś pierścień na paluch wsunął, a jeszcze bardziej rad będziesz, gdy stałym lądzie nogę postawisz. Ale ostawmy tę do chwili gdy stosowna pora nastanie, teraz zaś obacz, czy nie masz w sakwach czegoś do zjedzenia, abyśmy, pokrzepiwszy się nieco, ruszyli obejrzeć się za jakimś zamkiem, gdzieby na nocleg zatrzymać się było można i przyrządzić ów balsam, gdyż, dalipan, ucho paskudnie mi doskwiera.
— Mam tu trochę cebuli, ser i kilka kromek chleba — rzekł Sanczo — ale nie są to stosowne specjały dla tak zacnego rycerza, jak Wasza Miłość.
— Gadasz od rzeczy — odparł Don Kichot. — Trzeba ci wiedzieć, że wielki to honor dla błędnych rycerzy choćby i przez miesiąc ni-kęska strawy do gęby nie brać, albo też jeść, cokolwiek im do rąk wpadnie. Gdybyś czytał tyle historyj, ile ja czytałem, byłbyś nawszem zgodny ze mną. Zaręczam, że jeszcze nigdy w historjach tego nie spotkałem, aby rycerze błędni mieli jeść umyślnie; zawsze jedzą tylko trafunkiem lub też kiedy się znajdują na wspaniałych ucztach, wydanych na ich cześć przez książąt i królów. Resztę dni spędzają, karmiąc się jeno myślami swojemi. A że nie podobna wierzyć, aby się bez posiłku i bez innych potrzeb życiowych obejść mogli, będąc ludźmi z krwi i ciała, jako i my, tedy suponować należy, że, ostawszy w kniejach i ostępach bez kucharzy, musieli się kontentować potrawami prostemi, podobnemi do tych, które ty mi teraz podajesz. Tak więc nie smuć się z tego, z czego ja się cieszę, i nie chciej świata poprawiać ani rycerstwa błędnego z naznaczonego mu kresu wyprowadzać.
— Wybaczcie mi, Panie — odparł Sanczo, — gdyż i nie umiejąc czytać i pisać, reguł profesji rycerskiej poznać nie mogłem, ale odtąd będę już sakwy zawsze napychał suchą strawą, przeznaczoną dla Was, jako dla rycerza, dla siebie zaś, ponieważ rycerzem nie jestem, będę ładował drób i wszystkie inne pożywniejsze substancje.
— Nie mówię ja — rzekł Don Kichot — aby było obowiązkiem rycerzy błędnych samą tylko grubą strawą się karmić, choć jest to ich pospolite piożywka, do której przypadają jeszcze różne zioła, znajdowane na polach. Doskonale oni znali się na nich, tak jak i ja znam się naschwał.
— Ważna to bardzo jest umiejętność znać się na roślinach — odparł Sanczo — gdyż tak mi się coś zdaje, że przyjdzie dzień, gdy znajomości tej bardzo będziemy potrzebowali.
Pasterze przyjęli Don Kichota z otwartemi ramionami; Sanczo, pomieściwszy Rossynanta i osła, jak tylko mógł najlepiej, pobiegł w tę stronę, skąd go dochodziła woń koziny, pieczonej w kociołku nad ogniem. Chciał się upewnić, czy mięsiwo już tak dalece upieczone jest, aby z kociołka prosto do brzucha pójść mogło; musiał jednak powstrzymać swoje rozesłała na ziemi skóry baranie i, tak ów swój wiejski stół szybko narychtowawszy, zaczęło jeść z oznakami głębokiego ukontentowania.
Sześciu pasterzy, zamieszkujących szałas, ległe na ziemi wokół skór, zapraszając bez zbytnich ceremonij Don Kichota, aby siadł na wywróconym korycie. Don Kichot spoczął, Sanczo zaś stanął tuż za nim, aby mu usługiwać i podawać mu napój z rogowego kubka.
Jego pan, spojrzawszy nań, rzekł: — Pragnąc, abyś się przekonał, przyjacielu Sanczo, ile dobrego zasady błędnego rycerza w sobie zawierają, i jak ludzie, profesję tę sprawujący, winni być n -świście estymowani, pozwalam ci, abyś zasiadł tutaj obok mnie, w towarzystwie tych poczciwców i aby, aczkolwiek twoim panem jestem, nie było między nami nijakiej różnicy: będziesz jadł z tej samej misy i pił z tej samej czary, co ja. Rycerstwo błędne podobne jest do miłości, która wszystkie stany równa.
— Wielki dank Panu składam — odparł Sanczo — ale chciałem rzec, że gdy mam już coś do jedzenia, tedy mogę jeść równie dobrze, stojąc na nogach i będąc sam, jak gdybym po prawicy cysarza zasiadał. Prawdę rzekłszy, bardziej mi smakuje kromka razowca z cebulą, zjedzona w kącie bez zbytnich ceregieli i przymusów, niż najpyszniejsze koguty indyjskie u stołu, za którym siedząc, musiałbym żuć bardzo powoli, pić mało, co chwila gębę obcierać, nie kichać, nie chrząkać i innych rzeczy, kiedy mi przyjdzie ochota, nie czynić; chocia łatwie folgować wszystkim potrzebom mogę, gdy jestem sam i swobodny. Raczcie tedy te zaszczyty i łaski, jakiemi mnie obdarza«c, jako człeka na urząd rycerski wysadzonego, zamienić na rzeczy, które mi więcej profitu przyniosą, tamtych zaś, już otrzymanych, zrzekam się. od dziś aż do końca świata.
Pasterze, nie rozumiejąc nic z tego rycerskiego szwargotu, jedli w milczeniu i patrzyli z pod oka na swych gości, którzy z wielkim apetytem pożerali kawały mięsa tak duże, jak pięści?
Gdy już mięsne danie zjedzone zostało, pasterze położyli na skórach baranich na wety kupę suchych żołędzi, zoiędzi i pomieszali je z serem tak twardym, jak kamień. Róg tymczasem nie odpoczywał, krążąc dokoła, raz pełny, raz znów pusty, tak, iż zdało się, że jedne z dwóch skór koźlich, winem napełnionych, wkrótce opróżniony zostanie.
Don Kichot, dobrze swój brzuch naładowawszy, wziął w garść pełno żołędzi i, przyglądając im się pilnie, zaczął mówić w te słowa[94]:
— Szczęśliwy opoko i wieku szczęśliwy, którymi starcy miano złotego nadali, nie dla tej racji, aby złoto (które w naszym wieku tak znaczną cieszy się estymą) można było zdobywać bez trudu, lecz przeto, że ci, którzy wówczas żyli, nie znali, co znaczą słowa: moje i twoje. W tych świętych czasach wszystkie dobra wspólne były i człekowi, troszczącemu się o środki do życia, dość było rękę wyciągnąć ku rozłożystym gałęziom, które dobrotliwie zapraszały, aby zrywać z nich słodkie i soczyste owoce. Jasne strumyczki i rzeki rwące dostarczały wielkiej obfitości wonnych i przeźroczych wód. W szczelinach skał i dziuplach drzew pracowite a zabiegliwe pszczółki zakładały swoje rzeczypospolite, ofiarując każdemu piękne zbiory swego słodkiego trudu. Drzewa korkowe zrzucały uprzejmie na ziemię kawałki lekkiej i szerokiej kory, którą zaczęto pokrywać domy, stojące na palach. Schrony te zabezpieczać miały jeno od niebios niełaskawości. Wszystko, ach wszystko tchnęło wówczas spokojem, przyjaźnią i zgodą. Jeszcze ciężki lemiesz pługa nie śmiał krajać świętych wnętrzności matki naszej, ziemi, która bez nijakiego przymusu ze swego bujnego i szerokiego łona wywodziła płody, służące do utrzymania, i nakarmienia; dzieci, co, ją wówczas posiadały tylko dla siebie. W on czas niewinne i piękne pastereczki biegały po dolinkach i górach, mając włosy we wstęgi splecione i tyle tylko ciała kryjąc odzieniem, ile tego przyzwoitość i statek wymagał. Ozdoby ich inne były, niż samów dzisiejszych stroje, które piękne i wspaniałe się wydają, przez one tyryjskie purpury a jedwabie strzępione i na tysiąc kształtów układane. W liściach łopianu i bluszczu girlandach równie wspaniale i pięknie wyglądały, jak nasze dzisiejsze kortezanki, hołdujące wymyślnym i dziwacznym wynalazkom, które próżniactwo na myśl przywodzi. Tkliwe duszy uczucia prosto a szczerze się wyrażały, w tej formie, w jakiej na świat przyszły, nie szukając w zmyślonych słówkach ozdoby dla siebie. Oszustwo, złość i obłuda nie bruździły niewinności i prawdzie. Sprawiedliwość nie wyszłe ze swej kluby, nie wiedły jej na szwank fortele i sztuczki, ku prywatnym profitom i względom nakłonione, które dziś tak ja prześladują, I w tak niskiej cenie ją mają.
Młode niewinne dziewczątka biegały, jak już rzekłem, wszędzie same, będąc paniami swej woli i nie lękając się, aby czyjaś rozkiełznana swoboda, albo laścivia miała uszczerbek ich dziewictwu zadać.
Nikt na nie nie dybał, a ich zgubą jeno wówczas się rodziła, gdy własnym chuciom folgować chciały... Teraz zaś w tych czasach zepsutych ani jedna bezpieczną być nie może, choćby ją zamknięto do labiryntu, jak ów labirynt Krety, gdyż przez szpary i szczeliny, z powietrza prosto, śpiesząc się skwapliwie, wciska się zaraza rozpasty i srogą rzeź sprawia nad ich panieństwem i przystojnością. A gdy zdrożności i szkaradzieństwa wciąż na siłach wzrastały, ustanowiono z biegiem czasu zakon rycerstwa błędnego, aby bronić czci dziewic, nieść pomoc wdowom, ochraniać sieroty i nieszczęśliwych. Trzeba wam wiedzieć, bracia możni pasterze, że ja do tego zakonu należę. Dziękuję wam, żeście mi i memu giermkowi tak serdeczną gościnę zgotowali, choć bowiem z prawa przyrodzonego to wynika, że każdy człek winien mieć rycerzy błędnych w należytej czci i zachowaniu — wy, o tej powinności wcale nie wiedząc, przyjęliście mnie jednak otwartem sercem. Słuszną więc jest rzeczą, że z najlepszą wolą, na jaką mnie tylko stać, faworom moim za uprzejmość waszą zapłacę.
Nasz rycerz wypowiedział tę orację jednym tchem, patrząc na żołędzie, które mu podano, a które mu na pamięć wiek złoty przywiodły. Niezbyt potrzebną tę przemowę, dając folgę swojej fantazji, obrócił do pasterzy, którzy, nie pisnąwszy ani słówka, słuchali z rozdziawionemi gębami. Sanczo także się nie odezwał, jeno gryzł żołędzie i co raz zaglądał do zawieszonego na gałęzi bukłaka, w którym się wino chłodziło.
Don Kichot mówił i mówił przez cały ciąg wieczerzy, przy końcu której jeden z pasterzy rzekł:
— Abyście, Panie rycerzu, naprawdę rzec mogli, że przyjęliśmy Was tak godnie, jak to tylko w naszej mocy leżało, chcemy Wam teraz sprawić ukontentowanie i rozweselić trochę; Jeden z towarzyszy, który tutaj wkrótce przybędzie, uraczy Was swoim śpiewem. Jest to młody pasterz, bardzo uczony i bardzo zakochany; umie on czytać i pisać, a na skrzypcach tak pięknie gra, że prawdziwa rozkosz go słuchać.
Wkrótce nadszedł grajek, młody chłopak, około dwudziestu lat liczący, a na gębie bardzo wdzięczny. Towarzysze zapytali go, czy już wieczerzał; gdy odpowiedział, że tak, ów pasterz, który rozmawiał przed chwilą z Don Kichotem, rzekł:
— A więc teraz, mój Antosiu, musisz nam sprawić uciechę i zaśpiewać trochę, aby nasz pan gość wiedział, że w górach i lasach także i muzyce się hołduje. Opowiadaliśmy mu o twoich zaletach i obiecaliśmy, że sam je mu na jaśnię podasz, aby nas snadnie za łgarzy nie wziął. Proszę cię usilnie, abyś zaśpiewał nam romanco twej miłości, ułożony przez twego wuja — księdza, ów romans, co to we wsi powszechny aplauz zyskał.
— Zaśpiewem chętnie — odparł młody pastuszek i, nie dając się zbytnio prosić, usiadł na pniu dębowem, naciągając strunę i po chwili z wielkim wdzikiem zanucił:
Ja wiem, Olallo, że mnie ubóstwiasz,
Chociaż mi o tem nie powiedziałaś,
Nie powiedziałaś nawet oczyma,
Niememi usty miłości twej.[95]
Wiem, że nie zbywa ci na mądrości,
Wiem także o tem, że kochasz mnie.
Miłość, co żar swój wyrazić zdolna,
Nigdy nieszczęsną nie jest miłością.
I chociaż nieraz, moja Olallo,
Jawnie dawałaś mi do poznania,
Że dusza twoja, jak bronz, jest twarda,
A twoje białe łono, jak skała,
To jednak mimo twojej odmowy,
Którą dziewczęca skromność dyktuje,
Nieraz nadzieja mi odsłaniała
Rąbek swej szaty, zielonej wiecznie.
Na moje wargi cisną się słowa
Wiary, co jeszcze nie przywołana,
Zginąć nie mogła, choć też nie może
Kwitnąć, gdy brak jej zachęty słowa.
Jeśli miłości prawa są dworne,
To z twej miłości wnosić wypada,
Że me pragnienia dojdą do kresu,
W myśli oddawna upragnionego.
Jeśli usługi, starania tkliwe
Mogą zjednywać serca łaskawość —
Każda z tych usług, które oddałem,
Musiała zwiększyć nadzieję moją!
Gdybyś patrzyła z większą uwagą,
Nieraz, Olallo, jużbyś spostrzegła,
Że w poniedziałek chodzę ubrany
W najlepsze swoje szaty niedzielne.
Ponieważ miłość i strój ozdobny
Zwykłe są kroczyć tą samą drogą,
Więc też pragnąłem, by w twoich oczach
Pięknym i dwornym wydać się wielce.
Dla ciebie, miła, rzuciłem taniec,
Wzgardziłem śpiewem przy lutni drżącej,
Którą słyszałaś o późnej porze,
Lub wśród rannego kogutów piania.
Nie będę liczył hołdów i pochwał,
Piękności twojej składanych w darze,
Które, choć samą prawdę mówiły,
Srogi gniew dziewcząt ściągnęły na mnie.
Raz mi Teresa Bezzacol rzekła,
Będąc przytomna, gdym sławił cię,
„Ten sobie myśli, że czci anioła,
A jeno brzydką małpę uwielbia.
Ślicznie dziękuję Za takie fiołki,
Fałszywe kosy i róż na twarzy,
Za wszystkie sztuczki wrzkomej piękności,
Co samą miłość oszukać mogą“.
Zadałem kłamstwo oszczerczym słowom,
Wówczas jej gaszek wstawił się za nią,
Wyzwał mnie... później wiesz, co się stało,
Com ja uczynił i co on uczynił.
Miłość w mem sercu nie jest oszustwem,
Nie chcę twej cnoty wieść na osławę,
Ani cię moją czynić kochanką —
Zamysły moje są bardziej prawe.
Kościół ma świętych więzów ogniwa,
Więzów tak gładkich, jak nić jedwabiu;
Pod słodkie jarzmo poddaj swą głowę,
Ujrzysz, że chętnie ja poddam swoją.
Jeśli nie zechcesz — przysięgam tobie
Na Najświętszego ze wszystkich Świętych, —
Że chyba poto z tych odbiegę,
By włożyć na się suknię zakonną.
Gdy pastuszek skończył, Don Kichot poprosił go, aby jeszcze coś zaśpiewał, ale Sanczo, który miał większą ochotę spać, niż piosenek słuchać, sprzeciwił się temu, mówiąc do swego pana:
— Czas byłby już najwyższy, gdzieś się na nocleg przytulić i stosowne miejsce sobie upatrzyć, gdyż ci ludzie, cały dzień ciężko pracujący, nie mogą przecie nocy na śpiewie trawić.
— Rozumiem cię, mój Sanczo, — odparł Don Kichot. — Tak tęgo łykałeś sobie z bukłaka, że teraz bardziej snu, niż muzyki ci potrzeba.
— Chwała Bogu, proszę pana, wszyscyśmy łykali i nikt się nie wzdragał — rzekł Sanczo.
— Nie będę w tem z tobą sporu trzymał — odparł Don Kichot. — A teraz legnij sobie, gdzie chcesz, ja zaś czuwać będę, gdyż ludziom takim, jak ja, czuwanie bardziej, niż sen przystoi. Ale wprzód mi ucho opatrz, gdyż, dailipan, więcej mi dokucza, niż myślałem.
W tym czasie przybył chłopak, który przynosił pasterzom żywność ze wsi, i spytał:
— Czy wiecie, bracia, co się we wsi stało?
— A skądże mamy wiedzieć? — odparł któryś.
— Dzisiejszego ranka wyzionął ducha ów sławetny student — pasterz, Chryzostom. Chodzą gadki, że umarł z nieszczęśliwej miłości do tej przeklętej dziewczyny, Marceli, córki bogacza Wilhelma, która w przebraniu pasterki po tych okolicach się włóczy.
— Z miłości do Marceli rzekłeś? — zapytał jeden z pasterzy.
— Tak — odparł chłopak. — I wystawcie sobie, że Chryzostom zalecił w swym testamencie, aby go pochowano, niby Maura, na polu, u stóp skały, gdzie źródło bije. Według tego, co mówią, miał tam ujrzeć Marcelę poraz pierwszy. Nakazał także przy śmierci wiele innych rzeczy, ale starcy ze wsi powiadają, że ich wypełniać nie trza, podobne są bowiem do pogańskich, obyczajów. i siła niecnotliwości się w nich kryje. Jednakoż student Ambroży, wielki przyjaciel Chryzostoma, który wraz z nim ubiór pasterza przybrał, twierdzi, że woli nieboszczyka nie lza stawać na wstręcie i że wszystkie postanowienia, co do joty, wypełnić należy. Cała wieś tylko o tem gada, ale zdaje się, że Ambroży i inni przyjaciele zmarłego wkońcu na swojem postawią i pochowają Chryzystoma z wielką okazałością w tem miejscu, o którem rzekłem. Mniemam, że nie od rzeczy byłoby tę ceremonję zobaczyć. Ja przynajmniej pójść tam nie omieszkam, zwłaszcza, że jutro do wsi wracać nie potrzebuję.
— Wszyscy pójdziemy — zawołali pasterze chórem — i będziemy ciągnęli losy, który ma tutaj pozostać, aby kóz pilnować.
— Dobrze mówisz, Piotrze — rzekł jeden z pasterzy — a nie potrzeba i losów ciągnąć, gdyż ja pozostanę. Nie sądźcie jednak, abym się wam przysłużyć chciał albo i ciekaw nie był — przed kilku dniami drzazga mi w nogę weszła, tak, iż chodzić nie mogę.
— Tak, czy owak podziękować ci wypada — odparł Piotr.
Don Kichot poprosił pasterza, aby opowiedział mu, kim był ów nieboszczyk i jego pasterka.
Pasterz Piotr rzekł, że nieboszczyk był bogatym hidalgiem, wywodzącym się z pewnej miejscowości w tych górach. Studjował kilka lat na uniwersytecie w Salamance i wrócił do swej wsi rodzinnej, jako człek mądry i w różnych sciencjach zawołany. Gadano, że znał się naschwał na gwiazdach i wiedział, co słońce i księżyc na niebie czynią, umiał bowiem bardzo prawdziwe eklizy[96] słońca i księżyca przepowiedzieć.
— Gdy te dwa wielkie światła mierzchną, nazywa się to eklipsą, a nie eklizą, mój przyjacielu — zauważył Don Kichot.
Piotr, nie zwracając uwagi na te subtylności, ciągnął dalej;
— Odgadywał także, czy rok będzie nieurodzajny, czy rodzajny.
— Chcieliście pewnie powiedzieć, urodzajny, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot.
— Rodzajny, czy urodzajny — odparł Piotr — to już i bez różnicy. Jego ojciec i przyjaciele, którzy wierzyli w każde jego słóweczko, słuchając jego rad, do wielkich majętności doszli. „Siejcie w tym roku owies, a nie pszenicę — mówił — innym razem znów: „siejcie groch, a nie jęczmień“. „Rok, który nadchodzi, da wam wielką obfitość oliwy, zaś przez trzy roki następne ani kropli jej nie będzie“.
— Ta sciencja nazywa się astrologją — wtrącił Don Kichot.
— Nie wiem, jak się one nazywa — odparł Piotr — to jeno mi wiadomo, że umiał wszystko, a i więcej może jeszcze.
W kilka miesięcy po powrocie z Salamanki zrzucił długą suknię, którą, jako student, nosił i ukazał się wszystkim, jako pasterz, w koszulce, w skórach i z laską pasterską w dłoni. W tym samym czasie przebrał się też za pasterza jego towarzysz ze szkolnej ławy, Ambroży. Zapomniałem Wam rzec, że nieboszczyk Chryzostom miał osobne talenta w składaniu piosenek na Boże Narodzenie i autos[97], które w dniu Bożego Ciała chłopcy z naszej wioski bardzo zdatnie przedstawiali. Każdy mówił, że te piosenki są wyśmienite.
Wieśniacy, ujrzawszy, że ci dwaj studenci tak nagle w pasterzy się przedzierzgnęli, ździwili się bardzo i jęli w głowę zachodzić, jąkaby była przyczyna, która ich k’temu przywiodła.
W tym czasie umarł ojciec Chryzostoma i nasz pasterz stał się panem wielkiego majątku, tak we włościach, jak i w gotowiźnie, wielkiej ilości różnych trzód, a takoż ogromnej kupy grosza. Prawdę rzekłszy, Chryzostom zasłużył sobie na to, gdyż był człekiem bardzo litościwym, przyjacielem ludzi szlachetnych, zacnym towarzyszem; twarz miał do tego, jak anioł. Później wyszło na jaw, że Chryzostom przybrał strój pasterski jeno dlatego, aby pójść w góry i lasy za pasterką Marcelą, w której na umór się zadurzył.
Teraz zaś chcę wam powiedzieć, Panie rycerzu, kto jest ta młódka, gdyż może być, a raczej napewno nie słyszeliście w życiu nigdy o czemś podobnem, i nie usłyszycie, choćbyście dłużej na świecie żyli, niż sarna[98].
— Mówcie „Sara“ — odparł Don Kichot, który ścierpieć już nie mógł ustawicznego słów przekręcania.
— Dość czsu żyła już sama — odparł Piotr — a jeśli, panie, za każde słóweczko strofować mnie będziecie, tedy i przez rok swej opowieści nie skończę.
— Wybacz mi, przyjacielu — rzekł Don Kichot — gdyż rzekłem to jeno z powodu tej wielkiej różnicy, jaka między sarną a Sarą zachodzi. Teraz zaś prostym szermem do końca zmierzaj, gdyś i to racja, że sarna zawsze dłuższy żywot mieć będzie, niż Sara. Już ci i replikować nie będę.
— Wspomniałem Wam, panie, że we wsi naszej był rolnik jeszcze bogatszy, niż ojciec Chryzotstoma, a który zwał się Wilhelm. Żona umarła mu, wydając na świat córeczkę. A była to tak zacna białogłowa, że drugiej takiej w całej okolicy nie znaleść: zawołana gospodyni i wielka opiekunka biedaków. Patrząc na nią, rzekłbyś, że z jednej strony urodziwemu jej obliczu przydaje blasku słońce, z drugiej zaś księżyc[99]. Mniemam, że dusza jej cieszy się teraz chwałą boską, w niebiosach. Z żalu po stracie tak dobrej żony zmarł takze Wilhelm, zostawiając córkę, Marcelę, małą dziedziczkę dóbr niezmierzonych, pod poruczeństwem jej wuja — księdza, dobroczyńcy wsi naszej.
Młoda dziewczyna rosła, co dnia cudniejsza, tak iż uroda jej przypominała urodę matki, która nawszem uposażona w nią była. Powszechnie mniemano, że piękność Marceli piękność nieboszczki zaćmi, i tak się też stało. Gdy do czternastego, czy do piętnastego roku życia doszła, człek, który ją ujrzał, błogosławił Boga, że tak wdzięczną istotę stworzył — zaś siła mężczyzn całkiem dla niej głowę straciło. Wuj pod surowym chował ją dozorem i strzegł pilnie, niby źrenicy oka, mimo to sława jej piękności rozeszła się szoreko po świecie. Mnóstwo zalotników, tak z naszej wioski, jako i ze wsi okolicznych, młodzianów z najlepszych rodzin i urodziwych bardzo, powodując się bądź to miłością do niej, bądź też względami na jej bogactwa, ubiegało się o jej rękę, prosząc, błagając i molestując wuja, aby im ją za żonkę dał. Aliści on, człek poczciwy wielce, chociaż widział ją już do zamężcia być zdolną i choć radby był jaknajprędzej ją w stadło oddać, przecież bez jej woli a zezwolenia uczynić tego nie chciał. Nie, lza też sądzić aby, ociągając się z wydaniem jej za mąż, miał na widoku jakieś profity i interesy, płynące z dozoru nad mieniem synowicy. Tę sprawiedliwość oddawano księdzu naszych we wsi zgromadzeniach. Chciałbym, abyście dowiedzieli się, Panie rycerzu, że po wsiach o wszystkiem się gada i wszystko rozważa. I bądźcie, Panie, upewniony, tak jak i ja upewniony jestem, że jeśli parafjanie dobrze o księdzu mówią, tedy ten ksiądz musi być już człekiem bardzo zacnym.
— To prawda — odparł Don Kichot — ale opowiadajcie dalej, gdyż gadka jest bardzo piękna, a wy, Piotrze, wcale kształtownie rzecz swoją prowadzić umiecie.
— Owóż tedy, wuj-pleban przełożył Marceli, jakie przymioty posiada każdy z zalotników, prosząc ją, aby wybrał kogoś wedle swej woli gustu; ale młódka odparła, że jeszcze do zamężcia się nie kwapi, gdyż młodą bardzo będąc, czuje, że nie mogłaby jarzmu małżeńskiemu podołać. Wykręty te, na pierwszem pojrzeniu, bardzo słusznemi racjami być się wydały i wuj przestał ją nagabywać, czekając aż w lata pójdzie i nieprzymuszona męża sobie wybierze; twierdził bowiem słusznie, że rodzice w tej mierze, woli swych dzieciątek gwałcić nie powinni. Lecz oto pewnego dnia, niespodzianie dla wszystkich, piękna i dumna Marcela pasterką się stała. Wuj i wszyscy mieszkańcy wsi daremnie od tego zamiaru odwieść ją się starali. Poszła w pole wraz z innemi miodkami, aby trzody swej dozorować.
Gdy ukazała się tedy na świecie w całym blasku swej urody, zaraz mnóstwo bogatych młodzieńców, tak szlachciców, jak i kmieci, włożyło te same, co Chryzostom szaty ruszyło w miłosne do niej zaloty. Jednym z tej rzeszy był nasz nieboszczyk, o którym mówiono, że nietylko kochał, ale i ubóstwiał. Niechajże jednak nikt nie sądzi, że Marcela, obrawszy sobie tak swobodny a nieprzymuszony tryb życia, miała choćby o włos mniejsze baczenie dawać na przystojność swoją panieńską — przeciwnie, nad czcią swą i godnością tak surową i pilną straż sprawiała, że żaden z tych, którzy się o ubiegali, nie mógł się pochwalić, aby mu dała jakąś poznakę, że jego pragnienia do lubego kresu dojść kiedyś mogą. Nie stroniła od pasterzy, towarzystwem ich nie gardziła, owszem przestawała z nimi po przyjacielsku, aliści, gdy ktoś się jeno zdradził ze swą miłosną intencją, z zacnym i prawym zamiarem pojęcia jej w stadło małżeńskie, zaraz go odrzucała, niby kamień z procy. Tak tedy, przez owo swoje dziwne przyrodzenie, więcej ta młódka szkody w naszych stronach wyrządziła, niż morowa zaraza. Jej wdzięk i uroda sprawiały, że wszystkie serca mężczyńskie lgnęły do niej, lecz znów wzgarda jej i chłód do czarnej toni serca to przywodziła.
Nie ostawało im nic innego, jak zwać ją w głos okrutnicą i niewdzięczną i szereg innych nazw nadawać, na które zasłużyła. Gdybyście pobyli tu, Panie rycerzu, przez czas pewien, usłyszelibyście, że góry i doliny rozbrzmiewają żalami i lamentami skargami wzgardzonych miłośników.
W pewnem miejscu, niedaleko stąd, wznosi się ze trzydzieści buków; ani jednego tam nie znajdziesz, na którymby nie było wyrżniętego imienia Marceli. Nad imieniem znajduję się czasem korona. Nieborak kochanek chciał dać do poznania, że Marcela godna jest korony całej piękności ziemskiej.
Tutaj wzdycha jeden pasterz, tam się drugi użala, stąd płyną pieśni miłosne, stamtąd znów żałobne rozpaczne skargi. Są i tacy, co całą noc spędzają, siedząc pod dębem albo u stóp skały, i, tak w zamysłach swoich ponurzeni, nie zamykają ani na chwilę ócz zapłakanych, aż do chwili, gdy słońce na widnokręgu się ukaże. Drudzy, nie dając odpoczynku wzdychaniom, w najgorętsze tata południe leżą rozciągnieni na rozpalonym piasku i posyłają swe skargi do litosnego nieba. Ale ani o tych, ani o tamtych nie dba wcale piękna Marcela i wszystkich równą wzgardą karmi. My, co ją znamy, czekamy tylko, kiedy nadejdzie kres jej nieznośnej pychy i kto będzie tym szczęśliwcem, co Marcelę ugłaska i w przewybornych smakach jej niebiańskiej urody gustować zacznie. Wszystko, com powiedział, jest prawdą i niema żadnej wątpliwości, że o nasz pasterz słuszną podał przyczynę śmierci Chryzystoma.
— Radzę Wam, Panie rycerzu, abyście udali się jutro na jego pogrzeb. Będzie tam na co patrzeć, gdyż nieboszczyk siła miał przyjaciół. Miejsce, gdzie kazał się pochować, jest niedaleko stąd, nie będzie i mili.
— Pójdę niezawodnie — odparł Don Kichot. — Wam zaś dziękuję za opowieść, która mi tyle prawdziwego ukontentowania sprawiła.
— O! — rzekł pasterz — nie wiem i połowy różnych przygód, które się kochankom Marceli wydarzyły, ale bardzo być może, że jutro spotkamy na drodze jakiegoś pasterza, który Wam reszty dopowie. A teraz, Panie rycerzu, dobrzeby było, abyście pomyśleli o spoczynku gdzieś pod dachem, gdyż chłód nocny mógłby Waszej ranie zaszkodzić, chociaż i to prawda, że teraz, gdym ją opatrzył, niema się czego obawiać.
Zaledwie jutrzenka wychyliła się na świat z Wschodu, gdy pięciu pasterzy podniosło się, aby obudzić Don Kichota i zapytać go, czy jeszcze trwa w zamiarach udania się na uroczysty pogrzeb Chryzystoma, gdyż w tym wypadku gotowi byliby mu towarzyszyć. Don Kichotowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, zerwał się na równo nogi i rozkazał Sanczy, aby, nie mieszkając, konia kulbaczył. Sanczo prędko się zwinął i wkrótce wszyscy w drogę ruszyli.
Nie minęli jeszcze i ćwierci mili, gdy na ścieżce polnej, w bok od gościńca wiodącej, ujrzeli sześciu pasterzy, ubranych w czarne skóry, z cyprysowemi i laurowemi wieńcami na głowach. Każdy z nich niósł w ręku wiechę ostrokrzewu. Za nimi jechało na koniach dwóch szlachciców, dobrze do podróży opatrzonych, dalej zaś szło trzech hajduków. Zbliżywszy się do naszych pasterzy, Don Kichota i Sanczy, pozdrowili ich dwornie i jęli pytać o cel podróży; a skoro dowiedzieli się, że na pogrzeb dążą, przyłączyli się do poczetu. Jeden z szlachciców, siedzący na koniu, rzekł do swego towarzysza:
— Wydaje mi się, Mości Vivaldo, że nie będziemy żałowali czasu, poświęconego na oglądanie tej uroczystej ceremonji. Wedle tego, co mówią ci pasterze o zmarłym Chryzystomie i jego morderczyni kochance, pogrzeb ten nawszem okazale wypaść musi.
— O, i ja pewien jestem — odparł Vivaldo — i nie krzywduję sobie, że jeden dzień stracę, gdyż, aby te ceremonję obaczyć, i cztery dni z chęciąbym poświęcił.
Don Kichot zapytał ich, co słyszeli o Marceli i Chryzystomie. Szlachcic odpowiedział, że dzisiejszego ranka spotkali tych pasterzy, a widząc ich w żałobnych strojach, zapytali, jakaby była tego przyczyna? Wówczas jeden z pasterzy opowiedział historję o urodziwej pasterce, zwanej Marcelą, o afektach, wiele młodzieńczyków do niej żywiło, i o śmierci Chryzystoma, na którego pogrzeb teraz dążą. Szlachcic zatem powtórzył jota w jotę to, co pasterz Piotr opowiedział, później zaś, skręcając dyskurs, zapytał, dlaczego to Don Kichot, tak srodze uzbrojony, jeździ po spokojniuchnym kraju. Na co nasz rycerz taki respons dał:
— Stan mój i rycerskiego rzemiosła ćwiczenie wcale nie zwala, abym miał być uzbrojony inaczej, niż jestem: Wymyślne przysmaki, huczne biesiady i gsnuśne wczasy dla zniewieściałych dworaków stworzone zostały, ale trudy, znoje, hazardy i szermowanie orężem — to udział tych, których świat błędnymi rycerzami zowie. Wśród nich ja, niegodny, niezbyt poczesne miejsce zajmuję.
Zaledwie słowa te szlachcice usłyszeli, już i upewnieni byli, że z szaleńcem do czynienia mają. Vivaldo, chcąc się przekonać, jaki to jest obłędu gatunek, poprosił, aby mu wyjaśnił, co to są błędni rycerze.
— Widzę, Mości Panowie — rzekł Don Kichot — że nie czytaliście angielskich annałów i kronik, mówiących o sławnych poczynaniach króla Artura. Ze starej tradycji, całemu królestwu angielskiemu wspólnej, wiemy, że król wciąż jeszcze żywię i że jeno sztuczką czarnoksięską w kruka przemieniony został. Kiedy pewien czas upłynie, wróci on na swój stolec królewski, swoje sceptrum i państwo odzyszcze. Dla tej to racji żaden Angielczyk nigdy kruka zabić się nie poważy. Owóż za czasów tego króla sławny zakon Rycerzy Okrągłego Stołu ustanowiony został, a po szerokim świecie poszła fama miłości pana Lancelota z Jeziora do królowej Ginevry. Orędowniczką zaś i powiernicą tych afektów była wielce czcigodna dama Quintaniona — o przedmiocie tym mówi sławna romanca, po całej ziemi kastylijskiej śpiewana[100]:
Dam usługami tkliwemi
Nikt nie był tak uraczony,
Jak pan Lancelot, gdy w dom swój
Z Bretańskiej powracał ziemi.
romanca, która foremnie i bardzo wdzięcznie dalej rzecz prowadzi o pana Lancelota miłości i jego zawołanych czynach. Odtąd zakon rycerski zaczął się powoli na ziemi rozszerzać, aby zasłynąć w różnych częściach świata. Wielką sławą okryli się: Amadis z Galji ze wszystkiemi swemi dziećmi i wnukami, aż do piątego pokolenia sięgając, dzielny Felixmart z Hircanji i Tirant Biały, który nigdy zadość wysławiony być nie może. Za naszych już prawie czasów zajaśniał nieustraszony Don Belianis z Grecji. Oto co znaczy, Mości Panowie, być błędnym rycerzem. Zakon tego błędnego rycerstwa jest taki, jak rzekłem.
I ja, niegodny, należę do niego, przestrzegając surowo wszystkich reguł tak, jak ich rycerze, o których tu wspomniałem, przestrzegali. Jeżdżę po tych głuszach i ostępach, szukając przygód, abym, gdy mi los najstraszliwszą okazję zdarzy, mógł swojem ramieniem i życiem azardować za sprawę słabych i nieszczęśliwych.
Usłyszawszy te wywody, podróżni ugruntowali się już w swem mniemaniu, że Don Kichotowi piątej klepki nie dostaje. Dziwowali się bardzo temu rodzajowi szaleństwa, jak i wszyscy ci, których los z naszym rycerzem zetknął.
Vivaldo, człek bardzo sprytny i krotochwilnego przyrodzenia, chcąc, aby reszta drogi, którą mieli jeszcze do odbycia, wesoło im ubiegła, postanowił Don Kichota ku temu przywieść, aby swemu szaleństwu bardziej jeszcze pofolgował.
Rzekł tedy: — Wydaje mi się, Panie rycerzu błędny, że Waść wybrał sobie najuciążliwsze i najsurowsze powołanie, jakie tylko jest na świecie, tak iż nawet surowość braciszków Kartuzów w paragon z niem wchodzić nie może.
— Bardzo to możliwe, że profesja ta uciążliwa jest wielce, ale nie lza tego w wątpliwość podawać, że świat nurza się w jej potrzebie. Prawdę rzekłszy, żołnierz, który wykonywa zlecenie swego dowódcy-kapitana, nie czyni mniej, niż kapitan, wydający rozkazy. Chcę przez to powiedzieć, że, gdy księża i mnisi modlą się cicho i pokornie do Boga o szczęście dla ziemi, to my, żołnierze i brać rycerska, w widomy kształt ich życzenia a prośby zmieniamy, zapewniając ludziom pomyślność i sprawiedliwość siłą swego ramienia i ostrzami szpad naszych. A nie czynimy tego gdzieś w bezpiecznem ukryciu, jeno pod niebem otwartem, wystawiając się latem na piekące słońca promienie, zaś zimą trzaskające mrozy znosząc. Jesteśmy więc namiestnikami Boga na ziemi i ramieniem Jego sprawiedliwości. A jako że wojna i wszystkie sprawy do niej przynależne wiele mozołu, trudu i serdecznego potu wymagają — tedy ci, którzy stanowi rycerskiemu się poświęcają, większej pracy zaznać muszą, niż księża i mnisi, w błogim spokoju modlący się do Boga.
Nie chcę wcale powiedzieć, ani tego nie myślę, aby stan błędnego rycerza miał być równie święty, jako stan zakonny, mogę jeno wnosić z tych utrapień i mizeryj, co je znoszę, że, ani chybi, jest to powołanie, które wypełniać należy wśród głodu, pragnienia, nędzy i niewczasu, chodząc w łachmanach i z wszami na ciele. Nie lza sądzić, aby rycerze błędni za dawnych czasów w ciągu całego swego życia nędzy nie zaznawali. A jeśli który z nich dzielnością swego ramienia tego dostąpił, że go cysarzem obwołano, trzeba wierzyć, że darmo mu to nie przyszło, że suto krwią i potem swym za ów splendor zapłacił. Gdyby mu zaś brakło przyjaznych mędrców i czarnoksiężników, nigdyby się na ów stopień nie wspiął, lecz ujrzał raczej, że zamysły jego są pogrzebione, a nadzieja w dym rozwiana.
— Ja takież mam zdanie o rycerzach błędnych — rzekł Vivaldo — ale wśród wielu innych i ten skrupuł mnie dręczy: dlaczego to, na ten przykład, ważąc się na jakąś wielką i niebezpieczną przygodę, w której życie utracić mogą, nie uciekają się do pomocy i opieki Boskiej, jak to każdy prawy chrześcijanin czynić w podobnych okazjach powinien, lecz polecają się swym damom i kochankom z takiem nabożeństwem i zapałem, jakby one ich Bogiem były — owóż wydaje mi się, że tkwi w tem coś pogańskiego.
— A, mój panie — odparł Don Kichot — ni kęska inaczej i być nie może, gdyż rycerz błędny, coby innym trybem sobie poczynał, na ludzki śmiech i wydwarzanie byłby się naraził i naszczerbił przytem ów starożytny obyczaj błędnego rycerstwa, który żąda, aby rycerz, dokonując czynów zawołanych w przytomności swej damy, obracał ku niej wzrok, pełen miłości i słodyczy i, prosił, aby go w swem poruczeństwie miała i ratowała ze złej toni. A jeśli go nikt nie słyszy, winien jest mówić po cichu, mrucząc przez zęby niektóre słowa na znak, że z całego serca jej się oddaje. Tysięczne przykłady tego mamy w dziejach. Acz przez to nie można rozumieć, aby rycerz błędny nie miał się i Bogu polecać. Czas jest na wszystko, i nawet w samym zgiełku bitewnym upatrzeć na to stosowną chwilę można.
— Jeszcze mi jedno zatrudnienie ostaje — rzekł szlachcic. — Czytałem nieraz, że rycerze błędni, rozmawiając z sobą, łacno od słów do zwady przychodzą i nieposkromliwym gniewem się zapalają, później zaś, zatoczywszy końmi, aby większy plac mieć do rozpędu, rzucają się na siebie z całym impetem i w pełnym biegu już damom swym się przypominają. W takiem duellum zawsze prawie się zdarza, że jeden z harcowników z konia na ziemię leci, kopiją na wylot przeszyty, coby i drugiemu o maluczki włos mogło się przytrafić, gdyby się grzywy końskiej nie przytrzymywał. Owóż i nie rozumiem, jak ów, który żywot postradał, mógł znaleźć czas na polecenie się Bogu, gdy rozprawa tak żartki obrót wzięła. Słuszniej i zacniejby było, aby słowa, z któremi do swej damy się zwraca, na modlitwę do Boga zamienił, gdyż taki jest obowiązek każdego prawego chrześcijanina. Do tego wątpię, aby wszyscy rycerze błędni mieli damy, których opieceby się polecali, gdyż nie wszyscy przecież są zakochani.
— Nie może to być! — zawołał Don Kichot — niema bowiem rycerza błędnego bez kochanki, niema nieba bez gwiazd.
Jeszcze nikt takiej historji nie widział, ani nie czytał, gdzieby rycerz błędny bez miłości miał wystawiony. A gdyby się taki i zdarzył, tedy wiedzcie panie, że nie za prawego rycerza trzymaćbyśmy go musieli, ale za bękarta, który wszedł do twierdzy rycerstwa naszego nie drzwiami, lecz dostał się do niej, przesadziwszy skokiem mury, niby jakiś hultaj a złodziej.
— Mimo to — rzekł szlachcic — czytałem, że Don Galaor, brat sławnego Amadisa z Galji, nigdy nie miał damy, w którejby się ustawnie kochał i o fawory osobne ją błagał, a przecież niemniejszą przez to cieszył się estymą, jako dzielny i waleczny kawaler.
— Jedna jaskółka nie czyni wiosny — odparł Don Kichot — wiem to z pewnego źródła, że rycerz ten w głębi duszy był srodze zakochany, prócz tego zasię zalecał się do wszystkich, które mu w oko urodą swoją wpadły, gdyż przyrodzonej swej skłonności na wodzy utrzymać nie mógł. Ale za pewne to kładę, że jedną miał tylko panią swojej woli — damę, której się często i tajemnie polecał, ponieważ, jak się wydaje, był człekiem bardzo skrytym.
— Dobrze tedy — odparł Vivaldo — lecz jeśli miłość jest rzeczą, od stanu rycerskiego nieodłączną, mniemać wypada, że i Wy, skoro rycerską profesją się paracie, zakochani być musicie. A ponieważ nie zdajecie mi się być tak skrytym, jak Don Galaor, więc proszę Was usilnie, w swojem imieniu i w imieniu całej naszej kompanji, abyście nam wyjawić imię Waszej kochanki raczyli. Radzibyśmy się też dowiedzieć, skąd ona swój ród wywodzi, jakie ma osobne przymioty i wdzięki. Ani chybi, zaszczytna to dla niej rzecz będzie, gdy cały świat się dowie, że taki rycerz, jak Wy jest jej shołdowany.
— Tutaj Don Kichot wydał głębokie westchnienie i rzekł:
— Nie mogę ręczyć, czy ta miła a okrutna władczyni moja cieszyć się będzie, gdy świat się dowie o pokornych mych służbach dla niej, jeno to powiedzieć mogę (aby dać respons na pytania, zadawane z tak wielką uprzejmością), że imię jej jest Dulcynea, a ojczyzną Toboso, wieś w prowincji Manczy. Stan jej winien być conajmniej książęcy, jako że jest moją królową i panią. Piękności jej ludzką miarą mierzyć nie lza. Wszystko, co tylko poeci damom swym w fantastycznych a niepodobnych do wiary chwalbach przypisywali, zeszło się w jej urodzie. Jej włosy — to złoto szczere, jej liea — obraz Pól Elizejskich, brwi — to tęcze niebieskie, oczy — dwa słońca, na jagodach róże prawdziwe, wargi — to koral, zęby — najbielsze perły, a do tego szyja z alabastru, piersi z marmuru, ręce ze słoniowej kości.
Białość śniegu niknie przy jej białości[101], co się zaś reszty tyczy, co przystojność przed oczami śmiertelników kryje, to mniemam, że wdzięki tej można wystawiać sobie, ale ich z niczem porównywać nie Iza, gdyż są bez ceny.
— Chcielibyśmy się także dowiedzieć coś o jej rodzie i paranteli — przerwał Vivaldo.
Don Kichot odparł: — Nie wiedzie swego rodu z dawnych rzymskich Kurcjuszów, Kajusów czy Scypjonów, nie pochodzi też od nowoczesnych Kolonów i Ursynów, ani od Moncadów i Raguesenów z Katalonji. Nie liczy wśród swych antenatów Rebellów i Villanowôw walenckich, Palafoksów, Nuzasôw, Rocabertisów, Cerelaków, Lunasów, Alagonasów, Urreasów, Foksów i Qurreasów aragońskich, Cerdasów, Manriguesów, Mendocesów i Guzmansów kastylijskich, ani Alencastrosów, Paehlesów i Menenesów portugalskich, lecz należy do rodu Tobosów z Manczy. Ród ten, nie będąc zbyt starożytny, może stać się w przyszłości szczepem familij najznakomitszych. A niech mi nikt w tej materji przeczyć się nie waży, jeśli nie chce narazić się na groźbę, którą Zeroin wypisał pod trofeami, złożonemi z Orlandowego rynsztunku:
...Kto dotknąć się ich ośmieli,
Pozna Rolanda gniew zapamiętały.[102]
— Aczkolwiek wywodzę się z samych Cachopinesów[103] z Loredo — odparł szlachcic — nie poważyłbym się jednak równać mego rodu z rodem Tobosów z Manczy, choć, prawdę rzekłszy, nigdy mi się to nazwisko o uszy nie obiło.
— A to rzecz niepodobna do wiary! — wykrzyknął Don Kichot.
Wszyscy przytomni przysłuchiwali się pilnie temu dyskursowi. Nawet pasterze i koziarze poznali wkońcu, że Don Kichot jest człekiem na umyśle pomieszanym. Jeden tylko Sanczo wierzył we wszystko, co jego pan mówił, gdyż znał go od dzieciństwa i wiedział, że to człek niepospolity. Żywił tylko niejaką wątpliwość co do Dulcynei z Toboso, gdyż, choć, mieszkał niedaleko od tej wsi, nigdy, jako żywo, nie słyszał o księżniczce, podobne imię noszącej.
Jadąc i gawędząc na ten kształt, spostrzegli nagle w wąwozie, między dwiema górami, około dwudziestu pasterzy, przybranych w czarne skóry, z wieńcami lipowemi i cyprysowemi na głowach. Sześciu z nich niosło trumnę, obsypaną kwiatami i przybraną zielenią. Jeden z pasterzy, spostrzegłszy orszak, rzekł:
— Niosą ciało Chryzystoma. Kazał się pochować w tem miejscu, u stóp góry.
Nasi podróżni pospieszyli rączo; czas był już najwyższy, gdyż pasterze zdjęli trumnę z bark i postawili ją na ziemi. Czterech z nich zaczęło żelaznemi drągami i motykami kopać rów u stóp twardej skały. Pasterze powitali się wzajem z wielką ludzkością. Reszta towarzystwa, wraz z Don Kichotem, jęła się przyglądać trumnie. Spoczywał w niej młodzian, trzydzieści lat liczący, w ubraniu pasterskiem, cały kwiatami pokryty, śmierć nie zatarła jeszcze na obliczu śladów urody. Widać było, iż za życia musiał być piękny i kształtnej postaci. Obok niego leżało w trumnie kilka książek i siła zapisanych papierów. Ci, którzy dół kopali, jako i ci, którzy patrzyli, zachowywali uroczyste milczenie. Po chwili dopiero jeden z tych, co trumnę na barkach nieśli, rzekł do drugiego:
— Obacz dobrze, Ambroży, czy tu jest owo miejsce, gdzie Chryzystom chciał być pochowany, gdyż ani na włos uchybićbyśmy nie chcieli jego woli ostatniej.
— Tak, to tutaj — odparł Ambroży. — Mój nieszczęśliwy przyjaciel w tem miejscu właśnie opowiadał mi kilkakrotnie swoją smutną historję. Tutaj ujrzał po raz pierwszy nieubłaganą nieprzyjaciółkę rodu męskiego i wyznał jej szlachetną miłość swoją, tutaj też Marcela po raz ostatni nim wzgardziła, tak iż postanowił kres położyć smutnemu życiu swemu. Na wieczną tylu cierpień pamiątkę chciał właśnie, aby jego zewłok cielesny w tem miejscu przytułek znalazł.
Ambroży, zwracając się do Don Kichota i wszystkich obecnych, mówił dalej: — Śmiertelne te szczątki, na które litosnem okiem teraz spoglądacie, skrywały w sobie duszę, uraczoną od Boga najhojniejszemi darami. Oto ciało Chryzystoma, człeka, który nie miał sobie równego w niepospolitej zacności, dworności i w wielkich umysłu przymiotach. Stały i wierny był w przyjaźni, wspaniałomyślny bez granic, poważny bez zarozumiałości, wesoły przystojną wesołością, jednem słowem, młodzian pierwszy we wszystkiem, co szlachetne i dobre, a nieostatni także w nieszczęściu.
Kochał, a był znienawidzony, ubóstwiał, a wzgardę odniósł, błagając okrutnicę, chciał marmur wzruszyć, gonił za chimerą, a żale i jęki słał w pustkę. Służył niewdzięcznicy, i oto ma nagrodę: niezbłagana śmierć skosiła go w najpiękniejszej porze życia. Winę jego zgonu ponosi pasterka, którą pragnął unieśmiertelnić, tak aby w pamięci ludzkiej żyła wiecznie. Świadkami prawdy słów moich mogłyby być te papiery, gdyby mi nie polecił oddać ich na pastwę płomieni, gdy ciało jego już ziemi powierzone zostanie.
— Postąpilibyście z jeszcze większą surowością i okrucieństwem wobec nich, niż ich pan — rzekł Vivaldo — gdyż nie godzi się wypełniać poleceń, nawszem zdrowemu rozumowi przeciwnych. Cezar August byłby całkiem rozumu zbytym, gdyby wykonał to, o co boski Mantuańczyk[104] w swym testamencie prosił. Oddajcie tedy, panie Ambroży, ostatnią posługę przyjacielowi swemu, ale jego pisma ocalcie od niepamięci, gdyż, jeśli w rozżaleniu i gniewie zniszczyć je polecił, to Wam tego spełniać nie lza. Zachowajcie te papiery! Niech okrucieństwo Marceli zawsze żywe będzie, aby ów przykład kazał innym mieć się na baczności i strzec się przed podobną zgubą. Wszyscy tu przytomni, którzy słyszeli historję o waszym nieszczęśliwie zakochanym przyjacielu, znają przyczynę jego śmierci, wiedzą o przyjaźni, jaka was łączyła i o poleceniach, które dał w ostatniej chwili swego życia, z tego też łacno osądzić mogą, jak wielkie było okrucieństwo Marceli, jak wielka miłość pasterza i jaki koniec czeka tych, którzy, popuściwszy zbytnio wodzy swojej skłonności, gonią za złudami szalonego kochania. Dowiedzieliśmy się wczoraj o śmierci Chryzystoma i o tem, że tutaj ma być pochowany; wiedzeni ciekawością i współczuciem, nadłożyliśmy drogi, aby tu przybyć i na własne oczy obaczyć to, co nam tyle boleści sprawiło, gdyśmy żałosnej historji słuchali. Ze względu przeto na naszą życzliwość i na pragnienie, ożywiające nas, (gdyż, jeśliby w naszej mocy leżało nieść ratunek, niechybniebyśmy się od tej powinności nie uchylili) proszę Was, Ambroży, abyście nie palili tych papierów, lecz do rąk mych je oddali.
I nie czekając na odpowiedź Chryzystoma, wyciągnął rękę i schwycił kilka papierów, koło niego leżących. Ambroży, ujrzawszy to, rzekł:
— Przez uprzejmość zezwalam, panie, abyście zatrzymali te, które już w ręku macie, ale nie proście mnie daremnie, bym reszty nie spalił.
Vivaldo, pragnąc dowiedzieć się, co zawierają karty, które pochwycił, rzucił na nie okiem i przeczytał napis: Pieśń rozpaczy.
Ambroży rzekł: — To ostatni utwór, który zmarły napisał. Żebyście się, panie, przekonać mogli, do czego go nieszczęście przywiodło, przeczytajcie to pismo głośno; nim grób wykopią, jeszcze kęs czasu upłynie.
Ponieważ chcesz, okrutna, aby ludzka mowa
W każdym świata zakątku jawnie to głosiła,
Że nieużyte serce w piersiach twoich żywię,
Niech do jęków podobne staną się me słowa,
Niech mi furja użyczy swej wściekłości siła,
Aby głos mój się zmącił i brzmiał przeraźliwie,
Nim na mego cierpienia tak wydajnej niwie,
Z męki i krwi posiewu bujne wzejdą plony,
A głos, co twoje czyny podaje na jaśnię,
Przejdzie w szloch, lub na ustach skona bezhałaśnie,
Nim tedy u stóp twoich padnę umęczony,
Nakłoń ucha i słuchaj, miast wdzięcznej piosenki,
Tych skarg, bijących w niebo, jak piekielne jęki,
Skarg dobytych z mej piersi, przybytku goryczy
Przez spazm bólu, wieszczący o mym płonym trudzie,
I o krzywdach doznanych, których nikt nie zliczy.
Ryczenie lwów i dzikich wilków straszne wycie,
Jadowity syk węża, co łuskę odmienia,
Przeraźne głosy bestyj, monstrów i potworów,
Wieszcze kruków krakanie na niebios błękicie,
Huraganów skowyty, wichrów zawodzenia,
Lecące skroś wzburzonych nad ziemią przestworów,
Gniew byka, ranionego szpadą matadorów,
Owdowiałych gołębi tęskliwe gruchanie,
Śmiech zwiastuna nieszczęścia, smutnego puszczyka,
Jęk skargi, co tenary ciemne wskroś przenika,
Gdzie orszak potępieńców wieczne ma mieszkanie.
Wszystkie te ryki, wycia, skargi i lamenty
Na dnie duszy się wiążą w jakiś hymn przeklęty,
Który zmysły przeraża i krew w żyłach ścina.
Niech męka ma okrutna światu się objawi,
W nowych słowach, jak nowa boleści kraina.
Tych hymnów potępieńczych nie niosą w świat fale,
Ni złote piaski Tagu; echem im nie wtórzą
W słynnym gaiku Betis[106] oliwkowe drzewa.
Na szczytach skał samotne rozbrzmiewają żale,
Lub też w głębi abisów, gdzie słów moich burzą
Martwy język czeredy potępieńców śpiewa.
...W jarach, gdzie mrok na słońce ustawnie się gniewa,
W pustyniach, niedeptanych nigdy stopą ludzi,
Wśród jadowitych bestyj, które piją wody
Z bagnistych łożysk Nilu... Wśród martwej przyrody,
Co się nigdy na słońca promień nie obudzi —
Rozgłosi się ma boleść, niesiona przez echa,
I tylko ta w cierpieniu będzie mi pociecha,
Że niezwykłą okrutność twą na całym świecie
Poznają... Niech przynajmniej to w zysku odniosę,
Nim mnie śmierć niezbłagana z tego świata zmiecie!
Wzgarda duszę zabija, cierpliwość znachodzi
Kres, gdy podejrzenie w duszę się zakrada,
Z większą siłą, niż wzgarda, zazdrość nas uśmierca.
Jakże ciężko dzień za dniem w tęsknocie przechodzi,
Jakże resztka nadziei walczy na dnie serca
Z przeznaczeniem, któremu na imię zagłada.
Pewna, nieunikniona jest tylko śmierć blada,
A przecież ja, o dziwo, jeszcze ciągle żywię,
Poniechany, samotny, zrozpaczon, wzgardzony,
Wiedząc, że przeciw śmierci nie znajdę obrony,
Ze serce jeno wzgardą karmisz litościwie!
Wśród tych wszystkich udręczeń wzrok mój ani razu
Nie ujrzał nigdy w mrokach nadziei obrazu,
I już nawet, zrozpaczon, nie staram się o to,
By ścigać te mamidła! Gdy u kresu stanę,
Przysięgam, że nadzieję pożegnam z ochotą.
Czyliż nam wolno wierzyć i drżeć jednocześnie
Przed nieszczęściem?... Wszak bardziej na miejscu jest trwoga
Niż nadzieja!... Czyż mogę, gdy zazdrość straszliwa
Przed wzrokiem moim staje, zamknąć oczy we śnie
By nie patrzyć, choć każda duszy rana sroga
Na ten widok się jątrzy, pali i rozrywa?
Któż oczu nie otworzy, gdy nielitościwa
Fortuna gorzką zmianę mu przynosi w darze?
Ach, wówczas jasna prawda kłamstwem się nazywa,
Kłamstwo prawdą się staje, a szczęścia ogniwa
Targają brzydkie złości, kłamstwa i potwarze.
O zazdrości, tyranko w Amora krainie,
Skuj te ręce łańcuchem! Niech mi wzgarda minie
Mocny stryczek ukręci i rzuci na szyję!
Lecz oto nawet pamięć zazdrości i wzgardy
Zatarł ból, wśród którego ustawicznie żyję.
Dzisiaj umieram, trwając w niepoprawnym błędzie
I nie czekam, aż pierzchną fantazji mamidła,
Aż uderzy mnie szczęścia radosna nowina.
„Do celu dojdzie każdy, kto przed się iść będzie,
Wolną stanie się dusza, której pęta skrzydła
Amor i pod swe jarzmo niezbłagane zgina“.
— Mówię, że jej niepamięć jest to moja wina,
Że nad duszą i ciałem sprawiedliwie rządzi
Nieprzyjaciółka moja i tyranka sroga,
Że próżno o swe krzywdy winię tego boga,
Który, władzę sprawując, nigdy nie pobłądzi.
Żywiąc takie mniemania, wezmę stryk do ręki,
By przyspieszyć kres bólu i doczesnej męki,
Przez pasterkę sprawionej sercu nielitośnie.
Zginę, nie myśląc o tem, czy na mojem grobie
Laur lub palma pamięci kiedykolwiek wzrośnie.
Obłędne myśli twoje wiodą do zatraty
Wyrok twój jawny dla mnie: mam zejść w śmierci ciemnie,
Udręczony tem życiem, co karmi goryczą,
Spójrz, jak rany otwarte, jak krwi mej szkarłaty
Płomienią się radością, co powstała we mnie
Na myśl, że wkrótce śmierci stanę się zdobyczą.
Jeżeli w tę wyroczną chwilę tajemniczą
Zasłużę, by twych oczu promieniste nieba
Powlokły się mgłą żalu i smutkiem schmurzyły,
Nie czyń tak! Obojętnie zejdę do mogiły
Kłamliwej twej litości wcale mi nie trzeba!
Przeciwnie, niech twój uśmiech jawnie światu głosi,
Że się cieszysz, gdy dla cię ktoś dziś śmierć odnosi.
Lecz prawda!... niepotrzebne daję napomnienia,
Wszak całe szczęście twoje na tem się zasadza,
By ujrzeć jaknajprędzej kres mego istnienia.
Czas już wielki! Niech z głębi piekła się wychynie
Tantal ze swoją siecią, niech Syzyf przybywa,
Obarczony ciężarem olbrzymach kamieni,
Tytus zjawi się z sępem, Egon w tej godzinie
Niech dalej toczy koło, a Parka straszliwa
Na chwilę w swej ustawnej pracy się nie leni.
Niech wszyscy tchną mi w serce żar swoich płomieni,
I głosem przyciszonym smutne nucą pienia:
Hymn należny nieszczęsnym, którym nawet truchła
Odmówiono na ciało!... Niech ta pieśń ogłuchła
Jękiem bije o piekieł posępne sklepienia!
Groźny strażnik podziemi o potrójnej twarzy
W kręgu monstrów, wypełzłych z piekieł kurytarzy
Zaśpiewa pieśń boleści... Kochanek bez duszy
O żaden pogrzebowy obrzęd nie poprosi,
Żadnym bardziej od pieśni owej się nie wzruszy.
Nie trap się biedna pieśni, że sama na świecie
Zostajesz po mej śmierci, jak sieroce dziecię.
Jeśli zaś z mem nieszczęściem jej szczęśliwość wzrośnie,
Wiecznie smutek zachowaj, aby nawet w grobie
Jęk twej skargi i bólu rozbrzmiewał żałośnie.
Wiersze te dosyć dobre słuchaczom się wydały, chociaż ów, który je czytał, rzekł, że nie bardzo się to wszystko zgadza z tem, co on słyszał o przystojności i piękności Marceli. Chryzystom uskarża się w tej pieśni na podejrzenia zazdrości, co wszak przyczynićby mogło uszczerbku dobrej sławie Marceli.
Na to Ambroży, który znał najskrytsze myśli swego przyjaciela, odparł:
— Abyście, panie, w błędne nie popadli mniemanie, wiedzcie, że gdy nieszczęśnik ową pieśń układał, oddalił się dobrowolnie od Marceli, aby doświadczyć, czy rozłąka zwykłe wrażenie na nim sprawi. A ponieważ kochanka, gdy on tylko od przedmiotu miłości swej się oddali, wszystko udręcza i trwogą napawa, tak tedy i Chryzystomem owładła zazdrość, na niczem nie ugruntowana i niesłusznie podejrzenia trapić go poczęły. Przyjmijcie więc, panie, za prawdę to, co powszechnie mówią o dobroci Marceli. Jest ona okrutna, wzgardliwa i pyszna nieco, ale nawet zawiść na cnocie jej żadnych skaz się nie doszuka.
Wywody Ambrożego zadowoliły Vivalda, który sięgał już po drugi zwitek papieru od ognia ocalony, aby go przeczytać, gdy nagle wstrzymał się, ujrzawszy czarowne zjawisko. Na szczycie skały, u stóp której kopano grób, ukazała się pasterka Marcela, tak piękna, że jej piękność nawet sławę piękności przewyższała. Ci, którzy jej dotychczas nie widzieli, patrzyli na nią w milczeniu i z osłupieniem, ludzie zaś, już z jej widokiem oswojeni, nie mniej od tamtych zdumieni byli.
Zaledwie Ambroży ją ujrzał, zawołał popędliwie gniewnym głosem:
— Czego tu szukasz, okrutny bazyliszku tych gór? Pewnie chcesz obaczyć, czy rany tego nieszczęśliwego, który przez twe okrucieństwo życie postradał, nową krwią w twej przytomności spłyną? A może przybywasz, aby chełpić się przed nami z przerażających skutków swego postępku? Może chcesz patrzeć z góry, jak patrzył nieludzki okrutnik, Neron, obejmując litosnem spojrzeniem płonący Rzym? Pragniesz trącić nogą ten zewłok cielesny, jak to uczyniła z trupem ojca niewdzięczna córka Targuina? Mów nam, pocoś tu przyszła i czego jeszcze żądasz? Wiedząc, że Chryzystom zawsze ci był posłuszny, teraz, kiedy jego nie stało, postaram się o to, aby ci wszyscy którzy jego przyjaciółmi się mienią, nadal posłuszeństwo ci okazywali.
— Nie przybyłam tutaj, Ambroży, dla żadnego z tych względów, któreście wymienili, ale dla swojej obrony, aby wszyscy, którzy mnie krzywd swoich mienią sprawczynią i o śmierć Chryzystoma mnie obwiniają, poznali, że są w błędzie. I dlatego też proszę wszystkich tu przytomnych, aby mi trochę uwagi swej użyczyli. Nie zabiorę dużo czasu, ani zbytnio nad tym przedmiotem szerzyć się nie będę, chcąc ludziom mądrym całą prawdę przedłożyć.
Mówicie, że niebo łaskawe tyle przydało mi urody, iż nie można mnie widzieć, aby nie być przynaglonym do miłości, i że tej konieczności obronić się nie lza. Ja zaś winna jestem pokochać was za to, że mi miłość swoją oświadczacie. Rozumiem przez rozsądek, którym Bóg mnie, obdarzył, że wszystko, co piękne, wielką przyjemność sprawia, nie pojmuję jednak dlaczego ten, co jest kochany, musi zaraz wzajemnością odpłacać temu, który kocha. Może się łacno przytrafić, że ów wielbiciel piękności szpetnym człekiem się okaże, a przez to raczej wzgardy godnym. Żaliłyście mu słuszność przyznali, gdyby rzekł:
„Kocham cię, ponieważ jesteś piękna, ty zaś musisz mnie także miłować, chociaż szpetny jestem“.
A choćby i kształtowność z obu stron była jednaka, wcale nie idzie za tem, żeby skłonności jednakowe być miały. Najcudniejsze wdzięki, które oczy radują, jeszcze serca w niewolę nie biorą i miłością natchnąć go nie mogą. Jeżeliby każda piękność miłość powodowała, hołdując ludzkie serca, cóżby to było na świecie, jak nie dziwne pomieszanie pragnień, któreby z klubów swoich wyszły, nie wiedząc, gdzie i kiedy mają się zastanowić? A jako że liczba pięknych rzeczy jest nieskończona, takoż i pragnienia nieskończoneby były. I jeżeli prawdą jest, co słyszałam, miłość winna być niepodzielna, z wolnego wyboru płynąca i wszelkiego przymusu zbyta, czyż rzecz słuszna wymagać, abym swoją wolę nagięła, nie mając ku temu innych powodów, jak ten, że wy mnie swym efektem darzycie?
Powiedzcie mi, proszę, czy słusznie mogłabym się żalić na brak waszej miłości, gdyby niebo, miast piękną, brzydką mnie uczyniło? A do tego, jeżeli mam cokolwiek urody, zaliż ją sama sobie wybierałam, czy też odebrałam ją tylko z niebios łaskawości? Trudno winić żmiję za ów jad, który dało jej przyrodzenie i którym zabija, trudno także przeklinać mnie za moją piękność. Uroda kobiety, co swej przystojności strzeże, jest jak ogień, płonąc w oddali, albo jak ostrze szpady. Ogień parzy, zaś szpada rani dopiero wówczas, kiedy się do niej człek przybliży. Cześć i cnota — to ducha ozdoby, bez których ciało, choćby i piękne było, takiem wydawać się nie może. Jeżeli tedy przystojność jest jedną z tych cnót, ozdobnych dla ciała i duszy, przeczże miałaby ją tracić ta, co dla swojej piękności jest miłowana, aby zadość uczynić pragnieniom człeka, który wszystkich wysiłków i wybiegów używa, chcąc ją przystojności pozbawić?
Urodziłam się wolna, chcąc zasię żyć na osobności, wybrałam tych gór ustronia. Góry i drzewa są mymi towarzyszami. Przezrocze wody tych strumyczków za zwierciadła mi służą. Lasom i wodom powierzam myśli i piękność im swoją oddaję.
Jestem dalekim ogniem i szpadą, która ciosu nie zada. Tych, którzy na mój widok potracili głowy i zakochali się we mnie, wywiodłam z błędu memi słowami, a jeśli jeszcze pragnienia ich próżną nadzieją się sycą, to, zważywszy na to, że ani cienia przychylności żadnemu z nich nie okazałam, powiedzieć można, iż to raczej upór ich zabija, nie moje okrucieństwo. Jeśli staracie się mnie przekonać, że zamysły ich na poczciwości były ugruntowane i że winnam im była wzajemnością odpowiedzieć, to rzeknę wam, że gdy Chryzystom w tem samem miejscu, gdzie teraz grób grzebią, odkrył mi swoją wolę, ja mu odparłam, że wzięłam to przedsię, aby żyć w wiecznej samotności i oddać naturze wszystko, com od niej otrzymała, gdy już szczątki mojej doczesnej piękności ziemi powierzone zostaną.
Jeżeli mimo tego ostrzeżenia, trwał przy swojem i chciał się na tę nawałność puszczać bez nadziei zaliż można się dziwić, że zatonął w odmęcie swego szaleństwa? Gdybym go zwodziła pięknemi słówkami, postępek mój na srogą naganęby zasługiwał; gdybym go zasię ukontentowała, postąpiłabym wbrew moim dojrzałym postanowieniom i intencjom. Upierał się, chociaż go przestrzegałam, rozpaczał, chociażem go nie nienawidziła. Powiedzcież teraz, czy jest przyczyna, aby mnie winę jego nieszczęścia przypisywać? Niech się uskarża ten, który oszukany został, niechże rozpacza człek, nadzieją omylony — niech ten, którego wybrałam i przygarnęłam, ufność we mnie pokłada i ze szczęścia się swego chełpi, ale niechże nie mówią, że kogokolwiek zwieść chciałam. Wara nazywać mnie okrutnicą i morderczynią! Dotychczas, dzięki niebu, przeznaczenie moje nie chciało, abym pokochała, próżno też oczekiwać; że ta miłość z wyboru się zrodzi. Niechże ta przestroga posłuży wszystkim tym, którzy o moje względy się ubiegają, chcąc mnie dla siebie zdobyć, i niech wiedzą, że jeśli kto, śladem Chryzystoma, zejdzie z tego świata, nie zazdrość i nie nieszczęście go zabiją. Kto nie kocha, nie może niczyjej zazdrości powodować, zaś rozczarowań swych nie lza odniesioną wzgardą nazywać.
Ci, którzy zowią mnie bazyliszkiem i dziką bestją, niech uciekają odemnie, jak od niebezpiecznego zła. Kto mnie za niewdzięcznicę poczytuje, niechaj mi nie służy, kto za dziwaczkę, niechaj mnie nie zna, kto za okrutnicę, niech w moją drogę nie wchodzi, gdyż ta dzika bestja, ten bazyliszek, ta okrutnicą i niewdzięcznica nie chce nikogo znać, nikomu służyć, ani w niczyje tropy wchodzić. Jeżeli Chryzystoma do śmierci jego pragnienia i niecierpliwość przynagliły, przeczże oskarżać mnie za moją wstrzemięźliwość, przystojność i namysł dojrzały? Tutaj, w otoczeniu przyrody, zachowuję moją czystość i spokojność. Mamże się jej wyzbywać dlatego, że ktoś chce, abym żyła w towarzystwie ludzi? Posiadam, jak wiecie, swoje własne bogactwa i nie pożądam bogactw innych. Stan mój jest wolny; nie chcę iść pod jarzmo, nie chcę kochać, ani nienawidzieć nikogo. Nikogo nie oszukuję, za nikim się nie ubiegam, z nikogo się nie wydwarzam, z nikim nie przestaję.
Przystojna rozmowa z pasterkami, pochodzącemi z okolicznych wiosek, i starania o trzodę czas mi wypełniają. Pragnienia moje nie przechodzą granic tych gór, a jeśli myśl dalej wybieży, to tylko po to, aby piękność nieba podziwiać. Jest to krok, który stawia dusza, dążąc do swojej pierwotnej siedziby“.
Rzekłszy to, nie chciała już czekać na odpowiedź, jeno obróciła się plecami i zaszyła się w gęsty bór, który rósł w pobliżu, zostawiając wszystkich w głębokim podziwie nad jej rozsądkiem i pięknością. Kilku kochanków, ranionych strzałą jej promienistego spojrzenia, chciało biec za nią, nie zważając na oświadczenie, które przed chwilą słyszało.
Gdy Don Kichot to ujrzał, zdało mu się, że nadarza się szczęśliwa sposobność do okazania obowiązków rycerskich, które także na obronie dziewic się zasadzają; położył przeto dłoń na rękojeści szpady i zawołał donośnym głosem:
— Niech nikt, jakiejkolwiek byłby kondycji i stanu, nie waży się prześladować pięknej Marceli, jeżeli nie chce się narazić na furję mego gniewu. Dowiodła jasną i wystarczającą, racją, że nie ponosi żadnej winy za śmierć Chryzystoma i oznajmiła, jak daleka jest od okazania przychylności zamiarom kochanków. Zamiast uganiać się za nią i prześladować ją, mieć ją trza w należytej czci i zachowaniu, gdyż może ona jedna tylko w tak czystych chęciach na świecie żyje.
Leżą tu prochy i kości
Kochanka-pasterza owiec.
Drogą nieszczęsnej miłości
Zbłądził na śmierci manowiec.
Umarł, odtrącon ze wzgardą
Przez miłą mu okrutnicę.
Tak wszystko władzą swą twardą
Amor przywodzi na nice!
Później zasypano grób mnóstwem kwiatów i przybrano go zielonemi gałęziami. Pasterze, wyraziwszy Ambrożemu słowa ubolewania, pożegnali się z nim. Vivaldo i jego towarzysz także pożegnali Ambrożego. Don Kichot oświadczył wiele grzeczności pasterzom i podróżnym, którzy namawiali go, aby udał się z nimi do Sevilli, gdyż tam na każdej ulicy i w każdym kącie można spotkać przygód co niemiara.
Don Kichot podziękował im za rady i chęci, które się ku jego dobru ściągały, i odparł, że teraz nie chce, a nawet nie może do Sevilli jechać, gdyż musi przedtem oczyścić te góry z różnych łotrzyków i rabusiów, od których się tu, jak słyszał, roi.
Podróżni, widząc jego stałe przedsięwzięcie, nie chcieli go już o nic natrętnie nagabywać, pożegnali się z nim przeto i ruszyli w dalszą drogę, w czasie której mogli się dowoli zabawiać rozmową o Marceli, Chryzystomie i o szaleństwach Don Kichota.
Rycerz nasz umyślił odszukać pasterkę, aby ofiarować jej wszystkie swoje usługi. Ale rzeczy wzięły obrót całkiem inny, niż myślał, jak o tem ta prawdziwa historja powiada, której część wtóra w tem miejscu koniec swój znajduje.
Uczony Cyd Hamet Ben-Engeli opowiada, że Don Kichot, pożegnawszy się z pasterzami i wszystkimi, którzy obecni byli na pogrzebią Chryzostoma, ruszył wraz ze swym giermkiem w głąb lasu, skąd ujrzał wychodzącą pasterkę, Marcelę. Naszukawszy jej się daremnie przez dwie godziny, stanął na łące, pełnej zielonej i soczystej trawy. Opodal szemrał cicho ożywczy strumień. Piękne to miejsce zwabiło do wypoczynku pana i sługę podczas godzin najskwarniejszego południa. Zsiedli z wierzchowców i, puściwszy Rossynanta i osła luzem na zieloną trawkę, otworzyli sakwy, aby bez zbytnich ceregieli, w przykładnej zgodzie pożywać.
Sanczo nie zatroskał się, aby spętać Rossynanta, jako że wiedział, iż jest to bydlę spokojnego przyrodzenia i tak wstrzemięźliwe, że wszystkie najpiękniejsze klacze z pastwisk kordobańskich,[107] nie mogłyby uczynić na nim najmniejszego wrażenia. Aliści traf, czy też szatan, który nigdy nie śpi, sprawił, że akurat w pobliżu pasło się stado świerzop galicyjskich, należących do podwodników Yangosów[108]. Leży to w ich obyczaju, że w skwarne południa zatrzymują się na popas bydła w okolicach, gdzie jest poddostatkiem trawy i wody — zaś miejsce, które Don Kichot sobie na spoczynek obrał, bardzo w oko wpadło. Rossynant umyślił pohasać sobie tirochę z paniami-kobyłami, węszącemi na wszystkie strony. Sprzeniewierzył się swej statecznej naturze i, nie pożegnawszy się nawet ze swym panem, dziarskim truchcikiem pocwałował, aby kobyłom swoją chęć oznajmić. Aliści one, mające, jak się okazało, większy apetyt na paszę, niż na miłosne igraszki, przyjęły gacha niezbyt dwornie zębami i kopytami.
Zerwały mu popręgi i ogołociły z siodła. Mulnicy, widząc, że ich kobyłom gwałt się dzieje, przybiegli z kijami i wygrzmocili zalotnika tak, że w bardzo żałosnym stanie na ziemię upadł. Don Kichot i Sanczo, ujrzawszy, jak szpetnie postąpiono z Rossynantem, pobiegli mu na ratunek, ile tchu w piersiach. Rycerz nasz rzekł do giermka:
— Jak widzę, przyjacielu Sanczo, nie są to rycerze, lecz ludzie z gminu i chamy nikczemne. Mówię ci to dlatego, że możesz dopomóc mi, gdy będę brał pomstę za krzywdę, którą w naszej przytomności Rossynantowi wyrządzono.
— Djabla to będzie pomsta — odparł Sanczo — skoro ich jest zgórą dwudziestu, a nas dwóch, a może i tylko półtora.
— Ja za stu ważę — krzyknął Don Kichot i bez zbytnich słów, dobywszy szpady, na Yangosów runął. Sanczo Pansa, zagrzany przykładem męstwa, ruszył wśad za swym panem.
Don Kichot za pierwszym zamachem rąbnął szablą tak okrutnie, że pierwszemu z brzegu mulnikowi przeciął łosi kaftan i kawał ramienia odwalił. Yangosi, spostrzegłszy, że tylko dwóch ludzi na nich nastaje, podczas gdy znaczna przewaga jest po ich stronie, schwycili za swe wielkie drągi, i otoczywszy napastników kołem, zaczęli ich młócić, co się zmieści. Za drugim omłotem Sanczo padł na ziemię, jak długi, Don Kichotowi animusz rycerski i zręczność na niewiele się zdały; podzielił los swego giermka i runął pod kopyta Rossynanta, który się jeszcze nie był podniósł. Z tego przypadku łacno obaczyć można, z jakim impetem pracują kije w rękach osiłków, gdy ci w gniew wpadną.
Yangosi, ujrzawszy, jakie spustoszenia uczynili, z największym pośpiechem okulbaczyli kobyły i ruszyli w dalszą drogę, pozostawiając dwóch miłośników przygód w stanie godnym litości.
Pierwszy ocknął się Sanczo Pansa i, przyczołgawszy się do swego pana, rzekł głosem cichym a lamentliwym:
— Panie Don Kichocie, och, Dostojny Panie, Don Kichocie!
— Czego chcesz, przyjacielu Sanczo? nasz rycerz równie żałośnie.
— Chciałbym, jeśli to jest możliwe, abyście mi dali choćby ze dwa łyki tego nektaru Fier Blass[109], gdyż, ani chybi, równie jest on skuteczny na pogruchotane kości, jak i na odniesione rany.
— Ach, gdybym go miał tutaj, nieszczęsny! Czegóżby nam jeszcze było potrzeba — odparł Don Kichot. — Ale przysięgam ci, Sanczo, i daję parol błędnego rycerza, że, jeśli fortuna wspak nam nie stanie, będę go miał w swych rękach, nim dwa dni upłyną.
— A jak się panu zda je, za ile dni będziemy mogli nogą ruszyć? — spytał Sanczo Pansa.
— Prawda — rzekł srodze poturbowany rycerz — że nie umiałbym tego dnia dokładnie oznaczyć. Sam swojej biedzie winien jestem, gdyż nie lza mi było imać się oręża przeciwko ludziom, którzy rycerzami nie są: Bóg wojny ukarał mnie za przekroczenie praw rycerskich. Zważ bacznie, przyjacielu Sanczo, na to, co teraz mówić będę, gdyż jest to rzecz dla naszego wspólnego dobra ważna wielce. Gdy ujrzysz, że podobny hultaj czy ciura nas znieważa, nie oczekuj po próżnicy, abym się do oręża brał, ty natomiast chwytaj szpadę i rozprawiaj się z napastnikami do woli. Jeżeli kilku rycerzy w sukurs im ruszy, będę cię umiał obronić i osłonić całą moją potęgą, gdyż już różnych eksperjencyj i doświadczeń poznałeś, jak daleko sięga dzielność mego straszliwego ramienia.
(W taką pychę wbił się nasz biedny rycerz, zwyciężywszy dzielnego Biskajczyka).
Sanczy niebardzo jakoś w smak poszły te, nauki jego pana, nie pozostawił ich więc też bez responsu:
— Dostojny Panie — rzekł — ja jestem człekiem spokojniuchnym, łagodnym i wielkim przyjacielem wczasu. Umiem jakoś krzywdy w niepamięć puszczać, gdyż mam przecie żonę i potomstwo do wyżywienia. Wiedzcie zatem, Dostojny Panie, że w żadnym wypadku oręża do ręki nie wezmę, ani przeciwko gburowi, ani przeciwko rycerzowi. Przysięgam tutaj na Boga, że wybaczę wszystkie krzywdy, które mi uczynili, albo w przyszłości czynić będą, nie wchodząc już w to zbytnio, czy krzywdzicielem moim będzie człek znaczny, czy wielkiego czy chudopacholskiego stanu, słowem bez różnicy rodu i kondycji.
Don Kichot, usłyszawszy to, rzekł:
— Chciałbym, aby ból, który w boku czuję, trochę mi pofolgował i abym dech w piersiach odzyskał, gdyż wówczas z wielkiego błędubym cię wyprowadził. Słuchaj mnie pilnie, hultaju! Jeżeli fortuna wywrze już swe nawałności i płużyć nam zacznie, dmąc w żagle naszego pragnienia, bez żadnych przeciwności zawiniemy do portu na jednej z tych wysp, które ci obiecałem. Cóż będzie, powiedz, ciemięgo, jeżeli, wyspę tę zdobywszy, sprawowanie rządów nad nią tobie poruczę, ty zaś okażesz się niezdatny do rządzenia, jako że nie jesteś rycerzem, ani nie dbasz o to, aby się nim stać, i wcale tego zamiaru nie żywisz, aby mścić się za krzywdy i bronić ziem swego państwa. Zważ także, że w krajach i królestwach, świeżo zdobytych, serca i umysły mieszkańców nigdy nie są zbytnio nakłonione ku nowemu władcy. Nie obejdzie się bez tego, aby nie mieli jakichś spisków knować, spokoju zakłócać i kusić, jak się to mówi, fortunę, pragnąc utraconą wolność odzyskać. Konieczne przeto jest, by nowy władca miał przymioty osobne, do rządzenia potrzebne, i siła męstwa, aby bronić się w różnych przypadkach umiał.
— W tej przygodzie, która nam się zdarzyła, lepiejby było, abym nie miał tego rozumu i męstwa, o którym Wasza Wielmożność powiada. Ręczę słowem biedaka, że bardziej plastrów złaknion jestem, niż dyskursów. Spróbujcie, panie, czy się podnieść będziecie mogli; później dopomożemy dźwignąć się Rossynantowi, choć, jako żywo, na staranie nasze nie zasługuje, gdyż to on był przyczyną tego, że zbito nas na kwaśne jabłko. Doprawdy, nigdybym się tego po Rossynancie nie spodziewał; poczytywałem go za stworzenie spokojne i skromne, jak ja sam. Racja tedy, że, nim się kogo pozna, trzeba z nim zjeść beczkę soli i że nic pewnego niemasz pod słońcem. Któżby to pomyślał, że, zwyciężywszy tak wspaniałemi sztychami szpady tamtego rycerza, wpadniemy później pod grad kijów, które posypały się na nasze plecy.
— Twoje plecy nawykłe są do podobnych smarowideł — rzekł Don Kichot — ale moje, które wychowane zostały w lnianych i holenderskich płótnach, jeszcze większy ból odczuwają.
I jeśliby, jak sobie to tuszę — co mówię, tuszę — raczej myślę z całą pewnością, te wszystkie mizerje, nieszczęścia a niewczasy nie były nieodłączne od rycerskiego stanu, umarłbym tutaj pewnie kolery i alteracji.
Na to odparł giermek:
— Jeżeli wszystkie te niepomyślności sprzęgły się już tak z rycerską profesją, powiedzcie mi tedy, panie, czy one często się zdarzają, czy też mają sobie jakąś porę naznaczoną, jeżeli bowiem z dwóch zbiorów taki plon otrzymaliśmy, nie będziemy w stanie wytrzymać trzeciego, jeżeli Bóg w niezmierzonej swojej dobroci z pomocą nam nie przyjdzie.
— Wiedz, przyjacielu Sanczo, że życie błędnych rycerzy tysiącom hazardów i przykrych, trafunków podlegając, jednak tę moc ma w sobie, że do cesarskich i królewskich godności zdolne jest doprowadzić, jak o tem mówi historja.
Gdyby mi ból tak kaducznie nie dokuczał, mógłbym ci opowiedzieć, nie mieszkając, o niektórych rycerzach, co to dzięki sile i dzielności swego ramienia wysadzili się nad ludzi i na ten stopień się wznieśli, o którym ci już mówiłem. A przecież nawet i ich życie w różne mizerje i przeciwieństwa obfitowało. Dzielny Amadis z Galji wpadł w ręce swego śmiertelnego wroga, czarodzieja Arcaulusa. Ów, jak mówią, trzymając go w niewoli, wymierzył mu dwieście razów rzemiennemi cuglami, przywiązawszy go wprzód do słupa na podwórzu swego domu. Jest także pewien autor niewiadomy, a wielkiej estymy godzien, który powiada, że, ów Arcaulus, schwytawszy Rycerza Słońca w chytrą samołówkę, która mu się w pewnym zamku z pod nóg usunęła, uwięził go w głębokim lochu, zakuł w dyby i dał mu, nie mieszkając, lewatywę z zimnej wody z piaskiem, od czego o mały włos więzień ducha nie wyzionął. I gdyby rycerzowi w tej wielkiej potrzebie nie przybył w sukurs jego przyjaciel, mędrzec-czarnoksiężnik, ku gorszym rzeczom byłoby i przyszło. Widzisz więc, Sanczo, że, porównując się z innymi rycerzami, moich utrapień za najsroższe poczytywać mi nie lza. Obciąłbym, abyś wiedział, że razy i ciosy, zadane narzędziami, które napastnikom trafunkiem w ręce wpadły, nie przyczyniają obitym żadnego despektu. Jawnie o tem ustawa pojedynkowa powiada. Jeżeli szewc obije kogoś kopytem, które trzyma w ręku, to, chociaż ono jest z drzewa, tak samo jak kij, powiedzieć jednakże nie można, że go obił kijem.
Wiedz, Sanczo, że chociaż tęgo pałkami wymłóceni zostaliśmy, honor nasz przez to żadnego uszczerbku nie poniósł. Broń, którą ci ludzie władali i którą tak gracko nas wytłukli, były to pałki, drągi i kije. Ani jeden z tych szubrawców (jak to sobie dobrze przypominam) nie miał szpady, miecza, ani korda.
— Nie dali mi nawet czasu przyjrzeć się zbliska — odparł Sanczo — gdyż ledwie ręką do mego rożenka[110] sięgnąłem, uczynił mi kijami na plecach znak krzyża; pociemniało mi w oczach, zaś nogi ugięły się pode mną.
Runąłem, jak długi, tu, gdzie i dotąd leżę. Nie głowię się też teraz wcale nad tem, czy to był despekt, czy dyshonor, czy razy te pochodziły od pałów, czy od kijów — dość, że cielesne obrazy bolą mnie kaducznie i że w pamięci będą wyryte tak długo, jako i na plecach.
— Z tem wszystkiem wiedz, przyjacielu Sanczo, że żadna pamięć nie trwa wiecznie, i że śmierć na wszystkie bóle jest lekarką.
— Ładna mi pociecha — rzekł Sanczo. — Nieszczęście, które czas dopiero strawia, zaś śmierć do kresu doprowadza, musi być chyba nieszczęściem największem. Gdyby na te nasze dolegliwości kilka plastrów pomogło, to jeszcze pół biedy, ale, jako widzę, wszystkie plastry ze szpitala nie starczyłyby, aby nas do jakiego takiego stanu przywieść.
— Daj już pokoj tej gadaninie, a jakoże potrzeba nie czeka pogody, zbierz siły i pójdziemy zobaczyć, jak się Rossynant miewa. Zdaje mi się, że biedaczynie także nieźle się oberwało.
— Niedziwota — odparł Sanczo — skoro i on jest błędnym rycerzem. To mi się jeno w głowie pomieścić nie może, że gdy my na wszystkie boki obiciśmy zostali, osioł wszelkich razów uszedł.
— Fortuna nigdy nie daje samego zła bez przydatku dobra — rzekł Don Kichot. — Mówię tak, mniemając, że to bydlę będzie nam mogło w tej godzinie zastąpić Rossynanta i zanieść mnie do jakiegoś zamczyska, gdzie swoje rany opatrzę. Nie będzie to z uszczerbkiem mego honoru, że takiego wierzchowca dosiędę, gdyż przypominam sobie z ksiąg, że cny starzec Sylen, piastun i preceptor wesołego boga Bakeha, gdy swój wjazd do Miasta o Stu Bramach[111] odprawiał, bardzo kosztownie — na swoim1 pięknym ośle siądział.
— Prawda, że on tak siedział, jak mówicie — odparł Sanczo — ale wielka jest różnica między jeźdźcem, co prosto siedzi na siodle, a człekiem, co bezładnie zwisa, leżąc, przerzucony przez łęk, niby wóz pełen śmieci, lub gówna.
Don Kichot rzekł na to:
— Rany, które się w rycerskich rozprawach odnosi, raczej przyczyniają honoru, niż go odejmują, daj tedy już pokój, Sanczo, swoim uwagom, zbierz wszystkie siły, spróbuj podnieść się i wsadź mnie na swego osła, abyśmy wyruszyli stąd, nim nas noc na tych ostępach zaskoczy.
— Alboż to Wasza Miłość nie mówił niedawno, że rycerze błędni mają w zwyczaju noclegować pod gołem niebem przez cały rok prawie i że sobie to jeszcze za wielkie szczęście poczytują?
— Czynią tak — rzekł Don Kichot — kiedy konieczność tego wymaga, albo kiedy są zakochani. Jak fama głosi, jeden z błędnych rycerzy przez dwa lata tkwił na skale, wystawiając się na słońca dek mienie-i wszelkie aury niełaskawości, zaś jego pani nic nawet o tem nie wiedziała. Ów także Amadis z Galji w czasie, kiedy jeszcze kazał się nazywać Piękno-Ponurym, schronił się na gołą opokę, na której osiem lat, czy osiem miesięcy spędził, już dobrze nie pamiętam. Wystarczyło to, jako pokuta, za jakąś przykrość, którą swej damie, Orianie, wyrządził. Ale ostawmy już tę materję, Sanczo, i śpiesz się, aby się znów jakie nieszczęście osłowi nie przydarzyło, jak się to stało z Rossynantem.
— Djabla toby była wówczas sprawa — odparł Sanczo. Krzyknął przytem ze trzydzieści razy „ach“ i „och“, kopa razy westchnął, ze sto dwadzieścia razy zaklął — „A bodaj cię wciurności“, — „Bodajby ten nogi połamał, co mnie tutaj przywiódł“ i podniósł się wreszcie na nogi, lubo wpół zgięty, jak łuk, nie mogąc się wyprostować. Z wielkim trudem osiodłał osła, który był nieco zdziwiony swobodą, przez cały dzień mu pozostawioną. Później podniósł Rossynanta, który, gdyby miał język i mógł się skarżyć, napewnoby za Sanczem i Don Kichotem wtyle nie pozostał.
Gospodarz, ujrzawszy Don Kichota, siedzącego wpoprzek na ośle ździwił się niepomiernie i powiedział, że to rzecz błaha, małe obtłuczenie boków skutkiem upadku z góry. Oberżysta miał żonę, białogłowę, różniącą się wielce od innych białogłów, profesję tę sprawujących, niewiastę bardzo miłosierną i współczującą nieszczęściom bliźniego. Nie mieszkając, wzięła się ona do opatrywania peturbewanego, zawoławszy wprzód do pomocy młodą swoją córkę, dzieweczkę wcale urodziwą.
W oberży tej służyła, dziewczyna, Asturyjka, szeroka na gębie, o płaskiej potylicy; o wklęsłym nosie, na jedno oko zezowata, na drugie kaprawa. Prawdę rzekłszy, jej dziarskość i żywość wynagradzały braki urody. Wzrostu nie miała i szesciu stóp; ramiona zaś tak ciału ciężyły, że częściej patrzyła wdół, niż Wgórę.
Ta wdzięczna służka dopomogła córce gospodyni. Wspólnemi siłami narychtowały Don Kichotowi niezbyt wygodne łoże w stancji, która dawniej jak o tem z wielu znaków sądzić było można, służyła za skład słomy. W tej samej izbie nocował także pewien mulnik. Łoże jego było naprzód wysunięte, tak iż prawie przy samych drzwiach stało. Aczkolwiek składało się ono z samych juk i der na muły, jednakowoż wcale z nim w paragon wchodzić nie mogło łoże Don Kichota, które stanowiły cztery źle ociosane tarcice, na dwóch nierównych ławkach oparte. Gruby materac sprawiał wrażenie wora, napełnionego grudami ziemi. Macając wełnę, pełną dziur, możnaby było powiedzieć snadnie, że to krzemień. Dwa prześcieradła uczynione były ze skóry od paiży. Gdyby kto chciał w białej kołdrze wszystkie nici policzyć, napewnoby się ani o jedną nie pomylił. Skoro tylko położono Don Kichota w to plugawe łoże, oberżystka i jej córka opatrzyły rycerza plastrami od stóp do głowy, przy świetle lampy, którą trzymała w ręku Maritornes (tak się zwała Asturyjka).
Oberżystka, nakładając plastry, spostrzegła, że obrazy na ciele raczej z uderzeń pochodzić muszą, niż z upadku.
— Jako żywo, nie są to siniaki ad bicia — rzekł Sanczo — to jeno skała miała wiele spiczastych końców, zaś każdy koniec ślad swój pozostawił.
Później dodał:
— Postarajcie się, pani, aby pozostało kilka szmatek; przydadzą się bardzo, gdyż i mnie bok doskwiera.
— Więc i wy takżeście upadli? — zapytała oberżystka.
— Nie — odparł Sanczo Pansa — lecz gdy ujrzałem upadek mego pana, taki mnie strach wziął, że czuję się teraz, jakby mi tysiąc kijów wymierzono.
— Nie dziwota — rzekła córka — gdyż nieraz śniło mi się, że spadam z wysokiej wieży, a chociażem i z łoża nie zleciała, przecież, obudziwszy się, czułam się tak potłuczona i obita, jakbym naprawdę upadła.
— W tem sęk — rzekł Sanczo — że ja, nie śpiąc wcale, przeciwnie, będąc bardziej przytomny, niż teraz jestem, równie tyle obraz na ciele odniosłem, co mój pan.
— Jak się nazywa ten rycerz? — zapytała Maritornes.
— Nazywa się Don Kichot z Manczy — odparł Sanczo Pansa. — Jest to najdzielniejszy rycerz błędny, jakikolwiek żył kiedy na świecie.
— Co to jest rycerz błędny? — zapytała młoda dziewczyna.
— Wiedz, moja panno, że rycerz błędny, mówiąc pokrótce, to w jednej osobie cysarz i człek szpetnie kijami obity. Dziś — najnieszczęśliwszy z ludzi i najbardziej pomocy potrzebujący, jutro będzie miał dwie, albo i trzy korony do rozdania swemu giermkowi.
— Jakże więc to być może — przerwała gospodyni — że, służąc u tak dobrego pana, nie macie przynajmniej jakiegoś grabiostwa?
— Jeszcze zbyt wcześnie na to — rzekł Sanczo — gdyż zaledwie od miesiąca jeździmy po świecie, aby przygód szukać, a do dzisiaj jeszcze żadna taka przygoda nas nie spotkała, z którejbyśmy jakiś profit mieć mogli. Nieraz się zdarza, że, jak mówi przy, a łeb uderzy. Mówiąc prawdę, to gdy mój pan się wyliże ze swych ran, a ja od moich nie zostanę kaleką, nie zamienię moich nadziei na najlepszy tytuł Hiszpanji.
Don Kichot słuchał z wielką uwagą całego tego dyskursu, później zaś, poprawiwszy się na łożu, jak tylko mógł najlepiej, ujął oberżystkę za rękę i rzekł:
— Wierzajcie mi, piękna damo, że możecie sobie to za niezwykłe szczęście poczytywać, iż w zamku waszym osoba taka, jak ja, gościnę i przytułek znalazła. Jeżeli persony mojej nie chwalę, to jeno dlatego, że chwalby, samemu sobie składane, jeno ujmę przynoszą. Natomiast giermek mój powie wam, kim jestem. Ja dodam jeno, że w niezwietrzałej będę miał pamięci usługi, któreście mi oddali, i że do grobowej deski wdzięczność dla was zachowam.
Gdyby z niebios wyroku miłość mnie nie uczyniła niewolnikie, gdyby oczy najpiękniejszej mojej okrutnicy w jasyr mnie nie wzięły, oczy tej pięknej panienki nad moją wolnością niechybnieby triumf odniosły.
Oberżystka, jej córka i nadobna Maritornes osłupiały, wysłuchawszy tej mowy rycerza. Nie zrozumiały z niej nic, tak, jakby po grecku gadał, chociaż i domyślały się, że to były dusery, hołdy i uniżonoścî oświadczenia.
A że do podobnych dworności w mowie nawykłe nie były, więc, spoglądając na niego i dziwując się wielce, odgadły, że musi być to człek osobliwego gatunku, całkiem różny od ludzi, których się zwykle widuje. Podziękowawszy mu pięknie za jego fawory, odeszły i zostawiły go samego. Asturyjka Maritornes opatrzyła Sanczę, który niemniej od Don Kichota zabiegów potrzebował.
Mulnik, o którym wspomniałem, zmówił się z Asturyjką, że tej nocy pobaraszkują trochę pospołu. Dziewczyna przyrzekła mu, że, gdy gospodarze się pokładą, a goście zasną, przyjdzie do niego i ukontentuje go do upodobania. Trzeba przyznać, że zacna ta panienka, gdy tylko dała komuś słowo, choćby to było gdzieś na pustyni, bez świadków, nigdy mu nie chybiła. Mieniła się być załamanego urodzenia i nie sądziła szlachectwu przez to ubliżyć, że służyła w karczmie, gdyż, jak mawiała, jedynie przeciwieństwa losu do tak pomiernego staniu ją przywiodły.
<Twarde, wąskie, nędzne i zdradliwe łoże Don Kichota stało pierwsze z brzega w tym królewskim chlewie; tuż obok usłał sobie gniazdko Sanczo na rogożach i plecionkach z sitowia. Kołdra jego wyglądała raczej na wór, niż na wełnianą tkaninę.
Za temi dwoma łożami widniało legowisko mulnika, sporządzone z wojłoków, der i juk, które nosiły na grzbiecie jego dwa najlepsze muły. Był to jeden z najbogatszych podwodników z Arevalo. Posiadał dwanaście sztuk bydląt, dobrze odkarmionych, o lśniącej sierści i wspaniałym wyglądzie. Autor tej historji rozwodzi się dość szyrokiemi słowy o tym mulniku. Powiadają, że go znał dobrze, a nawet, i że był jego krewniakiem. Przyznać trzeba; że uczony Cyd Hamet Ben-Engeli był dziejopisem bardzo we wszystkiem dokładnym. Poznać tę jego zaletę można snadnie i po tem, że nie pominął milczeniem najmniejszych choćby drobiazgów, które napozór wszelkiej ważności są pozbawione, z Cyda Hameta Ben-Engeli winni brać exemplum inni uczeni dziejopise, którzy opowiadają nam o wszystkiem tak skąpo i pokrótce, że ledwie nas te ich słowa musną — zaś na dnie kałamarza, bądź to przez niedbalstwo, bądź też przez złośliwość i niewiadomość pozostaje to, co w dziele najbardziej uwagi godne.
Bądź po tysiąckroć wysławion autorze Tablanta de Ricamonte[112] i ty, któryś ułożył księgę o wielkich poczynaniach grabi Tomillas! Z jakimż to staraniem a dbałością wszystko przedstawiacie!
Powracając do właściwego wątku opowieści, rzec wypada, że mulnik, odwiedziwszy swoje bydlątka i wydzieliwszy im paszy na noc, wlazł na legowisko i jął oczekiwać słownej Maritornes. Sanczo, obwiązany i opatrzony, jak się patrzy, udał się też na spoczynek, ale, jakkolwiek z całej siły usnąć się starał, ból w boku sen mu z powiek odpędzał. Don Kichot z bólu oczy miał otwarte, jak zając. Cicho było w całej oberży, jak makiem zasiał; oświetlało ją jeno nikłe światełko kagańca, zawieszonego w sieni nad drzwiami.
Uroczysta cisza i szumne myśli, które nasunęły naszemu rycerzowi przygody, opisane w księgach, będących sprawczyniami jego nieszczęścia, zaprzątnęły mu wyobraźnię przywidzeniem najdziwniejszem, jakie sobie tylko wystawić można. Zdało, mu się, że przybył do jakiegoś zamku (gdyż, jakeśmy rzekli, wszystkie oberże, w których zatrzymywał się, za zamki brał), i że córka władcy zamku, podbita jego obyczajnością a wdziękiem, zadurzywszy się w nim
naumór, przyrzekła mu, że tej nocy, przywiódłszy na hak ojca i matkę, odwiedzi go, aby kilka słodkich chwil pospołu spędzić mogli. Przywidzenie to, które uprządł sobie w głowie, wydało mu się tak na prawdzie ugruntowane, że jął się już trapić, iż te niebezpieczne pokusy, na które jego uczciwość będzie narażona, mogą szwank zadać jego wierności do damy Dulcynei z Toboso. Aliści postanowił, że nie pofolguje sobie, choćby sama królowa Ginewra, ze swą damą, Quintanioną, przed nim stanęła.
Gdy tak trwał w szaleństwie swem ponurzony, nadeszła wreszcie umówiona godzina (bardzo dlań niełaskawa), i słowna Asturyjka w samej jeno koszuli, boso, z włosami, wsuniętemi pod barchanowy czepek, skradając się poomacku, jak kot weszła do komnaty, gdzie trzej goście nocowali.
Don Kichot usłyszał jej kroki i, uniósłszy się na łożu, mimo bólu w bokach i plastrów na całem ciele, wyciągnął ramiona, aby przyjąć nadobną panienkę.
Asturyjka szła powoli, nie chcąc robić hałasu i macała na wszystkie strony rękoma, aby się o coś nie potknąć i trafić do miłego jej sercu mulnika.
Mimo tej ostrożności, wpadła w objęcia Don Kichota, który schwycił ją mocno za rękę i zmusił, aby usiadła przy nim na łożu. Dziewczyna ze strachu i słowa nie pisnęła.
Rycerz pomacał ją po koszuli zgrzebnej, która, jak mu się zdało, była z najprzedniejszej tkaniny. Szklane manele, błyszczące na jej ramionach, wziął za najpiękniejsze perły Wschodu. Włosy jej, aczkolwiek bardziej do włosia, niż do włosów, podobne, zdały mu się jedwabnemi splotami, złotszemi niż złoto z Arabji. Blask ich przeraźny nawet światło słońca zaćmiewał. Oddech jej, w którym czuć było starą oliwę i sałatę, był dlań cudownym aromatem, z ust się dobywającym. Mówiąc pokrótce, odmalował ją w swej wyobraźni na modłę tego, co czytał o pewnej księżniczce, która przyszła odwiedzić rannego rycerza, zniewolona jego miłością do siebie.
Biedny Don Kichot był tak zaślepiony, że ani oddech, ani inne przymioty wdzięcznej panienki nie mogły mu odkryć prawdy, któryby każdego, prócz mulnika, do womitów doprowadziła — przeciwnie, zdało mu się, że trzyma w ramionach boginię piękności. Obłapiwszy ciasno Maritornes, jął mówić głosem cichym a słodkim.
— Czegobym nie dał, cudna księżniczko, aby być w stanie odpłacić za te fawory, któremi mnie piękność twoja uraczyć pragnie. Aliści fortuna, co ludziom zacnym zawsze wstręty czynić zwykła, powaliła mnie na łoże boleści, tak obitego i potłuczonego, że gdybym nawet i pragnął chęciom waszym sekundować, niemożliweby to było. Krom tej niemocy cielesnej, jest jeszcze i inna niemoc. Otom ślubował wierność niezrównanej Dulcynei z Toboso, jedynej pani i władczyni najskrytszych myśli moich. Gdyby nie te przeszkody, nie byłbym tak szalony, aby poniechać szczęśliwej okazji, którą mi nastręczacie.
Maritornes trzęsła się ze strachu i, nie zwracając wcale uwagi na piękną przemowę Don Kichota, chciała się gwałtem z jego ramion wydostać.
Mulnik, któremu zbytnie upały cielesne zmrużyć oka nie pozwoliły, usłyszawszy, że jego klempa już do stancji weszła, nadstawił uszu i pomiarkował cośniecoś z mowy naszego rycerza. Posądził Asturyjkę, że mu nie dotrzymała słowa, że kogo innego chce teraz swemi faworami obdarzać. Przybliżył się więc nieznacznie do łoża Don Kichota, chcąc się przysłuchać z pilnością jego słowom. Ale upewniwszy się, że dziewczyna robi rozpaczliwe i płonę wysiłki, aby się wyrwać, zaś Don Kichot gwałtem zatrzymać ją pragnie, dość miał tych grubych żarcików. Podniósł do góry ramię i wymierzył tak straszliwy raz w szczękę zakochanego rycerza, że temu zaraz się krew z gęby rzuciła. Mulnik, nie ukontentowawszy się tą zemstą, wskoczył jeszcze na Don Kichota i w ciężkich buciskach przebiegł truchcikiem po jego ciele kilka razy tam i zpowrotem. Łóżko, którego podpory były dość słabe, nie wytrzymało zbytniego ciężaru i runęło wraz z mulnikiem i naszym rycerzem na ziemię.
Piekielny hałas zbudził oberżystę, który zaraz pomyślał, że muszą to być jakieś sztuczki Maritornes.
Wstał tedy zapalił lampę i udał się tam, skąd tumult dochodził.
Służąca, poznawszy pana po chodzie, zimnym potem ze strachu oblana, ukryła się na barłogu Sanczy, który jeszcze spał, i zwinęła się przy nim w kłębuszek. Wiedziała dobrze, że, gdy oberżysta w gniew wpadnie, krewki jest bardzo.
Gospodarz, stanąwszy na progu, ryknął:
— Gdzie jesteś, kurwo? Ani chybi to twoje sprawki!
W tym czasie ocknął się Sanczo i, poczuwszy jakiś wielki ciężar na sobie, sądził, że to zmora senna go dusi, zaczął więc prać naoślep pięściami, gdzie popadło. Razy te dosięgły Maritornes, która, czując srogi ból, poniechała całej ostrożności i oddała Sanczy z nawiązką kułakami w żywot i oblicze, tak iż do reszty ze snu się wyczmucił. Giermek, nie wiedząc, za co go tak ktoś nieobyczajnie traktuje, podniósł się z posłania, schwycił Maritornes i rozpoczął z nią najpiękniejszą utarczkę i najbardziej krotochwilne harce na świecie.
Mulnik, spostrzegłszy przy świetle latarni, jak to częstują jego lubą damę, puścił Don Kichota i przybiegł jej w sukurs. Oberżysta zbliżył się także, ale z całkiem innym zamiarem. Chciał ukarać służkę, mniemając, że to z jej powodu wszystkie te furdy-burdy wynikły. I wówczas, jak to mówią — myszka za sperkę, kotka za myszkę, a piesek za kotkę.
Mulnik prał Sancza, Sanczo grzmocił Maritornes, Maritornes waliła Sancza, a gospodarz tłukł Maritornes. Wszystko szło gracko, żwawo i sprawnie, gdyż nie tracili chwilki czasu po próżnicy.
W tym trakcie zgasła latarnia oberżysty, co wzmogło jeszcze zapał walczących. Młócili się poomacku tak potężnie, że żaden z walczących nie wyniósł ani jednej części ciała nieobrażonej.
Traf chciał, że tej nocy znajdował się w oberży dowódca łuczników, będących na służbie świętej Hermandady Starej[113] z Toledo. Usłyszawszy ten straszliwy zgiełk a tumult, wziął laskę[114] i skrzynkę żelazną, w której nosił swoje urzędowe papiery, i wszedł poomacku do izby, krzycząc od proga:
— Hola, stójcie wszyscy — rozkazuję wam w imieniu sprawiedliwości: W imieniu świętej Hermandady, hola!
Pierwszym, który mu pod ręce popadł, był srodze wykuksany Don Kichot. Leżał na rozwalonem łożu, z brzuchem wzdętym, nie dając znaku życia. Łucznik schwycił go za brodę i krzyczał bez przerwy:
— Respektu dla prawa!
Lecz widząc, że ten, którego pochwycił, nie rusza się wcale i leży, jak kłoda, pomyślał, że to trup, i że wszyscy przytomni w stancji, to jego mordercy. Wrzasnął tedy:
— Zamknąć mi drzwi od oberży, i niech mi się nikt wyjść stąd nie waży, gdyż człeka tutaj zabito!
Ten krzyk wprawił wszystkich w osłupienie; i zwada ucichła nagle.
Don Kichot, ocknąwszy się wreszcie z omdlenia, rzekł do swego giermka równie lamentliwym głosem, jakim minionego dnia przemawiał Sanczo, leżąc, obity kijami.
— Sanczo, przyjacielu, czy śpisz? Czy śpisz, przyjacielu Sanczo?
— A jakże, u kaduka, mógłbym spać? — odparł Sanczo, pełen rankoru i złości. — Cała sfora djabłów harcowała przecież po mojem ciele tej nocy.
— Ani chybi, że i tak być mogło, gdyż, jak mniemam, zamek ten musi być zaczarowany. Pragnę, abyś się dowiedział... Ale musisz mi przyrzec, że to, co ci teraz powiem, utrzymasz w tajemnicy aż do dnia mej śmierci.
— Przysięgam! — rzekł Sanczo.
— Domagam się tej przysięgi, gdyż niczyjej czci nie chcę przywodzić na osławę.
— Przecież mówię, że przysięgam — rzekł Sanczo — nie puszczę pary z gęby aż do końca dni Waszych; daj, Boże, jednak, abym mógł prędko sekret wyjawić.
— Jakto, Sanczo, zaliż ci tyle złego wyrządziłem, że chciałbyś mnie ujrzeć na marach, już tak niezadługo?
— Nie dlatego — odparł giermek — ale nie lubię czegoś długo w przechowaniu trzymać, obawiam się bowiem, aby się nie zaśmiardło.
— Niech będzie, jak chcesz — rzekł rycerz. — Wielką ufność pokładam w twojej przyjaźni do mnie i w twej roztropności. Wiedz tedy, że nocy dzisiejszej spotkała mnie jedna z najdziwniejszych i najpiękniejszych przygód. Mówiąc pokrótce, nawiedziła mnie córka władcy tego zamczyska, panienka tak urodziwa i wdzięczna, że drugiej takiej na całym świecie niemasz. Cóż mam ci rzec o jej wdzięku, cóż mam rzec o osobnych umysłu przymiotach i o innych delicjach dla wzroku śmiertelnika ukrytych, których tknąć się nie ważyłem, aby nie naruszyć mej wierności do pani Dulcynei z Toboso? To ci tylko powiem, że chyba niebo pozazdrościło mi tak pięknego daru, który fortuną, do rąk moich złożyła, albo, prawdziwiej mówiąc, chyba ten zamek jest zaczarowany, gdyż, skoro tylko wstąpiłem w słodki dyskurs miłosny z tą panienką, której ani widziałem, ani słyszałem, nagle jakaś łapa ogromnego wielkoluda trzasnęła mnie w szczękę tak, że zaraz krew mi z ust buchnęła. Potem ten zdradliwy ladaco tyle mi plag wymierzył, że czuję się jeszcze gorzej, niż wczoraj, gdy mulnicy, z powodu wybryków Rossynanta, wyrządzili nam wiadomy ci despekt. Z tego wnoszę, że jakiś zaczarowany Maur strzeże niebiańskiego skarbu piękności tej dzieweczki dla kogoś innego, niż dla mnie.
— Nie lza sądzić — odparł Sanczo — aby ten skarb miał być dla mnie przeznaczony, gdyż ze czterystu Maurów tak się znęcało nade mną, że w porównaniu z wczorajszym omłotem było to, jak pranie kłonicą przy głaskaniu różeczką.[115] Lecz powiedzcie mi, Panie, czy godzi się nazywać tę przygodę szczęśliwą i piękną, skoro nas w podobny sposób potraktowano? Wy to macie jeszcze w zysku, że trzymaliście w ramionach tę niezrównaną ślicznotkę, mnie zaś przypadły w udziale jeno najtęższe kułaki, których, póki życia, nie zapomnę. Nieszczęsna moja dola i nieszczęsna moja matka, która taki płód na świat wydała! Nie jestem błędnym rycerzem, ani nie myślę nim zostać, jednakoż z każdego nieszczęścia ja największy profit odbieram.
— Także cię więc poturbowano? — zapytał Don Kichot.
— Czyżem już Wam o tem nie powiedział?
— Nie trap się, przyjacielu — rzekł Don Kichot — gdyż, nie mieszkając, przyrządzę ten balsam cudowny, który nas w okamgnieniu na nogi postawi.
W trakcie tego łucznikowi, udało się zapalić lampę. Wszedł do komnaty, aby przekonać się, czy ten, którego miał za trupa, naprawdę jest bez duszy.
Gdy Sanczo ujrzał go w jednej tylko koszuli, z głową obwiązaną brudną szmatą, z lampą w ręku i z bardzo gniewliwym wyrazem oblicza, rzekł do swego pana:
— Czy to przypadkiem nie ów zaczarowany Maur, który tutaj powraca, aby się dowiedzieć, czy mamy jeszcze jakie zdrowe żebro do pogruchotania?
— Nie może to być Maur — odparł Don Kichot — gdyż zaczarowani oglądać się nie pozwalają.
— Jeżeli nie pozwalają się oglądać — rzekł Sanczo — to czuć się dają kaducznie. Plecy moje są tego świadectwem.
— I moje także — odrzekł Don Kichot — lecz nie jest to dostatecznym powodem, aby twierdzić, że ów drab jest zaczarowanym Maurem.
Łucznik przybliżył się i, ujrzawszy, że rozmawiają tak spokojnie, stanął jak wryty. Don Kichot leżał jeszcze z wypiętym brzuchem, nie mogąc się poruszyć, tak był bowiem obity i pokryty plastrami.
Łucznik rzekł doń:
— Jak się masz, poczciwcze?
— Odzywałbym się z większym respektem, gdybym był na twojem miejscu. Czy w tym kraju tak się błędnych rycerzy traktuje, kpie jeden?
Łucznik, popędliwy z natury, nie mógł ścierpieć tego grubijaństwa od człeka, tak napozór mało znaczącego, cisnął więc ze wszystkiej siły lampą w głowę rycerza, tak, iż wszystka oliwa wyciekła, sam zaś umknął pocichu.
Sanczo rzekł: — Ani chybi, proszę pana, że jest to ów Maur zaczarowany, który dla innych skarbu strzeże, a dla nas ma same kułaki i ciskania lampą.
— Może masz i rację — odparł Don Kichot — ale to jeno wiedz, że drwić raczej z tych czarów należy, niż się zżymać na nie. Są to rzeczy fantastyczne i niewidziane, gdybyśmy się więc mścić chcieli, nicbyśmy nie wskórali. Podnieś się, Sanczo, jeśli możesz, zawołaj władcę tego zamku i powiedz mu, aby mi dał trochę oliwy, wina, soli i rozmarynu. Chciałbym przyrządzić ten skuteczny balsam, którego, prawdę mówiąc, bardzo mi teraz potrzeba, gdyż krew mi ciurkiem płynie z rany, zadanej przez owo monstrum.
Sanczo wstał, uskarżając się na ból w kościach, i poszedł poomacku szukać oberżysty. Po drodze natknął się na łucznika, który stał w sieni, nie wiedząc, co się z jego wrogiem stało.
— Panie! — zawołał Sanczo — ktokolwiek jesteś, bądź tak miłosierny i daj nam trochę rozmarynu, soli, oliwy i wina. Potrzeba tego wszystkiego, aby wyleczyć najznamienitszego na ziemi błędnego rycerza, który leży w łożu, srodze poraniony przez zaczarowanego Maura.
Gdy łucznik te słowa usłyszał, poznał, że musi być to człek niespełna rozumu. Ponieważ dzień się już robić zaczynał, otworzył drzwi, zawołał oberżystę i powiedział mu, czego się ten poczciwiec domaga.
Gospodarz dostarczył wszystkiego, czego od niego żądano. Sanczo zaniósł te przyprawy Don Kichotowi, który rękoma obejmował głowę, skarżąc się na ból, zadany uderzeniem lampy, które jednak prócz dwóch wielkich guzów innej szkody mu nie wyrządziło. Rzekomą krwią na obliczu był pot, który Don Kichot, srodze zmordowany, z siebie wydzielał.
Rycerz nasz zmieszał wszystko i kazał gotować miksturę tak długo, aż mu się zdało, że powinna być już gotowa. Dopytywał się natarczywie o butelkę, ale ponieważ w całej gospodzie ani jednej nie było, musiał poprzestać na żelaznej manierce, którą mu oberżysta wspaniałomyślnie podarował. Odmówił nad nad manierką osiemdziesiąt Pater Noster, Ave Maria, Salve Regina i Credo, żegnając się za każdem słowem znakiem Krzyża Świętego. Ceremonjom tym przyglądał się Sanczo, oberżysta i łucznik, gdyż mulnik był pod ten czas zajęty swemi bydlętami.
Przyrządziwszy ten zacny kordjał, jakim według jego mniemania, to plugastwo było, chciał na sobie, nie mieszkając, jego skuteczność wypróbować. Napił się z garnka, do którego zlano resztę, gdyż cały likwir w manierce pomieścić się nie mógł. Ledwie Don Kichot połknął kilka tęgich haustów, gdy zaczął rzygać tak gwałtownie a zapalczywie, iż zdało się, że mu nic w żołądku nie pozostanie. Z wysiłku spocił się cały, jak mysz, i rozkazał, aby go ciepło owinięto i pozostawiono samego. Spał przez trzy godziny, zaś obudziwszy się, poczuł znaczną ulgę, tak że miał się już za zdrowego i wyleczonego. Uwierzył, iż naprawdę posiadł sekret przyrządzania balsamu Fierabras i cieszył się bardzo, mniemając, że, dzięki temu remedium, będzie mógł bez szwanku dla zdrowia we wszystkich przygodach, bitwach i zwadach udział przyjmować. Sanczo Pansa, który to ozdrowienie za cud poczytał, poprosił swego pana, aby mu dał tę resztę, co w garnku została. Gdy rycerz przyzwolił, Sanczo chwycił łapczywie garnek dwiema rękoma i wypił w dobrej wierze niemniej, niż jego pan.
Być może, że żołądek Sanczy nie był tak delikatny, jak żołądek jego pana, gdyż, zanim lekarstwo skutek wzięło, chwyciły go kolki, ckliwości i nudności, wszystkie siły biły na niego zaś pot zimny na czoło wystąpił. Biedak pomyślał, że ostatnia jego godzina nadeszła. Widząc się w tak opłakanym stanie, jął przeklinać kordjał i zdrajcę, który mu go dał.
Don Kichot, spojrzawszy nań, rzekł:
— Mniemam, Sanczo, że całe to cierpienie tem jest spowodowane, że nie jesteś jeszcze na rycerza pasowany, a trzeba ci wiedzieć, że balsam ten tylko dla rycerzy jest przeznaczony.
— Jeśliście, panie, wiedzieli o tem — rzekł Sanczo — czemuście pozwolili, abym go tknął?
W tej chwili balsam Fierabras swoją skuteczność pokazał, i biedny giermek jął womitowań smrodliwie, z taką zapalczywością, że całą plecionkę, na której leżał i całą kołdrę popluskał i na nic popsował.
Drżał całem ciałem i trząsł się w takich paroksyzmach i dziwnych wysileniach, że wszyscy zwątpili już o jego życiu. Nawałnica ta trwała dwie godziny, po upływie których nie doznał tej folgi, co jego pan, lecz był tak osłabiony i z sił zbity, że się z ledwością, na nogach trzymał. Don Kichot, który, jakeśmy już powiedzieli, czuł się dziarski i zdrów, chciał natychmiast na spotkanie przygód wyruszyć, gdyż zdało mu się, że każda chwila mitręgi pociąga za sobą krzywdę tych, co jego opieki i osłony potrzebują. Miał przytem wielkie zaufanie do swego drogocenne go balsamu Fierabras. Pełen niecierpliwości i animuszu, osiodłał Rossynanta, włożył juki na osła, pomógł się ubrać giermkowi i na osła go wsadził. Sam skoczył na rumaka; ujrzawszy zasię w kącie podwórza kawał drąga, schwycił go z tą myślą, że mu za lancę posłuży. Wszyscy przytomni w oberży, w liczbie dwudziestu osób, przypatrywali mu się, pełni rozradowania. Podziwiała go także córka oberżysty, a on nie odrywał od niej oczu, wzdychając od czasu do czasu tak żałośnie, iż miało się wrażenie, że te wzdychania z głębi wnętrzności mu się dobywają.
Don Kichot zatrzymał rumaka przed bramą oberży, zawołał gospodarza i rzekł doń poważnym głosem:
— Fawory, które mnie w zamku waszym spotkały, Panie kasztelanie, wielkie są i niazliczone. Będę wam za nie wdzięczny przez życie całe. Pragnąłbym z wam się odpłacić, mszcząc się na jakimś pysznym i w sobie zadufanym człeku, który wam krzywdę wyrządził, wiedzcie bowiem, że powołaniem mojem jest pomagać słabym i karać zdrajców. Poszperajcie dobrze w swojej pamięci, a jeśli coś mi do poruczenia znajdziecie, powiedzcie jeno dwa słowa. Przysięgam wam na moją cześć rycerską, że ani na włos woli waszej nie uchybię, tak, abyście całkiem ukontentowani byś mogli.
Oberżysta odparł:
— Wcale mi nie trza, Panie rycerzu, abyście się mieli mścić za krzywdy mi wyrządzone, gdyż umiałbym się sam zemścić, gdyby zaszła tego potrzeba, pragnę jeno, abyście zapłacili mi za słomę i jęczmień dla waszych bydląt oraz za wieczerzę i nocleg.
— Jakto, więc to jest zajazd? — wykrzyknął Don Kichot.
— Tak, i to zajazd bardzo zacny — odparł gospodarz.
— W grubym tedy byłem dotychczas błędzie, gdyż myślałem, że jest to zamek, i to wcale niepośledni — rzekł nasz rycerz. — Musicie się jednak obejść bez zapłaty, gdyż nie mogę sprzeciwiać się regule rycerzy błędnych, o których czytałem, że nigdy nie płacili za nocleg, lub za jakąś inną rzecz w oberży, gdzie się zatrzymać raczyli. Z prawa i obyczaju należy im się gościna i zacne przyjęcie, jako nagroda za niewysłowione trudy, które znoszą, szukając przygód dniem i nocą, zimą i latem, pieszo i konno, cierpiąc głód i pragnienie, zimno i gorąco i wszystkie
— Te bałamuctwa wcale mnie nie obchodzą! — odparł karczmarz — zapłaćcie mi, co mi się należy, i zostawmy już banialuki o jakichś tam rycerzach. — Za darmo nikomu swego dobra nie daję!
— Jesteś głupim i złym karczmarzem — krzyknął Don Kichot — i spiąwszy Rossynanta ostrogą, krótką i grubą kopję zniżywszy wyjechał z oberży, niezatrzymywany przez nikogo. Nie oglądając się, czy jego giermek za nim podąża, kęs drogi ujechał.
Oberżysta, widząc, że rycerz uciekł, nie uiściwszy mu zapłaty, zapytał Sanczy, czy ma pieniądze. Sanczo odparł, że, skoro jego pan zapłacić nie chciał, to i on nie zapłaci, ponieważ, będąc giermkiem błędnego rycerza, musi przestrzegać praw i reguł, które zasadzają się na tem, aby nie płacić w oberżach, gospodach, karczmach, zajazdach i austerjach.
Gospodarz rozsierdził się nie na żarty i zagroził, że, jeżeli mu nie zapłaci, tedy odliczy sobie zapłatę pięściami na jego grzbiecie.
Sanczo odparł, przysięgając się na ów pas rycerski, który pan jego otrzymał, że ani szeląga[116] nie da, choćby tu i gardłem nadłożyć przyszło, gdyż nie może naszczerbiać chwalebnego i starożytnego obyczaju rycerstwa błędnego. Giermkowie, którzy się kiedyś w czasach późniejszych zrodzą, mogliby do niego urazę żywić za nadwyrężenie tego tak chwalebnego prawa i przywileju.
Na nieszczęście dla Sanczy, wśród ludzi, znajdujących się w oberży, było czterech sukienników z Segovii, trzech kupców igieł wstążek oraz dwóch handlarzy z Sevilli[117], ludzi zadufanych w sobie, przebiegłych; krotochwilnych i szukających wiecznie powodu do śmiechu. Podeszli do giermka zaraz, jakby się zmówili, i ściągnęli go z osła. Jeden z nich przyniósł kołdrę z łoża oberżysty. Położyli na nią Sanczę, ale, podniósłszy oczy do góry, upewnili się, że pułap jest zbyt niski na to, co uczynić zamierzali. Przeszli tedy na dziedziniec, gdzie tylko niebo było w górze granicą. Rozciągnąwszy Sanczę na środku kołdry, jęli go podrzucać do góry i figlować z nim, jak z psem w mięsopustne noce[118].
Krzyk kołysanego biedaka był tak przeraźliwy, że dobiegł do uszu jego pana, który, zatrzymawszy się, jął nadsłuchiwać pilnie. Z początku myślał, że to nowa jakaś przygoda się gotuje, lecz po chwili upewnił się, że te wrzaski a piski jego giermek wydawał. Zawrócił rumaka. i pełnym (pożal się, Boże!) galopem ruszył ku karczmie. Widząc, że wrota zamknięte, objechał mur dokoła, aby przekonać się, czy jakiegoś innego wejścia nie znajdzie, ujrzał bowiem, że giermek jego padł pastwą jakichś niegodnych żarcików. Sanczo podskakiwał i spadał z taką szybkością a wdziękiem, że, gdyby nie alteracja Don Kichota i jego rankor, i on sam chybaby śmiechem parsknął. Zaciekł się, aby z grzbietu Rossynanta na mur się przedostać, i dokonałby tego z pewnością, gdyby nie był tak obity, że ledwie nogami powłóczyć mógł. Siedząc na koniu, jął ciskać obelgi, przekleństwa i wyzwiska na tych, którzy Sanczę kołysali. Ale mimo tych wszystkich łajań, niemiłosierni figlarze nie odstąpili swojej roboty i jeszcze bardziej się śmieli. Biedny skoczek Sanczo skarżył się, groził, prosił i błagał po próżnicy, ale nic wskórać nie mógł, póki figlarze sami się nie znużyli. Potem wsadzili go na osła i owinęli dobrze w kaftan. Litościwa Maritornes, widząc go tak sfatygowanym i umęczonym, pomyślała, że gdyby wypił dzban wody, niechybnie znaczną ulgęby mu to sprawiło — przyniosła tedy wody ze studni, dbając o to, aby była świeża. Sanczo podniósł już dzban do ust, ale wstrzymał się, usłyszawszy przeraźliwy głos swego pana:
— Nie pij tej wody, synku mój, Sanczo, syneczku Sanczo, nie pij tej wody. gdyż życiem to przypłacisz! Patrz, mam tutaj cenny mój balsam (i pokazał mu manierkę, pełną paskudstwa), jeżeli napijesz się choćby ze dwa łyki, odrazu ozdrowiejesz.
— Czyście już zapomnieli, WPanie, że nie jestem błędnym rycerzem, czy też chcecie, abym wyrzygał wszystkie wnętrzności, które mi jeszcze od wczoraj w żywocie pozostały? Skończywszy mówić, zbliżył dzban do ust, ale poczuwszy po pierwszym łyku, że go wodą chcą napoić, poprosił Maritornes, aby mu, wina przyniosła. Uczyniła to z ochotą i nawet zapłaciła oberżyście własnemi pieniędzmi. Miała ta dziewczyna coś dobrego i chrześcijańskiego w sobie, chociąż frymarczyła swojem ciałem.
Sanczo wypił, zwarł osła piętami i wyjechał przez otworzoną, mu uprzednio naścieżaj bramę, mocno ukontentowany, że nic nie zapłacił.
Sanczo dogonił swego pana, choć był tak z sił opadły i wyczerpany, że ledwie swym osłem mógł kierować. Don Kichot, ujrzawszy go w takim stanie, rzekł:
— Teraz, przyjacielu Sanczo, wiem już napewno, że zamek ten, czy też zajazd musi być zaczarowany, gdyż ci, którzy tak okrutnie, twoim sumptem, się zabawiali, są to, bez ochyby, jakieś straszydła i nie z tego świata istoty. W przekonaniu mojem i to mnie ugruntowało, że musiałem się bezradnie poprzez mur dziedzińca smutnemu widowisku przyglądać, nie mogąc żadną modłą na ten mur się wdrapać ani nawet zleść z Rossynanta, tak mnie bowiem czarowali. Przysięgam ci na wiarę, którą Bogu winienem, że gdybym tylko mógł nogę na ziemi postawić, pomściłbym cię tak, że ci wiarołomni łotrzy straciliby raz na zawsze ochotę do podobnych igraszek; coprawda przestąpiłbym prawa rycerskie, które, jak ci już nieraz mówiłem, nie pozwalają, aby rycerz imał się oręża przeciwko człekowi, nie będącemu rycerzem, chyba że to czyni w obronie życia własnego i w ostatniej potrzebie.
— I jabym się mścił, gdybym mógł, nie zważając na to, czy jestem, czy nie jestem rycerzem — odparł Sanczo — ale nie leżało to w mojej mocy, choć i poprzysiągłbym, że ci hultaje, co sobie ze mnie żarciki stroili, nie byli ani marami ani istotami zaczarowanemi, jak Pan powiada, jeno ludźmi z krwi i ciała, na obraz i podobieństwo nasze. Gdy mnie tak podrzucali ku górze i kazali po powietrzu skakać, słyszałem, jak nawzajem wykrzykiwali swoje miana. Każdy z nich miał jakieś: jeden zwał się Pedro Martinez, drugi — Tenorio Hernandez, oberżysta zaś — Juan Palomeque Mańkut. Innym tedy rzeczom, a nie czarom przypisać to należy, że nie mogliście, WPanie, przeskoczyć przez mur podwórka albo i zleźć z konia. Z tego wszystkiego jedno tylko jaśnie wnosić mogę: te przygody, których szukamy, koniec końców do takich nas opresyj doprowadzą, że nie rozeznamy wkrótce prawej nogi od lewej. Według mego skromnego pojęcia, najlepiej i najstosowniej byłoby do naszej wioski powrócić, zwłaszcza, że teraz jest pora żniw i że trzeba mieć pieczę nad polami. Wpadamy ze złej toni w jeszcze gorszą, z deszczu pod rynnę, jak mówią[119].
— Ech, nieboraku Sanczo, nie wiele się znasz na materji rycerstwa. Milcz i uzbrój się w cierpliwość, gdyż na własne oczy się przekonasz, jak zaszczytną jest rzeczą rycerskiego rzemiosła ćwiczenie. Rzeknij mi, czy może być większe ukontentowanie i większa rozkosz na świecie, niż która się rodzi z wiktorji, odniesionej w bitwie i triumfu nad wrogiem? I być równej nie może!
— Pewnie, że tak — odrzekł Sanczo — chociaż ja się tam nie znam na tem! Wiem jeno, że od czasu, gdyśmy się stali błędnymi rycerzami, albo raczej odkąd WPan się stał błędnym rycerzem (gdyż mnie nie lza się zaliczać do tak znakomitego grona), nie wygraliśmy potyczki żadnej, krom tej z Biskajczykiem, a do tego zostawił pan przecież na placu połowę swego ucha i połowę przyłbicy. Odtąd były tylko kije za kijami i kułaki za kułakami. Ja miałem jeszcze i ten zysk a przywilej, że kołysały mnie jakieś zaczarowane stwory, na których zemścić się nie mogę, chociaż bardzobym tego pragnął, aby dowiedzieć się, jaką miarą można mierzyć przyjemność, płynącą ze zwycięstwa nad wrogiem?
— Taki już jest mój los, Sanczo, a i ty go znosić musisz — rzekł Don Kichot — ale już wkrótce postaram się dostać do rąk miecz z takim kunsztem ukuty, że tego, co go nosić będzie, żadne czary nie dosięgną. Może się zdarzyć, że traf szczęśliwy da mi w rękę miecz, który posiadał Amadis w czasie, gdy się zwał jeszcze Rycerzem Płomiennej Szpady[120]. Był to chyba najzacniejszy miecz na świecie! Krom tej cnoty, o której mówiłem, miał jeszcze i tę zaletę, że był ostry, jak brzytew. Nie było zbroi tak silnej i tak zaczarowanej, któraby mu się oprzeć mogła.
— Mogę się za szczęśliwego poczytywać — odparł Sanczo — gdyż wiem, że jeśli podobny miecz Wasza Miłość zdobędzie, będzie on służył tylko tym, co otrzymali pasowanie na rycerza, jako i ten balsam; giermkom zaś na licha zda się to wszystko!
— Nie obawiaj się, Sanczo — rzekł Don Kichot — niebo wynagrodzi cię hojniej, niż myślisz!
Don Kichot, gwarząc na ten kształt z giermkiem, jechał ciągle przed siebie, gdy nagle po prawej stronie gościńca ujrzał słup kurzawy. Odwrócił się do Sanczy i rzekł:
— Nadchodzi dzień, przyjacielu Sanczo, gdy fortuna okaże dary, które dla mnie przeznaczyła, nadchodzi dzień, mówię, gdy dzielności mego ramienia dowiodę i dokonam dzieła, co się raz na zawsze złotemi zgłoskami w księdze sławy zapisze. Widzisz ten tuman, który się tam wzbija? Wiedz, że podniósł się on z pod stóp niezliczonego wojska, maszerującego na prawo od nas, i złożonego z pułków różnych racyj.
— Tedy muszą to być dwa zastępy — odparł Sanczo — gdyż po przeciwnej stronie podobną widać kurzawę.
Don Kichot obrócił się na siodle i przekonał się, że giermek prawdę mówi. Rycerz nasz ucieszył się niepomiernie, gdyż ubrdał sobie, że, ani chybi, muszą być to dwie wrogie armje, które zderzą się z sobą na tej rozległej równinie. Miał zawsze głowę nabitą czarami, przygodami, walkami, historjami miłosnemi, wyzwaniami i różnemi bzdurami, od których roi się w księgach rycerskich. Wszystko, co mówił, myślał, albo robił, do tych rzeczy tylko się ściągało.
Kurz na drodze wzbijał się z pod nóg dwóch trzód owiec i baranów, pędzonych z dwóch stron przeciwnych. Tuman był tak gęsty, że dopiero zbliska rozeznać było można, co to jest właściwie. Don Kichot z taką wiarą utrzymywał, iż są to dwie armje, że Sanczo uwierzył wkrótce i zapytał:
— Dobrze, WPanie, ale co nam czynić teraz wypada?
— Jakto? — wykrzyknął Don Kichot — oczywista, że dopomożemy tym, którzy pomocy będą potrzebowali. Trzeba, abyś wiedział, Sanczo, że armja, maszerująca na prawo od nas, pozostaje pod dowództwem wielkiego cesarza, Alifanfarona, pana wielkiej wyspy Toprabane[121], zaś ta, która za nami zdąża, wiedziona jest przez jego adwersarza, króla Garamantów, Pentapolina, zwanego Rycerzem o Obnażonem Ramieniu, gdyż wojuje on zawsze z gołem prawem ramieniem.
— A czemuż to ci dwaj mocarze tak na siebie dybią? — zapytał Sanczo.
— Stali się nieprzyjaciółmi — rzekł Don Kichot — gdyż ten krewki poganin, Alifanfaron, zapłonął miłością do córki Pentapolina, bardzo urodziwej i wdzięcznej panienki, która jest w chrześcijańskiej wierze wychowana; ojciec nie chce jej dać w stadło temu pogańskiemu władcy, póki ów nie odbieży błędliwej wiary w fałszywego proroka Mahometa i na prawą wiarę się nie nawróci.
— Na mą duszę! — zawołał Sanczo — Pentapolin dobrze czyni i ze wszystkich sił będę mu się starał dopomóc.
— Uczynisz, co ci obowiązek nakaże — odparł Don Kichot — aby wziąć udział w podobnej rozprawie, nie koniecznie trzeba być pasowanym na rycerza.
— Och, to mi się podoba — rzekł Sanczo — ale gdzieby tu umieścić osła, tak, aby być pewnym, że się go odnajdzie później, gdy się już bitwa skończy? Nie leży to wszak w obyczaju, aby na podobnym wierzchowcu w szranki rycerskie wstępować.
— Prawda — odparł Don Kichot — ale możesz go puścisz luzem na swobodę; niech się gubi albo i nie gubi. Odniósłszy w bitwie zwycięstwo, będziemy mieli tyle rumaków do wyboru, że nawet Rossynant zbyt pewnym być nie może, czy go na jakiegoś innego wierzchowca nie pomieniam. Abyś lepiej wszystko mógł ujrzeć, wjedźmy na ten pobliski pagórek, skąd dwie armje widać, jak na dłoni.
Stanęli na wzgórzu; gdyby nie tuman kurzu, który z pod nóg pędzonego bydła się wzbijał i prószył w oczy, mogliby byli łatwo poznać, że te dwie armje były stadami owiec.
Don Kichot, widząc, mimo to, w swojej wyobraźni to, czego nie widział i czego nie było, zaczął mówić donośnym głosem:
— Ten rycerz w żółtej zbroi, tam widoczny, i noszący na swej tarczy lwa z koroną, który leży rozciągnięty u stóp pięknej damy, jest walecznym Laurcalco, Panem Srebrnego Mostu. Ten, co ma na zbroi złote kwiaty, a na tarczy nosi trzy srebrne korony w błękitnem polu, to straszliwy Micocolembo, wielki diuk de Quirocia. Po jego prawej ręce widać olbrzymiego i zuchwałego Brandabarbarana z Boliche, pana trzech Arabij; ubrany jest w skórę1 wężową; a za tarczę ma bramę, która, jak słuch głosi, jest jedną z bram świątyni, zburzonej przez Samsona, gdy ów z narażeniem życia mścił się na swych nieprzyjaciołach. Lecz zwróć oczy w przeciwną stronę, a ujrzysz na czele innej armji tego, który zawsze był zwycięscą, a nigdy zwyciężonym — Timonela de Carcajana, księcia Nowej Biskai. Ma on zbroję w czworakim kolorze: niebieskim, zielonym, białym i żółtym, zaś na tarczy nosi złotego kota na czerwonem polu z napisem: „Miau“, co jest początkiem imienia jego damy, którą, jak mówią, jest niezrównana Miaulina, córka księcia Alfeniquena de Algabre. Ten, pod którym ugina się grzbiet rosłej, olbrzymiej klaczy i który ma broń, jak śnieg białą, i tarczę także białą bez żadnego godła, to świeżo pasowany rycerz, Francuz, Piotr Papin, pan baronji de Utrique. Tamten, co żelaznemi piętami ściska boki gniadej i lekkonośnej zebry, a broń ma nakrapianą błękitem, jest potężnym diukiem Nerbji, Espartafilardem z Gaju. Na jego tarczy widać szparagowe pole z tym napisem w języku kastylijskim: „Rastrea mi suerte“[122].
W ten sposób Don Kichot nazwał wielu rycerzy z jednej i drugiej armji, wymieniając ich zbroje, kolory, dewizy i herby. Uniesiony złudami swego szaleństwa, ciągnął dalej, bez chwili wytchnienia:
— Ten poczet przed nami składa się z ludzi różnych nacyj. Oto ci, co piją ze słodkich wód słynnego Xantu, oto górale, uprawiający pola massylijskie i ci, którzy przesiewają piasek złoty w Arabji szczęśliwej, oraz radują się widokiem sławnych wybrzeży jasnego Termodontu.
Numidowie, niestateczni w swoich przyrzeczeniach, słynni w strzelaniu z łuku Persowie, Partowici i Medowie, co walczą, rzucając się do ucieczki, Arabowie, których mieszkania namioty stanowią, Scytowie okrutni, Etiopowie o przekłótych wargach i tysiąc, jeszcze innych nacyj, które z wyglądu poznaję, aczkolwiek dobrze sobie ich nazw nie przypominam.
W tych zaś zastępie ciągną ci, co piją z kryształowych wód Betisu, obrzeżonego gajami oliwnemi, którzy myją i odświeżają swoje oblicza w falach złocistego Tagu! wiecznie w wody obfitującego, ci, co depcą po polach tartasańskich, bogatych w pastwiska, i ci, co szczęśliwe życie wiodą na elizejskich łąkach Xeresu; bogaci Manczegowie, pozłocistemi kłosami uwieńczeni, w żelazo zakuci potomkowie starożytnych Gotów, ci, co się kąpią w Pisuegra, słynnej ze spokojności nurtu swego, ci, którzy pasą swoje stada na rozległych pastwiskach krętego Guadiana podziemnym nurcie, ci, co drżą z zimna w pirenejskich borach i na białych szczytach dumnego Apeninu, jednem słowem wszyscy, których obejmują granice Europy[123].
Bóg wie, ile prowincyj wymienił, ile nacyj nazwał, nadając każdej należne jej przymioty i własności, czynił to zaś z wielką szybkością, obałamucony tem wszystkiem, co czytał w swoich kłamliwych księgach.
Sanczo Pansa słuchał uważnie jego słów, nie puszczając pary z gęby, jeno od czasu do czasu odwracał głowę, aby się przekonać, czy nie widać tych olbrzymów i rycerzy, o których jego pan mówił, ale nie mogąc nic dostrzec, rzekł:
— Niech djabli porwą wszystkich tych ludzi, olbrzymów i rycerzy o których Wasza Miłość prawi; ja ani jednego tutaj nie spostrzegam — może to wszystko są czary, jako i widma tej nocy.
— Jakże możesz tak mówić? — rzekł Don Kichot. — Nie słyszysz rżenia koni, dźwięku trąb i odgłosu bębnów?
— Słyszę jeno — odparł Sanczo — głośny bek baranów i owiec.
W istocie tak było, gdyż dwa stada zbliżyły się już znacznie.
— Strach twój, Sanczo — rzekł Don Kichot — sprawia, że nie widzisz, ani nie słyszysz, tak jak widzieć albo słyszeć powinieneś. Trwoga obałamuca zmysły i czyni, że rzeczy innemi być się wydają, niż są w istocie. Jeżeli tak truchlejesz, cofnij się na stronę i zostaw mnie samego. Starczy mnie jednego, aby zapewnić zwycięstwo tej armji, którą pomocą moją zaszczycę. Rzekłszy te słowa, spiął Rossynanta ostrogą i, nastawiwszy kopję, runął, jak błyskawica z pagórka. Sanczo krzyknął wślad za nim:
— Wracajcie Wasza Miłość, panie Don Kichocie, gdyż przysięgam na Boga, że to owce i barany, na które teraz uderzyć chcecie.
Przeklęty ten, co mnie spłodził! Cóż to znów za nowe szaleństwo? Wracajcie! Rozejrzyjcie się dobrze, niema tam przecież ani olbrzyma, ani żadnego rycerza, ani kotów, ani tarczy całej, czy też kawałka. O nieszczęsna dola moja!
Don Kichot nie obejrzał się nawet, lecz gnał naprzód, krzycząc donośnym głosem:
— Hej, rycerze, którzy walczycie pod sztandarami walecznego cesarza Pentapolina o zakasanym rękawie, zdążajcie za mną, a obaczycie, z jaką łatwością pomszczę się za niego na jego nieprzyjacielu, Alifanfaronie z Trapobanu! — I mówiąc tak, wpadł w sam środek stada baranów i zaczął je okładać z takim animuszem i zapałem, jakby miał do czynienia ze śmiertelnymi swymi wrogami. Pasterze i owczarze, pędzący stado, wołali nań, aby się zatrzymał, ale widząc, że wszystkie krzyki są daremne, naciągnęli proce i jęli pozdrawiać go kamieniami wielkiemi, jak pięści. Don Kichot nie zważał na to; uganiał się tylko na wszystkie strony, wołając:
— Gdzie jesteś, pyszny Alifanfaronie? Do mnie tu sam, do mnie! Czekam na ciebie tutaj, chcąc doświadczyć twoich sił i ukarać cię gardłem za krzywdę, którą uczyniłeś walecznemu rycerzowi, Pentapolinowi, królowi Garamontów. — Nagle poczęstunek z dna rzecznego uderzył go w bok i złamał mu dwa żebra. Widząc się tak potraktowanym, pomyślał, że jest zabity albo i ciężko poranion, i, przypomniawszy sobie o balsamie, wydobył flaszkę, podniósł ją do ust i jął wlewać ów likwor do brzucha. Tymczasem nadleciał nowy podarunek, uderzył go w rękę, roztrzaskał butelkę, wybijając mu i unosząc z sobą trzy, czy cztery zęby i miażdżąc dwa palce u ręki. Tak potężne były te dwa ciosy, że rycerz nasz zwalił się z konia na ziemię, jak długi. Pasterze, zbliżywszy się do niego, sądzili, że jest bez duszy. W wielkim pośpiechu zegnali do kupy stado, zarzucili na plecy siedem zabitych owiec i odeszli, nie oglądając się wcale za siebie.
Sanczo przez ten cały czas nie ruszał się z pagórka, skąd przyglądał się szaleństwom swego pana i, wyrywając sobie garścią włosy z brody, przeklinał dzień, w którym go poznał. Ujrzawszy, że zwalił się z konia i że pasterze odeszli, zjechał ze wzgórza, zbliżył się i znalazł go w bardzo żałosnym stanie, aczkolwiek jeszcze przytomności nie był utracił.
— Czy nie mówiłem wam, Panie — rzekł — żebyście wrócili, gdyż nie są to dwa wraże zastępy, jeno; barany i owce.
— Ten łotr czarnoksiężnik — odparł Don Kichot — mój potężny wróg tak odmienia i zniekształca rzeczy. Wiedz, Sanczo, że takim czarnoksiężnikom bardzo jest łatwo przedstawiać wszystko tak, jak im się podoba, zaś ów niegodziwiec, prześladując mnie, i wiedząc, że w tem spotkaniu okryję się sławą, zamienił przez zazdrość zastępy nieprzyjaciół w stada owiec. Ale uczyń jedną rzecz, Sanczo; w tym celu, abyś się wywiódł z błędu i poznał prawdę, która jest taka, jak ci mówię. Wsiadaj na swego osła i jedź za nimi, a obaczysz, że, gdy się tylko trochę stąd oddalą, do pierwotnych swych postaci powrócą i, kształt baranów opuszczając, staną się ludźmi takimi, jak ci opisywałem. Ale nie odchodź teraz, gdyż potrzebuję twojej pomocy. Zbliż się do mnie i obacz, ile mi zębów brak, gdyż wydaje mi się, że ani jeden w gębie mi nie pozostał.
Sanczo zbliżył się tak, że mu prawie wzrok w głąb gardzieli zapuścił; wówczas właśnie balsam jął się burzyć w żywocie naszego rycerza i w chwili, gdy Sanczo do gęby mu zaglądał, nagle z taką gwałtownością, jak muszkiet kulę wyrzuca, Don Kichot wyrzucił wszystko, co miał w żołądku, na brodę litościwego giermka.
— Najświętsza Marjo! — krzyknął Sanczo — a cóż to się znów dzieje? Ani chybi nieszczęśliwy mój pan jest ranny śmiertelnie, gdyż krew z ust oddaje. — Przyjrzawszy się jednak baczniej, przekonał się po zapachu, kolorze i smaku, że to nie krew, lecz balsam, który Don Kichot wypił, i zaraz takie go nudności napadły, że wyprzątnął na swego pana wszystko, co miał w bebechach. Pozostali tak czas nijaki, czyści, jak dwie perełki.
Sanczo pobiegł do swego osła, aby wziąć z sakiew wszystko, czego potrzeba było do opatrzenia swego pana, ale, nie znalazłszy tłumoczka, o mało zmysłów z rozpaczy nie postradał. Złorzeczył samemu sobie i poprzysiągł sobie w sercu, że opuści swego pana i że do wsi powróci, choćby miał i stracić swoje dawne zasługi i nadzieję na otrzymanie, przyrzeczonej wyspy.
Don Kichot tymczasem podniósł się, wsadził sobie lewą rękę do gęby, jakby w obawie, aby mu reszta zębów nie wyleciała i, ująwszy w drugą rękę cugle Rossynanta; który nie ruszył się ani na krok od swego pana, zbliżył się do giermka. Sanczo oparł się piersią na ośle, podparł głowę dłonią i trwał tak, niby człek, w głębokich rozmyślaniach pogrążony.
Don Kichot, ujrzawszy go w tej postawie, z oznaką głębokiego smutku na twarzy, rzekł:
— Nie będziesz wart więcej od innego, jeżeli nie będziesz czynił więcej, niż inny. Wszystkie te burze, które nad nami szaleją, nie sąż dowodem, że wkrótce niebo się wypogodzi, i że nasze sprawy dobrze się ułożą? Niepodobne to do wiary, aby zło, jak i dobro, wiecznie trwało. Jeśli zło dość już dokuczyło, znak to nieomylny, że dobro jest gdzieś w pobliżu. Przestań się trapić nieszczęściami, które na mnie spadają, gdyż nawet najmniejsza ich cząstka na ciebie nie przypada.
— Jakże to — spytał Sanczo — czyli ten, którego wczoraj po powietrzu ciskano, nie był przypadkiem synem mego ojca? A sakwy, pełne wszystkich moich zapasów, należałyż do kogo innego?
— Nie masz więc swoich sakiew?
— Oczywista, że nie mam — odparł giermek.
— Tedy nie będziemy mieli dziś nic do gęby włożyć, — rzekł Don Kichot.
— Zapewne — odparł giermek — chyba, że znajdziemy na łąkach te zioła, któremi, jak Wasza Miłość powiada, nieszczęśliwi rycerze błędni mają zwyczaj zastępować posiłek.
— Po prawdzie — rzekł Don Kichot — wołałbym na ten czas ćwierć bochenka chleba albo podpłomyka, dwie główki sardynek, czy śledzi, niż wszystkie zioła, które opisuje Dioscorid; choćby go i był objaśnił doktór Laguna[124]. Wsiądź jednak na osła, mój Sanczo, i jedź ze mną, gdyż Bóg, który nad wszystkiem ma pieczę, i nas nie opuści, zwłaszcza, że wszystko dla Jego chwały czynimy. Nie zapomina On o najmniejszych komarach w powietrzu, o robaczkach na ziemi, ani o owadach i żabkach w wodzie, a jest tak litościwy, że roztacza blask słoneczny, zarówno nad dobrymi, jak i nad złymi, i rosę swą spuszcza na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.
— Wasza Miłość — rzecze Sanczo — lepiejby uczynił, gdyby został kaznodzieją, a nie błędnym rycerzem.
— Błędni rycerze — rzekł Don Kichot — wiedzą wszystko, gdyż o wszystkiem wiedzieć muszą. W dawnych czasach był i taki, co na środku gościńca prawił kazanie, jakby na uniwersytecie paryskim stopień naukowy zyskał. Z tego wnosić można, że nigdy lanca nie stępiła pióra ani pióro lancy.
— Niechaj będzie tak, jak Wasza Miłość mówi — odparł giermek — ale chodźmy stąd i rozejrzyjmy się za noclegiem. Niech Bóg sprawi, aby nie było tam der, ani ludzi, którym krotochwile po głowie chodzą, widm, ani Maurów zaczarowanych, gdyż, jeśli się trafią, wyślę ich do wszystkich djabłów.
— Zwróć się do Boga, mój synu, i wiedź, gdzie chcesz, gdyż tym razem tobie chcę zostawić troskę o nocleg. Ale daj tutaj rękę, pomacaj palcem i obacz, ile mi zębów brak po prawej stronie górnej szczęki, gdyż tutaj właśnie srogi ból odczuwam.
Sanczo wsadził dwa palce Don Kichotowi do ust i rzekł:
— Ile zębów trzonowych miał Wasza Miłość po tej stronie?
— Cztery — odparł Don Kichot — a prócz zęba mądrości, wszystkie całe i zdrowe.
— Niech Wasza Miłość zważy dobrze na to, co mówi — rzekł Sanczo.
— Cztery, mówię, a może i pięć — odparł Don Kichot — gdyż przez cały ciąg życia mego ani mi żadnego zęba nie wyrwano, ani mi też żaden nie spróchniał i nie wypadł.
— A jednak tutaj na dole ma Wasza Miłość tylko dwa siekacze i jeden pieniek, co się zaś tyczy górnej szczęki, to ani połowy zęba doszukać się nie mogę. Wszystko tu jest gładkie i równe, jak dłoń.
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał Don Kichot, usłyszawszy smutną wiadomość z ust giermka. — Wołałbym stracić ramię, oczywiście nie to, które mieczem szermuje. Wiedz, Sanczo, że gęba bez zębów jest, jak młyn bez kamienia, i że o ząb więcej się troszczyć trzeba, niż o klejnot. Podobnym utrapieniom podlegają ci, co w surowym zakonie rycerstwa na świecie żyją. Wsiądź na osła, przyjacielu, i prowadź, podążę za tobą, gdzie chcesz.
Sanczo wyprzedził pana i zwrócił swego osła w tę stronę, gdzie, jak miarkował, może się znajdować gospoda.
Nie oddalał się jednak od głównego trakty, który w tej okolicy dość był uczęszczany.
Jechali powoli, noga za nogą, gdyż ból, który Don Kichot odczuwał w szczękach, ani na chwilę nie folgował i zbytnio spieszyć mu się nie pozwalał. Sanczo postanowił rozerwać go trochę i coś mu opowiedzieć.
— Wydaje mi się, WPanie, że wszystkie te nieszczęścia, spadłe na nas w ciągu dni ostatnich, są karą za grzech, jaki popełniliście przeciwko zakonowi rycerstwa, nie zdzierżywszy przysięgi, ślubowaliście przecie, że nie będziecie jedli chleba na obrusie, że nie pofolgujecie sobie choćby i z królową i że wiele innych prywacyj zniesiecie, póki nie zdobędziecie hełmu Malandrina, czy jak mu tam temu Maurowi.
— Dobrze gadasz, Sanczo — rzekł Don Kichot — ale po prawdzie całkiem mi to z pamięci wypadło. Takoż możesz to mieć za rzecz niezawodną, że ta przygoda z derą i skokami w powietrzu spotkała cię za to, że, w stosownej porze i na stosownem miejscu, o przysiędze tej mi nie przypomniałeś. Co do mnie, to uchybienie to naprawię, gdyż w stanie rycerstwa są sposoby na wszystko.
— A czy ja, WPanie, coś ślubowałem? — zapytał Sanczo.
— Nie wchodzi to w rachubę, żeś nie ślubował — odparł Don Kichot — wystarcza, żeś miał udział w moim grzechu. Jakkolwiekby jednak było, trzeba pomyśleć o naprawie.
— Jeżeli tak jest — rzekł giermek — tedy miejcie to, Panie, na pieczy, aby drugi raz tym ślubom nie chybić, gdyż znów może przyjść ochota tym upiorom poigrać ze mną albo i z Wami, skoro ujrzą, że trwacie nadal w swej niedbałości.
Gdy taką bawili się rozmową, noc zaskoczyła ich w pół drogi, oni zaś nie wiedzieli wcale, gdzie im stosownego schronu szukać należy. Nadomiar złego przymierali głodem, gdyż po stracie sakiew bez żywności zostali. Sanczo zapewniał, że, ponieważ jest to główny trakt, więc gdzieś tu, w odległości jednej lub dwóch mil, jakaś oberża znajdować się musi. Przebijając się tak przez mroki, giermek, umierający z głodu, i pan, pełen dobrego apetytu, ujrzeli nagle po prawej ręce wielką ilość świateł, podobnych do gwiazd ruchomych. Na ten widok Sanczo ścierpł ze strachu, a Don Kichot mocno się zastanowił. Jeden ściągnął konia za cugle, drugi osła za uzdeczkę. Stanęli, jak wryci, patrząc pilnie, coby to być mogło.
Ujrzeli, że światła zbliżają się ku nim i że w miarę zbliżania coraz większe się stają.
Wówczas Sanczo zaczął się trząść, jakby miał żywe srebro we wszystkich członkach ciała. Don Kichotowi zasię włosy dęba na głowie stanęły. Zdobywając się jednak na odwagę, rzekł:
— Bez wątpienia, Sanczo, szykuje się tu jakaś wielka i niebezpieczna przygoda, w której będę musiał okazać całą dzielność moją i męstwo.
— O, nieszczęsna moja dola — wykrzyknął Sanczo — jeżeli, jak na to patrzy, ma to być nowa przygoda z upiorami, cóż poczną moje biedne boki i żebra?
— Choćby nie wiem jakie to były straszydła, nie pozwolę im tknąć jednego włoska na twojej głowie — odparł Don Kichot. — Jeżeli zeszłym razem tak igrali z tobą, to jeno dlatego, że nie mogłem przeskoczyć przez mur od dziedzińca, teraz jednak znajdujemy się w szczerem polu, gdzie mogę swobodnie mieczem szermować.
— A jeśli WPana zaczarują i w odrętwienie wprawią, jak wtedy? — spytał Sanczo — cóż przyjdzie z tego, że znajdujemy się w otwartem polu?
— Mimo to — odparł Don Kichot — proszę cię, Sanczo, abyś nie tracił odwagi, gdyż z eksperjencji swej wkrótce poznasz, ile ja mam animuszu.
— Będę ją miał, jeśli Bóg pozwoli — rzekł Sanczo.
Usunęli się nieco na stronę i jęli patrzeć pilnie na te wędrujące światła.
Wkrótce ujrzeli kilku ludzi, którzy, jak im się zdało, na zwierzchnie szaty mieli narzucone koszule.[125] W Sanczy na ten widok serce zamarło. Zaczął szczękać zębami, jak człek, w febrze będący. Ów przestrach jeszcze bardziej się zwiększył, gdy rozpoznali jasno, co to było. Ze dwudziestu ludzi, siedzących na koniach i ubranych w koszule, trzymało w rękach zapalone pochodnie. Za nimi postępowała lektyka, kirem obita, otoczona sześciu jezdnymi, których suknie żałobne aż do kopyt mułów sięgały. Po powolnym chodzie rozpoznać można było, że nie są to konie. Ludzie, ubrani w koszule szli, mrucząc coś głosem cichym a lamentliwym.
Ta dziwaczna, z jawy o tak późnej porze i w tak odludnem miejscu wystarczyły całkiem, aby napełnić strachem serce Sanczy, a nawet i serce jego pana, gdyby nie to, że (podczas gdy całe męstwo giermka w niwecz się rozwiało) Don Kichot wyobraził sobie, iż musi być to jedna z przygód, w jego księgach zawartych.
Rycerz nasz wykoncypował sobie, że lektyka jest trumną lub marami, na których niosą rycerza srodze poranionego albo i martwego, i że jemu jednemu zemsta ma być pozostawiona. Nie tracąc czasu po próżnicy, zniżył kopję, umocnił się na siodle i, pełen hamowanego męstwa, stanął wpoprzek drogi, którą ci ludzie, w koszule ubrani, przejść musieli. Gdy się zbliżyli, rzekł podniesionym głosem:
— Stójcie tu, ktokolwiek jesteście, i zdajcie mi zaraz sprawę, skąd idziecie, dokąd zmierzacie i co na tych marach niesiecie? Według pewnych oznaką sądzić można, że albo wy komuś szwank uczyniliście, albo was ktoś pokrzywdził. Muszę koniecznie o tem wiedzieć, aby was ukarać za zło, którego byliście sprawcami lub też pomścić was za wyrządzoną wam krzywdę.
— Spieszno nam bardzo — odparł jeden z ludzi, ubranych w koszule — do oberży jeszcze kęs drogi, tak iż nie mamy czasu bawić się w próżne rozmowy i odpowiadać na wasze pytania — i, spiąwszy muła ostrogą, chciał przejechał mimo. Don Kichot poczuł się bardzo urażony tym responsem, schwyciwszy przeto jego muła za cugle, krzyknął:
— Stój, naucz się przystojniej znajdować i odpowiadaj na to, o co się pytam, gdyż w przeciwnym razie rozpocznę walkę z wami wszystkimi. — Muł był tak bardzo płochliwy, że gdy Don Kichot ujął go za uzdę, rozwierzgał się, wspiął i wywalił się wraz ze swym panem na ziemię. Jeden z pieszych pachołków jął wówczas miotać obelgi na Don Kichota, który, pełen kolery i rankoru, rzucił się, nie mieszkając, ze zniżoną kopją na pierwszego z brzegu żałobnika i zwalił go na ziemię, ciężko poturbowanego. Później napadł na innych i aż miło było patrzeć, jak gracko się uwijał, wprawiając ich wszystkich w zamieszanie. Zdawało się, że Rossynantowi skrzydła wyrosły.
Ludzie, ubrani w koszule, byli strachliwego przyrodzenia, a do tego nie mieli przy sobie żadnej broni. W jednej chwili pierzchnęli też z pola bitwy i jęli pomykać przez pola z płonącemi pochodniami w rękach, sprawiając wrażenie maszkar i larw, chodzących po świecie w mięsopustne noce.
Żałobnicy zasię, zaplątani w długie suknie i sutanny, nie mogli się nawet poruszyć, tak iż Don Kichot prał ich dowoli i zmusił wkrótce do ustąpienia z placu.
Sanczo przypatrywał się tej rozprawie, pełen admiracji dla zuchwałego męstwa swego pana i mówił do siebie: „Ani chybi mój pan musi być tak dzielny i mężny, jak sam o tem mówi“.
Obok człeka, który spadł z muła, leżała na ziemi pochodnia; przy jej blasku Don Kichot mógł dobrze widzieć; podszedłszy do nieszczęśnika[126], zbliżył ostrze lancy do jego szyi, żądając, aby się poddał, gdyż w przeciwnym razie żywot postrada.
Człek, powalony na ziemię, rzekł:
— Aż nadto jestem poddany, gdyż ruszać się nie mogę, mając jedną nogę złamaną.
Zaklinam, was, Panie, nie zabijajcie mnie, jeżeli jesteście rycerzem chrześcijańskim, gdyż popełnilibyście wielką zbrodnię; jestem licencjatem i otrzymałem już pierwsze święcenia.
— Cóż za djabeł sprowadził was tutaj, skoro jesteście duchownym? — zapytał Don Kichot.
— Nieszczęście, Panie, tylko nieszczęście — odparł człek, leżący na ziemi.
— Jednakowoż może was spotkać jeszcze gorsze nieszczęście — rzekł Don Kichot — jeżeli nie zadowolnicie mnie i nie odpowiecie na wszystko, o co się uprzednio pytałem.
— Łatwo was zadowolnię — odrzekł licencjat. — Dowiedzcie się, panie, że chociaż powiedziałem wam, że jestem licencjatem, w rzeczywistości jestem tylko bakałarzem. Nazywam się Alfonsem Lopezem, rodem z Alcovendas. Szedłem z Baezy, w towarzystwie jedenastu księży, tych, którzy właśnie z latarniami pouciekali. Zdążamy do Segovii, odprowadzając ciało pewnego szlachcica, zmarłego w Baezy; niesiemy do grobu jego kości. Grób ten znajduje się w Segovii, w miejscu jego urodzenia.
— Któż go zabił? — zapytał Don Kichot.
— Bóg — odparł bakałarz — przez gorączkę trawiącą, którą zesłał na niego.
W takim razie Bóg zwolnił mnie od obowiązku pomszczenia się za śmierć jego, cobym uczynić musiał, gdyby go zabił ktoś inny ale ponieważ uśmiercił go Ten, Kto go uśmiercił, trzeba milczeć, coby wypadało zrobić i wówczas, gdyby mnie żywota zbyto.
Chciałbym, aby Jego Rewerencja wiedział, że jestem rycerzem, rodem z Manczy; nazywam się Don Kichot, którego powołaniem jest jeździć po świecie, aby prostować błędy i brać pomstę za krzywdy.
— Nie wiem, jakie to jest prostowanie błędów — odparł bakałarz — gdyż do tej pory chodziłem prosto, zaś odtąd będę chodził krzywo, dzięki temu, żeście mi, Panie, złamali nogę, której już do końca życia nie wyprostuję. Co zaś do krzywdy, pomszczonej przez was, to jestem tak skrzywdzony, że już i na resztę dni żywota mego skrzywdzony pozostanę[127].
Największem nieszczęściem dla mnie jest to, że spotkaliście mnie wy, którzy przygód szukacie.
— Nie wszystko jednakim trybem na tym świecie idzie — odparł Don Kichot. — Kaduk chce, że włóczycie się po nocy, ubrani w komże i w szaty żałobne, z zapalonemi pochodniami w rękach i mrucząc coś pod nosem tak, iż podobni jesteście do jakichś upiorów i istot nie z tego świata.
Nie mogłem się powstrzymać od uczynienia tego, co mi mój obowiązek nakazywał; natarłem na was, a wiedzcie, że uderzyłbym na was również wówczas, gdybym wiedział, że jesteście czartami z piekła rodem, za których was zawsze miałem.
— Tak chciał mój los nieszczęsny — rzekł bakalarz — ale teraz błagam was, Panie rycerzu błędny, którzyście mnie w ten sposób uraczyli, abyście dopomogli mi wydostać się z pod tego muła, gdyż mam nogę uwięzioną w strzemieniu.
— Moglibyście gadać tak i do jutra — odparł Don Kichot. — Jak długo myśleliście czekać, aby mi o swojem nieszczęściu powiedzieć?
Rycerz nasz zawołał na Sanczo Pansę, aby przybył, nie mieszkając, ale nasz poczciwiec nie spieszył się zbytnio, gdyż zajęty był zdejmowaniem z muła tobołków z żywnością, które ci ludzie mieli ze sobą. Ze swego kaftana uczynił coś w rodzaju wora i, napełniwszy go jak mógł najlepiej, władował go później na grzbiet swego osła. Wreszcie przybiegł na krzyk swego pana, aby dopomóc wydobyć pana bakałarza z pod muła.
Wpakowali go nań i dali mu latarnię do rąk; Don Kichot poradził mu, aby udał się w drogę za swymi kompanami, prosząc go zarazem, aby wybaczył mu wyrządzoną sobie krzywdę, gdyż nie leżało to wszak w jego mocy, by się powściągnąć od uczynienia tego, co był uczynił.
Sanczo rzekł bakałarzowi na pożegnanie:
— Jeśli przypadkiem tamci panowie dowiedzieć się będą pragnęli, kim jest ów waleczny rycerz, który Waszą Wielmożność do tego stanu doprowadził, proszę powiedzieć, że to sławny Don Kichot z Manczy, zwany również Rycerzem Posępnego Oblicza.
Bakałarz, wysłuchawszy tych słów, odjechał.
Don Kichot zapytał Sanczy, dlaczego nazwał go Rycerzem Posępnego Oblicza?
— Muszę rzec — odparł Sanczo — że przyjrzawszy się Wam nieco przy świetle latami, którą niósł ten biedak, spostrzegłem, że macie tak ponure oblicze, jakiego drugiego nie zdarzyło mi się nigdy widzieć. Może pochodzi to z przyczyny trudów, poniesionych w tej bitwie, a może też z powodu braku zębów.
— Inaczej się ta rzecz ma — rzekł Don Kichot — mędrzec, który wziął przed się spisanie historji moich czynów, uważał za słuszne, abym miał jakiś przydomek, tak jak mieli go ongiś wszyscy błędni rycerze. Jeden zwał się rycerzem Płomiennej szpady, drugi Jednorożca, trzeci rycerzem Panien, czwarty Feniksa, inny znów rycerzem Gryfa albo i Śmierci. Z tych to przydomków znani byli w każdym zakątku. Mniemam, że ów rzeczony mędrzec cię natchnął i włożył ci do gęby ten przydomek: Rycerz Posępnego Oblicza, którego odtąd używać zamierzam. I aby takie miano bardziej było dla mnie stosowne, umyśliłem odmalować na tarczy, gdy tylko będę miał myśl po temu, bardzo ponure oblicze.
— Niema potrzeby tracić czasu i pieniędzy — odparł Sanczo — aby takie oblicze na tarczy wystawiać, całkiem wystarczy, gdy Wasza Miłość ukaże swoją twarz, zwracając ją ku temu, kto się Wam przyjrzeć będzie chciał. Wierzajcie mi bowiem, WPanie (a jeśli chcecie miejcie to i za żart), że, czy to z braku zębów, czy też z głodu, takeście zbrzydli, iż i posępnego oblicza na konterfekcie poniechać można.
Don Kichot uśmiechnął się z żartu Sanczy, postanowił na zawsze przyjąć ten przydomek i kazać wymalować go sobie na tarczy, czy też na puklerzu.
— Myślę Sanczo — rzekł — że będę wyklęty za to, żem rękę położył na rzeczy świętej juxta illud, si quis suadente diabolo, chociaż, mówiąc po prawdzie, nie dotknąłem jej rękoma, tylko kopją. Pozatem nie chciałem przecie obrazić ani księdza, ani jakiejś rzeczy, należącej do Kościoła, który miłuję i czczę, jak na prawego katolika i wiernego chrześcijanina przystało, sądziłem bowiem, że mam do czynienia z upiorami i stworami nie z tego świata. Przypominam sobie także dobrze, co się przydarzyło Cydowi Ruy Diaz, który połamał stołek ambasadora królewskiego w przytomności Ojca Świętego, za co został klątwą obłożony. Od tego dnia Rodryg de Vivar[128] przemienił się w szlachetnego i walecznego rycerza.
Bakałarz, jak to już powiedzieliśmy, oddalił się, nie pisnąwszy ani słóweczka. Don Kichot chciał sprawdzić, czy trup, leżący w trumnie ma kości, czy nie, ale Sanczo nie pozwolił mu na to, mówiąc:
— Wyszliście, Panie, z tej niebezpiecznej przygody tak obronną ręką, jak się to nigdy dotychczas nie zdarzyło. Ludzie ci, aczkolwiek zwyciężeni i zmuszeni do ucieczki, mogą się opamiętać i zdać sobie sprawę z tego, że jeden tylko człek ich tak rozproszył; zawstydzeni tem i zagniewani gotowi zebrać się do kupy, powrócić tutaj i sprawić nam tęgą łaźnię. Osioł czuje się dobrze, góry są w pobliżu, głód nam dokucza; nic innego tedy uczynić nam nie pozostaje, jak ujść stąd jaknajprędzej. Niech, jak to mówią, umarły idzie do grobu, zaś żywy do oberży.
Wysforowawszy się ze swym osłem naprzód, poprosił pana, aby jechał za nim. Don Kichot przyznał Sanczy rację, nie odpowiedział tedy ani słowa, jeno ruszył w jego ślady.
Ujechawszy kęs drogi, leżącej między dwiema górami, znaleźli się na rozległej równinie. Zsiedli z wierzchowców; Sanczo zdjął z osła prowiant; później rozciągnęli się na świeżej trawie i, przyprawiwszy swoje pożywienie głodem, zjedli wraz śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację. Napełnili swoje żołądki wielką ilością zimnego mięsiwa, gdyż Sanczo znalazł obfitość żywności w tobołkach księży, którzy zwykli są o potrzebach brzucha nie zapominać.
— Te trawy, Panie, są świadectwem, że w pobliżu musi tu płynąć jakiś strumyk, czy źródło, które im wilgoci przydaje. Dobrze uczynimy, ruszając naprzód, gdyż będziemy mogli ugasić wkrótce to nieznośne pragnienie, dające się nam tak we znaki 1 trudniejsze do zniesienia od głodu.
Rada ta słuszną się Don Kichotowi wydała. Ujął Rossynanta za cugle, Sanczo zasię, włożywszy osłu na grzbiet resztki zapasów, schwycił go za postronek i zaczęli iść po łące omackiem, gdyż ciemna noc nic im widzieć nie pozwalała. Nie uszli nawet i dwustu kroków, gdy usłyszeli nagle ogromny szum, jakby pieniący się potok spadał ze szczytu wysokiej skały. Ucieszyło ich to niemało; przystanęli, nadsłuchując bacznie, z której strony odgłos ten dobiega, ale wnet usłyszeli jakiś inny jeszcze hałas, który umniejszył znacznie pierwotnej radości, zwłaszcza Sanczy, wielce strachliwemu z natury. Były to jakieś miarowe uderzenia, zmieszane z brzękiem łańcuchów i żelastwa i połączone z wielkim hukiem wód. Wszystko to mogłoby napełnić lękiem każde serce, krom serca naszego bohatera. Noc, jak się rzekło, była ciemna, trafunek zaprowadził ich pod wysokie i rozłożyste drzewa, których liście, poruszane wiatrem, wydawały szmer ponury; samotność, ciemnica, miejsce nieznane, szum drzew i te kołatania, wszystko to przyczyniało się do ich bojaźni i napełniało ich zdumieniem, zwłaszcza, że odgłosy nie ustawały, wiatr nie ucichał, a dzień nie nastawał. Na dobitek nie wiedzieli wcale, gdzie się znajdują.
Aliści Don Kichot, niezłomnem męstwem jak zawsze ożywiony, wskoczył na Rossynanta, ścisnął tarczę w ręku, nastawił kopję i rzekł:
— Wiedz, przyjacielu Sanczo, że z woli nieba urodziłem się w tym wieku żelaznym, aby odrodzić wiek złoty albo złocisty, jak się to mówić zwykło.
Jestem tym, na kogo czekają niebezpieczeństwa, zawołane czyny i wielkie imprezy. Ja to, jeszcze raz ja, mam odrodzić Rycerzy Okręgłego Stołu, dwunastu Parów Francji i dziewięciu Parów Sławy. Zaćmię Platirów, Toblantów, Olivantów, Tirantów, Febów i Belianisów i niezliczoną gromadę sławnych rycerzy wieków ubiegłych, dokonując w tym wieku tyle wspaniałych dziwów i zawołanych czynów, że zblednie przy nich najdzielniejszych poczynań sława.
Widzisz wszak, wierny i kochany mój giermku, że noc jest ciemna i pełna głębokiego milczenia, słyszysz głuchy szum tych drzew, przerażający łoskot wody, która zda się że spada z gór księżycowych, oraz ciągłe kołatania, co nasz słuch obrażają; wszystkie te rzeczy pospołu wzięte, albo i każda z nich, wystarczyłyby, aby napełnić trwogą i zdumieniem pierś samego Marsa, a cóż dopiero tę, która do podobnych przygód nie nawykła. Wszystko to, o czem ci teraz mówię, to tylko bodziec i pobudka dla mego ducha; już mi serce wzbiera pragnieniem, aby przedsięwziąć tę przygodę, choćby i najniebezpieczniejszą się ona wydawała, ściśnij trochę popręgi Rossynantowi, zostań z Bogiem, i nie czekaj na mnie dłużej, jak trzy dni. Gdy w przeciągu tego czasu się nie zjawię, będziesz mógł powrócić do swojej wioski, uczynisz mi także, jak tuszę, tę przysługę i przyjemność i wyprawisz się do Toboso, aby powiedzieć niezrównanej damie i pani serca mego, Dulcynei, że jej niewolnik-rycerz zginął, ważąc się na dokonanie rzeczy, ktoreby go godnym jej łask uczynić mogły!
Gdy Sanczo usłyszał te słowa, zaczął rzewliwie płakać i rzekł:
— Nie wiem, Panie, dlaczego ważycie się na tak niebezpieczną wyprawę; teraz jest noc, nikt nas nie widzi, możemy inną drogę wybrać, i uniknąć wszelkich hazardów, choćbyśmy i przez trzy dni nic pić nie mieli. A ponieważ nikt na nas nie patrzy, nikt nas też za tchórzy nie poczyta. Nieraz słyszałem, jak ksiądz z naszej wioski (znacie go wszak dobrze, Panie!) prawił na kazaniu, że kto szuka niebezpieczeństw, ginie[129]. Nie dobrze jest kusić Pana Boga i wstępować w hazardy, z których chyba tylko cudem można wyjść cało. Niechaj wystarczy tych cudów, które niebo dla sprawy Waszej Miłości uczyniło, ochraniając was od podrzucania na derze tak, jak to mnie się przydarzyło i, pozwalając wam obronić się i wyjść zwycięsko ze spotkania z tylu nieprzyjaciółmi, którzy umarłemu towarzyszyli. A jeśli to wszystko nie może zmiękczyć twardego serca waszego, niech was przynajmniej ta myśl wzruszy, że, gdy się tylko stąd oddalicie, ja ze strachu oddam duszę temu, kto ją zabrać ze sobą będzie chciał. Wyjechałem z swej wsi, opuściłem żonę i dzieci w tej myśli, aby wam służyć, mniemając, że kimś znaczniejszym się stanę, a już przynajmniej ni kęsa nie podlejszym. Aliści, ponieważ kto wiele chwyta, mało łapa, tedy i moje nadzieje na niczem spełzły. Wierzyłem mocno, że otrzymam tę djabelską wyspę, którą Wasza Miłość tyle razy mi przyrzekał, lecz teraz widzę, że wzamian za nią chcecie mnie pozostawić samego o tej porze, w miejscu, gdzie niema żywej duszy Na Boga Najwyższego błagam, nie czyńcie mi, Panie, tej krzywdy, a jeśli już nie chcecie imprezy tej całkiem poniechać, odłóżcie ją choćby do jutra rana. Gdyż, według tego, co mówi sciencja, której nauczyłem się, będąc pastuchem, już tylko trzech godzin do świtu nie dostaje, ponieważ pysk małej niedźwiedzicy mamy nad głową — oznacza to północ na linji po lewej ręce.
— Jakże możesz dostrzec, Sanczo, tę linję i ten pysk, czy tam kark, o którym mówisz, skoro noc jest tak ciemna, że na całem niebie ani jednej gwiazdy nie widać?
— To prawda — odparł Sanczo — ale strach ma wielkie oczy i widzi równie dobrze nad ziemią, jak i pod ziemią. Można wszelako łatwo wymiarkować, że do dnia już nie daleko.
— Niech dnieje albo i nie dnieje — rzekł Don Kichot — nie będą mogli rzec o mnie w tej godzinie ani nigdy, że łzy i prośby powstrzymały mnie od spełnienia rycerskiego obowiązku. Proszę cię, Sanczo, abyś zbył się wszelkich obaw, gdyż Bóg, który mi serce natchnął zamysłem spróbowania tej straszliwej i nigdy niewidzianej przygody, zatroska się o moje ocalenie, a i ciebie w twem strapieniu pocieszy. Dociśnij popręgi Rossynantowi i pozostań tutaj. Wrócę niedługo żywy albo umarły.
Sanczo, widząc, że jego pan tak się w swym zamiarze zaciekł, iż żadne łzy, przełożenia i prośby nic wskórać nie mogą, postanowił własnym sprytem sobie dopomóc i zatrzymać rycerza do rana. Nachyliwszy się, aby poprawić koniowi popręgi, cichaczem i potajemnie spętał postronkiem od swego osła nogi Rossynanta tak, iż, gdy Don Kichot chciał puścić się w drogę, rumak, zamiast pomknąć przed siebie, podskakiwał jeno na miejscu.
— A owoż, Panie — zawołał Sanczo, mocno rad, że mu się tak fortel udał — samo niebo, wzruszone memi prośbami, nie chce, aby Rossynant naprzód postąpił, jeśli zaś Pan będzie trwał w uporze i kłuł go ostrogami, nazwę to wyzywaniem fortuny.
Don Kichot, pełen gniewu, spinał Rossynanta ostrogami, ale im bardziej go do biegu przymuszał, tem mniej rumak był ruchawy. Rycerz nie spostrzegł, że Rossynant ma nogi związane; postanowił tedy zaczekać, aż dzień się uczyni i koń nabędzie ochoty do biegu, gdyż nie przyszło mu na myśl, aby to miała być sztuczka jego giermka.
— Ponieważ Rossynant ruszyć się nie może, będę musiał, rad nie rad, czekać, aż jutrzenka się na niebie uśmiechnie i opłakiwać każdą chwilę jej spóźnienia.
— Niema powodu do płaczu — odparł Sanczo — gdyż aż do białego dnia zabawię pana opowiadaniem bajek, jeżeli już Wasza Miłość nie zechce nóg ze strzemion wypuścić i przespać się trochę na zielonej trawce, za przykładem innych błędnych rycerzy, aby, gdy dzień nastanie i przyjdzie chwila podjęcia tej straszliwej wyprawy, poczuć się bardziej rzeźkim i wypoczętym.
— Jak śmiesz mówić mi o zlezieniu z konia i o spaniu? — rzekł Don Kichot. — Zaliż zaliczam się, według ciebie, do tych rycerzy, co to pośród niebezpieczeństw sypiają? Śpij ty, który urodziłeś się po to, aby spać, albo i rób, co ci się podoba, ja zaś uczynię, co będę uważał za najbardziej stosowne.
— Niech się WPan nie gniewa, gdyż nie chciałem was obrazić — odparł Sanczo. — I zbliżywszy się do Don Kichota, położył jedną rękę na przednim, drugą na tylnym łęku siodła tak, iż objął lewe udo swego pana, nie śmiąc oddalić się od niego, choćby na palec, tak się bał bowiem owego kołatania, co się ustawicznie rozlegało.
Don Kichot pozwolił mu, aby opowiedział dla rozrywki obiecaną gadkę, na co Sanczo odparł, że uczyniłby to z chęcią, gdyby strach przed tem, co słyszy, mu na to pozwalał.
— Mimo wszystko — rzekł giermek — postaram się opowiedzieć historję. Jeśli mi nic szyków nie pomiesza i jeśli ją szczęśliwie do kresu doprowadzę, zobaczy Wasza Miłość, że będzie to najpiękniejsza opowieść świata. Słuchajcie tedy, panie, gdyż zaczynam:
„Było pewnego razu to, co było, niech dobro, które z tego płynie, stanie się udziałem wszystkich, zło zaś przypadnie temu, co zła szuka. Musi Wasza Miłość wiedzieć, że starożytne opowieści nie zaczynały się tak, jakby pan chciał. Na przodku była sentencja Katona Zonzorina, Rzymianina, który mówił, że bieda jest stworzona dla tego, co jej szuka! Rzeczenie to trafnie do tej okoliczności się ściąga i mówi, aby Wasza Miłość uspokoił się i nie budził licha, kiedy śpi. Dobrze zrobimy, gdy inną drogą pojedziemy, gdyż nikt nas nie przymusza tąż samą jechać koniecznie, na której wszystkie straszydła, jak się wydaje, na nas czekają“.
— Ciągnij dalej swoją opowieść — rzekł Don Kichot — zaś o gościniec, którym się mamy udać, już mnie pozostaw staranie.
— Mówię tedy, że w pewnej miejscowości w prowincji Estramadurze był żył pewien koziarz, czyli chciałem powiedzieć ten, który kóz pilnował. Pasterz ten, czy koziarz, jak o tem historja mówi, zwał się Lope Ruiz. Ten Lope Ruiz kochał się w pasterce, zwanej Torralva, która to pasterka, zwana Torralva, była córką bogatego pasterza, a ten bogaty pasterz...
— Jeżeli będziesz tą modłą gadkę prowadził — przerwał Don Kichot — powtarzając dwa razy każde słowo i przez kilka dni nie skończysz. Gadaj więc, jak człek rozumienie na rzeczy mający, albo nie gadaj wcale.
— Opowiadam tak — odparł Sanczo — jak w moim kraju wszystkie gadki się opowiada. Nie umiałbym ni krztyny inaczej, nie żądajcie tedy, Panie, abym szedł innym torem.
— Mów zresztą, jak chcesz — rzekł Don Kichot. — Ponieważ mój zły los zmusza mnie do słuchania twych słów, więc ciągnij dalej.
— Tak tedy, najmilszy mój Panie — ciągnął dalej Sanczo — pasterz ów, jak już powiedziałem, zakochał się w pasterce Torralva, która była dziewczyną tłustą, hardą, trudną do ugłaskania i mającą coś mężczyńskiego w sobie, gdyż nawet na brodzie zarastała... jakbym ją tu teraz przed sobą widział.
— Zaliż ją znałeś?
— Nie, Panie — odparł Sanczo — ale ten, który mnie z tą gadką zapoznał, upewniał, że jest ona tak nawszem prawdziwa, iż gdybym ją kiedykolwiek komuś innemu od siebie opowiadał, mógłbym twierdzić, a nawet przysięgać, żem wszystko widział.
Owóż, jak to powiadają, dzień za dniem schodził, zaś djabeł, który nigdy nie śpi i rad wszędzie się wścibia, sprawił, że miłość, którą pasterz żywił dla pasterki, w nienawiść i złość się przemieniła. Przyczyną tego, jak złe języki utrzymują, było, że Torralva do zazdrości dała mu siła powodów. Przekroczyła granicę przystojności i zabrnęła tak daleko, że już ani kroku dalej. Pasterz tak ją znienawidził, że, aby jej widoku uniknąć, postanowił się oddalić i udać się tam, gdzieby jej jego oczy już nigdy nie oglądały.
Aliści Torralva, widząc się być wzgardzona od Lope Ruyza, rozmiłowała się w nim bardziej, niż kiedykolwiek.
— Otóż, to i prawdziwe kobiet przyrodzenie — przerwał Don Kichot — gardzić tymi, którzy je kochają i kochać tych, którzy niemi gardzą. Ale ciągnij dalej, Sanczo.
— Stało się tedy, że pasterz zamysły swoje w czyn wprowadził, i, zebrawszy trzodę swą do kupy, skierował się, przez pola Estramadury, prosto ku portugalskiemu królestwu. Torralva, która coś zwęszyła, hnet w jego tropy pobiegła pieszo i boso, trzymając w ręku kostur, a na szyi mając przewieszoną torbę, do której włożyła kawałek zwierciadła, sztukę grzebienia i puzdereczko z różem dla upstrzenia twarzy. Niech zresztą miała, co chciała, gdyż nie moja rzecz, aby się teraz nad tem głowić. Rzeknę jeno, że gdy ów kozopas stanął ze swą trzodą nad brzegiem rzeki Guadiana, woda tak właśnie przybrała, że już prawie z koryta występowała, a z tej strony, z której on przybył, nie było barki, promu, ani człeka żadnego tak, iż i marzyć mu nie lza było, aby mógł się wraz z kozami na drugi brzeg przeprawić.
Strasznie się tem gryzł, gdyż widział, że Torralva już mu na pięty następuje, chciał zaś uniknąć nudy, z jej lamentów i błagań płynącej.
Rozglądając się pilnie na wsze strony, zoczył wreszcie rybaka, który miał czółno tak małe, iż mogło ono na raz tylko jedną kozę i jednego człowieka pomieścić. Jednak mimo to rozmówił się z rybakiem i zgodził się z nim, aby jego i trzysta kóz, co je miał, przeprawił. Rybak wskoczył do czółna i zabrał jedną kozę, powrócił i zabrał jeszcze jedną, jeszcze raz powrócił i jeszcze jedną zabrał. Baczcie dobrze, Panie, ile kóz rybak przeprawił, gdyż, jeśli wam choćby jedna koza z pamięci wypadnie, historja zaraz swój kres znajdzie, tak, iż nie będzie można dorzucić do niej choćby jednego słowa. Wracając do właściwego wątku, powiem, że brzeg z tamtej strony był bardzo grząski i śliski, co sprawiało, że przewoźnik długo za każdą przeprawą marudził, mimo to przewiózł znów jedną kozę, potem jedną, dalej jedną i znów jedną[130].
— Czemuż nie powiesz, że przewiózł wszystkie? — zapytał Don Kichot. — Jeżeli tak długo prawić będziesz, że jeździł i powracał, powracał i jeździł, i przez rok wszystkich tych kóz nie przeprawisz.
— A ile dotychczas kóz przeprawił? — zapytał Sanczo.
— A ja skąd, u kaduka, mam o tem wiedzieć? — odparł Don Kichot.
— Owóż i właśnie! A mówiłem przecie, aby pan ścisły czynił rachunek. Teraz historja już skończona, nie można dalej postąpić.
— Jakże to być może? — zapytał Don Kichot. — Czyż podobna, aby powieść zależała tak dalece od dokładnego rachunku kóz przewiezionych, tak, iż gdy się ktoś o jedną pomyli, ty już dalej gadki swojej prowadzić nie będziesz mógł?
— Nie, Panie, ani rusz nie mogę — odparł Sanczo — gdyż właśnie wówczas, gdy zapytywałem Waszą Miłość, ile kóz zostało przeprawionych, zaś Wasza Miłość odpowiedział, że nie wie, wywietrzało mi z pamięci wszystko, co jeszcze do opowiedzenia pozostało, a niech pan wierzy na słowo, że było to bardzo piękne i zabawne okrutnie.
— Tak tedy cała opowieść umarła? — zapytał Don Kichot.
— Umarła, jak moja matka!
— W samej rzeczy, przyjacielu Sanczo — rzekł nasz rycerz — opowiedziałeś tak osobliwą gadkę, historję i bajkę, że niema na ziemi człeka, któremuby rzecz podobna na myśl przyszła. Równie o takim sposobie opowiadania i urywania historji, jako żywo, nigdy nie słyszałem ani w życiu nie usłyszę.
Coprawda nie spodziewałem się niczego innego po twem bystrem pojęciu. Nie dziwię się, gdyż te ustawne hałasy musiały ci pomieszać w głowie.
— Wszystko to być może — odparł Sanczo — ale co się tyczy gadki, to nie mam już nic do dodania, gdyż ona kończy się tam, gdzie zaczyna się błąd w rachunku, ile kóz przeprawionych zostało.
— Niech się kończy i przerywa, gdzie chce — rzekł Don Kichot — my zaś obaczymy tymczasem, czy Rossynant już się ruszać może. Tak mówiąc, dźgnął znów rumaka ostrogami, ale Rossynant tylko podskoczył na miejscu, tak dobrze był związany.
Tymczasem, bądź to skutkiem chłodnego powietrza nad ranem, bądź też dlatego, że Sanczo zjadł na wieczerzę coś rozwalniającego, czy też (jak to jest najbardziej do wiary podobne) z przyrodzonej potrzeby, która niezawodny skutek w nim sprawowała, giermek poczuł nieodpartą chęć uczynienia tego, czegoby ktoś inny za niego uczynić nie mógł, aliści strach, który całem ciałem jego owładł, nie pozwalał mu oddalić się choćby na paznokieć od swego pana. Nie do pomyślenia było nawet, aby mógł się powstrzymać od pofolgowania swojej woli, chcąc więc wszystko pięknie pogodzić, odjął letko prawą rękę od tylnego łęku siodła i powoli a cichaczem odsupłał węzeł sznura, na którym trzymały się portki, innej podpory pozbawione.
W jednem okamgnieniu spodnie opadły, pozostając na kostkach, niby dyby żelazne. Później giermek uniósł koszuli, jak mógł najlepiej, i wypiął na wiatr dwa półdupki, które wcale małe nie były. Uczyniwszy to (a zdało mu się, że spełnił już większą część zadania i że łatwo kres swemu utrapieniu położy), natknął się na nową trudność: pojął, że nie będzie mógł ulżyć sobie, nie czyniąc rumoru i hałasu. Zacisnął tedy zęby, zwarł ramiona i wstrzymał dech w piersiach. Mimo tych ostrożności, koniec końców, nieszczęśnik wydał odgłos, całkiem odmienny od tego, który go takim strachem napawał.
— Cóż to znów za hałas, Sanczo? — zapytał Don Kichot.
— Nie wiem, panie! — odparł — musiało stać się coś nowego, gdyż nieszczęścia nigdy w pojedynkę nie chodzą.
Jeszcze raz spróbował skusić fortunę i wreszcie udało mu się pozbyć ciężaru, co go tak dręczył, nie wzbudzając większego rumoru, jak za pierwszym razem.
Ale Don Kichot miał zmysł węchu równie subtylny, jak zmysł słuchu, a do tego Sanczo był zbyt bliskim jego sąsiadem, aby fetory, bijące ku górze, nie miały obrazić jego nosa.
Zapobiegając złu, jak mógł najlepiej, ścisnął nos dwoma palcami i rzekł gardłowym głosem:
— Wydaje mi się, Sanczo, że cię tęgi strach obleciał.
— O tak — odparł Sanczo — ale czemuście, Panie, dopiero teraz to spostrzegli?
— Dlatego, że teraz pachniesz silniej, niż zwykle, chociaż nie ambrą, przyjacielu, nie ambrą — rzekł Don Kichot.
— Bardzo być może — odparł Sanczo — ale nie jest to moja wina, jeno Waszej Miłości, który wlecze mnie o tak późnej porze przez te pustkowia i wystawia na niebezpieczeństwa, do których nie nawykłem.
— Odsuń się trzy albo cztery kroki na stronę, przyjacielu — rzekł Don Kichot, nie odejmując ani na chwilę palcy od nosa — na przyszłość zaś staraj się bardziej baczyć na siebie i pamiętaj o respekcie, jaki mi winieneś. Zbytnia poufałość, z jaką cię traktowałem, te zaniedbania twoje wywołała.
— Założyłbym się, że Wasza Miłość posądza moje ciało o dokonanie jakiejś nieprzystojnej rzeczy.
— Już tego nie odświeżaj i umknij odemnie — odparł Don Kichot.
Na podobnych dyskursach sługa i pan strawili noc całą. Sanczo, widząc, że dzień nastaje, rozpętał cichaczem golenie Rossynanta, i naciągnął później spodnie. Rossynant, poczuwszy, że jest wolny (aczkolwiek z natury swej zbytnio ognisty nie był), ucieszył się i zaczął nogami przebierać, bowiem lansad czynić nie umiał. Don Kichot, spotrzegłszy, że się Rossynant poruszył, wziął to za dobrą wróżbę, sądząc, że los tym znakiem pobudza go i zachęca do podjęcia straszliwej przygody.
Tymczasem rozedniało tak, że wszystkie przedmioty rozróżnić było można. Don Kichot ujrzał, że znajduje się wśród wysokich drzew kasztanowych, które rzucają cień głęboki. Słyszał łoskoty, nieustające ani na chwilę, ale nie wiedział, jakaby była tego przyczyna. Nie zwlekając już dłużej, spiął Rossynanta ostrogą i pożegnał się z Sanczem, któremu jeno trzy dni na siebie czekać kazał, gdyż, jeżeliby w tym czasie nie wrócił, będzie to znak, że w tej niebezpiecznej przygodzie znalazł kres dni swoich.
Przypomniał giermkowi o poselstwie, jakie ten miał sprawić w jego imieniu do pani Dulcynei z Toboso, i rzekł mu także, aby się nie trapił o swoje zasługi, gdyż przed wyruszeniem z wsi rodzinnej, sporządził testament, w którym zabezpieczył mu jego zasługi za cały czas służby. Jeśli jednak Bóg pozwoli mu wyjść z tych hazardów zdrowo, cało i bez szwanku[131], tedy giermek może mieć za pewne, że otrzyma przyrzeczoną sobie wyspę.
Sanczo, usłyszawszy to żałosne pożegnanie, znów płakać zaczął rzewliwie i przysiągł, że nie opuści swego pana, dopóki ta zatarga do szczęśliwego kresu dowiedziona nie zostanie.
Z tego płaczu i tak chwalebnego zamysłu Sanczo Pansy autor tej historji wnosi, że giermek musiał być człekiem zacnie urodzonym, lub przynajmniej wywodzącym się ze starego chrześcijańskiego szczepu[132]. Afekt sługi zmiękczył nieco pana, nie tyle jednak, aby jakąś słabość miał po sobie pokazać. Srogi pozór przybrawszy, ruszył naprzód, kierując się w tę stronę, skąd, jak się zdało, dochodził szum wody i nieustawny łoskot. Sanczo szedł za swym panem pieszo, prowadząc za uzdę osła, wiernego towarzysza swojej fortuny i losów przeciwnych.
Jadąc czas niejaki między kasztanami i innemi drzewami, cień zsyłającemi, Don Kichot wynurzył się na łąkę, leżącą u stóp skał, skąd spadał bystry potok. U podnóża tych skał stało kilka domostw, tak surowie ciosanych z desek i niedbale klecionych, że raczej do pustków, niż do chałup podobnych. Poznali, że stąd wychodziły huki i odgłosy ciągłego uderzania, które jeszcze trwały. Szum wody i te stukania zestrachały Rossynanta, aliści uspokoił go Don Kichot, który zbliżał się powoli do tych domostw, polecając się z całego serca swojej damie i prosząc ją, aby mu dała wspór w tem doznaniu i straszliwej przygodzie; wzdychał też do Boga, aby o nim nie zapominał. Sanczo nie odstępował od swego pana ni na krok, wyciągał jeno szyję, jak mógł najlepiej i wzrok natężał, patrząc między nogami Rossynanta, zali nie dojrzy czegoś, co go w takiej niepewności trzymało i taką napełniałą trwogą. Aliści ledwie jeszcze sto kroków przebyli, minąwszy zakręt skały, poznali całkiem jawnie, jaka jest przyczyna tego łoskotu, uszy rozdzierającego i tak straszliwego, że całą noc trwogą ich napawał. Było to (pewnie ci to, czytelniku, do smaku nie przypadnie) sześć tłuczków foluszu, które swemi nieustawnemi uderzeniami ten hałas sprawiały. Na ten widok, Don Kichot oniemiał i serce w nim upadło. Sanczo ujrzał, że głowę na piersi opuścił, jak człek wstydem ciężkim rażony. Don Kichot, rzuciwszy na giermka spojrzeniem, spostrzegł, że Sanczo ma policzki nadęte, jak człek, co śmiech w sobie dusi. Pomimo swej melankolji i strapienia, nie mógł się nasz rycerz od uśmiechu powstrzymać. Sanczo, widząc, że pan zaczął, pofolgował sobie z całej duszy tak, iż musiał się za boki trzymać, aby się nie rozpukł. Cztery razy się uciszał i cztery razy znów śmiechem wybuchał z taką gwałtownością, że Don Kichot się rozjuszył, zwłaszcza, gdy usłyszał te drwinki:
„Wiedz mój miły Sanczo, że z woli nieba przyszedłem na świat, w tym naszym wieku żelaznym, aby wiek złoty przywrócić. Jestem tym, dla kogo przeznaczone są niebezpieczeństwa, wielkie przygody i czyny bohaterskie“... i tak cięgiem powtarzał wszystkie te słowa, które Don Kichot powiedział, gdy po raz pierwszy straszliwy łoskot usłyszeli.
Don Kichot, poznawszy, że Sanczo z niego dworuje, zapłonął gniewem straszliwym i rozjadł się okrutnie; podniósł kopję i dwa razy w plecy tak mocno giermka ugodził, że gdyby te razy spadły na głowę zuchwałego sługi, jużby Don Kichot nie potrzebował zasług płacić, chyba jeno tym, coby dziedzictwo po giermku otrzymali.
Sanczo, widząc, że drwinki taki niemiły obrót wzięły, i obawiając się, aby do czegoś gorszego jeszcze nie przyszło, rzekł skruszonym i pokornym głosem:
— Uspokójcie się, Wasza Miłość! Przecież żartuję, na Boga!
— Jeżeli ty żartujesz, to jam od żartów daleki — odparł Don Kichot. — Pójdź tutaj panie figlarzu! Zali mniemasz, że gdybym miast sześciu tłuczków foluszu, napotkał jakąś straszliwą przygodę, to nie umiałbym się mężnie sprawić i okazać stosownej w tej potrzebie odwagi? Czyż jestem obligowany, będąc rycerzem błędnym, rozróżniać wszystkie hałasy i poznawać, które pochodzą od foluszowych tłuczków? Tem bardziej, że ich nigdy w życiu mojem nie widziałem, podczas gdy ty, jako prostak nikczemny, urodziłeś się i wychowałeś przy takich rzeczach. Przemień te sześć stępów na sześciu olbrzymów, dawaj mi tu ich, jednego po drugim albo wszystkich razem, a jeśli nie będą uciekać stąd w te pędy, wówczas żartuj ze mnie do woli.
— Dosyć na tem, Wasza Miłość — odparł Sanczo — przyznaję, żem był nadto zuchwały i krotochwilny. Ale powiedzcie mi, WPanie, teraz, kiedy już nic nam nie zagraża (niechaj Bóg wyprowadzi was całym i zdrowym ze wszystkich przygód i zatargów, tak jak z tej was wyprowadził) czy ów wielki strach, któryśmy odczuwali, nie jest rzeczą godną śmiechu i służyć mogącą za wątek uciesznej powieści? Przynajmniej mój strach, gdyż o WPanu wiem, że bojaźń nie ma doń dostępu.
— Nie przeczę — rzekł Don Kichot — że to, co nam się przytrafiło, może być pobudką do śmiechu, ale opowiadać o tem nie trza, bowiem nie wszyscy mają tyle rozumu, aby brać rzeczy, jak się należy.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — Wasza Miłość umiał wziąć kopję jak się należy i mierząc w głowę, uderzyć w plecy. Dzięki Bogu, żem się w czas pochylił. Ale to fraszka; przejdzie za pierwszem smarowaniem. Słyszałem zresztą, „że ten, kto ci dobrze życzy, nieraz cię do płaczu przymusza“, a także, że wielcy panowie, wyłajawszy swoje sługi, mają w obyczaju dawać im parę pludrów[133]. Prawda, nie wiem, co dają, po wymłóceniu kijami, acz tak sobie wnoszę, że rycerze błędni muszą obdarzać wyspami i królestwa na lądzie.
— Los może się odmienić tym kształtem — odparł Don Kichot — że się ziści wszystko, coś powiedział. Nie przykładaj wagi nijakiej do tego, co się stało, gdyż wiesz przecie, że człek nigdy nie jest panem pierwszego impetu zapalczywości. Odtąd jednak miarkuj się w rozmowach ze mną i miej to na uwadze, że we wszystkich księgach rycerskich, jakie czytałem, nie znalazłem, aby jakiś giermek otwierał gębę tak często do swego pana, jak ty to czynisz! Zaprawdę, mniemam, że obajżeśmy temu winni: ty, że nie dosyć masz dla mnie uszanowania, ja, że nie żądam tyle czci okazywania, jak się należy. O giermku Amadisa z Galji, Gandalinie, który był grabią wyspy Firme, czytamy, że zawsze rozmawiał z swoim panem, z czapką w ręku, głową schyloną i ciałem zniżonem do ziemi „more turquesco“. Cóż rzec o Gasabelu, giermku Galaora? Ów Gazabel tak był skromny w mowie, że piszący tą wielką i prawdziwą historję, chcąc uwiadomić o jego przedziwnem milczeniu, raz tylko wspomina jego imię. Z tego wszystkiego, com rzekł, winienieś zakonkludować Sanczo, że między panem a sługą, rycerzem a giermkiem różność być musi. Na przyszły czas żyć musimy bez zbytnich poufałości, należnych względów przestrzegając, gdyż póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie.
Nagrody i beneficja, którem ci obiecał, przyjdą w stosownym czasie, a choćby i chybiły, zapłata cię nie omyli, jakom ci to zapowiedział.
— Wszystko to dobrze, co WPan mówi — odparł Sanczo — aliści chciałbym wiedzieć (gdyby czas nagród nigdy przyjść nie miał i gdyby na samym jurgielcie poprzestaćby przyszło) ile zarabiał w tych czasach giermek rycerza błędnego i czy się umawiał na dni, czy na miesiące, jak to czyni mularczyk z swym majstrem?
— Nie zdaje mi się — rzekł Don Kichot — aby ci giermkowie byli jurgieltowi; zawsze im tylko nagrody dawano. Jeżelim ci zasługi zabezpieczył w testamencie, który w domu pozostał, uczyniłem to tylko dlatego, że nie można przewidzieć co się stanie. Nie wiem jeszcze, co w tym podłym wieku zdziałać może rycerstwo błędne, a niechciałbym, aby moja dusza, dla rzeczy tak bagatelnej, miała na tamtym świecie cierpieć i niepokojem być targana. Pragnę, abyś widział, Sanczo, że niema na świecie powołania niebezpieczniejszego, jak to rycerzów błędnych.
— To prawda — rzekł Sanczo — skoro odgłos tłuczków foluszu mąci i turbuje umysł tak walecznego rycerza, jak Wasza Miłość. Ach, bądźcie upewnieni, WPanie, że odtąd otwierać będę gębę, nie aby się wydwarzać z poczynań WPana, tylko abym czcił go i wysławiał.
W tym trakcie zaczął padać deszcz; Sanczo radził, aby schronić się do młyna-foluszu, aliści Don Kichot, pamiętając, jak go te młyny na hak przywiodły, tak je znienawidził, że żadną miarą udać się tam nie chciał. Zwrócili się na prawo i pojechali inną drogą, miast tej, którą wczoraj wybrali. Po pewnym czasie Don Kichot spostrzegł człeka na koniu. Jeździec ten miał na głowie coś, co siało taki blask, jak złoto. Rycerz nasz, ledwie to ujrzał, rzekł do Sanczy:
— Wydaje mi się, Sanczo, że przysłowia prawdę w sobie zawierają, gdyż są one maksymami, płynącemi z eksperjencji, matki wszelkich nauk. Zwłaszcza prawdziwe jest przysłowie, które mówi: „Gdy się jedne wrota zamykają, otwierają się drugie“. Mówię to z tą myślą, że jeżeli wczora zatrzasnęła nam fortuna wrota, wiodące do przygody, oszukując nas z tymi foluszami, to dziś otwiera nam naścieżaj bramę, do pewniejszej i większej przygody wiodącą.
Jeżeli ominę tę sposobność, moja w tem będzie wina nie złożę tego na karb mroków nocy i nieznajomości tłuczków foluszu. Zbliża się do nas człek, mający na głowie hełm Mambrina; pamiętasz zapewne jaką uczyniłem przysięgę?
— Baczcie dobrze, Panie — odparł Sanczo — co mówicie i co uczynić zamierzacie, gdyż nie chciałbym, aby to były jakieś nowe młyny, które do końca zetrą nam i zmielą rozsądek.
— Niech cię kaduk porwie! — zawołał Don Kichot. — Cóż za porównanie może być między młynem, a hełmem?
— Nie wiem — odparł Sanczo — ale na mą duszę, gdybym się odważył mówić na ten kształt, co przedtem, możebym dowiódł Waszej Miłości memi wywodami, że się pan myli?
— Jakże się mogę mylić ty, nędzny niedowiarku? — rzekł Don Kichot. — Nie widziszże rycerza, który się do nas zbliża na siwojabłkowitym koniu, mając na głowie hełm złoty?
— Widzę jeno i spostrzegam — odparł giermek — człeka siedzącego na ośle tak szarym, jak mój kłapouch. Jezdny ten ma na głowie coś, co błyszczy bardzo.
— Jest to właśnie hełm Mambrina — odparł Don Kichot. — Usuń się na stronę i pozostaw mnie z nim samego. Obaczysz, że bez zbytnich słów, nie tracąc czasu po próżnicy, zakończę przygodę w jednej chwili i zdobędę ten szyszak, którego tak pożądam.
— Oddalić się mogę z ochotą, Panie, ale Bógby dał, aby to były macierzanki, a nie folusze.
— Mówiłem ci już, braciszku, abyś mi oszczędził tych uwag o foluszach — odparł Don Kichot — gdyż ślubuję ci, a nie będę tej przysięgi dwa razy powtarzał, że ci duszę zmielę w cięte.
Sanczo umilkł ze strachu, aby jego Pan nie dopełnił ślubu, tak jasno i dobitnie zapowiedzianego. Wiedzieć należy, co to był za jezdny, koń i szyszak, które Don Kichot obaczył. W okolicy tej leżały dwie wioski. Jedna z nich była tak mała, że nie posiadała apteki ani cyrulika, wszystko to znajdowało się natomiast w drugiej wsi, oddalonej od tamtej o kilka staj. Balwierz, w przypadku, gdy jakiś chory potrzebował puszczenia krwi, albo gdy ktoś chciał brodę sobie ogolić, obsługiwał i mniejszą wioskę. Jechał teraz, opatrzony w miedzianą miednicę. W drodze deszcz go zaskoczył, chcąc tedy ochronić swój kapelusz, włożył miednicę na głowę, która, jako że była nowa i polerowana, lśniła zdala o pół mili.
Siedział na szarym ośle, jak to Sanczo dobrze zauważył, aliści Don Kichotowi zdało się, że to siwojabłkowity koń, rycerz i hełm złocisty, gdyż zawsze to, co widział, łatwo umiał przystosować do swego rycerskiego warjactwa i pomylonego pojęcia.
Widząc, że ów nieborak-rycerz się zbliża, Don Kichot poskoczył co tchu do niego, z wymierzoną kopją, jakby go chciał nawylot przebić i już dojeżdżając doń w pełnym galopie, krzyknął:
— Broń się, nędzniku, albo oddaj mi po dobrej woli, to coś mi słusznie winien.
Balwierz, widząc, że niespodzianie napada na niego jakieś straszydło, chcąc uniknąć ciosu włóczni, zeskoczył z osła piorunem i zaledwie dotknął ziemi, podniósł się na obie nogi i, z szybkością daniela, uciekać zaczął przez pola tak, iżby go wiatr nie przegonił. Na polu walki pozostawił miednicę, która wielką radość Don Kichotowi sprawiła. Rzekł, iż poganin trafnie się znalazł, naśladując bobra, który, osaczony będąc przez łowców, sam sobie zębami ucina ogon, wiedząc przez przyrodzony instynkt, że jest on przyczyną, dla której go tak prześladują[134]. Don Kichot rozkazał Sanczy podnieść hełm. Giermek, wziąwszy miednicę do rąk, rzekł:
— Wierę, piękna to jest miedniczka i warta jest ośmiu reali tak, jak maravedis[135].
Później oddał ją Panu, który natychmiast na głowę ją nałożył, obracając ją na wszystkie strony, gdyż szukał gdzieby była osadzona ruchoma blacha, aliści, nie mogąc dojść do ładu, rzekł:
— Ani chybi, ten poganin, dla którego sławny szyszak był zrobiony, musiał mieć łeb ogromny. Gorsza sprawa, że brak połowy przyłbicy.
Sanczo, słysząc, że misę golibrody szyszakiem zowią, nie mógł wstrzymać się od śmiechu, ale, przypomniawszy sobie, że gniew jego pana to nie przelewki, zamilkł nagle.
— Z czego się śmiejesz, Sanczo?
— Śmieję się — odparł giermek — myśląc, jaki straszny łeb musiał mieć ten poganin, właściciel hełmu, który podobny jest bardzo do balwierskiej miednicy.
— A wiesz ty, co ja myślę? — rzekł Don Kichot. — Ten hełm zaczarowany jakąś losu koleją musiał się dostać do rąk człeka, który nie umiał się poznać na jego nieoszacowanej wartości, ani uszanować jej nie potrafił. Spostrzegłszy, że jest on z czystego i bardzo przedniego złota, sam nie wiedząc co czyni, stopił połowę, złakomiwszy się na pieniądze, z drugiej połowy zasię uczynił tę przyłbicę, która, jak powiedziałeś, przypomina miskę golibrody. Ale niech będzie, co chce, ja znając szacunek tej zbroi, zbytnio się jej przemianą nie frasuję. W pierwszej, napotkanej na drodze kuźni każę ten szyszak naprawić tak, iż wcale z nim nie będzie mógł wejść w paragon ów hełm, który bóg piekielny ukuł dla boga wojny, tymczasem zasię będę go nosił i tak zawsze to lepsze, niż nic, zważywszy, że i to wystarczy, aby ochronić mnie od uderzenia kamieniem.
— Racja — rzekł Sanczo — byleby tylko nie rzucano kamieni z proc, jak to się zdarzyło w czasie bitwy dwóch armij, gdy to przetrącono Panu szczękę i stłuczono słój z owym błogosławionym balsamem, od którego wszystkie bebechy wyrzygałem.
— Nie trapię się zbytnio, że go utraciłem, gdyż jak ci wiadomo, receptę jego znam na pamięć.
— Ja także ją znam — odparł Sanczo — ale jeśliby mi przyszło kiedyś go sporządzić, a tem bardziej skosztować, wolałbym paść trupem odrazu. Nie myślę także, abym w jakiejś okazji miał go potrzebować, gdyż postanowiłem moich pięciu zmysłów, co mi je dało przyrodzenie, na to użyć, abym nigdy nie był raniony, ani nikogo nie ranił. Trudno mi tylko coś rzec o podrzucaniu, gdyby ono jeszcze raz się zdarzyć mogło. Podobnych nieszczęść człek przewidzieć nie może, gdy zaś już nastąpią, trzeba je znosie z poddaniem: wstrzymać dech, zamknąć oczy i pozwolić rzucać sobą tam, gdzie fortuna oraz dera miotają....
— Nie jesteś prawym chrześcijaninem, Sanczo — rzekł Don Kichot, usłyszawszy te słowa — gdyż nie umiesz puścić w niepamięć uczynionej ci krzywdy. Wiedz, że ludzie szlachetnego i wspaniałomyślnego serca nie zwykli są zważać na podobne faramuszki. Zaliż przetrącono ci nogę, złamano żebro, głowę rozbito tak, iż o tym figlu zapomnieć nie możesz. W rzeczy samej była to tylko rozrywka i żart, gdybym inaczej sądził, już bym był tam dawno powrócił i sroższe spustoszenie sprawił, niż Grekowie, mszczący się za porwanie Heleny. Gdyby ona żyła w dzisiejszych czasach, a moja Dulcynea wówczas, nie zażywałaby ta pięknisia trojańska tyle chwały ze swej urody.
W tem miejscu Don Kichot wydał tak ciężkie westchnienie, iż zdało się, że przedrze ono strop niebieski.
— Dobrze zatem — rzekł Sanczo niech ta rzecz żartem zostanie, zwłaszcza, że nie mam sposobu pomścić się, aliści umiem przecież żart od prawdy odróżnić i wiem, że nigdy mi to nie wyjdzie z pamięci, jak i nie zatrze się na moich ramionach. Ale pozostawmy już tę materję, gdyż chciałbym się dowiedzieć, WPanie, co uczynić z tym jabłkowitym koniem, który mi się szarym osłem wydaje? Pozostawił go tutaj ów Marcin, którego pan tak szpetnie na ziemię rzucił. Miarkując z jego ucieczki, nie będzie miał ochoty tutaj powrócić, aby się o niego upomnieć, a klnę się na moją brodę, panie, że to niezgorszy siwiec.
— Nie mam zwyczaju — odparł Don Kichot — obdzierać tych, których zwyciężam. Rzecz to jest zachowaniu rycerskiemu przeciwna, aby adwersarza swego pieszo puszczać, chyba, że zwycięsca utraci swego rumaka w bitwie; w tym wypadku może zabrać konia zwyciężonemu, jako zdobytego w równej walce.
Pozostaw tutaj, Sanczo, tego konia, czy osła, a obaczysz, że właściciel nie omieszka powrócić, gdy jeno ujrzy, żeśmy się oddalili.
— Bóg mi świadkiem, że wielką mam chętkę wziąć go z sobą — odparł Sanczo — lub przynajmniej wymienić na mego, który mi się tak zacnym nie wydaje. Po prawdzie, to te ustawy rycerskie bardzo są surowe, skoro nie pozwalają jednego osła na drugiego pomienić. Chciałbym wiedzieć przynajmniej, czy mi rząd zamienić wolno?
— Co do tego to zbyt pewien nie jestem — odparł Don Kichot — ale na razie, dopóki się czegoś pewnego nie dowiem, pozwalam ci zamienić, jeśli tylko konieczność ci to uczynić nakazuje.
— Konieczność najostateczniejsza — rzekł Sanczo — tak, że gdyby ów rząd miał być na mnie, bardziejbym go nie potrzebował. I nie tracąc czasu, ośmielony pozwoleniem swego pana, uczynił mutatio caparum[136] i przybrał swego osła bardzo pięknie. Później rycerz i giermek zjedli resztki żywności, zawartej w worze, którzy ściągnęli z grzbietu muła i napili się wody ze strumienia foluszowego, nie odwracając ani razu głów, tak bowiem znienawidzili te młyny blecharskie z powodu trwogi, jaką im napędziły.
Gdy gniew minął, a melankolja ucichła, wsiedli na wierzchowce i puścili się naprzód, nie wybierając drogi, aby tem lepiej naśladować rycerzy błędnych; zdali się na wolę Rossynanta, który wiódł swego pana i osła, dążącego zawsze w tropy przewodnika ochotnie a zgodnie. Wkrótce wjechali na wielki trakt, zmierzając przed się bez umyślonego celu i na los przypadku zdani.
Gdy tak jechali, Sanczo rzekł do swego pana:
— Pozwólcie Wasza Miłość, abym mógł pomówić z Wami. Odkąd pan tak surowo nakazał mi milczenie, już cztery, czy pięć pięknych rzeczy zgniło mi w brzuchu, a nie chciałbym, aby ta, którą na końcu języka teraz trzymam, miała się zepsować, jak tamte.
— Mów — odparł Don Kichot — ale w krótkich słowach, gdyż długie mowy są zawsze nudne.
— Powiem więc, WPanie, że rozmyślając od kilku dni nad różnemi sprawami, do tej myśli przyszedłem, iż mały jest profit i zysk z tych przygód, których Wasza Miłość szuka na tych odludziach i bezdrożach. Choćby się bowiem z najbardziej niebezpiecznej wyszło zwycięscą i tak o tem nikt nie usłyszy ani tego nie zobaczy. Wszystko zostanie na wieki pod pokrywką milczenia, z wielką szkodą dla sprawy i zasługi Waszej Miłości. Zdaje mi się tedy, że lepiejby było (chyba, że Wasza Miłość inne mniemanie żywi), abyśmy się zaciągnęli na służbę do jakiegoś cesarza albo znacznego księcia, który wojnę prowadzi. W tej służbie, okazalibyście dowodnie walory swojej osoby, swoją dzielność i wielki rozum tak, iż ów władca, widząc to, musiałby nas wynagrodzić, stosownie do zasług każdego. Znalazłby się także z pewnością jakiś mędrzec, któryby czyny Waszej Miłości na piśmie uwiecznił, aby je potomności przekazać. O moich nic nie powiem, gdyż wiem, że nie lza im wyjść z obrębów dla giermków naznaczonych, chociaż, po prawdzie, gdyby wśród rycerstwa błędnego panował obyczaj spisywania giermkowych poczynań, moje, jak tuszę, nie zostałyby między wierszami.
— Nie źle mówisz, Sanczo — odparł Don Kichot — aliści nim do tego przyjdzie, trzeba wprzód pojeździć po świecie, szukając przygód i czyniąc doświadczenia swego męstwa. Doprowadziwszy niektóre do szczęśliwego kresu, rycerz zdobędzie zawołanie i sławę taką, iż udając się na dwór jakiegoś znacznego monarchy, będzie już famą swych czynów poprzedzony. A owóż dzieci, ujrzawszy go, wkraczającego przez bramę do miasta, otoczą go, będą biegli za nim i krzykną:
— „Oto Rycerz Słońca, albo i Smoka, albo też innego jakiegoś godła, pod którym sławnych dokonywał przewag! To ten, rzekną, co w pojedyńczem spotkaniu zwyciężył olbrzyma niespożytego, Brocabruna, co odczarował wielkiego Mameluka perskiego z omamienia, ciążącego na nim od dziewięciu wieków. I tak z ust do ust będą szły nowinki o jego dzielnych czynach, a na krzyki radosne chłopiąt i całego ludu monarcha tego królestwa stanie w oknie swego pałacu, poznawszy zasię rycerza po jego zbroi i znaku na tarczy, będzie musiał powiedzieć:
„Niechaj rycerze, na moim dworze będący, wyjdą, nie mieszkając, aby powitać godnie kwiat wszego rycerstwa“. Na ów rozkaz wszyscy pałac opuszczą, a król zejdzie aż do połowy schodów i obłapi go w ciasnym uścisku, na czole złoży pocałunek pokoju, później, wziąwszy za rękę, wprowadzi do komnaty królowej, gdzie monarchini oczekiwać nań będzie, pospołu ze swą córuchną, infantką, która się okaże tak urodziwą i zacną panienką, że drugiej takiej na całym świecie niemasz. A później nieuchronnie się stanie, że ona rzuci wzrokiem na niego, a on w niej oczy swe utkwi, a każde zda się drugiemu istotą raczej niebiańską, niż ziemską. Nie wiedząc sami, jak i kiedy, wpadną w nierozwikłane sieci Amora i wielkie poczują w sercach strapienie i w niespokojności wielkiej trwać będą, myśląc, jakby odkryć sobie wzajemnie afekty strzeliste i miłosne udręki. Z komnaty królowej udadzą się niechybnie do skrzydła pałacu, w którym znajdują się najozdobniejsze pokoje. Tam, zbroję mu odjąwszy, zarzucą mu na ramiona płaszcz ze szkarłatu. A jeżeli miał pozór piękny, będąc w zbroi rycerskiej, to jeszcze kształtowniejszy i nadobniejszy się wyda w dworskim kaftanie. Gdy noc zapadnie, wieczerzać będzie z królem, królową i infantką. W trakcie uczty na chwilę nie oderwie od niej oczu, chociaż nikt z obecnych tych płomiennych spojrzeń nie spostrzeże, ona zaś poczynać sobie będzie z tą ostrożnością, jako na dziewczę roztropności pełne przystało. Gdy po wieczerzy stoły uprzątną, przez drzwi sali wejdzie niespodzianie brzydki i maluchny karzeł, a za nim piękna dama, otoczona przez dwóch olbrzymów. Przedstawi ona pewne zadanie do spełnienia, wymyślone przez starożytnego mędrca, a tak trudne, iż ten, co się z niem upora, za najdoskonalszego rycerza świata poczytywany będzie.
Król natychmiast rozkaże, aby wszyscy obecni kunszt swój w tem okazali, aliści próżne będą ich starania, aby rzecz tę do skutku przywieść; tylko nowoprzybyły rycerz odrazu w samo sedno utrafi, co wielkiego mu przyczyni splendoru. Infantka nie posiadać się będzie z radości i ukontentowania, ze afekty i myśli tak wysoko umieściła.
Co najważniejsze jednak, że ów król, czy książę będzie wiódł wielką i zaciętą wojnę z władcą tak potężnym, jak on sam, a rycerz nasz, spędziwszy kilka dni na jego dworze, poprosi go o zezwolenie służenia mu na placu boju. Król zgodzi się na to ochotnie, a rycerz za ów fawor, który go spotkał, ręce królewskie ucałuje. Tejże nocy jeszcze pożegna się z panią swych myśli, infantką, mówiąc z nią poprzez kraty ogrodu, na który okna jej sypialnej komnaty wychodzą. Rozmawiali już z sobą nie raz tą modłą, a orędowniczką i pośredniczką ich miłości była pewna młódka dworska, w której królewna zawsze wielką ufność pokładała. On westchnie żałośnie, a ona popadnie w omdlenie. Panienka pobiegnie po wodę, strapiona bardzo, gdyż oto i ranek się zbliża, a gdyby ich odkryto, cześć królewny mogłaby doznać skazy. Wreszcie infantka do zmysłów utraconych przyjdzie i wyciągnie doń przez kraty ogrodu ręce, na których on tysiąc i tysiąc pocałunków wyciśnie i obmyje je obfitemi łzami. Umówią się następnie, jakim sposobem uwiadamiać się będą wzajemnie o swoim losie. Infantka poprosi rycerza, aby wracał jaknajprędzej, a on przysięgnie uroczystą przysięgą i znów przystąpi do całowania jej rączek, wreszcie, żegnając ją, tak się zasmuci i rozczuli, że mało z żalu nie umrze.
Stamtąd uda się do swojej komnaty, na łoże się ciśnie, aliści nie będzie mógł oka zmrużyć, cierpiąc nad rozłąką. Wstanie skoro świt i pójdzie pożegnać się z królem, królową i infantką, aliści, gdy się już monarsze pokłoni, powiedzą mu, że królewna jest słaba i że widzieć jej nie lza. Rycerz pomyśli, że to ze zgryzoty, którą jej ten odjazd przyczynił i to mu tak serce żalem ściśnie, że o mały włos nie da o swoim bólu poznaki. Dworka, pośredniczka afektu, będąc temu przytomna, wszystko spostrzeże i pobiegnie do swojej pani, która przyjmie ją, tonąc we łzach, i rzeknie jej, że martwi ją a trapi okrutnie niewiadomość, kto jest ów rycerz i zali z królewskiego się wywodzi rodu? Ale poufała panna ją upewni, że wszak takie dwórstwo obyczajów, dzielność i galanterja, jaka rycerza cechuje, musi być dowodem wysokiego jego rodu. Zasmucona nieboga pociechę w tych słowach znajdzie, a nie chcąc się zdradzić przed matką i ojcem, po dwóch dniach znów pojawi się na dworze.
Tymczasem rycerz walczy na wojnie, zwycięża nieprzyjaciela króla, zdobywa siła miast i wielki tryumf w wielu bitwach odnosi, wreszcie powraca na dwór i w zwykłem miejscu z, damą swego serca się spotyka. Umyślają, że w nagrodę służb swoich rycerz poprosi o rękę królewny. Aliści okazuje się, że król jej mu w stadło dać nie chce, ponieważ nie wie, kim onby był. Atoli, bądź to przez porwanie infantki, bądź to innym jakimś sposobem, rycerz nasz zamysły swoje do lubego kresu przywodzi. Rodzice za wielkie szczęście sobie to poczytują, dowiedziawszy się, że zięć jest synem dzielnego bardzo króla, panującego nad królestwem, którego nazwy nie znam, gdyż go i pewnie na mapie niema. Po pewnym czasie ojciec umiera, infantka jest jedyną dziedziczką korony i oto nasz rycerz królem zostaje. Wtedy natychmiast wynagradza swego giermka i wszystkich tych, którzy na tak wysoki stopień wznieść mu się dopomogli. Żeni giermka z panną dworską infantki, córką możnego książęcia, tą samą, co była pośredniczką ich miłości.
— W to mi graj — zawołał Sanczo — ani krztyny inaczej być nie może i bardzo czekam na to, gdyż wszystko co do joty Waszej Miłości się sprawdzi, gdy tylko przyjmiecie miano „Rycerza Posępnego Oblicza“.
— Nie wątp o tem, przyjacielu, gdyż po tych stopniach, o których ci opowiadałem, błędni rycerze się wznoszą i stają się cesarzami i królami.
Tedy nic nam nie pozostaje, jak rozejrzeć się, który z królów chrześcijańskich czy pogańskich wojnę prowadzi i ma córkę do zamężcia zdolną. Aliści mamy czas o tem pomyśleć, gdyż jak ci powiedziałem, trzeba okryć się sławą w innych miejscach, nim się na dworze tego króla stanie. Brak mi jeno jednej rzeczy: załóżmy, że znaleźliśmy już władcę, który wojnę prowadzi i ma piękną córkę i że ja zdobyłem największą na całym świecie sławę, cóż jednak począć z tem królewskiem pochodzeniem, ba, gdybyż to przynajmniej być pociotem z bocznej linji cesarza! Król nie zechce dać mi swej córki za żonę, dopóki o tem dobrze języka nie zasięgnie, choć przecież moje świetne czyny w pełni na taką nagrodę zasługują. Obawiam się, że dla tak małej rzeczy mogę utracić wszystko, na co dzielnością swego ramienia zasłużyłem. Poprawdzie jestem szlachcicem z domu znanego szeroce, possesjonatem, który ma prawo do 500 soldów[137] wynagrodzenia za szkody mi uczynione. Może się także zdarzyć, że mędrzec, spisując moją historję, wynajdzie w mojej rodowitości, że jestem piątym, albo szóstym kuzynem króla. Musisz bowiem wiedzieć Sanczo, że są dwa rodzaje rodów na świecie. Jedne biorą swój początek od książąt i królów, którzy jednak z biegiem czasu podupadli i dziś sprawiają wrażenie wywróconych piramid, drugie zaś od chudopachołków. Te ze stopnia na stopień się wznoszą, aż wreszcie karmazynowemi się stają. Cała tedy różność między niemi jest, iż jedne były, czem nie są, a drugie są, czem nie były. Skrzętne poszukiwania wykazać mogą, że ja pochodzę z rodu, którego początek był sławny i znakomity, co winno zadowolnić mego teścia-króla, a jeżeli go nie ukontentuje, księżniczka będzie mnie miłowała do tyla, że nie zważając na swego rodzica, uczyni mnie swoim małżonkiem i panem, choćbym i był synem woziwody. Słuszna tedy, że ją porwę i zawiodę tam, gdzie mi się będzie podobało, gdyż czas albo i śmierć uśmierzy przeciwność teściów.
— Bardzo się ku temu dobrze ściąga, co niektórzy hultaje mówią — rzekł Sanczo — „Nie trza pięknie prosić o to, co można wziąć gwałtem“, albo i że „lepiej być ptakiem leśnym, niż ptakiem w klatce“.
Mówię to z tą myślą, że jeśli król, teść Waszej Miłości nijak nie zechce dać Wam panny infantki za żonę, nic nie pozostanie innego uczynić, jak ją porwać i dobrze ukryć. Jedno zło w tem znajduję: nim się zięć z teściem pogodzi i cieszyć się pocznie w spokoju swojem królestwem, biedny giermek, czekając na przyrzeczone nagrody, będzie się musiał obejść smakiem. Chyba, że owa panna powiernica, która ma być jego żoną, pojedzie wraz z infantką tak, aby mógł mieć od niej pociechę w złej doli, nim niebo czegoś szczęśliwszego nie ustanowi, tuszę bowiem, że jego pan wnet ją mu będzie mógł dać w prawowite stadło.
— A któżby wtedy mógł stanąć na wstręcie? — zapytał Don Kichot.
— Jeśli tak jest — odparł Sanczo — tedy polećmy się Bogu i spuśćmy się na los przypadku, który oby dobremi drogami nas poprowadził.
— Daj to Bóg — rzekł Don Kichot. — Ja tego pragnę, a ty potrzebujesz!
— Niechże tak będzie! — odrzekł giermek. — Pochodzę ze starej, chrześcijańskiej rodziny, czyliż to nie dosyć, aby zostać grabią?
— Aż nadto, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — a gdyby i tak nie było, nic nie szkodzi, gdyż zaraz po koronacji nadam ci szlachectwo, nie żądając w zamian żadnej zapłaty ani usługi. Stawszy się grabią, będziesz miał rycerską godność, a wówczas niech mówią, co chcą mówić, gdyż na mą duszę, będą cię musieli zwać Wysokością, mimo swej chęci i woli.
— Obaczymy, czy nie będę umiał godnie tetułu używać — odparł Sanczo.
— Tytułu, a nie tetułu — rzekł Don Kichot.
— Zgoda i na to — odparł Sanczo. — Będę się umiał do tych wspaniałości przystosować. Trzeba wiedzieć, że byłem kiedyś sługą w pewnem bractwie religijnem, a tak mi do twarzy w opończy przypadło, że wszyscy mówili, iż z pozoru można mnie było wziąć za szafarza tejże konfraternji. A cóż dopiero będzie, gdy założę szatki książęce, przystroję się w złoto i perły, na modłę jakiegoś zamorskiego książęcia? Wierę, z okolic o sto mil odległych zbiegać się będą, aby mnie obaczyć.
— Będziesz miał kształtowną prezencję — odparł Don Kichot — ale trzeba, abyś, nie mieszkając, zgolił sobie brodę, gdyż masz ją tak gęstą, skudłaną i zmierzwioną, że jeśli jej co dwa dni ostrą brzytwą golić nie będziesz, na strzał z kuszy każdy pozna, coś za jeden.
— Łatwo temu zaradzić — rzekł Sanczo — biorąc do swego domu na żołd jakiegoś golibrodę. W razie potrzeby będę mu kazał jeździć za sobą, niby jakiś grand swemu koniuszemu.
— A skądże ty wiesz — zapytał Don Kichot — że grandowie wodzą za sobą swych koniuszych?
— Powiem panu — odparł Sanczo — że gdy przed paru laty bawiłem przez jeden miesiąc na dworze, ujrzałem na dziedzińcu przechadzającego się małego człowieka, o którym mówiono, że jest wielkim panem; za nim jechał konny noga za nogą, naśladując każde poruszenie swego pana, tak iż rzecby było można, że to jego cień albo i ogon. Zapytałem, dlaczego ów człek się z nim nigdy nie złączy, lecz zawsze wtyle pozostaje. Odpowiedziano mi, że jest to giermek i że leży w zwyczaju wielkich panów, aby koniuszowie postępowali za nimi w ten sposób. Do dziś dnia nie zapomniałem o tem i nigdy nie zapomnę!
— Słusznie mówisz, Sanczo — rzekł Don Kichot — i masz dostateczny powód, aby wodzić balwierza za sobą, gdyż obyczaje nie razem na świat nastały ani nie wymyślono ich w jednem oka mgnieniu. Będziesz pierwszym książęciem, co golibrodę w drogę zabiera; trudniejszą przecież jest rzeczą brodę golić, niż konia siodłać.
— Niech Wasza Miłość pozostawi mi już troskę o balwierza, a sam się stara, aby królem, czy księciem zostać.
Cyd Hamet Benengeli, pisarz arabski, rodem z Manczy, opowiada w tej poważnej, piękniebrzmiącej, skromnej, miłej i bogatej w inwencję historji, że gdy Don Kichot i Sanczo Pansa ukończyli wdzięczny dyskurs, zawarty przy końcu dwudziestego pierwszego kapitulum, rycerz nasz podniósł oczy i ujrzał na drodze około dwunastu ludzi, idących piechotą, nawleczonych niby paciorki różańca na łańcuch, co ich wszystkich za szyję wiązał. Wszyscy mieli kajdany na rękach i dyby na nogach.
Wiedli ich dwaj jezdni i dwaj piesi. Pierwsi uzbrojeni byli w muszkiety, drudzy w szable i kopje. Gdy Sanczo ujrzał ich rzekł:
— Są to złoczyńcy i galernicy króla, których na galery wiodą!
— Jakto galernicy? — rzekł Don Kichot. — Czy to możliwe, aby król komuś gwałt zadawał?
— Nie mówię tego — odparł Sanczo — lecz są to ludzie, których za ich występki skazano, aby służyli królowi na galerach.
— Tedy — rzekł Don Kichot — jakby się i ta sprawa nie miała, ludzie ci muszą być przymuszeni i nie idą tam wcale z własnej ochoty?
— Tak jest, w samej rzeczy — odparł Sanczo.
— Owóż — rzekł nasz rycerz — muszę się wdać w tę sprawę, gdyż powinnością moją jest wspierać nieszczęśliwych i nie dopuszczać gwałtu.
— Zważcie Wasza Miłość — rzekł Sanczo — że król, będący istotą sprawiedliwą, nie czyni gwałtu ani krzywdy tym ludziom, jeno karze ich za ich niecnoty.
Tymczasem zbliżyli się galernicy, idący szeregiem; Don Kichot poprosił strażników grzecznemi słowy, aby go uwiadomili, z jakiego powodu ludzi tych w ten sposób wiodą.
Jeden z warty, siedzący na koniu, odpowiedział, że to galernicy, ludzie Jego Królewskiej Mości i że ta wiodą ich na galery. To wszystko, o czem wie i czego dowiedzieć się można.
— Jednakże — odparł Don Kichot — chciałbym się wypytać dokładnie od każdego z osobna, jaka była przyczyna jego nieszczęścia.
Później przydał do tych słów wiele uprzejmości i grzeczności, chcąc ich nakłonić do tego, aby mu wszystko opowiedzieli, tak iż drugi konny wartownik rzekł w końcu:
— Chociaż mamy tu rejestry z wyrokiem na każdego z tych nicponiów, nie jest teraz czas po temu, aby się zatrzymywać, dobywać je z tłómoków i czytać. Niech Wasza Wielmożność zbliży się i ich samych zapyta. Powiedzą, jeśli będą chcieli, będą zaś chcieli, ani chybi, gdyż lubią czynić łotrostwa i niecnotliwości różne gadać.
Otrzymawszy to pozwolenie, które Don Kichot samby sobie wziął, gdyby mu one udzielone nie zostało, nasz rycerz zbliżył się do galerników i zapytał pierwszego z brzegu, za jakie winy tak pokutuje?
— Jedynie za miłość — odpowiedział więzień.
— Jakto i za nic więcej? — zawołał nasz rycerz. — Jeśli na galery posyłają ludzi za to, że są zakochani, ja także już od dawna byłbym do wiosła przykuty.
— Moje afekty — odparł galernik — nie były go gatunki jak Wielmożny Tan myśli. Pokochałem z całego serca koszyk pełen białej bielizny i uścisnąłem go tak mocno, że gdyby mnie sprawiedliwość siłą go nie odjęła, jeszczebym go do tych pór trzymał[138]. Schwytano mnie na gorącym uczynku, tortury potrzebne nie były. Dano mi sto rózeg na plecy i zasądzono mniej na trzy latka galejów.
— Co to znaczą galeje? — zapytał Don Kichot.
— Są to galery — odparł skazaniec, młody człowiek, dwadzieścia cztery lata liczący i dodał, że pochodzi z Piedrahita.
Z podobnem zapytaniem obrócił się Don Kichot do drugiego więźnia, który ani słowa nie odpowiedział, tak był bowiem smutny i w głębokiej melankolji pogrążony. Wyręczył go pierwszy, mówiąc:
— Ten kanarek idzie na galery za to, że za dużo śpiewał.
— Jakto — rzekł Don Kichot — czyż muzyków i śpiewaków także na galery wysyłają?
— Tak panie — odparł więzień — gdyż nie ma nic tak niebezpiecznego, jak śpiewać w ucisku.
— Ja zaś słyszałem — rzekł Don Kichot — że śpiew wszystkie frasunki koi i melankolję uśmierza.
— Tu całkiem przeciwnie się dzieje — odparł galernik — gdyż kto jeden raz zaśpiewa, płacze później przez życie całe.
— Nie rozumiem — rzekł Don Kichot. Wówczas jeden z wartujących objaśnił.
— Śpiewać w ucisku, panie rycerzu, dla tych świętoszków, znaczy: czynić zeznania na torturach. Więźnia tego powierzono katu; przyznał się do popełnionego występku i wyśpiewał, że jest złodziejem bydła. Skazano go na sześć lat galer i dwieście rózeg, które już otrzymał. Smutek zaś jego i zamyślenie stąd płyną, ponieważ zarówno złoczyńcy w więzieniu pozostali, jak i ci, co tutaj idą, strofują go, szydzą z niego, żartują i pogardzają nim za to, że się przyznał, nie mając odwagi wszystkiemu zaprzeczyć. Mówią, że z jednakiej ilości liter składa się słowo „tak“, jak i słowo „nie“ i że złoczyńca może się czuć szczęśliwy, kiedy wie, że jego życie i śmierć zależą jeno od jego języka, nie zaś od świadków i dowodów. Mniemam, że nie są zbyt od prawdy dalecy.
— Ja także tak myślę — odparł Don Kichot i, podszedłszy do trzeciego, podobne pytanie mu zadał. Ów, nie dając, się ciągnąć za język, odpowiedział śmiało.
— Idę na pięć lat w odwiedziny do pani galery, za to, iż mi zbrakło dziesięciu dukatów.
— Dałbym ci z chęcią dwadzieścia — rzekł Don Kichot — byleby cię tylko uwolnić.
— Tedy jestem podobny — rzekł galernik — do człeka, który ma pełno złota, aliści, znajdując się na środku oceanu, nic zań kupić nie może i głodem przymiera. Mówię tak, gdyż, jeślibym w stosownym czasie te dwadzieścia dukatów, zaofiarowanych mi teraz przez Waszą Wielmożność, posiadał, posmarowałbym pióro pisarza trybunalskiego, orzeźwiłbym umysł patrona sprawy tak, iż dziś znajdowałbym się na środku placu Zocodover w Toledo, a nie na tej drodze, wleczony, jak chart na smyczy. Ale Bóg jest wielki, cierpliwości i już ani słowa.
Don Kichot podszedł do czwartego więźnia. Był to człek o czcigodnym wyglądzie i białej brodzie, która mu na piersi spływała. Usłyszawszy zapytanie, dlaczegoby się tutaj znajdował, rozpłakał się i ni słowa nie odpowiedział. Uczynił to za niego piąty skazaniec.
— Ten poczciwiec idzie na cztery lata na galery, odbywszy wprzód, w okazałym stroju, paradną przejażdżkę po ulicy[139].
— To jak mi się zdaje — rzekł Sanczo — trzeba sobie na ten kształt wyłożyć, że uczynił szlachetne wyznania pod pręgierzem!
— Prawdę rzekłeś — przerwał galernik — a honor ten spotkał go za to, że był rajfurem ciała ludzkiego; chcę przez to powiedzieć, że wędruje na galery, jako swat i poseł miłości, a takoż i za to, że się czarodziejstwem parał.
— Gdyby mu nie zarzucano tych sztuczek guślarskich — rzekł Don Kichot — ale obwiniano go tylko o to, że był cnym pośrednikiem a posłem, nie zasługiwałby na to, aby na galerach wiosłować, lecz radniej, aby stać się admirałem. Urząd posłannika nie jest tak łatwy i zwyczajny, jak wnosicie; sprawować go mogą jeno ludzie o bystrem pojęciu i zacnie urodzeni. W rzeczpospolitej, dobrze rządnej, bardzo tacy są potrzebni, a także nie powinno tam brakować kontrolerów i examinatorów, którzyby roztrząsali ich czynności, jak to w innych urzędach czynią. Winno być tych pośredników przynajmniej tylu, co faktorów bankowych. W ten sposób uniknęłoby się zła, co stąd płynie, że ów urząd sprawują idjoci i ludzie na umyśle ograniczeni, różne kobiecinki, małe głuptasy, paziowie, młode błazny, którym brak eksperjencji; wówczas gdy pilna konieczność tego wymaga, aby błysnąć przyrodzonym dowcipem. Oni tymczasem wcale sobie rady dać nie mogą, ani wiedzą, jak daleko Jest od gęby do nosa. Chciałbym pójść dalej i przytoczyć racje, dla których ci, co na ów urząd w republice wysadzeni być mają, winni podlegać wyborom, aliści nie jest teraz po temu miejsce, ani pora. Powiem to w stosownym czasie osobie, która będzie mogła nierządowi zapobiec i zło ukrócić. Rzeknę jeno, że boleść moja, wzbudzona widokiem tego starca z siwemi włosami, o szlachetnem obliczu, cierpiącego taki ucisk za to, że był rajfurem, uśmierzyła się, gdyś dołożył, że on, krom tego, czarodziejstwem się parał, aczkolwiek wiem, że niema na świecie czarów, coby mogły zachwiać wolę i, przymusić chęć człowieka, jak to sobie głupcy i prostacy imaginują. Posiadamy wszak wszyscy wolną wolę, a niema takich ziół, zaklęć i omamień, któreby ją zwątlić mogły. To, co zwykłe są czynić różne błaźnice, którym brak piątej klepki w głowie i złośliwi guślarze, są to jeno mikstury i jady, służące do otumaniania ludzi; udają że przyrządzają trunki do kochania zapalające, podczas, gdy, jak powiedziałem, trudno jest wolę przymusić[140].
— To istotna prawda — odpowiedział starzec. — Co do czarów całkiem niewinny jestem, nie mogę jeno przeczyć, że byłem rufjanem. Nie widziałem jednak w tem nijakiego zła, jedyną moją chęcią było, aby wszyscy na świecie radowali się, żyli w spokoju i w zgodzie, bez zwad i przykrości, acz mój dobry zamysł tylko na to się obrócił, że muszę teraz dążyć tam, skąd już nie mam nadziei powrócić, obciążony wielu laty, a przytem cierpiący na wstrzymanie uryny, która to dokuczliwość ani chwili spokoju mi nie daje. — Tutaj starzec znowu płakać zaczął. Sanczo tak się rozczulił, że wydobył z kieszeni cztery reale w jednej monecie i dał mu ją, jako jałmużnę.
Don Kichot zapytał z kolei piątego, jaki jest jego występek. Ów odpowiedział z jeszcze większą zuchwałością, niż jego poprzednik.
— Jestem tutaj, gdyż bawiłem się zbytnio z dwiema memi siostrami ciotecznemi i jeszcze z dwiema kuzynkami, które wcale mojemi nie były; koniec końców takt ze wszystkiemi figlowałem, że z tych figlów wzrosły pokrewieństwa i to w tak zawikłany sposób, że sam djabeł tego nie rozwikła. Wszystko mi udowodniono, zbrakło mi pomocy, nie miałem pieniędzy i ledwiem nie dał gardła. Zasądzili mnie na sześć lat galer; zgodziłem się. To kara za moje winy. Jestem młody; obym tylko żył długo a przetrwam wszystko.
— Jeśli Wasza Wielmożność może czemś dopomóc nam, nieborakom, Bóg Panu w niebie zapłaci, my zaś na ziemi będziemy dbali o to, aby w modłach prosić Boga o zachowanie Waszej Wielmożności przy życiu i dobrem zdrowiu. Oby to życie było tak długie i szczęśliwe, jak na to pański piękny pozór zasługuje.
Ten, co tak mówił, ubrany był w szaty studenckie; jeden z warty rzekł, że to wielki orator i człek bardzo w łacinie biegły. Za tymi wszystkimi postępował człek bardzo urodziwy, chociaż na jedno oko zezowaty, liczący około lat trzydziestu. Był inaczej od innych związany. U nóg miał łańcuch tak długi, że całe jego ciało opasywał, zaś na szyi dwie żelazne obroże; jedna z nich była przytwierdzona do łańcucha, a druga była z tych narzędzi o zębach żelaznych, które to zowią się „stopami przyjaciela“[141]. Od tej obręczy do pasa szły dwa pręty żelazne z kajdankami na obie ręce, zamknięte na olbrzymie kłódki tak, iż nie mógł podnieść rąk do gęby, ani zniżyć głowy, aby do rąk dostać. Don Kichot zapytał, dlaczego ten człek jest bardziej niż inni żelastwem obciążony.
Wartownik odparł, że złoczyńca ów w pojedynkę więcej zła wyrządził, niż ci wszyscy razem wzięci. Jest przytem tak zuchwały i złośliwy, że mimo całego opatrzenia, straż nie jest pewna, czy nie zdoła uciec.
— Jakież występki mógł popełnić? — zapytał Don Kichot — skoro nie zasłużył na większą karę, jak na galery?
— Skazany jest na lat dziesięć — odparł wartownik — co znaczy tyle co śmierć powolna, nie trzeba wiele pytać, wystarczy wiedzieć, że ten poczciwiec jest sławnym Ginesem de Passamonte zwany także inaczej Ginesillem de Parapilla.
— Panie komisarzu — rzekł galernik — trzymajmy więcej język za zębami i nie szerzmy się teraz nad nazwiskami i przydomkami. Zowię się Ginesem, a nie Ginesillem, zaś Passamont jest mianem mego rodu, nie Parapiglio. Niech każdy swoich spraw i swego nosa pilnuje, a nie mało będzie miał już zajęcia.
— Mów no trochę przystojniej, panie — złodzieju — odparł wartownik — jeśli nie chcesz, abym cię sam nie uspokoił.
— Wiem dobrze, że dzieje się z człekiem tak, jak Bóg chce, ale nadejdzie dzień, kiedy się dowiedzą, czy się zwę Ginesem Parapiglia, czy nie!
— A czyż cię tak nie nazywają, oszuście? — zapytał strażnik.
— Nazywają mnie tak, ale uczynię w ten sposób, że już mnie nazywać nie będą, albo wyrwę to imię wraz z brodą, którą mam tam, gdzie wiem!
— Panie rycerzu, jeśli chcecie nas czem opatrzyć, to dajcie i ruszajcie z Bogiem, gdyż przyczyniacie nam nudy, pragnąc wszystko wiedzieć o życiu drugiego. Jeżeli jesteście ciekawi, tedy wiedzcie, że jestem Ginesem z Passamontu, którego życie tą ręką spisane zostało.
— To prawda — odparł komisarz — gdyż on sam napisał swoją historję, a tak trafnie, że trudnoby było do niej dwa słowa dodać. Pozostawił książkę w więzieniu, dając ją w zastaw za dwieście reali.
— Jestże to rzecz tak szacowna? — zapytał Don Kichot.
— Tak szacowna — odparł Gines — że pójdzie w kąt Lazarillo de Tormes[142] i inne księgi w tym rodzaju już napisane albo te, co napisane będą. Mogę panu tylko rzec, że traktuje ona o samych prawdziwych zdarzeniach, a przytem tak uciesznych i pięknych, że niema kłamstw, któreby z niemi w paragon wchodzić mogły.
— Jakże się nazywa ta książka? — zapytał Don Kichot.
— „Życie Ginesa z Passamontu“ — odparł galernik.
— Zaliż jest skończona? — spytał Don Kichot.
— Jakże może być skończona, skoro moje życie jeszcze skończone nie jest? Zaczyna się od dnia mego urodzenia i trwa do czasu, gdy ostatni raz byłem na galerach.
— A więc już tam byłeś? — zapytał Don Kichot.
— Miałem już szczęście służyć Bogu i królowi przez lat cztery, wiem, jak smakują suchary i nerki wołowe — odparł Gines — i nie martwię się zbytnio, że tam idę, gdyż będę mógł dokończyć moją książkę, której jeszcze wielu rzeczy brak. Na galerach hiszpańskich zostawiają dosyć wolnego czasu, więcej nawet, niż potrzeba, mnie zaś i mniej wystarczy, gdyż wiem już napamięć, co mam pisać.
— Zdajesz mi się być bardzo zdatnym człekiem — rzekł Don Kichot.
— I nieszczęśliwym — dodał Gines — gdyż nieszczęścia prześladują zawsze ludzi wyższych.
— Oraz hultajów — rzekł komisarz.
— Mówiłem wam już, Paniedozorco — odparł Passamonte — abyście byli wstrzemięźliwi w mowie. Zwierzchność nie dała Wam laski poto, abyście się znęcali nad nami, biedakami, lecz abyście prowadzili nas tam, gdzie Jego Królewska Mość każe. Jeżeli nie, to, na moją duszę!... ale dosyć, gdyż snadnie zdarzyć się może, iż znaki, które powstały na gębie wtedy w austerji, odkwitnąć mogą.
— Cicho wszyscy!... i ruszajmy naprzód, gdyż aż nadto długo te bałamuctwa trwają!
Komisarz podniósł do góry laskę, aby uderzyć Passamonta i ukarać go za jego groźby, lecz Don Kichot stanął między nimi i poprosił, aby wartownik nie znęcał się nad więźniem. Nie dziwota, że kto ma ręce związane, chce mieć trochę język swobodny. Zwracając się później do galerników, rzekł:
Z tego, coście mi opowiedzieli, bardzo drodzy bracia, zrozumiałem jasno, że, chociaż was skazano za winy wasze, cierpienia, które na was oczekują, nie w smak wam idą, że zdążacie na galery bardzo nieochotnie, wbrew swojej woli. Bardzo być też może, że brak odwagi na torturach, niedostatek pieniędzy, oraz błędny sędziów wyrok, złożyły się na nieszczęścia wasze, tak, iżeście prawa sprawiedliwego uzyskać dla siebie nie mogli. Wszystko to jasno mi teraz na myśli staje, tak, iż jestem przekonany, a nawet zmuszony okazać w tej potrzebie cel, dla którego na świat przyszedłem; aby sprawować urząd rycerstwa błędnego, do którego należę, i wypełnić ślub, że będę zawsze pomagały słabym i ucisk cierpiącym. Ale widząc, że mądrość nakazuje nam, abyśmy tego, co po dobroci osiągnąć możemy, gwałtem i siłą nie brali, proszę was, Panie komisarzu, i panowie wartownicy, abyście zechcieli rozkuć ich i puścili ich w spokoju.
Nie zbraknie innych, którzy w szczęśliwszych okazjach królowi służyć będą. Okrutną wydaje mi się to być rzeczą, aby niewolnikami czynić tych, których Bóg i natura wolnymi stworzyli. Tembardziej, panowie strażnicy — dodał Don Kichot że ci biedni ludzie nijakiego zła wam nie wyrządzili. Niech każdy swój grzech na swych barkach niesie. W niebie jest Bóg, który nie zapomina nagradzać dobrego, i karać złego; całkiem zasię nie uchodzi, aby ludzie honoru mieli być katami ludzi drugich, zwłaszcza, gdy w tem żadnego interesu nie mają. Jak widzicie, proszę was o to uprzejmie i spokojnie, jeśli spełnicie moje życzenie, szczerze wdzięczny wam będę, jeśli jednak po dobrej woli uczynić tego nie będziecie chcieli, ta kopja i szpada, wespołek z dzielnością mego ramienia, do tego was przymusi.
— Otóż i wdzięczna krotochwila! — odparł komisarz. — Piękny pomysł przyszedł mu do głowy w ostatniej chwili! Chce, abyśmy puścili wolno galerników króla, tak, jakbyśmy mieli prawo to uczynić, on zasię miał moc rozkazywania nam. Ruszajcie z Bogiem w swoją stronę, poprawcie sobie na głowie tę miednicę i nie szukajcie kota o pięciu nogach.
— Sam jesteś kot, szczur i tchórz nikczemny — zawołał Don Kichot i w jednej chwili runął na niego tak niespodziewanie, iż tamten nawet o obronie pomyśleć nie zdołał. Padł na ziemię, ciężko zraniony uderzeniem dzidy. Szczęściem dla Don Kichota był to właśnie ów, co muszkiet nosił. Pozostali wartownicy, przerażeni i zdziwieni takim niespodziewanym obrotem sprawy, trwali przez chwilę w osłupieniu, ale wkrótce jezdni chwycili za szpady, piesi zaś za lance i rzucili się na Don Kichota, który na nich w spokoju oczekiwał. Ani chybi, złyby ta sprawa obrót dla niego wzięła, gdyby nie galernicy, którzy, widząc, że nadarza im się piękna sposobność odzyskania wolności, nie omieszkali z niej skorzystać, zrywając łańcuch, co ich w szereg wiązał. Tumult i popłoch był taki, że strażnicy nic skutecznego dokonać nie mogli, raz podbiegając do rozkuwających się więźniów, to znów do Don Kichota, który ich napastował. Sanczo dopomógł uwolnić się Ginesowi de Passamonte, który, widząc się rozkutym i wolnym, rzucił się pierwszy na komisarza, odbierając mu muszkiet i szpadę. Mierzył to do jednego, to do drugiego celował, a chociaż ani razu nie wypalił, ani jednego wartownika nie pozostało na placu, gdyż wszyscy uciekli, bojąc się zarówno wystrzału Passamonta, jak i kamieni, które rzucali wślad za nimi rozkuci już galernicy.
Sanczo nie bardzo się cieszył takim obrotem sprawy, gdyż wiedział, że ci, co uciekli, powiadomią o wszystkiem Świętą Hermandadę, która, uderzywszy w dzwony na larum, zwoła swoich łuczników i wnet ich wyprawi na poszukiwanie winowajców. Poradził też swemu panu, aby, nie tracąc czasu, stąd się oddalili i poszukali sobie w pobliskich górach bezpiecznego schronienia.
— Dobrze gadasz — odparł Don Kichot — ale wprzód muszę uczynić to, co należy.
I zwoławszy do kupy wszystkich łotrzyków, którzy, wielki czyniąc harmider i tumult, zajęci byli obdzieraniem do naga leżącego na ziemi komisarza, rzekł do nich.
— Rzeczą ludzi dobrze urodzonych jest być wdzięcznym za odniesione dobrodziejstwa, podczas gdy niewdzięczność jest jedną z wad, które najbardziej Boga obrażają. Mówię to, panowie, gdyż widzieliście świeżo na własne oczy dobrodziejstwo, które was ode mnie spotkało. Jako zapłatę zań, domagam się, i taka jest moja wola, abyście z tym łańcuchem na plecach, który wam z szyi zdjąłem, udali się do miasta Toboso, stanęli przed panią Dulcyneą i powiedzieli, że rycerz jej, zwany Rycerzem Posępnego Oblicza, poleca się jej łasce. Później opowiecie jej szczegółowiej wszystko, co zaszło w tej sławnej przygodzie, i jak wam wolność zwróciłem. Uczyniwszy to, będziecie mogli pójść swobodnie, gdzie was oczy poniosą.
Gines de Passamonte odparł za wszystkich:
— Niepodobna nam spełnić tego rozkazu, Panie rycerzu i nasz wybawco, gdyż nie możemy kupą chodzić po drogach, jeno w pojedynkę, jeden z tej strony, drugi z tamtej, starając się zapaść pod ziemię, aby nie dostać się w moc Świętej Hermandady, która szukać nas nie omieszka. Ale przecież Wasza, Wielmożność może zmienić rozkaz i, zamiast złożenia hołdu pani Dulcynei z Toboso, poprzestać na pewnej liczbie „Ave Maria“ i „Credo“, które odmówimy zgodnie z intencją Waszej Wielmożności. Można to czynić w dzień i w nocy, w czasie pokoju, czy wojny, podczas ucieczki, czy wczasu, ale myśleć, że powrócimy teraz do zup egipskich[143], że wziąwszy swoje łańcuchy, pójdziemy do Toboso, to znaczy wierzyć, że teraz jest noc, choć i dziesiąta godzina rano nie upłynęła, zaś domagać się tego od nas, to tyle, co chcieć z rzepy krew puścić.
— Prze Bóg żywy — krzyknął Don Kichot, już gniewem zapalony — przysięgam, że pójdziesz tam synu nierządnicy, panie Ginesillo de Parapillo, czy jak ci tam, pójdziesz do Toboso sam jeden, z ogonem między nogami i wszystkiemi łańcuchami na plecach.
Passamonte, który nie był zbyt cierpliwy z przyrodzenia i nienajlepsze powziął rozumienie o mądrości rycerza, który popełnił takie szaleństwo, że im wolność przywrócił, usłyszawszy tę szpetną przymówkę, mrugnął okiem na swych towarzyszy, ci zaś, odsunąwszy się nieco na stronę, zaczęli tak prać kamieniami w Don Kichota, że zabrakło mu rąk do zasłaniania się tarczą. Biedny Rossynant nie dał się nakłonić kłuciem ostróg do ruszenia z miejsca i stał, jakby był posągiem, ulanym z miedzi.
Sanczo ukrył się za swego osła i tym sposobem uniknął gradu pocisków, które na nich obu leciały.
Don Kichot nie mógł się osłonić; kilka głazów uderzyło go z taką siłą, że runął na ziemię. Natychmiast dopadł do niego ów student, zerwał mu miednicę z głowy, uderzył nią kilka razy po bokach rycerza, wreszcie rzucił ją na ziemię z takim rozmachem, że się na nic zepsowała. Zdarli mu kaftanik, który nosił pod zbroją, a wzięliby niechybnie także i buty, gdyby nie przeszkodziły im nakolanki.
Don Kichot, widząc się w tak smutnym stanie, rzekł do swego giermka:
— Zawsze słyszałem, Sanczo, że świadczyć dobro niegodziwcom, to pisać na piasku. Gdybym był zawierzył twoim słowom, uniknąłbym tego zmartwienia; ale już się stało, cierpliwości, i bądźmy rozsądniejsi na przyszłość.
— Ach, mój panie, nim Wy staniecie się roztropnym, ja zostanę Turkiem — odparł Sanczo. — Lecz ponieważ powiadacie, że gdybyście słuchali rad moich, uniknęlibyście tej szkody, tedy chciejcie uwierzyć mi teraz, a ujdziecie większej nierównie. Wobec Świętej Hermandady na nic się nie zda całe rycerstwo i wszystkie sławne przewagi, gdyż dba ona o wszystkich błędnych rycerzy, jak o złamany szeląg. Już mi się zdaje, że strzały łuczników świszczą mi koło uszu[144].
— Z przyrodzenia swego jesteś tchórzem, Sanczo — rzekł Don Kichot — ale abyś nie mógł powiedzieć, że jestem uparty i że nie dbam o twoje rady, tedy cię na ten raz posłucham i oddalę się od tej furji, która cię taką trwogą napawa. To jedno za warunek kładę, abyś, żywy czy umarły, nie powiedział nigdy nikomu, że się cofnąłem i oddaliłem od tego niebezpieczeństwa ze strachu; uczyniłem bowiem to tylko gwoli twemu upodobaniu i ulegając prośbom twoim. Jeżeli powiesz inaczej, zełżesz, i dziś, równie, jak zawsze, i zawsze, równie, jako i dziś, zadam ci kłam i powiem, żeś skłamał, i skłamiesz, ilekroć tak pomyślisz, czy powiesz.
Nie mów mi już nic więcej, gdyż i pomyśleć nie Iza, że oddalam się i cofam przed jakiemś niebezpieczeństwem, przedewszystkiem zaś przed tem, które istotnie groźne wydawać się może. Już sama taka myśl sprawia, że jestem gotów tu pozostać i oczekiwać nietylko na Hermandadę, przed którą tak dygocesz ze strachu, ale i na całe bractwo dwunastu pokoleń Izraela, na siedmiu Machabeuszów[145], Kastora i Polluksa, a takoż na wszystkich braci i bractwa całego świata.
— Panie — odparł Sanczo — unikać nie znaczy uciekać, a nie jest zbytnią mądrością oczekiwać, gdy niebezpieczeństwo wszelką możliwość nadziei wyklucza. Ludzie mądrzy zwykli są oszczędzać samych siebie na przyszłość i wszystkiem odrazu nie hazardować. Wiedzcie, panie, że aczkolwiek jestem prostak i wieśniak, posiadam jednak jakiś zmysł dobrego rządzenia, dlatego też nie wyrzucajcie sobie, żeście się mojej rady posłuchali, lecz wsiadajcie na Rossynanta. Jeśli sami tego uczynić nie zdołacie, pomogę Wam; nie mieszkając, zdążajcie za mną, gdyż rozum mi mówi, że bardziej nam teraz potrzeba użytku nóg, niż rąk naszych[146].
Don Kichot bez słowa dosiadł rumaka. Sanczo wsiadł na osła i ruszył naprzód, jako przewodnik. Wjechali w przełęcz Sierra Morena. Sanczo miał wielką ochotę przebyć całą górę i udać się aż do Viso albo Almodovar del Compo, aby ukryć się na kilka dni wśród urwistych skał i na bezludziu, tak, aby łucznicy Świętej Hermandady znaleźć ich nie mogli. Zachęcała go także do tego planu pewność, ze w utarczce z galernikami ocalał wór z żywnością, znajdujący się na grzbiecie osła. Był to cud prawdziwy, gdyż łotrzykowie wszystko dobrze przetrząsnęli. Tej nocy przybyli jeszcze w sam środek pasma górskiego. Sanczo radził, aby zatrzymać się tu przez noc i przez kilka dni następnych, dopóki zapasów żywności starczy. Spędzili noc między dwiema skałami, pod rosnącemi tam drzewami korkowemi. Aliści ślepe przeznaczenie, które, jak mniemają ludzie, prawdziwej wiary zbyci, według swego upodobania i zachcenia rządzi i kieruje wszystkiemi sprawami na świecie, sprawiło, iż znany oszust i złoczyńca, Gines de Passamonte, wyzwolony z łańcuchów dzięki dzielności i szaleństwu Don Kichota, uchodząc, nie bez kozery, przed Świętą Hermandadą, wśród tych gór ukryć się zamyślił. Fortuna i trwoga zawiodły go w to samo miejsce, gdzie Don Kichot i Sanczo się znajdowali. Poznawszy ich, pozwolił im zasnąć. Ponieważ źli są zawsze niewdzięczni, a potrzeba zmusza ludzi do czynienia tego, czegoby czynić nie powinni, tak, iż zysk doraźny przemaga nad każdym względem, Gines, który nie był wcale człekiem wdzięcznym, ani źdźbła szlachetności nie miał w sobie, postanowił ukraść osła Sanczo Pansy, przekładając go nad Rossynanta, gdyż bydlę to do wymiany ani do sprzedaży nie wydało mu się być odpowiednie.
Sanczo Pansa spał, gdy Gines mu tę krzywdę wyrządził; gdy rozedniało zbój był już tak daleko, iż próżno go ścigać.
Jutrzenka weszła, aby rozradować ziemię i zasmucić Sanczę, który, spostrzegłszy stratę swego siwca, mało się nie rozpukł od żalu i zaczął się tak lamentłiwie i żałośnie skarżyć, że aż się Don Kichot obudził i usłyszał go, temi słowy wyrzekającego: „O synu mój najrodzeńszy, w moim domu na świat przybyły, uciecho moich dzieci, rozkoszy mojej żony, zazdrości moich sąsiadów, podporo moja i prac pomocniku, a wreszcie żywicielu połowy mojej osoby, gdyż dwudziestoma sześcioma maravedis, których mi codziennie przysparzałeś, opędzałem połowę moich potrzeb“...
Don Kichot, usłyszawszy tę skargę i wiedząc, jaka była jej przyczyna, pocieszał Sanczę, jak mógł najlepiej, i prosił go, aby miał cierpliwość, gdyż da mu oblik, na mocy którego wydadzą mu trzy oślątka z tych pięciu, co je w domu pozostawił. Sanczo uspokoił się znacznie, osuszył łzy, przestał szlochać i podziękował Don Kichotowi za wyświadczoną sobie łaskę. Don Kichot, widząc się wśród gór, rozradował się w sercu swojem, gdyż wystawił sobie, że w tych okolicach niejedna go spotka przygoda. Przywodził sobie na pamięć cudowne zdarzenia, które się w podobnie samotnych miejscach, błędnym rycerzom przytrafiały. Był tak zamyślony i tak uniesiony swoją, imaginacją, że o całym świecie zapomniał. Sanczo także zbył się wszelkiego kłopotu, wiedząc, iż już się w bezpiecznem miejscu znajdują, i troszczył się tylko oto, aby nabić dobrze swój bańdzioch resztkami żywności, która im w zdobyczy po księżach przypadła. Szedł za swym panem, objuczony tem wszystkiem, co przedtem osioł dźwigał, a idąc, co chwila wyciągał coś z tłumoka, napełniał sobie brzuch i ani trochę nie dbał o przygody. Podniósłszy oczy, ujrzał, że jego pan zatrzymał się i że stara się podnieść końcem lancy coś, co na ziemi leżało. Pospieszył mu z pomocą, lecz gdy nadszedł, Don Kichot trzymał już na końcu kopji poduszkę i kuferek, razem związane. Wszystko to było nadpsowane i wpół przegniłe, aliści ciężar tłumoczka był tak znaczny, iż Sanczo musiał zleść z kulbaki, aby dopomóc go podnieść[147]. Don Kichot kazał mu zobaczyć co się we wnętrzu zawiera. Sanczo szybko się uwinął. Aczkolwiek kuferek zamknięty był na kłódkę i opasany łańcuszkiem, to jednak przez dziury, które zbutwiałość porobiła, można było ujrzeć zawartość, a więc: cztery koszule z przedniego holenderskiego płótna, inną bieliznę i mały trzos, w chustkę zawinięty, pełen złotych monet.
— Bogu najwyższemu chwała — zawołał Sanczo na ten widok — przynajmniej życiu zdarzyła się przygody, z której jakiś profit mieć będziemy. — Szukając dalej, znalazł dalej, znalazłem album, bogato w złoto oprawny. Don Kichot zażądał tej rzeczy o niego pozwolił mu natomiast zatrzymać pieniądze.
Sanczo ucałował jego ręce z wylaniem i, opróżniwszy kuferek, wyciągnął bieliznę, aby włożyć ją do swego tłumoczka na żywność. Don Kichot rzekł:
— Wydaje mi się, Sanczo, że jakiś zbłąkany wędrowiec, przez tę górę przechodząc, został napadnięty przez łotrzyków, którzy go zabili, później zaś zawlekli jego ciało w to tak bezludne miejsce.
— To być nie może — odparł Sanczo gdyż jeśliby to byli złoczyńcy, nie pozostawiliby przecięż pieniędzy.
Albo miłości braknie rozeznania,
Albo nad wyraz okrutna jest ona,
Skoro za winy me i me zbłąkania
Takie katusze znoszę w głębi łona!
Amor jest bogiem, więc wnosić wypada,
Że nic nie ujdzie tutaj jego wzroku,
Z czyjego zatem tak cierpię wyroku,
Gdy bogom obca jest okrutna zdrada?
Rzeknij mi Philis... nie plam kłamstwem duszy,
Wiem wszak, że z dobra nigdy zło nie płynie,
Że z niebios piekło to do mnie nie schodzi.
Trzeba mi umrzeć wkrótce, wśród katuszy
Na dolegliwość o tajnej przyczynie
Skuteczny sposób chyba cud narodzi![148]
— Z tych rymów — rzekł Sanczo — nic dojść nie można i nić ta nie zaprowadzi nas do kłębka tak, jak i lis śladem swym do jamy.
— O jakim lisie mówisz? — zapytał Don Kichot.
— Zdaje mi się, panie, żeście wspomnieli o lisie?
— Czytałem tylko o Philis; jest to bezwątpienia imię damy, na którą się żali autor tego sonetu.
Na mą duszę, musi to być tęgi poeta, albo tez ja się na tem nie znam!
— Jakto? — zapytał Sanczo — znacie się więc, panie, także na składaniu rymów?— Hej, zapewne lepiej, niż ty rozumiesz jeszcze, a uznasz to sam dowodnie, gdy zaniesiesz pani Dulcynei z Toboso mój list, od góry do dołu wierszem napisany. Chciałbym, abyś wiedział, Sanczo, że większość rycerzy błędnych w dawnych czasach byli to poeci i wielcy grajkowie. Te dwie umiejętności, albo lepiej powiedziawszy, te dwie łaski boso są istotnemi przymiotami błędnych kochanków. Po prawdzie w rymach i rymotwórczych ćwiczeniach tych dawnych rycerzy-wierszopisów więcej było ducha, niż doskonałości, według reguł.
— Czytajcie dalej, panie — rzekł Sanczo — gdyż ani chybi znajdziecie coś, co naszą ciekawość zaspokoi! Don Kichot przewrócił kartkę i rzekł:
— Oto znów proza! Wydaje się nawet, że to list.
— Czy do kogo pisany? — zapytał Sanczo.
— Początek daje mi poznać, że są w nim tylko wyznania miłosne — odparł Don Kichot.
— Proszę, przeczytajcie na głos, panie, gdyż wielkie upodobanie znajduję w rzeczach miłości — rzekł Sanczo.
— Tak też uczynię — odparł Don Kichot, przychylając się do prośby Sanczy i jął czytać, co następuje:
Obłudne twoje przyrzeczenia i moje nieszczęście, o którem już wątpić nie mogę, przywiodły mnie do tego miejsca, skąd dobiegnie do ciebie prędzej wieść o mojej śmierci, niż żalów moich słusznych przyczyna. Porzuciłaś mnie, niewdzięcznico, dla innego, który nie ma więcej zacności nade mnie, jeno więcej dostatków. Gdyby cnota była w tym, wieku poczytywana za bogactwo, nie zazdrościłbym bogactw nikomu i nieszczęść moichbym nie opłakiwał. Co twoja piękność zbudowała, zniweczyły uczynki twoje. Pierwsza kazała mi wierzyć, że jesteś aniołem, drugie nauczyły mnie, że jesteś tylko kobietą. Ostań w spokoju ty, coś jest przyczyną mojej wiecznej rozterki. Niech niebo sprawi, abyś nie przekonała się nigdy o zdradzie męża twego. Nie będziesz wówczas żałowała tego, coś uczyniła, ja zaś nie będę przymuszony szukać zemsty za to, za co mścić się nie pragnę.
Don Kichot, skończywszy czytać ten list, rzekł:
— Ten list jeszcze mniej mówi, niż wiersze, to pewna jednak, że musiał go napisać jakiś kochanek wzgardzony.
Przewracając kartkę za kartką, znalazł jeszcze inne wiersze i inne listy, których ledwie część mógł przeczytać. Wszystkie pełne były skarg, lamentów, utyskiwań, podejrzeń, radości i rozpaczy, łaskawości i wzgard.
Gdy Don Kichot przeglądał kartki, Sanczo plądrował zawzięcie w kuferku, nie zostawiając najmniejszego nawet zakątka bez przetrząśnięcia; rozpruł i przeszukał poduszkę, rozerwał szwy, obmacał kutasiki wełniane, aby tylko nie móc wyrzucić sobie później najmniejszego uchybienia i niedbałości. Łakomstwo jego pobudziły owe złote dukaty, których było więcej niż sto. I aczkolwiek nic więcej nie znalazł, przecież rozumiał się dosyć nagrodzonym za podrzucanie na derze, womity po zażyciu balsamu, błogosławieństwa pobożnych, kułaki mulników, stratę sakiew, stratę osła, za głód, pragnienie i trudy, które znosił w służbie swego pana. Nagroda, znaleziona w kuferku, zdawała mu się być dostateczna.
Rycerz Posępnego Oblicza pałał żądzą dowiedzenia się, kto był panem zawiniątka. Z sonetu, listu, z złotych monet i przednich koszul wnosił, że musiało to wszystko należeć do jakiegoś znacznego kochanka, którego złe obejście ze strony kochanki i jej wzgarda do rozpacznego kresu przywiodły. Ale ponieważ w tem odludnem i niebezpiecznem miejscu nie było nikogo, ktoby mógł mu upragnionych nowin udzielić, pojechał dalej, pozostawiając wybór drogi Rossynantowi, który szedł naprzód, jak mógł. Don Kichot miał głowę ciągle nabitą myślą o przygodach, które na tych pustkowiach niezawodnie spotkać go będą musiały.
Jadąc tak w imaginacji swojej ponurzony, ujrzał nagle na szczycie góry, wznoszącej się naprzeciw niego, jakiegoś człeka, skaczącego ze skały na skałę i z krzaku na krzak, z dziwną zwinnością. Zdawało się, iż był cały nagi, z czarną, gęstą brodą i z roztarganemi włosami; na nogach nie miał pończoch ani trzewików. Uda tylko były okryte strzępami czerwonych i aksamitnych pludrów. świecił nagiem ciałem na wszystkie strony. Głowę miał odkrytą. Chociaż szybko przebiegł, Rycerz Posępnego Oblicza dostrzegł odrazu wszystkie szczegóły i usiłował go do ścignąć, aliści daremnie, gdyż nie pozwoliła na to słabość Rossynanta, który nie był stworzony na to, aby się uganiać po tak zdradliwych i niebezpiecznych miejscach. Biegał zawsze drobnym truchcikiem, jako bydlę o flegmatycznem przyrodzeniu Don Kichot wyobraził sobie, że ów człek musi być właścicielem poduszki i kuferka i postanowił odszukać go, choćby mu i rok W tych górach pozostawać przyszło.
Rozkazał Sanczy zsiąść z osła[149] i zabiec nieznajomemu drogę z jednej strony, podczas gdy on pojedzie stroną drugą. Przykładając tyle pilności i starania, niezawodnie znajdą tego człowieka, który tak szybko zniknął im z oczu.
— Nie mogę tego uczynić — odparł Sanczo — ponieważ gdy się tylko od Waszej Miłości oddalę, zaraz mnie strach obleci i ujrzę tysiąc koszmarów i urojeń. Niechaj to, co teraz mówię, służy za ostrzeżenie, abyście się, panie, nie odsuwali nigdy ode mnie, nawet i na pół kroku.
— Niech i tak będzie, cieszy mnie bowiem, ze czerpiesz siłę z mego męstwa; zapewniam cię, ze się na niem nie zawiedziesz, choćby cię i dusza w ciele zawiodła. Pójdź tedy za mną powoli, a oczy niech ci za latarnie służą; okrążymy górę i może znajdziemy tego człowieka, który, ani chybi, musi być panem znalezionych przez nas rzeczy. Sanczo odparł:
— Zdaje mi się, panie, że lepiejby go był wcale nie szukać, ponieważ, jeśli go znajdziemy, a przypadkiem okaże się, że to jest właściciel znalezionych pieniędzy, wtedy trzeba mu je będzie zwrócić. Niech Wasza Miłość zważy, że te starania nie będą nam wcale użyteczne. Lepiej będzie zatrzymać tę zdobycz w dobrej wierze, aż do czasu, gdy spotkamy tego człeka gdzieś trafunkiem. Bardzo być może, że zdarzy się to dopiero w czasie, gdy już wszystkie pieniądze wydam, a wówczas i sam król mnie rozgrzeszy[150]
— Mylisz się, mój Sanczo — odparł Don Kichot. — Ponieważ żywimy wątpliwość, kto jest panem tych rzeczy, tem bardziej jesteśmy obligowani do odszukania go i zwrócenia mu ich. Jeżelibyśmy go nie szukali wcale, ustawny skrupuł dręczyć nas będzie.
Tak tedy, przyjacielu Sanczo, nie krzywduj sobie, że go szukać będziemy, gdyż wielki ciężar z bark mi spadnie, jeśli go znajdziemy.
I mówiąc tak, spiął Rossynanta ostrogami; Sanczo ruszył za nim piechotą, obarczony jak bydlę juczne; dzięki łasce niebios i Ginesilla de Passamonte.
Przebywszy część góry, znaleźli nad brzegiem strumienia zdechłego muła wraz z siodłem i uzdeczką, muła, którego psy i kruki na pół już pożarły, co tem bardziej utwierdziło ich w mniemaniu, że uciekający przed nimi człowiek, był właścicielem bydlęcia i kuferka.
Gdy się tak ścierwa muła przyglądali, usłyszeli nagle świst, jaki zwykli wydawać pasterze, pilnujący stad, i w tejże chwili ujrzeli po lewej ręce wielką gromadę kóz. Na szczycie góry ukazał się pasterz, człek w podeszłym już wieku. Don Kichot zawołał nań donośnym głosem, prosząc, aby się do nich zbliżył, on zaś odparł głośnym krzykiem, zapytując, co ich sprowadziło w te strony odległe, gdzie miast śladów stóp ludzkich, są jeno ślady kóz, wilków i innych zwierząt, Sanczo zawołał, aby zszedł z góry, wówczas opowiedzą mu wszystko dokładnie. Pasterz uczynił tak i, zbliżając się do Don Kichota, rzekł:
— Założyłbym się, że przypatrujecie się zdechłemu mułowi, który leży w tem bagnie. już tutaj od sześciu miesięcy spoczywa. Powiedzcie, czyście nie spotkali gdzie jego pana?
— Nie spotkaliśmy nikogo — odparł Don Kichot — znaleźliśmy tylko poduszkę i mały kuferek. Rzeczy te leżą niedaleko stąd!
— Ja także je widziałem — rzekł pasterz — ale nie chciałem się do nich zbliżać ani ich podnieść, obawiając się, aby mnie o kradzież nie posądzono, gdyż zmyślny djabeł rzuca czasem pod nogi rzeczy, przez które człek się później potyka i przewraca.
— Otóż to właśnie — rzekł Sanczo. I ja je znalazłem, ale nie chciałem się zbliżyć do kuferka, nawet na rzut kamieniem. Zostawiłem wszystko tam, gdzie znalazłem, gdyż nie trzeba; mi psa z grzechotką na ogonie[151].
— Powiedzcie mi, przyjacielu zapytał Don Kichot — czy nie wiecie przypadkiem, kto był właścicielem tych rzeczy?
— To tylko wiem — odparł koziarz, że przed sześciu miesiącami przybył do szałasu pasterzy, odległego stąd o trzy mile, pewien urodziwy i kształtny młodzieniec. Siedział na tym mule, który oto tutaj przed wami leży, a w rękach trzymał poduszkę i kuferek któreście znaleźli, nie dotykając się ich. Zapytał się nas o najdziksze i najmniej dostępne miejse w tych górach. Odpowiedzieliśmy, ze jest niem to, gdzie się znajduje, i tak jest w samej rzeczy, gdyż jeśli się jeszcze z pół mili naprzód pojęte, ciężko nazad się wydobyć i dziwno mi nawet, jakeście się tutaj dostali, ponieważ drogi ani ścieżki nigdzie tu niemasz.
Młodzieniec, usłyszawszy naszą odpowiedź, zawrócił muła i pojechał wskazanym mu manowcem, zostawiając nas zadziwionych swoją piękną postacią, zapytaniem i tem, że z takim pośpiechem podążał w góry. Od tego czasu już żeśmy go nie widzieli. Przed kilku dniami spotkał go jeden z naszych pasterzy. Młodzieniec rzucił się na niego, bez słowa wymierzył mu kilka kułaków i tęgich kopnięć, zabrał z grzbietu oślicy całe nasze pożywienie, złożone z chleba i sera, później zaś szybko oddalił się w góry. Gdyśmy się o tem dowiedzieli, wybraliśmy się w kilku na poszukiwanie go i, strawiwszy dwa dni na przetrząsaniu gąszczy górskich, znaleźliśmy go wreszcie w dziupli wielkiego dębu.
Wyszedł do nas z wielką uprzejmością. Szaty zwisały na nim w strzępach, a twarz miał tak zmienioną i spaloną od słońca, że pewniebyśmy go nie poznali, gdyby nie suknie, które, aczkolwiek poszarpane, były dla nas dowodnym znakiem. Pozdrowił nas dwornie i w krótkich ale wymownych słowach prosił, abyśmy nie dziwili się, widząc go w takim stanie, gdyż musi tak a nie inaczej postępować, aby dopełnić pokuty, którą sobie zadał za swoje wielkie grzechy. Prosiliśmy go usilnie; aby powiedział, kim jest, aliści nie chciał nam na to odpowiedzieć. Rzekliśmy mu także, aby nam wskazał miejsce, gdziebyśmy mu w razie potrzeby niezbędną żywność przysłać mogli, co, jeśli jeno rzeknie, uczynimy ochotnie i z dobrego serca, byleby tylko gwałtem jej pasterzom nie wydzierał. Podziękował nam za tę gotowość, przeprosił za gwałt uczyniony i przyrzekł, że odtąd o wszystko potrzebne prosić będzie w imieniu miłości Boga, nie czyniąc nikomu przykrości. Co się tyczy miejsca jego pobytu, to odparł, że nie ma stałego schronu, lecz, że przy nadejściu nocy, wybiera go sobie tam, gdzie się trafi. Zakończył swoją mowę tak gorzkim płaczem, że musielibyśmy być z kamienia, gdybyśmy sami nie zapłakali, widząc go w tak smutnym i odmienionym stanie, niżeśmy go pierwszy raz oglądali, gdyż był to, jak się rzekło, wcale dorodny i pełen wdzięku młodzieniec. Jego dworność i bystry rozum dawały poznakę, że to człek dobrze urodzony. Aczkolwiek ci, którzy go słuchali, prostakami byli, jednak uprzejmość jego była tak wielka, że nawet prostactwo na niej poznać się musiało. Nagle przestał mówić, wbił wzrok w ziemię i pozostał jak niemy przez czas pewien, my zaś oczekiwaliśmy, na co wyjdzie to jego zadumanie, patrząc na niego z wielkiem współczuciem. Nagle jął czynić jakieś dziwne poruszenia, otwierać szeroko oczy, albo też bez drgnienia powiek spoglądać uporczywie na ziemię, marszczyć brwi i zaciskać usta. Z tego wszystkiego poznaliśmy dowodnie, że go parsoksyzm szaleństwa napadł. Jakoż tak było istotnie, podniósł się bowiem gwałtownie z miejsca, na którem spoczywał i rzucił się na pierwszego z brzegu pasterza z taką furją a siłą, ze gdybyśmy go za ręce nie schwycili, zabiłby go niechybnie razami pięści i rozszarpał zębami. W tym zawrocie wołał nieustannie:
— Ach, przeniewierzy i zdradziecki Ferdynandzie; zapłacisz mi teraz za wielką, wyrządzoną mi krzywdę! Temi rękoma wydrę ci serce z piersi, w którem cała złość ludzka, przedewszystkiem zaś fałsz i oszustwo ma swoje mieszkanie. — Przydał do tego jeszcze inne słowa, a wszystkie wyrzucały Fernandowi zdradę i przeniewierstwo. Uwolniliśmy się wreszcie od niego, nie bez wielkiego trudu. Bez słowa oddalił się od nas i ukrył się wśród gęstych krzewów i głogów, tak, iż go śledzić już nie mogliśmy. To zdarzenie przekonało nas, że od czasu do czasu chwytał; go paroksyzm szaleństwa i że jakiś Ferdynand wyrządził mu krzywdę wielką, jak na to wskazywał stan, w którym nieszczęśnik się znajdował. Ugruntowało nas w tem przekonaniu jeszcze i to, ze nieraz zbliżał się do pasterzy, prosząc ich łagodnie o pożywienie, a czasami znów, gdy go naszło szaleństwo, wydzierał żywność siłą; aczkolwiek pasterze dawali mu ją po dobrej woli, nie zadawalniało go to, tak, iż rzucał się na nich z pięściami. Gdy do utraconych zmysłów powracał, prosił o strawę w imieniu miłości Boga, i uprzejmemi słowy, ze łzami w oczach, za nią dziękował. Trzeba wam wiedzieć, Mości Panowie — ciągnął dalej koziarz — że wraz z dwoma pasterzami, mymi przyjaciółmi, i dwoma pachołkami, postanowiliśmy go koniecznie odszukać, a odszukawszy, zabrać siłą do odległego stąd o osiem mil miasta Almodover, gdyby po dobrej woli pójść nie chciał. Tam, myśleliśmy, poddamy go leczeniu, jeśli tylko na jego cierpienia jakiś lek stosowny się znajdzie, albo przynajmniej, natrafiwszy na chwilę, gdy będzie gadał do rzeczy, dowiemy się kim jest i czy ma krewnych, którychby powiadomić o jego nieszczęściu było można. Oto wszystko, co odpowiedzieć mogę na wasze zapytania. Wiedzcie, że właścicielem tych znalezionych przez was rzeczy, jest człek cały nagi, który przebiegł mimo was z taką chyżością niezwyczajną. (Don Kichot powiedział już był pasterzowi, że widział tego nieboraka, skaczącego ze skały na skałę).
Don Kichot wniósł z tego, że człek, takie suknie noszący, nie mógł być nikczemnego stanu. Młodzieniec pozdrowił ich głosem ochrypłym i szorstkim, acz z wielką dwornością. Rycerz nasz odpowiedział mu na to pozdrowieniem z niemniejszą uprzejmością i, zeskoczywszy wdzięcznie z rumaka na ziemię, objął nieznajomego i trzymał go w uścisku przez dłuższy czas tak, jakby go znał oddawna. Ów, któregobyśmy słusznie nazwać mogli Oberwańcem o Ziem Wajrzeniu, tak, jak Don Kichota nazywamy Rycerzem Ponurego Oblicza, pozwoliwszy się uścisnąć, odstąpił na krok, położył ręce na ramiona naszego rycerza i jął mu się przyglądać badawcze, niemniej zdziwiony wyglądem i uzbrojeniem Don Kichota, jak Don Kichot jego pozorem. Pierwszy po chwili milczenia przemówił Oberwaniec, zaś to, co powiedział, zawarte jest w kapitulum następnem.
Niniejsza historja powiada, że Don Kichot słuchał z wielką pilnością opowiadania mizeraka — Rycerza Czarnej Góry, który na ten kształt ciągnął swoją opowieść.
— Ktokolwiek jesteście, panie, aczkolwiek Was nie znam, dank Wam składana serdeczny za pełne dworności obejście; chciałbym mieć także sposobność ofiarowania Wam służb moich i odwdzięczenia się Wam za dobre przyjęcie, jakiego doznałem, aliści los przeciwny za Wasz dobry uczynek pozwala mi się odpłacić tylko płonnemi chęciami.
— Mojem zasię pragnieniem — odparł Don Kichot — było i jest Was wspierać, tak, iż postanowiłem nawet nie opuszczać tych gór, wpókibym Was nie odnalazł i nie dowiedział się, czy na zło, trapiące Was, jak na to wskazuje ekstraordynaryjny sposób Waszego życia, niema stosownego remedjum. Nie szczędziłbym starań i trudów, aby je znaleść. A jeśliby Wasze nieszczęście okazało się z rodzaju tych, na które żadnego ratunku już nie masz, umyśliłem, że podzielę z Wami Wasze skargi i płacze, gdyż wiem, że nieszczęśliwi ulgę znajdują, gdy ich współczucie spotyka. A jeśli te szczere intencje choćby tylko na uprzejmość Waszą zasługują, zaklinam Was, panie, na to, coście najbardziej na świecie ukochali, powiedzcie mi kim jesteście i jaka jest przyczyna, która Was k’temu przywiodła, że żyjecie na tem odludziu, niby dzikie zwierzę. Wyraz Waszego oblicza i szaty Wasze wskazują na to, że cierpicie na pomieszanie zmysłów. Przysięgam Wam na zakon rycerstwa, do którego, acz niegodny, należę i na profesję rycarską, którą sprawuję, że jeśli mnie w tem ukontentujecie, służyć Wam będę z całą dobrą wolą i ani na włos prawdzie tych obietnic nie uchybię, choćby przez wzgląd na to, kim jestem, starając się, jeśli to tylko będzie, możliwe, lek stosowny na Wasze cierpienie znaleść, albo też dopomóc je znosić; tak jak Wam przyrzekłem.
Rycerz Lasu, słuchając całej tej przemowy Rycerza Posępnego Oblicza, mierzył go badawczo wzrokiem od stóp do głowy; nakoniec, dobrze mu się przyjrzawszy, rzekł:
— Jeśli macie coś do zjedzenia, dajcie mi na miłosierdzie boskie! Najadłszy się, uczynię wszystko z wdzięczności za okazaną mi uprzejmość.
Natychmiast Sanczo ze swego worka, zaś owczarz z koszałki dobyli żywność, aby biedny oberwaniec mógł swój głód nasycić. Jadł pełen uniesienia i z takim pośpiechem, że po dwa kawały pchał do gęby i raczej połykał je, niż pożerał. Podczas tego ani on ani nikt z obecnych ani jednego słowa nie pisnął.
Wreszcie gdy jeść skończył, dał im znak, aby poszli za nim i zaprowadził ich na małą łączkę, położoną niedaleko stamtąd, u stóp skały. Przybywszy tam, rzucił się na ziemię, bujną trawą pokrytą. Inni poszli za jego przykładem. Oberwaniec, rozparłszy się wygodnie, pierwszy przerwał milczenie i zaczął tą modłą:
— Jeśli chcecie się dowiedzieć, panowie, pokrótce, jak wielkie są moje nieszczęścia, musicie mi przyrzec, że żadnem pytaniem nie przerwiecie wątku tej smutnej historji, gdyż w przeciwnym razie, w tem oka mgnieniu, przerwę moją opowieść.
Te słowa oberwańca przypomniały Don Kichotowi bajkę, którą mu Sanczo opowiadał, gdy to rycerz nasz nie mógł sobie przypomnieć, ile kóz zostało przeprawionych przez rzekę, skutkiem czego cała historia się urwała.
Tymczasem oberwaniec ciągnął dalej:
— Czynię to ostrzeżenie jedynie dlatego, że chcę jaknajprędzej skończyć opowieść o mych nieszczęściach, ponieważ, gdy je sobie na pamięć przywodzę, jeno swój ból zwiększam. Tem prędzej zakończę, gdy nie będziecie czynili żadnego zapytania. Nie omieszkam opuścić niczego, coby jakąś ważność miało, tak, aby Was w pełni zadowolnić.
Don Kichot przyrzekł w imieniu wszystkich obecnych, ze mu nikt przerywać nie będzie, zaś Rycerz-Obdartus, mając już to zapewnienie, zaczął mówić w ten sposób:
— Nazywam się Kardenio, ojczyzną moją jest jedno ze znaczniejszych miast Andaluzji[153], pochodzę ze szlachetnego rodu, rodzice moi są bogaci, zaś nieszczęście moje tak wielkie, że powinni oni opłakiwać mój los, wiedząc, że bogactwami swemi ulgi sprawić mi nie mogą. Dobrodziejstwa fortuny nie wiele znaczą wobec nieszczęść, które niebo zsyła. W tem samem mieście przebywał anioł niebieski, uposażony przez miłość w blask chwały, jakiej tylko człek pragnąć może; taką jest piękność Luscindy, dzieweczki równej mi szlachetnością rodu i bogactwy. Miała więcej szczęścia ode mnie, ale nie dosyć stałości, aby odpowiedzieć godnie szlachetnym uczuciom i zamysłom moim. Ową to Luscindę uwielbiałem i kochałem gorąco od najmłodszych lat moich, ona zaś miłowała mnie z tą szczerością i prostotą, na jaką jej młodzieńczy wiek pozwalał. Rodzice nasi wiedzieli dobrze o naszych wzajemnych skłonnościach i nie sprzeciwiali się im, gdyż spodziewali się, że uczucia te małżeństwem się skończą. Równość urodzenia i majątku usuwała wszelkie przeszkody. Czas biegł, a miłość w sercach naszych rosła; wówczas ojciec Luscindy, przystojność mając na względzie, prosił mnie, abym zaprzestał bywać w jego domu, naśladując w tem rodzica Thisbe, tak opiewanej przez poetów[154]. Ta przeciwność dolała jeszcze oliwy do ognia i powiększyła nasz© miłosne upały. Aczkolwiek językowi nakazano milczenie, nie można jej było narzucić pióru, które, z większą niż języki swobodą, wynurzał kochance wszystko, co w głębi duszy zamknięte było. Nieraz obecność kogoś ukochanego tak konfunduje, że najśmielszy język milknie.
Wielkie nieba! Ileż listów do niej napisałem i ileż czułych odpowiedzi odebrałem! Ileż ułożyłem piosenek i wierszy miłosnych, w których dusza spowiadała się ze swych uczuć, malowała swe pragnienia płomienne, cieszyła się wspomnieniami i wolę swoją hartowała.
Widząc się już doprowadzony do ostateczności, gdy dusza moja trawiła się żądzą ujrzenia jej, postanowiłem natychmiast uczynić to, co mi się wydawało najbardziej stosowne, aby otrzymać upragnioną i dobrze zasłużoną nagrodę; jednem słowem, zwróciłem się do jej ojca, aby mi ją dał w prawe stadło małżeńskie. Odpowiedział mi z wielką dwornością i podziękował za honor, który mu czynię, przysparzając równie i sobie splendoru przez pokrewieństwo z nim; ponieważ jednak ojciec mój żyje, tedy do niego należy się z tem oświadczeniem zwrócić, gdyż jeśli jego wola temu przeciwna będzie, ani jawnie ani pokryjomu Luscinda żoną się moją nie stanie.
Podziękowałem mu za jego łaskawość i, znajdując, iż miał słuszną w tem wszystkiem przyczynę, nadmieniłem, że mój ojciec z pewnością się zgodzi, gdy mu zamysły moje wyjawię.
Nie tracąc chwili czasu, udałem się do ojca mego, aby mu o pragnieniach moich powiedzieć. Wchodząc do komnaty, zastałem go z listem otwartym w ręku. Nim zdążyłem usta otworzyć, podsunął mi go i rzekł:
— Z listu tego dowiesz się, Kardenio, jaką łaskę chce ci książę Ryszard wyświadczyć.
Musicie wiedzieć, Mości Panowie, że książę Ryszard jest grandem[155] Hiszpanji i że jego majętności w najżyźniejszej okolicy Andaluzji leżą. Przeczytałem list i znalazłem go tak uprzejmym, że nawet ojcu memu wziąłbym to za złe, gdyby się nie był przychylił do prośby w nim wyrażonej. Książę żądał, abym przybył natychmiast tam, gdzie on się znajduje, pragnie bowiem, abym stał się towarzyszem jego starszego syna. Będzie miał o to staranie, aby zapewnić mi stan, odpowiedni do szacunku, jaki żywi dla mojej osoby.
Przeczytawszy list, oniemiałem; ojciec mój rzekł zasię:
— Wyjedziesz stąd w przeciągu dwóch dni, Kardenio, aby spełnić wolę księcia. Podziękuj Bogu, gdyż otwiera ci się droga ku przyszłości i będziesz mógł osiągnąć to, na co zasługujesz.
Do tych słów dodał jeszcze kilka rad ojcowskich.
Nadszedł dzień mego wyjazdu. Tejże nocy widziałem się z Luscindą i uwiadomiłem ją o wszystkiem, co się stało. Poszedłem także do jej ojca, błagając go, aby nie rozporządzał losem swojej córki, dopóki nie dowiem się, czego książę Ryszard żąda ode mnie. Przyrzekł mi, że tak uczyni, ona zaś potwierdziła wszystko tysiącem przysiąg i serdecznych szlochów.
Nakoniec wyjechałem do księcia Ryszarda, który przyjął mnie tak życzliwie, iż wzbudziło to zazdrość we wszystkich obecnych na jego dworze, gdyż wydawało im się, iż łaska, okazywana mi przez księcia Ryszarda, będzie połączona z uszczerbkiem dla nich.
Ale najbardziej zadowolony z mego przybycia był drugi syn księcia, imieniem Ferdynand, młodzieniec miły, kształtny, serdeczny, który po upływie pewnego czasu tak rozmiłował się we mnie, że wiele o tem mówiono, a chociaż starszy jego brat równie mnie przyjaźnią otaczał i wiele świadczył mi faworów, jednakoż nie można było tych uczuć porównać z afektami, które żywił dla mnie Ferdynand.
Ponieważ między przyjaciółmi nic tajnego niemasz, Don Ferdynand, upewniony o mojem do niego przywiązaniu, powierzył mi wszystkie myśli swoje i wyznał, iż miłość niespokojnym go czyni. Zakochał się okrutnie w pięknej dziewczynie, córce bogatego rolnika, który był wasalem księcia, jego ojca. Dziewica ta była tak piękna, mądra i szlachetna, że wszyscy ludzie, znający ją, nie umieli zdać sobie sprawy, w którym z tych przymiotów przodek trzyma. Rzadkie zalety urodziwej wieśniaczki tak przejęły serce i umysł Ferdynanda, iż, aby tylko cnotę jej zwyciężyć i woli swej powolną ją uczynić, postanowił dać jej słowo, że ją za żonę weźmie, gdyż inaczej nie mógłby przecież tego wszystkiego dopiąć.
Zniewolony jego przyjaźnią do mnie, starałem się odwieść go od tego zamysłu, przywodząc mu różne racje i nie szczędząc najbardziej wymownych przykładów. Aliści, przekonawszy się, że to wszystko nie zda się na nic, umyśliłem, że najlepiej będzie, gdy zdam ze wszystkiego sprawę jego ojcu, księciu Ryszardowi. Sprytny Don Ferdynand jakby przeniknął mój zamiar i zestrachał się, wiedząc, że obowiązek podwładnego może mi kazać wyjawić tę rzecz ukrytą, tak bardzo przeciwną honorowi domu książęcego. Aby mnie oszukać i podejść, rzekł mi, iż nie znajduje lepszego środka na pozbycie się tej namiętności, która go tak niewoli, jak oddalić się na kilka miesięcy. Pojedziemy we dwóch, do mego ojca, pod pokrywką, że udajemy się tam, dla zakupu koni, z których miasto nasze słynie[156]. Zaledwiem go usłyszał, tak mówiącego, gdy, afektami memi przynaglony, przyklasnąłem jego zamysłom, jakby one najlepsze i najszlachetniejsze były. Odkrywała mi się dobra okazja zobaczenia mojej Luscindy. Pełen tych myśli i pragnień, zgodziłem się na jego plany i dodałem mu jeszcze odwagi, prosząc, aby jaknajprędzej zamiar ten uskutecznił, gdyż oddalenie nawet najtrwalsze uczucia niszczy. Don Ferdynand, jak się później dowiedziałem, cieszył się już wówczas wdziękami pięknej wieśniaczki, z tytułu praw małżonka, czekając na stosowną chwilę, aby wyjawić ojcu szaleństwo, jakie popełnił. Wszelako u wielu młodych ludzi miłość jest żądzą, mającą na celu jeno zaspokojenie zmysłów. Gdy już osiągną to, czego pragną, to, co mniemali być miłością, kończy się, nie mogąc przejść przez granicę, którą sama natura ustanowiła. Kres ów, wierę prawdziwej miłości jednak nie dotyczy. Gdy już Don Ferdynand zaspokoił swoje chuci, afekty jego gorące oziębły i pragnienia ostygły. Jak dawniej, przez podstęp, tak teraz, w samej rzeczy, oddalić się pragnął. Książę pożegnał się z synem i rozkazał mi, abym mu w drodze towarzyszył. Przybyliśmy do mego rodzinnego grodu. Ojciec mój przyjął Ferdynanda z należną czcią, ja zasię natychmiast pobiegłem do Luscindy. Wszystkie uczucia odżyły we mnie, aczkolwiek nie były martwe ani uśpione. Na me nieszczęście zwierzyłem się ze wszystkiego Don Ferdynandowi, gdyż zdało mi się, że nie należy nic skrywać przed nim, przez wzgląd na przyjaźń, jaką mnie otaczał. Wysławiałem piękność, wdzięk i szlachetność Luscindy z takiem uniesieniem, iż pochwały te rozbudziły w nim pragnienie poznania dziewicy, tylu przymiotami uraczonej. Zapragnąłem, nieszczęsny, spełnić jego życzenie i pokazałem mu ją któregoś wieczoru przy blasku pochodni, gdy się z okna wychyliła, co czyniła zwykle, gdy rozmawiała ze mną.
Ujrzawszy ją, w szatki domowe przybraną[157] i cudną nad podziw, zapomniał w tem okamgnieniu o wszystkich pięknościach, które w swem życiu oglądał. Osłupiał i oniemiał, zdało się nawet, że zmysły postradał, i zapłonął miłością niezwykłą, jak się o tem dowiecie z dalszej o mem nieszczęściu opowieści. Traf zdarzył, że któregoś dnia znalazł list Luscindy, pisany do mnie, w którym przynaglała mnie, abym corychlej poprosił jej ojca o jej rękę. Wówczas jeszcze większym rozgorzał płomieniem, przede mną pilnie skrywanym.
List wydał mu się tak pełen słodyczy, uczucia 1 szlachetności, że, przeczytawszy go, rzekł, iż w osobie Luscindy zawiera się cały wdzięk piękności i wszystkie przymioty, któremi dzielić się muszą białogłowy całego świata. Muszę wyznać w tej godzinie, że aczkolwiek nie wiedziałem jeszcze wówczas, dla jakiej to racji Don Ferdynand Luscindę wysławia, jednakże pochwały z jego ust słyszane, zbyt miłe mi nie były. Zaczynałem się go obawiać i mieć się na baczności, gdyż ustawicznie tylko o Luscindzie chciał mówić ze mną i tak gwałtem ku temu zwracał sposobność, że obudziło to we mnie podejrzenie i zazdrość, aczkolwiek Luscinda nie dawała żadnego pozoru po sobie i nie zachwiała się w swej wierności do mnie.
Don Ferdynand starał się zawsze czytywać moje listy, pisane do Luscindy, i jej odpowiedzi, tłumacząc się, że wielkie mu sprawiał ukontentowanie rozum, który z nich przebijał.
Pewnego dnia Luscinda poprosiła mnie, abym dał jej do lektury książkę rycerską: „Amadisa z Galji“ która ją w wielki zachwyt wprawiała.
Zaledwie Don Kichot usłyszał te słowa, rzekł:
— Gdybyście mi na przodku historji Waszej rzekli, że Jej Dostojność panna Luscinda, w księgach rycerskich się lubowała, nie trza byłoby już i innych pochwał, abym mógł poznać jej rozum wysoki. Nigdybym jej nie widział tak mądrej, jakeście ją tu wystawili, gdyby jej braknąć miało upodobania do tak szlachetnej lektury. Nie potrzeba mi więcej słów na pochwałę jej piękności, cnoty i roztropności, gdyż wystarczają mi jej gusta, aby ją ogłosić za najpiękniejszą i najmądrzejszą białogłowę całego świata. Szkoda panie, że wraz z „Amadisem z Galji“ nie posłaliście jej także „Rogera z Grecji“, gdyż wiem, że panna Luscinda wielkie upodobanieby znalazła, czytając o losach Daraidy i de Garaya, o zmyślności pasterza Darinela[158] i, przeglądając jego wiersze nieoszacowane, w Bukolikach zawarte, które sam z wielkim wdziękiem, szczerością i talentem śpiewał. Ale jest jeszcze czas, aby temu brakowi zaradzić i to bardzo łatwo, jeśli tylko zgodzicie się, panie, towarzyszyć mi do mojej wsi. Tam będę mógł Wam dać z górą trzysta dzieł, będących rozkoszą mojej duszy i szczęściem życia mego, chociaż właśnie w tej chwili przypomniałem sobie, że nie posiadam już ani jednej księgi, dzięki niecnym sztuczkom złośliwych i zawistnych czarnoksiężników. Wybaczcie mi, panie, że złamałem obietnicę i przerwałem Waszą opowieść, ale gdy jest mowa o rycerzach błędnych, albo o rzeczach rycerstwa dotyczących, niemożliwą jest rzeczą, abym zachował milczenie, tak jak niemożliwe jest, aby promienie słońca grzać nie miały, a księżyc nie miał sprowadzać wilgotności[159]. Przebaczcie mi tedy i ciągnijcie dalej.
Podczas gdy Don Kichot mówił te słowa, Kardenio pochylił głowę na piersi, wydając się być bardzo zamyślonym. I aczkolwiek Don Kichot po raz drugi zachęcił go do mówienia, on ani oczu nie podniósł, ani milczenia nie przerwał. Gdy już dobry kęs czasu upłynął, podniósł się i rzekł:
— Nikt mi tego z myśli nie wybije i niema na świecie takiego, coby mnie mógł przekonać (każdy kto inaczej sądzi, jest nicponiem i łajdakiem), że ów grubijanin, mistrz Elisabeth[160], nie miał konszachtów z królową Madesimą.
— O, jako żywo nie! — przerwał Don Kichot, wielkim gniewem zapalony, zakląwszy siarczyście, jak to miał w zwyczaju — wielka to jest złośliwość albo, lepiej mówiąc, grubijaństwo! Królowa Madasima była wielce czcigodną damą, i wara sądzić, aby tak wielka monarchini miała się pospolitować w miłostkach z jakimś tam cyrulikiem. Każdy, kto powie inaczej, skłamie, jako niegodny łajdak! Gotów mu będę dowieść tego, pieszo lub konno, zbrojnie lub bez broni, potykając się z nim we dnie lub w nocy, jak mu się podoba!
Kardenio przyglądał mu się bacznie. Już go był schwycił paroksyzm szaleństwa, tak iż nie był w stanie skończyć swej historji. Zresztą i Don Kichot słuchaćby jej nie mógł, oburzony do żywego obrazą, wyrządzoną królowej Madesimie. Dziwna, że jej stronę trzymał z takim uporem, jakby była jego prawdziwą damą. Do tego stanu przywiodły go te przeklęte księgi!
Mówię więc, że gdy Kardenio, owładnięty szałem, usłyszał, że mu przeczą i obrzucają go niesłusznemi wyzwiskami, takiemi jak łajdak i inne, nie w smak mu te żarciki poszły; podniósłszy tedy z ziemi wielki kamień, który w pobliżu leżał, grzmotnął nim z taką siłą w brzuch Don Kichota, iż rycerz nasz zwalił się na ziemię jak długi. Sanczo Pansa, nie mogąc ścierpieć podobnego obejścia się ze swym panem, rzucił się ze ściśniętemi pięściami na szaleńca, ale obszarpaniec, jednem uderzeniem pięści, zwalił go do swych stóp, później wskoczył na niego i dowoli go tarmosił a prał po bokach, co się zmieści. Pasterza, który przybiegł na ratunek Sanczy, nielepsze spotkało przyjęcie. Wymłóciwszy ich dowoli, pozostawił ich na ziemi, sam zaś oddalił się spokojnym krokiem i znikł w górskiej kniei.
Sanczo podniósł się i wściekły za to, że go tak bez powodu poturbowano, pobiegł zemścić się na owczarzu. Utrzymywał iż to wszystko stało się z jego winy, gdyż nie ostrzegł, iż człeka tego szaleństwo od czasu do czasu się ima. Gdyby o tem wiedzieli, mieliby się na baczności. Pasterz odparł, że ich przecież przestrzegał, a jeśli ostrzeżeń nie słyszeli, to już nie jego w tem wina! Sanczo znów coś przymówił owczarzowi, a owczarz Sanczy, i taki był koniec tych przymówek, że porwali się za brody i tak chwacko zaczęli się kułakami okładać, iż gdyby Don Kichot ich nie rozbroił, w kawałkiby się rozszarpali. Sanczo, nie puszczając owczarza, krzyczał:
— Ostawcie mnie, WPanie, Rycerzu Posępnego Oblicza; ten człek jest tylko prostakiem, jako i ja, i rycerskiego pasowania nie dostąpił, mogę więc bez nijakiego hazardu potykać się z nim w równej walce, jak na człowieka poczciwego przystało, aby pomścić się za krzywdę, jaką mi uczynił.
— Prawda jest — odparł Don Kichot — ale i to wiem, że on nie ponosi winy za to, co się stało.
Pasterz pożegnał się z Don Kichotem, który, dosiadłszy Rossynanta, kazał Sanczy iść swoim śladem. Giermek niezbyt ochotnie spełnił rozkaz pana. Dążyli po uciążliwej ścieżce, na, stoku góry leżącej. Sanczę okrutnie język świerzbił, ale bał się zacząć rozmowy, aby nie przestąpić zakazu pana. Wreszcie, nie mogąc wytrzymać już dłuższego milczenia, rzekł:
— Jaśnie Wielmożny Panie Don Kichocie, proszę Was o błogosławieństwo i odprawę, gdyż, nie mieszkając, chciałbym powrócić do mej żony i dziatek, z któremi przynajmniej gadać i kłócić się mogę do woli. Żądać, abym dążył za panem przez te pustynie i odludzia we dnie i w nocy, nie wypuszczając słówka z gęby, choć mnie wielka chętka bierze, to znaczy za żywa mnie pogrzebać.
Gdyby fortuna sprawili, że zwierzęta ludzkim językiem przemawiaćby mogły, jak to było za czasów Ezopa, snadnie podzieliłbym się wszystkiem, coby mi do głowy przyszło, z moim osłem (gdybym go był miał) i ulżyłbym sobie znacznie. Rzecz to wielce uciążliwa i do zniesienia trudna uganiać się tak ustawicznie po świecie w poszukiwaniu przygód, a natykać się jeno na ludzi, którzy nas podrzucają, pięściami i kamieniami grzmocą, a co gorsza, gębę jeszcze mieć jak zaszytą.
— Rozumiem, co chcesz powiedzieć, Sanczo — odparł Don Kichot. — Umierasz z pragnienia, abym corychlej uchylił zakaz, twemu językowi postawiony. Niechaj tak się stanie. Gadaj, co chcesz gadać, ale pod warunkiem, że przyzwolenie to będzie miało swą moc tylko do czasu, póki w tych górach bawić będziemy!
— Dobrze — rzekł Sanczo — przynajmniej teraz nagadam się dosyta, ponieważ, co później będzie, tylko Bóg jeden wiedzieć raczy. Zaczynając korzystać z przywileju, pytam:
— Cóż za przyczynę mieliście, panie, ujmować się tak uporczywie za tą królową Magimasą, czy jak ją tam zowią. Wcale nas to również nie dotyczy, czy ów majster był jej kochankiem, czy nie! Gdybyście puścili to mimo uszu, jako że nie jesteście jego sędzią, warjat dalejby swoją rzecz prowadził, a my uniknęlibyśmy uderzenia kamieniem, kopnięć i ze sześciu tęgo wymierzonych policzków.
— Gdybyś wiedział, Sanczo, jak dostojną i czcigodną damą jest królowa Madasima, przyznałbyś niezawodnie, że aż nadto byłem cierpliwy, bowiem nie wyrwałem z gęby tego ozora uszczypliwego, który ją lżył tak okrutnie. Wielkie to bezeceństwo mówić, że królowa była miłośnicą tego medyka. Prawdą jest, że mistrz Elisabeth, o którym warjat nadmienił, był człekiem bardzo mądrym i do rady zdatnym. Sprawował wraz urząd lekarza i ochmistrza u królowej, ale myśleć, aby ona miała z nim sypiać, to znaczy spotwarzać ją, a takie szkalowanie zgodne jest skarcenia. I abyś uznał, iż Kardenio plótł sam, nie wiedząc co, przypomnij sobie, iż miał już w tej chwili rozum pomieszany.
— Ha! otóż to i właśnie! — rzekł Sanczo! — Nie trzeba zważać na słowa głupców, gdyż jeśliby nie szczęśliwy traf, który posłał ów kamień nie w głowę, ale w brzuch, piękniebyśmy wyszli na obronie tej Jejmości. Niech jej tam czart sekunduje!
— Tak przeciw szaleńcom, jak przeciw mądrym — odparł Don Kichot — każdy rycerz błędny obligowany jest bronić czci i honoru dam jakichkolwiekbądź, a tem więcej królowych tak wysokiego rodu i cnót, zawołanych, gdyż nietylko piękną była, nadto pełną rozumu i cierpliwości w siła przeciwnościach losu.
Rady i pomoc mistrza Elisabeth wielką jej ulgę sprawiały, tak iż łatwiej i cierpliwiej dopusty fortuny znosić mogła. Stąd też złośliwe i głupie prostactwo wnosić zaczęło, że poufale z sobą żyją. Ale skłamali niegodnie, jak i skłamią tysiąc razy ci wszyscy, którzy tak myśleć, albo mówić będą.
— Ja tego nie myślę, ani nie mówię — odparł Sanczo. — Ci, co tak mówią, niech to robią na swój karb; nie mieszam się do cudzych spraw. Bogu tam z tego zdadzą sprawę! Jak sobie kto pościeli, tak się wyśpi! Ja w swoim młynie mąkę mielę i swego tylko pilnuję nosa. Kto kupuje i sprzedaje, worek jego to poznaje! Goły się urodziłem i goły się być znajduję. Trafił nagi na gołego! Ani nic nie tracę, ani nie zyskuję, cóż mi z tego przyjdzie, czy się miłowali ze sobą, czy nie? Niektórzy myślą, że w garnku słonina, a tam tylko szumowina. Któżby tam mógł morze ocembrować!
— Wielki Boże! — krzyknął Don Kichot. — Ileżeś ty bredni naplótł, Sanczo! Jakież przyrównanie mogą mieć te przysłowia do tego, o czemżeśmy mówili? Proszę cię, Sanczo, zamknij gębę, a odtąd miej staranie o swego osła, a nie o rzeczy, co do ciebie nie należą. Zakonotuj to sobie raz na zawsze w swoim umyśle, że wszystko, co uczyniłem, czynię lub czynić będę, dobrze jest na rozumie ugruntowane i nawzajem zgodne z regułami rycerstwa, które znam lepiej, niż którykolwiek z rycerzy mego stanu.
— Czy tego reguła rycerska, panie, wymaga, abyśmy się błąkali po tych górach, gdzie ani drogi, ani ścieżki niemasz, szukając szaleńca, któremu, gdy go znajdziemy, może przyjść chętka dokończenia tego, co zaczął. Nie myślę tu o jego historji, ale o tem, aby pańskiej głowy i moich żeber do reszty nie potłukł.
— Zamilcz, jeszcze raz ci powiadam — rzekł Don Kichot. — Wiedz, że nietylko pragnienie spotkania szaleńca trzyma mnie w tych stronach. Dokonam tu czynu, który wieczną sławą imię moje na ziemi okryje i postawi pieczęć na wszystkiem, czego mógł dokonać rycerz sławny i znamienity.
— Czy to bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie? — zapytał Sanczo.
— Nie — odparł Rycerz Posępnego Oblicza — chociaż zdarzenia mogą pójść tym obrotem przeciwnym, iż i na dwoje babka wróżyła. Wszakoż wszystko od twego starania zależy.
— Od mego starania? — zapytał Sanczo.
— Tak — odparł Don Kichot — gdyż jeśli prędko powrócisz stamtąd, gdzie cię poślę, moje strapienia skończą się wkrótce, a rozpocznie się sława. A ponieważ nie chcę cię trzymać w niepewności, dowiedz się, ku czemu moje zamysły zmierzają! Czy wiesz, że Amadis z Galji był jednym z najznakomitszych rycerzy błędnych? Co mówię, jednym, — on był jednym, jedynym,! pierwszym i niezwykłym. To prawdziwy pan i władca wszystkich rycerzy, którzy za jego czasów na świecie żyli. Tem gorzej dla Belianisa i dla tych, co twierdzą, że on z Amadisem w paragon, wchodzić może, gdyż, jako żywo, mylą się.
Malarz, który chce dojść sławy w swojej sztuce, stara się naśladować obrazy najsławniejszych mistrzów; ta sama reguła tyczy się większości wszystkich sztuk i umiejętności, będących państw ozdobą. Tak też powinien postępować ten, co chce zasłużyć sobie na sławę człeka mądrego i cierpliwego, naśladując Ulissesa, w którego osobie Homer maluje wzór roztropności i wytrzymałości, tak, jak znów Wergiljusz podaje nam w osobie Eneasza przykład synowskiej cnoty, eksperjencji i mądrości-wojownika zawołanego. Nie wystawiali ich ani nie malowali takimi, jakimi byli, ale jakimi być powinni, tak, aby mogli służyć za wzór dla przyszłych pokoleń. Tymże kształtem Amadis z Galji był gwiazdą północną, jutrzenką i słońcem dla dzielnych i zakochanych rycerzy. My, którzy walczymy pod chorągwią miłości i rycerstwa błędnego, winniśmy go przeto naśladować.
Skoro tak się rzeczy mają, znajduję, przyjacielu Sanczo, że ów rycerz błędny, który najlepiej w jego ślady wstąpi, najwięcej do doskonałości się zbliży. Jedną z rzeczy, w której najbardziej wielki Amadis dał poznać swoją dzielność, mądrość, cierpliwość i stałość w miłości, była, ani chybi, ta, że, odniósłszy wzgardę od damy swej, Oriony, udał się na Ubogą Skałę, aby tam pokutę czynić. Przybrał imię Chmurnego Pięknisia, imię zapewne wiele znaczące i stosowne do życia, jakie chciał wieść z wolnego wyboru.
Łatwiej mi go jest w pokucie naśladować, niż płatać na dwoje olbrzymów, ucinać głowy płazom, zabijać smoki, rozpraszać całe armje, zatapiać statki i walczyć z czarnymi. A ponieważ dzikie te miejsca ze wszechmiar zamysłom moim odpowiadają, nie chcę tak pomyślnej sposobności tracić.
— Cóż więc, panie, czynić zamierzacie na tem pustkowiu
— Czy ci już nie powiedziałem, że chcę naśladować Amadisa — odparł Don Kichot. — Będę tu rozpaczał, szalał, trwał w zapalczywości na podobieństwo Don Rolanda, który znalazłszy u strumienia dowody, że piękna Angelika popełniła plugastwo z Medorem, oszalał ze zmartwienia, wyrywał z korzeniami drzewa, mącił wodę w strumieniach, zabijał pasterzy, rozpędzał trzody, palił chaty, rozwalał domy, uprowadzał konie i tysiące innych jeszcze wyprawiał braweryj, godnych wiekopomnej sławy i uwiecznienia na piśmie.
Aczkolwiek nie jestem nakłoniony naśladować Rolanda, Orlanda czy też Rotolanda (gdyż wszystkie te imiona nosił) szczegółowe we wszystkich szaleństwach, które czynił, mówił, albo myślał, to chcę przynajmniej wybrać najcelniejsze, samą esencję stanowiąc.
Może być, że poprzestanę na naśladowaniu Amadisa, który, nie czyniąc szaleństw szkodliwych, jeno płacząc a wzdychając, zdobył większą chwałę, niż ktokolwiek bądź.
— Wydaje mi się — rzekł Sanczo — iż rycerze, co takie rzeczy czynili, mieli jakąś pobudkę i powód do odprawiania tych pokut, ale Wasza Miłość jakąż ma przyczynę, aby szaleńcem się stawać?
Któraż to dama Wami wzgardziła, albo jakie macie poznaki, że Jejmość Dulcynea z Toboso pogziła się z jakimś Maurem, czy chrześcijaninem.
— Otóż i na tem cała subtelność mego przedsięwzięcia się zasadza — odparł Don Kichot — że chcę dać poznać pani mojej i władczyni do jakich to szaleństw byłbym zdolny na gorąco, skoro już takie na zimno wyrabiam. Gdy jakiś rycerz błędny zmysły postrada, mając powód ku temu, niewielka w tem jego zasługa Ale oszaleć bez przyczyny, ot co! Czyż zresztą długie oddalenie od niezrównanej mojej pani, Dulcynei z Toboso, nie daje mi dostatecznych do szaleństwa powodów? Słyszałeś niedawno od pasterza Ambrożego, że ten, kto jest oddalony, wszystkiego obawiać się może. Nie staraj się przeto, przyjacielu Sanczo, odciągnąć mnie od tak rzadkiego, szczęśliwego i niezwykłego zamierzenia. Jestem szaleńcem i szaleńcem pozostanę aż do czasu, gdy nie powrócisz z responsem na list, który poślę przez ciebie dodani Dulcynei. Jeśli respons wypadnie tak, jak na to zasługuje moja wierność i pokuta, szaleństwo moje kres swój zaraz znajdzie. Jeśli jednak nie będzie łaskawym zwarjuję naprawdę, a zwarjowawszy, żadnego bólu czuć już nie będę.
Jakkolwiek więc odpisze mi moja dama, wnętrzna moja rozterka i walka, w której mnie pozostawiasz, zakończy się; będę się cieszył szczęściem, przyniesionem mi przez ciebie, przychodząc znów do zdrowych zmysłów, albo też, jako szaleniec, na wszystkie cierpienia nieczuły się stanę. Ale powiedz mi, Sanczo, czy uratowałeś hełm Mambrina? Widziałem, że podnosiłeś go z ziemi, gdy ten łotr niewdzięczny usiłował rozbić go na kawałki. Nie udało mu się to jednak, z czego wnosić można o hartowności jego stali.
— Przez Boga żywego! — zawołał Sanczo — nie mogę ścierpieć mowy takiej, panie Rycerzu Posępnego Oblicza, gdyż wnoszę z niej, że wszystko, coście mi opowiadali o rycerzach, zdobywających królestwa i cesarstwa, rozdających wyspy i czyniących dobrodziejstwa, jak to leży w błędnego rycerstwa zwyczaju, jest jeno plewą, na wiatr rzuconą, łgarstwem i bajdą.
Gdy ktoś usłyszy Waszą Miłość, mówiącego, że miednica balwierza jest hełmem Mambrina, i dowie się, że więcej, niż przez cztery dni, z uporem w błędzie swoim trwacie, nie pomyśli nic innego, jeno to, że się Wam rozum całkiem popsował. Co się miednicy tyczy, to mam ją w swoim tłumoku. Jest cała pogięta i pokrzywiona, zabiorę ją tedy do domu, aby mi służyła do golenia brody, jeżeli Bóg pozwoli powrócić mi jeszcze do mej żony i dziatek.
— Przysięgam ci na jego Boga, którego tak często bierzesz na świadka, Sanczo, że masz rozum najmniej bystry ze wszystkich giermków, którzy świecie byli. Czyż to możliwe, abyś, przestając ze mną przez czas tak długi, jeszcze nie pojął, że wszystkie sprawy rycerzy błędnych wydają się chimerami, dziwactwami, szaleństwami i opacznemi się okazują, nie dlatego, żeby takiemi były w istocie, ale że między nami krąży chmara czarnoksiężników, którzy wszystko wokół nas zmieniają i odkształcają do swojej woli i według tego, czy chcą nam dopomóc, czy też nas zgubić.
Dlatego też to, co ja biorę za szyszak Mambrina, tobie zdaje się być miednicą golibrody, a komu innemu znów czemś odmiennem wydać się może.
Wielki to jest znak przezorności mędrca-czarnoksiężnika, który mi sprzyja, że hełm Mambrma dla wszystkich na miednicę wygląda. Dowiedziawszy się o jego nieoszacowanej wartości, wszyscyby mi go wydrzeć się starali. Ale widząc, że to tylko miednica balwierska, wcale o nią nie dbają, jak to okazał ów, który ją rozbić chciał, a później pozostawił na ziemi i nie zatroszczył się o to, aby ją zabrać. Na mą duszę, gdyby wiedział, co to jest, pewnieby tego uczynić nie omieszkał.
Strzeż go pilnie, przyjacielu, gdyż teraz nie mam z nim co robić. Muszę zrzucić z siebie zbroję i pozostać tak nagi, jakim mnie matka na świat wydała, jeśli chcę naśladować raczej Rolandową, niż Amadisową pokutę.
Tak gwarząc, przybyli do stóp wysokiej góry, która sterczała samotnie, jako skała od innych skał oddzielona. Po jej zboczu spływał łagodny strumyczek, opasując świeżą łączkę, która sprawiała wielkie ukontentowanie oczom, patrzącym na nią. To miejsce obrał sobie Rycerz Posępnego Oblicza na odprawienie pokuty i objął je w posiadanie temi słowy:
— O nieba! Oto miejsce, które wybieram, aby opłakiwać nieszczęścia, sprowadzone przez was na mnie! Łzami, z moich oczu spływającemi, wzbiorą wody tego strumyczka, a moje głębokie, nieustawne westchnienia poruszać będą listowiem tych drzew górskich, jakby na znak i świadectwo srogiej męki i ucisku, jaki cierpi zasmucone serce moje! O wy, ktokolwiek jesteście, bożkowie leśni, którzy na tem pustkowiu mieszkacie, wysłuchajcie skarg nieszczęśliwego kochanka, którego rozłąka i przywidzenie zazdrości ku temu przywiodły, że na tych odludziach żali się w głos i uskarża na okrucieństwo i srogość pięknej niewdzięcznicy.
O wy, nimfy i dryjady, co zwykle w najdzikszym gąszczu gór przemieszkujecie, aby zwinni i sprośni satyrowie, nieszczęśliwie was miłujący, błogiego spokoju zakłócać wam nie mogli, pomóżcie mi nad memi przeciwnościami lamentować, albo przynajmniej nie wzbraniajcie się ich słuchać.
O Dulcyneo z Toboso, dniu mojej nocy, chwało mego cierpienia, gwiazdo moich przeznaczeń, orędowniczko dróg moich, niechaj ci niebo ześle nieprzebrane szczęścia zdroje; zaklinam cię, miej litość nad cierpieniem, które znoszę, będąc rozłączony z tobą, i niechaj serce twoje zmiękczy się statecznością wierności mojej.
O samotne drzewa, które odtąd będziecie towarzyszami mojej osobności, uczyńcie znak przez miłe liści waszych szemranie, że przytomność moja nie jest wam naprzykrzona. A ty, mój giermku, wiemy i miły towarzyszu, wspołeczniku mych pomyślnych i przeciwnych przypadków, zachowaj dobrze w pamięci to, co tutaj czynić będę, abyś mógł opowiedzieć później o tem tej, co jest szaleństw moich przyczyną!
Rzekłszy to, zsiadł z Rossynanta, zdjął prędko siodło i uzdeczkę i, pogłaskawszy rumaka po grzbiecie, rzekł:
— Ciesz się wolnością, którą ci daje ten, co sam cierpi niewolę, o rumaku, tak znakomity przez czyny swoje a zarazem z wyroku losów nieszczęśliwy! Idź, gdzie chcesz, gdyż nosisz na czole takie znamię dzielności, że ani Hipogryf Astolfa, ani sławny Frontin, który siła kosztował Bradomanta, nie mogliby się z twoją żwawością równać.
Sanczo, słysząc to, zawołał:
— Przeklęty niech będzie ten, co mnie pozbawił kłopotu odkulbaczania mojego osła, gdyż nie brakowałoby i dla niego pięknych karesów i słów na jego pochwałę. Ale gdyby mój kłapeuch tutaj i był, po prawdzie nie pozwoliłbym z niego juk zdejmować, gdyż prawidła, którym zakochani i desperaci podlegają, wcale go nie dotyczą, jako że jego pan, czyli ja, nie jest, chwalić Pana Boga, ani jednym, ani drugim. Jeśli już, panie Rycerzu Posępnego Oblicza, podróż moja i szaleństwo Wasze mają być rzeczą pewną, dobrze będzie przełożyć siodło na Rossynanta, aby mógł mi zastąpić mego siwca. Oszczędzę sobie kęs czasu, jeśli bowiem piechotą pójdę i piechotą wracać będę musiał, nie wiem, kiedy tu stanę z powrotem, nietęgi bowiem ze mnie wędrowiec.
— Niech będzie, jak chcesz, Sanczo — odparł Don Kichot. — Zdaje mi się, że masz słuszność, zwłaszcza, że przedtem na własne oczy obaczyć będziesz musiał, czego dokażę dla mojej damy, tak, abyś później wszystko jej wiernie mógł powtórzyć.
— A cóżbym więcej mógł obaczyć — zapytał Sanczo — nad to, co już dotychczas widziałem?
— Owóż i mylisz się wielce — rzekł Don Kichot. — Rozedrzeć muszę na sobie szaty, broń tam i sam porozrzucać, a później walić łbem o te skały i tysiąc innych jeszcze dziwów czynić, które cię w osłupienie wprawią.
— Na miłosierdzie Boskie, panie! — zawołał Sanczo — uważajcie dobrze, gdy będziecie łbem tłuc, gdyż możecie trafić na taką skałę, że od pierwszego razu całą pokutę skończycie. Mnieby się zdawało, skoro już uważacie, że te podskoki na łeb są w tej sprawie konieczne, iż winniście poprzestać na tem, aby czynić je w wodzie, albo też na jakiejś rzeczy miętkiej i delikatnej, jak piernat. Wszystko to przecież są rzeczy zmyślone i na wzór czynione, a ja i tak nie omieszkam powiedzieć Waszej damie, żeście impet swój wywarli na skale, twardszej od żelaza.
— Dziękuję ci za życzliwe chęci, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — ale pragnę, abyś wiedział, że wszystkie rzeczy, które ja czynię, nie są żartami, jeno uczynkami rzetelnemi. Gdyby inaczej rzecz się miała, byłoby to przekroczeniem ustaw rycerstwa, które nam zabrania szalbierstwa, pod karą być ogłoszonymi za niegodnych tego zakonu. Czynić jedną rzecz zamiast drugiej, to znaczy kłamać plugawie. Dlatego też moje koziołkrwania muszą być prawdziwe i niezaprzeczone, tak, aby w nich żadnych sofismów ani udawań nie było. Musisz mi zostawić szarpie na rany, ponieważ, na nieszczęście, utraciliśmy nasz nieoszacowany balsam.
— Gorzej, żeśmy utracili osła — rzekł Sanczo — ponieważ wraz z nim przepadły szarpie i wszystko. Ale zaklinam Waszą Miłość, nie przypominajcie mi tego przeklętego kordjału, gdyż gdy tylko o nim usłyszę, burzy się we mnie dusza, pospołu z wszystkiemi bebechami.
— Raczcie, panie, i o tem pamiętać, iż trzy dni, któreście mieli obrócić na pokazanie mi tych dziwów już minęły. Ja je mam za widziane i upłynione i będę cuda o nich opowiadał pani Dulcynei. Piszcie przeto, Wasza Miłość, ten list, nie tracąc czasu po próżnicy, gdyż wielką chęcią pałam, aby jaknajprędzej wydobyć Was z tego czyśćca, w którym Was pozostawiam.
— I ty to zowiesz czyśćcem, Sanczo? — zapytał Don Kichot — raczej piekłem to nazwij, albo czemś gorszem jeszcze.
— Quia in inferno — odparł Sanczo — nulla est retentio, jako słyszałem.
— Nie rozumiem, co ma znaczyć owo „retentio“ — rzekł Don Kichot.
— „Retentio“ znaczy — odparł Sanczo — że kto do piekła wlezie, już zeń nie wylezie, co się do Waszej Miłości wcale nie ściąga, chyba żebym nie mógł piętami ruszać. Skłuję Rossynanta ostrogami, aby go do biegu przymusić i aby mnie corychlej do Toboso zawiózł, gdzie stanę przed obliczem pani Dulcynei i tyle jej bzdur opowiem o szaleństwach, które Wasza Miłość uczynił i wciąż jeszcze czyni, że stanie się miękka, jak wiek, choćbym ją znalazł twardą, jak dąb. Z responsem jej, jak miód słodziuchnym, przylecę tu na skrzydłach wiatru, jak czarownik jaki i dobędę Was z tego czyśćca, co się piekłem wydaje, aczkolwiek niem nie jest, gdyż jest nadzieja wyjścia z niego, której nie mają, jak słyszałem, ci, co w piekle tkwią.
Mniemam, że Wasza Miłość zgadza się ze mną w tej materji?
— Prawdę gadasz — odparł Don Kichot, ale jak uczynimy z napisaniem tej epistoły?
— A także z upoważnieniem do zabrania osiołków? — przydał Sanczo.
— Wszystko tam będzie zawarte — rzekł Don Kichot — ponieważ nie mamy papieru, więc, na ludzi starożytnych modłę, pisać chyba będziemy na liściach, albo tabliczkach woskowych, chociaż, prawdę mówiąc, trudniejby nam było znaleźć je w tej godzinie, niż papier. Jednak przyszło mi to do głowy, że najlepiej pisać nam będzie na kartkach pamiętnika Kardenia. Ty już to później będziesz miał na pieczy, aby list ten w pierwszym miasteczku na zacnym papierze i pięknemi buxtabami przepisany został. Znajdziesz przecież łatwiie jakiegoś bakałarza, albo i zakrystjana, który to uczyni. Nie dawaj tylko do przepisywania jakiemuś gryzipiórkowi trybunalskiemu, gdyż tak nagryzmoli, że i sam djabeł tego nie rozezna!
— A jaki podpis ma dołożyć? — zapytał Sanczo.
— Listy Amadisa podpisywane nie były — odparł Don Kichot.
— Dobrze — rzekł Sanczo — ale list dawczy na wydanie osłów koniecznie w podpis Waszej Miłości opatrzony być musi. Bo gdybym dał przepisać, powiedzą, że podpis zmyślony, i znów bez kłapouchów pozostanę.
— Na tej książeczce — odparł Don Kichot — będzie to zlecenie wyrażone i przez mnie podpisane. Gdy siostrzenica moja to obaczy, bez żadnej trudności woli mojej zadość uczyni.
Co się listu miłosnego tyczy, to na jego końcu dodać należy:
„Wasz aż do śmierci Rycerz Posępnego Oblicza“. Nie trzeba się turbować, że podpis będzie innej ręki, niż mojej, gdyż, jako to sobie przypominam, Dulcynea ani czytać, ani pisać nie umie. Takoż w całem swojem życiu nie widziała nigdy listu ode mnie. Miłość nasza zawsze tylko miłością dusz była, nie przechodząc nigdy granic cnotliwego wejrzenia. A i to tak rzadko bywało, że mógłbym przysiąc, iż przez te dwanaście lat, gdy ją kocham, więcej, niż światło tych oczu, które kiedyś ziemia przysypie, widziałem ją kilka razy zaledwie. A ona nawet ani razu poznaki po sobie nie dała, iż spostrzegła, że patrzę na nią, w takim bowiem statku, surowości i przystojności ojciec jej, Lorenzo Corchuelo, i matka, Aldonza Nogalez, ją wychowali.
— Ach, ach! — krzyknął Sanczo. — Czy to podobne do wiary, aby córka Lorenzo Corchuelo była panią Dulcyneą z Toboso, zwaną także Aldonzą Lorenzo?
— Tak, to ona — odparł Don Kichot — ona, która jest warta, aby być panią świata całego.
— Znam ją dobrze — rzekł Sanczo — miota drągiem, jak najtęższy chłop z całej wsi! Dziewka to naschwał, kształtowna i grubo ciosana, a kudły ma na brzuchu! Mogłaby wyrwać brodę każdemu rycerzowi błędnemu, albo temu, co jeszcze błądzić będzie.
Tam do kata. A jakie ciała złożenie i jaki głos! Raz wlazła na dzwonnicę kościelną w naszej wsi i zaczęła wołać na parobków, którzy, aczkolwiek znajdowali się na polu, odległem o pół mili, usłyszeli ją tak, jakby byli u stóp wieży. A co najlepsza, że nie jest wcale wybredna i wstrzemięźliwa; poigra z każdym, wszystko w śmiech obróci i pożartuje. Mówiąc po prawdzie, możecie teraz, panie Rycerzu Posępnego Oblicza, czynić dla niej tyle warjactw, ile chcecie, a nawet w rozpacz wpaść i obwiesić się. Wszyscy Wam przyklasną i powiedzą, żeście słusznie uczynili, choćby Was i hufiec djabłów porwał. Chciałbym już wyprawić się w drogę, aby ujrzeć ją jak najprędzej, gdyż już oddawna jej nie widziałem. Musiała się znacznie odmienić, ponieważ praca w polu, w słońcu i na wietrze bardzo niewieście lica psowa! Muszę Wam wyznać, panie Don Kichocie, że dotąd byłem w wielkiej niewiadomości. Wierzyłem mocno i niezachwianie, że pani Dulcyneą jest wielką księżniczką, w której rozmiłowani jesteście, albo przynajmniej jakąś damą znakomitą, godną owych bogatych upominków, któreście jej posyłali, jako to: Biskajczyka, galerników i innych wielu, z czego wnoszę, że w czasie, gdy jeszcze Waszym giermkiem nie byłem, musieliście siła zwycięstw odnieść. Ale, zważywszy wszystko, nie wiem, dlaczegoby Aldonza Lorenzo, to jest pani Dulcynea, miała stać o to, aby zwyciężeni, których jej posyłacie, padali przed nią na kolana? Snadnie zdarzyćby się mogło, że zastaliby ją przy czesaniu lnu, albo młóceniu zboża. Ludzie ci obruszyliby się, widząc tak nieochędożne stworzente, a ona drwiłaby i wydwarzała się z takiego daru.
— Mówiłem ci już nieraz, Sanczo, że jesteś wielki gaduła, i że, aczkolwiek rozum twój gruby jest i nieokrzesany, w rzeczy subtelne mieszać się próbujesz. Ale, abyś poznał, że masz równie wiele głupoty w sobie, ile ja mądrości, opowiem ci stosowną przypowieść:
Jedna młoda wdowa, urodziwa, bogata, będąca panią swojej osoby, a przedewszystkiem roztropna, zakochała się w przysadkowatym, grubym laiku, który przedtem był braciszkiem zakonnym. Starszy jej brat, dowiedziawszy się o tem, rzekł do niej z braterskiem napomnieniem: — Zdziwiony jestem, pani siostro, że białogłowa, taka jak Wy, piękna i bogata, zadurzyła się w człeku tak plugawym, nikczemnym i głupim, chociaż niebrak na świecie doktorów, bakałarzy i teologów, wśród których moglibyście przebierać, jak w ulęgałkach, mówiąc: „ten mi się podoba, a tamten nie“! Wdowa niestropiona, odpowiedziała mu z wielką wesołością":
— Jesteście w wielkim błędzie, panie bracie, i myślicie na starodawną modłę, twierdząc, iż zły wybór uczyniłam, oddając serce temu, kto głupkiem Wam się być wydaje. Ponieważ go kocham, więc dla mnie mądrzejszy jest od Arystotelesa i innych znacznych filozofów.
Pani Dulcynea z Toboso przez to, że ją kocham, znaczy dla mnie tyleż, co najpotężniejsza księżniczka świata. Nie wszyscy poetowie, opiewający damy pod zmyślonem imieniem, mieli je naprawdę.
Czy mniemasz, że Amarille, Philidy, Sylwje, Djany, Galatee i inne jeszcze, od których się roi w księgach, romansach, sklepach balwierskich i na theatrum komedjantów, były białogłowami z krwi i kości i należały do tych, co je sławili? Nie, postokreć nie! Większość ich była zmyślona przez wierszopisów, którzy szukali dla swych rymów argumentów, dbając o to, by ich poczytywano za ludzi zakochanych, albo za takich, co do miłości są zdolni. Jest tedy dosyć dla mnie, że Aldonza Lorenzo piękna jest i poczciwa. Co do jej urodzenia, nie turbuję się tem wcale, gdyż, nie dochodząc, czy ród jej z rycerskiego pnia początek bierze, gotów ją jestem za najzacniejszą księżniczkę ogłosić. W tem cię uświadomić chcę, Sanczo, jeśli tego jeszcze nie wiesz, że dwie rzeczy, które nas najbardziej do miłości pobudzają, to wielka uroda i piękna sława. Te dwa przymioty w Dulcynei się zawierają: w piękności nie ma sobie równej, a co do cnety, rzadko która mierzyć się z nią może. Słowem, wierzę niezachwianie, iż wszystko jest tak, jak mówię, ni kęska mniej, ani więcej. Wystawiam ją w swojej imaginacji taką, jaką pragnę, aby była, wyborna w cnocie i urodzie. Nie może z nią wchodzić w paragon Helena, Lukrecja ani się do niej zbliża, tak, jak i żadna ze starożytnych dam, czy to greckich, łacińskich, czy też barbarzyńskich. Niech każdy mówi sobie w tej materji, co mu się podoba, jeśli prostacy mnie zganią, nie ukarzą mnie za to i najsurowsi sędziowie.
— Macie panie, rację we wszystkiem, co powiadacie — odparł Sanczo — przyznaję, że jestem osłem. Pocóż, u djabła, to imię mi do gęby wlazło? Nie trza wspominać o szubienicy w domu wisielca. Lecz piszcie ten list i ostajcie, panie, z Bogiem, gdyż chcę jechać wreszcie.
Don Kichot wydobył kartki i, oddaliwszy się nieco na stronę, jął spokojnie list pisać. Gdy skończył, przywołał Sanczę i rzekł mu, że go w głos przeczytać pragnie, tak, aby go sobie dobrze w pamięć wbił, gdyż zdarzyć się przecież może, że go gdzieś w drodze zagubi. Wszystkiego można się spodziewać od przeciwności swego losu.
— Przepiszcie go lepiej, panie — rzekł Sanczo — dwa albo trzy razy na tych kartkach i dajcie mi je. Niepodobieństwem jest myśleć, że byłbym zdolny nauczyć się go na pamięć, która mi tak źle służy, iż czasem nawet własnego imienia zapominam. Ale, mimo wszystko, przeczytajcie go, bardzo rad słuchać będę, gdyż, ani chybi, jest jak ulany.
— Słuchaj tedy — rzekł Don Kichot:
Ten, co jest do żywego dotknięty i w samo serce zraniony nieobecnością twoją, najdroższa Dulcyneo z Toboso, życzy Ci zdrowia, którego sam nie używa. Jeśli Twoja piękność mną pogardza, jeśli Twoja cnota odmawia mi faworów a Twoje wzgardy jeszcze trwają, niepodobna, abym tyle męki zdzierżyć mógł, chociażem przywykł wszystkie utrapienia znosić cierpliwie. Udręka moja wielka jest i ustawna. Mój poczciwy giermek, Sanczo, zda Wam szczegółową relację, o moja piękna niewdzięcznico i nieprzyjaciółko, kochana przeze mnie, o smutnym stanie, w który mnie wtrąciłaś. Jeżeli łaskę swoją okazać mi chcesz, uczyń to — jestem Twoim. Jeżeli nie, czyń, co ci się podoba. Kończąc życie, zadosyć uczynię Twojej okrutności i moim pragnieniom.
— Hej! na moją brodę — zawołał Sanczo, wysłuchawszy listu — oto najwznioślejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem. Tam do kata, jak to Wasza Miłość umie wypowiedzieć foremnie wszystko, co chce! I jak to pięknie brzmi ten podpis, dany na przydatek: Rycerz Posępnego Oblicza! Niech — mnie kule biją! Prawdziwy djabeł z pana: niemasz na świecie tego, czegobyście nie wiedzieli. Napiszcie teraz po drugiej stronie polecenie na wydanie trzech osłów, i podpiszcie je wyraźnie swojem imieniem, tak, aby uznano rzetelnie, że to Waszej Miłości pismo.
— Uczynię tak — odparł Don Kichot i, napisawszy, przeczytał mu:
Moja siostrzenico, wydasz za tym karteluszkiem memu giermkowi, Sanczo Pansie, trzy osły z tych pięciu, które pozostały w domu pod twoją pieczą. Rozkazuję, aby te trzy osły były mu poruczone (gdyż wartość ich tutaj odebrałem), za oddaniem tego pisma i za kwitowaniem Sanczy.
— Piękne to jest pismo — rzekł Sanczo — ale trza opatrzyć je jeszcze swojem imieniem.
— Nie potrzeba podpisywać — odparł Don Kichot — wystarczy, gdy położę swój znak. On i za trzysta osłów stanie!
— Ufam WPanu — rzekł Sanczo. — Pójdę teraz osiodłać Rossynanta; przygotujcie się, Wasza Miłość, dać mi swoje błogosławieństwo, gdyż zamierzam zaraz odjechać, nie bawiąc się patrzeniem na Wasze szaleństwa. Powiem, żem ich tyle widział, że pani Dulcynea, ani chybi, na tem poprzestanie.
— Chcę, Sanczo, abyś mnie przynajmniej zobaczył nagiego — rzekł Don Kichot — i należy się, żebym przed tobą dokazał tuzina albo dwóch tuzinów warjactw. Uwinę się z niemi w pół godziny. Ujrzawszy je na własne oczy, będziesz mógł sumiennie poprzysiąc i za te, których nie widziałeś, a które od siebie przydasz, gdyż, upewniam cię, że i połowy nie wymienisz z tych, co je uczynić zamierzam.
— Na miłosierdzie Boskie, nie czyń pan tego! — zawołał Sanczo — gdyż nie chcę Was widzieć nagim. Wzruszyłbym się bardzo i nie mógłbym się od płaczu powstrzymać. Jeszcze mnie głowa boli od tej wczorajszej nocy, gdym płakał rzewliwie nad stratą swego osła; nie mam teraz ochoty roztkliwień tych i żalów powtarzać. Jeśli już koniecznie Wasza Miłość pragnie, abym kilka dziwactw obaczył, uczyńcie w ubraniu pierwsze, co Wam przyjdą do głowy, nie przebierając i uwijając się czemprędzej. Chociaż dla mnie obeszłoby się bez nich, nie traciłbym czasu po próżnicy; prędzejbym tu stanął z powrotem i przywiózł odpisanie, którego Wasza Miłość pragnie i na które całkiem zasługuje. A jeśli pani Dulcynea upierać się będzie, wzdragając się odpowiedzieć tak, jak tego rozum wymaga, ślubuję uroczyście, że jej stosowny respons z gardła wydrę, pięściami po pysku wygrzmocą i nogami w brzuch kopiąc. Jakże to można puścić płazem, aby rycerz błędny, tak sławny, jak Wasza Miłość, stawał się bez powodu i racji szaleńcem dla takiej... Niechaj pani Dulcynea zbytnich ceregieli nie robi, nie mam pypcia na języku, a, na honor, gdy w gniew wpadnę, będzie się miała zpyszna! Nie taki ja znów, jak się zda je! Gdyby mnie znała, drżałaby przede mną.
— Na mą duszę, Sanczo — zawołał Don Kichot — zdaje mi się, że nie masz więcej rozumu ode mnie!
— Nie jestem takim szaleńcem — rzekł Sanczo — ale za to człekiem bardziej gniewliwym. Jednak dajmy temu pokój. Co będziecie jedli, panie, dopóki nie wrócę? Czy będziecie wychodzili na drogi za przykładem Kardenia, aby wydzierać żywność z rąk pasterzy?
— Nie frasuj się o to, Sanczo — odparł Don Kichot — gdybym bowiem i miał inną strawę, nie jadłbym nic, prócz trawy i owoców, których mi te drzewa dostarczyć mogą. Piękność mego zamysłu na tem się zasadza, abym pościł i szereg innych prywacyj znosił. A teraz żegnaj.
— Obawiam się, Wasza Miłość, że nie odnajdę tego miejsca, gdy z powrotem wrócę, tak jest bowiem ukryte i trudne.
— Rozpatrz się dobrze — rzekł Don Kichot — a ja postaram się zbytnio od tego miejsca się nie oddalać i co i raz wlezę na wierzchołek najwyższej skały, abym cię mógł dostrzec, gdy powracać będziesz! Ale abyś się nie zbłąkał i nie zgubił, możesz dla większej pewności naciąć kilka gałązek jałowca i rzucać je za siebie co kilka kroków na drodze, zanim nie wyjedziesz na równinę. Będą ci służyły za znaki przewodnie, niby owa nić Tezeusza w labiryncie.
— Uczynię tak — rzekł Sanczo, — i, uciąwszy kilka gałązek, poprosił swego pana o błogosławieństwo. Rozpłakali się obaj żałośnie, później giermek wsiadł na Rossynanta i skierował się ku równinie, rzucając co kilka kroków gałązki jałowca tak, jak mu jego pan poradził. Próżno nalegał nań Don Kichot, aby wstrzymał się chwilę, w celu ujrzenia choćby dwunastu szaleństw. Nie ujechał i stu kroków, gdy już był z powrotem.
— Rację miał Wasza Miłość — rzekł — abym mógł przysiąc, nie obciążając sumienia, że widziałem wszystkie te szaleństwa, muszę przynajmniej jedno z nich zobaczyć, lubo nie najmniejsze jest już to, że pan tutaj pozostaje.
Dziejopis, wracając do powieści o czynach Don Kichota, powiada, iż rycerz nasz, nagi od stóp do pasa, widząc, iż Sanczo odjechał, nie doczekawszy się innych dziwów, zaprzestał skakać i wywracać kozły, wdrapał się na szczyt wysokiej skały i zaczął się głowić nad tem, co mu niejednokrotnie na myśl przychodziło, a czego rozstrzygnąć nigdy nie mógł: co jest lepsze i bardziej stosowne: zali Rolanda w jego ekstraordynaryjnych szaleństwach naśladować, zali też Amadisa w jego melankoljach. Mówił do siebie na ten kształt:
— Jeżeli Roland był tak zacnym i dzielnym rycerzem, jak o tem powszechna fama głosi, to cóż za osobliwość w tem się znajduje, że go ranić nie można było, skoro go czary osłaniały? Jakże mu wróg mógł wsadzić w piętę wielką szpilkę, jeżeli nosił buty o sześciu żelaznych podeszwach? Jakoż fortele na nic się nie zdały wobec pana Bernarda de Carpio, który go zdybał i udusił w swoich ramionach w Roncesvalles[161].
Nie wchodząc teraz w materję jego dzielności, rozważmy jego szaleństwa, gdyż jest rzeczą nieomylną, że utracił rozum, znalazłszy koło źródła znak niewierności Angeliki, która kilka razy splugawiła się z Medorem, paziem Agramonta[162], młodym Maurem, o kędzierzawych włosach, jak to później i pewien pasterz potwierdzili Jeżeli niewątpił o wiarołomstwie swej damy, wierę, niewielkiej rzeczy dokazał, zwarjowawszy. Jakże jednak mogę go w jego szaleństwach naśladować, gdy nie mam równej, jak on, przyczyny? O pani Dulcynei z Toboso poprzysiącbym mógł, że nigdy w swojem życiu nie widziała żadnego Maura, nawet na konterfekcie i że dziś jest równie czystą, jak wówczas, kiedy z łona matki na świat wyszła. Uczyniłbym jej jawną krzywdę, inaczej sądząc o niej i warjując na sposób zapamiętałego Rolanda. Z drugiej strony uważam, że Amadis z Galji, nie tracąc rozsądku i nie czyniąc szaleństw, przysporzył sobie sławy znakomitego kochanka. Według tego, co historja powiada, nie miał innej pobudki czynić tego, co wyrabiał, jak tylko tą, że się widział wzgardzony od swej damy, Oriony, która mu zabroniła pokazywać się w swojej obecności, wpókiby go sama nie przywołała.
Schronił się na Ubogą Skałę pospołu z jednym pustelnikiem i tam wylewał łez strugi, póki mu niebo nie przyszło w sukurs, podczas najcięższej rozterki. Jest to prawda bardzo oczywista; pocóż tedy mam się rozbierać z szatek i mścić się na tych drzewach, które mi nic nie zawiniły? Również nie mam potrzeby mącić przezroczej wody w strumieniach, które ugaszą moje pragnienie, gdy mi się pić będzie chciało. Niech żyje pamięć Amadisa i niech rycerz Don Kichot z Manczy, jak może najlepiej, w jego ślady wstępuje! Powiedzą o nim to, co o tamtych powiedzieli; chociaż wielkich zamysłów do końca nie doprowadził, przecie umarł z chęcią dokonania ich. Skoro nie jestem odepchnięty i wzgardą nakarmiony przez panią Dulcyneę z Toboso, całkiem mi wystarczy, że żyję w oddaleniu od niej. Imajmy się tedy dzieła! Nasuńcie mi się na pamięć, świetne Amadisa czyny, i natchnijcie mnie, jak mam was naśladować. Przypominam sobie, że modlił się żarliwie i Bogu się z całej-duszy polecał. Takoż i ja uczynię: ale skąd wziąć różaniec?
Za różaniec posłużyło mu jedenaście węzłów, które uczynił na strzępie koszuli, i tak odmówił tysiąc Zdrowasiek[163]. Frasowało go to bardzo, że nie miał przy sobie pustelnika, któryby go pocieszył, rozgrzeszył. Przechadzał się po łączce, wyrzynając na korze drzew i pisząc palcem na piasku różne wiersze, przystosowane do jego smutnego stanu lub też pochwałę Dulcynei zawierające. Nieszczęściem, nie wszystkie w całości się zachowały; te, które znaleziono później w tem miejscu, brzmią na ten kształt:
Drzewa, rośliny i kwiaty,
Co owe miejsca zdobicie
W zieleni kolor bogaty,
Gdy wam jest tajne me życie,
Znajcież przynajmniej me straty!
Niech boleść, co mnie uciska,
Wśród myśli srogich zawiei,
Wam spojrzeć tylko da zbliska
Na gorzkie łzy Don Kichota,
Płynące po Dulcynei
Z Toboso.
Tu, w tej samotnej ustroni,
Kochanek o wiernej duszy
Przed swoją damą się chroni;
Nic jego boleści nie zgłuszy,
Ze złej nie wyrwie go toni!
Miłość go szarpie i nęka,
Dni schodzą, zbyte nadziei.
To też beczkę łez już męka
Zbiera z oczu Don Kichota,
Płaczących Dulcynei
Z Toboso!
Ciągle szukając przygody,
Wśród skał i dzikich pustaci,
Przeklina nieczułych serc lody
I swoje serce bogaci
Przez same tylko zawody.
Amor — o wielcy bogowie!—
Kawałkiem rzemiennej szlei
Mocno go chłosta po głowie,
Więc płyną łzy Don Kichota
Z tęsknoty po Dulcynei
Z Toboso[164]
Ten przydomek „z Toboso“, dodany do imienia Dulcynei, niemało pobudził do śmiechu wszystkich, którzy te wiersze czytali, gdyż sądzili, że Don Kichot, pisząc je, imaginował sobie, iż nikt ich nie zrozumie, gdy, wymieniwszy Dulcyneę, nie przyda odrazu „z Toboso“. Potem sam wyznał, że tak było w istocie. Więcej jeszcze wierszy napisał, ale, jakośmy już nadmienili, nie można ich było przeczytać i w całości odnaleźć, prócz tych trzech strof. Krom składania wierszy, zabawiał się jeszcze przyzywaniem faunów i bożków leśnych, nimf rzecznych i żałosnego a wilgotnego echa[165], prosząc, aby mu respons dali, i wyszukiwaniem ziół, które miały stanowić jego pożywienie, do czasu powrotu Sanczy. Gdyby giermek spóźnił się był o trzy tygodnie, tak, jak się spóźnił tylko o trzy dni, znalazłby naszego rycerza, tak zmizerowanego i zmienionego na obliczu, że rodzona matka by go nie poznała. Zostawmy naszego junaka, wzdychającego i płodzącego wiersze aby obaczyć, co się przydarzyło Sanczo Pansie, kiedy poselstwo swoje sprawował.
Wyjechawszy na główny trakt, jął szukać drogi, wiodącej do Toboso. Po jednym dniu podróży stanął przed oberżą, gdzie mu się było przytrafiło nieszczęście z kołysaniem na derze. Zaledwie ją rozpoznał, już mu się wydało, że znów po powietrzu lata; za nic tedy nie chciał wejść do środka, aczkolwiek była to godzina stosowna do obiadowania, on zaś z chęcią zjadłby łyżkę gorącej strawy, zwłaszcza, że oddawna samą suchą strawą się karmił. Potrzeba przemogła bojaźń i zmusiła go przybliżyć się do austerji. Gdy rozmyślał, czy tam wstąpić, nagle w drzwiach stanęło dwóch ludzi, którzy go odrazu rozpoznali. Jeden z nich rzekł do drugiego:
— Powiedzcie mi, panie licencjacie, czy ten człek na koniu siedzący, nie jest przypadkiem Sanczo Pansą, o którym gospodyni naszego miłośnika przygód mówiła, że pojechał wraz ze swym panem, aby mu służyć za giermka?
— Tak, to on — odparł licencjat — a nawet poznaję rumaka Don Kichota.
Ludźmi tymi, którzy go tak łatwi© poznali, byli pleban i balwierz z tejże wsi; ci sami, co to po społu przeglądali księgi Don Kichota, aby je później na stos skazać.
Pragnąc dowiedzieć się nowin o Don Kichocie, zbliżyli się, nie mieszkając, do Sanczy; pleban zawołał do niego po imieniu:
— Gdzie podziałeś swego pana, przyjacielu Sanczo?
Sanczo poznał ich także natychmiast, aliści umyślił zataić przed nimi miejsce, w którem pana swego zostawił, oraz stan jego. Odpowiedział im tedy, że jego pan zatrudniony jest czynnością wielkiej wagi w pewnem miejscu, którego on, Sanczo, wyjawić im nie może, choćby mu zginąć przyszło.
— O nie, nie, przyjacielu Sanczo — rzekł balwierz — jeśli nam nie powiesz, gdzie pan twój pozostał, posądzimy cię o to, żeś go zabił i obrabował.
Widzimy cię przecież na jego koniu! Krótko mówiąc, musisz wyznać, gdzie twój pan bawi, gdyż, upewniam cię, że żartów z tem nie będzie!
— Mości Panowie — rzekł Sanczo — nie trzeba mi takich pogróżek czynić, gdyż nie jestem człekiem, zdatnym do zabicia albo obłupienia kogokolwiek. Niech tam każdy umiera z woli swego przeznaczenia albo Swórcy. Pan mój pozostał w-Sierra Morenaa, gdzie z własnej, nieprzymuszonej woli pokutę odprawia. Tutaj Sanczy język się zupełnie rozwiązał, tak, iż jednym cięgiem opowiedział im o smutnym stanie, w jakim pana swego pozostawił, o przygodach, które im się zdarzyły, oraz o liście do pani Dulcynei z Toboso, córki Lorenza Corchuelo, w której się Don Kichot nazabój rozmiłował.
Zdziwili się niepomiernie, wysłuchawszy tej relacji Sanczy. Aczkolwiek wiedzieli już dobrze o rodzaju szaleństwa Don Kichota, przecie, ilokrotnie o głupstwach jego zasłyszeli, odnowa się dziwowali.
Rozkazali Sanczy, aby pokazał im list, napisany do pani Dulcynei z Toboso.
Sanczo odparł, że jest napisany na kartkach z pamiętnika, i że jego pan polecił mu, aby go w pierwszem napotkanem miesteczku przepisać kazał. Proboszcz poprosił, aby mu list pokazał, gdyż sam go jaknajkształtniej przepisze.
Sanczo Pansa wsadził rękę za pazuchę, szukając kartek, ale nie znalazł ich, jakoby ich i znaleźć nie mógł, choćby szukał do sądnego dnia, ponieważ pozostały one u Don Kichota, który zapomniał ich oddać Sanczy, tak jak i Sanczo zapomniał o nie się upomnieć.
Sanczo, poznawszy, że szuka próżno, zbladł śmiertelnie, obmacał się pospiesznie po całem ciele i, jeszcze raz upewniwszy się, że nie znajdzie, chwycił się za brodę, wydarł z niej połowę kłaków, a później jął się okładać kułakami po obliczu i nosie, tak iż krwią farbować począł.
Ujrzawszy to, proboszcz i balwierz zapytali, co ma za przyczynę tak się pastwić nad sobą?
— Jakże to? — odparł Sanczo. — Nie dziwota chyba, kiedy straciłem w jednem okamgnieniu trzy osły, z których każdy wart był tyleż, co zamek książęcy. U
— Nie pojmuję co gadasz — rzekł balwierz.
— Zgubiłem kartki, na których napisany był list do pani Dulcynei, a takoż cyrograf mego pana. Za okazaniem jego, siostrzenica pana Don Kichota miała mi wydać trzy osły z tych pięciu, które w domu pozostały.
Później Sanczo opowiedział jeszcze o stracie swego kłapoucha. Proboszcz pocieszył go i przyrzekł, że, gdy tylko Don Kichota zobaczy, namówi go, aby spisał upoważnienie na stosownym papierze, jak tego chce zwyczaj, gdyż to, co się na karteczkach zawiera, nigdy ważne, ani dopełnione być nie może.
Sanczo pocieszył się znacznie i rzekł, że jeśli tak się rzeczy mają, tedy on nie turbuje się zbytnio tem, że zgubił list do pani Dulcynei, zwłaszcza, że zna go dobrze na pamięć i może go dać do przepisania, kiedy zechce.
— Powiedz nam, Sanczo, co się w nim zawiera? — spytał balwierz — a duchem go przepiszemy.
Sanczo zastanowił się kęs czasu, podrapał się po głowie, aby przywołać sobie na pamięć treść listu; a później jął przestępować z nogi na nogę. Kilka razy wbił wzrok w ziemię, kilka razy oczy ku niebu podniósł, wsadził paluch do gęby i, trzymając długo w ciekawości tych, co na jego słowa czekali, zaczął wreszcie:
— Żebym się rozpukł, księże plebanie, — nie mogę sobie nic z tego listu przypomnieć. Ani chybi, djabeł się w to wdał! Na początku było zdaje się: Wysoka i podziemna damo!
— Nie podziemna — rzekł balwierz — ale chyba udzielna.
— Tak, tak, — macie rację, panie — odparł Sanczo — a później szło tym trybem, jeśli mnie pamięć nie zawodzi: raniony, pozbawiony snu i ugodzony, całuję ręce Waszej Dostojności, o niewdzięczna i całkiem nieznana piękności. Później coś tam gadał o zdrowiu i chorobie, którą jej posyła, i rozwodził się szerokiemi słowy nad czemś, co się kończyło takim podpisem: Twój do grobowej deski, Rycerz Posępnego Oblicza.
Piękna pamięć Sanczy bardzo ucieszyła przytomnych Nie szczędzili mu też pochwał, prosząc, aby powtórzył list jeszcze ze dwa razy, gdyż chcą się go na pamięć nauczyć, aby go spisać w stosownym czasie. Sanczo trzy razy opowiedział treść listu, a za każdym razem przydawał ze trzy tysiące głupstw. Później rozwodził się o sprawach swego pana; ani jednem słowem nie pisnął jednak o podrzucaniu, które zdarzyło mu się w tej oberży.
Rzekł także, iż jego pan, skoro tylko pomyślną odpowiedź od pani Dulcynei otrzyma, zamyśla wyprawić się w drogę, aby szukać sposobności stania się cesarzem, albo przynajmniej królem. Całą rzecz już między sobą ułożyli, a nie będzie to wcale dla Don Kichota trudne, zważywszy na jego dzielność i siłę jego ramienia. Wstąpiwszy na tron, nie mieszkając, ożeni Sanczę (który już podówczas wdowcem będzie) z panną dworską cesarzowej, dziedziczką znacznego i bogatego państwa na lądzie, bez żadnej wyspy dużej czy małej, gdyż mu już wszystkie obmierzły.
Sanczo mówił to wszystko z taką powagą, obcierając sobie co chwila nos, zaś z jego słów poznać można było takie umysłu zaćmienie, że ksiądz i balwierz zdumieli się znów niopomału, do tej myśli przyszedłszy, że obłąkanie Don Kichota wielkie być musi i niebezpieczne, skoro w tak krótkim czasie udzieliło się i temu nieborakowi. Nie chcieli sobie zadawać trudu, aby go z błędu wyprowadzić, widząc, iż w tem niema nic, coby jego sumieniu zaszkodzić mogło. Niechże trwa dalej w swoim sądzie i niech ich cieszy opowiadaniem głupstw. Rzekli mu tedy, aby jeno Boga prosił o zdrowie dla pana, gdyż jest to rzecz pewna, że wkrótce zostanie cesarzem, albo arcybiskupem, czy też jakimś innym dostojnikiem.
Sanczo odparł:
— Jeżeli z rozkazania fortuny sprawy pójdą innym torem, tak iż pan mój straci wolę stania się cesarzem, przyjdzie mu natomiast chętka na arcybiskupią godność — powiedzcież mi, Wielmożni Panowie jak Arcybiskupi Błędni zwykli giermków wynagradzać?
— Wyznaczają im jakieś beneficja, czynią ich zakrystjanami, albo nadają prebendy. Niemało im to zysków przysparza, że już i nie będę liczył przypadkowych pożytków, które tyleż prawie wynoszą — odparł proboszcz.
— Ale tutaj za warunek to kłaść trzeba — rzekł Sanczo — aby giermek nie był żonaty i przynajmniej do mszy służyć umiał.
— Jeśli się tak rzeczy mają, to biada mi, jako że jestem człekiem żonatym, zaś z abecadła nie znam ani jednej litery. Co się stanie zemną, jeśli memu panu przyjdzie fantazja, zostać arcybiskupem, a nie cesarzem, jak to lży w obyczaju ycerzy błędnych?
— Nie frasuj się, przyjacielu Sanczo — rzekł balwierz — poprosimy twego pana i poradzimy mu, aby cesarzem, a nie arcybiskupem został. Łatwiej tego dostąpi, gdyż więcej w męstwie celuje, niż w pilności uczenia się.
— Tak i mnie się widzi — odparł Sanczo — chociaż, na dobrą sprawę, biegły jest we wszystkiem i nad podziw pojętny. Co się mnie tyczy, będę się modlił do Boga, aby mu dał to, co on sam za najlepsze poczyta i z czego mnie będzie mógł najsowiciej wynagrodzić.
— Mówisz jak człek nie w ciemię bity i roztropny bardzo — rzekł pleban — i poczynasz sobie, jak na prawego chrześcijanina przystało. Najpilniejszem dla nas zadaniem jest wyprowadzić teraz twego pana z tej niepotrzebnej pokuty, którą, jak mówisz, odprawia.
Aby się dobrze namyśleć nad tem, jak to uczynić, a zarazem obiad zjeść, ponieważ jest już stosowna pora, wejdźmy do oberży.
Sanczo rzekł, aby sami weszli, on zaś poczeka na dworze i powie im później, jaka jest przyczyna tego, że wejść nie chce i wejść nawet nie może. Poprosił ich jeno, aby mu przysłali gorącej strawy, zaś dla Rossynanta owsa.
Proboszcz i balwierz weszli do austerji; po chwili balwierz wyniósł Sanczy posiłek.
W oberży, za stołem siedząc, naradzali się pospołu nad niezawodnym sposobem uskutecznienia zamysłów swoich, wreszcie pleban rzekł, iż wie już, jak postąpić wypada, aby w gusta Don Kichota utrafić, i swoje zamysły zarazem uskutecznić:
Rzekł do balwierza, iż myśli się przedzierzgnąć w błędną panienkę, on zaś winien się przebrać za giermka. Udadzą się w to miejsce, gdzie Don Kichot przebywa; pleban, zmyślając stroskaną i pomocy potrzebującą dzieweczkę, zażąda od niego usług, których, jako rycerz błędny, odmówić jej nie będzie mógł. Owa łaska na tem będzie się zasadzała, aby pojechał z nią tam, gdzie go powiedzie, aby naprawił krzywdę, przez pewnego zdradliwego rycerza jej wyrządzoną, i aby nie domagał się zdjęcia z jej twarzy zasłony, póki nie pomści się za nią na tym ledaco — rycerzu.
Balwierz znalazł fortel proboszcza wybornym? tak, iż nie mieszkając, wziął się do uskutecznienia go. Poprosili gospodynię o spódnicę i kilka kornetów, dając jej w zastaw nową sutannę proboszcza. Balwierz zrobił sobie brodę z ogona wołowego, (barwy ni to czarnej, ni to czerwonej), na którym oberżysta zwykł był wieszać grzebienie.
Oberżystka zapytała ich, co zamyślają uczynić z temi rzeczami? Pleban opowiedział jej pokrótce o szaleństwie Don Kichota i objaśnił, iż potrzebują takiego przebrania, aby go wyprowadzić z pośród gór. Karczmarz i karczmarka łacno odgadli, że ten szaleniec był ich gościem, panem cudownego balsamu i giermka, podrzucanego na derze. Opowiedzieli tedy proboszczowi, co zaszło w oberży, a nie omieszkali nadmienić i o tem, co Sanczo zataił. Gospodyni ustroiła plebana tak, że trudnoby było ujrzeć coś osobliwszego. Włożyła na niego spódnicę sukienną, obrzeżoną taśmą z czarnego aksamitu, na dłoń szeroką i pięknie wyświechtaną, oraz zielony, aksamitny korset. Spódnica i korset zdawały się pochodzić z czasów króla Wamby[166]. Ksiądz nie chciał, aby mu na głowę korwet niewieści włożono, wsadził sobie jeno na nią czapeczkę płócienną, której na noc używał; czoło przewiązał sobie podwiązką z czarnej kitajki, z drugiej zasię uczynił coś nakształt maski, osłaniającej twarz i brodę. Na czapeczkę nasadził kapelusz tak wielki, że snadnie za parasol służyćby mógł. Owinąwszy się płaszczem, siadł na muła bokiem, kobiecym zwyczajem. Balwierz także swego wierzchowca dosiadł. Broda uczyniona, jak się wyżej rzekło, z ogona centkowanego wołu, spływała mu do pasa. Pożegnali się z wszystkimi, a także z poczciwą Maritornes, która przyrzekła, że zmówi różaniec za pomyślności ich przedsięwzięcia, tak trudnego i tak chrześcijańskiego zarazem.
Ledwie ujechali jedną staję od karczmy, sumienność tknęła plebana, iż był tak ubrany. Uważał, że nie jest rzeczą przystojną księdzu przystrajać się za białogłowę, choćby i z najlepszą myślą. Powiedział o tem balwierzowi i poprosił go, aby się na suknie zamienili. Stosowniej będzie, gdy cyrulik stanie się panienką, potrzebującą wsporu, on zaś giermkiem mniej wówczas obrazi dostojność swego powołania. Jeśli zamiana sukien uskuteczniona nie będzie, on dalej nie postąpi, choćby i wszyscy djabli mieli porwać Don Kichota. Sanczo dogonił ich w drodze, ujrzawszy ich zaś w takiem przebraniu, nie mógł się wstrzymać od śmiechu. Cyrulik zgodził się chętnie na życzenie plebana. Pleban pouczył go, jak się ma zachować i co mówić do Don Kichota, aby go wzruszyć i nakłonić do porzucenia tego miejsca przeklętego, które sobie był obrał do odprawiania pokuty. Balwierz odparł, że i bez tych pouczeń da sobie radę. Nie chciał się jednak przebierać, dopóki się do gór nie zbliżą. Złożył swoje suknie, ksiądz sobie brodę przytwierdził i pojechali w dalszą drogę, mając Sanczę za przewodnika. Giermek opowiedział im, co się przydarzyło z szaleńcem, którego w Czarnych Górach spotkali. Zataił tylko, że znalazł kuferek, nieladajakie rzeczy zawierający. Nasz giermek, choć to niby głupia sztuka, był bardzo chytry i skąpy.
Na drugi dzień podróży przybyli do miejsca, gdzie Sanczo rozrzucał gałązki, aby drogę odnaleźć. Poznawszy je, rzekł, że tu jest przystęp do gór, i że powinni się przebrać coryohłej, jeżeli to ma być tylko skuteczne do uwolnienia jego pana. Przedtem już powiedzieli mu, że jadą w tem przebraniu po to, aby Don Kichota z tego życia, pełnego udręki, wyprowadzić i przykazali Sanczy, aby nie zdradził przed swym panem, kim oni są? Gdy Don Kichot zapyta, czego, ani chybi, uczynić nie zaniedba, czy oddał jego list Dulcynei, ma odpowiedzieć, że tak — jednak, że ona, nie umiejąc pisać ani czytać, sławny respoas dała, rozkazując Don Kichotowi pod karą utracenia jej łaski, aby bez zwłoki stawił się przed jej obliczem. Dodali, że na tem obwieszczeniu Sanczy bardzo im zależy i że za pewne sobie poczytują, że, powiedziawszy to, co powiedzieć zamierzają, nakłonią go do odmienienia sposobu życia i wyruszenia w świat, tak, aby zaraz stał się cesarzem, albo monarchą, gdyż tego, iżby zamyślał uczynić się arcybiskupem, obawiać się wcale nie trza.
Sanczo wysłuchał wszystkiego, dobrze sobie w pamięć ich słowa wbił, podziękował im za to, że mają zamysł doradzić panu, aby nie po arcybiskupią, lecz po cesarską godność sięgnął. (Sanczo mniemał, że cesarze zdolni są lepiej wynagradzać swych giermków, niż arcybiskupi błędni). Giermek rzekł, że dobrze będzie, jeśli naprzód wysforują, odnajdzie Don Kichota i powtórzy mu co Dulcyna odpowiedziała: Może dość mieć będzie ten respons skuteczności, aby wyprowadzić go stamtąd tak by balwierz i pleben zbytecznego trudu zadawać sobie nie p0trzebowali. Ksiądz i balwierz znaleźli, że Sanczo ma słuszność; postanowili przeto czekać, aż nie powróci z nowinami. Pojechał wąwozem w góry, zostawiając towarzyszy nad brzegiem małego i miłego strumyczka. Kilka skał i drzewa, rosnące tutaj, zsyłały świeży cień. Był upalny dzień sierpniowy, i godzina trzecia popołudniu. Spiekota mniej tu dokuczała, tak, iż w tem miejscu właśnie: postanowili na powrót Sanczy czekać. Gdy tak odpoczywali, ciesząc się rzeźwiącym cieniem, nagle do uszu ich dobiegł jakiś głos, który brzmiał pięknie i mile, aczkolwiek bez przygrywania. Wprawiło ich to w zdumienie, gdyż nie sądzili, że w tych okolicach znajdzie się ktoś, ktoby mógł tak wdzięcznie śpiewać. Lubo bowiem jest w zwyczaju mówić, iż w lasach i na polach dużo się znajduje pasterzy, pięknym głosem obdarzonych, jest to raczej poetów zmyślenie, niż prawda. Jeszcze się bardziej zadziwili, usłyszawszy, że są to wiersze, nie te, co je wiejscy pasterze składają, jeno poezja ludzi oświeconych? Prawda ta w samych wierszach potwierdzenie swoje znalazła:
Jakaż to boleść uciska mnie twarda?
— Jej wzgarda!
Jaki cień wiecznie w mojem sercu gości?
— Zazdrości!
Co wzmaga ciężką mękę, ócz szlochanie?
— Rozstanie.
A więc już cierpieć będę nieprzerwanie,
Ulgi napróżno szukając i rady,
Gdy mi nadziei gaszą promień blady,
Pogarda, zazdrość, rozstanie.
Co serce moje ku szaleństwu nęci?
— Miłosne chęci.
Co na mą zgubę ciągle się usadza?
— Miłości władza!
Kto da mi pomoc pośród mąk i trwóg?
— Jedynie Bóg.
Tak więc już staję u kresu mych dróg
Ziemskich, i czuję dzień mej bliskiej śmierci,
Skoro już sercu obdartemu w ćwierci,
Nie jest litosna miłość ani Bóg.
Co do szczęśliwych zawiedzie mnie stron?
Zgon!
Co w radość zmieni tej miłości żałość?
Niestałość!
Jaki stosowny lek jest na męczeństwo?
Szaleństwo!
Więc lepiej rzucić przekleństwo,
Niż leczyć takie choroby,
Na które tylko sposoby
Ma śmierć, niestałość, szaleństwo.[167]
Piękność samotnego miejsca, głos i wielki kunszt śpiewaka sprawiły wiele zadziwienia i ukontentowania dwom słuchaczom, którzy, srogie milczenie zachowując, czekali, zali jeszcze czegoś nie usłyszą. Ale, gdy czas jakiś upłynął, postanowili wyjść z ukrycia i odszukać śpiewaka, co tak pięknym głosem nucił. Gdy już chcieli zamysł swój uskutecznić, ten sam głos ich wstrzymał. Tym razem dobiegł do ich uszu wiersz inny:
Święta przyjaźni, co, podniósłszy skrzydła,
Wzleciałaś w niebo ku szczęśliwym duszom,
Tym, co zostali tu, wystarczyć muszą
Jeno pozorów twych nędzne mamidła!
Na ziemski padół zsyłasz czasem znaki
Spokoju, co się kry je za zasłoną.
Wówczas blask pada w noc nieprzeniknioną,
Choć nasze czyny skutek bylejaki
Odnoszą ciągle! O przyjaźni święta
Porzuć już niebo i nie zwoi, by w szaty
Twoje niegodne kłamstwo się stroiło!
Gdy mu ta zdatność nie będzie odjęta,
Na cne zamysły przyjdzie dzień zatraty,
Zginiem, zmiażdżeni nieprawości siłą!
Śpiew umilkł, przechodząc w głębokie westchnienie. Pleban i balwierz, pozostali jeszcze chwilę na miejscu, czekając, czy jeszcze czegoś nie usłyszą. Ale, widząc, że śpiew zamienił się w użalania i szlochy, zapragnęli dowiedzieć się, kto jest ten nieszczęśnik, którego głos był równie wdzięczny, jak żałosne jego skargi i jęki. Niedaleko ujechawszy, ujrzeli nad zakrętem skały człowieka tej postury i pozoru, jak im Sanczo Kardenia opisał, opowiadając o jego historji. Gdy Kardenio ich spostrzegł, nie zmieszał się wcale. Stał na miejscu bez ruchu, spuściwszy głowę na piersi, niby człek, głęboko zamyślony, nie podnosząc oczu, aby drugi raz spojrzyć na tych, co go tu zaskoczyli. Pleban, będąc już uwiadomiony o jego nieszczęściach i miarkując z poznak kim jest, zbliżył się do niego i krótkiemi a foremnemi słowy jął go usilnie namawiać, aby porzucił ten nędzny sposób życia, który wystawia go na niebezpieczeństwo śmierci — nieszczęście ze, wszystkich najstraszniejsze. Kardenio był w ten czas przy zmysłach zupełnych i wolny od napaści? szaleństwa, które go tak często chwytało. Zważywszy jednak dwóch ludzi, tak inaczej przyodzianych do tych, co się po okolicznych pustaciach błąkają, zadziwił się mocno, zwłaszcza, gdy usłyszał, że mówią o jego sprawach, jak o rzeczy dobrze wiadomej (a poznał to już był dowodnie po słowach plebana). Rzekł tedy:
— Widzę WPanowie moi, że niebo, które nie tylko dobrych ale i złych często wspomagać zwykło, przysyła mi w to miejsce, tak głuche i oddalone od społeczeństwa ludzkiego, dwóch ludzi, co bez nijakiej z mojej strony zasługi, wieloma skutecznemi racjami dowodzą mi, jakim nierozsądnym człekiem jestem, żyjąc na ten kształt, i nie litują starań, aby mnie z tej pustyni wydobyć i do jakiegoś lepszego miejsca mnie zawieść. Ponieważ nie wiecie, iż, wychodząc z jednego nieszczęścia, w jeszcze gorsze się grążę, możecie mieć o mnie to porozumienie, żem jest człekiem na umyśle słabym, albo też całkiem rozumu zbytym. Nie byłoby dziwne, gdybyście w samej rzeczy takie mniemanie powzięli, gdyż ja sam postrzegam to dobrze, że wspomnienia niedoli taką w sobie mają skuteczność i tak na zgubę moją się usadzają, iż, nie będąc w stanie ich zwyciężyć, trwam tu jak kamień, rozumu zbyty.
Uznaję ten mój stan najbardziej, gdy mi inni powiadają, com uczynił, pozostając we władzy strasznego paroksyzmu szaleństwa i dowody tego istotne stawiają mi przed oczyma. Wówczas użalam się jeno po próżnicy; przeklinam mój los, i, mówiąc do tych, co mnie słuchać pragną, szaleństwo swoje biorę za wymówkę. Ludzie rozumni, poznawszy przyczynę, skutkom się nie dziwują, a chociaż stosownego remedium dać mi nie mogą, to przynajmniej mnie nie obwiniają, bowiem odraza, jaką czują do mych szaleństw, zmienia się w litość nad nieszczęściem mojem. Jeśli przybywacie tu, WPanowie, z tym samym zamysłem, co wielu innych, raczcie wprzód proszę nim do dalszych mądrych przyjdziecie przełożeń, wysłuchać opowieści o nieskończonych nieszczęściach moich. Poznawszy je, oszczędzicie sobie trudu pocieszania mnie, bowiem na zło,, które mnie nęka, żadnej pociechy być nie może. Pleban i balwierz, niczego tak sobie nie życzyli, jak dowiedzieć się z jego ust własnych o przyczynie nieszczęścia; poprosili tedy, aby im wszystko szczegółowie opowiedział, przyrzekając wzamian, że nie uczynią nic w celu pocieszenia go, coby mu przeciwne być mogło. Wówczas zasmucony kawaler zaczął swoją żałosną opowieść od tych samych słów, co przed kilku dniami, gdy to, wynurzając swoje strapienia przed Don Kichotem i koziarzem, nagle się zastanowił z przyczyny mistrza Elisabet i zbytniej ścisłości Don Kichota, który się domagał większej czci, powinnej rycerstwu błędnemu — tak iż opowieść przerwana została.
Na ten raz fortuna zechciała, aby sfolgował szaleństwa paroksyzmu, dając Kardeniowi sposobność dokończenia jej lepiej. Przyszedłszy do tego miejsca, gdy Don Ferdynand znalazł liścik między kartami księgi: „Amadis z Galji“, rzekł iż ma ten list w pamięci i że brzmiał on na ten kształt:
Wynajduję codziennie w twojej osobie cnoty i zalety, które mnie ktemu przywodzą, abym w jeszcze większem miała cię zachowaniu i czci powinnej. Jeśli chcesz mnie z tej powinności wyprowadzić, bez tego jednak, aby cześć ma osławiona została, wierę, łacno uczynić to możesz. Mam ojca, którego znasz i który mnie tkliwie kocha. Rodzic mój, w niczem woli mojej nie przymuszając, i twej woli przeciwny nie będzie, jeśli mnie tylko tak szacujesz, jak powiadasz i jak ja o tem jestem przeświadczona.
Ta kartka była mi pobudką do oświadczenia się o rękę Luscindy, o czem wam już nadmieniłem. List ten dał Don Ferdynandowi mniemanie, że Luscinda jest jedną z najrozumniejszych kobiet na świecie i zażegł w nim pragnienie obalenia moich zamysłów, zanim je jeszcze uskutecznić zdołam. Oznajmiłem Don Ferdynandowi, czego żąda rodzic Luscindy, domagając się, aby mój ojciec podobne uczynił odezwanie. Aliści nie śmiałem mówić o tem memu ojcu, obawiając się, aby mi nie odmówił, nie dlatego, by nie znał, iż Luscinda miała dosyć urodzenia, cnoty, piękności i tych wszystkich zalet, co najlepszemu rodowi mogą przydać zacności, ale, żem miarkował, iż nie chce, abym żenił się tak prędko, wpóki nie zobaczy, co książę Ryszard chce dla mnie wyświadczyć.
Rzekłem tedy Don Ferdynandowi, że nie mam śmiałości mówić z moim rodzicem, bądź to dla tych zatrudnień, bądź też dla innych niewiadomych, co mi ducha odbierają tak, że już i nie wierzę, abym moje pragnienie do lubego skutku mógł przywieść. Na to Don Ferdynand odparł, że podejmuje się mówić z moim ojcem i nakłonić go, by się zniósł z rodzicem Luscindy. Och, okrutny Katylino, o zbrodniczy Sylla, o podstępny Ganellonie, zdradziecki Vellido, mściwy Juljanie, o chytry Judaszu![168] Okrutny, mściwy, podstępny zdrajco! W czemże ci uchybił ten nieborak, co z taką szczerością odkrył ci tajemnice i radości serca swego? Jakąż ci wyrządził obrazę? Zali ci rzekłem jakie słowa, czy też rad jakowyś ci Udzielałem, coby nie obracały się na twoją korzyść i czci ci nie przyczyniały? Ale na cóż się żalę, nieszczęśliwy? Nieszczęścia, spadające z gwiazd, zwalają się na barki nasze z gwałtownym uciskiem, niemasz wówczas na całej ziemi siły, coby je powstrzymać mogła, ani rozumu ludzkiego, zdatnego do zapobieżenia im. Któżby mógł tego spodziewać się, że Don Ferdynand, człek wysoko urodzony, kawaler znamienity i roztropny, obligowany przez te usługi, co mu je wyświadczałem, będący w stanie wypełnić to, czego jakiekolwiek miłosne pragnienie od niego żądało, mógł zadurzyć się (jak się to mówić zwykło) i uprowadzić mi jedyną owieczkę, jaką posiadałem? Ale pozostawmy już te próżne i nieużyteczne rozważania i powróćmy do urwanego wątku mej nieszczęśliwej historji. Mówię więc, że Don Ferdynand, widząc, iż moja przytomność jest zawadą do uskutecznienia jego podłych i podstępnych zamysłów, postanowił wysłać mnie do swego starszego brata, pod pokrywką, że mu są potrzebne pieniądze na zakup sześciu koni. Tegoż dnia, w którym się podjął mówić z moim ojcem, umyślnie te konie stargował, aby mnie się tylko pozbyć i lepiej swój zamysł do skutku doprowadzić. Chciał przeto, abym pojechał i pieniądze przywiózł. Zaliż mogłem taką zdradę przewidzieć albo choćby przypuścić, że jest możliwa? Nie, zapewne! Z wielką ochotą oświadczyłem, że pojadę niebawnie, rad z tak dobrego zakupu. Wieczorem tego dnia rozmawiałem z Luscindą i oznajmiłem jej o ułożeniu Don Ferdynanda, prosząc, aby była dobrej myśli, gdyż nasze cne miłosne pragnienia niechybnie spełnione będą. Luscinda, Również jak i ja, od wszelkich podejrzeń zdrady daleka, rzekła mi, abym rychło powracał, bowiem wierzyła, że nasze zamysły uskutecznią się wrychle, gdy tylko mój ojciec z jej ojcem się rozmówi i że rzec innej odwłoki mieć niebędzie. Nie wiem co było w tym razie, ale, gdy tylko te słowa wyrzekła, łzami się zalała i tak ją w gardle zatknęło, iż nie mogła wyrzec i słowa, z tych, co według mego rozumienia, jeszcze powiedzieć chciała. Zostałem zadziwiony z tej przypadłości, której nigdy po sobie dotąd nie okazała. Rozmawialiśmy z sobą, ilekroć nam na to szczęśliwy przypadek pozwolił, weseli i pełni szczęśliwości, bez tego, aby z naszemi dyskursami mieszały się ślozy, westchnienia, podejrzenia zazdrości lub jakoweś strachy. Ja sławiłem mój los szczęśliwy i dziękowałem niebu, że mi ją dało za moją panią, wynosiłem jej piękność, podziwiałem jej cnotliwość i rozum. Luscinda odpłacała mi, chwaląc to, co, według mniemania zakochanej białogłowy; zachwały godne było, Opowiadaliśmy sobie tysiące błahostek, oraz rzeczy, tyczących się naszych sąsiadów znajomych. Zuchwałość pobudzić mnie mogła najdalej do tego, że, gwałtem w ręce biorąc jej białe rączyny, podnosiłem je do ust, o ile pozwalała na to ciasna krata okienna, która nas rozdzielała. Tego wieczora, który poprzedzał smutny dzień mego odjazdu, Luscinda płakała, jęczała i wzdychała; później odeszła, pozostawiając mnie, pełnego pomieszania i zadziwienia z przyczyny tych nigdy nie widzianych oznak boleści i smutku. Nie chcąc jednak stradać nadziei, przypisałem wszystko miłości, jaką dla mnie żywiła oraz żałości, goją zwykle w ludziach, miłujących się, rozłąka wzbudza. Odjechałem wreszcie, srodze zasmucony i ponurzony w mych myślach, z duszą pełną cieni i podejrzeń, nie wiedząc sam czego się kłopotam i jakie żywię podejrzenia: jasne to były przeczucia, co mi powiadały o sądzonem mi nieszczęściu i przypadku smutnym.
Przybyłem do miejsca, dokąd mnie posłano, oddałem list Don Ferdynanda jego bratu, zostałem dobrze przyjęty, acz nie rychło odprawiony z powrotem, gdyż, ku wielkiemu memu nieukontentowaniu kazano mi czekać dni osiem, a do tego w miejscu, gdzie książę-rodzic obaczyć mnie nie mógł. Jak mi brat Don Ferdynanda oznajmił, Don Ferdynand prosił go o wysianie pieniędzy tajnie, mimo wiadomości ojca. Wszystko to było tylko niecnem włożeniem tego zdrajcy, bowiem bratu jego nie brakowało pieniędzy i mógł był mnie zaraz z niemi w drogę wyprawić. Temu rozkazaniu posłuszny być nie chciałem, gdyż niepodobne mi się zdało znosić przez dni tyle oddalenie od Luscindy, którą pozostawiłem w smutnym stanie, o jakim już nadmieniałem. Z tem wszystkiem, jak na wiernego sługę przystało, usłuchałem wreszcie, chociaż wiedziałem, że czynię to z krzywdą dla mej szczęśliwości. W cztery dni po moim przyjeździe, przybył do mnie jakiś człek nieznajomy z listem, który, jak z podpisania uznałem, od Luscindy pochodził. Odpieczętowałem go, cały drżący i potrwożony, myśląc, że coś nader ważnego musiało ją do napisania listu pobudzić w czasie, gdy oddalony od niej byłem, gdyż nader rzadko to czyniła wówczas, gdy blisko niej przebywałem. Nimem go przeczytał, spytałem się umyślnego, kto mu list oddał i jak długo bawił w drodze? Odparł mi, iż, gdy przechodził trafunkiem przez ulicę miasta koło południa, jakaś piękna dama, z oczyma łez pełnemi, zawołała nań z okna i rzekła śpieszno: — Mój przyjacielu, jeżeli jesteś prawym chrześcijaninem, jakim się być zdawasz, zaklinam cię na miłosierdzie Boskie, abyś, nie mieszkając, jechał i oddał ten list gdzie należy w ręce tego, którego imię jest wyrażone na nagłówku tego listu. Uczynisz rzecz miłą Panu Bogu. Abyś jednak mógł dojechać i wypełnić czego żądam, weź to, co się w tej chustce zawiera.
Rzekłszy to, rzuciła mi oknem chustkę, w której znalazłem sto realów i ten pierścień złoty, który oto wam ukazuję. Później zaraz, na moją nie czekając odpowiedź, odeszła od okna. Przedtem jednak upewniła się, że podjąłem chustkę i list i uznała po znakach, jakie czyniłem, że wypełnię dane mi polecenie. Widząc się dobrze nagrodzony za trud, co na się wziąłem, aby Wam list oddać, uznawszy z nagłówka, Wy, panie, tą osobą jesteście, do którego ten list jest skierowany, a wreszcie zmiękczony będąc łzami tej pięknej damy, postanowiłem nikomu tej sprawy nie powierzać, tylko sam z obowiązania się uiścić. W siedemnaście godzin odbyłem tę drogę, która jak wiecie, osiemnaście mil liczy. Gdy mi ten sprawny i niespodzianie przybyły wysłaniec to wszystko opowiadał, wzrokiem na jego wargach wisiałem. Nogi drżały pode mną tak, iż ledwie się na nich mogłem utrzymać. W końcu otworzyłem list, w którym to się zawierało:
„Don Ferdynand dotrzymał danego ci słowa, że będzie mówił z twoim ojcem, aby go nakłonić do rozmowy z moim rodzicem, ale uczynił zadość swej obietnicy, raczej aby swojej woli zadość uczynić, niż tobie korzyść sprawić. Wiedz, panie mój, ze żąda mnie w zamężcie. Ojciec mój, przez wzgląd na wyższość, jaką, według jego mniemania, Don Ferdynand ma nad tobą, przychylił się do jego prośby z radością, tak dalece, że za dwa dni już ślub się ma odbyć, w najściślejszej tajemnicy, bez żadnych świadków, tylko nieba i niektórych ludzi domowych. Łatwie możesz sądzić o stanie, w jakim się znajduję; osądź sam tedy, zali twój przyjazd jest konieczny; skutek tej czynności okaże, zali cię kocham. Daj Boże, aby ta kartka dostała się do rąk twoich, prędzej nim moja ręka będzie przymuszona połączyć się z ręką człowieka, który tak źle dotrzymuje danego słowa i obietnicy“.
Takie, mówiąc pokrótce, były słowa, co je ten list zawierał. Pobudziły mnie one zaraz do wyprawienia się w drogę. Nie czekałem już na odpowiedź ani na pieniądze, gdyż poznałem w ten czas jawnie, że Don Ferdynand posłał mnie do brata nie po to, abym przywiózł pieniądze na zakup koni, ale aby móc skorzystać z mojej nieprzytomności i mieć swobodę czynienia tego, co chciał. Złość, która mnie wzięła na Don Ferdynanda, złączywszy się z obawą, że mogę stracić nagrodę, na którą zasłużyłem sobie latami miłości i pragnienia, dodała mi skrzydeł tak, iż w lot drogę odbywszy, nazajutrz, właśnie w stosownej do rozmowy z Luscindą porze, przybyłem do rodzinnego miasta. Wszedłszy do miasta chyłkiem, muła, na którym przybyłem, pozostawiłem w domu człeka, który mi list oddał. Los był mi na tyle przychylny, że ujrzałem Luscindę u okiennej kraty, co świadkiem naszej miłości była. Poznałem zaraz Luscindę, a i ona mnie poznała, wszakoż poznałem ją nie taką, jaką uznaćbym był ją powinien, zaś ona mnie poznała różnego takoż. Któż jednak na świecie chełpić się może, że przeniknął do głębi chwiejną myśl i niestałych białogłów przyrodzenie? Niemasz takiego zaiste! Luscinda, ujrzawszy mnie, rzekła: — Jestem, Kardenio, w ślubną szatę przybrana. W przyległej komnacie czeka już na mnie zdradziecki Don Ferdynand i chciwy mój rodzic, pospołu z innymi świadkami, którzy będą przytomni raczej mojej śmierci, niż ślubowi. Nie smuć się, mój miły, ale staraj się być obecny przy dopełnieniu tej ofiary. Jeżeli słowa moje mieć nie będą dość mocy zabronienia przymusu, mam tu sztylet ukryty, który tego dokona, kładąc kres memu życiu i czyniąc jawną tę miłość, którą dla ciebie miałam i którą jeszcze ciągle żywię. Odpowiedziałem jej w pomieszaniu i z pośpiechem, obawiając się, że mi czasu nie stanie: — Niech twoje uczynki, pani, te słowa twoje usprawiedliwią. Jeżeli masz przy sobie puginał, dla ochrony swojej czci, to ja mam szpadę, aby cię nią bronić albo też, zabić, jeżeli los nawszem przeciwny nam się okaże. Nie wiem czy wszystkie moje słowa słyszała, gdyż usłyszałem że ją naglą, aby weszła do komnaty, gdzie przyszły mąż na nią czeka. Gdy Luscinda znikła, noc mego smutku jeszcze czarniejsza się uczyniła, zaszło słońce mojej radości, me oczy pozostały bez światła, rozum zaś bez rozeznania. Nie mogłem się ośmielić, aby wejść do domu Luscindy, lub też krokiem z tego miejsca postąpić. Acz, zważywszy, jak użyteczna mogła być moja przytomność w tym złym dla nas razie, przywołałem całą odwagę i wszedłem do domu. Znając dobrze wszystkie wejścia i wyjścia i korzystając z zamętu, który tam panował, ukryłem się w głębokości okna, zasłonionej obiciem, skąd niedostrzeżony od nikogo, mogłem widzieć wszystko, co się w komnacie działo. Któż zdoła wyrazić, jak mi serce biło, myśli, które mi hurmem przez głowę przechodziły, uwagi i rozważania czynione, których taka ilość była, że próżnobym się silił teraz je powtórzyć.
Wystarczy, jeśli powiem, że Don Ferdynand wszedł do komnaty w sukniach, które nosił zwyczajnie, bez żadnego przybrania.
Przywiódł z sobą stryjecznego Luscindy. W komnacie nie było nikogo, krom domowych. Wkrótce z sąsiedniego pokoju wyszła Luscinda, w towarzystwie swojej matki i dwóch panien służebnych. Była ubrana i przystrojona jaknajpiękniej, przyzwoicie do swego stanu i urody.
Wzburzenie zmysłów moich nie dało mi zważyć należycie stroju całego, zapamiętałem tylko barwy: karmazyn i biel i blask klejnotów, które miała na sukni i na głowie. Ale wszystko to gasiła niezwykła piękność jej wspaniałych złotych włosów, co jaśnieniem swojem, współubiegając się z blaskiem klejnotów i światłem czterech pochodni, płonących w komnacie, jeszcze wyborniej cudność swoją oczom okazywały. O pamięci, śmiertelna nieprzyjaciółko mojej spokojności! Za co mnie wystawiasz tak wyraźnie na oczy nieporównaną piękność ubóstwianej Lusoindy mojej? Zaliż nie lepiejby było, okrutna pamięci, abyś mi okazała, co Luscinda czyniła wówczas, tak, bym jawnie wyrządzonym mi despektem pobudzony, szukał jeżeli już nie zemsty, to śmierci przynajmniej.
Niech wam, WPanowie, słuchanie tych szczegółów nudy nie przyczynia, bowiem moje nieszczęście jest z tych, o których pokrótce opowiedzieć ani mimojazdem napomknąć nie lza; każdy szczegół tej historji jest, według mego rozumienia, godny długiej opowieści.
Pleban odpowiedział na to, że nie tylko nie nuży ich słuchanie ale że, przeciwnie, z wielkiem ukontentowaniem słuchają opowieści o drobnych szczegółach, które warte są tej samej uwagi, co sama istota zdarzenia i których milczeniem pokryć się nie godzi.
— Mówię więc — ciągnął dalej Kardenio — że, gdy wszyscy byli w komnacie zebrani, wszedł tam ksiądz z pobliskiej plebanji. Wziął za ręce ich oboje, jak tego obrządek wymaga, zaś gdy rzekł: — Zali chcecie, Luscindo, przytomnego tu Don Ferdynanda za swego prawego małżonka, zgodnie z prawami świętej matki naszej, Kościoła, wytknąłem szyję i głowę z za zasłony i cały w słuch zamieniony, jąłem czekać, jaka będzie odpowiedź Luscindy. Respons ten miał być wyrokiem mojej śmierci, lub też życia mego potwierdzeniem. Och, gdybym się był wówczas ośmielił wyjść i krzyknąć: — O Luscindo, Luscindo! Bacz, co czynisz! Pomyśl, coś mi winna! Uważ, że jesteś moją i że do nikogo innego należyć nie możesz! Jeżeli rzekniesz „tak“, żyć zaraz przestanę! O zdradziecki Don Ferdynandzie, złodzieju mego szczęścia, morderco życia mego! Czego chcesz, czego się domagasz? Zważ, że pragnień swoich po chrześcijańsku zaspokoić nie możesz, gdyż Luscinda jest moją żoną, zaś ja jej małżonkiem. Ach, jakimż szaleńcem jestem! Teraz, gdy się znajduję daleko i w bezpieczności, mówię, że powinienem był uczynić to, czego nie uczyniłem. Pozwoliwszy ukraść sobie najdroższą radość moją, przeklinam złodzieja, na którym mógłbym się był pomścić, gdyby mi odwagi dostawało. Za to, że wówczas jak nikczemny tchórz postąpiłem, muszę teraz umierać ze wstydu, wyrzutów i szaleństwa.
Pleban czekał na odpowiedź Luscindy, która długo z daniem jej zwlekała. Gdym się spodziewał, że dobędzie puginału, aby ocalić cześć swoją, i rozwiąże język swój, by oznajmić jakąś prawdę lub znaleść wybieg, co się na moją korzyść obróci, usłyszałem, że wyrzekła głosem słabym i niepewnym: „Tak, chcę“. Don Ferdynand rzekł to samo i dał jej pierścień, przez co na zawsze złączeni zostali. Mąż zbliżył się, aby uścisnąć swoją żonę, lecz ta, rękę na sercu położywszy, padła w zemdleniu na łono swojej matki. Trzeba jeszcze powiedzieć, co się ze mną działo, gdym usłyszał owo „tak“, które wszystkie moje nadzieje rozwiało, zaś słowa i obietnice Luscindy kłamliwemi uczyniło. Wiedziałem, że niepodobną jest rzeczą, abym odzyskać mógł szczęśliwość, na zawsze w tej chwili utraconą. Czułem się ogłuszony i zdało mi się, że mnie niebo opuściło, ziemia, na której stałem, srogą moją nieprzyjaciółką się stała, że powietrze odmówiło tchu moim westchnieniom, a woda wilgotności dla łez moich. Tylko ogień wnętrzny się powiększył tak, iż cały płonąłem gniewem i zazdrością. Zemdlenie Luscindy powszechne zamieszanie sprawiło. Matka odsłoniła jej pierś, aby dać przystęp powietrzu i spostrzegła pod suknią list zawarty. Don Ferdynand zaraz go wziął do rąk i przy świetle pochodni czytać począł. Gdy już czytanie skończył, siadł na krześle, głowę ręką podparł i trwał w głębokiem zamyśleniu, nie kwapiąc się, by pospołu z innymi żonę swoją z omdlenia cucić i nieść jej ratunek. Widząc cały dom w zamieszaniu, postanowiłem wyjść z mojej kryjówki, nie dbając, abym był widziany. Gdyby mnie dostrzeżono i uznano, gotów byłbym rozruch srogi uczynić. Z kary, wymierzonej zdradzieckiemu Don Ferdynandowi i zemdlonej zdrajczyni, cały świat poznałby dowodnie słuszny i sprawiedliwy gniew mojej duszy. Ale los mój, który na większe nieszczęścia (jeśli tylko większe być na świecie mogą) mnie zachował, sprawił, że w tej chwili aż zbyt wiele miałem tego rozeznania, którego teraz mi braknie. Tak tedy nie biorąc pomsty na moich największych nieprzyjaciołach, (nie myśleli o mnie wówczas wcale, tak iż łatwieby mi się zemścić było), postanowiłem ją wywrzeć na sobie i ukarac się tak surowie, jakbym ich zapewne nie ukarał, zabijając ich. Śmierć, co nas porywa, w jednej chwili boleść do kresu przywodzi — przeciwnie do boleści, co męki nasze długo przeciągając, zabija nas nieustannie, a życia nie gasi. W końcu wyszedłem z tego domu i udałem się tam, gdzie pozostawiłem muła; kazałem go okulbaczyć i, nie pożegnawszy się z gospodarzem, wskoczyłem na muła i wyjechałem z miasta, nie śmiąc, niby drugi Lot, odwrócić oczu, aby spojrzeć na nie. Gdy się już znalazłem w szczerem polu, otoczony nocną ciemnością, cichość nocy pobudziła mnie do skarg i lamentów. Nie bacząc na to, że mnie usłyszeć i uznać mogą, jąłem w głos przeklinać Luscindę i Don Ferdynanda, jakbym w tych złorzeczeniach szukał folgi i znajdował zaspokojenie za zniewagę mi wyrządzoną. Nazywałem ją okrutną, niewdzięczną, fałszywą, niewierną, i nadewszystko chciwą grosza, bowiem bogactwo mego wroga zaślepiło oczy jej serca, po to, aby mnie ją odebrać i oddać ją temu, dla którego fortuna bardziej przychylna i szczodra się okazała. Jednakże, wpośród tych zapalczywości i złorzeczeń, wymawiałem Luscindę, mówiąc, iż to nie dziwota, że dziewczyna, żyjąca w odosobnieniu w domu rodziców swoich i przywykła do posłuszeństwa, podległa z przymusem ich woli. Dawali jej przecie za męża tak zacnego i bogatego pana, iż, gdyby go nie przyjęła, mogłoby o niej być porozumienie, że albo nie ma rozumu albo też, że jej serce jest kimś innym zajęte; rzecz ta obróciłaby się na szkodę jej dobrego imienia i czci.
Aliści później znów ją naganiałem za to, że nie wyjawiła związku, co nas łączył. Rodzice jej przekonaliby się wówczas, że, wybierając mnie, nie uczyniła tak złego wyboru, aby go usprawiedliwić nie można było. Nim się bowiem Don Ferdynand nadarzył, oni sami, chcąc być rozsądnymi w pragnieniach swoich, nie żądaliby nikogo lepszego ode mnie na męża dla swojej córki, ona zasię, nim doszła do smutnej konieczności oddania swej ręki Don Ferdynandowi, mogła rzec snadnie, że już mnie ją była oddała. Wówczas jabym się był wdał we wszystko i pospołu z nią jakiś wybieg szczęśliwy dla nas znalazł. Zakonkludowałem wkońcu, że słaba miłość i umysł słaby, wielka chciwość i pragnienie wielkości kazały jej zapomnieć o słowach, któremi mnie okłamała i któremi ożywiała nadzieje moje i cne pragnienia.
Mając duszę wzburaoną, całą noc jechałem ciągle, aż o świtaniu przybyłem do pasma gór, po których, zdala od wszystkich ścieżek, czy dróg bitych, błąkałem się jeszcze przez trzy dni, aż wreszcie znalazłem się na łąkach, położonych nie wiedzieć na jakim stoku tych gór. Zapytałem pasterzy, gdzie jest miejsce najdziksze? Odparli mi, że tutaj. Udałem się więc tu zaraz, aby zakończyć moje smutne życie. Zaledwie wjechałem między opoki i te miejsca dzikie, muł mój padł ze zmordowania i głodu, albo też, jak mniemam, zdechł, chcąc się oswobodzić od brzemienia, które na sobie nosił. Zostałem się bez sił, tak zmordowany, że ledwie się mogłem na nogach utrzymać, wyczerpany z głodu, nie myśląc nawet szukać kogoś, coby mi mógł pomoc okazać.
Padłem na ziemię i leżałem, sam nie wiem jak długo, wreszcie wstałem, nie czując już głodu. Spostrzegłem w pobliżu kilku pasterzy, którzy zapewne byli tymi, co mi dodali ratunku, jakiegom potrzebował. To mi później powiedzieli, że mnie w nędznym stanie znaleźli, mówiącego tak od rzeczy, że sądzili, iż rozum straciłem. Sam potem uznałem, że go nie mam zupełnego każdego dnia, ale że jest tak popsowany i osłabły, iż popełniam tysiąc szaleństw, rozdzierając na sobie suknie, wrzeszcząc z wszystkich sił, wpośród tych skał, przeklinając swój los i przyzywając ciągle napróżno imię mojej drogiej Luscindy i innej myśli nie mając, jak umrzeć z tem wołaniem na ustach.
Mojem zwykłem mieszkaniem jest dziupla w drzewie korkowem tak wielka, że może dać schronienie memu nieszczęśliwemu ciału. Pasterze, co po górach trzody pędzą, tknięci litością, ostawiają mi pożywienie w miejscach, gdzie je przechodząc, napaść mogę, chocia mi brak rozeznania, przyrodzona potrzeba sprawia, że strawę poznaję i zabieram ją z chęcią. Czasem, gdy nie jestem przy rozumie, powiadają mi ci ludzie, że wychodzę na drogi i pożywienie gwałtem zabieram pasterzom, którzy z zapasami żywności wracają do swych chat, chocia mi i strawę ze szczerego serca są zawsze dać gotowi. Tym sposobem moje mizerne życie prowadzę, czekając, aż je niebo do ostatecznego kresu doprowadzi i da mi utracić pamięć piękności i zdrady Luscindy, oraz zniewagę, wyrządzoną mi przez Don Ferdynanda. Jeżeli niebo sprawi to, życia mego nie gasząc, myśli moje na inne drogi się zwrócą. W innym razie nic nie pozostaje, jak prosić, aby miało miłosierdzie nad duszą moją, bowiem nie czuję w sobie ani odwagi, ani siły, aby wyzwolić swoje ciało z ucisku, któremu je z własnej poddałem woli.
Oto jest, WPanowie, gorzka historja nieszczęść moich. Powiedzcie, czy można ją wyłożyć z okazaniem mniejszego smutku i rozpaczy, jak te, któreście we mnie widzieli?
Nie silcie się przekonać mnie, ani dawać mi rad, według waszego rozumienia, skutecznych do zapobieżenia nieszczęściu memu. Równyby skutek odniosły, co lekarstwo, przez sławnego medyka przepisane, którego jednak chory zażyć nie chce. Nie pragnę ozdrowienia, bez posiadania Luscindy. A skoro podobało się jej, aby się stało inaczej, chocia była powinna być moją, pozwólcie, abym cały był jednem nieszczęściem tak, jak szczęściem być mogłem. Zechciała przez swoją niestałość, by moja zguba wieczną była. Gubiąc samego siebie, postaram się wolę jej wypełnić, ludzie zaś, co będą żyli w przyszłych wiekach, dowiedzą się z mego przykładu, że mnie jednemu brakło tego, czego wszyscy nieszczęśnicy poddostatkiem mają, to jest pociechy, że niemożliwy jest żaden lek, podczas gdy dla mnie jest to przyczyna największego strapienia i zła, gdyż, jak myślę, nieszczęścia moje nawet się nie skończą wówczas, gdy śmierć nastanie.
Szczęśliwe, potrzykroć szczęśliwe te czasy, gdy zuchwały i chrobry rycerz, Don Kichot, na świecie się pojawił! Dzięki temu, że powziął chwalebny zamysł odrodzenia i ustanowienia z powrotem zanikłego już i martwego prawie zakonu rycerstwa błędnego — możemy teraz, w tym wieku, ubogim w radość i rozrywkę godziwą, cieszyć się nie tylko delicją jego prawdziwej historji, ale takoż zamykającemi się w niej opowieściami i epizodami, które samej historji na włos nie ustępują, będąc również przyjemne, kunsztu osobnego pełne i nie mniej prawdziwe, jak ona.
Historja, powracając do swego zagmatwanego, urwanego i przeciętego wątku, powiada, że właśnie wówczas, gdy proboszcz silił się pocieszyć Kardenia, przeszkodził mu w tem głos jakiś, którego dźwięki łamentliwe o jego słuch się obiły.
— O Boże! — biadał ten głos — zaliż naprawdę znalazłam miejsce, mogące się stać samotnym grobem dla tego ciała, którego nieznośne brzemię, wbrew woli własnej, dźwigać muszę! Tak, pewna tego jestem, jeśli tylko samotność, przez te góry przyrzeczona, nie zwiedzie mnie i nie oszuka. O ja nieszczęsna! — o ileż milsze mi jest towarzystwo tych skał i krzewów, zważywszy na to, że pozwalają mi one łatwo powierzyć niebu skargę, z nieszczęścia mego płynącą, niźli obecność jakiejkolwiek istoty ludzkiej. Niema na świecie człowieka, któryby mógł służyć radą w strapieniu, niósł ulgę łzom i na nieszczęście lek stosowny znajdował. Pleban i jego towarzysze usłyszeli te słowa; ponieważ im się zdało, jak i w samej rzeczy było, że ten, co je wymówił, musiał się znajdować gdzieś w pobliżu, więc też podnieśli się, aby go odszukać.
I dwudziestu kroków nie uszli, gdy za załomem jednej skały, u stóp jesionowego drzewa, ujrzeli jakiegoś otroka, ubranego w suknie kmiecie. Twarzy jego dostrzec nie mogli, ponieważ trzymał ją schyloną, myjąc sobie nogi w strumyku, płynącym mimo.
Podeszli tak cicho, że młodzieniec ich nie spostrzegł, chocia niczem innem zajęty nie był, jak tylko nóg myciem, które zdawały się być dwoma kawałkami przezroczego kryształu, dotykającemi dna ruczaju, pospołu z innemi kamieniami.
Piękność ich i białość nadzwyczajna wprawiła ich w zdumienie, gdyż zdało im się, że nogi te nie są stworzone na to, aby stąpać po bruzdach, chodzić za pługiem i bykami, na co wskazywał lichy przyodziewek. Proboszcz, który szedł naprzód, widząc, iż otrok ich nie spostrzegł, dał znak swym, towarzyszom, aby przylegli na ziemi i ukryli się za skalnemi piargami, sterczącemi tutaj. Uczynili tak wszyscy, aby mieć pilne oko na to, co młodzian czynić będzie.
Ubrany był w płaszcz o podwójnych połach, przepasany szerokiem, białem płótnem, w ciżemki i spodnie z ciemnego sukna, na głowie zasię miał myckę tegoż koloru. Spodnie sięgały do połowy łydek, które istotnie z alabastru być się wydały.
Skończywszy myć nogi, dobył z pod czapki szmatkę płócienną do obtarcia. W tej chwili podniósł też głowę, zaś tym, którzy patrzyli nań, zdało się, iż ujrzeli piękność niezrównaną. Kardenio szepnął do plebana: — Ponieważ nie jest to Luscinda, tedy ani chybi nadziemska to musi być istota. Młodzieńczyk zdjął myckę, wstrząsnął dwa razy głową i oto rozsypały się bujne włosy, którym nawet promienie słońca blasku zazdrościć mogły.
Z tego łatwie poznać można było, iż ów mniemany kmieć był dziewicą nadobną, najpiękniejszą z tych dziewic, które dotychczas oczy nie tylko ich, ale i Kardenia widziały, gdyby ów nie był znał Luscindy. gdyż, jak później twierdził, tylko jej uroda mogłaby zaćmić piękność nieznajomej. Jej długie, przetowłose sploty nie tylko rozsypały się na ramionach, aliści i całą kibić zakryły tak, iż z pod tego bujnego bogactwa widać było jeno nogi. Chcąc rozczesać włosy, jęła się posiłkować, miast grzebienia, palcami obu rąk. Jeśli nogi jej wydawały się w wodzie jakby z kryształu, to ręce, w złotą gęstwą wplątane, czyniły wrażenie płatków śniegowych. Wszystkie te rzeczy, na które ci trzej patrzyli, w jeszcze większe wprawiły ich osłupienie i przynagliły ich ciekawość. Uradzili przeto pokazać się jej. Na szelest, przez nich uczyniony, nadobna panienka obróciła głowę i, odgarniając z oczu włosy, spojrzała w tę stronę, skąd ją odgłos dobiegł.
Zaledwie ich dostrzegła, zerwała się na równe nogi i, nie naciągnąwszy na nogi ciżemek ani włosów nie przygładziwszy, srodze skonfundowana i trwogi pełna, rzuciła się do ucieczki! Ale i dziesięciu kroków nie ubiegła, gdyż delikatne nóżki, nie przywykłe do stąpania po ostrych głazach i kamieniach, odmówiły jej posłuszeństwa tak, iż na ziemię upadła. Widząc to, trzej przyjaciele podbiegli do niej; wówczas ksiądz pierwszy przemówił:
— Zatrzymajcie się, Mościa Panno! Ktokolwiekbyście byli, wiedzcie, że jedynym naszym zamysłem, jest Wam dopomóc. Nijakiego memasz powodu abyście uciekać mieli. Nie są k’temu sposobne delikatne nóżki Wasze, zaś i my na tę ucieczkę, jako żywo, zgodzić się nie możem....
Dzieweczka, wielce zestrachana i zdumiona, nie odpowiedziała na to ani słowa. Zbliżyli się do niej, pleban, wziąwszy ją za rękę, ciągnął dalej: — Włosy twoje, moja panno, ujawniły nam to, co ukrywa odzienie. Dowód to pewny, że ważkie racje ktemu Was przywiodły, aby piękność swoją pod tak nikczemną ukryć szatką i zabłądzić na te pustacie, tak głuche, jak te oto, gdzie szczęsny trafem spotkać się z Wami dozwolił. Jeśli już nieszczęściu Waszemu zabieżyć niepodobna, to przynajmniej posłużymy. Wam radą, gdyż niema takiego zła na świecie ani bólu, coby dopóki życie w piersiach tleje, do tak rozpacznego nas przywodził kresu, że jużbyśmy i słuchać nie mogli czyichś rad a pocieszeń, dawanych ze szczerego serca cierpiącemu człekowi. Tak tedy, moja panno, albo li i mój panie, kim tam być wolicie, otrząśnijcie się z trwogi, naszym widokiem spowodowanej, i opowiedzcie nam o swych szczęśliwych, czy przeciwnych losach, tę niezachwianą żywiąc pewność, że znajdziecie w nas ludzi, którzy, wszyscy pospołu lub każdy z nich w pojedynkę, dopomogą Wam do dźwigania brzemienia trosk Waszych.
Gdy pleban tak przemawiał, przebrana dzieweczka trwała jakby w odurzeniu; patrzyła to na jednego, to na drugiego, nie poruszając wargami, jakby niemotą, zdjęta i podobna do młodego kmiotka, któremu nagle pokazano jakąś rzecz rzadką i nigdy przezeń niewidzianą. Wreszcie, gdy ksiądz ponownie się do niej przekonywującemi słowy powrócił, wydała ciężkie westchnienie i na tan kształt rzekła: — Jeśli gór tych dzikich odludność nie była zdolna mnie utaić, jeśli włosy moje, w nieładzie się rozsypawszy, językowi skłamać nie dozwoliły — tedy po próżnicy byłoby teraz zmyślać, gdyż jeśliby mi i uwierzono, to chyba przez dworność, a nie dla innego powodu. Tak tedy, moi panowie, wdzięczną wam będąc za okazaną przez was gotowość, pragnę dopełnić życzeń waszych i odpowiedzieć na wasze pytania.
Obawiam się jeno, aby ta opowieść o nieszczęściach moich, budząc w was współczucie, zasmucenia wam nie przyczyniła, gdyż niemasz na nie stosownego leku, ani pociechy, coby ich gorycz pomniejszyć mogła. Aliści, abyście w myśleniu swem, nie powątpiewali o mej poczciwości, mając ku temu tę przyczynę, żeście odkryli tajność płci mojej i znaleźli mnie samotną i dziwnie przebraną i, aby wszystkie okoliczności pospołu wzięte, oraz każda z nich w pojedynkę, czci mojej na osławę nie przywiodły — opowiem wam to, co, gdybym mogła, chętniebym pokryła milczeniem.
Słowa te wypowiedziała jednym tchem; głosik jej był tak dźwięczny, wymowa tak foremna, że trzej przyjaciele zdumieli się bystremu umysłowi nadobnej dzieweczki, niemniej, jak się przedtem jej urodzie dziwili.
Jęli na nowo jej swoje służby ofiarowywać i do wypełnienia obietnicy przynaglać, ona zasię, nie dając się już więcej prosić, zgarnęła dłonią włosy, naciągnęła ciżemki na nogi i usiadła na wielkim kamieniu, wokół którego rozłożyli się trzej przyjaciele. Powstrzymała obfite ślozy, gwałtem jej do ócz napływające, i spokojnym a jasnym głosem zaczęła opowiadać dzieje swego życia.
— W tej części Andaluzji pewien. mały gród się znajduje, od którego bierze tytuł pewien diuk do grandów Hiszpanji nalężący. Ma on dwóch synów. Starszy, który jest dziedzicem jego majętności, może się zwać także spadkobiercą jego rozlicznych cnót wysokich. Młodszy zaś, jeśli co odziedziczył, to chyba tylko zdradliwość Vellida i Ganelona krętactwa. Rodzice moi do hołdowników diuka się liczą.
Z niewysokiego idąc rodu, tak w bogactwa opływają, że jeśliby dobra fortuny mogły dotrzymać kroku znaczności urodzenia, nicby już sobie więcej i życzyć nie mogli, ja zasię nie potrzebowałabym drżeć przed temi dopustami losu, które teraz znosić muszę. Nieszczęście moje z tego, być może, jeno płynie, że rodzice moi nie przyszli na świat w znakomitym jakimś domu. Nie są ci oni tak nikczemnej kondycji, aby się stanu swego wstydzić mogli, choć i nie tak znaczni, bym teraz nie żywiła podejrzeń, że ich pomierność mych nieszczęść stała się przyczyną.
Rodzice moi, kmiecie, wywodzący się z rodu, którego nigdy nieprzystojna domieszka jakaś nie skaziła, są, jak to mówią, prawymi, dawnymi chrześcijanami, zaś ta starożytność, pospołu z bogactwy i przystojnym a pańskim trybem życia, o mało ich już z hidalgami, czy rycerzami nie równa. Lecz największem bogactwem i szlachectwem największem, z którego się szczycili, było to, że mnie za córkę mieli, bądź to dlatego, że byłam ich dziedziczką jedyną, bądź też, że okrutnie mnie miłowali. Cackali mnie tak, jak rzadko którzy rodzice cackać swoje dzieci mogą.
Byłam zwierciadłem, w którem się przeglądali, podporą ich starości, jedynym celem wszystkich ich życzeń, woli nieba pokornych, a tak zacnych, że łączyły się z niemi w jedno i, wszystkie moje pragnienia. Władnąc nad ich sercami i wolą, stałam się także ich majętności władczynią. Godziłam i odprawiałam służbę, przez moje ręce przechodził rachunek z siewu i ze żniw.
Miałam pieczę nad oliwnemi młynami, nad kadziami winnemi, nad stadami wielkich i małych bydląt, nad pszczelnemi ulami — słowem — nad wszystkiem, co u tak bogatego rolnika, jak ojciec mój, znajdować się może. Zarządzałam dobytkiem, którego panią byłam z pilnością i staraniem, ku ich, tak wielkiemu ukontentowaniu, że je aż w słowach wyrazić byłoby przytrudno. Co mi zbywało czasu od gospodarstwa, gdy już wydałam zarządzenia pastuchom i parobczakom, obracałam go na zabawy, młodym dziewczętom przyzwoite, a takoż potrzebne im bardzo, igłą szyjąc, poduszki haftując lub przędąc. A jeśli zajęcia te porzucałam, aby umysł rozerwać, to jeno po to, by księgę jakąś pożyteczną poczytać lub na arfie pograć, wiedziałam bowiem, że muzyka myśli do zachwianej równowagi przywodzi i zmęczony umysł ukaja.
Oto życie, jakie wiodłam u moich rodziców. Jeśli opowiadam o niem tak szczegółowie, wierę, nie czynię tego przez chełpliwość albo z tym zamysłem, żebyście poznali, że jestem bogata, chcę jeno, byście wiedzieli że bez nijakiej winy ze szczęśliwego stanu popadłam w ten okrutny stan, w jakim mnie teraz znajdujecie.
Takie, pośród rozlicznych zajęć, pędziłam życie, w odosobnieniu prawie klasztornem ostając, nie widując innych osób, jak służby domowej, gdyż, jeśli udawałam się do kościoła, to jeno wczas rano, w towarzystwie matki mej i panien służebnych; twarz miałam tak szczelnie zasłonioną, że oczy moje krom ziemi, po której nogi moje stąpały, niczego więcej rozróżnić nie mogły. Jednakże oczy miłości, albo lepiej mówiąc występku, oczy, bystrzejsze niż u rysia, dostrzegły mnie i na pastwę prześladowań Don Ferdynandowi wydały. Tak się zowie młodszy syn diuka, o którym wam mówiłam. Ledwie wargi dzieweczki zdążyły wymówić to imię, gdy Kardenio zmienił się na twarzy i zaczął drżeć całem ciałem tak gwałtownie, że pleban i balwierz, spojrzawszy nań, przestraszyli się, myśląc, czy aby znów go paroksyzm szaleństwa nie chwyta, słyszeli bowiem, że mu się to od czasu do czasu przytrafia. Ale Kardenio jeno dygotał; pot mu wystąpił na czoło, on zaś stał cicho i bez ruchu, przypatrując się pilnie opowiadającej, jakby już odgadł, kto jest ona.
Ta zasię, nie dostrzegłszy nawet zmieszania Kardenia, ciągnęła dalej rzecz swoją.
— Zaledwie mnie oczy jego ujrzały, gdy (jak sam potem mówił) poczuł do mnie w sercu niezwyciężoną i nieodpartą miłość, dowody której miał mi wkrótce okazać. Acz, aby prędzej zakończyć opowieść o nieszczęściach moich, milczeniem pokryję wszystkie chytrości, jakich Don Ferdynand używał, aby tylko mi oznajmić o swojem afekcie. Przekupił służbę, czynił bogate podarki moim rodzicom i tysiąc mi świadczył grzeczności; każdego dnia na ulicy, pod mojemi oknami różne zabawy wyprawiał, nocą zasię jego serenady nikomu spać nie pozwalały. Niewiadomą drogą do mych rąk dochodziły niezliczone listy, pełne wyznań miłosnych i przyrzeczeń, a więcej obietnic i przysiąg zakluczające, niżli słów. Wszystkie te usilności nie tylko mnie nie zmiękczyły, lecz przeciwnie jeszcze twardszą uczyniły, jakbym naprzeciw śmiertelnego wroga stała i jakby jego starania, aby mnie woli swojej powolną uczynić, przeciwny wywoływały skutek. Nie mówię, by dworność Don Ferdynanda napawała mnie wstrętem i abym za niezbytego natrętnika go miała, zwłaszcza, że pewną wnętrzną pociechę odczuwałam, widząc się kochaną i wysoce cenioną przez osobę o tak wysokiej dostojności. Nie markotno mi było, gdy czytałam chwalby w jego listach zawarte, gdyż, co się tego tyczy, to my, kobiety, choćbyśmy najbrzydsze były, zawsze znajdujemy ukontentowanie, gdy nas pięknemi ktoś nazwie. Aliści zamysłom Don Ferdynanda stanęła wspak moja niewieścia przystojność i ustawne rady a ostrzeżenia, jakich mi nie skąpili rodzice moi, powiadomieni już o jego umizgach i staraniach, gdyż, mówiąc po prawdzie, wcale się z niemi przed światem nie taił.
Mówili mi, że na mojej przystojności jedynie ich cześć i dobre imię się zasadza, i upominali, abym zważyła, jaka nas przedziela nierówność stanu, a wraz sama przyznam, że nie moje dobro ma Don Ferdynand na celu, jeno pofolgowanie chuciom swoim, chocia i co innego powiada. Jeśli zaś chcę zatamować jego natarczywości i jego roszczenia ukrócić, to mnie rychło w stadło małżeńskie dać mogą temu, na kogo wybór mój padnie z pośród najzacniejszych młodzieńców, nietylko z mego miasta pochodzących ale i z okolicznych grodów, zwłaszcza, że ich wielka majętność i dobra cześć moja wszystko możliwem czyni.
Te obietnice i rady, słuszność których jawna dla mnie była, tak utwierdziła mnie w mojem postanowieniu, że nie chciałam Don Ferdynandowi odpowiedzieć choćby jednego słowa, coby mu dać mogło jakąś nadzieję, choćby i najbłahszą, że pragnienia do lubego sobie przywiedzie kresu. Takie surowe baczenie, które za wzgardę mógł poczytywać, jeszcze bardziej rozbudziły jego lubieżne appetita; tak nazywam jego miłość ku mnie, która jeśliby była tak przystojna, jaką być winna, nie słyszelibyście teraz o niej, gdyż do opowieści nie miałabym materji.
Naostatek Don Ferdynand dowiedział się, że rodzice moi zamierzają wydać mnie za mąż, aby odjąć mu nadzieję owładnięcia mną, lub też przynajmniej, aby mi dać obrońcę, któryby czuwał nade mną.
Tej opowieści, czy też tego podejrzenia dość było, by ważył się uczynić to, o czem zaraz usłyszycie. Pewnej nocy ostałam sama w mej komnacie ze służką, do mego boku przydzieloną, zaparłszy wprzód dobrze drzwi z obawy, aby, przez najmniejszą niedbałość, cnotliwość moja uszczerbku nie doznała. Nie mogę sobie przedstawić, jak to się stać mogło, że mimo wszelkich przezorności i przyjętych miar, w odosobnionym i cichym moim zakątku, on stanął przede mną. Na jego widok tak się zmieszałam i zatrwożyłam, że oczy mgłą mi zaszły i język kołem stanął. Nie mogłam nawet krzyknąć, chociaż, poprawdzie, i czasuby na to nie stało, gdyż natychmiast zbliżył się do mnie, porwał mnie w swoje objęcia (jak wam już powiedziałam, tak me siły zwątlały, iż oporu stawiać nie mogłam) i jął przemawiać do mnie tak cukrowanemi słowy, iż dzisiaj i sama nie wiem, jak to być może, aby plugawe kłamstwo takie arkana i kunszta w sobie miało, że słowa jego prawdziwemi być się wydają. Przeniewierca to w płacz uderzał, to znów ciężkie ku niebu posyłał westchnienia, ze wszystkich sił starając się o to, by jego słowa w posłuch poszły i bym uwierzyła dobrym jego zamysłom. Ja zaś, niebożątko, nijakiego doświadczenia w podobnych okolicznościach nie mające, samo nie wiedząc jak, te jego niecne zmyślenia za prawdę przyjęłam, nie poczuwszy wszakoż innego wzruszenia jak litość, tknęły mnie bowiem potrosze jego wzdychania i łzy udane. Gdy jednak otrząsnęłam się trochę z pierwszego zalęknienia i rozpierzchnięte, a obłąkane myśli moje do porządku przywiodłam, rzekłam mu w te słowa.
— Mości Panie, jeślibym się znalazła w pazurach lutego lwa tak, jak teraz się znajduję w rękach Waszych i jeślibym dla niechybnego ocalenia mego miała rzec lub uczynić rzecz jakąś, któraby mnie na poczciwości drasnąć mogła, wierę, niemożliwe jest, bym to zrobiła, jak niemożliwe jest, by moc przeszłości odwrócić. Jeżeli w ciasnem obłapianiu ciało moje teraz trzymacie, to dusza moja natomiast we władzy szlachetnych się znachodzi uczuć, bardzo różnych od Waszych, jak to sami dowodnie poznacie, gdy tylko gwałt mnie będziecie zadać chcieli, swojej żądzy folgując. Jestem Waszą poddanką, ale nie niewolnicą; dostojność Waszego rodu wcale Wam prawa na to nie daje, byście mieli ohydzić i bezcześcić mój ród skromniuchny. Jam prosta wiejska dziewczyna, ale niemniej się w swoim niskim stanie poważam, jak Wy w swoim wyniesionym, będąc szlachcicem i grandem. Siła Wasza i władza na nic się wobec mnie nie zda, nie zaćmicie mi oczu bogactw swych blaskiem, słowa Wasze niezdatne do otumanienia mnie się okażą, zaś Wasze łzy i wzdychania nie zmiękczą mnie wcale. Gdybym jakąś z tych rzeczy, które teraz wyliczyłam, ujrzała w człeku, przeznaczonym mi na męża przez rodziców moich, wtedyby wola moja jego woli podległa i nigdyby jej wspak nie stanęła. Po dobrej woli oddałabym Wam to, co teraz siłą osięgnąć się staracie, gdyż żadnej zmazy honor mój by nie odniósł, chocia być może skłonność moja nie miałaby w tem i smaku. Mówię to wszystko, abyście pojęli, że krom człeka, który mym prawowitym małżonkiem się stanie, nikt inny na mój najmniejszy wzgląd liczyć nie może.
— Jeśli tylko tego trzeba, nadobna Doroto, (gdyż takie było imię nieszczęśliwej) — rzekł niecny obłudnik — oto moja ręka, a wraz z tą ręką i przysięga, że moją żoną zostaniesz. Na świadka przysięgi biorę niebo, przed którem nic zataić nie lza i ów obraz Bogurodzicy, stojący przed nami.
Ledwie Kardenio usłyszał imię Doroty, gdy go znów chwyciły pokurcze. Ugruntował się już całkiem w swojem pierwszem podejrzeniu, nie chciał jednak przerywać opowieści, pragnąc dowiedzieć się, jaki będzie koniec tej historji, która wcale nie była mu tajna. Rzekł jeno:
— Jakto? Imię Doroty nosisz, moja panno? Zdarzyło mi się słyszeć o jednej osobie, tego samego imienia, której nieszczęścia z Waszemi niepomyślnościami sztychowaćby można. Ale ciągnijcie dalej rzecz, swoją; przyjdzie chwila, gdy Wam opowiem o rzeczach, co Was równie zadziwią, jak i zasmucą.
Te słowa Kardienia uderzyły Dorotę; spojrzała bacznie na jego dziwny i poszarpany ubiór i poprosiła go, aby jeśli coś wie, spraw jej tyczącego, powiedział o tem, nie mieszkając. Jeśli fortuna jeszcze jakieś dobro jej ostawiła — to chyba męstwo, z jakiem znosi losów swych przeciwność, pewna będąc, że już żadne nieszczęście nie może zwiększyć ni na jotę tego, co je teraz znosi.
— Jużbym Wam, moja panno, wyjawił co wiem — odparł Kardenio — gdybym był pewien, że to, czego się domyślam, jest prawdą szczerą. Aliści nie zdarzyła się jeszcze po temu sposobność.
— Niech będzie tedy, jak chcecie — rzekła Dorota — ja wracam do mej historji.
Don Ferdynand, schwyciwszy obraz święty, znajdujący się w mej komnacie, wziął go za świadka naszych zrękowin, później zaś wymownemi słowy, klnąc się na wszystkie świętości, jął przyrzekać, że mnie żoną swoją uczyni.
Jeszcze nim przysiąg swoich dokończył, poradziłam mu, aby dobrze zważył, co uczynić zamierza, chcąc oszczędzić ojcu swemu wstydu, którego dozna, usłyszawszy, że syn jego chłopkę i poddankę za małżonkę pojął. Moja uroda, jakaby i nie była, nie powinna go zaślepiać, gdyż nie wystarczy ona, aby pokryć błąd jego. Jeżeli dla miłości, którą do mnie żywi, chce mi jakieś dobro wyświadczyć, niechajże przyzwoli, aby los mój stanął w kroku z tem, na co pomierny mój stan pozwolić może, gdyż, po prawdzie, takie nierówne związki nie są nigdy trwałe i niezbyt długo cieszyć się można szczęściem, które na początku tak wielkie się zdawa. Do tych racyj, o których powiadam, wiele innych, teraz już przepomnianych, przydałam, aliści żadna z nich nie miała tej mocy, by go odwieść od pierwotnego zamysłu. Przypominął tego, który nie myśląc zapłaty uiścić, przy spisaniu lichwiarskiej umowy żadnych trudności nie czyni.
Jęłam się bić z myślami i mówić sama do siebie: „Nie jestem wszak pierwszą niskiego stanu dziewczyną, którą małżeństwo do wysokiej wyniesie godności, takoż i Don Ferdynand nie jest pierwszym mężczyzną, co zachwycony pięknością swojej wybranki, albo raczej namiętnością oślepiony, bierze za żonę białogłowę podłej kondycji. Zważywszy przeto na to, że ani świata nie odmienię, ani obyczajów nowych nie ustanowię, winnam przyjąć ów fawor i splendor, ofiarowany mi przez fortunę. Gdyby zasię miłość jego do mnie miała trwać jeno tak długo, póki swych pragnień nie nasyci, to wszak i tak przed Bogiem małżonką jego będę. Jeśli zaś teraz odtrącę go od siebie ze wzgardą, to on, miłością do zapalnego przypędzony stanu, gotów o wszystkich powinnościach zapomnieć i gwałtu się chwycić. I owóż ostałabym osławiona i bez wymówki, co do postępku mego, za który osądzić mnie mógłby każdy, nie wiedząc, że bez winy w to nieszczęście się uwikłałam. W samej rzeczy, jakiemiż to dowodami przekonam rodziców moich i krewniaków, że ów młodzieniec wtargnął do mojej komnaty, bez mojej zgody na to“? Wystawiałam sobie przez chwilę w myślach wszystkie zapytania i responsa; jednocześnie jęły mną już chwiać i do zguby (o czem nie wiedziałam) przywodzić klątwy i obietnice Don Ferdynanda, który obfite ślozy wylewając, klął się na wszystkie świętości. Piękny jego pozór i szlachetna godność, wespołek z dowodami miłości najprawdziwszej, zwyciężyłyby każde serce, równie wolne i skromne jak moje. Przyzwałam moją służebną, aby do świadków niebieskich i ziemskiego świadka dołączyć. Don Ferdynand powtórzył i potwierdził swoje przysięgi, do różnych świętych, których na świadków przyzwał, nowych świętych dodał i tysiąc przekleństw i złorzeczeń na swoją głowę rzucił, jeśliby miał nie zdzierżyć danego mi słowa. W oczach jego błysnęły nowe łzy, podwoiły się ciężkie jego piersi westchnienia, w jeszcze mocniejszym trzymał mnie uścisku, z którego ani na chwilę wymknąć się nie mogłam. Wkońcu, gdy służebna wyszła z komnaty, przestałam być dziewicą, on zaś stał się zdrajcą i wiarołomcą. Dzień, który miał nastać, po dniu mojej hańby, zbliżał się, ale nie tak szybko, jak tego sobie Don Ferdynand życzył. Wiadomo wszak, że gdy się już niecne i plugawe pragnienia zadowoli, najgorętszem życzeniem jest ujść coprędzej z tego miejsca, w którem się żądze swoje nasyciło. Mówię to dlatego, że Don Ferdynand bardzo do wyjścia się kwapił. Ta sama pokojowa, co go wwiodła do mojej komnaty, zanim jeszcze rozedniało, wyprowadziła go na ulicę. Żegnając się ze mną (chocia już w jego słowach nie było tego wzruszenia i gwałtownych uniesień, co pierwej), rzekł mi, abym była pewna, że mi wiary dochowa, gdyż przysięgi jego szczere i prawdziwe były. Na rękojnię swych słów zdjął z palca pierścień szacowny i na mój palec go wsunął. Później odszedł, ja zaś ostałam, sama nie wiedząc, mam się li smucić, czy cieszyć. Powiedzieć jeno mogę, że byłam bardzo zmieszana, zapamiętała w myśleniu i tak tem, co się stało, do głębi wzburzona, że nawet nie przyszło mi do głowy, aby czynić wyrzuty pokojowej, która podstępnie wprowadziła Don Ferdynanda do mojej komnaty. Nie mogłam jeszcze wówczas rozstrzygnąć, czy to, co mi się przytrafiło, ku memu dobru, czy też nieszczęściu się ściągnie. Przy pożegnaniu rzekłam Don Ferdynandowi, że teraz, gdy już do niego należę, korzystając z tego samego pośrednictwa, może mnie tajnie nocami nawiedzać, aż do czasu, gdy sam na jaśnię wszystkiego nie poda. Acz następnej nocy przyszedł do mnie, później przez cały miesiąc nie mogłam go już ujrzeć więcej ani w kościele, ani na ulicy, chociażem pilnie za nim śledziła, wiedząc, że przebywa w mieście i że często na łowy wyrusza, jako zawołany i lubujący się w łowieckiej ochocie myśliwy.
Wiem, jak się wlokły odtąd dla mnie smutne i nieszczęsne dni oraz godziny, wiem, że w ich trakcie zaczęłam wątpić, a nawet całkiem nie wierzyć już w obietnice Don Ferdynanda. Przypominam sobie, że wówczas służebna moja po raz pierwszy usłyszała gorzką wymówkę za zuchwalstwo swoje. Przymuszona byłam nie dawać folgi swym łzom i na twarz udaną przywoływać pogodę, aby tylko rodzicom moim nie dać powodu do zapytania, dlaczego tak strapiona jestem, i wykrętnych, a kłamliwych odpowiedzi nie szukać. Aliści wszystko to w pewnej chwili skończyło się, jak ręką uciął, gdyż nastał dzień, kiedy już każdy wzgląd był mi za nic, kiedy honor i cześć w niepamięć poszły, miara cierpliwości przebrała się, a tajne myśli moje i wewnętrzna żałość wynurzyły się przed światem. Dowiedziałam się, że Don Ferdynand w pobliskiem mieście ożenił się z dzieweczką niezwyczajnej urody i z zacnego domu się wywodzącej, chocia wiano jej nie było tak wielkie, aby mogła myśleć o znakomitych związkach. Mówiono, że się zwie Luscinda i opowiadano sobie, że na weselu zdarzyły się rzeczy, które wszystkich w podziw i w zdumienie wprawiły.
Kardenio, usłyszawszy imię Luscindy, ruszył ramionami, zacisnął wargi, zmarszczył brwi, potem zaś rzewliwemi łzami się zalał. Dorota jednak nie przerwała swojej opowieści i tak dalej ciągnęła:
— Gdy ta smutna wiadomość do uszu moich doszła, serce moje miast zlodowacieć w obojętności, taką wściekłością i gniewem zawrzało, że o mały włos nie wypadłam na ulicę, aby w głos wynurzyć moją żałość i odkryć światu oszustwo i zdradę Don Ferdynanda. Uciszyły się jednak tej pierwszej zapalczywości zapędy, gdyż nocy tej umyśliłam uczynić to, co w samej rzeczy uczynić miałam. Przebrałam się w te oto szaty, które mi podsunął jeden z pachołków mego ojca. Zwierzyłam mu całe nieszczęście moje, prosząc go, aby mnie zawiódł do miasta, gdzie, jak mniemałam, mój wróg miał się znajdować. Pachołek wyrzucał mi z początku moją zuchwałość i odwodził mnie, jak mógł, od tego przedsięwzięcia, aliści, widząc mnie w zamyśle nieprzełamaną, przyrzekł mi wreszcie, że pójdzie ze mną, choćby i na kraj świata. Nie tracąc czasu po próżnicy, do płóciennego tłumoczka włożyłam moje panieńskie szatyki, kilka klejnotów i monet złotych, aby mi służyły w potrzebie i tejże nocy jeszcze, nie rzekłszy ani słowa wiarołomnej pokojowej, opuściłam dom w towarzystwie mego sługi. Tysiąc smutnych myśli i obaw mną miotało. Ruszyliśmy piechotą do miasta; niosły mnie tam skrzydła pragnienia. Jeśliby się już nie udało przeszkodzić temu, co za dokonane miałam, to chciałam przynajmniej zapytać Don Ferdynanda, z jakiem czołem mógł to uczynić? Po dwóch i pół dniach wędrówki stanęłam w mieście i zaraz zapytałam, gdzieby się znajdował dom rodziców Luscindy? Pierwszy człek, do którego z zapytaniem się obróciłam, odpowiedział mi więcej, niżem dowiedzieć się pragnęła. Wskazał mi dom i opowiedział o wszystkiem, co się na tym ślubie i na weselu zdarzyło. Okoliczność to znana była w całem mieście tak, że wszędzie zbierali się ludziska, aby sobie o niej szeptać. Rzekł mi, że tego wieczora, gdy Luscinda przyrzeczenie ślubne przed ołtarzem wyrzekła, zaraz na ziemię upadła bez duszy. Małżonek, rozluźniając jej sznurówkę dla wolnego odetchnienia, znalazł za suknią list, pisany jej ręką, w którym powiada, że nie może się stać żoną Don Ferdynanda, ponieważ już do Kardenia należy. (Kardenio, jak tamten człowiek nadmienił, był szlachcicem znamienitym, z tegoż grodu się wywodzącym). Jeżeli Luscinda poprzysięgła Don Ferdynandowi wiarę, to jeno dlatego, aby posłuszną woli rodziców się okazać. Z pisania owego, jak mówił, wyjawiło się takoż, że Luscinda zaraz po ślubie umyśliła sobie życie odjąć. W liście swym przywodziła różne racje po temu, że się z życiem rozstać pragnie. Zamysły jej potwierdził także sztylet, znaleziony za sznurówką. Wówczas Don Ferdynand, mniemając być się od Luscindy oszukanym i wzgardzonym, wpadł w zawziętość i, zanim Luscinda do utraconych zmysłów przyszła, rzucił się na nią, aby ją tym znalezionym kordem przebić i niechybnie byłby to uczynił, gdyby nie przeszkodzili mu w tem rodzice dzieweczki i inni, ceremonji ślubnej przytomni. Mówiono, że Don Ferdynand zaraz wyjechał z miasta i że Luscinda dopiero nazajutrz ocknęła się z omdlenia. Rzekła wówczas rodzicom, że w samej rzeczy jest żoną Kardenia. Dowiedziałam się także, że ów Kardenio był przy ślubie obecny i że, ujrzawszy ją żoną innego — czego, jako żywo, nigdy się nie spodziewał — wyszedł z miasta, pełen rozpaczy, zostawiwszy wprzód list, w którym się żali, że Luscinda tak go zwiodła i oznajmią, iż udaje się w takie miejsce, gdzie go już ludzkie nie zobaczy oko. To zdarzenie całemu miastu dobrze wiadome było. Gadano o niem wiele, zaś jeszcze więcej do rozmów znaleziono powodów, gdy rozgłosiło się, że Luscinda znikła nietylko z domu rodziców, ale i z miasta. Zapodziała się gdzieś bez wieści; rodzice głowy z rozpaczy tracili, nie wiedząc, jakiby był sposób odnalezienia jej. Gdy to wszystko usłyszałam, doznałam pewnej ulgi i pocieszenia, gdyż, jak mniemałam, lepiej nie spotkać wcale Don Ferdinanda, niźli spotkać go ożenionym. I owóż nie zamknęły się jeszcze całkiem drzwi, do mego ocalenia prowadzące. Można wszak i to suponować, że niebo udaremniło to małżeństwo, aby Don Ferdynanda nawrócić na drogę obowiązku i rozbudzić w nim tę myśl, że jest chrześcijaninem i że przeto więcej dbać winien o swoją duszę, niż o różne ziemskie względy.
Roztrząsałam to wszystko w myślach, nie mając niskąd pociechy. Pocieszałam się sama, jak mogłam, krzepiłam się bladą i wątłą nadzieją, byleby tylko podtrzymać to życie, które mnie teraz wstrętem napawa.
Bawiłam w mieście, sama nie wiedząc, co mam postanowić, gdyż nie znalazłam przecie Don Ferdynanda, gdy nagle któregoś dnia usłyszałam, iż na rynku obwołują, że kto mnie odnajdzie, znaczną otrzyma nagrodę. Oznaczono mój wiek i suknie, jakie nosiłam. Później dowiedziałam się, że rozeszła się wieść, iż ten młodzieniec, który mnie do miasta zawiódł, miał mnie wrzekomo z domu ojcowskiego porwać. Wielce mnie to wszystko strapiło, gdyż ujrzałam, jaki to szwank moja dobra sława odniosła. Zali mało niedosyć tego było, że sama ją przez moją naszczerbiłam ucieczkę, trzebaż było dodawać, że towarzyszem moim był taki prostak, uważania mego wcale nie godzien? Usłyszawszy owo obwołanie, zaraz opuściłam miasto wraz ze sługą, który już po sobie pozór dawał, że chwieje się w nim ta wiara, co mi ją przyrzekł. Tejże nocy jeszcze, obawiając się, aby nas nie odkryto, zaszyliśmy się w gór tych leśne haszcze. Ale, jak mówią, jedno zło drugie za sobą sprowadza, zaś koniec jednego nieszczęścia zwykle drugiego, jeszcze gorszego, początkiem bywa. Tak i ze mną się stało, gdyż mój sługa, który dotąd statecznym i pewnym być mi się wydawał, ujrzawszy mnie na tem odludziu, więcej swoją pożądliwością, niż mojemi wdziękami pobudzon, umyślił skorzystać ze sposobności, nadarzonej mu, jak mniemał, na tem pustkowiu. Zapomniawszy o powinnym mi respekcie, o bojaźni Bożej i o wstydzie, jął mi czynić miłosne wyznania. Aliści, gdy ujrzał, że ze wzgardą i sprawiedliwym gniewem na jego plugawe słowa odpowiadam, zaniechał próśb daremnych, któremi, jak sądził wprzód, coś wskóra i chciał siłą niegodziwego postępku dopełnić. Lecz sprawiedliwe nieba, nie ostawiające prawie nigdy bez pomocy szlachetnych intencyj i zamiarów, i mnie w sukurs przyszły, tak, iż bez wielkiego trudu, acz siły moje wątłe były, w przepaść niegodziwca strąciłam, gdzie, sama nie wiem, żywli czy też martwy pozostał. Później z pośpiechem, na jaki tylko fatyga i strach mi pozwalały, uciekłam w głąb tego wąwozu, to jeno na myśli mając, aby się ukryć przed mymi rodzicami i przed tymi, co na poszukiwanie mnie wysłani byli. Nie wiem, ile już miesięcy upłynęło od czasu, gdy z takiem postanowieniem na te pustynie przybyłam. Spotkałam tu pewnego pastucha trzód, do którego za pachołka przystałam. Zabrał mnie z sobą do swej wioski, wpośrodku tych gór leżącej. Od tego czasu służyłam u niego, starając się usilnie, aby cały dzień na polach przepędzać, chciałam bowiem ukryć moje włosy, które w tej godzinie mnie przed wami zdradziły. Aliści wszystkie moje starania i przemyślności na nic się nie zdały. Gospodarz mój odkrył, że nie jestem mężczyzną i zapałał tąż samą żądzą nieprzystojną, co i mój sługa. Ponieważ zasię fortuna, przysparzając biedy, nie zawsze daje środek zaradzenia jej, więc też i ja urwiska w przepaści znaleść nie mogłam, w którebym mogła strącić mego pana tak, jak sługę strąciłam; postanowiłam tedy, że rozumniej będzie ujść od niego i ukryć się wśród tych skał, niż próbować sił moich przewagi i różnych wykrętów. Schroniłam się zatem w tych lasach, szukając miejsca, gdziebym, już bez żadnej przeszkody, wzdychaniami i płaczem mogła niebo błagać, aby mi z pomocą przyszło i z tego manowca wywiodło, albo też pozwoliło życie na tych pustkowiach postradać, tak, iżby na świecie nie pozostało i siadu wspomnienia po tej smutnej nieszczęśnicy, co, bez żadnej z swej strony winy, stała się wielu rozmów materją i niejednej historji osnową, tak w swoim kraju, jak i w krajach sąsiednich.
Oto jest, Mości Panowie, prawdziwa historja[169] nieszczęścia mojego. Rozważcie teraz i osądźcie sami, czy użalenia, któreście słyszeli, słowa, które się wam o słuch obiły i łzy, co po moich jagodach spływały, nie miały po temu przyczyny, aby w takiej rodzić się obfitości? Roztrząsnąwszy, jaki jest mego szaleństwa gatunek, sami przyznacie, że każda pociecha jest tu daremna, gdyż ratunku żadnego i być nie może. Proszę was jeno o jedno (a z łatwością możecie tej prośbie zadość uczynić), byście mi wskazali miejsce, gdziebym mogła resztę dni żywota mojego spędzić, bez ciągłej obawy i troski o to, że mnie znajdą ci, którzy mnie szukają. Aczkolwiek wiem, że dla tej miłości, którą moi rodzice dla mnie żywią, byłabym dobrze w domu ich przyjęta, jednak strach mnie oblata na samą myśl, że mogłabym przed ich obliczem stanąć inna, niżby się tego spodziewali. Radniej przekładam na wiecznem wygnaniu pozostać, na zawsze zejść im z oczu, niźli w tych oczach przeczytać myśl, że oblicze moje utraciło już wyraz szlachetnej niewinności, której po córce swej spodziewać się mogli.
Wyrzekłszy te słowa, umilkła. Na jagodach jej zakwitł kraśny rumieniec, jakby na świadectwo tego wyrzutu i wstydu, co go na dnie duszy nosiła. Trzej mężowie, opowieści tej przytomni, byli równie zdumieni jej nieszczęściem, jak i pełni współczucia dla niej. Chocia pleban starał się jaknajśpieszniej ją pocieszyć i radą jej posłużyć, wyprzedził go Kardenio, który, chwytając dzieweczkę za rękę, zawołał: — A więc jesteście, nadobna panienko, piękną Dorotą, jedyną córką bogatego Klenarda? Dorota zdumiała się, usłyszawszy imię ojca swego i ujrzawszy nikczemną postać człeka, co te słowa wymówił
(jakeśmy to już powiedzieli, Kardenio bardzo nędznie był przyodziany), przeto doń rzekła: — Kim jesteście, mój przyjacielu, i skąd imię mego ojca znacie? Jeśli sobie dobrze przypominam, nie wymieniłam tego imienia przez cały ciąg opowieści o nieszczęściu mojem.
— Jam jest ów nieszczęsny Kardenio, któremu, jakeście sami rzekli, Luscinda dozgonną poprzysięgła wiarę, jam jest Kardenio, którego nikczemność człeka, co Was do obecnego przywiódł stanu, w takie wtrąciła obieże, że dziś widzicie mnie obszarpanym, nagim, zbytym wszelkiej ludzkiej pociechy i pomocy, a co gorsza i rozumu, jako że już władzę nad nim straciłem, nie licząc owych chwil rzadkich, gdy Bóg mi go z powrotem użycza. Jestem tym, piękna Doroto, co był przytomny, gdy mu Don Ferdynand krzywdę wyrządzał, jestem tym, który słyszał, jak Luscinda wyrzekła „tak“, godząc się zostać jego żoną. Nie miałem już potrzebnego męstwa czekać dłużej, aby dowiedzieć się, jaki skutek będzie miało jej omdlenie i ten list, na łonie znaleziony. Nie stało mi sił, bym mógł tyle nieszczęść odrazu przenieść, opuściłem tedy dom, zostawiając list i prosząc go spodarza, aby go do rąk własnych Luscindy oddał. Później przybyłem na te pustkowia z tym zamiarem, aby tu życie postradać, które od tej pory, jak śmiertelnego wroga, znienawidziłem. Ale los zrządził inaczej, odejmując mi jeno rozum. Może chciał mnie zachować do dnia szczęśliwego spotkania się z Wami. Jeśli prawdą jest, jak zresztą wierzę niezachwianie, to, coście tutaj opowiedzieli, to spodziewać się można, że niebo lepszy kres nieszczęściom naszym ustanowiło, niźlibyśmy się tego oboje spodziewać mogli. Ponieważ Luscinda nie może się stać małżonką Don Ferdynanda, będąc już moją żoną, jak to sama całkiem jawnie objawiła, ani Don Ferdynand jej mężem, jakoże do Was, Doroto, należy, tedy nadzieję tę żywić można, iż niebo zwróci nam to, co naszą jest własnością, w pierwobytnym jej stanie, bez uszczerbku i szwanku. Mamy teraz pociechę, która nie na szaleńczych fantazjach i nie na dalekich się gruntuje nadziejach, dlatego też proszę Was, pani, abyście myśli swoje szlachetne innym powiedli torem, jako i ja uczynię, czekając, aż, z rozkazania fortuny, sprawy nasze lepszy obrót wezmą. Klnę się Wam słowem rycerza i chrześcijanina, że nie opuszczę Was aż do dnia, gdy Don Ferdynand pieczę swoją nad Wami rozciągnie. Jeżeli słusznemi słowy do tego go nie przypędzę, aby uznał, co jest Wam powinien, tedy rycerskie poślę mu wezwanie i na bój go pozwę, mszcząc się za krzywdę, Wam wyrządzoną. Zemstę zaś za osobne moje urazy niebu polecę.
Słowa nieboraka Kardenia w wielkie zadziwienie Dorotę wprawiły. Nie wiedząc sama jak dziękować ma za cnych tych posług gotowość, chciała mu paść do nóg i ucałować je, ale nie pozwolił na to Kardenio.
Pleban odpowiedział za nich oboje; pochwalił Kardenia za jego słuszne słowa, a potem poprosił go i poradził mu, aby z nim razem do jego wioski się udał, gdzie będą się mogli opatrzyć we wszystkie rzeczy, których im brak i zastanowić się nad sposobem odszukania Ferdynanda, odwiedzenia Doroty do domu jej rodziców i nad wszystkiem, co im się stosowne i skuteczne być wyda. Kardenio i Dorota podziękowali plebanowi i z radością przyjęli jego zaproszenie. Balwierz, który wszystkiego pilnie słuchał, milcząc przez cały czas rozmowy, teraz uprzejmemi słowy zaczął się nad tem szerzyć, że i on gotów jest skwapliwie służby swe osobne im ofiarować. Opowiedział im także pokrótce, jaka to przyczyna tutaj ich sprowadziła, którą jest dziwaczne donkichotowe szaleństwo. Właśnie teraz oczekują jego giermka, który na jego poszukiwanie wyruszył. Kardeniowi przemknęło przez myśl wspomnienie sprzeczki, jaką miał z Don Kichotem; opowiedział o niej przytomnym, aliści nie mógł wyjaśnić z jakiego powodu wybuchła. W tej chwili usłyszeli jakiś krzyk i poznali, że jest to głos Sanczo Pansy. Giermek, nie znalazłszy ich tam, gdzie ich pozostawił, przyzywał ich, wrzeszcząc z całej siły. Poszli mu na spotkanie i zapytali o nowiny o Don Kichocie. Sanczo opowiedział, iż znalazł go wychudłego, zmizerowanego, prawie umierającego z głodu i świecącego gołem z pod koszuli ciałem. Wzdychał ciągle do damy swojej Dulcynei, a chocia giermek mówił, że ona mu rozkazuje te pustynie opuścić i do Toboso się udać, gdzie nań oczekiwać będzie, Rycerz Posępnego Oblicza odparł, że postanowił nie ukazywać się przed jej obliczem, dopóki nadzwyczajnych czynów orężnych nie dokona, które go uczynią jej łaski godnym. Wierę, jeśliby tak dalej trwać miało, to zachodzi obawa, że jego pan nigdy się nie stanie cesarzem, chocia stać się nim przyobiecał, ani nawet arcybiskupem, co już jest najmniej z tego, czego spodziewać się można. Niech tedy zważą, co uczynić wypada, aby go stamtąd wydobyć. Pleban odparł Sanczy, aby się nie turbował, gdyż wyciągną go z tej pustyni, tak, iż rad nie rad będzie się musiał udać za nimi, i, obróciwszy się do Doroty i Kardenia, opowiedział im, co umyślił wraz z balwierzem uczynić, aby Don Kichota uleczyć, a przynajmniej nakłonić go do powrotu do domu. Dorota odparła na to, że lepiej niż balwierz będzie umiała udawać panienkę zasmuconą, zwłaszcza, że ma z sobą swoje białogłowskie szatki. Niechajże już jej pozostawią troskę o dobre zmyślenie tego wszystkiego, czego będzie trza, aby do pomyślnego skutku starania ich doprowadzić. Siła ksiąg rycerskich przecie czytała i wie jakim kształtem uciśnione dziewice rycerzy błędnych o fawor ich proszą.
— Tedy — rzekł pleban — nic nam już innego nie trzeba, jak spiesznie rękę do dzieła przyłożyć. Ani chybi fortuna sprzyjać nam musi, gdyż, staliśmy się w jej rękach narzędziem, którem, nadobna panienko i szlachetny młodzieńcze, otworzyła ona wierze je waszej nadziei, nam zaś w osobach waszych zesłała nader upragnioną pomoc. Dorota, nie tracąc czasu po próżnicy, dobyła z swego zawiniątka spódnicę z szacownej materji i mantylę, z pięknego zielonego sukna sporządzoną, a takoż z puzderka, czy też ze skrzynki naszyjnik i inne klejnoty. Przybrała się w to wszystko tak, iż miała pozór bogatej i wielkiej damy. Objaśniła, iż wszystko to, a jeszcze i więcej z rodzicielskiego domu wzięła, by strój ten w razie potrzeby służyć jej mógł. Wszelako do tej pory nie nadarzała się sposobność, aby mieć z niego użytek. Wdzięk jej osobny, nadobność i uroda wręcz w osłupienie ich wprawiły. Od tej chwili jęli poczytywać Don Ferdynanda za człeka o niezbyt bystrem pojęciu i rozumie, skoro mógł on taką pięknością wzgardzić. Ale najbardziej zadziwił się Sanczo Pansa, gdyż zdało mu się (co w samej rzeczy prawdą było), że w całem swojem życiu dotychczas podobnie urodziwej istoty nie widział. Dlatego też zaczął nalegać na plebana, aby ów coprędzej powiedział mu, kim jest ta piękna dama i czego szuka tutaj na tych pustkowiach?
— Ta nadobna pani — rzekł pleban — to ni mniej ni więcej jak prawa, po mieczu i po kądzieli, dziedziczka wielkiego królestwa Mikonikomu. Szuka ona tutaj twego pana, przyjacielu Sanczo, by go prosić o naprawienie krzywd, wyrządzonych jej przez złośliwego olbrzyma. Sława, którą twój pan zdobył, rozeszła się wszędzie, jak ziemia długa i szeroka, zaś odgłos jej dotarł aż do Gwinei, skąd ta wysoka księżniczka właśnie przybywa.
— Szczęsne to są szukania i spotkanie szczęsne! — zawołał Sanczo Pansa. — Oby tylko memu panu udało się zmazać tę nieprawość, naprawić krzywdę i zabić tego kurewskiego bękarta, o którym Wasza Miłość powiada. Uśmierci go, ani chybi, że uśmierci, jeśli tylko go spotka i jeśli ów łajdak znów jakąś niestworą się nie okaże, gdyż, poprawdzie, pan mój nad poczwarami nijakiej władzy niema. Krom innych rzeczy chciałbym prosić Waszą Miłość i o to, byście poradzili memu panu, aby, nie mieszkając, ożenił się z tą księżniczką. Mocno się boję, że znów umyśli stać się arcybiskupem; po ślubie jednakowoż już święceń arcybiskupich nie będzie mógł otrzymać i tak z wielką łatwością k‘temu przyjdzie, że cesarstwo swoje otrzyma, ja zaś pragnienie moje do miłego skutku dowiodę. Wielce nad tem wszystkiem się głowiłem i teraz dowodnie to widzę, iż mało użyteczne by to dla mnie było, gdyby mój pan arcybiskupstwa dostąpił.
Nie wielki ze mnie miałby kościół pożytek, jako że jestem człekiem żonatym. Gdzieżby mnie tam teraz zabiegać o dyspensy, abym mógł otrzymać jakieś beneficja kościelne, co byłoby przytrudne, zważywszy na to, że jestem człekiem, małżonką i dziećmi obarczonym. Owóż cała rzecz teraz na tem się zasadza, by mój pan żartko w stadło pojął oną panienkę, której imieniem nie zwę, ponieważ nie wiem jakie imię nosi.
— Nazywa się — odparł pleban — księżniczka Mikonikomu. Imię to od królestwa Mikonikom poszło, a jasne jest, że i inaczej być nie mogło.
— Wcale nie wątpię, że tak być może — odparł Sanczo — gdyż wielu widziałem takich, co imiona i przezwiska brali od miejsca urodzenia swego, jako to na ten przykład Piotr z Alcala, Juan de Ubeda, Diego z Valladolid; mniemam takoż, że w Gwinei podobny panuje obyczaj i że tamtejsze królowe od swoich królestw się przezywają.
— Ani chybi, że tak być musi — odparł proboszcz — co się zaś małżeństwa twego pana tyczy, to uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy leżało.
Sanczo tak się niepomiernie uradował, że ksiądz zdumiał się jego głupocie, widząc, iż sobie podobne wymysły w fantazji uprządł, co i jego pan, który w samej rzeczy mniemał, że pewnego dnia cesarzem się stanie. Tymczasem Dorota dosiadła już muła plebana, cyrulik zaś założył udaną brodę, z wołowego ogona sporządzoną; potem krzyknęli na Sancza, aby ich prowadził tam, gdzie Don Kichot przebywa, upomniawszy go, by nie mówił, że zna balwierza i plebana, gdyż, jeśli jego pan ma zostać cesarzem, to cała rzecz teraz na tem się zasadza, aby oni wcale poznani nie byli. Dla tej przyczyny Kardenio i proboszcz nie chcieli z nimi iść pospołu, obawiając się, by Don Kichot nie przypomniał sobie o sprzeczce, jaką miał z Kardeniem; przytomność księdza zasię na ten czas wcale potrzebna nie była. Puścili ich przeto przodem, a sami krok za krokiem poszli w ich tropy. Proboszcz nie zapomniał przypomnieć Dorocie, co czynić ma, na co ona odparła, aby się wcale o to nie turbowali, gdyż uczyni wszystko tak, jak tego księgi rycerskie wymagają i jak to opisują.
Uszedłszy trzy ćwierci mili, ujrzeli wśród ostrych skał Don Kichota, który już był się ubrał, ale jeszcze nie uzbroił. Gdy go tylko Dorota ujrzała i gdy Sanczo powiadomił ją, iż jest to Rycerz Posępnego Oblicza, uderzyła biczykiem swego wierzchowca, obok którego kroczył balwierz, mając swą wielką przyprawioną brodę; gdy się już blisko Don Kichota znaleźli, giermek zeskoczył z muła, schwycił Dorotę w ramiona, która, wdzięcznie nóżkę na ziemi postawiwszy, w tem mgnieniu oka przed Don Kichotem na kolana upadła. Nie chciała pozwolić na to, by ją rycerz z ziemi dźwignął i, klęcząc dalej, mówiła.
— Nie wstanę stąd, waleczny i dzielny rycerzu, póki z dobroci i dworności sobie przyrodzonej, nie wyświadczycie mi łaski, która ku jeszcze większej sławie Waszej się obróciwszy, przyniesie także korzyść uciśnionej i najbardziej niepocieszonej na świecie dziewicy. Jeśli dzielność Waszego ramienia idzie w parze z głosem nieśmiertelnej sławy, Waszym udziałem będącej, to jesteście obligowani nieść pomoc nieszczęśnicy, która słuchami o Waszych czynach zwabiona, z dalekich tutaj przybyła krajów, by Was odszukać jako tego, co jej nieszczęściom zabieżyć jest w mocy.
— Ani słówkiem Wam nie odpowiem, piękna pani — odparł Don Kichot — i o sprawach Waszych słuchać wcale nie będę, póki się z ziemi nie dźwigniecie.
— Nie wstanę, rycerzu — rzekła zasmucona panienka — jeśli wprzód Dostojność Wasza nie przyrzeknie wyświadczyć mi łaski, o którą proszę.
— Obiecuję Wam i przyrzekam — odparł Don Kichot — pod tą jednak kondycją, że będę mógł wypełnić to, o co prosicie, nie przyczyniając uszczerbku królowi, ojczyźnie i tej, która trzyma klucze serca i wolności mojej.
— Stanie się to bez szwanku i krzywdy tych, o których mówicie, Miłościwy Panie — odparła uciśniona panienka.
Tymczasem Sanczo zbliżył się do swego pana i rzekł mu cicho do ucha:
— Wasza Miłość może udzielić jej tej łaski, o którą prosi, gdyż błaha to jest rzecz, ot nic prawie! Trzeba jeno zabić jednego plugawego olbrzyma. Ta panienka jest wysoką księżniczką, królową wielkiego państwa Mikonikomu z Etjopji.
— Niechaj się według jej woli stanie — rzekł Don Kichot. — Uczynię to, co uczynić jestem winien i do czego pobudza mnie sumienie, a takoż rycerskiej profesji sprawowanie. I, obracając się do panienki, rzekł:
— Niech Wasza Wysokość się podniesie, gdyż udzielam jej faworu, o który prosi.
— Proszę, aby Wasza Wspaniałość — odparła księżniczka — udał się, nie mieszkając tam, gdzie go powiodę i przyrzekł mi, że nie wstąpi w żadną przygodę, ani żadnego nie podejmie przedsięwzięcia, póki nie weźmie pomsty na tym zdrajcy-olbrzymie, który, przeciw wszelkim boskim i ludzkim prawom, królestwo moje sobie przywłaszczył.
— Rzekłem Wam już, że się godzę — odparł Don Kichot — a Wy, pani, możecie już wygnać z serca melankolję, która was uciska, i nadzieję swoją zemdloną nowemi siłami skrzepić. Przy pomocy Boga i tego mego ramienia wrócicie do swego królestwa i zasiądziecie na tronie a stolcu Waszego starożytnego i wielkiego państwa, ze szkodą i wstydem tych wiarołomców i łajdaków, którzy temu przeszkodzić się będą starali. Co rzekłszy, rękę do dzieła przykładam, gdyż, jak mówią, odwłoka często niebezpieczna bywa!
Uciśniona panienka koniecznie chciała rycerzowi ręce ucałować, lecz Don Kichot, który we wszystkiem był galantem i wielce dwornym kawalerem, wcale na to pozwolić nie chciał. Pomógł jej wstać, i uścisnąwszy ją z wielkim wylaniem i uprzejmością, rozkazał Sanczy, aby natychmiast podał mu zbroję i dojrzał, czy Rossynant dobrze ma dociśnięte popręgi.
Sanczo zdjął zbroję z drzewa, na którem wisiała, niby jakiś łup zdobyczny i, rzuciwszy okiem na brzuch rumaka, w jednem oka mgnieniu nałożył na pana cały rycerski rynsztunek. Don Kichot, widząc się tak uzbrojony, rzekł: — Ruszajmy stąd w imię Boga, aby dopomóc tej wielkiej damie.
Balwierz stał jeszcze na kolanach, wstrzymując się od śmiechu i mając na pieczy swoją brodę, gdyż jeśliby mu ona odpadła, pewnieby swych zamysłów do szczęśliwego nie przywiedli skutku. Widząc, że obietnica już dana została i że Don Kichot z wielką pilnością do wypełnienia jej się gotuje, podniósł się, wziął swoją panią za rękę i z pomocą Don Kichota na muła ją wsadził. Rycerz dosiadł zaraz swego Rossynanta, balwierz rozsiadł się na grzbiecie swego wierzchowca, Sanczo zasię pozostał na nogach. Z tej przyczyny przypomniała mu się znów strata jego siwca, aliści nie brał teraz tego do serca, gdyż zdało mu się, że jego pan jest już na tej drodze, co go prostym szermem do cesarskiego dowiedzie tronu. Ani chybi, ożeni się z tą księżniczką i przynajmniej królem Mikonikomu się stanie.
Jedną rzeczą się tylko turbował: królestwo to leży w ziemi Murzynów, dlatego też ludzie, których mu na wasali dadzą, wszyscy czarni będą. Mimo to znalazł zaraz w swej imaginacji dobry na to środek i rzekł do samego siebie: — Pocóż mam się tem trapić, że wasale moi czarni będą?
Nic innego uczynić mi nie będzie wypadało, jak naładować nimi okręty i sprowadzić ich do Hiszpanji, gdzie będę mógł ich sprzedać, biorąc zapłatę bitemi talarami. Za otrzymane pieniądze kupię sobie jakiś urząd lub tytuł i będę żył bez kłopotu, aż do końca dni moich. Tak się i stanie! Zaliż myślicie, że tu ze ślepcem, albo z jakimś ułomkiem sprawa? Mam ja ci głowę na karku nie od parady i będę umiał sprzedać dziesięć, co mówię, trzydzieści tysięcy lenników, tak jakby orzechy zgryzł. Na mą duszę dokażę tego, przefrymarczę ich wszystkich co do jednego, a choćby byli czarni, jak smoła, będę z nich umiał żółtych i białych zrobić. Chodźcie tu do mnie niebożątka, ha już ssę sobie palec!
Zagłębiwszy się w te przyjemne mrzonki, Sanczo szedł tak zamyślony, że już i o trudach pieszej podróży zapomniał. Proboszcz i Kardenio przypatrywali się temu wszystkiemu zza krzaków, rozmyślając, jakimby tu sposobem z tamtymi się połączyć. Pleban, człek w intencję bogaty, wnet stosowny wykoncypował fortel. Wyjął z futerału nożyce, ostrzygł Kardeniowi brodę, dał mu swój szary kaftan i płaszcz czarny, sam zasię pozostał tylko w pludrach i w kaftanie. Kardenio tak się zmienił i tak niepodobnym się stał do tego, jakim był pierwej, że samby się nie poznał, gdyby się był w zwierciadle przejrzał. Uczyniwszy to, ruszyli naprzód i chocia tamci znacznie się przez ten czas wysforowali, jednak udało im się pierwszym do głównego traktu dobrać, gdyż karcze i kamienie utrudniały drogę jezdnym i nie pozwalały im się naprzód poruszać tak prędko jak pieszym. Wynurzywszy się z gór, znaleźli się na równinie. Zaledwie Don Kichot ukazał się pospołu ze swymi towarzyszami, gdy pleban jął mu się pilnie przyglądać, ten pozór po sobie dając, że go rozpoznać się stara. Wpatrywał się w niego kęs czasu, a później ruszył mu na przeciw z otwartemi ramionami, wołając donośnym głosem: — Witaj zwierciadło rycerstwa błędnego, bądź pozdrowion ziomku mój drogi, Don Kichocie z Manczy, kwiecie i śmietanko szlachty, opiekunie i obrońco uciśnionych, esencjo rycerstwa błędnego! Mówiąc tak, ściskał Don Kichota za lewe kolano. Rycerz nasz, zdziwiony tem, co widzi i słyszy, począł mu się bacznie przypatrywać, wreszcie, poznawszy go, całkiem osłupiał, nie wiedząc jakim sposobem pleban tu się znaleźć mógł. Jął się gramolić z siodła, ale proboszcz z konia zsiąść mu nie pozwolił. Don Kichot rzekł:
— Ach, księże proboszczu, pozwólcie abym zsiadł z Rossynanta, gdyż nie godzi się, aby Wasza Wielebność stał tutaj, podczas gdy ja siedzę na rumaku.
— Nie dopuszczę do tego żadną miarą — odparł pleban. — Niech Wasza Dostojność zostanie na koniu, na którym siedząc, sławnych dokonał przewag i zabłysnął w tak hazardownych przygodach, jakie tylko w naszym wieku mogą być widziane. Ja, człek niegodny, aczkolwiek i ksiądz, zadowolę się jazdą na mule, jeśli który z tych Ichmościów, Waszej Dostojności towarzyszących, wsiąść mi na niego dozwoli. I tak zdawać mi się będzie, że siedzę na Pegazie, albo przynajmniej na sławnej świerzopie, której dosiadał znamienity Maur, Mozaraque. Jak wieść niesie, do dziś dnia leży on w zaczarowaniu w wielkiej pieczarze Zulema, znajdującej się niedaleko Kompluto.[170]
— Nie pomyślałem o tem pierwej, Wasza Wielebność — rzekł Don Kichot — ale tuszę, że Jejmość Księżniczka, przez wzgląd na mnie, rozkaże swemu koniuszemu, aby ustąpił siodła Waszej Rewerencji. Sam może siąść z tyłu, jeśli tylko bydlę ciężar dwóch jeźdźców wytrzyma.
— Mniemam, że dla muła fraszką się to okaże — odparła księżniczka — mój giermek zasię i rozkazu czekać nie będzie, aby swego muła ustąpił. Grzeczny to jest młodzian i pełen dwornych manjer tak, iż nie dopuści, aby osoba duchowna szła piechotą, skoro jechać może.
— W samej rzeczy! — rzekł balwierz i, zeskoczywszy na ziemię, ofiarował księdzu siodło. Pleban wsiadł, nie dając się prosić zbytnio. Nieszczęście chciało, że gdy balwierz chciał się z tyłu na grzbiecie muła usadowić, muł, który był z najmu (to wystarczy, aby wiedzieć, że zbyt zacnym być nie musiał), podniósł do góry zadnie nogi i tak dwa razy pięknie zadem w powietrze rzucił, że gdyby kopyta trafiły balwierza w brzuch albo w głowę, ów przekląłby napewno całą wyprawę, która na poszukiwanie Don Kichota przedsięwzięta została. Tem niemniej balwierz wielkiego wstrząsu doznał i padł jak długi na ziemię, zapominając całkiem o swej brodzie, która mu w tym czasie odpadła. Gdy spostrzegł, że mu się oderwała, nie znalazł innego sposobu, żeby się nie wydać, tylko obie ręce przyłożył do gęby i żalił się w głos, że ma szczęki pogruchotane. — Zaprawdę — zawołał Don Kichot, widząc spory pęk kłaków z tej brody, odpadłej bez krwi najmniejszego rozlania i leżącej zdala od giermka — a to co znów za wielkie dziwo? Rzecby można, że oddzielono mu brodę od podbródka, jednem pociągnięciem brzytwy. Pleban widząc, iż jego zmyślne wybiegi bliskie są odkrycia, puścił się co tchu, aby podnieść brodę; później zbliżył się do rozciągniętego na ziemi mistrza Mikołaja, który nie przestawał żalić się i wrzeszczeć, wziął go za głowę, przytulił do swoich piersi i jął mruczyć nad nim jakieś słowa, które, według niego, miały mieć moc zażegnania czy też czarodziejstwa, stosowanego na przywrócenie brody. Przylepiwszy mu ją z powrotem do twarzy, odstąpił na stronę, a balwierz przedstawił się oczom przytomnym tak samo zdrów i brodaty, jakim był przedtem. Don Kichot zdumiał się niepomiernie i poprosił plebana, aby z łaski swojej nauczył go tego czarodziejstwa, gdyż nie wątpił, że cnota zaklęcia dalej się rozciąga, niż do bród przyprawiania. Niepodobna przecież, aby w miejscu, gdzie broda oderwana została, ciało nie miało być urażone i poranione.
Ponieważ wszystko się zagoiło, więc znak to niechybny, że zaklęcie owo zdatne jest nietylko do bród przywracania.
— W samej rzeczy jest tak — odparł pleban i przyrzekł, że przy pierwszej okazji czarodziejstwa tego go nauczy.
Ułożyli, aby ksiądz wsiadł na muła i aby, co czas pewien, wszyscy trzej się zmieniali, dosiadając z kolei bydlęcia, dopóki nie przybędą do pobliskiej karczmy, która o dwie mile stamtąd się znajdowała.
Gdy wszyscy troje, to jest Don Kichot, pleban i księżniczka siedzieli już na siodłach (balwierz, Kardenio i Sanczo Pansa mieli iść piechotą) Rycerz Posępnego Oblicza rzekł do Doroty tym kształtem:
— Niech Wasza Wysokość raczy nas teraz prowadzić, gdzie jej się podoba.
Nim księżniczka odpowiedzieć zdołała, licencjat spytał:
— Do którego to królestwa jechać teraz macie wolę, księżniczko? Tuszę, iż do Mikonikomu chyba? Albo tak jest, albo też ja mało się znam na królestwach.
Dorota, wiedząc dobrze w czem rzecz, zrozumiała, że przytaknąć trzeba, rzekła tedy:
— Tak, księże proboszczu, tam właśnie dążyć zamierzam.
— Jeśli tak jest — rzecze pleban — trzeba będzie przejechać przez naszą wieś. Stamtąd Wasza Wysokość obierze drogę na Kartagenę, gdzie wsiądzie na okręt. Jeśli wiatry płużyć będą, a morze nawałności nie wywrze, po dziewięciu latach podróży staniecie nad brzegami wielkiego jeziora Meona, to jest rzec chciałem, Meotides, które odległe jest o sto dni drogi od królestwa Waszej Wysokości.
— Wasza Miłość jest w błędzie — odparła księżniczka. — Jeszcze dwa roki nie minęły, jakem stamtąd wyjechała, a chociaż wiatry w czasie mojej podróży zbyt pomyślne nie były, mimo wszystkich przeciwności, dotarłam tutaj, gdzie doznałam szczęścia, którego tak bardzo pragnęłam: ujrzałam pana Don Kichota z Manczy. Zaledwie nogę na hiszpańskim postawiłam lądzie, zaraz wieści o nim do mych uszu doszły. Zagrzało mnie to do szukania go, abym się mogła jego opiece poruczyć i słuszną mą sprawę dzielności jego niezwyciężonego ramienia powierzyć.
— Ach, księżniczko — zawołał Don Kichot — połóżcie już kres tym hołdom. Nienawistny jestem wszelkim pochlebstwom, a chocia to, co Wasza Dostojność mówi, do pustych chwalb nie należy, wszakoż uszy moje do słuchania podobnych słów nie nawykły. W tem mogę upewnić jeno Waszą Wysokość, że owo męstwo (a nie będę tu wchodził w moje walory i roztrząsał, ile dzielności we mnie żywię) oddam na usługi Wasze i że ostatnią kroplę krwi wytoczę. Ale nie widzi mi się rzecz potrzebna teraz to rozbierać, odkładając przeto wszystko do stosownej pory, niech mi się godzi zapytać księdza plebana, co go przywiodło w te strony? Zdumiałem się, widząc go tu samego, bez orszaku sług, a przytem w szatkach wiatrem podszytych.
Jeszcze pleban przemowy swojej nie skończył, gdy Sanczo rzekł: — A wiecie, Panie licencjacie, kto tej pięknej sztuki dokazał? Mój pan! Napróżno odwodziłem go od tego zamysłu szalonego i przestrzegałem, że to ciężki grzech ich uwalniać, ponieważ, jako łotrowie i niecni zbójcy, stosowną karę ponieść winni.
— O głupia pało — zawołał Don Kichot — zaliż rycerzy błędnych jest rzeczą poznawać i sprawdzać, czy uciśnieni i w kajdany zakuci nieszczęśnicy, których się spotyka na głównych traktach, ucisk znoszą za swoje występki, czy też cnoty? Obowiązkiem naszym jest pomagać im, jako pomocy potrzebującym, dając baczenie jeno na ich cierpienia, nie zaś na łotrostwa. Natknąłem się na gromadę ludzi, nawleczonych na łańcuch, jak paciorki różańca, i uczyniłem dla nich to, czego ode mnie zakon rycerski wymagał; niech sobie zresztą każdy myśli, co chce. Jeżeli jednak ktoś, prócz dostojnego Pana licencjata, którego osobę poważam, oznajmi, że był to uczynek niepoczciwy, powiem mu, że nie zna się wcale na materji rycerstwa błędnego i że łże, jak bękart i głupek. Dowiodę mu tego moim mieczem, potykając się z nim, gdzie tylko będzie chciał.
Rzekłszy to, utwierdził się na siodle, stopy wparł w strzemiona i zapuścił przyłbicę (miedniczka balwierska, którą mienił hełmem Mambrina, wisiała u tylnego łęku siodła, czekając na naprawę, gdyż galernicy ciężko ją byli uszkodzili).
Dorota, skromna i bardzo z przyrodzenia swego bystra, poznawszy już szaleństwo Don Kichota, z którego wszyscy, krom Sanczo Pansy, sobie dworowali, nie chciała w tyle pozostać, widząc zaś rycerza gniewem zapalonego, rzekła: — Pomnij Mości Panie rycerzu na daną mi obietnicę. Nie lza ci wszak wdawać się w żadną inną przygodę, choćby nie wiem i jak nagląca była. Uspokój się, Wasza Miłość, gdyż jeśliby Pan licencjat wiedział, że galernicy uwolnieni zostali dzięki twemu niezwyciężonemu ramieniu, toby trzy razy sobie usta zasznurował i trzy razy w język się ugryzł, nimby powiedział choćby jedno słowo, któreby się Wam nie podobać mogło.
— Przysięgam — odparł pleban — wolejbym sobie był wąsy wyrwał!
— Zamilczę, Wasza Dostojność — rzekł Don Kichot — powściągnę ten gniew słuszny, co już mi się w duszy burzyć zaczynał, i stanę się spokojny i hamowny, aż do czasu, gdy nie uczynię zadość temu, com Wam, pani, przyobiecał. Acz, wzamian za prawe intencje moje, proszę, abyście mi powiedzieć raczyli, jaka jest Waszego strapienia przyczyna i ilu jest tych ludzi, na których mam wywrzeć słuszną, sprawiedliwą i przyrzeczoną Wam zemstę.
— Uczynię to chętnie — odparła Dorota, — ale obawiam się naprzykrzać Wam, opowiadaniem smutków mych i nieszczęść.
— Nie przysporzy mi to nudy, zaręczam, księżniczko — rzekł Don Kichot.
— Skoro tak, tedy słuchajcie!
Zaledwie te słowa wyrzekła, gdy Kardenio i balwierz uszykowali się przy jej boku, pragnąc usłyszeć, jaką to bajkę sprytna Dorota wymyśli. Sanczo, który, podobnie jak jego pan, w grubym co do Doroty tkwił błędzie, także się przybliżył. Dorota poprawiwszy się na siodle, odkaszlnąwszy i kilka wdzięcznych uczyniwszy ruchów, z wielką prostotą, na ten kształt mówić zaczęła:
— Naprzód wiedzieć Waszym Miłościom potrzeba, że nazywam się... Tutaj zastanowiła się chwilę, gdyż zapomniała nazwiska, nadanego jej przez plebana. Proboszcz zaraz w sukurs jej pośpieszył, widząc owo potknięcie.
— Nie dziwota, księżniczko, że Wasza Dostojność miesza się i wikła w opowiadaniu nieszczęść swoich. Wielkie nieszczęścia to do siebie mają, że ludzie, dotknięci niemi, tracą pamięć tak, iż nawet imienia swego przypomnieć sobie nie są zdolni, jako to się i Wam w tej godzinie przydarzyło. Przepomnieliście, pani, że się zwiecie księżniczką Mikonikomą, prawą dziedziczką wielkiego królestwa Mikonikomu. Po owem prostem przywołaniu, będziecie mogli już teraz łatwo w zasmuconej swojej pamięci obudzić wszystko to, o czem opowiedzieć nam chcecie!
— Słuszność jest w słowach Waszych, Panie licencjacie — odparła panienka — i odtąd, jak tuszę, nic mi już przypominać nie będzie trzeba, gdyż prostym szermem do końca tej prawdziwej historji zmierzę. A owóż i ona! Rodzic mój, król, zwany Tinacrio Mądry, w czarnoksięskich naukach wielce był zawołany. Przez swoją umiejętność przewidział, że matka moja, Jaramilla, przed nim zejdzie z tego świata, on zasię wkrótce potem wiek swój zakończy, tak, iż ja sierotą zostanę. Toby go jeszcze nie tak zasmucało, ale, jak mówił, najwięcej trapi go pewność niezawodna, iż olbrzym srogi, pan wielkiej wyspy, z królestwem naszem graniczącej, Pandafilandem o Ponurem Wejrzeniu zwany (patrzy zawsze krzywo, jakby był zezowaty, chociaż ma oczy we właściwem miejscu osadzone; czyni to tylko z przyrodzonej złości, aby zastraszyć tych, co na niego spoglądają) państwo nasze złupi. Mówię więc, iż mój rodzic przewidział, że ów wielkolud, dowiedziawszy się, że sierotą ostałam, z wielką potęgą na królestwo moje napadnie i całkiem mnie z niego wyzuje, tak, iż najmniejszej wioski mieć nie będę, gdziebym się schronić była w stanie. Będę mogła jednakoż nieszczęścia i zatraty uniknąć, jeśli się zgodzę, rękę swoją mu oddać. Wszelako ojciec mój przewidział, że nie przystanę na zawarcie tak nierównego związku; miał rację szczerą, gdyż ani mi to na myśl nie przyszło, abym w stadło wstąpiła z tym wielkoludem albo i li z jakimś innym.
Rodzic mój radził mi także, abym, widząc, że po jego śmierci Pandofilando królestwo moje najeżdżać zaczyna, o płonej nie myślała obronie, jako że byłoby to tylko moją zgubą nieomylną, ale bym — jeśli tylko chcę śmierci uniknąć, zaś poczciwych i wiernych hołdowników moich od zagłady ocalić (nijakiego na to nie masz sposobu, by dać odpór szatańskiej sile owego olbrzyma!) — czasu po próżnicy nie tracąc, w towarzystwie kilku mych sług do Hiszpanji wyruszyła, gdzie wszystkie moje utrapienia koniec swój mieć będą. Napotkam tam rycerza błędnego, którego sława po całym królestwie się rozszerzy. Rycerz ten, jeśli dobrze pamiętam, miał się zwać Don Sikut, czy też Don Kikut.
— Rodzic Wasz, księżniczko, — rzekł Sanczo Pansa — musiał powiedzieć Don Kichot, albo też innego imienia użyć, zowiąc Waszego obrońcę Rycerzem Posępnego Oblicza.
— Tak, tak, w samej rzeczy — odparła Dorota. — Ojciec mój przydał także, że rycerz ten miał być wysokiej postury, chudy na twarzy, zaś pod prawą łopatką, czy o źdźbło dalej, mieć szare znamię, obrosłe włosem, podobnym do szczeciny.[171]
Don Kichot, usłyszawszy to, rzekł do swego giermka:
— Pójdź tutaj, synu mój, Sanczo, i pomóż mi się rozdziać, gdyż upewnić się pragnę, czy ja to jestem tym rycerzem, o którym prorokował ów mądry monarcha.
— Pocóż chcecie, Mości Panie, z szatek się obnażać? — spytała Dorota.
— Aby zobaczyć, czy mam ową na ciele plamę — odparł Don Kichot.
— Niema potrzeby się rozbierać — rzekł Sanczo — gdyż wiem, że Wasza Miłość ma na samym krzyżu podobny znak, co jest dowodem wielkiej siły przyrodzonej.
— A owóż i wystarczy to nam — rzekła Dorota. — Przyjaciele nie zwykli są zważać na podobne błahostki. Cała rzecz w tem, że owo znamię jest istotnie, a już czy znajdują się pod lewą, czy pod prawą łopatką, ni kąska nie stoimy o to! Niech i gdzie chce będzie, wszakże to jedno ciało! Ani chybi, rodzic mój wszystko dobrze przewidział, ja zaś odgadłam, że winnam się polecić opiece pana Don Kichota, który jest tym rycerzem, o którym mój ojciec powiadał. Cechy i znamiona jego oblicza zgadzają się z rysopisem tego kawalera, który wielką sławę zyskał nie tylko w Hiszpanji, ale i w Manczy całej. Zaledwiem w Ossunia wylądowała, usłyszałam o tylu jego czynach przeważnych, iż zaraz serce mi podszepnęło, że to ów bohater, którego szukam.
— Jakże Wasza Dostojność mogła wysiąść z okrętu w Ossunie — zapytał Don Kichot — skoro Ossunia nie jest portem morskim?
Zanim Dorota odparła, pleban rzekł: — Jej Wysokość księżniczka chciała powiedzieć, że dożeglowała do Malagi i tam na ląd wysiadła, ale że pierwszem miejscem, w którem jej doszły o Don Kichocie wieści, była w Ossunia.
— To samo rzec właśnie chciałam — dodała Dorota.
— I być tu żadnych wątpliwości nie może — rzekł pleban. — Niech Wasza Dostojność, z łaski swojej, dalej rzecz swoją prowadzi.
— Nie bardzo jest już i o czem mówić — odparła Dorota — skoro na końcu los tak przychylny mi się okazał, że pana Don Kichota znalazłam. Poczytuję się już być panią i władczynią całego królestwa mego, jako że ów rycerz znamienity, przez uprzejmość i wspaniałomyślność sobie przyrodzoną, przyrzekł mi łaskawie, że pójdzie za mną wszędzie, gdzie go powiodę; powiodę go tedy na spotkanie z Pandofilandem o Krzywem Spojrzeniu, aby go uśmiercił i złupione dobra mi powrócił, gdyż owładnięcie niemi czystem było bezprawiem. Wszystko się spełni, ani na jotę proroctwu mego ojca nie chybiając. Ojciec mój, Trinacrio Mądry, zostawił także po sobie pisma greckie i chaldejskie, których odczytać nie mogę. Wiem wszelako, że jest w nich mowa o tem, iż, jeśli ów rycerz z przepowiedni, odciąwszy plugawy łeb wielkoludowi, zażąda mnie w zamężcie, mam bez żadnej odwłoki i certacji, jego prawowitą zostać małżonką i wraz z władzą nad moją osobą i władzę nad państwem mojem mu oddać.
— Cóż, przyjacielu Sanczo, jak ci się to zdaje? — zawołał Don Kichot. — Czy widzisz, co się dzieje?
Zaliż nie mówiłem ci o tem? Nie mamyż już królestwa do rządzenia i królewny, z którą ożenić się możemy?
— Ha, na mą duszę, pewnie, że tak! — wykrzyknął Sanczo. — Kurewskim synkiem będzie ten, co rozpłatawszy gardziel panu Pandofilando, nie ożeni się co tchu z Jejmość Księżniczką. Do bisa! zali nie dosyć śliczną się Wam wydaje? Chciałbym, aby pchły w mem łożu równie urodziwe były. Rzekłszy to, podskoczył wdzięcznie dwa razy, na znak wielkiego ukontentowania i zaraz pobiegł, aby cugli mułowi Doroty zawściągnąć. Rzucił się przed nią na kolana, prosząc, aby mu rękę do pocałowania podała, na znak, że godzi się być jego panią i królową. Któż z przytomnych nie parsknąłby śmiechem, widząc szaleństwo pana i głupotę sługi? Dorota pozwoliła Sanczy ucałować swoje dłonie i przyrzekła mu, że skoro tylko nieba przychylne utracone królestwo powrócić jej dozwolą, uczyni go w niem jedną ze znaczniejszych person. Sanczo dank jej złożył takiemi słowy, że wszyscy znów odnowa śmiać się zaczęli.
— Oto, moi panowie — ciągnęła dalej Dorota — cała moja historja. Pozostaje mi jeno dodać, że ze wszystkich sług, którzy wraz ze mną z królestwa wyszli i w drodze mi towarzyszyli, ostał mi jeno ten brodaty giermek. Niebożęta potonęli podczas nawałnicy, która się zerwała, gdyśmy się już do portu zbliżali. Jeno nam dwojgu z życiem ujść się udało; na dwóch deskach cudem prawie przybiliśmy do lądu; po prawdzie wszystko jest cudem tajemniczym w przypadkach życia mego, jakeście to już snadnie sami wymiarkować mogli.
Jeśli się nazbyt w czem szerzyłam, albo należnej nie zachowałam ścisłości, złóżcie to na karb tego, o czem pan licencjat mówił na początku mego opowiadania, a owóż, że niezwyczajne i ciągłe trudy ludziom, którzy je znoszą, pamięć odbierają.
— Gdybym nie wiedzieć jakie trudy miał znosić w Waszej służbie, wysoka i znamienita damo — rzekł Don Kichot — pamięci mi one nie odejmą. Jeszcze raz potwierdzam ów wspór, który Wam przyrzekłem, i przysięgam, że pójdę za Wami na kraniec świata, aż się spotkam ze srogim nieprzyjacielem Waszym. Tuszę, że z pomocą Boga i dzielnego ramienia mego utnę mu łeb wyniosły ostrzem tej... (nie chcę powiedzieć, zacnej) szpady, ponieważ mój miecz straciłem dzięki Ginesowi de Passamonte.[172]
Ostatnie słowa wymamrotał przez zęby, potem zaś ciągnął dalej:
— Gdy go już żywota pozbawię, a Was, księżniczko, na państwie z powrotem osadzę, abyście niem w spokoju rządzili — będziecie mogli czynić ze swą osobą to, co się Wam podobać będzie. Dopóki głowa moja jest zajęta, wola spętana, zaś rozum stracony dla tej... (nic już więcej powiedzieć mi nie lza) nie podobna, aby mi przez myśl przeszło, że się mam ożenić, choćby z samym nawet feniksem.
Ostatnie słowa, które powiedział Don Kichot o niemożności ożenienia się, tak nie w smak Sanczy poszły, że giermek, podnosząc głos, rzekł z wielkim gniewem:
— Ha, na mą duszę, panie Don Kichocie, chyba zajączki w głowie macie? Jakże możecie się jeszcze wahać, czy wstąpić w stadło z tak znamienitą księżniczką, jak ta oto? Zaliż mniemacie, że fortuna często Wam podobne do tej zsyłać będzie okazje? A może pani Dulcynea ma być piękniejsza? Nie, nie, ani przez pół nie jest tak urodziwa; do pięt jej nie dorasta. Jakże, nieszczęśnik, dochrapię się tego grabiostwa, skoro Wasza Miłość wciąż szukać będzie. Żeńcie się, żeńcie się co tchu, pośpieszajcie do wszystkich bisów i łapcie to królestwo, które samo w ręce lezie, a gdy już królem będziecie, uczyńcie mnie markizem, albo gubernatorem; o resztę nie dbam, niech jej tam kat świeci!
Don Kichot, nie mogąc ścierpieć bluźnierstw, które Sanczo przeciwko jego damie, pani Dulcynei, miotał, podniósł lancę i, ni słowa nie rzekłszy, grzmotnął nią dwa razy giermka tak, że go na ziemi rozciągnął. Gdyby Dorota nie krzyknęła, aby go poniechał, niechybnie biedny Sanczo życieby postradał.
Zali mniemasz — rzekł po chwili Don Kichot — podły gburze, że będę zawsze znosił cierpliwie twoje grubijaństwa, że wolno ci bezkarnie grzeszyć i że moją rzeczą jest ci przebaczać? Wybij sobie to ze łba, zdrajco przeklęty, tak, przeklęty, skoro otwarłeś pysk jadowity przeciwko nieporównanej Dulcynei. Zali nie wiesz szelmo, łotrze i hultaju, że gdyby nie męstwo, którego ona ramieniu memu użycza, nawet pchły zabićbym nie mógł? Powiedz, języku jaszczurczy, kto zdobył to królestwo, kto łeb plugawemu olbrzymowi odciął, a ciebie markizem uczynił (ja już mam te rzeczy za dokonane), jak nie pani Dulcynea, która ramię moje za narzędzie do spełnienia znakomitych dzieł wybrała. Walczy ona ze mną i we mnie zwycięża; przez nią oddycham i żyję, z niej żywot mój i jestestwo moje biorę. Ty, bękarcie, urodzony z wszetecznicy, jakże niewdzięczny się okazałeś! Podniesiono cię z prochu i gnoju i dostojnym uczyniono panem, ty zaś za te dobrodziejstwa płacisz szkalowaniem tych, którzy uczynili cię tym, kim jesteś.
Sanczo nie był tak ogłuszony i pobity, aby nie miał słyszeć słów swego pana. Podniósłszy się z ziemi i ukrywszy się za muła Doroty, rzekł do Don Kichota:
— Powiedzcie mi, panie, czyście naprawdę postanowili nie żenić się z tą znamienitą księżniczką? W tym wypadku królestwo przecie do Was należyć nie będzie, a skoro go nie będziecie posiadali, jakżesz mi nagrody udzielicie? Na to się żalę i tem się turbuję; pojmijcie za małżonkę tę wysoką damę, która jakby nam z nieba spadła, a później będziecie mogli powrócić wszak do Pani Dulcynei. Trafiali się na świecie królowie, co krom małżonek prawych i miłośnice mieli. Jeżeli chodzi o piękność, nic nie będę mówił o tem; trzeba przyznać, że obie zarówno piękne się wydają, aczkolwiek pani Dulcynei jeszcze na oczy nie widziałem.
— Jakto, nie widziałeś jej, zdrajco wiarołomny — krzyknął Don Kichot — przecież odpowiedź mi od niej przywozisz?
— Chciałem rzec, żem ją niedosyć oglądał — rzekł Sanczo — abym mógł w szczególności urodę jej i wdzięki zważyć; w ogólności jednak za piękną ją uznałem.
— Teraz ci przebaczam — rzekł Don Kichot — przebacz mi także tę przykrość, którą ci sprawiłem. Pierwsze popędliwości nie są w naszej mocy.
— Wiem o tem dobrze — odparł Sanczo — pierwszym moim zapędem jest zawsze chęć gadania. Nie mogę się pohamować, gdy mnie język świerzbi, muszę choćby raz na dzień powiedzieć, co mi do głowy wiecie. — Z tem wszystkiem, Sanczo — rzekł Don Kichot — miej się na baczności. Dopóty dzban wodę nosi... już ci i więcej nie powiem!
— Niech i tak będzie, panie — odparł Sanczo — Bóg, który jest w niebie, widzi wszelką nieprawość. Rozgłosi on, kto z nas gorzej sobie poczyna, czy ja, mówiąc źle, czy też Wasza Miłość, źle czyniąc.
— Dość tego — rzekła Dorota — pójdź, Sanczo, pocałuj w rękę twego pana i przeproś go, a na przyszłość bądź bardziej powściągliwy w pochwałach i naganach. Nadewszystko nigdy źle nie mów o tej damie z Toboso; lubo jej nie znam, przecieżem radaby była jej się przysłużyć. Miej ufność w Bogu, a Bóg obdarzy cię już państwem, w którem żyć będziesz, jak prawdziwy książę.
Sanczo ze spuszczoną głową podszedł do swego pana i poprosił go o podanie mu ręki do ucałowania. Don Kichot przychylił się do jego prośby i uroczyście dłoń mu podał. Gdy Sanczo złożył pocałunek, pobłogosławił go i rozkazał, aby się wraz z nim naprzód nieco wysforował, gdyż chciał się go o coś zapytać i pomówić z nim o rzeczach bardzo doniosłych.
— Odkąd przybyłeś z powrotem — rzekł Don Kichot — nie miałem sposobu i czasu zapytać się ciebie o wiele szczegółów, należnych do twego poselstwa, jako też o odpowiedź, którą przynosisz. Teraz, kiedy fortuna stosowną porę nam zdarza, nie odmawiaj mi szczęśliwości, jakiej mi udzielić możesz przez te dobre nowiny.
— Pytajcie, WPanie, o co chcecie — odparł Sanczo — wszystko, czemu dobry początek dałem, do dobrego też przywiodę końca. Zaklinam Was jeno, abyście na przyszłość nie byli tak mściwi.
— Co chcesz przez to rzec, Sanczo? — zapytał Don Kichot.
— Myślę — odparł Sanczo — że ta młocka, którą odebrałem wczorajszego wieczoru, była raczej z przyczyny kłótni, która między nami powstała za wdaniem się czarta, niźli z powodu tego, co rzekłem przeciwko pani mojej Dulcynei. Kocham ją i czczę jak relikwię świętą (chocia po prawdzie świętych relikwij w niej nie ma) przez to, że do Waszej Miłości należy.
— Jeżeli chcesz swego dobra, Sanczo — rzekł Don Kichot — nie wracaj już do tych dyskursów.
Już raz ci przebaczyłem, ale pamiętaj, że za nowy występek nowa grozi kara!
Gdy tak rozmawiali, ujrzeli na drodze, którą jechali, człeka, siedzącego na ośle. Za jego zbliżeniem uznali, że miał pozór cygana. Aliści Sanczo Pansa, który na widok każdego osła umierał całą duszą, zaledwie tego człeka obaczył, poznał, że to Gines de Passamonte. Rozpoznawszy cygana, doszedł po nici do kłębka, czyli do osła swego. W samej rzeczy osioł, na którym jechał Gines, był siwcem Sanczy. Passamonte, chcąc nie być poznany i osła bezpiecznie sprzedać, przebrał się za cygana, bowiem umiał mówić językiem cyganów, jak i innemi jeszcze językami z wielką biegłością.
Sanczo krzyknął:
— O, łotrzyku Ginesillo! Ostaw mi mój skarb, oddaj mi życie moje, nie pozbawiaj mnie mojej pociechy! Puść mego osła, puść rozkosz moich oczu! Umykaj stąd, łajdaku, i ostaw to, co nie jest twoje!
Nie trzeba było tylu słów i przekleństw, gdyż Gines zaraz z siodła zeskoczył i rzucił się do ucieczki tak chyżo, że wkrótce znikł im z oczu.
Sanczo zbliżył się do swego osła, objął go za szyję i rzekł:
— Otom cię odnalazł, moje szczęście, mój siwcu i najdroższy przyjacielu!
Mówiąc to, całował go i ściskał, jakby to był człowiek. Osioł stał spokojnie, pozwalał się całować i pieścić, nie odpowiadając ni słowa. Wszyscy się zbliżyli, winszując Sanczy odnalezienia osła. Don Kichot rzekł do giermka, że rozkaz wydania trzech osłów cofniony nie będzie. Sanczo złożył dank swemu panu. Gdy giermek i rycerz z sobą rozmawiali, pleban rzekł do Doroty, że z wielką udatnością składała swoją opowieść, wielce podobną do opowieści, w księgach rycerskich zawartych. Dorota odparła, że nieraz zabawiała się czytaniem ich. Nie wiedząc jednak, gdzie się znajdują prowincje i porty morskie, rzekła trafunkiem, że wysiadła na ląd w Ossunia.
— Pojąłem to odrazu — odparł pleban — i zaraz powiedziałem to, com powiedział, aby złu zaradzić. Zali to jednak nie dziwna, że ten nieszczęśliwy szlachcic wierzy łatwie we wszystkie banialuki i duby smalone jeno dlatego, że są ulane w formie na kształt głupstw, zawartych w jego drogich księgach?
— Zapewne — rzekł Kardenio — jest to tak niesłychane dziwactwo, że nie wiem, czyby się znalazł umysł dość bystry na to, aby podobne dla śmiechu i krotochwili wynaleść.
— Szlachcic nasz — rzecze pleban — plecie trzy po trzy tylko wówczas, gdy rzecz idzie o rycerstwie błędnem, natomiast o wszystkiem innem rozprawia rozumnie, pokazując, że ma umysł bystry i niepopsowany wcale. Póki się nie dotknie rycerstwa błędnego, trudno suponować, że nie jest człowiekiem rozumnym. Gdy na ten kształt gwarzyli, Don Kichot mówił do giermka:
— Teraz, miły mój Sanczo, odsuńmy zasłonę ze spraw naszych. Rzeknij mi, nie bacząc na żadne rankory a gniewy, gdzie, jak i kiedy ujrzałeś Dulcyneę? Co czyniła? Co ci odpowiedziała? Coś ty jej powiedział? Jaki był wyraz jej oblicza, gdy mój list czytała? Kto ci ów list przepisał? Mówiąc pokrótce, powiedz mi wszystko, co się do tej sprawy ściąga i godne jest uznania, bez twoich wszelako przydatków, bez kłamstw, któremibyś chciał mi sprawić przyjemność i niczego nie odejmując, aby mnie jej pozbawić.
— Prawdę rzekłszy, WPanie — odparł Sanczo — listu nikt mi nie przepisał, gdyż nie wiozłem z sobą żadnego listu.
— Jest tak, jak mówisz — rzekł Don Kichot — gdyż książkę pamiętną, w której list ten napisałem, znalazłem, gdy dwa dni od twego odjazdu upłynęły.
Wielkiego mi to przyczyniło strapienia, bowiem nie wiedziałem, co uczynisz, uznawszy, że go nie masz i, czy, spostrzegłszy jego brak, nie zawrócisz z drogi!
— Uczyniłbym tak, ani chybi — odparł Sanczo — gdybym sobie tego listu wówczas, gdy mi go WPan czytał, dobrze w pamięć nie wraził. Powtórzyłem go pewnemu zakrystjanowi, który wszystko, co w mej pamięci tkwiło, spisał tak udatnie, wiernie a wybornie, że, jak sam powiadał, w całem swem życiu nie widział nigdy, ani nie czytał równie wdzięcznego listu.
— Zali masz go jeszcze w pamięci, Sanczo? — zapytał Don Kichot.
— Wszystko dobrze dotąd, ale ciągnij dalej, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Co robiła królowa piękności, gdyś przyjechał? Zapewneś ją zastał nawłóczającą perły, albo haftującą złotym szychem jakiś dar dla swego kawalera-niewolnika.
— Nie — odparł Sanczo — zaszedłem ją, gdy na podwórku swego domu przesiewała przez przetak dwa korce żyta.
— Zważ — rzecze Don Kichot — że ziarna zboża, jej rękami dotknięte, ziarnami pereł się stawały. Jeśliś dał baczność, to powiedz, zali to było ziarno czyste i od plew odwiane, czyli też zboże z pszenicą zmieszane?
— Dosyć było ziarn różnych w tem życie, które trzebiła — odparł Sanczo.
— Upewniam cię — rzekł Don Kichot — że żyto, jej rączkami przesiane, najbielszy i najsmakowitszy chleb wyda. Ale pójdźmy dalej! Gdyś jej oddał mój list, zaliż go nie ucałowała i do serca nie przytuliła? Nie uczyniłaż nic, coby było takiego listu godne, słowem, co uczyniła?
— Gdym jej list oddawał, uwijała się właśnie przy przesiewaniu żyta, którego parę garncy jeszcze w przetaku miała. Rzekła mi tedy: „Połóżcie, mój poczciwcze, list ten na worze, przeczytam go wtedy, gdy przesieję wszystko, co tutaj widzicie“.
— O, jakże mądrze poczęła sobie — rzekł Don Kichot. — Uczyniła to dlatego, aby przeczytać go na osobności i ucieszyć się nim dowoli. Ale prowadź, Sanczo, dalej rzecz swoją! Gdy była tak zajęta, o czem rozmawiała z tobą? Czy się o mnie pytała? Coś jej odpowiedział? Opowiadaj, opowiadaj wszystko tak, aby nic milczeniem pokryte nie było.
— Nie pytała o Waszą Miłość wcale — rzekł Sanczo — aliści ja jej powiedziałem, w jakim stanie Was zostawiłem, pokutującego dla niej, gołego od pasa do szyi, znajdującego się wśród tych gór, niby jakiś dziki mąż, śpiącego na twardej ziemi, nie jedzącego chleba na obrusie, nie czeszącego swojej brody, płaczącego i swój los złorzeczącego.
— Źleś uczynił, mówiąc, że swój los przeklinałem — rzekł Don Kichot. — Przeciwnie, wysławiałem go, jak i przez resztę dni mego życia błogosławić go będę, gdyż uczynił mnie godnym miłowania tej wysokiej damy, którą jest Dulcynea z Toboso.
— Jest tak wysoka — odparł Sanczo, — że o dwie piędzi nade mną góruje.
— Jakto, Sanczo? — zapytał Don Kichot — zaliżeś się z nią mierzył?
— Zmierzyłem się tą modłą — odparł Sanczo — że zbliżywszy się, aby pomóc jej włożyć wór ziarna na osła, tak do niej przymknąłem, iżem jawnie spostrzegł, że o głowę wyższa jest ode mnie.
— Zaliż nie prawda — rzekł Don Kichot — że wzrost ten okazały przyozdobiony jest tysiącem zalet duszy? Nie będziesz mi tego przeczył, że gdyś do niej przymknął, musiałeś poczuć jakiś zapach niebiański, aromat świeży, przedziwne pachnienie, które sam nie wiem jak nazwać, ot, jakbyś wszedł do kramu, pełnego przewybornych wonności.[173]
— Mogę rzec tylko — odparł Sanczo — że poczułem jakiś fetor, mężczyński raczej, niż białogłowski, z tej, jak myślę, przyczyny, że będąc rozgrzana robotą, spociła się okrutnie.
— To być nie może — odparł Don Kichot — chyba miałeś katar, albo od ciebie cuchnęło. Wiem przecie dobrze, jak pachnie ta róża wśród kolców, ta lelija polna, ten roztopiony bursztyn.
— I to się zdarzyć mogło — rzekł Sanczo — gdyż nieraz dobywa się ze mnie zaduch, który, jak mi się zdało, wówczas z pani Dulcynei wybuchał. Nie trza się temu dziwować; jeden djabeł podobny do drugiego!
— Dobrze! — odparł Don Kichot. — Oto wychędożyła już zboże i do młyna je odesłała. Cóż uczyniła jednak, list mój przeczytawszy?
— Listu — rzekł Sanczo — wcale nie przeczytała, gdyż, jak rzekła, czytać, ani pisać nie umie. Owszem, podarła go na drobne kawałeczki, aby w czyjeś ręce nie wpadł, przez co jej sekrety jawne na wsi staćby się mogły. Przestała dosyć na tem, com jej ustnie o miłości WPana dla niej i o pokucie niezwyczajnej, z jej powodu odprawianej, powiedział. Nakoniec, rozkazała mi rzec Waszej Miłości, że ręce pana całuje i że większem życzeniem pała, aby Was oglądać, niż aby listy od Was odbierać. Błaga Was przeto i rozkazuje Wam, abyście natychmiast, gdy to nakazanie odbierzecie, porzucili te gęstwiny, zaprzestali szaleństw czynienia i, nie mieszkając, wyprawili się w drogę do Toboso, chyba, że rzecz jakaś wielkiej wagi wspak temuby stanąć miała; tak wielkie jest jej pragnienie oglądania Waszej Miłości.
Mało się nie rozpukła ze śmiechu, gdym jej powiedział, żeście się przezwali Rycerzem Posępnego Oblicza. Spytałem się jej, jeżeli Biskajczyk, niedawno posłany, stawił się przed nią? Odparła mi, że był i że to człek wcale zacny. Wspomniałem także o galernikach; aliści rzekła, że żadnego dotychczas nie widziała.
— Wszystko dobrze dotąd — rzekł Don Kichot — ale rzeknij mi, jaki to pierścień dała ci przy pożegnaniu za dobre nowiny, coś jej przywiózł? Jest to starożytny obyczaj, w powszechnem zachowaniu wśród błędnych rycerzy i ich dam będący, dawać giermkom, karłom i dworkom, noszącym wieści od dam do rycerzy i od rycerzy do dam, zacny klejnot w podarunku, na znak wdzięczności za dobrze sprawione poselstwa.
— Mniemam, że tak być mogło i za dobry obyczaj to kładę, ale ta moda za dawnych czasów widać być musiała. Teraz zwykli przestawać na kawale chleba i sera; tylko tyle dała mi pani Dulcynea przez mur podwórka, gdym się z nią żegnał. Muszę przydać, że ser w dodatku był owczy.
— Pani Dulcynea — rzekł Don Kichot — hojna jest niezwykle, a jeśli nie dała ci złotego pierścienia, to jeno dlatego, że go na ten czas przy sobie nie miała. Nic straconego wszelako! Baranek dobry jest i po Wielkanocy. Zobaczę się z nią i wszystko będzie naprawione. Czy wiesz jednak, co mnie zdumiewa, Sanczo? Zdaje mi się, żeś po powietrzu odleciał i przyleciał; zaledwie trzy dni strawiłeś na drogę tam i zpowrotem, chocia do Toboso jest przecie trzydzieści mil dobrych. To mi wierzyć pozwala, iż mądry czarnoksiężnik, o sprawy moje wielce dbały, i mój szczery przyjaciel (muszę wszak, ani chybi, mieć takiego opiekuna, gdyż inaczej nie mógłbym być znamienitym rycerzem błędnym) pomógł ci do tej jazdy, acz i żeś tego nie spostrzegł. Wśród tych mędrców nie jeden taki się znajduje, co to porywa rycerza błędnego, śpiącego w swej łożnicy tak, iż rycerz ów niewiadomym zgoła sposobem nazajutrz rano o tysiąc mil znajduje się od miejsca, gdzie wczoraj na spoczynek się udał. Gdyby tego nie było, rycerze nie mogliby sobie wspólnie pomocy w niebezpieczeństwach okazywać, jak to się nieustannie dzieje. Zdarza się czasem, że jeden rycerz potyka się w górach Armenji z jakimś smokiem albo innem dzikiem monstrum, czy rycerzem, i oto, gdy już szala zwycięstwa na stronę jego wroga się przechyla, a on za chwilę żywot ma postradać, nagle i niespodzianie wyrasta przed nim inny rycerz, jego przyjaciel, który przybył z Anglji na obłoku albo na wozie ognistym, aby go ratować ze złej toni i od śmierci wybawić.
Tego jeszcze wieczora rycerz ów znajduje się w swym domu i ze spokojem do wieczerzy zasiada. A przecie między jednem a drugiem miejscem leży okrutny szmat drogi, coś ze trzy tysiące mil. Wszystko to do skutku przychodzi przez umiejętność i zdatność tych mędrców-czarnoksiężników, którzy dzielnych rycerzy w pieczy swej mają. Nie dziwota zatem, przyjacielu Sanczo, żeś pojechał i wrócił z Toboso w tak krótkim czasie, ponieważ, jako rzekłem, jakiś przyjaciel-czarnoksiężnik zaniósł cię tam na skrzydłach, chociażeś i tego nie spostrzegł.
— I tak być mogło — odparł Sanczo. — W samej rzeczy Rossynant biegł żartko, niby osioł cygański z rtęcią w uszach.[174]
— Co mi tam prawisz o żywem srebrze! — rzekł Don Kichot. — Cały regiment czartów wdał się w tę sprawę. A jest to naród, co sam chyżo biega i innych do biegu przynagla tak, iż lecą, nie czując zmordowania żadnego. Ale pozostawmy już tę materję! Jak mniemasz, Sanczo, co mam czynić względem rozkazu, który odbieram od pani Dulcynei, abym do niej jechał niebawnie? Acz jestem obligowany słuchać najściślej każdego jej rozkazania, staje mi jednak teraz na wstręcie owa obietnica, co ją dałem księżniczce, która z nami jedzie. Ustawy rycerskie nakazują wprzód słowo uiścić, nim się swej przyjemności pofolguje. Z jednej strony przynagla mnie i dręczy pragnienie corychlejszego ujrzenia mojej pani, z drugiej wzywa mnie obowiązek dotrzymania wiary i sława, którą w tej znamienitej zdobędę imprezie. Na ten czas myślę jednak pośpieszyć co żywo i przybyć do tego miejsca, gdzie olbrzym ma swoje mieszkanie. Po przybyciu obetnę mu łeb, wprowadzę księżniczkę na tron z powrotem i oddam jej państwo w spokojne rządy. Później, w tem mgnieniu oka powrócę, aby ujrzeć światłość mych oczu i tyle słusznych znajdę wymówek, że opóźnienie moje za słuszne poczyta, uznając, że wszystko obraca się ku jeszcze większej jej sławie a chwale. Ta, którą w mem życiu orężem moim zdobyłem, zdobywam i jeszcze zdobędę, płynie z łask, jakiemi mnie zaszczyca i z tego, że jestem jej hołdownikiem.
— Hej, do kata — zawołał Sanczo — nie zbyt dobrze ma Wasza Miłość w głowie. Zali chcecie, WPanie, tę daleką drogę za nic i próżno odprawiać i tracić sposobność tak bogatego i korzystnego ożenku, który Wam może wnieść w wianie królestwo tak obszerne że, jakom słyszał, ma ono dwadzieścia tysięcy mil w obwodzie, królestwo, obfitujące we wszystkie rzeczy, potrzebne do utrzymania życia ludzkiego, a większe niż Portugalja i Kastylja pospołu? Zamilczcie, na miłosierdzie Boskie, i wstydźcie się tego, coście powiedzieli. Posłuchajcie mej rady, wybaczcie mi moją śmiałość i ożeńcie się co tchu w pierwszej wsi, gdzie zastaniecie plebana; albo też i nasz pan licencjat wszystko gładko uładzi. Zważcie, panie, że mam już wiek stosowny po temu, abym radzić mógł i że ta rada, której udzielam, jest radą naschwał: lepszy wróbel w garści, niż żóraw w powietrzu. Kto może dobry wybór uczynić, a źle wybiera, niechaj się później żali po próżnicy i w głos płacze.
— Radzisz mi, Sanczo, na ten kształt — odparł Don Kichot — gdyż pragniesz, abym, ożeniwszy się i zabiwszy olbrzyma, spieszno został królem i był wówczas w stanie uiszczenia ci nagrody, którąm ci obiecał. Wiedz wszakże, że i bez ożenku, będę mógł bardzo łatwie życzeniu twemu zadosyć uczynić, gdyż w warunkach przedugodnych, nim do boju wystąpię, to sobie zawaruję, że księżniczka, aczkoli w stadło przezemnie pojęta nie będzie, musi mi oddać część królestwa do dowolnego rozrządzenia, a gdy już ją będę miał we władaniu, komuż jak nie tobie miałbym ją oddać?
— Za pewne to już kładę — odparł Sanczo — ale miejcie to na pieczy, panie, aby ta część nad morzem leżała. Gdy mi się sprzykrzy tam siedzieć, załaduję na okręty wasali moich murzyńskich i uczynię to, co już Wam powiedziałem. Nie dbajcie teraz, Wasza Miłość, o to, aby jechać do pani Dulcynei, tylko się pospieszajcie zabić tego olbrzyma i skończmy corychlej tę sprawę, gdyż, według mego rozumienia, będzie to dla nas z wielkim profitem i chwałą.
— Rzekłem ci już, Sanczo — odparł Don Kichot — że ci rację przyznaję i że twej rady się posłucham w tej materji, aby wprzódy ruszyć w drogę z księżniczką, a później dopiero do pani Dulcynei się udać. Ty zaś pamiętaj, aby nikomu na świecie, ani nawet tym, co jadą z nami, nie zdradzić ani słóweczka z naszego dyskursu i umowy, skoro bowiem pani Dulcynea jest tak przezorna, iż nie chce, aby ktokolwiek znał jej myśli, nie lza abym ja, czy też kto inny za mnie przed światem je odkrywał.
— Jeśli tak jest — odparł Sanczo — czemu to przypisać, że Wasza Miłość domaga się, aby wszyscy, jego ręką zwyciężeni, stawali przed obliczem pani Dulcynei, co jest jakby świadectwem, Waszem imieniem opatrzonem, że jej dobrze życzycie i ją miłujecie. A jako że konieczne jest, aby każdy z nich przed nią na kolana padał i mówił, że przybywa do niej ze zlecenia Waszej Miłości, aby nim rozrządzała do woli, nie sposób przecie, aby myśli pani Dulcynei i WPana nie ujawniły się przed światem!
— Jesteś głupiec i prostak — zawołał Don Kichot — nie widziszże Sanczo, że wszystko ku jeszcze większej jej sławie i wyniesieniu się obraca? Musisz wiedzieć, że według naszych rycerskich obyczajów wielkiego splendoru przyczynia to damie, jeśli ma siła kawalerów błędnych, którzy jej usługują, bez tego wszelako, aby ich myśli dalej sięgały, niż do służb dokonania i aby domagali się innej nagrody za swoje cne intencje, krom tej, że ich w poczet swoich rycerzy zaliczać raczy.
— Słyszałem o tem na kazaniu — rzekł Sanczo — że taką miłością należy kochać Pana Boga dla Niego samego, nie dając się owładać nadziei niebieskiej chwały, ani obawą kary. I ja pragnąłbym tak kochać Go i służyć mu najlepiej, jak tylko mogę.
— Daj cię katu, aleś łepski prostaku! Z jakimiż subtylnościami na harc wyjeżdżasz? Rzekłby kto, żeś i w szkołach bywały.
— A przecie, na mą duszę i czytać nawet nie umiem — odparł Sanczo.
W tej chwili mistrz Mikołaj zawołał na nich, aby stanęli, gdyż jadący z tyłu chcieli się zatrzymać, aby napić się z małego źródełka, płynącego opodal.
Don Kichot ściągnął wodze Rossynantowi, co ucieszyło niepomału Sancza, który, zmordowawszy się mówieniem kłamstw, obawiał się, aby go pan nie dociekł w szalbierstwie i za słówka nie chwycił; chociaż bowiem wiedział już, że Dulcynea była wieśniaczką z Toboso, przecie, jako żywo, nigdy jej na oczy nie widział.
Tymczasem Kardenio przebrał się w szatki, które miała na sobie Dorota, gdy ją spotkali. Chociaż nie najzacniejsze były, wszelako lepsze od tych, co je zdjął. Zsiedli tedy wszyscy z wierzchowców, i, rozłożywszy się na ziemi koło źródła, zapasami, które pleban wziął z karczmy, zaspokoili nieco głód, który się im tęgo we znaki dawał.
Gdy tak jedli, ukazał się na drodze otrok jeden, który jął się im pilnie przypatrywać. Po niejakiej chwili podbiegł do Don Kichota, uścisnął go za nogi i rzekł z wielkim płaczem:
— Ach, Mości Panie, zali mnie nie poznajesz? Spójrz na mnie, Wasza Miłość, jam ci jest Andrzejem, któregoś kazał od dębu odwiązać.
Don Kichot poznał go i, biorąc go za rękę, obrócił się do przytomnych, poczem rzekł:
— Abyście poznali, jak wielce ważną jest rzeczą, by na świecie istnieli rycerze błędni, którzy naprawiają krzywdy i błędy, wyrządzone przez złych i zuchwałych ludzi, wiedzcie, że przed niedawnym czasem, przejeżdżając przez las, usłyszałem krzyki i lament, któryby w każdym litość mógł wzbudzić, jakby osoba jakaś, srodze zasmucona, pomocy wzywała. Pobiegłem zaraz w tę stronę, skąd, jak mi się wydało, te żałosne narzekania dochodziły, czyniąc zadosyć mojej rycerskiej powinności i ujrzałem przytomnego tu chłopca, uwiązanego do dębu (cieszę się teraz z tego niezmiernie, że obecność jego będzie świadectwem, iż prawdzie ani o włos nie chybiam) i jakiegoś chłopa, nagiego napoły, który, jak się później okazało, był jego panem. Ciął go surowcowemi rzemieniami. Zaledwiem to ujrzał, spytałem się, za coby go tak nieludzko ćwiczył? Grubjanin odparł, że to jego sługa i że go chłoszcze, gdyż jego opieszalstwo raczej ze złodziejskich skłonności, niż z głupoty się rodzi. Otrok odparł na to: — Bije mnie za to, że się upominam o zasługi mi należne. Na to ów chłop jął się wymawiać, sam już nie wiem jak, alem tych tłumaczeń za dostateczne być nie miał. Słowem, kazałem nieboraka odwiązać, zmusiłem gbura, aby mi przysięgi, że go weźmie z sobą i że zapłaci mu bitemi talarami, a i jeszcze coś dorzuci na przydatek. Zaliż to wszystko nieprawda, synu mój, Andrzeju?
Czyś nie uważał z jaką godnością mu rozkazywałem i jak pokornie przyrzekł mi, że wszystko, com mu nakazał, wskazał i przykazał, wypełni? Odpowiedz, nie konfunduj się, ani nie obawiaj się niczego, opowiedz tym panom o wszystkiem, co zaszło, aby dowiedzieli się i uznali z przykładu, że wielki jest z tego pożytek, iż błędnych rycerzy na głównych się spotyka traktach.
— Wszystko, coście panie powiedzieli, to prawda najszczersza — odparł chłopak. — Aliści koniec tej sprawy miał się całkiem inaczej, niż WPan mniema.
— Jakże to? — zawołał Don Kichot — alboż ci ten chłop zaraz nie zapłacił?
— Nie tylko nie dał mi ani grosza — odparł Andrzej, ale, zaledwie WPan z lasku wyjechał, a myśmy sami zostali, znów do tego samego dębu mnie przytroczył i tyle mi batogów wymierzył, że wyglądałem jak Sw. Bartłomiej, obdarty ze skóry. Do każdej plagi przydawał śmieszki i drwinki, dworując sobie z Waszej Miłości co się zmieści, tak, iż gdybym takiego bólu okrutnego nie czuł, sam śmiałbym się do rozpuku z tego co mówił. Koniec końców tak mnie skatował, iż do tego czasu byłem w szpitalu, gdziem się leczył z obraz, zadanych mi przez niecnego gbura. WPan był przyczyną mego zła. Gdybyście, panie, jechali swoją drogą, nie przybywali tam, dokąd nikt Was nie wołał i do cudzych spraw się nie mieszali, pan mój zadowolniłby się wymierzeniem mi jednego albo dwóch tuzinów plag, później odwiązałby mnie i zapłaciłby mi, co był winien. Ponieważ jednak źleście go potraktowali i wieloma obrzucili wymysłami, więc się rozjadowił, nie mogąc zaś pomścić się na WPanu, ujrzawszy się sam, cały gniew na moich plecach wywarł tak, iż mi się zdaje, iż już i do niczego zdatny nie jestem, ani będę.
— Źle się stało — rzekł Don Kichot — żem za prędko stamtąd odjechał. Nie trzeba mi było ruszać się z miejsca, dopókiby ci wszystkiego nie wypłacił. Z długiej eksperjencji powinienem był wszak dobrze wiedzieć, że chłop nieskory jest dotrzymać słowa, gdy widzi, że nic przez to w zysku nie odniesie. Ale przypomnij sobie, Andrzeju, iżem przysiągł, że jeśli ci nie zapłaci, odszukam go i odnajdę, choćby się był i ukrył w brzuchu wieloryba.
— Prawda to jest — rzecze Andrzej — ale na cóż toby się zdało?
— Obaczysz zaraz na co się zda — rzekł Don Kichot i, rzekłszy to, porwał się na nogi w wielkim pośpiechu; poczem rozkazał Sanczy osiodłać Rossynanta, który się pasł na trawie, podczas gdy oni obiadowali.
Dorota zapytała się go, coby uczynić zamyślał? Don Kichot odparł, że chce jechać zaraz, by odszukać tego gbura, ukarać go przykładnie i przymusić go, aby zapłacił Andrzejowi do ostatniego szeląga, wszystko co mu jest winien, na złość wszystkim chłopom, którzy żyją na świecie. Na to Dorota prosiła go, aby zechciał zważyć, że nie lza mu, jeśli tylko obietnicy swej chybić nie chce, żadnej przygody przedsiębrać, dopóki wprzód tej sprawy nie zakończy. Samci on wie najlepiej o tem, że tak być musi, niechajże więc sprawiedliwy gniew swój powściągnie aż do czasu, gdy z królestwa Mikonikomu powróci.
— Rzecz jest słuszna — odparł Don Kichot. — Andrzej musi cierpliwie do mego powrotu zaczekać, jakżeście to sami rzekli, księżniczko. Przysięgam mu i przyrzekam odnowa, że nie odetchnę, dopóki się za niego nie pomszczę.
— Nie bardzo ja ufam tym zaklęciom — odparł Andrzej. — Wolałbym na ten czas trochę pieniędzy na drogę do Sevilli, niż wszystkie zemsty na świecie. Daj mi WPan co zjeść, jeżeli masz, i na przydatek wsuń coś do mojej kieszeni i niech Bóg ostanie z WPanem, jako też i z wszystkimi rycerzami błędnymi, którzy, ani chybi, równie dobrze względem samych siebie błądzić mogą, jak wobec mnie zbłądzili.
Sanczo, wyciągnąwszy z wora kawał chleba i sera, dał go Andrzejowi, mówiąc:
— Bierz, bracie Andrzeju, gdyż wszyscy w twojem nieszczęściu potrosze udział przyjmujemy.
— Cóż cię kosztuje moja skóra? — spytał Andrzej...
— Ten chleb i ser, co ci daję, wart więcej — odparł Sanczo. — Bóg wie, czy mi go nie zbraknie. Musisz wiedzieć, przyjacielu, że my, giermkowie błędnych rycerzy, musimy znosić nieraz głód i złe przygody oraz inne rzeczy, o których lepiej tu nie wspominać...
Andrzaj wziął chleb i ser i widząc, że mu już nikt nic więcej nie da, spuścił głowę i ruszył przed siebie. Uszedłszy kilka kroków, obrócił się i rzekł do Don Kichota:
— Na miłosierdzie Boskie, Panie rycerzu błędny, jeśli drugi raz mnie spotkacie, choćbyście ujrzeli, że mnie na kawały ćwiartują, nie spieszcie mi z pomocą; zostawcie mnie memu złemu losowi, który jednak nie będzie tak zły, jak nieszczęście, ściągnięte na mnie przez WPana. Obyście byli przeklęci, wraz z wszystkimi rycerzami błędnymi, którzy się kiedykolwiek na świecie pojawili.
Skończywszy popas, wsiedli na konie i muły i, bez żadnych przygód, uwagi godnych, przybyli nazajutrz do karczmy, na którą Sanczo patrzył ze zgrozą i przerażeniem. Za nic do wnętrza wejść nie chciał, aliści uniknąć tego nie mógł. Oberżysta, jego żona, córka i Maritornes, ujrzawszy Don Kichota i Sanczę, wyszli im naprzeciw z oznakami wielkiej radości. Rycerz pozdrowił ich ze zwykłą sobie powagą i dostojnością i rozkazał im, aby mu przygotowali lepsze łoże, niż niegdyś. Gospodyni odpowiedziała, że mu wyrychtuje łoże książęce, jeśli tylko lepiej, niż zeszłym razem zapłaci. Don Kichot przyobiecał; wstawili mu zatem łoże do tej samej izby, on zaś legł na niem natychmiast, gdyż czuł, iż całe ciało ma obrażone i że mu powieki ciężą. Zaledwie się w izbie zamknął, oberżystka podbiegła do balwierza i, schwyciwszy go za brodę, rzekła:
— Na ów krzyż, który tutaj wisi, nie będziecie już dłużej użytkowali mojego ogona i z niego sobie brody czynili. Oddajcie mi go w tem oka mgnieniu, gdyż rzeczy mego męża ciągle się po ziemi walają, co jest wstydem prawdziwym: myślę o grzebieniu, który miałam zwyczaj na tym ogonie zawieszać.
Cyrulik nie chciał oddać ogona, chociaż okrutnie na niego nastawała i chciała mu go gwałtem wydrzeć. Licencjat jednakoż rzekł balwierzowi, że może ogon zwrócić, ponieważ już im ten fortel i wybieg na przyszłość potrzebny nie będzie. Niechaj się balwierz da poznać i niech się w prawdziwej przedstawi postaci, mówiąc Don Kichotowi, że gdy go złoczyńcy obdarli, do tej karczmy się schronił. Jeśli Don Kichot zapyta się o giermka księżniczki, odpowiedzą, że go przodem posłała, dla upewnienia swoich poddanych w królestwie, że już tam zmierza, wiodąc z sobą wybawiciela wszystkich. Balwierz nie czynił zatem już wstrętów oberżystce, lecz po dobrej woli oddał jej wraz z ogonem i wszystkie manatki, które był pożyczył, w celu uwolnienia Don Kichota.
Wszyscy przytomni w oberży zdumiewali się bardzo urodzie Doroty, a także udatnemu pozorowi Kardenia. Ksiądz rozkazał, aby im dano do zjedzenia, co tylko można było najlepszego w austerji znaleść. Oberżysta, mając nadzieję, że tym razem lepiej zapłacony będzie, uwinął się raźno i przygotował wcale smakowity obiad. Don Kichot tymczasem spał ciągle; umyślili, że lepiej będzie nie budzić go, gdyż, według ich rozumienia, sen więcej mógł go pokrzepić niż posiłek.
W czasie obiadu, w przytomności oberżysty, jego żony, córki, Maritornes i wszystkich podróżnych, mówili tylko o dziwacznem szaleństwie Don Kichota i o stanie, w jakim go znaleźli. Oberżystka opowiedziała im, co zaszło między rycerzem a mulnikiem, a obejrzawszy się i upewniwszy, że Sanczy niema, przydała także powiastkę o podrzucaniu na derze, co niemało rozśmieszyło gości. Gdy pleban oznajmił, że książki rycerskie, które Don Kichot czytał, tak mu mózg popsowały, oberżysta rzekł:
— Sam nie wiem, jak to i być może, gdyż według mego rozumienia, niemasz na świecie milszej lektury. Mam wśród innych szpargałów dwie czy trzy podobne książki, które, wierę, prawdziwie mnie i innych odrodziły. Podczas żniw przychodzi tu w święta wielu żeńców, wśród których znajdzie się zawsze taki, co czytać umie i za te księgi się bierze. W kilkadziesiąt osób zasiadamy wokół niego i słuchamy z takiem ukontentowaniem, że aż młodsi się czujemy i o siwych zapominamy włosach. Ja przynajmniej, gdy słyszę o tych straszliwych razach i ciosach, które rycerze błędni zadają, mam nieposkromioną chęć iść za ich przykładem i chciałbym słuchać i słuchać o nich dniem i nocą i nic już nie robić innego.
— A owóż i jabym chciała, aby tak było — dodała oberżystka — gdyż mam w domu chwilę wolnego czasu wówczas dopiero, gdy ty przysłuchujesz się czytaniu; będąc tem zabawny, o łajaniu i krzyczeniu zapominasz.
— To prawda — rzekła Maritornes — i ja również, na mą duszę, przepadam za temi pięknemi powiastkami, zwłaszcza, gdy słyszę o damie serca, którą pod pomarańczowymi drzewami rycerz w uścisku trzyma i o starej ochmistrzyni, co to stoi na czatach, pełna zawiści i cała drżąca ze strachu. Delicje są to i specjały prawdziwe!
— A wam, panienko, jak się wydaje? — rzekł pleban, obracając mowę do córki oberżysty.
— Prawdziwie, księże plebanie, nie wiem co odpowiedzieć. Pospołu z innymi się przysłuchuję i aczkolwiek nie rozumiem, wielką z tego przyjemność odnoszę. Nie bawią mnie te sztychy i razy, które mój ojciec tak wysławia; miłe mi są tylko skargi i żale, dobywające się z piersi rycerzy, gdy ci od dam swych żyją w oddaleniu; nieraz do płaczu przywodzi mnie litość, którą dla nich czuję.
— Ukoiłabyś przeto ich piękna panno — rzekła Dorota — gdyby z twego płakali powodu?
— Nie wiem, cobym uczyniła — odparła młoda dziewczyna — ale to pewna, że niektóre z tych dam tak są okrutne, że rycerze nazywają je lwicami, tygrysicami, albo i inne odrażające nazwy im nadają. Chryste Panie! Nie wiem zaiste, co to za plemię bez sumienia i bez duszy! Miast uraczyć jednem przychylnem spojrzeniem zacnych kawalerów, damy te pozwalają im umierać, albo szaleć z miłości. Nie wiem także do czego służą te wszystkie fochy a grymasy, jeśli dla przydania sobie czci, za cóż nie idą za mąż za nich, wszak oni i niczego innego nie pragną?
— Zamilcz filutko — rzekł oberżysta — za dobrze rozumiesz się na tych rzeczach, a nie godzi się dziewczynom w twym wieku tyle wiedzieć i rezonować.
—Skoro mnie ksiądz pleban zapytał — odrzekła młódka — musiałam mu przecie odpowiedzieć.
—Teraz — rzekł ksiądz — przynieście mi, gospodarzu, te księgi, gdyż ujrzećbym je pragnął.
— Z wielką chęcią — odparł oberżysta.
Udał się do swojej komnaty i wnet powrócił, niosąc starą skrzynię, otoczoną łańcuszkiem, i, otworzywszy ją, znalazł we wnętrzu trzy wielkie księgi i wiele papierów, pięknem pismem pokrytych. Pierwsza księga, którą do rąk wziął, zwała się Don Cirongilio z Tracji[175], druga Felixmarte z Hirkanji, trzecia zaś Historja Wielkiego Kapitana Gonzalo Hernandez z Kordoby, do której dodano też Życie Diego Garcia de Peredes.
Pleban, odczytawszy dwa pierwsze tytuły, zwrócił się do balwierza i rzekł doń:
— Brakuje nam tu tylko ochmistrzyni i siostrzenicy naszego przyjaciela.
— Obejdziemy się bez nich — odparł cyrulik — sam je zaniosę na podwórze albo i wrzucę do komina, gdzie dobry ogień płonie.
— Jakto? — zawołał oberżysta — chcecie moje księgi spalić?
— Tylko te dwie — odparł pleban — Don Cirongilia i Feliksmarte.
— Alboż są etyckie, że chcecie je na stos skazać? — zapytał oberżysta.
— Chcieliście powiedzieć heretyckie, a nie etyckie, mój przyjacielu — rzekł balwierz.
— Niech i tak będzie — odparł gospodarz, — ale jeśli już jakąś na stos posłać chcecie, niechaj to będzie księga o Wielkim Kapitanie i Diego Garcia.
Radniejbym pozwolił, aby w ogień mego syna wrzucono, niż te dwie inne księgi.
— Te dwie kłamliwe księgi, mój bracie — rzekł ksiądz — pełne są głupstw, szalbierstw i omamień, podczas gdy „Wielki Kapitan“ zawiera historję prawdziwą, opisującą czyny Gonzalesa Hernandeza z Kordoby, który dla swych dzieł bohaterskich zjednał sobie sławne, znakomite i całkiem zasłużone imię Wielkiego Kapitana, jakim go na całym świecie zowią.
Zaś Diego Garcia de Peredes to znamienity rycerz, z miasta Trujillo w Estramadurze się wywodzący. Dzielny ten żołnierz obdarzony był taką siłą cielesną, że jednym palcem zatrzymywał kamień młyński w największym rozpędzie mielący. Stanąwszy razu pewnego na brzegu mostu z ogromnem szabliskiem w ręku, wstrzymał całe wojsko i przejścia mu zabronił.[176] Siła jeszcze innych dzieł dokazał, które, gdyby były opisane nie przez niego, co z wielką skromnością rycerza, mówiącego o sobie, rzeczy te przedstawia, lecz przez jakiegoś innego dziejopisa, szczerą jeno prawdę na względzie mającego, wierę, zaćmiłyby one czyny Hektora, Achilla i Rolanda.
— Otóż mi i dzielność! — zawołał oberżysta. — Nie wielka to osobliwość młyńskie koło zastanowić. Czytajcie, Wasza Miłość, to, co ja czytałem o Felixmarcie z Hirkanji, który jednym zamachem szpady przeciął na dwoje pięciu olbrzymów, jakby to były strączki bobu.
Innym znów razem rzucił się sam jeden na wielką i potężną armję, z miljona i sześciu kroć stu tysięcy żołnierzy, uzbrojonych od stóp do głów, złożoną, i rozproszył ją tak, jakby to stado owiec było. A cóż mówić dopiero o dzielnym Don Cirongiliu z Tracji, który wielkim męstwem i dzielnością się odznaczał, jak o tem można się przekonać w księdze, która mówi, iż płynąc raz po pewnej rzece, ujrzał wynurzającego się z niej ognistego smoka; ujrzawszy go, rzucił się na niego, skoczył okrakiem na łuskowaty grzbiet i ścisnął monstrum oburącz za gardziel z taką krzepotą, że straszydło, nie mogąc tchu złapać, umyśliło, iż jedynym dla niego ratunkiem będzie zanurzyć się na samo dno rzeki, wlokąc za sobą rycerza, który ani na chwilę żelaznego uścisku pofolgować nie chciał. Gdy już na podwodnym gruncie stanęli, obaczył się pan Cirongilio wśród pałaców i ogrodów tak wspaniałych, że były one cudem prawdziwym. Smok natychmiast przedzierzgnął się w poważnego starca i tyle mu przedziwnych rzeczy powiedział, że już i więcej nie trza. Nie mówcie więc tym kształtem, księże plebanie, gdyż, jeślibyście to słyszeli, oszalelibyście, ani chybi, z radości.
Dorota, usłyszawszy to, rzekła cichym głosem do Kardenia:
— Nie wiele już brak naszemu karczmarzowi, aby się stał drugim Don Kichotem.
— I ja tak mniemam — odparł Kardenio — gdyż, jak nam do rozumienia daje, wszystko, co owe księgi opisują, za pewne kładzie i sądzi to być prawdą, nie chybiającą ni na włos temu, co się w nich zawiera. Nawet franciszkanie bosi by go nie nawrócili.
— Zważ, bracie — rzekł ksiądz — że nie było nigdy na świecie Felixmarta z Hirkanji, Cirongilia z Tracji, ani innych rycerzy podobnych, o których księgi rycerskie mówią. Wszystko są to bajędy i zmyślenia, stworzone przez próżniaków w chęci zabawienia innych, jakeś sam o tem mówił, żniwiarzy na przykład przywodząc. Przysięgam ci, że nigdy nie było na świecie podobnych rycerzy, ani podobnych szaleństw, dziwów i przewag.
— Dla innych te androny schowajcie, księże plebanie. Jakbym to nie wiedział, jak daleko jest od nosa do gęby i który mnie but uciska. Niech mnie ksiądz trawą nie karmi, gdyż nie jestem młodym kosem. Pragniecie, Wasza Miłość, abym uwierzył, że wszystko, o czem te księgi mówią, to fałsze i smalone duby, a owóż przecie wydrukowane one zostały za pozwoleniem Ichmościów z Rady Królewskiej. Zaliżby panowie ci pozwolili wydawać takę kupę łgarstw, bitew, zaczarowań, od których aż mąci się w głowie?
— Już ci rzekłem, mój przyjacielu — odparł ksiądz — że wszystko to wymyślone zostało dla zabawienia próżniaczych myśli. Tak jak w dobrze rządnych rzeczypospolitych dozwalają, aby były gry różne, jako to szachy, zabawy w gałki bilardowe lub piłkę, służące dla rozrywki niektórych ludzi, co pracować nie chcą i nie mogą, tak też dopuszczają drukować podobne księgi, gdyż i nikomu na myśl nie przyjdzie, by się mógł znaleść głupiec takowy, co za szczerą prawdę wszystko to poczyta. Gdyby po temu pora stosowna była, a Ichmość przytomni posłuchaćby sobie życzyli, powiedziałbym, jak powinny być ułożone te księgi rycerskie, aby się pożytecznemi stać mogły. To, cobym nadmienił, przyjemne i użyteczne dla niektórychby było. Tuszę, że w stosownym czasie pomówię o tej materji z takim, co z tej rozmowy pożytek wynieść będzie zdolny.
Tymczasem uwierzcie, panie gospodarzu, w moje słowa, weźcie stąd te księgi, baczcie na przyszłość jaki profit z tych prawd i kłamstw odnieść będziecie mogli i niech Bóg dozwoli, abyście nie zaczęli chromać na tę nogę, na którą pan Don Kichot utyka.
— Nie — odparł oberżysta — nie jestem takim szaleńcem, abym chciał stać się rycerzem błędnym. Wiem przecie, że dziś niema już tych obyczajów, co drzewiej, gdy to rycerze błędni po świecie chodzili.
Sanczo, znajdując się obecny przy końcu tego dyskursu, zafrasował się mocno i zamyślił, usłyszawszy, że rycerstwo błędne nie jest już więcej w modzie i że księgi rycerskie są zbiorem bałamuctw i bredni. Ułożył sobie w myśli zaczekać jeszcze na ten raz i zobaczyć, jak się zakończy podróż jego pana; jeśliby rzeczy miały wziąć obrót nie tak pomyślny, jak się tego spodziewał, porzuci swego pana i wróci do swej zwykłej pracy, do żony i dziatek.
Karczmarz chciał zabrać swoją skrzynię z księgami, lecz ksiądz rzekł:
— Zatrzymajcie się chwilę — chciałbym wiedzieć, co się zawiera w tych papierach, pięknem pismem pokrytych.
Oberżysta wydobył je ze skrzyni i do rąk mu podał. Ksiądz ujrzał, że jest osiem arkuszy papieru, ręcznem pismem zapisanych. Na pierwszej karcie widniał wielki napis, który powiadał: Powieść o nierozważnym ciekawcu.
Pleban, przeczytawszy trzy, czy cztery wiersze, rzekł:
— Muszę przyznać, że mi się ten tytuł podoba i że mam chęć całą tę powieść przeczytać.
Oberżysta odparł:
— Niech więc Wasza Miłość czyta. Dałem ją do czytania wielu moim gościom, którzy wielką przyjemność w tej lekturze znaleźli i natarczywie się dopominali, abym im te papiery podarował, wszelako nie chciałem tego uczynić, mając nadzieję, że będę mógł je zwrócić temu, kto zostawił tu skrzynię wraz z księgami i papierami. Może się zdarzyć, że właściciel tych rzeczy zjawi się tu któregoś dnia; wówczas oddam mu księgi, chociaż wiem, że będzie mi później bez nich niesporo. Chociaż karczmarz jestem, mam przecie chrześcijańskie sumienie.
— Masz rację, przyjacielu — rzekł pleban — ale, gdy mi się powieść podobać będzie, pozwolicie mi chyba odpis sobie sporządzić.
— Z wielką chęcią — odrzekł oberżysta.
Gdy tak rozmawiali z sobą, Kardenio wziął do rąk papiery i zaczął czytać powieść.
Sąd jego równie przychylnie wypadł, poprosił tedy plebana, aby odczytał ją w głos tak, by wszyscy usłyszyć mogli.
— Chętniebym to wypełnił, ale zdaje mi się, że lepiejby ten czas na spoczynek, niż na czytanie obrócić — odparł ksiądz.
— Dostateczny to wczas dla mnie będzie — rzekła Dorota — gdy się zabawię słuchaniem jakiejś historji; umysł mój nie jest jeszcze tak spokojny, abym mogła usypiać wówczas, gdy pora snu przychodzi.
— Tedy — rzekł pleban — z samej ciekawości czytać zacznę. Może niejedna rzecz w tej powieści do smaku nam przypadnie.
Mistrz Mikołaj i Sanczo zbliżyli się doń i o to samo prosić go jęli. Ksiądz widząc, że wszystkim a również i sobie przyjemność sprawić może, rzekł:
We Florencji, bogatem i znacznem mieście włoskiem, w prowincji Toskanji leżącem, mieszkali dwaj bogaci i znamienitego rodu młodzieńcy, zwani Anzelm i Lotarjusz. Żyli oni z sobą w tak ścisłej przyjaźni i jedności nierozdzielnej, że wszyscy, którzy ich znali, pospolicie dla wyróżnienia dwoma przyjaciółmi ich zwali. Byli obaj chłopcami jednego prawie wieku i podobnych skłonności, co sprzyjało bardzo ugruntowaniu wspólnej przyjaźni. Prawda, że Anzelm większe upodobanie w miłostkach znajdował, Lotarjusz zaś bardziej łowami zabawiać się lubił, aliści Anzelm często dla Lotarjusza, Lotarjusz zaś dla Anzelma upodobań swoich odstępował. Chęci ich zgadzały się z sobą, jak tryby najlepiej nastawionego zegara.
Anzelm zakochał się niezmiernie w pewnej młodej panience, z tegoż miasta pochodzącej; była ona tak piękna, mądra i z tak zacnego wywodząca się domu, iż Anzelm, za zgodą swego przyjaciela, bez którego nic nigdy nie poczynał, umyślił poprosić rodziców jej, aby mu ją w zamężcie dali. Tak też uczynił. Lotarjusz w sekretnym posłany komissie, poselstwo swe tak zręcznie sprawił, że już po upływie kilku dni przyjaciel jego ujrzał się w posiadaniu tej, którą tak miłował. Kamilla (takie było imię oblubienicy) szczęśliwa, że Anzelma ma za męża, dziękowała nieustannie niebu i Lotarjuszowi, wiedząc, iż jego to dziewosłębom wielkie swoje szczęście zawdzięcza. W pierwszych dniach po ślubie, które zwykle przeznaczone są na rozrywki i zabawy, Lotarjusz przebywał w domu Anzelma, starając się go rozerwać i na wszelki sposób wesołości mu przyczynić. Ale gdy się już skończyły uroczystości weselne, ustały wizyty i powinszowania, Lotarjusz coraz rzadziej jął Anzelma odwiedzać, mniemając, nie bez wielkiej słuszności, że w domach przyjaciół, co się ożenili, nielza tak często gościć, jak się gościło w nich, gdy przyjaciele ci byli jeszcze kawalerami. Chocia bowiem prawdziwa i szczera przyjaźń zawsze od wszystkich podejrzeń jest wolna, jednakże cześć małżonka taka jest czuła, że nietylko przyjaciele, ale i najbliżsi krewniacy urazić ją łatwie mogą. Anzelm, spostrzegłszy to opieszalstwo Lotarjusza, nie omieszkał użalić się przed nim, mówiąc mu, że jeśliby był wiedział, że ożenek przeszkodzi mu przebywać w jego towarzystwie, nigdyby się nie był ożenił. Jeśli zaś dla owej jedności i zgody, która wśród nich panowała, gdy on jeszcze był człekiem nieżonatym, zasłużyli sobie na tę miłą nazwę dwóch przyjaciół, to niechajże teraz Lotarjusz przez zbytnią ostrożność nie dopuszcza do tego, aby ów tak drogi im tytuł bez żadnego powodu utracić mieli. Dalej błagał go i zaklinał (o ile zażyłość ich pozwalała mu przemawiać tą modłą), aby zechciał czuć się zawsze u niego w domu jak u siebie, przychodzić i odchodzić jak dawniej, a takoż prosił go, aby uwierzył, że żona jego, Kamilla, pragnie tylko tego, czego i on pragnie i z jego tylko radości pociechę odnosi; wiedząc zasię jak serdeczne związki ich łączą, trapi się teraz jego oziębłością. Na te i inne racje, które Anzelm przywodził, aby Lotarjusza do częstego przebywania w domu swoim nakłonić, jak to w dawnym jego leżało zwyczaju, Lotarjusz z tak wielką bystrością i roztropnością odrzekł, że Anzelma ucieszyły poczciwe intencje przyjaciela; ułożyli między sobą, że dwa razy w tygodniu, dni świątecznych w rachubę nie biorąc, Lotarjusz będzie u nich obiadował. A chociaż umowa zawarta została, Lotarjusz postanowił nie czynić nic więcej, jak tylko to, co mu się przystojne dla czci przyjaciela być wyda, gdyż cześć ta była mu równie miła, jak i jego własna. Mawiał mu zwykle, a i dobrze mawiał, że człek, któremu nieba urodziwą żonkę dały, winien pilnie baczyć, jacy to ludzie dom jego nawiedzają i z jakimi przyjaciółkami żona jego przestaje, gdyż to, czego osięgnąć nie można na placach, w kościołach, czy w czasie świąt uroczystych (wszakże małżonkowie nie zawsze mogą wzbronić żonom godziwej rozrywki) łatwie do skutku przychodzi w domu przyjaciółki albo krewniaczki, dla której ufność się żywi. Mówił także Lotarjusz, że ludzie żonaci winni mieć przyjaciół, którzyby ich uwiadamiali o błędach, popełnionych przez brak pilnej baczności i dozoru. Zbytnia czułość nie dozwala im dostrzegać, albo przynajmniej mówić o tych rzeczach, które, aczkolwiek przyjemne nie są, należy czasem uczynić albo i nieuczynić, aby uniknąć zmazy i dobrą sławę zachować. Skoro przez przyjaciół ostrzeżeni będą, łatwie te niedbałości naprawią.
Gdzież znaleść podobnie wiernego, szczerego i roztropnego, jak Lotarjusz, przyjaciela? Po prawdzie nie wiem tego! Takim przyjacielem mógłby być tylko Lotarjusz, który pilnie strzegł czci Anzelma i starał się, aby odwiedziny w domu jego przyjaciela jaknajrzadziej wypadały, obawiając się, iż częste uczęszczanie młodzieńca tak szlachetnego, bogatego, wysoce urodzonego i uraczonego zalet tysiącem, w domu tak pięknej białogłowy, jak Kamilla, próżniaczym ludziom o szpiegujących oczach i złośliwych językach, podejrzane wydać się mogą. Aczkolwiek jego roztropność i Kamilli przystojność były aż nadto dobrym wędzidłem dla gęb jadowitych, nie chciał hazardować dobrą sławą przyjaciela, jakoteż i swoją. Dlatego też w dni, które według umowy, przeznaczone być miały na odwiedziny, zajmował się innemi sprawami, wrzekomo ważnemi i niecierpiącemi zwłoki. Gdy się już razem znaleźli, większa część dnia wypełniona była skargami jednego i wymówkami drugiego. Pewnego razu, gdy się przechadzali na łące za miastem, Anzelm rzekł do Lotarjusza w te słowa:
— Wiem dobrze, Lotarjuszu, że niezgłębioną wdzięczność winienem niebu za to, że ród mój z tak szlachetnego i zacnego domu biorę, że fortuna szczodrą ręką wszystkiemi darami mnie obsypała i że, (co najbardziej sobie szacuję), mam takiego jak ty, przyjaciela i taką żonę, jak Kamilla, dwa skarby, które cenię jeśli nie tak jak powinieniem, to jednakoż tak, jak tylko cenić mogę. Mimo tych łask, które zawierają w sobie wszystko to, co ludziom do szczęścia potrzebne być może, czuję się najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem. Od pewnego czasu męczy mnie i trapi tak dziwaczne i niezwyczajne pragnienie, że sam się myślom moim zdumiewam, często samego siebie winuję i tak się przed sobą wstydzę, że chciałbym je utaić, ukryć i innemi się rozerwać myślami.
Siła kłopotu mi to przysparza, wierę, nie wiem, czyby on był większy, gdybym chciał to zachcenie całemu światu objawić. Skoro odsłonić się już ma, pragnę je twojej sekretności powierzyć, ty zaś, jak tuszę, nie tylko wszystko w tajemnicy zachowasz, ale, jako prawy przyjaciel, także dopomóc mi się postarasz tak, iż wkrótce ujrzę się uwolniony od tego nieznośnego ciężaru. Dzięki twoim staraniom radość moja i ukontentowanie na ten stopień się wzniesie, jaki osięgła dziś rozpacz moja, szaleństwem tem spowodowana.
Lotarjusz, zdumiony słowami przyjaciela, nie wiedział Jeszcze do czego ta przemowa i wstęp zmierzać mają. I chocia na wszystkie sposoby w imaginacji swojej roztrząsał, jakie to pragnienie może tak trapić jego przyjaciela, przecie daleki był od utrafienia w sedno. Aby umysł swój coprędzej oświecić i niepokój, z wątpliwości zrodzony, przemóc, rzekł mu, iż wielką krzywdę ich przyjaźni wyrządza, używając tak wielu wybiegów przy odkrywaniu najtajniejszych myśli swoich, aczkolwiek wie dobrze, że gdyby on, Lotarjusz, stosownego remedium na owo strapienie nawet znaleść nie mógł, to przecie posłuży mu radą i ulgę przynieść się postara.
— To prawda — odparł Anzelm. — Pełen ufności do ciebie, wyznaję ci, przyjacielu, otwarcie, że moje zasmucenie rodzi się z żądzy poznania, czy Kamilla, żona moja, jest tak cnotliwa i wierna mi, jak się tego spodziewam. Niemasz innego sposobu upewnienia się, jak tylko poddać ją próbie, gdyż jeno próba objawi czystość jej cnoty tak, jak ogień walor złota objawia. Uważam bowiem, drogi przyjacielu, że białogłowa jest cnotliwa zależnie od tego, czy nastręcza się jej pokusa, czyli też nie. Jeno te są hartowne, których zmiękczyć nie mogą obietnice, podarunki, łzy i ustawne kuszenia natarczywych kochanków. Zaliż można za zasługę poczytywać to białogłowie, że jest poczciwa jeno dlatego, że nikt na jej cnotę nie dybie? Nie dziwota, że powściągliwa i pełna baczności jest ta, której żadna się nie nastręcza sposobność, albo i ta, która wie, że mąż, przychwyciwszy ją na występnym uczynku, zabiłby ją z pewnością. Owych, co są cnotliwe przez strach, albo brak sposobności, nie będę miał w takiej estymie, w jakiej mam tę, co wiedziona na pokuszenie i ustawnie nagabywana, przecie korony cnotliwości nie strada. Owoż dla racyj, tu przytoczonych, i dla innych jeszcze, na których sąd mój się gruntuje, pragnę, aby ma żona, Kamilla, przez wszystkie te przeszkody i zasadzki przeszła, oczyściła się i zahartowała w ogniu, widząc się podmawianą i upragnioną przez kogoś, kto jest godzien, aby być pragnień jej przedmiotem. Jeśli z doświadczeń tych wyjdzie z czcią, w niczem nienaszczerbioną, będę się od tej chwili za najszczęśliwszego na ziemi człowieka poczytywał. Powiem, żem u szczytu moich pragnień stanął, powiem, że mi przypadła w udziale owa niezłomna białogłowa, o której mędrzec rzekł: „Któż ją znajdzie?“ Jeśliby przypadkiem inaczej, jak się tego spodziewam, stać się miało, pociecha, stąd płynąca, żem się nie omylił w mniemaniu swojem, łatwiej dozwoli mi znieść ból, który ta kosztowna próba sprowadzić na mnie może. Przełożenia twoje na nic się nie zdadzą i od urzeczywistnienia zamysłów moich mnie nie odwiodą. Błagam cię, przyjacielu, abyś zgodził stać się narzędziem, które tej próby, tak dla mnie potrzebnej, dokona. Ułatwię ci zadanie: nie będzie ci zbywało na niczem, co za potrzebne uważam, aby móc pokusić białogłowę poczciwą, szlachetną, powściągliwą i nieskalaną. Do powierzenia ci tego niebezpiecznego zadania i ta racja mnie skłania, iż wiem, że skoro nawet Kamillę zdobędziesz, nie będziesz chciał zwycięstwa swego wykorzystać i że, przez wzgląd szlachetny, uznasz za dokonane to, co jest do dokonania, mnie zaś obrazi jeno intencja i pragnienie; zaoszczędzony mi wstyd zostanie pod pokrywką twego milczenia, które w odniesieniu do spraw moich będzie równie wieczne jak śmierć. Jeśli chcesz, abym się jeszcze cieszył życiem, które na nazwę życia zasługuje, wstąpić musisz, nie mieszkając, w bój miłosny, bez ociągania się i niechęci, pełen tego żaru i starania, jakich moje życzenie po tobie wymaga i ufności, której gwarantem jest przyjaźń nasza.
Taka była przemowa, z którą Anzelm do Lotarjusza się obrócił.
Lotarjusz słuchał pilnie i nie otworzył ust, dopóki Anzelm nie skończył, powiedziawszy jeno kilka słów, wyżej już przez nas wspomnianych. Widząc, że już nic więcej nie przyda, spoglądał na niego przez kęs czasu, jakby się przypatrywał jakiejś nigdy nie widzianej rzeczy, która nas w zdumienie wprawia i trwogą napełnia, w końcu rzekł:
— Nie mogę sobie wystawić, Anzelmie, aby mowa twoja żartem być nie miała. Jeślibym mniemał, że naprawdę tak myślisz, nie pozwoliłbym ci zapuszczać się tak daleko i przerwałbym twoją długą orację, oznajmiając, że jej słuchać nie chcę. W samej rzeczy myślę, że albo ty mnie nie znasz, albo ja nie znam ciebie. Ale przecie wiem dobrze, że ty Anzelmem jesteś, ty zaś wiesz, że ja jestem Lotarjuszem. Cała bieda w tem, że według mego mniemania nie jesteś już tym Anzelmem, którym byłeś, ty zaś sądziłeś widać, że nie jestem tym Lotarjuszem, którym być powinienem. To, coś mi powiedział, nie pochodzi od Anzelma, który był moim przyjacielem; prośby zasię twoje nie mogą zwracać się do Lotarjusza, którego znasz dobrze. Przyjaciele mogą doświadczać swoich przyjaciół i posługiwać się nimi usque ad aras, jak mówi poeta, który to miał na myśli, że nie wolno przyjaźni przeciwko prawom boskim używać. Jeśli o przyjaźni takie rozumienie miał pogański pisarz, o ileż lepsze mieć winien ten, co, chrześcijaninem będąc, wie, że dla przyjaźni ziemskiej nie lza niebieskiej poświęcać. Jeśli przyjaciel czasem dla obowiązków przyjaźni o powinnościach względem nieba zapomni, dziać się to winno jeno wówczas, gdy chodzi o cześć i życie przyjaciela, a nie o puste i błahe rzeczy. Rzeknij mi teraz, Anzelmie, która z tych dwóch rzeczy ci zagraża? Przecz nastajesz na mnie, abym uczynił tę niecnotę i zadowolnił się, w takie wstępując azardy? Niemasz takiej konieczności! O ile dobrze rozumiem, pragniesz, abym starał się pozbawić cię życia i czci, a jednocześnie i moją cześć postradał. Jeśli mam uczynić wszystko, aby honor ci odjąć, jasne jest, że ci i życie odjąć mam, gdyż lepiej być trupem, niż człekiem, czci pozbawionym.
Gdybym zaś, zgodnie z twojem życzeniem, miał się stać narzędziem ciężkiego nieszczęścia twojego, sambym cześć swoją stracił, a zatem i żywot. Posłuchaj mnie, miły mój Anzelmie, i nie przerywaj mi, póki nie wypowiem wszystkiego, co mi na myśl przyszło, gdym o twoim zamyśle usłyszał. Stanie czasu, abyś mnie wysłuchał i odpowiedział mi.
— Dobrze — odparł Anzelm — mów, co chcesz.
Lotarjusz ciągnął dalej:
— Zdaje mi się, Anzelmie, że umysł twój teraz podobny jest do umysłu Maurów, którym nie można dowieść grubych błędów ich wiary przez cytaty z Pisma Świętego, ani przez spekulacje, na artykułach wiary się gruntujące. Trzeba ich oświecać przykładami łatwymi, uchwytnymi, niewątpliwymi, i przywodzić dowody matematyczne, których odrzucić nie sposób, jak naprzykład ten oto: Jeśli od dwóch wielkości równych odejmiemy dwie części równe, części, które pozostaną, także równe będą. Gdyby nie zrozumieli tego w słowach, jak to się często zdarza, trzeba im to pod oczy podsunąć i niezbicie na jakimś przedmiocie dowieść. Aliści, mimo to, żadnego z nich przekonać się nie da o prawdziwości wiary naszej. Widzę się zmuszony taką samą modłą z tobą postąpić, gdyż pragnienie twoje tak jest niezwyczajne i tak odległe od tego wszystkiego, co choćby cień rozsądku w sobie zawiera, iż wydaje mi się, że po próżnicy czasbym tracił, chcąc ci dać do poznania całą głupotę twoją, której teraz inaczej nazwać mi nie lza. Zdałbym się na los twego szaleństwa, abyś poniósł karę, na jaką przez swoje występne pragnienie zasłużyłeś, gdyby nie wzgląd na dawną przyjaźń naszą, która nie zwala mi tak surowie poczynać sobie i opuszczać cię w niebezpieczeństwie podobnem. Abyś to wszystko jaśniej mógł poznać, powiedz mi, Anzelmie, zaliżeś mi nie rzekł, że mam zabiegać o względy białogłowy, na swoją cnotę bacznej, umizgać się do niewiasty mądrej, podarki składać tej, która korzyści na względzie nie ma? Tak, rzekłeś mi to! Jeśli zasię wiesz, że posiadasz żonę szlachetną, poczciwą i mądrą, to czego chcesz jeszcze? Skoro wierzysz, że natarczywość moja nic nie wskóra i że z wszystkich pokuszeń wyjdzie Kamilla zwycięsko, jak się to niechybnie stanie, jakież jeszcze tytuły zaszczytne myślisz przydać do tych, które już posiada? Sądzisz, że zacniejsza będzie, niż jest dzisiaj? Albo nie masz ją za taką, jak mówisz, albo sam nie wiesz, czego żądasz. Jeśli nie sądzisz jej być taką, pocóż ją chcesz doświadczać, miast postąpić z nią odrazu tak, jak ci się podoba do woli?
Skoro jednak jest tak doskonałą, jak mówisz, nie jestże rzeczą niegodną poddawać próbie prawdę samą; po uczynionem doświadczeniu sąd ani na jotę inny nie będzie od tego, jakim był pierwszy. Owóż i argument dostateczny, że jeno głupcy i tchórze przedsiębiorą rzeczy, z których tylko szkoda się lęże, zwłaszcza gdy do podejmowania prób takich nic, jako żywo, nie zmusza i gdy już z oddali ujrzeć można dowodnie, że doświadczenia takowe czystem są jeno szaleństwem. Na dokonanie rzeczy trudnych ważyć się można przez miłość do Boga, przez miłość do świata, abo przez miłość do Boga i świata pospołu.
Dzieła, dokonane dla Boga, są dziełami świętych, którzy wiodą życie aniołów w ludzkich ciałach. Uczynki, przez miłość do świata, dopełnione, są uczynkami tych, którzy przebiegają niezliczoną ilość krajów, poznają różne nacje i różne znoszą klimaty, aby zdobyć to, co dobrami fortuny zowią. Dzieła, dla miłości Boga i miłości świata zarówno uiszczone, są dziełami walecznych żołnierzy, którzy, ujrzawszy jeno taki wyłom w murach wrażych, jaki uczynić może kula armatnia, zbywszy się wszelkiego strachu, nie rezonują, i, nie zważając na jawne niebezpieczeństwo, które im zagraża, niesieni na skrzydłach pragnienia, aby zapewnić zwycięstwo swojej wierze, swemu królowi i narodowi swemu, rzucają się nieustraszenie naprzód, chociaż tysiąc śmierci spogląda im w oblicza.
Oto dzieła, które przedsiębrać należy, chocia bowiem trudności i hazardów są pełne, sława, honor i korzyść z nich płynie. Aliści te, których ty dokonać umyśliłeś, nie przysporzą ci sławy przed Bogiem, czci wśród ludzi, ani dóbr fortuny nie powiększą. Jeśli nawet pragnienie swoje do kresu doprowadzisz, nie będziesz przez to szczęśliwszy, bogatszy i bardziej, niż teraz szanowany. Jeśli próba nie tak, jakbyś tego sobie życzył, wypadnie, ockniesz się wśród największego nieszczęścia, jakie sobie tylko wystawić można; niezdolny będziesz pocieszyć się myślą, że o twojem nieszczęściu nikt nie wie, bowiem wystarczy, abyś sam o tem wiedział, a już cierpieć i rozpaczać poczniesz. Na prawdy onej umocnienie, powiem ci strofę, ułożoną przez słynnego poetę, Ludwika Tansillo[178], który przy końcu pierwszej części swego poematu Łzy świętego Piotra na ten kształt mówi:
Rośnie rozpacz z boleścią i wstyd rośnie razem
W sercu Piotra, gdy blada budzi się jutrzenka.
Sroma się sam za siebie przed grzechu obrazem,
Chocia go i przytomność bliźniego nie nęka.
Dla serca, co bezdusznym nie jest w piersiach głazem
Poczucie winy swojej — to sroga udręka.
Za hańbę rumieńcami wstydu się szkarłaci
Choć nic dokoła niema, krom głuchej pustaci.
Przypomnij sobie, że białogłowa jest stworzeniem ułomnem,[180] że nie lza zastawiać na nią samołówek i dołków pod nią kopać tak, aby potknęła się i upadła, ale że, przeciwnie, należy zawady usuwać i drogę jej od wszelkich przeszkód uwalniać, aby nie spotykała żadnych zatrudnień w swobodnem dążeniu do doskonałości, której jej brak, a która cała na tem się zasadza, aby cnotliwą była.
Znawcy mówią, że gronostaj jest zwierzątkiem o skórze niezwyczajnej białości i że łowcy, którzy go upolować pragną, taką się posługują sztuczką: dowiedziawszy się w jakich miejscach przebywać lubi, rozrzucają wokół garści błota, a później krzyk niezwyczajny podnosząc, do tego miejsca go przypędzają. Gronostaj zbliżywszy się do błota, zatrzymuje się i daje się schwytać, nie chce bowiem, przechodząc przez muł, popluskać sobie tej białości, którą ma w większej cenie, niż wolność i życie własne. Czysta i szlachetna białogłowa jest gronostajem, zaś cnota jej przystojności ponad śnieg bielsza się staje. Ów, który chce, aby przymiotów swych nie utraciła, ale przeciwnie na zawsze je zachowała, winien całkiem inaczej postąpić, niż myśliwcy z gronostajem postępują. Nie lza nanosić jej błota podarków i umizgów, gdy, być może, nie ma ona tej przyrodzonej cnoty i siły, aby to wszystko podeptać i przeszkody przezwyciężyć. Trzeba samemu je z drogi usunąć i postawić jej przed oczy obraz cnoty i piękności, które w sobie dobra sława zamyka. Przystojna białogłowa jest jak zwierciadło kryształowe, jasny blask siejące, które jednakoż każdy oddech zmąci i skazi.
Z szlachetną białogłową trzeba tak jak z relikwjami się obchodzić: ubóstwiać je, ale ich nie dotykać. Strzec ją i cenić należy, jako się strzeże i ceni piękny ogród, pełen róż i kwiatów. Pan tego ogrodu nie dozwala, aby ktoś po nim się przechadzał i szkody w nim wyrządzał; wystarczy jeśli zdaleka przez kraty żelazne nacieszyć się można jego świeżej piękności widokiem.
Pragnę ci teraz przytoczyć wiersze, które, kiedyś na theatrum w pewnej komedji słyszane, teraz mi do głowy przyszły; nawszem się one zgadzają z przedmiotem naszego dyskursu. Pewien starzec doradza rodzicowi młodej dziewczyny, aby jej pilnie strzegł i w zamknięciu pod kluczem trzymał.
Kobieta — jak szkło jest krucha,
Więc próbować nie daj Boże,
Gdyż jak szklanka stłuc się może
Za podszeptem złego ducha.
Tego, co łatwo się kruszy,
Rzucać nie trzeba o głazy,
Gdybyś i oddał pół duszy
Nie zatrzesz pęknięcia ni skazy!
To zdanie, co słuszne jest przecie
Niech każdy rozważy raz jeszcze,
Bo choć są Danae na świecie,
Złociste także są deszcze.
Wszystko, co ci do tej pory wyłożyłem, Anzelmie, jeno ciebie się tyczy, teraz zasię dobrze będzie, jeśli usłyszysz rzeczy, które się do mnie odnoszą. Nie dziw się długości mowy mojej; trzebaby może jeszcze bardziej w słowach się szerzyć, aby wydobyć cię z labiryntu, w który wpadłeś i z którego ja, według twego życzenia, mam cię wyprowadzić. Uznajesz mnie za swego przyjaciela, a jednak żądasz, abym cześć mą postradał. Nie jestże to rzecz przyjaźni przeciwna? Nie tylko tego się zresztą domagasz, pragnąc, abym i ciebie osławił. Dowodzi to, wierę, że chcesz mnie honoru pozbawić. Skoro Kamilla ujrzy moje zalecanki, ani chybi poczyta mnie za człeka bez czci i wiary, który waży się popełnić rzecz, na wszem przeciwną prawom twojej przyjaźni i względom na osobę twoją.
Również wątpić nie mogę, że chcesz, abym i ciebie osławił, ponieważ Kamilla, poznawszy jakie to wobec niej zamysły knuję, pomyśli, iż dostrzegłem w niej coś nieprzystojnego, co mnie uczyniło tak zuchwałym, żem się przed nią z niecnemi mojemi pragnieniami wynurzył. Skoro się za osławioną poczyta, osława ta i na ciebie spadnie, jako że mężem Kamilli jesteś. Stanie się zatem to, co często się przytrafia: mąż cudzołożnej żony, choćby i o niczem nie był powiadomiony, choćby żadnego powodu do zdrady nie dał i choćby, mimo starań, nieszczęścia zażegnać nie mógł, przecie napiętnowany jest wzgardliwem i szkaradnem imieniem. Ci, którzy o skażeniu żony jego wiedzą, patrzą nań okiem pogardy, miast patrzeć oczami współczucia, coby bardziej stosowne było, zważywszy, że w tem nieszczęściu się ocknął nie ze swej winy, lecz z przyczyny występku żony swojej. Chcę ci wyłuszczyć racje, dla których, nie bez słuszności, mąż złej żony zbeszczeszczony bywa, choćby sam o osławię swej nie wiedział, ni kąska winien nie był i w niecnocie żadnego nie miał udziału. Niechaj cię nie nużą, Anzelmie, te moje przełożenia, gdyż wszystko to przecie ku twemu pożytkowi ma się ścięgać.
Pismo Święte powiada, że Bóg, stworzywszy w ziemskim raju pierwszego ojca naszego, Adama, zesłał na niego sen. Podczas gdy Adam spał, Stwórca wyjął mu lewe żebro, z którego stworzył matkę naszą, Ewę. Adam, przebudziwszy się i spojrzawszy na nią, rzekł: „Oto jest ciało ciała mego i kość kości mojej“. A Bóg rzekł: „Dla niej opuścisz ojca i matkę swoją, abyście byli jedną w dwóch ciałach istotą“.
Wówczas ustanowiony został święty Sakrament małżeństwa z takiemi węzłami, że jeno śmierć rozerwać je może. Ten boski sakrament taką ma w sobie moc i cnotę, że dwie różne osoby w jednem ciele żyją, zaś dwie dusze jedną się rządzą wolą. Skoro zaś ciało żony jest ciałem męża, tedy zmazy i plamy, które na nie padają i ułomności, które mu szwank zadają, dotykają w równej mierze ciała męża, choćby i on niedostatkom tym winien nie był. Gdy noga, albo i inny jakiś członek ciała ludzkiego chorzeje, całe ciało to czuje, gdyż z jednej materji stworzone jest. Tak jak głowa odczuwa ból pięty, chocia bólu tego nie była przyczyną, tak też mąż współuczestnikiem jest w występku żony, będąc jedną z nią pospołu istnością.
A jako że to, co honoru albo sromoty przyczynia, jeno od ciała i krwi zależy, (niesława złej małżonki z tychże przyczyn się rodzi) tedy i mąż hańbę tę dzielić musi.
Zważ przeto, Anzelmie, na jakie to niebezpieczeństwo się wystawiasz, chcąc zakłócić spokojność, w jakiej żyje małżonka twoja; bacz, dla jakiej to nędznej i próżnej ciekawości chcesz rozbudzić żądze i pragnienia, które teraz drzemią uśpione w sercu czystej małżonki twojej. Zaiste korzyść, dla której chcesz tak wszystkiem hazardować, nieznaczna będzie, a szkoda tak wielka być może, że i słów mi nie staje, abym ci ją wystawić tutaj mógł. Jeśli wszystko to, co ci dotychczas powiedziałem, nie ma tej mocy, aby cię od twego nieszczęśliwego zamysłu odwrócić, tedy poszukaj sobie kogoś innego, coby się stał narzędziem sromoty i nieszczęścia twego. Ja się nim nie stanę, choćby to odmówienie miało mnie przyprawić o utratę przyjaźni twojej, coby największym, jaki tylko sobie wystawić mogę, uszczerbkiem dla mnie było.
Tutaj zawarł mowę roztropny i dzielny Lotarjusz. Przełożenia jego niemałe pomieszanie sprawiły w umyśle Anzelma, który długo milczał, nie mogąc słowa przemówić; wreszcie rzekł:
— Pilnie i cierpliwie, jak widzisz, słuchałem cię, miły Lotarjuszu, i w mowie twojej, przykładach i gadkach zważyłem całą mądrość twoją i szczerą przyjaźń, jaką dla mnie żywisz. Takoż wyznaję szczerze, że, jeśli do twego sądu nie przymykam, jeno w swojem mniemaniu trwam uparcie — uciekam od dobra i ku złu rączo biegnę. Wystaw sobie, że cierpię na chorobę, podobną do tej, której czasem białogłowy podlegają. Nieposkromiona wówczas bierze je chętka, by jeść węgiel, gips, ziemię, i jeszcze inne rzeczy tak plugawe, że odraza bierze na sam ich widok, nie mówiąc już o jedzeniu.
Trzeba użyć sztuczki pewnej, abym ozdrowieć mógł. Ty to łatwie uczynić możesz, podwodząc Kamillę ku bezeceństwu (wszakoż postępując na zimno, dla samego jeno udania); nie jest tak słaba, aby za pierwszą natarczywością miała ulec i cześć swoją postradać. Zadowolnię się tą pierwszą próbą, ty zaś wypełnisz obowiązek swój względem przyjaźni naszej, nie tylko wracając mi życie, ale także pozwalając mi wierzyć, że nie jestem zniesławionym człowiekiem. Do przedsięwzięcia tego jedna ważna racja skłonić cię powinna: skoro tak już w zamyśle swoim się ugruntowałem, że nijak bez doświadczenia tego obejść mi się nie lza, nie powinieneś dozwolić, bym tę chimerę komu innemu objawił i naraził przez to na szwank honor mój, który ty ocalić pragniesz. Nie wiele także albo i nic to nie znaczy, że doskonałość twoja pomniejszy się w mniemaniu Kamilli, gdy ona umizgi twoje zobaczy, bowiem, gdy jeno ujrzymy w niej ową cnoty niezłomność, jaką ujrzyć pragniemy, będziesz mógł wyjawić jej całą prawdę o sztuczce naszej, przez co nie w mniejszem będzie cię miała jak pierwej zachowaniu.
Skoro tedy tak mało na los szczęścia masz stawić, a hazardując, takie ukontentowanie sprawić mi możesz, błagam cię raz jeszcze, abyś to wziął przed się, nie zważając na największe nawet przeszkody. Upewniam cię, że sprawę, zaczętą przez ciebie, ja już za dokonaną mieć będę.
Lotarjusz, widząc niewzruszoną wolę Anzelma i nie wiedząc jakieby tu jeszcze racje przytoczyć i jakichby mu przestróg udzielić, upewniwszy się przytem, że skoroby się nie zgodził, Anzelm gotów będzie komu innemu zamysł swój powierzyć, postanowił do jego prośby się przychylić, aby gorszej biedy uniknąć. Zamyślił całą rzecz tym kształtem uładzić, aby szlachetność Kamilli żadnego nie doznała uszczerbku, zaś Anzelm jednocześnie zaspokojony był w swem pragnieniu.
Rzekł mu tedy, aby się z zamysłem swoim przed nikim nie zdradzał, gdyż on całą rzecz na barki swoje bierze i da tej rzeczy początek wówczas, kiedy Anzelm sobie tego życzyć będzie. Anzelm uściskał Lotarjusza serdecznie i podziękował mu za jego gotowość, tak jakby dank mu składał za największą, wyświadczoną sobie przysługę. Umyślili pospołu, że zaraz nazajutrz Lotarjusz zacznie uskuteczniać to przedsięwzięcie osobliwe, że Anzelm zdarzy mu sposobność, aby mógł w cztery oczy pomówić swobodnie z Kamillą i że mu wręczy pewną sumę dukatów i klejnotów, na upominki przeznaczonych. Radził mu także, aby wiersze na jej cześć i piosenki pod wtór muzyki składał, jeśliby zaś miało mu to iść niesporo, to on, Anzelm, w tem go wyręczy. Lotarjusz przyrzekł wszystko, czego Anzelm się domagał, mając wszelako całkiem co innego na myśli, niż jego przyjaciel mniemał. Powziąwszy takie postanowienie, skierowali kroki swoje ku domowi Anzelma; Kamilla już w niespokojności była, czekając na męża, ponieważ dnia tego bardziej niż zwykle z powrotem swym się opóźniał.
Zabawiwszy kęs czasu w domu Anzelma, Lotarjusz powrócił do siebie, głowiąc się co niemiara nad tem, jakimby sposobem wywikłać się z tej uciążliwej i przykrej sprawy. Noc go natchnęła, co ma uczynić, aby oszukać Anzelma i Kamilli zarazem nie obrazić. Nazajutrz przybył do Anzelma na obiad; Kamilla z wielką serdecznością i radością go przyjęła, wiedząc, jakie związki z Anzelmem go łączą. Gdy już po obiedzie ze stołu uprzątnięto, Anzelm poprosił Lotarjusza, aby się z żoną jego zabawił, dopóki on nie powróci stamtąd, gdzie go wzywają sprawy niecierpiące zwłoki, które mu zajmą godzinę albo i półtorej czasu. Kamilla prosiła go, aby nie odchodził, zaś Anzelm wyraził gotowość towarzyszenia mu. Na nic się jednak te prośby zdały; Anzelm nalegał na Lotarjusza, aby pozostał, gdyż po powrocie chce z nim pomówić o pewnej rzeczy, wielkiej wagi, i prosił Kamillę, aby do jego powrotu towarzystwa Lotarjuszowi dotrzymała. Umiał tak dobrze zmyślić powód, który go zmuszał do wydalenia się z domu, że niktby tu żadnego wykrętu podejrzewać nie mógł.
Lotarjusz i Kamilla we dwoje pozostali przy stole, gdyż służba obiadować poszła. Lotarjusz, ocknąwszy się na placu boju, jak tego sobie jego przyjaciel życzył, mając naprzeciw siebie wroga, którego piękność niezwyczajna cały hufiec rycerzy zwyciężyćby mogła była, poczuł wielki lęk — zważcie sami, czy do tej trwogi nie miał słusznej przyczyny?
Oparł łokieć na poręczy krzesła, głowę na dłoń skłonił, udając, że go sen morzy, i poprosił Kamillę, aby mu za złe nie miała, że zażyje trochę wczasu, dopóki Anzelm nie powróci. Kamilla rzekła, że lepiej mu będzie się przespać na kobiercu w gościnnej komnacie niż na karle i poprosiła go, aby tam się udał. Lotarjusz grzecznie odmówił i zdrzemał się na karle aż do powrotu Anzelma, który, ujrzawszy uśpionego Lotarjusza i Kamillę, w swej będącą komnacie, pomyślał, że, nie kwapiąc się z powrotem, dał im aż nadto czasu nie tylko do wyznań, ale i do spania.
Niecierpliwie też czekał, kiedy Lotarjusz przebudzi się, chciał bowiem pójść na przechadzkę i dowiedzieć się szczegółowie, co był uczynił. Stało się tak, jak pragnął. Lotarjusz obudził się, później wyszli razem i Anzelm mógł się o wszystko zapytać. Lotarjusz rzekł, iż nie wydało mu się stosowne i mądre zdradzać się zaraz za pierwszym razem, miłosne oświadczenia czyniąc. Poprzestał też na chwalbie, mówiąc Kamilli, że całe miasto jej piękność i mądrość wysławia. Tym trybem rzecz prowadząc, chciał jej względy pozyskać, aby go za drugim razem łaskawiej słuchać chciała, posiłkując się wybiegiem, którego djabeł używa, gdy chce oszukać kogoś, co się na baczności ma; chocia jest aniołem ciemności, postać jasnego anioła przybiera na się i pod tym pięknym pozorem szkaradność swej natury skrywając, w stosownym czasie dopiero prawdziwą istotę swoją zdradza tak. iż jeśli go odrazu nie odkryto, zamysł swój niecny do skutku łatwie doprowadza.
Anzelm bardzo się uradował, słowa te usłyszawszy, i rzekł Lotarjuszowi, że i na przyszłość taką samą sposobność mu daje.
Upłynęło kilka dni, w trakcie których Lotarjusz, nie wyrzekłszy ani słówka do Kamilli, Anzelmowi wierzyć kazał, że przecie z nią mówił, ale że najmniejszej po sobie nie dała poznaki, iżby się na bezeceństwo jakieś zgodzić miała. Najmniejszej dotąd nie pozyskał nadziei, że łaskawie przyjęty będzie; przeciwnie zagroziła mu, że męża o wszystkiem powiadomi, jeżeliby nie zaniechał tym podobnych dalej namów czynić.
— Dobrze zatem — rzekł Anzelm — dotychczas Kamilla opierała się słowom jeno, obaczym czy i uczynkom da odpór stosowny. Wręczę ci jutro dwa tysiące złotych talarów, abyś jej podarunek z nich uczynił i drugie tyle na kupienie klejnotów, aby na tę nętę poszła. Białogłowy, zwłaszcza urodziwe, choćby nie wiem i jak cnotliwe były, bardzo o to dbają, aby się najstrojniej i najparadniej przedstawiać. Jeżeli Kamilla i wobec tej ponęty nieczuła się okaże, postara się próbę do końca doprowadzić, aczkolwiek wie, że zwyciężony z niej wyjdzie.
Nazajutrz Lotarjusz otrzymał cztery tysiące talarów, które w niemałe go wprawiły turbacje, nie wiedział bowiem jakieby tu nowe wynaleść wykręty.
Wkońcu postanowił rzec Anzelmowi, że Kamilla nie dała się zmiękczyć darami, równie jak i słowami, i że już trzeba fatygi zaprzestać, albowiem czas się tylko po próżnicy traci. Fortuna jednak, która innym torem sprawy powiodła, zachciała, aby pewnego dnia Anzelm, zostawiwszy Lotarjusza i Kamillę, samych we dwoje, jak to w jego leżało zwyczaju, zamknął się w swojej komnacie, przyległej do tej komnaty, w której tamci się znajdowali. Przysłuchując się i podglądając przez dziurkę od klucza, postrzegł, że przez pół godziny Lotarjusz ust nie otworzył ni razu do Kamilli i że niechybnie taksamo byłby postąpił, gdyby miał przy niej trwać i wiek cały. Ku tej myśli przyszedł zatem, że wszystko co mu przyjaciel o responsach Kamilli donosił, było tylko kłamstwem i udaniem. Aby się gruntowniej o tem przekonać, wyszedł ze swej komnaty i, wziąwszy Lotarjusza na stronę, zapytał, coby miał za nowiny i jakiego dziś Kamilla jest umysłu? Lotarjusz odparł, że, według jego mniemania, nie trza już na przyszłość żadnych wysiłków czynić, i że Kamilla z taką surowością i gniewliwością mu odpowiada, iż, wierę, i odwagi mu nie staje, aby jeszcze z nią mówić.
— Ach Lotarjuszu, Lotarjuszu — odparł Anzelm ze złobą — także to wypełniasz, coś mi jest powinien i tak ufność, pokładaną w tobie zawodzisz? Przypatrywałem się bacznie przez otwór, w który jeno ten klucz wejść może i upewniłem się, żeś ani słowa do Kamilli nie przemówił. Z tego wnoszę, żeś i przedtem także nic jej nie powiedział. A jeśli tak jest, w co ni kęska nie wątpię, czemuż zwieść mnie i oszukać mnie się starasz, pocóż chcesz mi odjąć te środki subtylne, którebym znaleźć mógł, aby zamysł swój do stosownego doprowadzić kresu?
Anzelm zbytnio w słowach się nie szerzył; ale i tego, co rzekł, wystarczyło, aby Lotarjusz zmieszał się i zawstydził. Mniemając, że cześć jego doznała skazy przez to, że go na kłamstwie przychwycono, zaklął mu się, że odtąd samą prawdę mówić mu będzie i że całej dołoży pilności, aby tylko jego pragnieniu dogodzić, o czem on, Anzelm, sam się łatwie przekona, gdy jeno pilnie śledzić go będzie. Anzelm uwierzył mu i, aby dać mu wolność obcowania z Kamillą; umyślił oddalić się z domu na dni osiem, udając się w odwiedziny do pewnego przyjaciela swego, który mieszkał na wsi, w bliskości miasta leżącej. Wprzód zniósł się jednak z tym przyjacielem, aby ów zawezwał go do siebie natychmiast; przez to miał stosowną wobec Kamilli wymówkę i do podróży pozór.
Cóż czynisz Anzelmie nieszczęsny?
W śmierci szukam żywota,
Zdrowia w cielesnej niemocy,
W więzieniu wolności — wśród nocy
Blasków słonecznych złota,
W zdradzieckiem sercu — pomocy.
Jednakże twardy mój los
Z tych pragnień śmieje się w głos,
Jak każą wyroki nieba,
Temu, co chimer potrzeba
I zwykły nie wzejdzie kłos.
Następnego dnia Anzelm na wieś wyruszył, oznajmiwszy wprzód Kamilli, że w czasie jego nieobecności, Lotarjusz nad jego domem czuwać będzie i wraz z nią obiadować; polecił jej także, aby go zacnie przyjmowała, jakby godziło się jej własnego przyjmować małżonka.
Roztropna i obyczajna Kamilla zdziwiła się dziwacznemu temu zleceniu i nie mogła się wstrzymać, aby nie powiedzieć Anzelmowi, że nie znajduje tego przystojnem, aby w czasie nieprzytomności męża ktoś inny miejsce jego za stołem zajmował. Jeśli tak czyni, nie mając pewności, czy dobrze domem zarządzać będzie umiała, niechaj na ten czas ma potrzebną cierpliwość i dom jej pieczy powierzy, a snadnie przekona się, że nie tylko do tego jest zdatna. Anzelm odparł, że taka jest jego wola i poprosił, aby niwczem jej nie uchybiła. Kamilla przyrzekła, że uczyni tak, chocia to wcale po myśli jej nie jest. Anzelm dosiadł konia i odjechał.
Nazajutrz, gdy Lotarjusz Kamillę odwiedził, żona Anzelma dwornie i z wesołą przyjęła go twarzą, jednak dobrze to na pieczy miała, by ani na chwilę sami z nim nie pozostać, otaczając się służącemi albo pokojowemi. Najczęściej przebywała w komnacie młódka, zwana Leonellą, do której Kamilla bardzo przywiązana była, gdyż obie pospołu wzrastały w domu rodziców Kamilli. Kamilla, wyszedłszy za mąż za Anzelma, wzięła ją ze sobą. Przez pierwsze trzy dni Lotarjusz ani słowa nie napomknął, chocia miał ku temu sposobność w poobiedniej porze, gdy służba stół uprzątnąwszy, opuszczała komnatę, aby w pośpiechu (taki był rozkaz Kamilli) zjeść swój posiłek.
Leonella miała nakazane obiadować przed Kamillą, tak, aby ni na chwilę nie odchodzić od jej boku, ale młódka, mając czem innem głowę zabawną i, nurzając się w potrzebie czasu, któryby swoim rozrywkom poświęcić mogła, nie zawsze na przykaz pani zważała i często ją samą z Lotarjuszem zostawiała, jakby jej to umyślnie nakazane było.
Jednak stateczność Kamilli, powaga, malująca się na jej obliczu, osobny wdzięk we wszystkiem, co czyniła, taką moc przemożną nad Anzelmem miały, że słowa więzły mu w gardle. Korzyść, którą te piękne przymioty Kamilli sprawiły, wędzidłem dla mowy Lotarjusza się stając, wkrótce na szkodę obydwojga się obróciła, gdy bowiem język Lotarjusza milczał, myśli biegły naprzód, badając szczegółowie wszystkie powaby Kamilli, któreby mogły nawet w marmurowym posągu upały miłosne wzniecić, nie mówiąc już o sercu ludzkiem. Patrzył na nią w milczeniu i myślał, że zaiste wielce jest miłowania godna. Owe myśli powoli zaczęły umniejszać respekt, jaki miał dla Anzelma; tysiąc razy wolałby oddalić się z miasta i udać się tam, gdzieby ani Anzelma, ani Kamilli nie widział, gdyby nie stanęła mu na wstręcie przyjemność, jakiej doznawał z oglądania jej piękności. W wnętrznej trwał ze sobą wojnie i chciał przemóc to upodobanie, jakie odbierał, patrząc na nią. Uznawszy swoją występną słabość, zwał się złym przyjacielem, a także złym chrześcijaninem i czynił porównania między sobą a Anzelmem, które nieodmiennie wiodły go do tej myśli, że szaleństwo i ufność Anzelma większą tu winę ponoszą, niż jego niewierność i że, jeśliby z tego, czy uczynić zamyślił, mógł się przed Bogiem, równie jak przed ludźmi wytłumaczyć, nie bałby się, wierę, za swoją winę kary.
Podobnie jak się pospolicie mówi, że wojsko bez wodza, a zamek bez kasztelana, żałosny przedstawia widok, tak też powiedzieć można, że jeszcze żałośniej wygląda młoda żona bez męża, zwłaszcza jeśli do nieobecności jego słusznych nie ma powodów. Tak jestem po wyjeździe twoim zasmucona i tak rozłąki z tobą ścierpieć nie mogę, że jeśli rychło nie powrócisz, do domu rodziców się przeniosę, przez co dom twój opieki zbyty będzie. Stróż, któregoś mi zostawił, (załóżmy, że na imię to zasługuje) ma na względzie nie dobro twoje, lecz własnym chęciom folgowanie. Jesteś człowiekiem roztropnym, nic więc przeto więcej nie powiem, gdyż nawet nie godzi się, abym więcej mówiła.
Anzelm, otrzymawszy ten list poznał, że Lotarjusz już do dzieła przystąpił i że respons Kamilli wypadł tak, jak sobie był tego życzył. Ucieszył się niepomiernie z tych wieści i wyprawił do żony gońca, z tem przykazaniem, aby pod żadnym pozorem z domu się nie wydalała, gdyż on niebawnie powróci.
Kamillę bardzo zadziwiła ta odpowiedź, która w gorsze ją jeszcze wprawiła kłopoty, nie wiedziała bowiem, czy odważyć się na pozostanie w domu, czy też do rodziców swoich się udać. Pozostając, na szwank cnotę swoją narazićby mogła, wyjeżdżając zaś, sprzeciwiłaby się jawnie woli małżonka swego. W końcu gorszy wybór uczyniła, postanowiwszy nie wydalać się z domu i nie unikać widoku Lotarjusza, gdyż taka wstrzemięźliwość złym językom dałaby pochop do gadania. Już, już poczynała żałować, że wysłała ów list do Anzelma, obawiając się, aby mąż nie sądził, że Lotarjusz odkrył w niej jakąś płochość, która była mu jego zuchwalstwa pobudką i umniejszenia się powinnego jej respektu przyczyną. Aliści cnoty swej i cnych intencyj pewna będąc, poleciła się Bogu i umyśliła stosowny dać odpór Lotarjuszowi przez spokojne milczenie swoje, nie odpowiadając ani słowa na jego zalecanki, a takoż skryć wszystko przed mężem, aby możliwych zawikłań i sporów przez to uniknąć. Przemyśliwała także nad tem, jakby Lotarjusza wymówić, gdyby mąż zapytał się jej o przyczynę tego listu. Powziąwszy te bardziej szlachetne, niż pożyteczne postanowienia, wysłuchała następnego dnia wszystkiego, co Lotarjusz mówił, który na ten raz z taką zapalnością do ataku ruszył, że stałość Kamilli chwiać się zaczęła, a cnota jej nie mało natrudzić się musiała, by przyjść w sukurs oczom, nie chcąc, by dała poznakę, że miłosne współczucie, łzami i prośbami Lotarjusza wywołane, w sercu jej się obudziło. Te jej wzruszenia, przez Lotarjusza dostrzeżone, zwiększyły jeszcze jego miłosne upały. Mówiąc pokrótce, wydało mu się, że powinien okazję w lot pochwycić i korzystając z nieprzytomności Anzelma, srogi szturm do fortecy przypuścić. Pierwszemi podchodami były wysławiania jej piękności; nic prędzej nie burzy i z ziemią nie równa dumnych baszt białogłowskiej próżności, jak oważe próżność, którą język pochlebstwa szermuje. Istotnie tylu sztuczek użył i taki podkop, napełniwszy go tulejami, pod skałą jej niezłomności uczynił, iż gdyby ona nawet z bronzu była, poddaćbv się musiała. Niczego nie przepomniał dla zmiękczenia jej, a owóż więc łzy, prośby, przyrzeczenia, prawdziwe, albo i li udane! Z wszystkiem tem Lotarjusz na harc wyjechał, nalegając z taką natarczywością i z tak szczerej namiętności pozorem, ze przystojność Kamilli już tej mocy nie miała, aby się dłużej opierać. Owładnął tem, czego wielce pragnął, ale czego najmniej mógł się był spodziewać.
Kamilla poddała się, Kamilla! Nie dziwota wszelako, skoro i przyjaźń Lotarjusza wiarołomną się okazała. Z przykładu tego widzimy dowodnie, że namiętność miłosną zwyciężyć można jeno, uciekając od niej i że nikt z tak potężnym wrogiem wstępować w bój nie powinien, gdyż poprawdzie boskie trzeba mieć siły, aby nad jego siłami człowieczemi zapanować. Jedna tylko Leonella dowiedziała się o niesławie swojej pani, gdyż nowi kochankowie (owi wiarołomni przyjaciele) skryć jej przed nią nie umieli. Lotarjusz nie chciał wyznać Kamilli, że go Anzelm przymusił prawie do doświadczenia jej, ani, ze dał mu sposobność do uskutecznienia zamysłu. Obawiał się snać, aby sąd jej o jego miłości się nie odmienił i aby nie pomyślała, że przez prosty trat o jej względy zabiegał, nie zaś z umysłu to czynił.
Po kilku dniach Anzelm do domu powrócił i ani spostrzegł, że mu nie dostaje tego, o co najmniej się troskał, chocia była to rzecz najszacowniejsza dla niego. Zaraz ze zwykłą sobie niecierpliwością pobiegł, aby zobaczyć się z Lotarjuszem. Uściskawszy go serdecznie, nie omieszkał zapytać się o nowiny, które wyrokiem życia albo śmierci dla niego być miały.
Mogę ci jeno rzec, Anzelmie drogi — odparł Lotarjusz — że posiadasz żonę, która winna jest służyć za wzór i przykład dla wszystkich szlachetnych białogłów. Wszystkie moje słowa na wiatr rzucone zostały. Nie dbała o moje oświadczenia, odtrąciła składane jej podarki, z udanych moich łez tęgo sobie dworowała. Mówiąc pokrótce, Kamilla jest zbiorem wszystkich przymiotów, skarbem szlachetności, czci niewieściej i wszystkich cnót, które białogłowę dostojną, godną chwały i szczęśliwą czynią. Weź z powrotem pieniądze swoje, przyjacielu, nie zrobiłem z nich użytku. Kamilla zbyt jest prawa, aby się na upominki i obietnice łasić miała. A zatem, Anzelmie, powinieneś być zaspokojony; nie szukaj już innych prób, poprzestań na tych, które uczynione zostały, a jako że suchą nogą przeszedłeś przez morze wszystkich podejrzeń i niebezpieczeństw, które nieraz w odniesieniu do białogłów nie bez racji żywić można, miej to na pieczy, abyś się na nowo w złą toń nie pogrążył, ani z nowym sternikiem nie doświadczał hartowności i zalet tego statku, który ci niebo dało, abyś na nim morze świata tego spokojnie przepłynął. Zważ, że już w bezpiecznym porcie jesteś. Zatrzymaj statek kotwicami szlachetnej rozwagi i trwaj tak, póki nie przyjdzie ci zapłacić długu, od którego nie uwolni żadna dostojność człowieka.
Trudno wyrazić pociechę, jaką ta mowa sprawiła w sercu Anzelma. Uwierzył w nią, jak w słowa wyroczne, acz, mimo to prosił przyjaciela, aby nie przestawał dalej zalotów czynić, choćby już dla samej jeno ciekawości i zabawy. Można poniechać już tych trudów i usilności, co je dotychczas czyniono, trzeba jeno, by ułożył kilk
a wierszy, któreby pod imieniem Kloris, Kamillę wysławiały. Niechaj da Kamilli do poznania, że zakochał się w pewnej damie, której to imię nadał, aby móc ją wysławiać bez bojaźni, że cześć jej szwank przez to poniesie. Jeśli Lotarjusz nie chce sobie zadać trudu, aby te wiersze ułożyć, on go w tem wyręczy.
Lotarjusz odparł, że Muzy nie są mu tak nieprzychylne, aby go parę razy do roku nawiedzać nie miały. — Opowiedz, Anzelmie, Kamilli — dodał — to, coś mówił o zmyślonych uczuciach moich, a ja sam już wiersze ułożę. Jeśli nie będą tak dobre, jak tego sam przedmiot wymaga, to w każdym razie najlepsze, jakie napisać będę umiał.
Gdy już stanęła umowa między wiarołomnym przyjacielem i nierozsądnym mężem, Anzelm powrócił do domu i zapytał się zaraz żony o to, o co, według jej mniemania, już dawno winien był się zapytać: mianowicie dla jakiej to przyczyny, napisała list, który otrzymał. Kamilla odparła, iż poszło to stąd, iż zdało jej się, jakoby Lotarjusz w czasie nieobecności Anzelma innem, zuchwalszem na nią spoglądał okiem. Aliści uznała później, że musiało to być czyste przewidzenie, gdyż Lotarjusz teraz unika jej widoku i na osobności z nią zostawać nie chce. Anzelm odparł, że nie powinna się o nic obawiać, gdyż Lotarjusz zakochał się w szlachetnej dzieweczce, z tego miasta pochodzącej, którą wysławia pod imieniem Kloris, piękne wiersze dla niej składając. Gdyby nawet tak nie było, nie lza wątpić w szczerość Lotarjusza, ani w przyjaźń, która ich łączy. Lotarjusz uprzedził był już Kamillę, że te jego afekty dla Kloris zmyślone są, i że powiedział Anzelmowi na ten kształt, aby móc swobodnie wiersze na jej pochwałę układać. Gdyby nie to ostrzeżenie, Kamilla zaplątałaby się niechybnie w sieć rozpacznej zazdrości. Teraz jednakże nowina ta żadnego jej nie przyczyniła niepokoju.
W kilka dni potem, kiedy obiad pospołu spożywać kończyli, Anzelm poprosił Lotarjusza, aby przeczytał kilka z tych wierszy, co je na chwałę Kloris ułożył; tem bezpieczniej uczynić to może, że Kamilla nie zna jej wcale.
— Gdyby nawet ją znała — rzekł Lotarjusz — nichym tu ukrywać nie potrzebował, kochanek bowiem, który wysławia piękność swej damy, albo się żali na jej surowość, nie czyni krzywdy jej dobremu imieniu. Niech będzie zresztą jak chce; wczoraj napisałem sonet o niewdzięczności tej Kloris. Owóż i on:
Wśród ciszy nocnej, kiedy snów ukoję
Śmiertelni biorą na znużone głowy,
Ja wciąż się skarżę żałosnemi słowy,
Ku Kloris[181] smutki posyłając moje.
A gdy już słońca promień purpurowy,
Błyśnie skroś złote na Wschodzie podwoje,
Do dawnych smutków powracam osnowy
I z oczu świeżych łez przelewam zdroje.
Gdy słońce z swego królewskiego szlaku,
W południe żary swe ku ziemi zsyła,
Płacze i skargi rosną w mojej duszy.
Gdy wieczór mierzchnie w złotych gwiazd orszaku,
Widzę, że niebo głuche jak mogiła,
Żalami memi nigdy się nie wzruszy.
Kamilla znalazła ten sonet wcale wdzięczny, zaś Anzelm wychwalał go niezmiernie, twierdząc, że bardzo okrutna musi być ta dama, skoro zmiękczyć jej nie mogą tak szczere i prawdziwe oświadczenia.
— Zaliżby — spytała Kamilla — zakochani poeci zawsze prawdę mówili?
— Mówią, nie jako poeci, lecz jako kochankowie — odparł Lotarjusz — dlatego też słowa ich są prawdziwe, a oni mniej jeszcze wyrażają, niż w istocie czują.
— Jest to rzecz nieomylna — przyznał Anzelm, aby potwierdzić zdanie Lotarjusza wobec Kamilli, która równie mało dbała o chytre sztuczki Anzelma, jak wielki afekt ku Lotarjuszowi żywiła. Ukontentowana z tego wszystkiego była wielce, wiedząc, że wiersze i pragnienia do niej się odnoszą i że ona jest tą Kloris prawdziwą; poprosiła też, aby powiedział jeszcze inne jakieś wiersze, jeśli je pamięta.
— Jeden tylko sonet przypominam sobie — odparł Lotarjusz — ale według mego mniemania nie jest on tak udatny, jak pierwszy. Osądźcie sami zresztą:
Wiem, że się wkrótce stanę śmierci łupem,
Prawda to dla mnie równie niezachwiana,
Jak ta, że raczej paść mi przyjdzie trupem,
Niż kornie ugiąć przed tobą kolana.
Odchodząc w głuche kraje niepamięci,
Wiem, że me serce i mych piersi rana
Na wiek przechowa i na wiek uświęci
Konterfekt twojej twarzy, ukochana.
Relikwji owej bronię przed napaścią
Zuchwalstwa mego, co zachętę bierze
Z twej surowości twardego wyroku.
Smutny, kto w życiu kroczy nad przepaścią,
Kto płynąc, ręki nie kładzie na sterze,
I gwiazd, ni portu nie widzi wśród mroku.
Anzelm znalazł te wiersze równie piękne, jak pierwsze. Tym kształtem dodawał ogniwo do ogniwa w tym łańcuchu, którym się omotał, cześć swą zakuwając w dyby. Im sroższą krzywdę mu Lotarjusz wyrządzał, tem bardziej był mu obligowany; Kamilla zaś, zstępując stopień po stopniu aż na sam dół hańby swojej, wznosiła się w jego oczach na najwyższy stopień cnoty i dobrej sławy.
Pewnego dnia Kamilla, znalazłszy się w komnacie sama z panną służebną, rzekła do niej:
— Wstydzę się i żałuję tego, droga moja Leonello, że mało sama siebie szanowałam, dając się tak prędko nakłonić Lotarjuszowi i oszczędzając mu długich zachodów i starań.
Obawiam się, że zdolny będzie przypisać to mojej płochości i skwapliwości, wcale na to nie zważając, jakiej to siły użył, aby mój odpór przełamać.
— Nie turbujcie się tem, Miłościwa Pani — rzekła Leonella — rzecz szacowna wcale na tem nie traci, że się jej prędko udziela — przeciwnie, to, co się daje, dobre jest i już przez to samo uważania godne. Mówią wszak: kto prędko daje, dwa razy daje.
— Mówią także — rzekła Kamilla — ze, co bez trudu przychodzi, mało warta!
Na co Leonella odparła:
— To się Was tyczyć nie może, gdyż jak słyszałam, miłość nieraz na skrzydłach lata, a nieraz powoli naprzód kroczy; za tym bieży, a za tym znów powolutku sunie, jednych ostudza, drugich rozpala, niektórych rani, a innych znów zabija; w jednem i temsamem okamgnieniu bieg jej pragnień się zastanawia, albo też celu dościga. Jeśli rankiem jakąś fortecę osaczy, już i ona pod wieczór zdać się musi, gdyż nie ma siły, coby się miłości oprzeć zdolna była. Skoro tak się rzeczy mają, czemu tu się dziwować i czegóż obawiać? Miłość posłużyła się nieobecnością naszego pana, aby Lotarjusza woli swojej shołdować. Nieuchronnie, w czasie nieprzytomności pana, stać się musiało to, co miłość uczynić zamyśliła. Nie można było odwłóczać aż do powrotu Anzelma, gdyż, jeśliby tu przytomny był, sprawa do skutkuby nie doszła: niemasz bo lepszego miłości pomocnika jak traf; sposobnością posługuje się ona we wszystkich swych przedsięwzięciach, zwłaszcza jeśli chodzi o uczynienie początku. Wiem o tem wszystkiem z eksperjencji raczej, niż ze słyszenia. Przyjdzie dzień, że powiem Wam, pani, iż i ja młoda jestem i z krwi i ciała stworzona. Zważcie, pani, także, że nie poddaliścię się odrazu, gdyż wprzód ujrzeliście wszak całą duszę Lotarjusza w jego łzach, westchnieniach, słowach, obietnicach i darach i upewniliście się, że godzien jest miłości dla tych zalet, które w jego sercu się zawierają. Skoro tak jest, niech was skrupuły i owe myśli niezwykłe nie dręczą. Bądźcie upewniona, że Lotarjusz równie Was uwielbia, jak Wy jego uwielbiacie i że w wielkiej szczęśliwości żywię, wiedząc, żeście w więzy miłosne popadli, nie dla czego innego, jak dla zasług jego i zalet. Posiada ci on nie tylko owe cztery S. S., które, jak mówią, winny być cechą prawdziwych zakochanych,[182] ale i całe abecadło. Posłuchajcie mnie, a obaczycie, czy dobrze z pamięci wyliczam. Kochanek winien być, według mnie: animuszu pełen, bystry, chwacki, energiczny, fertyczny, gorliwy, hartowny, junacki, kochliwy, litościwy, łagodny, mądry, natarczywy, odważny, poczciwy, rycerski, mieć w sobie owe cztery S., a oprócz tego być troskliwym, ustępliwym, wiernym i zelantem. X nie wchodzi w rachubę, gdyż jest zbytnio chropowate; Y do I, albo do J się sprowadza.
Kamilla śmiać się poczęła z tego alfabetu Leonelli, która bardziej doświadczona w rzeczach miłości była, niż dawała to w słowach do poznania. Odkryła i wyznała szczerze Kamilli, że łączy ją miłość z pewnym młodzieńcem dobrego rodu, pochodzącym z tegoż miasta. Kamilla bardzo się tą nowiną zmartwiła, obawiając się, aby nie wynikło z tego coś, coby czci jej zaszkodzić mogło. Pilnie ją przeto wypytywać jęła, zali nie było między nimi czegoś więcej nad słowa. Leonella odkrycie i bezwstydnie wyznała, że zabrnęli w tej mierze tak daleko, jak tylko zabrnąć mogli. Wiadomo, że błędy, które panie popełniają, sługi zuchwałemi czynią. Widząc iż pani utyka, zarazci one na obie nogi chromają i mało o to dbają, że ta ułomność całemu światu jest widna. Cóż innego Kamilla uczynić mogła, jak poprosić Leonellę, aby o jej uczynku nic swemu kochankowi nie mówiła i tak się na baczności miała, by sekretne jej sprawy przed Lotarjuszem i Anzelmem utajone zostały. Leonella przysiąc tego nie omieszkała, ale tak obietnicę swoją ziściła, że obawa Kamilli, iż przystojność jej, za przyczyną służebnej, szwank odnieść może, w pewność się zmieniała, gdyż bezwstydna i zuchwała Leonella, widząc, że zachowanie jej pani nie jest takie, jakiem być powinno, miała śmiałość wpuścić do domu swego gacha, pewna, iż jeśliby Kamilla nawet o obecności jego się dowiedziała, nie zechce tego nikomu zdradzić. Błędy, które damy popełniają, między innemi i to zło za skutek mają, że stają się one niewolnicami sług swoich i zmuszone są ich szkaradzieństwa pokrywać, jak to się Kamilli przydarzyło, która, przekonawszy się nie raz i nie dwa, że Leonella przebywa z gachem w jednej z komnat jej domu, nie tylko nie ośmieliła się służebnej zganić, ale dopomagała jej do ukrywania go i usuwała wszystkie przeszkody, ze strachu, aby go jeno mąż nie ujrzał.
Wszystkie te zabiegi nie mogły wszakże zaradzić, aby Lotarjusz nie ujrzał gacha, wychodzącego o świcie z domu Kamilli. Nie wiedząc, kto toby zacz był, na pierwszem pojrzeniu mniemał, że to zjawa jakowaś. Ale ujrzawszy, że się szybkiemi krokami oddala i twarz połą płaszcza zakrywa, aby poznany nie być, zmienił swój sąd pierwotny i inne mniemanie powziął, z któregoby niechybna zguba ich wszystkich poszła, gdyby Kamilla złu nie zaradziła.
Lotarjusz przypuścił, że ów mężczyzna, o tak wczesnej porze dom Anzelma opuszczający, nie wszedł tam dla Leonelli, o której teraz nie myślał wcale tak, jakby jej na świecie nie było. Uwierzył, że Kamilla łatwa i ustępliwa wobec niego, taką sama jest i wobec innego. Przewrotność występne] białogłowy i ten skutek ma, iż o jej czci wątpi nawet ów który błaganiem i staraniem do tego ją przywiódł, że mu się powolna stała; nie ufa jej i podejrzenia żywi, że i innemu skwapliwie pofolguje i rad domysły szkaradne do siebie dopuszcza.
Można rzec, że Lotarjuszowi pod ten czas zwykłej mu roztropności zabrakło, gdyż wszelkim namysłem wzgardziwszy, zaślepiony okrutną zazdrością, która serce jego kąsała, drżąc z pragnienia, aby zemścić się na Bogu ducha winnej Kamilli, pobiegł niecierpliwie do Anzelma, zanim się ten był jeszcze obudził i rzekł:
— Wiedz, Anzelmie, że od dni już wielu srodze się ze sobą zmagam, siląc się, aby nie powiedzieć ci tego, czego już nie można i nie godzi się ukrywać.
Twierdza Kamilli zdała się całkowicie na łaskę moją Jeślim dotąd odwłóczał, aby cię o wszystkiem powiadomić, stało się to jeno dlatego, że upewnić się chciałem, czy nie powiedziała tego przez niewieści kaprys, albo i w tym celu, by mnie wypróbować i przekonać się, czy prawdziwe są owe zaloty, które za twojem pozwoleniem zacząłem. Do tej myśli przyszedłem, że jeśliby była taką, jaką być winna i za jakąśmy ją brali, już dawno oznajmiłaby ci o umizgach moich. Milczenie jej w tej materji jasnym jest dla mnie dowodem, że chce zdzierżyć słowo, jakie mi dała, przyrzekając, że, skoro drugi raz z domu się wydalisz, naznaczy mi schadzkę w gotowalni, w której różne szacowne przedmioty swoje zamykasz. (Prawda, że w gotowalni Kamilla Lotarjusza przyjmować zwykła). Nie chciałbym wszelakoż, abyś gniewem zagrzany, myśl zemsty zapalczywie powziął, zważ bowiem, że jak dotąd występne są jeno jej intencje; bardzo być może, że Kamilla, nim zdrożność popełni, sama się postrzeże i skruchę należną okaże. Skoro dotychczas w całości, czy w szczególe, rady moje pod uwagę brałeś, chciejże i na ten raz iść za radą, jakiej ci udzielam. Warując się błędu, po dojrzałym namyśle, poweźmij tedy postanowienie, które najsłuszniejsze ci się być wyda. Udawać, jakobyś na wieś chciał odjechać na dni kilka, jak to w twoim zwyczaju leży, a tymczasem ukryj się w gotowialni, co ci łatwo przyjdzie, ze względu na to, że wysłana jest kobiercami i że wiele szat w niej się znajduje. Ujrzymy wówczas, ty i ja pospołu, na własne oczy, jaki jest zamysł Kamilli: jeśliby jakieś bezeceństwo popełnić chciała, co raczej podejrzewać można, niż czego wolno się spodziewać, ty, żadnego nie wzniecając tumultu, staniesz się własnych krzywd mścicielem.
Anzelm osłupiał i zdumiał się na te słowa Lotarjusza, które go zaskoczyły wówczas, kiedy najmniej się ich był spodziewał; tuszył bowiem, że Kamilla zwycięsko odparła udane szturmy Lotarjusza i cieszył się już z odniesionego przez nią triumfu. Przez długi czas trwał w milczeniu, wbijając wzrok w ziemię, tak, iż mu powieka nawet nie drgnęła. W końcu rzekł:
— Uczyniłeś, Lotarjuszu, wszystko, czegom się po przyjaźni twojej spodziewać mógł; spuszczam się tedy teraz na radę twoją. Czyń, co chcesz, zachowaj jeno tajemnicę, której zdarzenie to niezwyczajne wymaga. Lotarjusz przyrzekł mu, że pilnie milczenia strzec będzie. Zaledwie jednak dom Anzelma opuścił, już żałować począł tego, co powiedział, uznając, że jak głupiec postąpił, gdyż mógłby się był przecie zemścić na Kamilli nie w tak okrutny i niski sposób.
Przeklinał swoją głupotę, wyrzucał sobie, że zbyt pochopne postanowienie powziął i głowił się, jakieby z tej okoliczności wyjście znaleść i jakby naprawić to, co uczynił. W końcu umyślił powiadomić o wszystkiem Kamillę, a jakoże mu sposobności po temu nie brakło, jeszcze tegoż dnia w cztery oczy mógł z nią pomówić. Kamilla, mając możność mówienia, pierwsza odezwała się w te słowa:
— Wiedz, drogi Lotarjuszu, że jest mi tak, jakbym cierń w sercu nosiła. Zdaje mi się, że lada chwila ono mi z piersi wyskoczy i wielkim cudem będzie, jeśli się tak nie stanie. Bezwstydność Leonelli do tego już doszła, że każdej nocy przyjmuje ona w tym domu sekretnie swego gaszka, który aż do świtu u niej bawi. Z jakim to uszczerbkiem dla mojej sławy się dzieje, osądzićby mógł jeno ten, ktoby go spotkał wychodzącego z domu mego, o tak niezwykle wczesnej porze. Najbardziej dręczy mnie to, że nie mogę jej uczynić wyrzutów, ani jej ukarać, skoro bowiem powiadomiona jest o naszej tajemnicy, ja o jej milczyć muszę, obawiając się, aby jakieś zło stąd nie poszło.
Lotarjusz, słuchając tych słów, mniemał z początku, że Kamilla jakąś sztuczką się posługuje, chcąc dać mu do poznania, że człek, którego przy wyjściu widział, przybył do domu dla Leonelli a nie dla niej, aliści ujrzawszy, że Kamilla płacze, uskarża się i jego pomocy żąda, upewnił się, że szczerą prawdę mówiła, przez co bardzo się strapił i pomieszał.
Powiedział Kamilli, aby się zbytnio tem nie turbowała, gdyż on już znajdzie sposób ukrócenia zuchwałości Leonelli. Opowiedział jej także, jak to furją szaleńczej zazdrości podżegany, powiedział Anzelmowi to, co był powiedział, radząc mu, by się ukrył w gotowialni, skąd się dowodnie przekonać będzie mógł o jej wiarołomstwie. Poprosił ją, aby wybaczyła mu ten krok szalony i posłużyła radą, jak wyjść z tego zawikłanego labiryntu, w który go własna nierozwaga wpędziła.
Kamilla osłupiała, wysłuchawszy słów Lotarjusza, później z wielkim gniewem, w stosownych słowach zganiła go za krzywdzące ją mniemanie, robiąc mu także wyrzuty za głupie i niebezpieczne postanowienie. Ponieważ białogłowa ma już od natury umysł, bardziej zarówno ku złemu jak i ku dobremu sposobny, niż umysł mężczyński, chocia, gdy w dysputę wchodzić zaczyna, snadnie obaczyć można, że jej przyrodzonego dowcipu brak, tak też i Kamilla na owo zło, na które z pozoru żadnej rady nie było, stosowny środek znalazła. Rzekła Lotarjuszowi, że winien wszystko tak uładzić, by następnego dnia Anzelm ukrył się tam, gdzie się ukryć zamierzał, mniemając, iż ta zasadzka na dobre im się tylko obróci i że odtąd będą mogli ze sobą przebywać, bez żadnych przeszkód. Nie wtajemniczając go szczegółowie w swoje zamysły, przykazała mu jeno, aby, gdy Anzelm się ukryje, a Leonella na niego zawoła, niechybnie się stawił i odpowiadał na wszystko tym kształtem, jakby to czynił, nie będąc od Anzelma słuchany.
Lotarjusz nalegał, aby mu lepiej wyjaśniła to, co przedsięwziąć zamyślała, tak by z większą pewnością i bardziej chytrze mógł sobie poczynać i spełnić to, co konieczne się okaże.
— Nic innego czynić ci nie trza — odparła Kamilla — jak tylko odpowiadać, o co pytać będę. Nie chciała wyjawić więcej, obawiając się snać, że nie przyklaśnie jej fortelowi, który ze wszech miar udatny jej się zdawał, i że innych mniej skutecznych szukać będzie.
Lotarjusz powrócił do domu. Nazajutrz Anzelm pod pokrywką, że wyjeżdża na wieś do przyjaciela, wyszedł z domu, a później zaraz powrócił, aby skryć się w gotowialni, co bardzo łatwo mu poszło, gdyż Kamilla i Leonella sposobności mu chętnie nastręczyły.
Anzelm utaił się zatem, pełen tego pomieszania, które, jak to łatwie sobie wystawić, musi cechować człeka, co czeka, by na własne oczy zobaczyć, jak to najdroższa cześć jego na pośmiewisko podana zostaje, i który właśnie utracić ma najwyższą na ziemi szczęśliwość, zaklętą w postać ukochanej Kamilli.
Kamilla i Leonella, upewniwszy się, że Anzelm już w kryjówce przebywa, weszły do gotowialni. Kamilla, przestąpiwszy przez próg, rzekła z ciężkiem westchnieniem.
— Ach, Leonello droga, zaliż nie lepiejby było, nim uskutecznię ten zamysł, (o którym nie chcę byś wiedziała, jako żebyś mu przeszkodzić mogła), abyś wzięła puginał Anzelma, o który cię prosiłam i przebiła to serce nieszczęsne? Lecz waruj się uczynić tego! Pocóż mam ponosić karę za winę drugiego? Chcę naprzód dowiedzieć się, co zuchwałe i bezwstydne oczy Lotarjusza takiego we mnie spostrzegły, że śmiał mi on odkryć niecne chęci swoje, jak to był uczynił, nie bacząc na zniewagę przyjaciela i mego wstydu dotkliwą urazę. Zbliż się do okna, Leonello, i zawołaj na Lotarjusza. Jestem pewna, że teraz na ulicy się znajduje, czekając na chwilę sposobną, by swój szpetny zamiar uskutecznić. Ubiegnie go w tem mój równie szlachetny, co i okrutny postępek.
— Co chcecie uczynić, pani, z tym puginałem? — spytała przebiegła Leonella.
Pragniecie może odebrać sobie życie, albo Lotarjusza żywota pozbawić? Strzeżcie się na Boga, jednego, jako i drugiego, gdyż wszystko to na szkodę dobrej Waszej sławy i imienia Waszego się obróci. Lepiej będzie, jeśli udacie, że obelgę płazem puściliście, gdy ten zbrodzień wejdzie teraz do domu, gdzie same we dwie przebywamy. Zważcie, pani, że słabemi jesteśmy białogłowami, on zaś człekiem, ważącym się na wszystko, zwłaszcza, że zły zamysł piastuje i namiętnością jest zaślepiony. Łacno zdarzyć się może, że nim zdołacie uczynić to, co w Waszym zamiarze leży, on wyrządzi Wam coś, co gorsze jest jeszcze, niż pozbawienie życia. Niech Bóg wybaczy, panu mojemu, Anzelmowi, iż zapragnął wwieść w swój dom takiego bezwstydnika. Jeślibyście go, pani, zabili, jak to uczynić zamierzacie, cóż uczynimy z jego trupem?
— Co uczynimy, moja droga? — spytała Kamilla. — Zostawimy tu jego ciało Anzelmowi do pogrzebu. Zaliż nie słuszna, aby miał pociechę, grzebiąc i ukrywając pod ziemią własną swoją niesławę. Wołaj go tutaj a żywo, gdyż zdaje mi się, iż czas, który tracę, nie biorąc powinnej zemsty za odniesioną zniewagę, sprawia, iż wierność, którą mężowi ślubowałam, skazę dotkliwą ponosi.
Anzelm słyszał wszystko; każde słowo Kamilli nowe myśli w nim wzbudzało. Gdy usłyszał, że żywi zamiar zabicia Lotarjusza, ledwie wytrzymał, aby się nie odkryć, chciał bowiem swego przyjaciela przy życiu zachować. Wstrzymało go wszakże pragnienie dowiedzenia się, jaki będzie koniec tego śmiałego i szlachetnego zamysłu; postanowił tedy opuścić kryjówkę, gdy już czas stosowny przyjdzie na to. Tymczasem Kamilla rzuciwszy się na stojące w pobliżu łoże, udawała, że wielkie na nią naszło omdlenie, Leonella poczęła gorzko płakać, mówiąc:
— Och, ja nieszczęsna! Za cóż to nieszczęsny los mój chce, aby w objęciach moich umierał kwiat czystości, wzór cnót wszelakich, aby gasła żałośnie wszystkich dostojnych białogłów królowa?... i wiele jeszcze podobnych narzekań wydawała, tak iż każdy, ktoby ją w tej chwili usłyszał, niechybnie poczytałby ją za najbardziej zasmuconą i najwierniejszą pannę służebną, jaka kiedykolwiek na świecie była, jej panią zaś za nową Penelopę, która najsroższym uległa prześladowaniom. Wkrótce Kamilla do utraconych zmysłów przyszła i rzekła:
— Dlaczego się ociągasz, Leonello, dlaczego nie przyzywasz najwierniejszego, zaprawdę, przyjaciela, jakiego kiedykolwiek słońce widziało, a noc skrywała? Spieszże, a żywo, bieżaj, leć, aby ta odwłoka nie pomniejszyła płomienia gniewu mego i aby sprawiedliwa zemsta moja nie skończyła się na płonnych słowach i pogróżkach.
— Idę już, pani — rzekła Leonella — ale przedtem musicie mi dać ten sztylet, abym upewniona była, że podczas nieobecności mojej nie uczynicie czegoś, co na wiek zasmuciłoby wszystkich, którzy Was miłują.
— Idź bez bojaźni — odparła Kamilla — aczkolwiek, według twego mniemania, jestem dość zuchwała i szalona, by czci swojej bronić, nie jestem wszakoż jak ta Lukrecja, o której powiadają, że pozbawiła się życia, żadnego błędu nie popełniwszy i nie zabiwszy wprzód tego, kto był jej nieszczęścia przyczyną. Umrę, skoro już mam umierać, ale śmierć moja musi być pomszczona śmiercią tego, kto mnie ku temu przywiódł, że teraz płakać muszę nad jego zuchwalstwem, co bez nijakiej winy mojej się zrodziło.
Leonella długo się prosić pozwalała, nim zgodziła się przywołać Lotarjusza. Gdy opuściła komnatę, Kamilla zaczęła mówić w głos, jakby do siebie samej:
— O Boże! Zaliż nie lepiejby było odepchnąć Lotarjusza, jak to już nie raz czyniłam, niż pozwolić, aby przez pewien czas, nim go z błędu nie wyprowadzę, żywił o mnie przekonanie, że jestem zapowietrzoną i rozwiązłą białogłową? Ani chybi, że lepiejby było, aliści ja pomstybym nie wzięła i szwank, zadany czci męża mego, naprawionyby nie został, gdyby bezecnik, stosownej odpłaty nie otrzymawszy, wyszedł bezpiecznie z tego miejsca, dokąd przywiodły go jego szkaradne zamysły. Niechaj zdrajca życiem zapłaci za rozwiązłe chęci swoje, niech świat wie (jeśli się już ma dowiedzieć), że Kamilla nietylko dochowała wiary mężowi swemu, ale i zemściła się na tym, kto miał zuchwałość ją obrazić. Trzeba było wszakoż uwiadomić Anzelma; aliści przecie napomknęłam mu o tem jasno w liście, który na wieś wysłałam! Niechybnie, jeśli stosownych miar wobec zła nie przyjął, stało się to dlatego, że jest dobry i ufności pełen i że uwierzyć nie może, by w sercu wiernego przyjaciela, mogła się wylęgnąć myśl jakaś, czci jego uwłaczająca. I ja temu przez wiele dni uwierzyć nie mogłam i nie uwierzyłabym, gdyby jego bezeceństwo do tego stopnia nie wzrosło, że aż ujawniło się w różnych obietnicach, ciągłych łzach i składanych mi upominkach. Pocóż o tem wszystkiem mówię? Zaliż, skoro już ten śmiały zamiar powzięty został, potrzebuję jeszcze jakiejś rady? Nie, postokroć nie! Niech zdrajcy giną! Zemsta przedewszystkiem! Niech przyjdzie tu ten infamis, niech się zbliży i umrze i niechaj później cokolwiekbądź się dzieje! Czysta i niewinna byłam, poruczając się w moc tego, kogo Bóg mi za małżonka przeznaczył, czysta też pozostanę, choćby mi przyszło wykąpać się we krwi mojej niewinnej i w nieczystej krwi najfałszywszego i najbardziej przewrotnego przyjaciela, jakiego tylko kiedykolwiek przyjaźń na ziemi widziała.
Mówiąc tak, chodziła tam i z powrotem po komnacie bezładnemi kroki, obnażony w ręku trzymając puginał i tak dziwaczne czyniąc poruszenia, iż zdało się, że się rozumu zbyła i że ze słabej białogłowy w jakiegoś zrozpaczonego junaka przemieniła się.
Anzelm słuchał tego wszystkiego, ukryty za kobiercami. Zadziwiony niewypowiedzianie tem wszystkiem, sądził, że całkiem starczy to, co widział i słyszał, by rozwiać największe choćby podejrzenia. Chciał przerwać owe próby, nim Lotarjusz nadejdzie, obawiał się bowiem, aby rzecz niespodziewanego i smutnego obrotu nie wzięła. Gdy już miał się ukazać, aby wyprowadzić z błędu żonę swoją i do piersi ją przytulić, weszła Leonella, prowadząc Lotarjusza za rękę. Skoro go tylko Kamilla ujrzała, zakreśliła na ziemi sztyletem wielki krąg przed sobą i rzekła
— Uważcie dobrze, Lotarjuszu, co mówić będę. Jeśli ośmielicie się przekroczyć ten krąg i zbliżyć się do mnie, przebiję się tym puginałem, który w ręku trzymam. Nim mi słowo odpowiecie, chcę wprzód, abyście moich słów wysłuchali. Przedewszystkiem chciałam się dowiedzieć, Lotarjuszu, czy znacie mego małżonka Anzelma, a jeśli go znacie, jakie mniemanie o nim żywicie?
Takoż pragnę się dowiedzieć, czy i mnie znacie? Odpowiadajcie na to zaraz, bez wykrętów, nie namyślając się zbytnio nad tem, co odpowiedzieć macie, gdyż w pytaniu mojem żadnych niemasz zatrudnień.
Lotarjusz nie był tak nierozsądny, aby nie móc pojąć, co umyśliła uczynić Kamilla, gdy mu o ukryciu się Anzelma rzekła. Z wielką przytomnością i bystrością umysłu, rzekł do Kamilli, stosując odpowiedź do ułożenia kochanki tak zręcznie, iż niewiele dostawało, by sami we dwoje za najbardziej jawną prawdę kłamstwa owego nie wzięli.
— Nie sądziłem, piękna Kamillo, że przywołacie mnie, aby zapytać się o rzeczy dalekie od tych, o których myślałem, idąc tutaj. Jeśli chcecie fawor, któryście mi przyrzekli w odwłokę podać, wierę, przeczżeście tego wcześniej nie uczynili; upragniona szczęśliwość tem bardziej duszę udręcza, im bliższa jest nadzieja osiągnięcia dobra swego. Abyście jednak uskarżać się nie mogli, że nie chcę odpowiadać na pytania Wasze, powiem Wam, że wiem dobrze, kim jest mąż wasz Anzelm, którego znam od najwcześniejszych lat mego żywota. Nie będę się szerzył nad tem, co się do naszej przyjaźni odnosi (a o czem sami dobrze wiecie), abym nie potrzebował przyznać, że miłość, która sama przez się najlepszem jest wytłumaczeniem zarówno tego błędu, jak i jeszcze gorszych uchybień, ku temu mnie przywodzi, że mu krzywdę wyrządzić muszę. Znam Was i w równem jak i on mam Was zachowaniu. Gdyby tak nie było, zaliż sądzicie, że dla mniej szacownego skarbu, jak ten, który Wy stanowicie, zgodziłbym się stanąć wspak temu, czego odemnie żąda wzgląd na samego siebie i na święte prawa przyjaźni, zgwałcone teraz przez tego potężnego wroga, jakim jest miłość?
— Jeżeli przyznajecie, że tak jest — rzekła Kamilla — o, zaprzysięgły wrogu wszystkiego, co zasługuje na miłość człeczą, z jakimż to czołem ośmielacie się stawać przed tą, co jak wiecie, jest zwierciadłem, w którem przegląda się ten, w duszy którego i Wy przejrzeć się żeście byli powinni, abyście poznali, że bez żadnej racji zniewagę mu wyrządzić chcecie. O ja nieszczęsna! Teraz poznaję jaka była przyczyna tego, żeście przypomnieli o tem, coście samemu sobie winni. Ani chybi było to jakieś zaniedbanie moje, którego bezwstydem nazwać przecie nie mogę, gdyż z rozmysłu wcale nie płynęło, jeno z braku surowej baczności. Pozwalają sobie na nią czasem białogłowy, nie rozumiejąc mieć przyczyny niedowierzania i wystrzegania się.
Rzeknij mi, zdrajco, kiedyż to na twoje błaganie odpowiedziałam choćby jednem słowem, czy znakiem, któreby choć cień nadziei w duszy twojej zrodzić mogły, że swe rozpustne zaspokoisz chęci?
Zaliż słuchając twoich cukrowanych słówek miłosnych nie odrzucałam ich od siebie ze wzgardą?
Kiedyż to dałam posłuch twoim obietnicom i przyjęłam dary twoje? Mniemałam wszelakoż, że nie można trwać uporczywie w miłosnych zamysłach, jeśli nadzieja ku temu pochopu nie daje — dlatego też samej sobie teraz winę przypisuję i sama ponieść chcę karę, na jaką twój błąd zasługuje. Moje to zaniedbanie i nieroztropna względność pobudziły zuchwalstwo twoje; dlatego też pragnę siebie ukarać. Abyś się upewnił, że będąc dla siebie srodze nielitościwa, i dla ciebie okrutna być pragnę, chciałam, abyś tu przybył, by się stać świadkiem ofiary, jaką ponieść zamyślam, dla honoru mego czcigodnego małżonka, zniesławionego przez cię najciężej, jak tylko być może, jak również i przezemnie, co małą baczność dając, nie uniknęłam sposobności, by cię do zuchwalstwa pobudzić.
Za tę przewinę chcę się ukarać własnemi rękoma, gdyż jeśliby mi inny sędzia miał sprawiedliwość wymierzać, mój błąd mógłby się całemu światu stać jawny. Zanim jednak to uczynię, pragnę, umierając, zabić i zabrać z sobą tego, którego śmierć będzie spełnieniem pragnienia zemsty, aby oglądać stamtąd, gdziekolwiek pójdę, ową karę, naznaczoną przez nielitościwą i słuszną sprawiedliwość temu, kto mnie w ten stan rozpaczliwy wtrącił.
Rzekłszy te słowa, z wielką popędliwością i chyżością rzuciła się na Lotarjusza, z obnażonym puginałem w dłoni, dając po sobie tak jawną poznakę, że ostrzem przeszyć go pragnie, iż Lotarjusz sam już nie wiedział, zali to prawda, czy też zmyślenie? Był przymuszony użyć całej siły i zręczności, aby się wywinąć i uniknąć zranienia przez Kamillę. Kamilla zasię tak zawołanie sztuczki swoje oszukańcze wystawiała, że, aby swoją chytrość pokryć i w pozór prawdy ubrać, nawet krwi sobie wytoczyć nie żałowała. Widząc, że nie może zranić Lotarjusza, albo lepiej powiedziawszy, pokazując po sobie, że uczynić tego nie może, rzekła:
— Skoro los mój nie pozwala zadowolić mi mego słusznego pragnienia całkowicie, niechże przynajmniej nie wzbrania, abym go w części zaspokoiła.
I wydarłszy rękę, w której sztylet trzymała, z uścisku Lotarjusza, przyłożyła ostrze do ciała w tem miejscu, gdzie rana niebezpieczna i głęboka okazać się mogła i uderzyła się powyżej lewej piersi blisko ramienia, a później na ziemię, jakby bez duszy, padła.
Leonella i Lotarjusz osłupieli na ten widok i nie wiedzieli jeszcze, co mają sądzić o tem zdarzeniu, widząc Kamillę, rozciągnioną na ziemi i krwią farbującą. Przerażony Lotarjusz podbiegł co tchu, aby puginał z rany wydobyć; strach jego minął, gdy zobaczył, że jest to tylko nieznaczne ciała uszkodzenie. Wszystko to wprawiło go w jeszcze większe zdumienie, dla mądrości, przezorności i bystrości Kamilli.
Aby równie dobrze część sztuki, która mu w udziale przypadła, odegrać, począł żałośnie i długo rozpaczać nad ciałem Kamilli, jakby już umarła była, przydając także tysiąc złorzeczeń na siebie i tego, co był jego nieszczęścia powodem. Wiedząc zaś, że Anzelm wszystko słyszy, mówił rzeczy, które słuchającego mogłyby natchnąć litością raczej dla niego, niż dla Kamilli, choćby i wierzył, że ona już z życiem się rozstała. Leonella wzięła na ręce swoją panią i przeniosła ją na łoże, błagając Lotarjusza, aby wyprawił się na poszukiwanie kogoś, ktoby ją w sekrecie leczyć chciał. Spytała się go także o radę, co ma mówić Anzelmowi o ranie pani, jeśliby on przypadkiem powrócił pierwej, nim Kamilla do zdrowia powróci. Odparł, że niech mówi, co chce, gdyż on teraz nie ma głowy na to, aby pożyteczną jakąś radą służyć mógł. Niechaj ze wszystkich sił się stara krew zatamować; on zaś w takie miejsce tymczasem się uda, gdzieby od nikogo nie był znany ani widziany. I dając po sobie poznaki wielkiej rozpaczy i smutku, wyszedł z domu. Gdy już sam bez świadków został, jął się żegnać znakiem krzyża świętego, dziwując się niepomiernie chytrości Kamilli i bardzo zręcznym udawaniom Leonelli. Myślał, że Anzelm upewni się teraz, iż ma za żonę drugą Porzję[183] i pragnął co rychlej zobaczyć się z nim, aby cieszyć się z nim pospołu z tego oszustwa i prawdy tak utajonej, że i lepiejby już tego uczynić nie było można. Leonella zatamowała krew swojej pani, której tyle tylko się wylało, ile potrzeba było dla utrzymania złudzenia Anzelma i obmywszy ranę winem, opatrzyła ją, jak mogła najlepiej, mówiąc przez ten cały czas rzeczy takie, że, jeśliby nawet wprzód inne powiedziane nie były, wystarczyłyby one, aby Anzelm uwierzył, że posiada w Kamilli wzór cnót wszelakich. Do słów Leonelli przydała Kamilla i swoje słowa, nazywając się tchórzliwą i małego serca białogłową, gdyż zbrakło jej męstwa właśnie wówczas, gdy najwięcej go było potrzeba, aby odebrać sobie życie, do którego wielki wstręt żywi. Spytała się Leonelli, czy ma oznajmić mężowi, co się stało? Leonella poradziła jej, aby o wszystkiem zamilczała, gdyż w przeciwnym razie przymusiłaby go wziąć pomstę na Lotarjuszu, coby niebezpieczeństwo dla jego życia pociągnąć mogło. Białogłowy, które mężów swoich miłują, winny mieć to na pieczy, by im sposobności do zwad nie nastręczac, przeciwnie starać się je ze wszystkich sił zażegnywać. Kamilla przychyliła się do tej rady i przyrzekła, że według niej postąpi, dodając, iż należy wynaleźć jakąś wymówkę o tej ranie, którą przed Anzelmem ukryć nie będzie można. Leonella odparła, że nie może uczynić tego, gdyż zmyślać ani kłamać nie umie, chyba jeno przez żart.
— Jakże tedy ja, droga Leonello — rzekła Kamilla — mam to uczynić, która zmyślać nie umiem, ani nieprawdy powiadać nie potrafię, choćby mi o życie własne chodziło? Skoro innego nie możemy znaleźć sposobu, najlepiej będzie rzec mu rzetelną prawdę z lęku, aby nas na kłamstwie nie przychwycił.
— Nie turbujcie się, WPani, pomyślę nad tem do jutra, co powiedzieć mamy; może rana da się utaić, ze względu na miejsce, gdzie ciało obrażeniu uległo, może też niebo sprzyjać będzie naszym szlachetnym i prawym zamysłom. Nie troszczcie się tedy o to i uspokójcie się, pani moja, aby pan nasz nie znalazł Was w tem poruszeniu. Resztę pozostawcie mnie i Bogu, który zawsze szlachetnym zamiarom z pomocą spieszy.
Anzelm z wielką pilnością słuchał i przypatrywał się odgrywaniu tragedji, w której cześć jego umierała. Aktorzy przedstawiali role swoje z tak niezwyczajną namiętności potęgą, iż zdało się, że ich zmyślone czynności i słowa samą prawdą się stają. Niecierpliwie czekał nocy, aby wyjść z domu, spotkać się z najlepszym przyjacielem swoim, Lotarjuszem, i dowoli nacieszyć się z nim pospołu z odkrycia perły drogocennej, którą był znalazł, upewniwszy się o poczciwości swojej żony. Kamilla i Leonella nie omieszkały podać mu sposobności, którą w lot chwycił. Poszedł odszukać Lotarjusza i wrychle go znalazł. Nie można opisać ile razy go za szyję obłapił, jakie słowa mówił, radością uniesiony, i jak Kamillę wysławiał. Wszystkiego tego wysłuchał Lotarjusz, nie pokazując po sobie najmniejszego wesela, gdyż myślał właśnie, jak to srodze przyjaciela swego oszukał i jak niesłusznie go znieważył. Anzelm ujrzawszy, że Lotarjusz wcale się nie raduje, pomyślał, że ta oziębłość i potrwożenie jest z przyczyny ranienia się Kamilli, czego niejako stał się pobudką. Rzekł mu tedy, aby się wypadkiem Kamilli nie zasmucał, gdyż rana ani chybi letka być musi, skoro obie postanowiły nic o niej nie wspominać. Niechajże odtąd z nim razem cieszy się i raduje, gdyż dzięki jego to zręczności i za jego pośrednictwem, osiągnął największy stopień szczęśliwości, o jakim marzyć mógł. Odtąd poświęci wczasu swojego godziny na składanie wierszy ku chwale Kamilli, które unieśmiertelnią jej imię w pamięci przyszłych pokoleń. Lotarjusz przyklasnął temu słusznemu postanowieniu i przyrzekł, że pomoże mu dźwignąć ten pomnik wspaniały.
Niewiele już do końca powieści dostawało, gdy Sanczo przybiegł, srodze skonfudowany i zalękniony z izby na poddaszu, w której Don Kichot wczasu zażywał i zawołał wielkim głosem:
— Biegnijcie co tchu, spieszcie na pomoc panu memu, który się wdał w najsroższą i najkrwawszą utarczkę, jaką kiedykolwiek na oczy widziałem. Na moją duszę! Tak potężny cios zadał mieczem temu plugawemu olbrzymowi, nieprzyjacielowi księżniczki Miconicomy — że mu zmiótł łeb z karku na czysto, jakby to rzepa była.
— Co ty bredzisz, bracie? — rzekł pleban, przerywając czytanie powieści. Nie jesteś widać przy dobrych zmysłach. Jaki bis mógł to sprawić, skoro wielkolud znajduje się o dwa tysiące mil stąd?
Wtem usłyszeli okrutny rumor w izbie na strychu. Don Kichot wrzeszczał ze wszystkich sił:
— Czekaj zbójco, ha, stójże rabusiu, wstrzymaj się hultaju! Trzymam cię teraz krzepko, na nic ci się już nie zda twój bułat!
Zdawało się przytem, że walił tęgo szpadą o mury.
Sanczo rzekł:
— Hej, nie godzi się tu niemo przysłuchiwać, trzeba pobiec, rozdzielić walczących i dopomóc memu panu. Choć, jak mi się widzi i potrzeby niemasz, gdyż ani chybi wielkolud już zginął. Poszedł na tamten świat zdawać Bogu rachunek z swego plugawego żywota. Krew ciurkiem po ziemi płynęła, jego ścięty łeb w kąt się potoczył, a wielki jest jak ceber na wino!
— Niech mnie kaduk porwie! — zawołał oberżysta. — Pewnie ten Don Kichot, czy też Don Diabeł rozciął mieczem kilka bukłaków, napełnionych czerwonem winem, które znajdowały się koło wezgłowia jego łoza. Wino się rozlało, a ten głupiec wziął je za krew.
Rzekłszy te słowa skoczył do izby, za nim zaś wtargnęli tam wszyscy pozostali. Znaleźli Don Kichota w najdziwaczniejszem na świecie przebraniu. Był w koszuli tak krótkiej, że mu z przodu zaledwie do połowy ud dostawała, z tyłu zaś jeszcze na sześć palców krótsza była. Długie i kościste nogi były gęstym włosem pokryte. Na głowie miał zatłuszczoną czapeczkę nocną czerwonego koloru, która do oberżysty należała, przez lewe ramię przewiesił derę z łoża, którą Sanczo w wielkiej miał nienawiści, sam wiedząc dobrze dlaczego, w prawej ręce trzymał obnażoną szpadę, zadając nią na prawo i lewo ślepe ciosy. Mruczał przytem dziwne słowa, jakby naprawdę potykał się z jakimś wielkoludem. Najosobliwsze to jednak było, że miał oczy zawarte. Spał i śnił, że walczy z olbrzymem; tak sobie w głowie żywo uprządł ową przygodę, którą miał do skutku doprowadzić, iż zdało mu się we śnie, że już przybył do królestwa Mikonikomu i że ze swym wrogiem się pasuje. Rąbał szpadą po bukłakach z winem, mniemając, że srogie razy wielkoludowi zadaje. Wino strumieniami po całej izbie płynęło.
Gospodarz na ten widok wpadł w gniew straszliwy, rzucił się na Don Kichota z zaciśniętemi pięściami i tak go okładać począł, że jeśliby Kardenio i pleban nie schwycili go byli za ręce, samby już wojny z olbrzymem dokończył. Mimo to nieborak szlachcic nie obudził się, dopiero gdy balwierz przyniósł stągiew zimnej wody, zaczerpniętej wprost ze studni i za jednym zamachem na łeb mu ją wylał, ocknął się ze snu, ale nie tak całkiem, aby postrzec, co się z nim dzieje. Dorota, ujrzawszy go tak krótko i niedbale ubranego, nie chciała przestąpić przez prog izby, aby być przytomna potyczce swego obrońcy z swym nieprzyjacielem. Sanczo myszkował po wszystkich kątach, chcąc znaleźć głowę wielkoluda, wreszcie upewniwszy się, że jej nigdzie niema, rzekł.
— Teraz wiem, że w tym domu wszystko dzieje się przez zaczarowanie. W tem samem miejscu, w którem się teraz znajduję, uraczono mnie zeszłym razem tysiącem kułaków i kopnięć, nie mogłem poznać od kogo pochodziły, gdyż żywej duszy nigdzie nie było. Teraz zaś ani poświeć tego łba, który w moich oczach z karku spadł. Jucha tryskała z kadłuba niby woda ze źródła.
— O jakiej krwi i o jakiem źródle mówisz, hultaju, Bogu i świętym pańskim obmierzły? — spytał gospodarz. Nie widziszże, kapcanie, że krew i źródło to jeno rozprute szpetnie bukłaki i wino, co strumieniem po całej izbie płynie? Bodajby w piekielnej smole pływała dusza tego, co mi je popsował!
— Nie wiem nic — odparł Sanczo — to mi jeno wiadomo, je jeśli ten łeb się nie znajdzie, grabiostwo moje tak przepadnie, jak sól w wodzie przepada.
Sanczo, będący na jawie, jeszcze gorzej miał we łbie, niż jego pan, w uśpieniu będący, tak pomieszały mu umysł obietnice, które Don Kichot mu uczynił.
Oberżysta mało nie oszalał ze złości, widząc niewzruszoną spokojność giermka i szkody, wyrządzone przez jego pana. Zaklął się, że ta sprawka nie zakończy się tak łatwo, jak zeszłym razem, gdy to odjechali, nie uiściwszy zapłaty. Na nic się teraz nie zdadzą Don Kichotowi rycerstwa błędnego przywileje. Pan i giermek muszą mu wynagrodzić szkody co do szeląga, a nawet zapłacić za szwy i łaty, które wstawić trzeba będzie w podziurawione bukłaki. Pleban schwycił Don Kichota za ręce, który mniemając, że dokończywszy bitwy z olbrzymem, znajduje się teraz w obecności księżniczki Mikonikomy, ukląkł przed nią i rzekł:
— Odtąd już, znamienita i wysoka damo, możecie żyć w bezpieczeństwie i spokojności, wiedząc, iż wam nic od tego nędznika nie zagraża. Ja zaś od tej chwili zwolniony jestem od danego wam słowa i obietnicy, gdyż z pomocą Boga i tej, dla której żyję i oddycham, przedsięwzięcie do szczęśliwego doprowadziłem kresu.
— A co, zaliż nie mówiłem? — rzekł Sanczo, usłyszawszy te słowa. Wszakże nie byłem pijany! Zważcie dobrze, czy mój pan nie wsadził olbrzyma do beczki z solą. Byki już nasze; za postronek je trzymam, a grabiostwo pod rękę.
Któżby śmiechem nie parsknął, usłyszawszy głupstwa pana i sługi? śmieli się też wszyscy, krom oberżysty, który klął od wszystkich diabłów. W końcu plebanowi, Kardeniowi i balwierzowi udało się, acz z wielkim trudem, Don Kichota z powrotem do łoża zapędzić, w którem wkrótce zasnął, dając poznaki, że jest srodze utrudzon. Pozwolili mu spać spokojnie i wyszli przed bramę oberży, aby pocieszyć Sanczo Pansę, który turbował się, że nie mógł znaleźć głowy olbrzyma. Więcej jeszcze zachodu mieli z oberżystą, zrozpaczonym z powodu nagłej śmierci swoich bukłaków. Oberżystka krzyczała donośnym głosem:
— Niech będzie przeklęta godzina, kiedy ten rycerz błędny wlazł do naszego domu. Bogdajbym go była nigdy na oczy nie widziała — zbyt wiele mnie bowiem kosztuje. Ostatnim razem zczezł nam z oczu, nie zapłaciwszy za nocleg, wieczerzę, słomę i owies za siebie, swego giermka, rumaka i za osła. Mówił, że jest błędnym rycerzem, (niech Bóg sprawi, aby błąkał się wiek cały on, jak i wszyscy awanturnicy na świecie) i że odjeżdżając, nie jest obligowany za nic płacić, gdyż tak jest napisane i ustanowione w regestrach rycerstwa błędnego. A owóż niedawno, znów z jego przyczyny, zjawił się tu jakiś inny poczciwiec, który mi porwał ogon wołu. Zwrócił mi go coprawda, ale cały z włosia oblazły, tak, iż najmniej na pół reala stratę swoją szacuję. Mąż mój nie będzie już miał z niego tej pociechy, co pierwej. Teraz na zakończenie wszystkiego rozpruwa mi bukłaki i rozlewa wino (niechby się tak rozlała krew tego nędznika!). Niech jednak nie myśli, że się sianem wykręci! Klnę się na prochy ojca i duszę matki mojej, że mi co do szeląga zapłaci, chyba, żebym się nie nazywała, jak się nazywam i nie była córką swoich rodziców.
Wszystko to mówiła gospodyni z wielką złobą w głosie; Maritornes potakiwała jej. Tylko córka nie rzekła ani słowa, uśmiechając się jeno od czasu do czasu.
Nakoniec pleban wszystko załatwił obiecując, że zapłaci sowicie tak za bukłaki na wino, jak i za uszkodzenie wołowego ogona, o który taki tumult czynią. Dorota pocieszyła Sanczę mówiąc, że jeśli się okaże, iż jego pan istotnie zdjął olbrzymowi głowę z karku, to ona przyrzeka mu, że, powróciwszy do królestwa Mikonikomu, najlepsze mu wyznaczy hrabstwo. Sanczo, zaspokojony tą obietnicą, zaklął się, że widział odrąbany łeb olbrzyma, ozdobiony wielką brodą, sięgającą aż do pasa. Jeśli ta głowa teraz się gdzieś zapodziała, to jeno dlatego, że w tej karczmie wszystko dzieje się przez omamienia i czary, jak tego na sobie samym doświadczył, gdy zeszłym razem tutaj nocował. Dorota zapewniła go, że i ona nie wątpi o tem, ale niechaj się już i nie turbuje, gdyż wszystko ku lepszemu się obróci tak, jakby sobie tylko tego życzyć mógł.
Gdy się już wszyscy uspokoili, pleban chciał powrócić do czytania powieści o nierozważnym ciekawcu, widząc, że już nie wiele do końca brak. Kardenio, Dorota i wszyscy usilnie go o to prosili. Chcąc sprawić zadowolenie sobie i innym, zaczął dalej czytać:
„Anzelm upewniony o cnocie żony swojej Kamilli, żył w nieustannem weselu, jak najszczęśliwszy na świecie człowiek. Kamilla pokazywała Lotarjuszowi zagniewane i niechętne oblicze, chcąc lepiej swoje afekty ukryć, Lotarjusz zaś, aby Anzelma w mniemaniu jego ugruntować, poprosił go, aby zwolnił go od odwiedzania go w jego domu, gdyż jak to dowodnie widzi, przytomność jego jest Kamilli niemiła. Oszukany Anzelm przestrzegał przyjaciela, aby nie ważył się tego uczynić i tak tą modłą stał się Anzelm budownikiem swojej niesławy, myśląc, że jest twórcą szczęścia swojego.
Tymczasem zuchwalstwo Leonelli, która widziała, że pani jej amorom pobłaża, do tego doszło, że na nic już nie zważając, puściła wodze sprośnym chuciom swoim, ufając, że jej pani wszystko to pokryje, a nawet nauczy ją, jak ma wszystko bez bojaźni do skutku przywodzić. Zdarzyło się, że pewnej nocy Anzelm posłyszał łoskot jakby ktoś chodził po izbie Leonelli. Chciał tam wejść, aby dowiedzieć się, co to być mogło. Aliści poczuł, że ktoś od wnętrza drzwi podpiera. To jeszcze bardziej jego ciekawość pobudziło, tak iż przez siłę drzwi otworzył i wszedł tam w sam czas, aby ujrzeć, że ktoś przez okno na ulicę się spuszcza. Pospieszył, aby go zatrzymać albo uznać przynajmniej kto to taki, ale nie mógł tego dokazać, gdyż Leonella zastąpiła mu drogę, mówiąc doń:
— Wstrzymajcie się, panie, zaklinam Was na wszystkie świętości, nie niepokójcie się i nie starajcie się dowiedzieć, kto się oknem na ulicę wydostał. Ta okoliczność tylko mnie dotyka, gdyż człowiek ten jest moim mężem.
Anzelm nie chciał jej uwierzyć i uniesiony gniewem wydobył sztylet, grożąc, że ją nim przebije, jeśli mu w tem mgnieniu oka całej prawdy nie wyzna.
Leonella, srogim lękiem zdjęta, rzekła, sama nie wiedząc, co mówi:
— Nie zabijajcie mnie, panie, a powiem Wam rzeczy większej wagi od tych, które sobie wystawić możecie.
— Powiedz zaraz — rzekł Anzelm — albo cię zabiję.
— Niepodobna mi się teraz wypowiedzieć, — odparła Leonella — tak jestem zalękniona i pomieszana. Dajcie mi, WPanie, czas do jutra rana. Usłyszycie wówczas odemnie rzeczy, które w osłupienie Was wprawią. Bądźcie pewni, WPanie, że ten, co uszedł oknem, jest pewnym młodzianem z miasta, który przyrzekł żenić się ze mną. Anzelm zaspokoił się tą obietnicą Leonelli i postanowił dać jej czas, którego żądała, nie myśląc wcale, że usłyszy coś niecnotliwego o Kamilli, o której przystojności był głęboko upewniony. Wyszedłszy z izby, drzwi na klucz zamknął, przysięgając, że jej nie wypuści wprzód, aż mu nie opowie wszystkiego, co wie.
Później udał się do Kamilli, opowiedział jej o zdarzeniu z Leonellą, a również o tem, że przyrzekła go ona nazajutrz uwiadomić o rzeczach wielkiej wagi. Nie trza się nawet pytać, czy Kamilla zestrachała się; zadrżała na myśl (a można się było tego w samej rzeczy obawiać), że Leonella nie omieszka wyjawić Anzelmowi wszystkiego, co wie o jej niewierności. Nie miała już odwagi aby czekać, czy jej podejrzenia fałszywe, czyli też prawdziwe się okażą i jeszcze tej nocy, gdy Anzelm zasnął, pozbierała do kupy co szacowniejsze klejnoty swoje, zabrała pieniądze i wyszła milczkiem z domu tak, że jej nikt nie słyszał. Natychmiast udała się do Lotarjusza, któremu opowiedziała wszystko, co się stało, prosząc go, aby uciekł z nią pospołu, albo przynajmniej uwiózł ją w bezpieczne miejsce, gdzieby jej zawziętość Anzelma dosięgnąć nie mogła. Lotarjusz, jeszcze bardziej potrwożony, nie wiedział, co ma odpowiedzieć, ani jakie postanowienie powziąć. W końcu umyślił zawieźć ją do klasztoru i oddać w ręce jednej mniszki, która tam była ksienią. Kamilla zgodziła się natychmiast z tą szybkością, jakiej wymagała nagląca okoliczność. Lotarjusz pozostawił ją w klasztorze, sam zaś, nie mówiąc nic nikomu, z miasta wyjechał.
Tymczasem Anzelm, obudziwszy się rano, nie spostrzegł nawet, że Kamilli nie było obok niego w łożnicy; wstał szybko pełen niecierpliwości, by jaknajrychlej dowiedzieć się, co Leonella powiedzieć mu chciała i udał się do izby, w której ją był zamknął.
Otworzył drzwi, do wewnątrz wkroczył, aliści miast Leonelli ujrzał tylko uwiązane na oknie prześcieradła; znak to był niechybny, że się po nich spuściła i ucieczką się salwowała. Powrócił przeto, pełen gniewliwości do swojej komnaty, aby o wszystkiem Kamillę powiadomić, ale nie znalazłszy jej ani w łóżku ani w całem mieszkaniu, które skrzętnie przeszukał, okrutnie się zalterował. Zwołał całą służbę, aliści nikt nie umiał mu odpowiedzieć na to, o co pytał. Szukając Kamilli, spostrzegł trafunkiem, że niektóre z jej kufrów otworem stoją i że większa część jej klejnotów zginęła. Z tej oznaki upewnił się dowodnie o nieszczęściu swojem i przekonał się, że nie Leonella była jego przyczyną. Gdy tak trwał w smutku i zamyśleniu ponurzony, nie dokończywszy się nawet ubierać, przyszło mu do głowy, aby powiadomić o nieszczęściu przyjaciela swego, Lotarjusza. Ale gdy go w domu nie znalazł, i gdy słudzy powiedzieli mu, że się nocą z domu był oddalił, zabierając pieniądze z sobą, wydało mu się, że oszaleje. Nadomiar wszystkiego, gdy do domu powrócił, nie zastał w nim ani jednego sługi, choć tyłu sług do niedawna posiadał. Dom był pusty i opuszczony.
Nie wiedział, co ma myśleć, co czynić, co mówić; czuł, że mu się powoli umysł mieszać poczyna. Rozważał w myślach pilnie swój przypadek, zważając się być opuszczonym od żony, przyjaciela, sług, a także, jak mu się zdało, i nieba; przedewszystkiem zasię zniesławionym, ponieważ zniknięcie Kamilli było osławy jego dowodem. Wkońcu postanowił udać się na wieś do tego przyjaciela, u którego bawił wówczas, gdy to dał Lotarjuszowi sposobność, aby ów uładził jaknajlepiej całą tę nieszczęsną sprawę.
Zamknął dom na cztery spusty, wskoczył na konia i z sercem przeszytem boleścią wyruszył w drogę. Ledwie pół jej ujechał, gdy przeciwnemi myślami utrudzon i pełen rozpaczy był przymuszony zejść z konia, którego za uzdę do drzewa przywiązał, sam zaś legł pod pniem, wydając żałośliwe jęki i narzekania. Już się zmierzchało, gdy ujrzał jakiegoś podróżnego, jadącego na koniu od strony miasta. Pozdrowiwszy go, zapytał co słychać nowego we Florencji? Podróżny odparł:
— Osobliwe wieści, jakim podobnych dawno nie słyszano, po całem mieście chodzą. Powszechnie mówią, że Lotarjusz, wielki przyjaciel bogacza Anzelma, który mieszkał koło San Giovanni, porwał żonę Anzelma, Kamillę. Anzelm także przepadł bez wieści. Dowiedziano się o tem od panny służebnej Anzelma, na którą natknął się wczoraj wieczorem wielkorządca, gdy spuszczała się na ulicę po prześcieradłach, przywiązanych do okna. Po prawdzie nie wiem, jak się rzeczy miały; wiem jeno, że całe miasto zdumiewa się temu niezwyczajnemu zdarzeniu, gdyż nie lza było oczekiwać czegoś podobnego po ścisłej przyjaźni tych dwóch ludzi, która tak wielka była, że ich dwoma przyjaciółmi zwano.
— Nie wiecie przypadkiem — zapytał Anzelm — którą drogą jechali Lotarjusz z Kamillą?
— Nic o tem nie słyszałem — odparł podróżny — chociaż wielkorządca nie szczędzi wysiłków, aby ich odszukać.
— Jedźcie z Bogiem, panie — rzekł Anzelm.
— A Wy, panie, z Bogiem ostańcie — odparł podróżny.
Odebrawszy te smutne wiadomości, Anzelm nie tylko blizki był utraty zmysłów, a