Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MIGUEL DE CERVANTES SAAVEDRA
Przedziwny Hidalgo
DON KICHOT
z Manczy
POWIEŚĆ



Wydawnictwo_J._Mortkowicza_-_logo
Wydawnictwo_J._Mortkowicza_-_logo
WARSZAWA MCMXXXVII KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE


Przełożył z hiszpańskiego, posłowiem

i komentarzami opatrzył

DR. EDWARD BOYE
Przekładu dokonano według tekstu Rodriguez Mai In, porównywując odpowiednie ustępy z tekstem Fitzmaurice-Kelly. Komentarze za tekstem oparte na studjach Cortejón, Rodriguez Marin, Rins, Amerigo Castro, Ormsby, Clemencin, Menéndez y Pelayo, Ortega y Gasset, Savj-Lopez, Cejador y Frauca, Carreras, Covarrubias, Franciosini i. t. d. i na wynikach własnych badań tłumacza.



CZĘŚĆ PIERWSZA

KSIĘCIU DE BEJAR,
grabiemu markizowi Gibraleon,
grabiemu Benalcázar i Banares,
vice grabieniu Puebla de Alcocer,
miast Capilla, Curiel i Burguillos udzielnemu panu.

Będąc upewniony o dobrem przyjęciu i honorze, który Wasza Dostojność wyświadcza wszystkim rodzajem ksiąg, jako książę, zawsze skłonne do okazywania faworów sztukom pięknym, osobliwie tym, co przez szlachectwo sobie przyrodzonej, nie zniżają się do usług i gustu pospólstwa, umyśliłem podać na jaśnię „Przedziwnego Hidalga Don Kichota z Manczy“[1] pod auspicjami Waszego najjaśniejszego imienia.
Z czcią, którą Waszej Dostojności winieniem, proszę i błagam, abyście raczyli przyjąć go pod swoje poruczeństwo i opiekę. Dzięki niej, acz pozbawiany wspaniałego stroju, poloru i erudycji, w który zwykle odziane bywają dzieła, przez ludzi uczonych składane, ośmieli się stanąć przed obliczem tych, co poza obręby własnej niewiadomości wychodząc, mają zwyczaj sądzić surowe trudy innych, a takoż je potępiać.
Gdy mądrość Waszej Dostojności spojrzy na zacność mego pragnienia, ufać będę, że nie pogardzicie małością tego uniżonego daru.

MIGUEL DE CERVANTES SAAVEDRA


PROLOG

Możesz zawierzyć mi na słowo, próżniaczy czytelniku, że z głębi duszy chciałem, aby ta księga, jako dzieło rozumu, była najpiękniejsza, najweselsza i tak trafnie ułożona, jak sobie to tylko wystawić można. Aliści nie mogłem wszak przekroczyć prawa natury, według którego każda rzecz podobną sobie płodzi. Cóż innego mógł stworzyć mój umysł jałowy i Nieustannego ćwiczenia zbyty, jak historję tego dziwacznego dziecka, o suchem i zatwardziałem przyrodzeniu, pełnego różnorodnych myśli, które się nikomu dotąd na świecie nie śniły? Wydałem to dziecię na świat w więzieniu, nawiedzanem przez wszystkie niewygody i przykre hałasy.[2]
Słodki wczas, urocze miejsca, łagodność pól, niebios łaskawość, szept strumyczków i błogi spokój ducha sprawiają, że najbardziej jałowe Muzy płodnemi się stają, przynosząc w dani owoce, napełniające świat uciechą i miłą niespodzianką.
Zdarza się czasem, że ojciec ma syna brzydkiego i pozbawionego wdzięku lecz miłość, którą ku niemu żywi, nakłada mu przepaskę na oczy, tak że wad jego wcale nie spostrzega, a nawet poczytuje je za przymioty, opowiadając o nich przyjaciołom, jako o rzekomych dowodach subtelności umysłu.
Ja zaś, wydający się być ojcem, chociaż jestem jeno ojczymem Don Kichota, nie pójdę tutaj zwykłym torem i nie będę cię, bardzo miły czytelniku, prosił ze łzami w oczach, jak to inni czynią, żebyś wyrozumiał wszelkie niedostatki, albo też udał, iż nie dostrzegasz tych braków, które w moim synu znajdziesz. Nie jesteś jego krewniakiem ani przyjacielem; masz swoją duszę, rozum i swój sąd o rzeczach z pewnością nienajpodlejszy, a do tego siedzisz w własnym domu, którym możesz rozrządzać niby król swemi salinami, i czuć się na swej zagrodzie równy wojewodzie.[3]
Wszystkie te rzeczy czynią cię wolnym od różnych względów i oblików, tak iż możesz mówić o tej historji, co ci się żywnie podoba, nie obawiając się, że cię za sąd zły zniesławią, albo za dobry nagrodzą.
Chciałem cię uraczyć opowieścią i prostą i szczerą, bez ozdób, prologu i niezliczonej ilości, będących w zwyczaju sonetów, epigramatów i panegiryków, które się zwykle na przodku każdej księgi kładzie — chociaż bowiem (mówię ci o tem w zaufaniu) krztynę trudu ułożenie tego dzieła mnie kosztowało, nic mi jednak tak ciężko nie szło, jak owa przedmowa, teraz przez ciebie czytana.
Parę razy chwytałem za pióro, aby ją skreślić i zaraz na bok odkładałem, nie wiedząc, co pisać mam. Pewnego razu, gdy, zagłębiwszy się w myśli, siedziałem koło biurka, mając papier przed sobą, pióro za uchem, a głowę łokciem podpartą, wszedł w dom przyjaciel mój, człek bardzo rozumny i krotochwilny, który, widząc mnie tak zamyślonym, o przyczynę deliberacji zapytał.
Odrzekłem mu, nic nie zatajając, że myślę o prologu do historji Don Kichota z Manczy. Przedmowa ta tak mi się nie klei, że już czasem nawet myślę, czyby jej nie poniechać i wielkich poczynań Don Kichota wcale na jaśnię nie podawać.
„Jakżebym miał się nie turbować o to, co powie starożytny prawodawca, lud, gdy po tylu latach, które imię moje pogrążyły w odmęcie niepamięci, zjawię się nagle z ciężarem, tych wszystkich lat na barkach, z legendą suchą, jak trzcina, wszelkiej inwencji zbytą, pełną stylistycznych usterek, ubogą w trafne słowa i obdartą z całej erudycji i doktryny, bez uwagi na marginesie i przypisów przy końcu książki. Wszystko to zawiera całe mnóstwo ksiąg świeckich i duchownych, pełnych sentencyj z Arystotelesa, Platona i całej czeredy filozofów. Takie dzieła wprawiają w osłupienie czytelników, nakazując im respekt dla uczoności, mądrości i wymowy autorów. Trzeba ich tylko posłuchać, gdy cytują Pismo Święte! Rzekłbyś, że to Święci Tomasze, albo i inni doktorzy kościoła. W jednym wierszu malują nam roztargnionego kochanka, a w drugim grzmią chrześcijańskie kazania i tą modłą tak zręcznie przystojność zachowują, że prawdziwa rozkosz czytać ich i słuchać.
Moja księga bardzo się od tego wszystkiego różni, ponieważ nie mam nic do notowania na marginesie, ani do wyjaśniania przy końcu. Nie wiedząc także na podobieństwo jakich autorów rzecz swoją prowadzę, nie mogę ich zaraz na pierwszej karcie wymieniać, jak to czynią wszyscy, zaczynający przy pomocy abecadła od Arystotelesa, a kończąc na Xenofoncie, Zoilu i Zouxisie, chociaż jeden z nich był potwarcą, a drugi malarzem.
„Księdze tej będzie się dostawało także na wierszach, pomieszczonych na początku, przynajmniej na sonetach, których składaczami są diukowie, markizowie, grabiowie, biskupi, wysokie damy i sławni wierszopise. Wiem, że gdybym ich zażądał od moich przyjaciół artystów[4], daliby mi je ani chybił. A byłyby to wiersze naschwał, z któremi wcale z paragonby wchodzić nie mogły te, co największą sławą w całej Hiszpanji się cieszą. Mówiąc pokrótce, mój przyjacielu, Don Kichot musi pozostać pogrzebiony w archiwach Manczy do tych pór, aż niebo ześle kogoś, co go ozdobi wszystkiemi temi rzeczami; których mu braknie. Ja zadaniu temu sprostać bym nie mógł dla mych niedostatków i pisarskich braków, a takoż i dlatego, że z przyrodzenia jestem niezdarnym — nie chce mi się szukać autorów, którzy mówią to, co i ja bez nich powiedzieć mogę.
Stąd płynie ten stan niepokoju i niepewności, w którym zastaliście mnie, wchodząc do tej komnaty.
Przyznacie, że dosyć mam powodów, aby się turbować.“
Przyjaciel mój, usłyszawszy te słowa, uderzył się dłonią po czole i, wybuchając głośnym śmiechem, rzekł:
— Tam do kata, miły bracie, w tej chwili wyprowadziliście mnie z błędu, w jakim tkwiłem przez cały czas mej znajomości z Wami. Poczytywałem Was zawsze za człeka z głową na karku, powodującego się rozsądkiem we wszystkich swoich poczynaniach, ale teraz spostrzegam, żeście od rozsądku tak dalecy, jak niebo od ziemi. Jakże to być może, aby rzeczy tak błahe, którym zaradzić można z całą łatwością, mogły wprowadzać w ciężkie kłopoty i turbacje umysł, równie dojrzały jak Wasz, przywykły do łamania większych trudności, jak te ot?
Nie płynie to z braku historycznego pojęcia i zdolności, ale z nadmiaru lenistwa i refleksji ubóstwa.
Czy chcecie się przekonać, że moje słowa są prawdą? Posłuchajcie mnie tedy, a w jednem mgnieniu oka wszystkie te trudności połączę i usunę przeszkody, które wam myśli mącą i nie pozwalają objawić światu historji Don Kichota — światłości i zwierciadła całego rycerstwa błędnego!
— Powiedzcie mi — odpowiedziałem — usłyszawszy jego wywody, — w jaki sposób chcecie zapełnić tę próżnię, która mą trwogę powoduje.
Przyjaciel mój rzekł:
— Głowicie się nad sprawą sonetów, epigramatów i panegiryków, które winny być napisane przez jakieś znaczne persony i początek księgi Waszej zdobić — a przecież łatwo temu będzie można zaradzić, jeśli sami je ułożycie i ochrzcicie później takiem imieniem, jakie się Wam podoba, przypisując te płody księdzu Juanowi de la Indias, albo cesarzowi Trebizondy,[5] o których wiadomo, że w swoim czasie byli niepoślednimi poetami. A choćby i nie byli i choćby się znalazło kilku pedantów i plotkarzy, co Was będą od tyłu kąsać, szeptać i mruczyć o tej prawdzie, dbajcie o to tak, jak o złamany szeląg. Jeśli nawet kłamstwa Wam dowiodą, nikt nie utnie wam prawicy przez to.
Co się tyczy sentencyj na marginesie księgi; oraz autorów, z których będziecie brali słowa i sentencje, aby pomieścić je w swem dziele, — to trzeba będzie trafnie przytaczać jeno te maksymy i powiedzenia łacińskie, które na pamięć znacie, albo te, które wiele zachodu i trudu z wyszukaniem ich nie przysparzają.
O wolności i niewoli powiecie naprzykład:
Non bene pro toto libertas venditur auro.
I w tem oka mgnieniu wspomnicie na marginesie Horacego, albo tego, kto to powiedział. Opisując potęgę śmierci, napiszecie: „Pallida mors aequo pulsat pede pauperum tabernas Regumque turres.
Jeżeli mówić poczniecie o przyjaźni lub miłości, którą według przykazania boskiego należy żywić dla wrogów swoich, możecie posiłkować się Pismem Świętem i zacytować słowa samego Stwórcy: Ego autem digo vobis: Diligite inimicos vostros. Jeśli rozprawiacie o złych uczuciach i zamysłach, oto Ewangelja, która powiada:
De cerde exeunt cogitationes malae.
Jeżeli o niestałości przyjaciół, oto Katon, co wam taki dystych podaje: Donec eris felix, multos numerabis amicos, Tempora si fuerint nubïla solus eris“.[6]
Aby dać po sobie poznakę, że jesteście człekiem uczonym i zawołanym w piśmie, a także i kosmografem, uczyńcie w ten sposób, aby w historji Waszej wymieniona była rzeka Tag. To da Wam okazję do innego sławnego przypisu:
Rzeka Tag została nazwana tem imieniem przez króla Hiszpanji. Bierze początek w pewnem miejscu, a koniec ma w morzu Oceanie. Opływa mury słynnego miasta Lizbony. Według powszechnego mniemania piasek tej rzeki zawiera złoto.
Jeżeli będziecie chcieli opisywać różnych łotrzyków, opowiem Wam historję o słynnym Caco, którą znam na pamięć. Gdy rzecz będzie szła o rozwiązłych białogłowach, biskup de Mondognedo[7] dostarczy wam Lamji, Lais i Flory. Przypisy te wielkiego Wam przysporzą splendoru. O okrutników, czarowników i czarownice też się nie trapcie, gdyż u Owidjusza znajdziecie Medeę, u Homera Kalipso, a Circe u Wergiljusza.
Jeżeli będzie Wam szło o słynnych dowódców, Juljusz Cezar opowie Wam o sobie w swojem dziele, a Plutarch dostarczy i z tysiąc Aleksandrów.
Gdy będziecie chcieli mówić o miłości, wystarczy Wam krztyna znajomości języka toskańskiego, aby natknąć się na Leona Hobrec[8], który nawszem Was ukontentuje. Jeżeli jednak wzdragać się będziecie przed podróżą w cudzoziemskie kraje, to macie wszak we własnym domu dzieło Fonseca „O miłości do Boga“, gdzie pomieszczone jest wszystko, czego tylko, w tej materji zapragnąć można. Mówiąc pokrótce, cały wasz trud polegać będzie na wymienieniu tych imion i przytoczeniu historyj, które Wam opowiedziałem.
Pomówmy teraz o_cytatach z autorów, w które różne księgi obfitują, a czego Waszej księdze brak. Łatwo temu złu zaradzić, gdyż musicie się jeno rozejrzeć za jakiemś dziełem, które ich wszystkich od A do Z, według alfabetu wymienia, aby później całe to abecadło do swojej księgi przenieść. Chociaż z powodu braku skrupułów przy posługiwaniu się tym podręcznikiem, kłamstwo zaraz na jaw wyjdzie — nie wielka z tem bieda.
Może znajdzie się także i prostak, który pomyśli, że Wasza prosta i szczera historja wiele korzyści mędrkom tym zawdzięcza. A choćby i nijakich innych profitów z tego nie było, to taki długi rejestr autorów przyda księdze znaczenia i każę ją mieć w większem zachowaniu. Nie znajdzie się też nikt, ktoby swój interes miał w tem, aby sprawdzać, czy dobrze, czy też źle ich przytaczacie.
Jeżeli trafnie na rzeczy się rozumiem, to Wasza księga nie potrzebuje tego wszystkiego, na czem, jak mówicie, jej zbywa, gdyż jest ona jeno potępieniem ksiąg rycerskich, o których Arystoteles, jako żywo, nigdy nie wspominał, a Św. Bazyli, ani Cyceron słowa nie pisnęli. Pod jej fantastyczne wywody nie podpada ani ścisłe przedstawienie prawdy, ani obserwacja astronomiczna, ani geometryczne wylicza nie, czy też retoryczna dysputa. Nie będziecie prawili nikomu kazania, mieszając materję ludzką z boską, a jest to mieszanina, w której żaden chrześcijański rozum lubować się nie może. Powinniście się posiłkować jeno imaginacją, a im bogatsza ona będzie tem lepiej to, co napiszecie, wypadnie. A ponieważ dzieło Wasze ma tylko na celu pogrążenie ksiąg rycerskich i odebranie im znaczenia a estymy, któremi się na święcie wśród ludu cieszą, tedy nie potrzebujecie żebrać filozofów o sentencje, Pismo Święte o rady, poetów o bajki, retoryków o oracje, a świętych o cuda. Dbajcie jeno o to, aby opowieść Wasza toczyła się kształtownie, aby słowa były właściwe, przystojne i dobrze osadzona, a pięknobrzmiące okresy przejrzyście myśli Wasze odbijały, nie zaciemniając ich, ani nie wikłając.
Starajcie się też o to, aby melankolik, czytając Waszą księgę, roześmiał się, aby trzpiot jeszcze bardziej poweselał, prostak nie znudził się, człek uczony podniósł jej intencję, człek stateczny we wzgardzie jej nie miał, a mędrzec mógł to i owo rzec na jej pochwałę. Nie litujcie też starań, aby zburzyć wszczęt tę piekielną machinę ksiąg rycerskich, znienawidzonych przez wielu, ale i przez wielu sławionych. Jeżeli się Wam to uda — wierę, nie mało to będzie.
Słuchałem w milczeniu słów mego przyjaciela i tak sobie jego rację do głowy wbiłem, uznając je bez nijakiego sprzeciwu za dobre, że według nich ułożyłem ten prolog, w którym poznasz, miły czytelniku, rozum mego przyjaciela i z którego przekonasz się, że za wielkie szczęście poczytywać to sobie mogę, że we właściwym czasie takiego doradcę spotkałem. Dla twego ukontentowania napisałem tę szczerą, niezaćmioną — i niezawikłaną historję dzielnego Don Kichota z Manczy, ciszącego się wśród mieszkańców okolic Montielu sławą czystego kochanka i znamienitego rycerza, jakiego oddawna w stronach tych nie widziano.
Nie chcę zasług swych nad miarę wynosić, dając ci poznać tak zacnego i szlachetnego rycerza, pragnę jeno, abyś mi podziękował za sprezentowanie ci jego giermkà, słynnego Sanczo Pansy, którego wyposażyłem we wszystkie przymioty, zebrane skrzętnie po całym regimencie księg rycerskich.

Z tem wszystkiem, niech cię Bóg w zdrowiu zachowa, a i o mnie nie zapomina. Vale!

WIERSZE DO KSIĘGI „DON KICHOT Z MANCZY[9]
AMADIS Z GALJI DO DON KICHOTA Z MANCZY.
SONET.

Ty, któryś naśladował to żałosne życie,
Dawniej pełne wesela, dziś gorzkiej pokuty,
Co je wiódł na Ubogiej Skały stromym szczycie
Miłośnik nieszczęśliwy, tęsknotą otruty.

Ty, którego oczyma łez płynęły zdroje
(Napój bardzo obfity, zaprawny goryczą)
Ty, coś w srebrno-cynową przyodziany zbroję,
Szedł z krańca w kraniec świata drogą tajemniczą!

Żyć możesz upewniony, że póki rumaki
W czwartej sferze porusza bóg Apollo płowy,
Będziesz miał żywot wieczny wśród gwiezdnej krainy.

Sława nad pierwsze w świecie wzniesie cię junaki,
Ojczyznę twą wychwalą należnemi słowy
Twój autor zaś na świecie ostanie jedyny.

DON BELIANIS Z GRECJI DO DON KICHOTA Z MANCZY.
SONET.

Rąbałem i siekałem, tłukłem i waliłem,
Bardziej niż któryś z błędnych na świecie rycerzy.
Tysiąc krzywd naprawiwszy, zniewagi pomściłem,
Ciągle fama tych czynów po świecie się szerzy.

Dałem materję sławie, co wiecznością darzy,
Byłem szczęsnym i wdzięcznie przyjętym kochankiem.

Najsroższy olbrzym był mi karłem lub barankiem,
Szpada moja łamała każdy oręż wraży.

U mych stóp rozciągnioną widziałem fortunę.
Męstwo me, niemierzone nigdy roztropnością,
Jaśniało skroś największych niebezpieczeństw krocie.

A jednak niby chmura, która słoni lunę,
Zaciemniłeś mnie wraz z mą sławą i dzielnością
Przez swe wielkie przewagi, wielki Don Kichocie!

GANDALIN, GIERMEK AMADISA Z GALJI DO SANCZO PANSY, GIERMKA DON KICHOTA
SONET

Witaj mi mężu dzielny, którego w giermkowy
Stan fortuna wprawiając, zechciała łaskawie,
Byś zbytnich trudów nie czuł i w błędnej wyprawie
nie położył nabitej przysłowiami głowy.

Już nie nazbyt odraża kosa, sierp i brona
Zakon błędny. Już dziś i w obyczaju leży
Prostactwo giermków raczej niż pycha rycerzy,
Sięgających chwalbami tam, gdzie gwiazd korona.

Zazdroszczę twemu osłu i twemu imieniu
I twym sakwom pękatym takoż oczywiście
(Sakwy te to przezorność twojej mądrej głowy).

Witaj mi, bracie Sanczo, o zacnem sumieniu!
Człeku dobry, którego w wawrzynowe liście
Mógłli tylko ustroić Owid narodowy.

ROLAND SZALONY DO DON KICHOTA Z MANCZY.
SONET

Jeślić był równy komu, to zaiste trzeba
Dobrze szukać tych równych, co sprostają tobie,
Niema ich tam, gdzieś stąpnął. Rycerska potrzeba
Tobie dając zwycięstwo, ich złożyła w grobie.

Rolandem jestem panie, co dla Angeliki
Poznał morza odległe i nieznane światy,
Niosąc na ołtarz sławy dar męstwa bogaty,
Którym dzielni się jeno szczycą wojowniki.

Nie sprostałem ci nigdy, bowiem z twoją sławą
Niczyjej famie nie Iza kłaść się w paragonie;
Równi byliśmy tylko przez rozumu szwanki.

Ujarzm pysznego Maura, shołduj niełaskawą
Cytherę, gdzie się wzbudził żar miłosny w łonie,
Wzgardzony równo od twej, jak i mej kochanki!

RYCERZ FEBA DO DON KICHOTA Z MANCZY.
SONET

Twej szabli nie zrównała nigdy moja szpada,
O nasz wielki rycerzu i hiszpański Febie!
Gdy sława twa jak słońce błysnęła na niebie,
Moja zgasła i znikła, niby jutrznia blada!

Cesarstwami wzgardziłem, królewską dzierżawę,
Którą mnie Wschód obdarzył, rzuciłem niedługo,
Pragnąc zostać Klarindy ukochanej sługą
I codzień w jej oblicze patrzeć niełaskawe.

Była mi cudem świata. Wzgardą nakarmiony
Zstąpiłem w kręgi piekła, które przedtem drżało
Z lęku przed władczym gestem mej rycerskiej ręki.

Wielbię cię Don Kichocie, tysiąckroć wsławiony
Przez panią Dulcyneę. Oto ziemię całą
Shołdowała jej mądrość i osobne wdzięki!

SALISDAN DO DON KICHOTA Z MANCZY.
SONET

Chocia dzielny rycerzu brednie ci się roją,
Choć wszyscy wiedzą, żeś jest obrany z rozumu,
Przecie nikt z zawistnego twojej sławie tłumu
Nie powie, że niecnota szła w ślad drogą twoją!

Dzieła twe za wzór służyć będą potomności,
Boś brał pomstę za krzywdy i prostował błędy;
Niech języki, co kłamstwa miotają powszędy,
Staną kołem, jadowiąc się w bezsilnej złości!

A jeśli Dulcynea, twa piękna władczyni,
Niewdzięcznością cię jeno okrutną karmiła,
Na strzeliste afekty patrząc niełaskawie.

Niech ulgę w twych strapieniach ta prawda uczyni,
Że nie był dobrym rządcą Sanczo Pansa, wiła
(Głupcem on, ona twardą, ty kochankiem prawie!)

WYKWINTNIŚ, POETA, PRZYRZĄDZAJĄCY PASZTETY, DO SANCZO PANSY I DO ROSSYNANTA.[10]

Jam Sanczo Pansa koniu... (...szy)
Rycerza z Manczy Kicho... (...ta)
Błąkałem się w pustkach i głu... (...szy)

By później żyć jak ocho... (...ta)
Zapragnie. Sam Villadie... (— go)
Osądził, jako staty... (...sta)
Że żyje się oczywi... (...sta)
Najlepiej w swej pomierno... (...ści)
Według pojęcia moje.... (... go)
Księga tak pełna bosko... (...ści)
Jaką jest Celesty[11]... (na...)
Tej samej prawdy nau... (...cza)
Kiedy na ludzkość się zży... (...ma)

DO ROSSYNANTA

Jestem przesławnym Rossyn... (...antem)
Prawnukiem Cydowej Babie... (...ki)
Żem nigdy nie był końskim fran... (...tem)
Lecz raczej pozór miał kale... (...ki)
Poszedłem w służbę Don Kicho... (...ta)
Słynąłem z tego, żem był żwa... (...wy)
Rączy i śmigły jako pta... (...k)
A przysparzałem sobie strh... (...wy)
Tą modłą co Łazik z Torme[12]... (...su)
Co ślepca przywodził na ha... (...k)
Kiedy ten skąpił mu kare... (...su)

ROZMOWA BABIEKI Z ROSSYNANTEM.
SONET.

Babieka[13]: Skądże, mój Rossynancie, ten kościsty pozór?
Rossynant: Bom stale przymuszony do biegu i skoku.
Babieka: A jakże tam z korcami owsa lub obroku?
Rossynant: Nawet krztyny nie zwącham...
Babieka:...Ha twój ośli ozór Twego pana obraża, marnym jesteś sługą!
Rossynant: Osłem się jest w kolebce, a i potem długo
Jeśli chcesz osła ujrzeć, spójrz na Don Kichota,
Do amorów nazawsze minie ci ochota.
Babieka: Czy miłować należy?
Rossynant: Gdy głupota zmusza!...
Babieka: — Metafizykiem jesteś!
Rossynant: ...Nie jadłem od rana
Babieka: Skarżysz się i na giermka?
Rossynant: ...Na wszystkich się żalę,
Jakże bowiem nie żalić ma się moja dusza,
Skoro giermka, marszałka i mojego pana
Po głupocie od konia nie odróżnisz wcale!



KAPITULUM I
KTÓRE MÓWI O KONDYCJI I ZAJĘCIACH SŁYNNEGO HIDALGA — DON KICHOTA Z MANCZY

W prowincji Mancza, w miasteczku pewnem[14], którego nazwy przypominać teraz nie chcę, żył niedawnemi czasy pewien hidalgo, z rodzaju tych, co za cały dobytek mają kopję u siodła, starożytną tarczę, — chuda szkapę i jednego gończego. Strawą[15] w kociołku z baraniny raczej niż z wieprzowiny przyrządzona, resztki obiadu z okrasą — prawie na każdą wieczerzę, soczewica w piątek, jajecznica z szynką w sobotę, a w niedzielę gołąbeczek na przydatek, pochłaniały trzy czwarte jego mienia. Reszta szła na kaftan z przedniego sukna, aksamitne, odświętne pludry i takież sandały, oraz na świtkę z doborowego samodziału, w której w dni powszednie paradował.
Trzymał w swym domu gospodynię, której już czwarty krzyżyk minął, siostrzenicę, około dwudziestu lat liczącą, oraz pachołka, sposobnego do zajęć w polu i koło obejścia, który zarówno konia kulbaczył, jako i drwa rąbał siekierą. Szlachcic nasz już do pięćdziesiątki się zbliżał. Kompleksji był silnej, pociągły na twarzy, w sobie kościsty, do rannego wstawania bardzo skory i wielce w łowach rozmiłowan.
Mówią, że miał przydomek Quijada, czy Quesada (co do tego niemasz zgodności między dziejopisami), ale według niektórych domysłów suponować można, że się zwał Quejada. Nie jest to zresztą wcale ważne dla naszej opowieści; rzecz główna w tem, aby opowieść ta ani na jotę prawdzie nie chybiała. Owóż tedy trzeba wam wiedzieć, że gdy nasz szlachcic nic do roboty nie miał (co przez większą część roku się zdarzało) zagłębiał się w czytaniu ksiąg rycerskich z takim zapałem i lubością, że nawet o łowach całkiem zapominał i zajęcia koło gospodarstwa niechał. Zaciekłość ta i ciekawość do tych granic doszła, że sprzedał kilka mórg ziemi pod pszenicę, byle tylko mieć za co księgi rycerskie do lektury kupować. Znosił do domu wszystko, co w tej materji mógł znaleść. Z ksiąg tych najwięcej mu do smaku przypadły te, które Felicjan de Silva[16] ułożył, ponieważ jasność jego prozy i jego zawiłe wywody, zdawały mu się być klejnotami sztuki pisarskiej, zwłaszcza, gdy czytał piękne słowa miłości lub dumne wyzwania na rycerską sprawę na ten kształt: „Nierozwaga rozwagi, którą sprawujesz w mojej rozwadze, do tego stopnia moją rozwagę osłabia, że nie bez wagi żalić się muszę na Waszej piękności przewagę“... albo też: „Wysokie nieba, które w boskości waszej bosko wraz z gwiazdami was umacniają, czynią was zasługującemi na zasługę, na którą zasługuje wasza wielkość.“
Z tych to racyj biedny rycerz stracił rozsądek i głowił się niepomiernie, aby księgi rycerskie zrozumieć i uchwycić ich sens zakryty, czegoby i sam Arystoteles uczynić nie zdołał, gdyby poto zmartwychwstał. Nie bardzo mu się to prawdziwem widziało, aby don Belianis mógł tyle plag i ran zadać i odebrać, gdyż choćby i medycy, którzy mieli go na pieczy, najbieglejsi byli, nie mogliby przecież temu zaradzić, aby mu nie zostało szram na gębie i obraz na ciele.
Mimo to wszakoż w większej miał estymie autora tej księgi, który kończył ją obietnicą dalszego wątku przygody i niejednokrotnie przychodziła mu chętka, aby schwycić za pióro i do kresu ją doprowadzić, zgodnie z tem, co się tam gada i obiecuje — i ani chybi byłby to uczynił, gdyby inne wielkie a ustawne zamysły mu na przeszkodzie nie stanęły. Nie raz i nie dwa wszczynał dysputy z proboszczem ze swojej parafji (był to człek uczony, licencjat akademji w Siguenza),[17] w tej kwestji: kto jest najznamienitszym na świecie rycerzem: Palmerin z Anglji, czy Amadis z Galji, chociaż mistrz Mikołaj, balwierz tamtejszy utrzymywał z uporem, że żaden z nich nie umywa się do Rycerza Słońca i jeśli ktokolwiek już z nim w paragon iść może, to chyba don Galaor, brat Amadisa z Galji, jako że miał charakter bardzo zgodny i nie był takim niewieściuchem, ani płaksą, jak jego brat, co się zaś dzielności tyczy, to ani na krok mu nie ustępował.
Krótko mówiąc, szlachcic nasz tak się w czytaniu zapamiętał, że nad księgami spędzał całe noce, od wieczora do rana i całe dni od rana do wieczora. Na skutek tego ciągłego czytania tak mu mózg zjełczał, iż całkiem rozsądek utracił. — Imaginacja jego napełniła się wszystkiem tem, o czem w księgach czytał, a więc wyobrażeniem czarów, zwad, bitw, ran, namiętności, miłosnych wyzwań, udręk i najgłupszych ekstrawagancyj. Wbił sobie do głowy ćwieka, że wszystkie te książkowe wymysły są prawdą i nie było już dla niego historji prawdziwszej, ani pewniejszej na świecie.
Mówił, że Cyd Ruy Diaz był wielce sławnym rycerzem, ale że jednak do pięt nie dorósł Rycerzowi Ognistej Szpady,[18] który jednym zamachem miecza na dwoje rozpłatał dwóch zadufanych w sobie olbrzymów, o straszliwej postawie. Na wszem zgadzał się również z Bernardem de Carpio,[19] ponieważ ów zabił w Roncenvaux zaczarowanego Rolanda, posiłkując się sposobem Herkulesa, który udusił w swoich ramionach Anteusza, syna ziemi. Wysławiał bardzo olbrzyma Morgante, wywodzącego się z rodu wielkoludów a jednak bardzo dwornego i obyczajnego, chocia wszyscy olbrzymi są pyszni i gburowaci. Lecz nadewszystko chwalił Rinalda z Montanbanu, zwłaszcza gdy ten, opuściwszy swój zamek, łupił każdego, kogo napotkał i gdy, przeprawiwszy się przez morze, ukradł bałwana Mahometa, odlanego ze szczerego złota, jak o tem historja namienia. Zaś aby zdrajcę Gonelona dosięgnąć i uraczyć go tęgiem kopnięciem — poświęciłby chyba swoją gospodynię i siostrzenicę.
Gdy wreszcie rozum stracił z kretesem, przyszła mu do głowy myśl najgłupsza, na jaką kiedykolwiek największy głupiec na świecie wpaść mógł. Ubrdał sobie, że będzie to stosowne i konieczne tak dla zwiększenia swojej sławy, jak i dla dobra ojczyzny, stać się błędnym rycerzem, wyruszyć konno i zbrojno w szeroki świat na spotkanie przygód, i dokonywać tych czynów, o których czytał, że je błędni rycerze dokonują, aby, naprawiając wszystkie rodzaje krzywd i wystawiając się na niebezpieczeństwo i hazardy i wychodząc z nich zwycięsko, chwałę nieśmiertelną uzyskać. Biedaczysko imaginował sobie, że dla dzielności jego prawicÿ, już go na cesarza Trebizondy ukoronowano. Zasmakowawszy w tych przyjemnych myślach i uwiedziony ich ponętą, jął się kwapić, aby zamysły swe jaknajprędzej w czyn wprowadzić.
Nie mieszkając, zabrał się przeto do czyszczenia swej zbroicy, która mu w dziedzictwie po pradziadach przypadła. Cała zardzewiała i grubą warstwą kurzu pokryta, spoczywała w kącie w głębokiem zapomnieniu. Odświeżył ją i oporządził, jak mógł najlepiej. Ale ku wielkiemu strapieniu spostrzegł biedak, że nie dostawało jej najważniejszej części: zamiast całego hełmu — był tylko nagłówek. Poszedł jednak po rozum do głowy i z kawałka tektury uczynił coś na kształt przyłbicy, która połączona z nagłówkiem, czyniła wrażenie całkowitego hełmu.
Chcąc wypróbować, czy szyszak jest mocny i czy się będzie mógł oprzeć próbie ciosu, wydobył szpadę i wyrżnął nią dwa razy. Lecz już pierwsze uderzenie w niwecz obróciło pracę całego tygodnia. Nie uskarżał się na ten przypadek i aby się na przyszłość przed taką możliwością ubezpieczyć, jął wszystko na nowo uładzać, wstawiając pod tekturę dwa żelazne drążki. Przekonany teraz, że ma hełm najprzedniejszego gatunku i głęboko ukontentowany z jego wytrzymałości, nie poddawał go już nowej próbie.
Wkrótce potem poszedł obejrzeć swego rumaka, który aczkolwiek miał więcej narośli na nogach, niż dukat ma groszy i więcej skaz, niż wywloką Gonelli,[20] qui tantum pellis et ossa fuit, tem niemniej wydał mu się dzielniejszym od Bucefała Aleksandra i Babieki Cyda. Cztery dni strawił, głowiąc się nad wymyśleniem nazwy, gdyż był przekonany, że rumak sławnego rycerza, rumak, odznaczający się tak pięknym wyglądem, nie mógł pozostawać bez odpowiedniego miana.
Szło mu koniecznie o to, aby nazwa ta mówiła jasno, jakim był ów rumak, zanim począł błędnego rycerza na swym grzbiecie nosić i jakim stał się od tej pory. Nie dziwota, że skoro jego pan zmienił kondycję, to i on nazwę zmienić musiał, przyjmując inną, bardziej sławną i pięknie brzmiącą, na wszem z jego nowem powołaniem i stanem zgodną.
Siła imion tworzył, przetwarzał, przekręcał i wykręcał, przedłużał i skracał, wałkował i nicował w wyobraźni swej i pamięci, aż wreszcie nazwał go Rossynantem, gdyż nazwa ta zdała mu się bardziej świetna, mile w ucho wpadający i oznaczająca przytem, jakim rumakiem był ongiś a jakim stał się teraz, on, najpierwszy rumak świata.
Nadawszy już miano swemu koniowi, zgodnie ze swym gustem i życzeniem, chciał również i sam jakieś imię przyjąć i na rozmyślaniach nad tą kwestją osiem dni strawił. Wkońcu nazwał sięf Don Kichotem.[21] Stąd też poszło, że niektórzy autorzy tej tak prawdziwej historji, wnosili, że winien się był zwać Quijada,[22] a nie Quesada, jako znów inni utrzymywali.
Rycerz nasz przypomniał sobie, że dzielny Amadis, nie zadowolił się tem, że nazywał się poprostu Amadisem, lecz, że przydał do swego imienia jeszcze nazwę swego królestwa i ojczyzny, aby ją bardziej sławną uczynić, zwąc się odtąd Amadisem z Galji.
Takoż i on, rycerz prawy, dodał do swego nazwiska nazwę swego kraju i zwać się począł Don Kichotem z Manczy. Według jego mniemania, nazwa ta mówiła bardzo dowodnie o jego ojczyźnie i rodzie i wielkiego im przyczyniała splendoru.
Oczyściwszy tedy zbroję, uczyniwszy przyłbicę, nadawszy nazwę koniowi i sobie, sądził, że teraz niczego mu już nie brak, krom wyszukania sobie damy, gdyż rycerz błędny bez miłości jest, jak drzewo, liści i owoców zbyte, lub, jak dusza bez ciała.
Mówił do siebie tym kształtem: „Jeśli kiedy na moje nieszczęście, albo raczej na szczęście, przyjdzie mi się potykać z jakimś olbrzymem, co się często błędnym rycerzom przytrafia i gdy go z konia uderzeniem kopji złożą, albo i na dwoje rozpłatam, gdy go zwyciężę i woli swojej shołduję, azaż nie będzie miło posłać go do kogoś, aby się w mojem imieniu sprezentował?“
Wejdzie, rzuci się na kolana przed moją panią, pełną słodyczy, i rzecze głosem cichym, a pokornym.
„Jam jest olbrzym Caraculiambro, pan wyspy Malindrania, zwyciężył mnie w ręcznem potkaniu rycerz, Don Kichot z Manczy, który nigdy zadosyć wysławiony być nie może. Rozkazał mi, abym się przedstawił Waszej Wysokości, i aby Wasza Wysokość rozrządzała mną według swej woli“.
Och, jakże się cieszył nasz rycerz, sam do siebie się z taką gracją zwracając. Radość ta w rozkosz się prawdziwą zmieniła, gdy znalazł wreszcie damę, której dał miano pani serca swego. Damą tą była — według tego, co mówią — młoda córka wieśniaka z miejscowości pobliskiej, bardzo gładka dziewucha. Durzył się w niej już kiedyś, aliści ona o afektach tych wcale nie wiedziała.

Dziewka ta, zwiąca się Aldonsa Lorenzo, miała — według jego mniemania — wszystkie walory, sprzyjające temu, aby ją damą swych myśli uczynić. A szukając dla niej miana, któreby w harmonji wdzięcznej z jego mianem było, a zawierało przytem w sobie coś wielkopańskiego i książęcego, po długich namysłach nazwał ją Dulcyneą[23] z Toboso, jakoże w Toboso na świat przyszła. Imię to bardzo mu przypadło do smaku? jako wyszukane, wielomówne i równie kształtowne, jak to, które przedtem wynalazł.

KAPITULUM II
O PIERWSZEM WYRUSZENIU W ŚWIAT PRZEDZIWNEGO HIDALGA, DON KICHOTA

Ukończywszy tedy wszystkie przygotowania, nie chciał już czasu po próżnicy tracić i zamysłów swoich odkładać, sądził bowiem, że świat wielką ponosi szkodę z tej jego mitręgi, że wiele jest krzywd, wymagających naprawy, błędów, które trzeba sprostować, nieprawości, wołających o pomstę do nieba, długów, które spłacić należy.
Owóż tedy, nie dawszy nikomu najmniejszej poznaki o zamiarze swoim, pewnego ranka, jeszcze nim dzień się uczynił, jeden z upalnych dni lipca, wdział na się zbroję, siadł na Rossynanta, zapuścił źle dopasowaną przyłbicę, zarzucił na ramię tarczę, wziął do ręki kopję i, przez nikogo nie spostrzeżony, wyjechał z podwórza przez furtkę na pole, niepomiernie, uradowany, że piękne jego zamysły tak łatwo spełniać mu się zaczynają. Aliści ledwie znalazł się wśród pól, straszna zgryzota dręczyć go poczęła, tak iż bez mała nie zawrócił do domu i pięknego przedsięwzięcia całkiem nie poniechał. Przypomniał sobie, że nie był pasowany na rycerza, że, zgodnie z obyczajami błędnego rycerstwa, nie miał prawa potykać się z żadnym rycerzem i że choćby i był już pasowany, nie lza mu, jako nowemu towarzyszowi, nosić na tarczy żadnego znaku, dopóki nań przez osobistą dzielność nie zasłuży. Myśli te zachwiały go w jego zamiarach, lecz jako że szaleństwo jego silniejsze było, niż wszystkie racje przełożenia, postanowił, że pierwszemu lepszemu człekowi każę się pasować na rycerza, naśladując innych, którzy tak samo czynili, o czem czytał w księgach, będących sprawczyniami jago smutnego stanu.
Co się zaś tyczy niepokalanej broni, to myślał ją tak ochędożyć by czystsza się stała od gronostaju.[24]
Uspokoiwszy się tedy, jechał dalej drogą, zostawiając w tej mierze wybór swemu koniowi, mniemał bowiem, że tak najłacniej na szlaki przygód trafi. Jadąc zaś mówił sam do siebie:
„Któż wątpić się ośmieła, że w przyszłości, gdy prawdziwa historja mych zawołanych czynów na jaśnię się poda, mędrzec, który ją spisze, zacznie tą modłą opowieść o mojem rannem w świat wyruszeniu:
„Zaledwie promienny Apollo na obliczu szerokiej i rozległej ziemi zaczął roztaczać złociste sploty płowych swych kędziorów, zaledwie małe, kolorowe ptaszyny słodką harmonją swych głosów jęły witać pojawienie się różanej jutrzenki, która, opuściwszy łożnicę zazdrosnego małżonka, ukazała się śmiertelnym na złocistych galerjach i krużgankach horyzontu Manczy, gdy sławny rycerz, Don Kichot z Manczy, wzgardziwszy miętkim puchem; łoża, dosiadł dzielnego swego rumaka, Rossynanta, i puścił się w cwał przez starożytne i rozgłośne równiny Montielu“[25] (istotnie jechał teraz tamtędy). Później dodał:
„O, szczęśliwy wieku i epoko szczęśliwa, wy, które spoglądać możecie na me sławne przedsięwzięcie, postokroć tego godne, aby je odlewano w bronzie, ryto w marmurze i malowano na płótnie, na pamiątkę dla przyszłych pokoleń! O ty, mądry czarowniku,[26] jakiekolwiek byłoby twe miano, gdy ci w udziale przypadnie stać się kronikarzem tej rzadkiej opowieści, błagam cię, nie zapomnij o Rossynancie, nieodstępnym i wiernym towarzyszu mojej fortuny i dróg wędrownych“.
Później prawił w dalszym ciągu, tak jakby naprawdę był zakochany:
„O Księżniczko Dulcyneo, pani uwięzionego serca mego, okrutną mi wyrządziłaś krzywdę, wyprawiając mnie od siebie i nakazując mi, z niezwykłą srogością, abym nie pokazywał się więcej przed obliczem piękności twojej. Racz, pani, wspomnieć czasem o tem sercu, które przez miłość do Was tyle ciężkich utrapień znosi“.
Do podobnych bredni dodawał wciąż nowe, na modłę tych, których nauczyły go księgi, i silił się z wielką pilnością naśladować ich styl. I mówiąc tak, wlókł się noga za nogą, podczas gdy słońce wznosiło się szybko ku górze, prażąc tak niemiłosiernie, że ani chybi mózg by mu mogło roztopić, gdyby jeszcze — ten mózg na głowie posiadał.
Jechał już cały dzień bez mała i nie zdarzyło mu się nic godnego uwagi; o rozpacz go to przyprawiało, gdyż pałał niepohamowaną żądzą zmierzenia się orężem z kimkolwiek. Niektórzy dziejopisowie twierdzą, że pierwsza przygoda spotkała go w wąwozach Lapice,[27] drudzy utrzymują, że pierwszą była przygoda z wiatrakami, ja jednak sprawdziłem w starożytnych kronikach Manczy, że przez cały ten dzień tylko jechał i jechał ciągle, aż pod wieczór zarówno on jak i rumak ze zmęczenia i głodu już z sił opadli. Rycerz nasz oglądał się na wsze strony, czy nie dojrzy czasem jakiegoś zamku, lub choćby lepianki pastucha, dokąd mógłby się schronić i trochę wczasu zażyć.
Wreszcie niedaleko traktu, po którym jechał, dostrzegł oberżę i było mu tak, jakby ujrzał gwiazdę, wiodącą go nie tyle do wrót, ile do wnętrza pałacu zbawienia. Nie mieszkając, skierował tam rumaka i przybył na miejsce jeszcze przed nastaniem nocy.
Przypadek chciał, że przed drzwiami oberży stały dwie młode dziewczyny, z rodzaju tych, co to się zowią młódkami dobrej woli.[28]
Udawały się one do Sewilli z mulnikami, którzy tego wieczora zatrzymali się na nocleg w oberży.
Ponieważ wszystko, co nasz dzielny wędrowiec myślał, widział, lub imaginował sobie, zdawało mu się stworzone na obraz i podobieństwo tego, co czytał, więc też, gdy zoczył oberżę, natychmiast wystawił sobie, że jest to zamek z czterema wieżami i kolumnami z połyskującego srebra. Nie brak było również zwodzonego mostu i fos głębokich, oraz wszystkich tych dodatków i przynależności, z jakiemi zawsze się podobne zamczyska przedstawia. Podjechał do oberży, zdającej się mu być warownią, i na kilkanaście kroków od niej ściągnął cugle Rossynantowi, czekając, aż karzeł ukaże się na blankach i zadmie w róg na znak, że jakowyś rycerz przybył do zamku.
Lecz widząc, że nikt się jakoś nie kwapi, i że Rossynant niecierpliwi się wielce, czując bliskość stajni, podjechał do wrót i zobaczył dwie młode dziewczyny, które zdały mu się znakomitemi dziewicami lub damami, pełnemi wdzięku, zażywającemi świeżego powietrza u wrót zamku.
W tej chwili, jakby naumyślnie, świniarczyk zganiający na ściernisku do kupy świnie — (nie moja wina, na honor, że się tak nazywają) zadął w róg. Na dźwięk rogu trzoda się zebrała, a Don Kichotowi wydało się, że spełnia się jego marzenie i że jakiś karzeł zamkowy oznajmia o jego przybyciu. Niepomiernie uradowany stanął u wrót oberży przed temi damami, które, ujrzawszy człowieka na ten kształt uzbrojonego, ze spisą i tarczą w ręku, bardzo zestrachane, chciały uciec do wnętrza karczmy. Wówczas Don Kichot, poznawszy, że jeśli uciekają, tedy bać się muszą, uniósł swojej podklejonej przyłbicy i odsłaniając swe chude, umorusane oblicze, z wielką odważnością i głosem przymilnym, przemówił:
„Nie uchodźcie miłościwe panie, nie obawiajcie się, aby się wam tu jakaś ujma stać miała, nie jest to bowiem zgodne z prawili galanterji i zakonu rycerskiego, do którego mam zaszczyt należeć, aby komukolwiek uwłaczać, zwłaszcza zaś dziewicom tak dostojnym, o czem wnioskować można po samym już wdzięcznym pozorze“.
Dziewuchy wlepiły w niego oczy, chcąc dostrzec twarz, którą łatana przyłbica słoniła, lecz gdy usłyszały, że mianuje je dostojnemi dziewicami, co wcale nie było zgodne z ich pomiernym stanem, nie mogły się wstrzymać od śmiechu, tak iż wreszcie Don Kichot, pełen rankoru, rzekł do nich:
„Skromność i wstrzemięźliwość piękności przystoi; natomiast śmiech z błahego powodu zdradza tylko prostactwo i do głupoty się zbliża. Nie mówię Wam tego, Miłościwe Panie, aby Was urazić i na niełaskę Waszą zasłużyć, ponieważ jedynym moim zamiarem było pokorne służby Wam ofiarować“.
Styl ów, nigdy jeszcze przez nie nie słyszany, oraz dziwaczny pozór naszego rycerza, jeszcze większy śmiech w nich wzbudziły, a w nim gniew, i kat wie, jakiby obrót cała sprawa przybrała, gdyby w tej chwili nie ukazał się oberżysta, człek bardzo tłusty i wielce flegmatycznego przyrodzenia. Ujrzawszy tę cudacką postać, uzbrojoną w broń tak niezwykłą, jak dzida, tarcza i pancerz, nie poszedł za przykładem białogłów i ze śmiechem się nie zdradził. Tęgiego mu snąć napędził stracha cały ten rynsztunek, skoro postanowił obejść się z gościem z należnym szacunkiem i rzekł w te słowa:
— Mości rycerzu, jeśli Wasza Dostojność szuka przytułku, na niczem Wam w gościnie u mnie zbywać nie będzie, krom łóżka.
— Ja, Mości kasztelanie,[29] byle czem się zwykłem kontentować: „Broń jedyną moją rozrywką, a rycerskie rzemiosło odpoczynkiem“.[30]
Oberżysta, źle dosłyszawszy, pomyślał, że go Kastylijczykiem zowią, Kastylijczykiem z krwi i kości, podczas gdy on był Andaluzyjczykiem, z wybrzeży San Lucaru, łotrem co się zowie, filutem, niby paź lub żak wędrowny,[31] i odparł w te słowa:
— Zgodnie z tem, co Waszmość Pan mówi, twarde skały będą Waszą łożnicą, a czuwanie odpoczynkiem. Jeśli tak się rzeczy mają, tedy proszę złazić z rumaka, gdyż możecie być pewni, że znajdziecie w tej chałupie sposobność do czuwania nie tylko przez jedną noc, ale i przez rok cały.
Tak mówiąc, podtrzymał strzemię Don Kichotowi, który z wielkim trudem jął się gramolić z siodła, bowiem głód, potężnie doskwierający, siły mu odebrał.
Zsiadłszy z rumaka, rycerz zalecił pilnie oberżyście, aby miał należyte staranie o jego dzianeta, zaręczając mu, że na całym święcie trudno znaleść lepsze i piękniejsze zwierzę trawożerne.
Gospodarz spojrzał na Rossynanta, ale rumak nawet w połowie mu się tak dzielnym nie wydał, jak o tem Don Kichot prawił. Umieściwszy konia w stajni, powrócił, aby dowiedzieć się, czego jego gość jeszcze sobie życzy i zastał go, rozdziewającego się ze zbroicy, w czem dopomagały mu owe znamienite dziewice, z któremi już się był pogodził. Zdjęły mu kirys i karwasze, ale wszystkiemi siłami poradzić nie mogły, aby mu się dostać do gardzieli i uwolnić go od przeklętego szyszaka, podwiązanego pod brodą zielonemi wstęgami. Nie sposób było rozwikłać supłów; trzeba je było przeciąć, ale na to żadną miarą przystać nie chciał. Całą noc więc przesiedział z szyszakiem na głowie, wyglądając, jak najkrotochwilniejsze monstrum na święcie. Wziąwszy zaś owe nierządnice, co go rozbieg, za znakomite damy, panie tego zamku, rzekł z wyszukaną galanterją:,

„Nie było na świecie rycerza,
Co jak Don Kichot od dam,
Tyleby doznał dworności;
Gdy stanął u zamku bram,
Dziewice dbały o niego,
Księżniczki o jego konia...“[32]

...lub o Rossynanta, gdyż takie jest jego — imię nadobne dziewice, podczas gdy moje brzmi Don Kichot z Manczy. Nie chciałem go wyjawiać aż do tej pory, gdy się samo wsławi świetnemi czynami, w służbie waszej dokonanemi. Dowiadujecie się o mem przed czasem, ponieważ obecne cirkmstancje nasunęły mi na pamięć starożytny romans Lancelota. Nadejdzie taki dzień, gdy wy będziecie rozkazywały, ja będę słuchał; dzielnością rycerskiego ramienia dowiodę, że pałam chęcią poświęcenia wam uniżonymi służb moich“ Młode dziewczyny, które do podobnej krasomówności nawykłe nie były, nie odpowiedziały ani słówka, zapytały jeno, czy nie miałby ochoty czegoś zjeść.
— Oj, zjadłoby się, zjadło cośkolwiek odparł Don Kichot. — Nie byłoby to wcale od rzeczy.
Traf chciał, że był to akurat piątek; w całej oberży można było dostać tylko garść małych dorszy, które w Kastylji zowią abadexo, w Andaluzji baccallao, w innych miejscowościach curidillo, a jeszcze w innych truchuela.[33] Zapytano go, czyby nie zjadł czasem trochę tych suchych głowaczy, gdyż inną rybą uraczyć go będzie trudno.
— Jeśli tylko dużo jest tych głowaczątek odrzekł nasz rycerz — to snadnie wystarczyć mi one mogą za jednego głowacza, gdyż na jedno to wychodzi, czy mi dają osiem razy po jednym realu, czy też osiem reali, w jednej monecie. Takoż zważyć trzeba, że te małe rybki smaczniejsze są i delikatniejsze od wielkich, tak jak cielę delikatniejsze i smaczniejsze jest od wołu, a baranek od skopa. Słowem, co mają, niech dają, byleby prędko, gdyż ciężarowi zbroi i brzemieniu pracy, o pustym brzuchu podołać trudno.

Wystawiono stół przed karczmę, aby jedząc, świeżego powietrza zażywał; oberżysta przyniósł mu garść rybek źle przyrządzonych i kromkę razowego chleba, tak czarnego i pokrytego pleśnią, jak zbroja naszego rycerza. Można było się rozpuknąć ze śmiechu, patrząc, jak zajada, ponieważ hełm miał na głowie, a ruchoma blacha ciągle mu na nos opadała. Nie mógł własnemi rękami ni kęsa strawy do ust włożyć, ktoś inny musiał mu jadło pod nos podsuwać. Jedna z panien przyszła mu w sukurs i karmić go zaczęła. Gorsza bieda była z piciem i nie byłoby sposobu go napoić, gdyby nie karczmarz, który wydrążył kawałek kija, jeden koniec mu do gęby wsadził, a w otwór drugiego lał wino. Rycerz nasz znosił wszystko z anielską cierpliwością, byleby tylko zielone wstęgi podpinające szyszak, nienaruszone zostały? W czasie wieczerzy przybył do oberży rzezak knurów i zagwizdał kilka razy, co utwierdziło jeszcze bardziej Don Kichota w mniemaniu, że znajduje się w sławnem zamczysku, gdzie go z muzyką przyjmują, że rybki na wieczerzę są pstrągami, razowiec pszeniczną bułeczką, nierządnice wielkiemi damami, a oberżysta kasztelanem zamku. Dobrze sobie z tego tuszył o swem postanowieniu i w świat wyruszeniu. Troskał się jeno o to niezmiernie, że nie był jeszcze pasowany na rycerza, a bez tego nie lza mu było wszak ważyć się na żadną rycerską imprezę.

KAPITULUM III
W JAKI TO UCIESZNY SPOSÓB DON KICHOT NA RYCERZA PASOWANY ZOSTAŁ

Dręczony tą myślą nie dojadł nawet swej skromnej wieczerzy, i zerwawszy się od stołu, zawołał na gospodarza. Później zamknął się z nim pospołu w stajni, rzucił się przed nim na kolana i zaczął go molestować:
— Nie ruszę się ani na krok z tego miejsca, póki Wasza Dostojność nie wyświadczy mi łaski, o którą śmiem prosić, a której spełnienie zarówno Wam zaszczytu przysporzy, jak i całej ludzkości szczęście przyniesie.
Karczmarz, zdumiony, że jego gość pada przed nim na kolana i w tak górny sposób przemawia, wybałuszył oczy, nie wiedząc, co ma rzec, ani jak się zachować. Silił się po próżnicy, aby go a klęczek podźwignąć, jednakże rycerz nasz ani drgnął, dopóki oberżysta nie przyrzekł mu, że jego suplikę spełni.
— Spodziewałem się tego po wielkoduszności serca Waszego, Miłościwy Panie — odparł Don Kichot. — Łaska, o którą Was prosiłem, a którą wyświadczyć mi przyrzekaliście, na tem się zasadza, abym rano, skoro świt, mógł być przez Was pasowany na rycerza. Dzisiejszej nocy odbędę straż rycerską w kaplicy zamkowej, a jutro wypełni się to, czego całą duszą pragnę. Będę już mógł, jak tego powinność wymaga, udać się na cztery strony świata, szukając przygód, ku pożytkowi biedaków i wydziedziczonych, co jest udziałem błędnego rycerstwa, do którego się zaliczam, przez ową ożywiającą mnie chęć dokonywania wielkich czynów.
Karczmarz, który, jako się rzekło, był nie w ciemię bity, żywił już domysły, że jego gościowi brak piątej klepki, teraz zaś, usłyszawszy podobną orację, utwierdził się w swem zdaniu na dobre. Chcąc zaś mieć dzisiejszej nocy powód do śmiechu, postanowił we wszystkiem mu pofolgować.
Rzekł mu tedy, że bardzo mądrze sobie poczyna, zwracając się z tą prośbą do niego, że podobne zamysły właściwe są rycerzom, tak znamienitym, jak Don Kichet przez dzielna prezencję swoją znamienitym być się wydaje, i że on sam takoż w młodzieńczych latach zaszczytnem rzemiosłem rycerskiem się parał, wycierające kąty po całym świecie, w poszukiwaniu To przygód. A owóż tedy żerdziowe pola Malagi, wyspy Rierán, Cómpas Sevilli, rynki Segovii, plantacje oliwek w Walencji, Rondilla Grenady, wybrzeża San Lucar, pastewniki Kordoby, szynki Toledo i innych miejscowości[34], gdzie dawał dowód zwinności swych łydek i subtelności swych rąk, płatając figle na wsze strony, zwodząc wdówki, bezczeszcząc dziewice, oszukując biedne sieroty, tak, iż imię jego głośne się stało we wszystkich trybunałach i sądach Hiszpanji. W końcu osiadł na swoim zamku, gdzie żyje ze swego dobra i z dobra cudzego, przyjmując z otwartemi ramionami wszystkich błędnych rycerzy, jakiejkolwiek byliby kondycji, z racji tego afektu, który dla nich żywi.
Powiedział, że w zamku niema kaplicy, gdzieby Don Kichot mógł odprawić straż rycerską, ponieważ starą kazał zburzyć, a nowej jeszcze nie postawił, ale, że to nie jest wcale przeszkodą, gdyż wiadomo mu jest, że taką; noc można przepędzić, gdzie się tylko żywnie podoba, choćby, na podwórzu zamczyska. Rano, z pomocą boską, odprawione zostaną uroczyste ceremonje i owóż zostanie rycerzem, rycerzem naschwał, jakiemu podobnego na całym świecie nie masz!
— A masz Waszmość trochę pieniędzy przy sobie? — zapytał.
— Pieniędzy? — Odparł Don Kichot — ani grosza, nigdym bowiem w żadnej historj nie czytał, aby którykolwiek z błędnych rycerzy miewał je przy duszy.
— Jesteś Waszmość w grubym błędzie — rzekł oberżysta — gdyż jeśli w historjach brak o tem wzmianki, to jeno dlatego, że autorzy nie poczytywali za potrzebne rozpisywać się o rzeczach tak prostych i koniecznych w podróży, jak pieniądze lub czyste koszule na zmianę. Nie lza jednak stąd wnosić, aby owi błędni rycerze, o których się grube foliały układa, nie mieli przy sobie dobrze naładowanej kiesy na wszelki przypadek. Takoż opatrzeni bywali w koszule i puzdra z driakwiami na rany, które odnieść mogą, gdyż nie zawsze, straszne wśród puszcz i odludzi staczając boje, mają medyków na zawołanie. Chyba, że jakiś mądry czarnoksiężnik, przyjaźń im zaprzysiągłszy, wnet z sukursem przybywa, posyłając na obłoku panienkę albo karła z flaszeczką wody cudownej, której jedna kropla w okamgnieniu wszystkie rany i obrażenia cielesne bez śladu goi.
Ale jakoże na podobne usługi nie zawsze liczyć można, więc rycerze lat ubiegłych pilnie na to baczyli, aby ich giermkowie nawszem opatrzeni byli, a więc w pieniądze, szarpie, maści i leki kordjalne. A jeśliby się nawet czasem trafunkiem zdarzyło, że rycerz giermka nie miał, to sam wszystkie potrzebne rzeczy w biesagi ładował i tak zręcznie przytwierdzał je do łęku, że ich prawie widać nie było. Przyznać bowiem poprawdzie trzeba, że niezbyt wielki był to splendor z biesagami, sakwami, czy łubami paradować. Tak tedy — rzekł oberżysta — nakazuję, ci, mój przyszły synu rycerski, abyś nigdy nie ważył się w świat ruszać bez pieniędzy i bez innych koniecznych rzeczy, a obaczysz, że ci się przydadzą wówczas, kiedybyś najmniej się tego spodziewał.
Don Kichot przyrzekł mu, że wypełni co do joty wszystkie jego rady; później, nie mieszkając, ustanowili, jaka ma być reguła tej nocy rycerskiej, odbytej na dziedzińcu obok karczmy. Rycerz nasz pozbierał cały swój rynsztunek, umieścił go na korycie przy studni i, włożywszy na ramię tarczę, a dzidę mocno w garści ścisnąwszy, z uroczystą miną jął się przed żłobem przechadzać, sprawując straż broni. Warta zaczęła się, gdy już mrok gęsty zapadał.
Gospodarz, pokładając się od śmiechu, opowiedział wszystkim zebranym w oberży o szaleństwie swego gościa, o tem, jak odprawia straż rycerską i jak gwałtem na rycerza pasowany być pragnie. Wszyscy zdumieli się tej dziwnej odmianie szaleństwa i poszli, aby przypatrzeć się Don Kichotowi zdaleka. Chadzał tam i ż powrotom przed korytem, a od czasu do czasu, wspierając się oburącz na kopji, wlepiał oczy w zbroję i długo ich od niej oderwać nie mógł. Noc zapadała coraz głębsza, lecz jasny blask miesiąca walczył zwycięsko z mrokiem, tak iż wszystko, co nasz rycerz czynił widoczne było, jak na dłoni. Tymczasem jednemu z mulników, popasujących w oberży, zachciało się napoić swoje muły ale, chcąc tego dokonać, musiał zdjąć z koryta rynsztunek Don Kichota. Rycerz, ujrzawszy, że ktoś się zbliża, krzyknął donośnym głosem:
— O, zuchwały rycerzu, ktobądź jesteś, co śmiesz dotykać zbroi najdzielniejszego z błędnych rycerzy, którzy kiedykolwiek oręż przy boku nosili, zważ, co czynisz i precz idź od tej zbroi, jeśli nie, chcesz swego zuchwalstwa gardłem przypłacić!
Mulnik nie wiele zważał na pogróżki Don Kichota — (wszelakoż lepiejby zrobił, gdyby te ostrzeżenia do serca wziął, nie potrzebowałby się bowiem później o swe zdrowie troskać) i, pociągnąwszy za rzemienie, jednym zamachem zbroję daleko od siebie odrzucił. Wówczas Don Kichot, podniósłszy oczy ku niebu i przywoławszy na pamięć imię swej damy Dulcynei, rzekł:
— Bądź mi, pani, ku pomocy w tej pierwszej potrzebie, która się nastręcza piersi niezłomnej, a tobie oddanej. Niech mi nie brak będzie wśród hazardów twego faworu i orędownictwa twego.
Skończywszy tę orację, odrzucił tarczę i chwyciwszy oburącz kopję, grzmotnął nią mulnika z taką siłą przez łeb, że przewodnik padł na ziemię, jak długi, i niechybnie, gdyby nasz rycerz ten cios jeszcze raz był powtórzył, jużby się tu i medycy na nic nie zdali. Po tej wiktorji pozbierał skrzętnie części swego uzbrojenia i znów jął się tam i z powrotem przechadzać z takim spokojem, jak pierwej.
Po niejakim czasie drugi mulnik, nie wiedząc nic co stało, gdyż tamten wciąż bez duszy na ziemi leżał, przyszedł także w zamiarze napojenia mułów i chciał żłób oswobodzić. Don Kichot, nic już nie mówiąc i niczyjej nie przyzywając pomocy, poraz drugi uwolnił ramię od tarczy, poraz drugi za kopję chwycił i trzy razy łupnął nią przez łeb drugiego mulnika, póki kopji przy czwartym ciosie nie zdruzgotał. Na rumor stąd powstały, zbiegli się wszyscy ludzie z karczmy, z oberżystą pospołu. Don Kichot, spojrzawszy na nich, założył tarczę na ramię, położył dłoń na rękojeści szpady, i rzekł:
„Pani najcudniejszej piękności, potęgo i siło mego słabego serca, teraz sposobna chwila nadeszła, abyś z wyżyn swej wielkości zwróciła wzrok ku swemu niewolnikowi-rycerzowi, który czeka na wielką i straszliwą rozprawę.
Po owem wezwaniu, zdało mu się, iż taki duch w niego wstąpił, że gdyby wszyscy mulnicy świata rzucili się na niego, on ani na krok imby pola nie ustąpił.
Towarzysze poranionych mulników, widząc ich w tak żałosnym stanie, jęli zdaleka rzucać kamieniami w Don Kichota. Zasłaniał się tarczą, jak mógł, lecz nie odchodził od koryta, bojąc się zbroję pozostawić.
Oberżysta wrzeszczał ze wszystkich sił, aby go poniechali; mówił im przecież, iż to człek na umyśle pomieszany, i że, jako taki, nijakiej odpowiedzialności mieć niebędzie, choćby ich wszystkich pozabijał. Don Kichot zaś grzmiał jeszcze donioślejszym głosem, wymyślając im od zdrajców, wiarołomców, pana zamku zaś zwąc przeniewiercą, nikczemnikiem i gburem, skoro pozwala, aby w ten sposób traktowano u niego błędnych rycerzy. Gdy tylko zostanie pasowany na rycerza, pokaże mu, czem taka zdrada pachnie!
— O was zaś, podła gawiedzi, nie troskam się wcale! Chodźcie tu, chodźcie, uderzcie na mnie, a żywo — obaczycie, jaką zapłatę otrzymacie za swoje zuchwalstwo!
Mówił to z takim męstwem a zawziętością, że strach padł na rzesze napastników. Mulnicy posłuchali napomnień oberżysty i przestali walić kamieniami. Don Kichot pozwolił wielkodusznie zebrać rannych z pola bitwy i jął znów z całym spokojem, jakby się nic nie zdarzyło, sprawować swą straż rycerską.
Oberżyście te ostatnie żarty jego gościa wydały się nadto grube; chcąc się go pozbyć jaknajprędzej, postanowił pasować go, nie mieszkając, na rycerza, zanim się nowe nieszczęście przytrafi. Sumitując się przeto gęsto z zuchwałego postępku tych gburów, o którym nic nie wiedział, a który przykładnie ukarany został; powiedział mu, że w zamku niema kaplicy, jak o tem już zresztą wspominał lecz, że dla dopełnienia obrządku, nie jest ona zbytnio potrzebna, jakoże, przy pasowaniu główną rzeczą jest uścisk i uderzenie po ramieniu mieczem na płask. Ceremonjał rycerski, który zna dobrze, powiada, że pasowania dokonać można byle gdzie, choćby i na polu. Co się zaś tyczy straży koło zbroi, to dwie godziny aż nadto wystarczą, podczas gdy on już cztery godziny na tej warcie strawił.
Don Kichot uwierzył w słowa oberżysty i rzekł, że we wszystkiem posłuszny mu będzie, byleby tylko corychlej cała rzecz uładzona została.
Gdy już będzie na rycerza pasowany, a nowa napaść się zdarzy, żywej duszy nie zostawi w zamku i oszczędzi tylko tych, których mu kasztelan wskaże, a to przez respekt dla niego. Kasztelan, wiedząc już, że to nie przelewki, przyniósł natychmiast wielką księgę, w której zapisywał, ile słomy i siana mulnikom wydał i w towarzystwie owych dwóch dziewczyn, oraz chłopca, trzymającego w ręku ogarek, zbliżył się do Don Kichota, rozkazawszy mu wprzód paść na kolana. Później zaś, czytając z tej księgi, tak, jakby pacierz odmawiał, nagle podniósł rękę do góry i wyrżnął go raz w kark, a potem płazem miecza po plecach uderzył, ani na chwilę nie przestając mruczeć i do księgi zaglądać. Dokonawszy tego, kazał jednej z młódek miecz mu przypasać, czego ona dopełniła z wielką gracją i ostrożnością, choć jej się na śmiech zbierało. Podczas całej tej ceremonji nieraz i nie dwa chciały śmiechem parsknąć, lecz przez pamięć na świetne czyny naszego rycerza, skrywały jak mogły. Przypasując mu miecz do boku, panienka rzekła:
„Niech Bóg Was szczęśliwym uczyni, rycerzu, i niech fortuna wam w bojach służy“. Don Kichot zapytały jakie jest jej miano, wiedzieć bowiem pragnął, komu ma być obligowany za tak wielkie fawory i komu ma oddać połowę sławy, którą dzielnością swego ramienia zdobędzie. Odparła mu z wielką uniżonością, że się nazywa Tolosa, że jest córką latacza skór z Toledo, który pracuje w małym kramiku Sanczy Bienaya, i że odtąd zawsze, gdziekolwiekby się tylko znalazła, będzie się poczytywała za jego oddaną i uniżoną sługę.
— Zaklinam cię, pani, na twój afekt ku mnie — zawołał Don Kichot, — dodawaj odtąd zawsze „don“ do początku nazwiska i zwij się donja Tolosa.
Dziewczyna przyrzekła mu uroczyście, że jego żądaniu zadość uczyni. Tymczasem druga młódka przypięła mu ostrogi. Don Kichot rozmawiał z nią podobnie, jak z pierwszą. Zapytawszy o nazwisko, dowiedział się, że się zwie Młynarka i że jest córką bardzo szanownego młynarza z Antequerra. Ją również zobligował Don Kichot, aby dodała „don“ do swego nazwiska i zwała się odtąd donja Młynarka, potem zaś obsypał ją podziękowaniami i przyrzeczeniami służb swoich[35].

Gdy więc cała ta niepraktykowana dotychczas ceremonja tak prędki obrót wzięła, Don Kichot w jednem okamgnieniu do stajni skoczył, aby co rychlej wsiąść na Rossynanta i wyruszyć w świat na poszukiwanie przygód. Okulbaczył „rumaka, i z siodła uściskał gospodarza, dziękując mu za łaskę, którą mu okazał, pasując go na rycerza; prawił przytem takie banialuki, że konia z rzędem temu, ktoby je powtórzyć umiał. Gospodarz, chcąc się go jaknajprędzej z oberży pozbyć, odpowiedział mu-równie kwieciście, chociaż nierównie krócej, i, nie żądając ani grosza zapłaty, z całego serca dał mu krzyżyk na drogę.

KAPITULUM IV
CO SIĘ PRZYTRAFIŁO NASZEMU RYCERZOWI PO WYJEŻDZIE Z OBERŻY

Dniało już prawie, gdy Don Kichot opuszczał oberżę tak ukontentowany, tak dziarski i tak rozradowany z tego pasowania na rycerza, ze radością tą tchnęły nawet popręgi u konia. Przypomniawszy sobie rady gospodarza, co do opatrzenia się w niezbędne rzeczy, a zwłaszcza w pieniądze i koszule, postanowił do domu powrócić, aby wszystko, czego potrzeba ze sobą zabrać. Umyślił, że giermkiem jego zostanie wieśniak a sąsiedniej zagrody, biedak wielki, dziesięciorgiem dzieci obarczony, ale i jakby stworzon na to, aby urząd giermka piastować.. Zawrócił tedy z drogi do wsi swojej, a Rossynant, jakby odgadłszy myśl swego pana, zaczął gnać, jak wicher, kopytami ledwie ziemi dotykając. Zaledwie kilka stai, ujechał, ażci zdało mu się, że słyszy jakiś jęk załoi sny, dobywający się z głębi lasu, po prawej stronie drogi.
„Niebu niech będą dzięki — rzecze — że mi tak prędko sposobność zsyła, abym mógł wypełnić obowiązki powołania swego i szlachetne me zamysły w czyn przemienić. Tym razem, ani chybi, są to jęki jakiejś istoty, w srogiej opresji będącej, która na mą łaskę i pomoc czeka“.
I ściągnąwszy wodzę, skierował Rossynanta w głąb lasu, skąd ów tumult dochodził. Zaraz prawie na skraju ujrzał kobyłę, uwiązaną do dębu. Obok zasię otrok jakiś, może z piętnaście lat liczący i obnażony do pasa, stał silnie przytroczony do pnia dębowego. On to jęczał tak nielitościwie, i nie było to bez kozery, gdyż jakieś barczyste i wielkie chłopisko okładał go pasem, co się zmieści, do każdej plagi taką nagany i radę dodającr:
„Trzymaj język za zębami, a oczy szeroko otwieraj“.
Na co biedny chłopak odpowiadał:
„Już nigdy tego nie uczynię, klnę się na zbawienie duszy mojej, że już nigdy? i przyrzekam Wam, pinie, że odtąd trzody czujniej pilnować będę!...“
Don Kichot, widząc, co się dzieje, krzyknął gniewnym głosem: „Nieobyczajny rycerzu, nie godzi się znęcać nad człowiekiem, który się bronić nie może, siadaj co rychlej na konia, bierz do rąk lancę (przy dębie, do którego uwiązana była kobyła, stał kij) a pokażę ci, że tylko tchórze tak sobie poczynają.
Wieśniak, ujrzawszy, że monstrum jakieś, w zbroicę zakute, najeżdża nań z impetem i lancą groźnie L przed oczami potrząsa, zmartwiał ze strachu i rzekł pokornie:
— Panie rycerzu, ten wyrostek, który słuszną teraz karę ponosi, jest moim pachołkiem. Pilnuje on stada mych owiec, które się w pobliżu pasą, a tak niedbale to czyni, że mu co dzień jednej owcy brakuje. Ponieważ mu ze skóry to niedbalstwo i figle przepędzam, więc mi w żywe oczy gada, że czynię to przez skąpstwo, aby nie płacić mu zasług, które mu winienem. Ale przysięgam Wam, panie rycerzu, na wszystkie świętości; że łże, jak najęty.
— Łże w mojej obecności, niecny gburze? — wykrzyknął Don Kichot. — Jak Bóg na niebie, tak mnie ręka świerzbi, że się chyba tą lancą na wylot przedziurawię. Uwolnij natychmiast tego wyrostka z pęt i zapłać, co mu się nleży, bez zbytnich rezonowań albo, na honor, jeszcze w tej chwili zginiesz.
Wieśniak spuścił głowę, i, nie rzekłszy ani słówka, odwiązał owczarka od pnia. Don Kichot zapytał pachołka, jak długo już pan mu jego zasługi zatrzymuje? Wyrostek odparł, że należy mu się za dziewięć miesięcy, łicząc za każdy miesiąc po siedem reali. Don Kichot obliczył, że wynosi to sześćdziesiąt trzy reale[36] i rozkazał chłopcu, aby bez zwłoki z mieszka je wydobył, jeśli mu życie miłe. Chłop, na pół-martwy ze strachu, szepnął, że nie chciałby złamać przysięgi, w godzinie, gdy takie ciężkie nań przyszły terminy, ale że, jako-żywo, tak dużo winien nie jest, ponieważ od obrachunku trzeba jeszcze odliczyć trzy pary butów, które mu podarował, oraz jednego reala za dwa puszczenia krwi, kiedy był chory.
— Wszystko to dobrze — odparł Don Kichot — ale buty i puszczenie krwi kwitowane są już temi plagami, któreś mu bez powodu wymierzył. Jeżeli on podarł skórę na butach, otrzymanych od ciebie, toś ty mu wzamian dobrze skóry na grzbiecie napsował, a jeśli mu cyrulik krew odciągał, kiedy był chory, to ty znów puściłeś mu krew, kiedy był zdrów. Dla tych racyji, nic ci już winien nie jest.
— Najgorsza rzecz w tem, Panie rycerzu, że pieniędzy przy duszy nie mam, niechże tedy Andrzejek ze mną do domu skoczy, a wypłacę mu wszystko, jak należy, bitami realami.
— Ja miałbym z nim pójść do domu? — rzekł chłopak. — Tegoby jeszcze, brakowało! — A niechże mnie ręka Boska broni! Gdyby mnie w swoje łapy dostał, napewnoby mnie ze skóry obłupił, jak się to zdarzyło ze św. Bartłomiejem.
— Jako-żywo, nie uczyni tego — odparł Don Kichot. — Gdy ja rozkazuję, on słuchać musi, zwłaszcza, że przysiągł mi na swoją cześć rycerską; puszczę go wolno i spokojny będę, że się z długu uiści.
— Zważcie Panie rycerzu — rzekł wyrostek — że mój pan nie jest żadnym rycerzem i że na czci rycerskiej całkiem się nie wyznaje. Zwie się Jan Haldudo, bogacz z Quintanar[37].
— Nic to nie szkodzi — odparł Don Kichot — gdyż rycerze mogą być i między Haldudosami, a pozatem każdy przecież jest dziecięciem dzieł swoich.
— To prawda — rzekł Andrzej ale jakichże to dzieł dziecięciem jest mój chlebodawca, skoro odmawia mi wypłacenia zasług za serdeczny pot mojej pracy?
— Nie odmawiam ci tego, nie odmawiam, drogi Jędrusiu, uczyń mi tylko tę łaskę i pójdź ze mną, a przysięgam na wszystkie zakony rycerskie, jakie są na ziemi, że ci wszystko wypłacę brzęczącemi realami i to nawet takiemi, co pachnidłem wonieć będą[38].
— Za woniejące reale dziękuję — odparł Don Kichot. Zadowolą się brzęczącemi ze srebra. Bacz jednak, abyś dopełnił tego, coś obiecał, gdyż w przeciwnym razie — przysięgam ci słowami tej samej przysięgi — że wrócę, aby cię spotkać i ukarać, jak należy, i że cię odnajdę, choćbyś się pod ziemię zapadł. Abyś zaś wiedział, kto ci rozkazuje i abyś się czuł bardziej obligowany do dotrzymania swego słowa, znaj, żem jest waleczny Don Kichot z Manczy, mściciel krzywd i nieprawości. Zostań z Bogiem i pamiętaj, coś obiecał i poprzysiągł.
A tak mówiąc, spiął Rossynanta ostrogą i wkrótce znikł z oczu. Wieśniak patrzył za nim długo, zaś upewniwszy się, że już wyjechał z lasu i że go nie widać, zwrócił się do swego pachołka, Andrzeja, i rzekł:
— Chodź tutaj, gołąbeczku, gdyż chcę ci zapłacić, co ci winienem, jak ów mściciel krzywd mi rozkazał.
— Przysięgam Wam, że dobrze uczynicie — rzekł Andrzej — wypełniając zlecenia tego szlachetnego rycerza, który niechajże sto lat żyje za to, że jest tak walecznym i rozumienie na rzeczach mający. Jeśli nie zapłacicie, on hnet tu powróci[39] i sprawiedliwości dopełni“.
— Ja także przysięgam — rzekł wieśniak — lecz, ponieważ dobrze ci życzę, chcę więc wprzód dług zwiększyć, aby zapłata tem sowiciej wypadła.
I mówiąc to, chwycił Andrzeja za ramiona, znów go do dębu przywiązał i jął prać tak bez opamiętania, że go prawie bez ducha zostawił.
— Wołaj sobie teraz, wołaj zdrów, panie Andrzeju, swego odrabiacza krzywd, a obaczymy, jak tę krzywdę wyrówna. Sądzę, że nie będziesz się bardzo kwapił, gdyż widzisz wszak, że mnie chętka bierze, aby cię żywcem ze skóry obłupie, tak, jakeś się tego obawiał.
Wkońcu uwolnił go z pęt i pozwolił pójść szukać tego sędziego, by ów mógł swój wyrok wykonać. Andrzej odszedł, wielce przybity, przysięgając, że odszuka dzielnego rycerza, Don Kichota z Manczy, i opowie mu słowo w słowo, co się tutaj stało, a wówczas rycerz rozkaże, aby mu wieśniak w siedmnasób zapłacił. Mimo tej nadziei, odszedł z płaczem, podczas gdy jego pan śmiał się do rozpuku.
— Oto jak dzielny Don Kichot, bardzo ukontentowany z tego co zaszło, krzywdę tę naprawił.
Zdało mu się, że imprezom swoim rycerskim dał szczęśliwy i piękny początek. Niepomiernie z siebie zadowolony, jechał traktem swojej wsi i mówił półgłosem:
— „Możesz się śmiało za najszczęśliwszą poczytywać pośród wszystkich, które żyją na ziemi, o najpiękniejsza z pięknych, Dulcyneo z Toboso, ponieważ ci od losu to przypadło w udziale, że sławny i waleczny rycerz, Don Kichot z Manczy, woli twej i urodzie jest shołdowany, ów Don Kichot, o którym wszyscy wiedzą, że wczoraj na rycerza pasowany został, dzisiaj zaś naprawił krzywdę najstraszliwszą, przez niesprawiedliwość i okrucieństwo wyrządzoną. Z rąk niegodziwego oprawcy wydarł bicz, którym znęcano się nad wątłym chłopczyną“.
Tak mówiąc, dojechał na rozstaje, gdzie drogi na cztery strony się rozchodziły, i tutaj zaraz przypomniał sobie, że błędni rycerze zawsze na rozstaju kęs czasu medytowali, jaką drogę wybrać im należy. Chcąc przeto pójść za ich przykładem, wstrzymał rumaka i, pomyślawszy przez chwilę, puścił wolno cugle Rossynantowi, poddając w ten sposób swoją wolę woli swego rumaka, który, zgodnie ze swym poprzednim zamiarem, wybrały drogę, wiodącą do stajni.
Ujechawszy szmat drogi, coś ze dwie mile, spostrzegł Don Kichot gromadę ludzi. Byli to, jak się później okazało, kupcy z Toledo, jadący za kupnem jedwabiu do Murcji. Było ich sześciu; jechali na koniach, z pięknemi parasolami w rękach. Poczet sług składał się z czterech pachołków na koniach i trzech pieszych przy mułach. Ledwie ich Don Kichot zoczył, już wyobraził sobie, że się sposobność do nowej przygody nadarza; starając się z wszystkich sił naśladować czyny, o których czytał w księgach, powziął myśl, że przygoda w tem miejscu wcaleby od rzeczy nie była.
Pełen gotowości na wszystko, uroczystą przybrawszy postać, osadził się mocniej w strzemionach, tarczę do piersi zbliżył, dzidę krzepko w ręku ścisnął i stanął na środku traktu, czekając, aż się ci błędni rycerze przybliżą. Gdy byli już tak blisko, że ich słyszeć i widzieć było można, Don Kichot zuchwałym głosem zawołał:
— Niech mi tu nikt przejeżdżać się nie waży, póki wprzód nie wyzna, że na świecie całym niemasz piękniejszej dziewicy nad krolowę Manczy, nieporównaną Dulcyneę z Toboso“.
Na dźwięk tych słów, kupcy wstrzymali się, aby przyjrzeć się cudackiemu obliczu tego człeka. Zarówno z twarzy jak i ze słów dorozumieli się odrazu, że musi być to człek, niespełna rozumu. Aliści, chcieli się dowiedzieć, do czego ma służyć to żądane od nich oświadczenie, przeto jeden z nich, kpiarz wielki i szczwana sztuka, takim kształtem rzekł:
— Panie rycerzu, nie znamy wcale tej damy, o której nam Waszmość prawi. Ukażcież nam ją coprędzej, a jeśli jest nawszem taką pięknością uraczone, jak to nam przedstawiacie, tedy po dobrej woli i bez nijakiego przymusu przyznamy, że praw jest w Waszych słowach.
— Gdybym wam ją pokazał — przerwał Don Kichot — jakażby była wasza zasługa w przyznaniu prawdy, tak jawnej i oczywistej? W tem rzecz, abyście uwierzyli, nie widząc jej, abyście byli gotowi wyznać to, potwierdzić, poprzysiąc i swą wiarę obronić, a jeśli tego uczynić nie chcecie, tedy ze mną sprawę mieć będziecie, ludzie rozumu zbyci i zbytnio w sobie zadufani. Chodźcie tu ku mnie w pojedynkę, jak tego zwyczaj rycerski wymaga, albo też wszyscy ławą postępujcie, jak to leży w zwyczaju takiej, jak wy, gawiedzi. Czekam na was tutaj Nieustraszenie, pewien, że prawda jest po mojej stronie.
— Panie rycerzu — odparł kupiec — zaklinam cię w imieniu wszystkich tu przytomnych książąt, nie domagaj się od nas, abyśmy obciążali sumienia swoje, wyznając, że prawdą jest to, czegośmy ani widzieli, ani słyszeli. Łacno wszak na szwank narazićbyśmy mogli księżne i królowe z okolic Alcarria i Estramadury[40]. Racz Waszmość pokazać nam konterfekt tej damy, choćby tak mały, jak ziarnko pszenicy; z tej próbki całą już materję poznamy. Wówczas ze spokojnem sumieniem przyznamy wszystko, czego od nas żądasz, a ty ukontentowany będziesz. Sądzę takoż, że już do tego stopnia w tej mierze z tobą zgodni jesteśmy, że choćby i konterfekt wiedział nam, że dama ta jednem okiem zezuje, a drugie ma kaprawe, gdyś jej jakaś czerwona ciecz pospołu z siarką z tego oka płynie, jeszczebyśmy jęj z duszy i serca rację przyznali, mówiąc na jej pochwałę wszystko, czego od nas żądasz.
— Nic jej nie ciecze, kanaljo bezecna — wrzasnął Don Kichot wściekłym głosem — nic jej nie ciecze z tego, coś rzekł. Raczej ambra i balsam[41] cudowny z oczu jej płynie, a nie jest zezowata ani garbata, lecz prosta i śmigła, jak wrzeciono z Quadarramy. Zapłacicie mi hultaje za to żeście wielką piękność damy mego serca na osławę przywiedli!
I nie dokończywszy tych słów rzucił się z całą natarczywością i z całą furją, narychtowawszy kopję na tego franta, tak iż zuchwały kupiec pewnie by z życiem z tych terminów nie uszedł, gdyby nie szczęśliwy przypadek, a mianowicie, że Rossynant potknął się i jak długi na środku drogi się wywalił. Rossynant upadł tedy, jaka się rzekłe, zaś jego pan śmignął przez łeb koniowi i daleko na pole się potoczył. Gramolił się, jak mógł, ale po próżnicy, przeszkadzała mu bowiem jego kopja, tarcza, ostrogi i szyszak, nie licząc ciężaru starej zbroicy. I podczas, gdy te próżne wysiłki robił, nie mogąc nijak na nogi stanąć, krzyczał w stronę kupców:
— Nie uciekajcie, tchórze, nie uciekajcie, podłe ciury, poczekajcie, gdyż nie jest to moja wina, jeno wina konia, że teraz rozciągnion na ziemi leżę.
Jeden z pachołków, będących przy mułach, nie odznaczający się zbytnią cierpliwością, słysząc, że ów człek, który na ziemi leży, takie miota zniewagi, nie mógł się powstrzymać, aby mu stosownego responsu na skórze nie wypisać. Zbliżywszy się do Don Kichota, schwycił jego kopję i, połamawszy ją na kawałki, zaczął naszego rycerza okładać, młócąc go, niby snop zboża. Zbroja nic tu nie pomogła. Kupcy krzyczeli, aby się nie znęcał tak nad nim i aby go poniechał, lecz masztalerz, rozjuszony do żywego, nie chciał swej ofiary puścić, póki resztek swego gniewu na niej nie wywrze. Chwytał kolejno odłamki kopji i rozbijał je na drzazgi o plecy nieszczęśnika, leżącego na ziemi. Rycerz nasz pod gradem tych kijów, spadających na niego, ani na chwilę gęby nie zamykał, grożąc niebu i ziemi i tym łotrzykom, gdyż takimi być mu się zdali.
Pachoł zostawił go wreszcie w spokoju i kupcy ruszyli w dalszą drogę, zabierając z sobą ucieszną materję do gadek o obitym tak szpetnie rycerzu.

Don Kichot, spostrzegłszy, że jest sam, znów podnieść się spróbował, ale skoro djabło mu to trudno szło, gdy był zdrów i rzeźki, to cóż dopiero teraz, gdy był tęgo zmłócony i na wszystkie, boki obity! Mimo to, czuł się szczęśliwy, gdyż, według jego mniemania, podobne nieszczęście zdarzyć się mogło tylko błędnemu rycerzowi. Całą zaś winę swemu koniowi przypisywał. Żadną miarą podnieść się nie mógł, tak całe ciało miał obrażone.

KAPITULUM V
DALSZY CIĄG NIEFORTUNNEJ PRZYGODY NASZEGO RYCERZA

Widząc, iż w samej rzeczy, ruszyć ani ręką ani nogą nie może, uciekł się Don Kichot do zwykłego sobie remedium, to jest do przywołania sobie na pamięć jakiegoś ustępu z ksiąg, które czytał. Szaleństwo podsunęło mu nieszczęśliwy przypadek Balduina i markiza Mantui, gdy Karol pierwszego z nich, srodze poranionego, w górach ostawił; historja to znana jest dzieciom, młodym ludziom nieobca, przez starców wysławiana, a nie mniej prawdziwa, niż historja o cudach Mahometa. Owóż wydało mu się, że historja ta ulana jest w formie na kształt jego przygody, zaczął się tedy po ziemi, niby w wielkiej boleści tarzać, mówiąc słabiutkim głosem, jako i ów ranny rycerz z lasu:

— Gdzie jesteś o moja pani,
Czy cię ma boleść nie wzrusza?
Czy nie wiesz, co duszę mą rani,
Czy fałszu jest pełna twa dusza?[42]

Gdy wyrecytował tak całą romancę i doszedł wreszcie do wiersza:

O ty, szlachetny Mantui Markizie,
Potężny panie i wuju mój!

...traf chciał, że właśnie przechodził tamtędy wieśniak i jego sąsiad z tej samej wioski, niosąc do młyna worek żyta. Ujrzawszy człeka, rozciągnionego na ziemi, zbliżył się doń i zapytał, kim jest i co mu tak kaducznie dolega, że w głos żałośnie lamentuje. Don Kichot pomyślał, że ani chybi jest to jego wuj, markiz z Mantui, nie odpowiedział więc ani słówka, jeno dalej swoją romancę ciągnął, zdając sprawę z swego nieszczęścia i z miłości syna cesarzowego do żony, tą samą modłą, jak o tem romanca powiada.

Chłop zgłupiał z kretesem, słuchając tych fanaberyj, później uniósł mu przyłbicy, całkiem popękanej od uderzeń kijem i, obtarłszy mu twarz, pokrytą kurzem, poznał go dopiero i rzekł:
— Panie Quijana (gdyż tak się zwał, póki mu się rozum nie pomieszał i póki ze statecznego hidalga w błędnego rycerza się nie przedzierzgnął), któż to was do tak żałosnego stanu doprowadził? — Ale Don Kichot, jako jedyny swój respons, dalej romancę recytował.
Poczciwina chłop, widząc, że z nim do ładu nie dojdzie, zdjął mu kirys i naramienniki, aby wymacać, czy jakiej ukrytej rany nie ma, jednakoż nie znalazł ani śladu krwi. Podźwignął go z ziemi i z wielkim trudem na swego osła wsadził, bowiem zdało mu się, że jest to bydlę od Rossynantea spokojniejsze. Pozbierał skrzętnie wszystką broń, nawet odłamki kopji i wszystko to do łęku przytwierdził, później wziął Rossynanta za cugle, osła za uzdeczkę i skierował się w stronę swej wioski, głowiąc się przez cały czas niepomiernie nad głupstwami, które plótł Don Kichot. Rycerz nasz, zbity na kwaśne jabłko, ledwo się na ośle utrzymać mógł, a od czasu do czasu tak żałosne wzdychania do nieba posyłał, że wieśniak zapytywał znów, co mu dolega. Zdawaćby się mogło, że sam czart nasuwał mu na pamięć opowieści, mające niejakie podobieństwo z jego nieszczęśliwym przypadkiem. Poniechawszy Balduina, uczepił się Maura, Abindarraeza, którego wielkorządca Antesuery, Rodryg de Narvaez, pojmał i, skutego w dyby, jako jeńca, do swego zamku przywiódł. A kiedy się go chłop zapytał, jak się teraz czuje i co go boli, odpowiedział mu temi samemi słowami i wywodami, co jeniec Abindarraez do Rodryga de Narvaez — jak o tem czytał w romansie „Djana“, napisanym przez Jerzego de Montemayor[43]. Wątek tej opowieści tak kształtownie pod swój obecny stan podkładał, że chłop, słysząc siła tych bzdur, klął na czem świat stoi. Poznawszy, że jego sąsiad niebardzo jest zdrów na umyśle, pospieszał, jak mógł, aby jaknajprędzej do domu przybyć i uniknąć nudy, więcej z długich oracyj Don Kichota. Rycerz nasz przy końcu rzekł:
— Wiedzcie, Dostojny Panie, Rodrygu de Narvaez, że ową piękną Xarifą, o której wam mówiłem, jest teraz piękna Dulcynea z Toboso. Dla niej to dokonałem, dokonywam i dokonywać będę najbardziej zawołanych czynów rycerskich, które kiedykolwiek na świecie widziano, które można zobaczyć, albo które w przyszłości widziane będą.
Na to odparł chłop: — Zważcie dobrze, panie, że ja, grzesznik niegodny, nie jestem wcale Rodrygiem de Narvaez, ani markizem Mantui, jeno Piotrem Alonso, waszym sąsiadem o miedzę, Wy zasię, panie; nie jesteście Balduinem, ani Abindarraezem, lecz czcigodnym szlachcicem, panem Quijana.
— Sam wiem dobrze, kim jestem — odparł Don Kichot — a mogę być nietylko jednym z tych rycerzy, o których wspomniałem, lecz także znaczyć więcej, niż dwunastu parów Francji i dziewięciu Walecznych[44], gdyż to, czego każdy z nich w pojedynkę dokonał i czego wszyscy razem dokonali, wcale w paragon iść nie może z wielkiemi i osobnemi czynami, memi.
Taką bawiąc się rozmową, dotarli wreszcie do swojej siedziby w porze, kiedy już zmrok zapadać poczynał. Jednak chłop wołał poczekać kęs czasu, aż się zupełnie ściemni, nie chciał bowiem wystawiać na pośmiewisko tego biednego, szpetnie obitego szlachcica.
Gdy więc już godzina sposobna nastała, udał się z Don Kichotem do wsi i podjechał pod jego dom, który pełen był tumultu i zamieszania; proboszcz i balwierz miejscowy, wielcy przyjaciele Don Kichota, bawili tam właśnie.
Gospodyni mówiła do nich gromkim głosem: — Jakże się Wam zdaje, dobrodziejiu Fero Ferez (tak się ksiądz zwał), co się stać mogło z moim panem? Od sześciu dni, jak kamień w wędę — on, jego rumak, lanca, tarcza i zbroja! O, ja nieszczęśliwa! Mówię Wam, że, jak Bóg na niebie, to, ani chybi, te przeklęte księgi rycerskie, które miał zwyczaj czytywać tak często, rozum mu odjęły. Teraz przypominam sobie, że słyszałam, jak niejednokrotnie mówił do samego siebie, że chciałby się stać błędnym rycerzem i wyruszyć w świat na spotkanie przygód. A bodajby wam czart świecił, bodajby was kaduk porwał za to, żeście popsowały i zgubiły najsubtelniejszy w całej Manczy rozum!
Siostrzenica nie pozostała wtyle, dodając od siebie:
— Wiedzcie, mistrzu Mikołaju (gdyż tak się zwał balwierz), że często zdarzało się, iż mój wuj czytał w tych przeklętych księgach przez dwa dni i dwie noce bez przerwy, wkońcu zaś, grzmotnąwszy księgą o ziemię, chwytał za rękojeść szpady, by szermować nią zapamiętale i po wszystkich ścianach rąbać. A gdy się już zmęczył okrutnie, mówił, że zabił czterech olbrzymów, tak wielkich, jak cztery wieże, i że pot, który mu strumieniem z powodu tej fatygi po czole spływał, jest krwią z ran, w tej rozprawie odniesionych. Później wypijał wielki dzban zimnej wody (co go zaraz uzdrawiało i uspakajało), mówiąc, iż ta woda jest bardzo cennym nektarem, który wielki mędrzec i czarnoksiężnik, Sgifo[45], w podarunku mu przysłał; Całą winę ja tutaj ponoszę, gdyż nie ostrzegłam Was wczas o szaleństwie wuja, abyście mogli byli znaleźć jakiś stosowny środek, zanim jeszcze całkiem nie oszalał, i abyście spalili wszystkie te przeklęte księgi, które podobnie, jak kacerze, na stos zasługują.
— Owóż i ja tak mniemam — rzekł ksiądz — i dalipan, zanim dzień jutrzejszy upłynie, trzeba te księgi na stos skazać, tak, aby kogoś, kto je czytać będzie, do zguby nie przywiodły, jak się to stało z Waszym panem.
Wieśniak i Don Kichot wszystko to słyszeli; chłop poznał wówczas przyczynę choroby swego sąsiada, który teraz jął mówić donośnym głosem:
— Otwórzcie, panowie, otwórzcie Jego Miłości, panu Balduinowi, srodze poranionemu, panu markizowi Mantui i panu Maurowi Abindarraezowi, którego waleczny Rodryg de Narvaez, wielkorządca Antegurary, jako jeńca tutaj prowadzi.
Na ów krzyk wszyscy przed dom wybiegli, a gdy ksiądz i balwierz swego przyjaciela, siostrzenica swego wuja, a gospodyni pana swego poznali, ten jeszcze nie zsiadł z osła, ponieważ zsiąść nie mógł; rzucili się więc ku niemu, chcąc go powitać, on zaś rzekł:
— Wstrzymajcie się, ciężko poranion jestem. Wina w tem mego konia. Niech mnie zaniosą do łożnicy i zawołają, jeśli to tylko jest możliwe, czarodziejkę Urgandę, aby mnie opatrzyła i staranie o moje rany miała.
— Masz djable kaftan! — wrzasnęła gospodyni. — Czyż mnie serce nie mówiło, na którą to nogę mój pan chroma? Na miłosierdzie boskie, zaklinam Was, panie, pójdźcie do domu, a opatrzymy wasze rany i bez pomocy tej Urgandy. A bodaj was siarczyste pioruny, wy, przeklęte księgi, rycerskie, coście mego pana tak oporządziły.
Nie mieszkając, zaprowadzili go do łóżka a potem szukali ran na ciele, ale ani jednej znaleźć nie mogli. Don Kichot rzekł im, iż jest tylko srodze potłuczony, jako że wraz z koniem na ziemię się obalił, gdy się potykał z dziesięcioma olbrzymami, najzuchwalszymi i największymi, jacy tylko na ziemi są.
— Ho, ho, — rzekł proboszcz — olbrzymy się po wsi włóczą, lecz na ów święty krzyż, który tu wisi, przysięgam, że jutro, zanim noc zapadnie, wszystkich co do jednego wytracę!

Tysiące pytań zadawali jeszcze Don Kichotowi, ale na wszystko odpowiadał jeno, żeby mu jeść dali i wyspać się pozwolili, gdyż tego mu przedewszystkiem potrzeba. Tak też uczynili; ksiądz wypytywał długo wieśniaka, w jaki sposób go znalazł. Chłop opowiedział o wszystkiem, powtarzając one brednie, które nasz rycerz plótł, gdy go do domu wiedziono. Proboszcz, wysłuchawszy tej opowieści, jeszcze większą chęcią zapłonął, aby uczynić to, co jutro uczynić zamierzał. Zawołał tedy swego przyjaciela, balwierza Mikołaja, i wespołek udali się do mieszkania Don Kichota.

KAPITULUM VI
O SŁUSZNEM I SUROWEJ ŚLEDZTWIE, JAKIE PRZEPROWADZILI PLEBAN Z CYRULIKIEM W BIBLJOTECE NASZEGO HIDALGA

Don Kichot jeszcze się ze snu nie ocknął, gdy proboszcz poprosił siostrzenicę o klucz od tej komnaty, gdzie mieściły się księgi, sprawczynie złego. Siostrzenica dała mu go z całego serca.
Weszli wszyscy do komnaty, razem z gospodynią, i znaleźli zgórą sto wielkich woluminów, pięknie oprawnych, a prócz tego siła mniejszych tomów. Gospodyni, ujrzawszy je, z wielkim pośpiechem z izby wyszła, a po chwili wróciła, niosąc czareczkę wody święconej i kropidło.
— Macie dobrodzieju, macie, pokropcie co tchu tę izbę, żeby jakiś z czarnoksiężników, którzy siedzą w tych księgach, nie zaczarował nas przypadkiem za to, że ich ze świata zgładzić chcemy.
Proboszcz roześmiał się z tej prostoduszności i kazał balwierzowi podawać sobie po kolei księgę za księgą, aby dowiedzieć się, o jakiej materji traktują, ponieważ zdarzyć się też i mogło, że niektóre z nich całkiem na karę ognia nie zasługiwały.
— Nie, nie, ani jednej nie Iza puścić płazem — rzekła siostrzenica — gdyż one wszystkie, do kupy wzięte, szkody tej przyczyniły. Najlepiej będzie je wyrzucić przez okno na dwór, jedne na drugie ułożyć i podpalić, albo też zanieść na podwórze i tam stos uczynić, aby dymu i swędu w domu czuć nie było.
Gospodyni przyklasnęła tym słowom — taką bowiem obie żądzą pałały, aby uśmiercić niewiniątka, ale proboszcz nie przystał na to, chciał bowiem wprzód z tytułami się zapoznać. Pierwszą księgą, którą mu mistrz Mikołaj podał, był Amadis z Galji[46].
Proboszcz rzekł: — Coś dziwnego się w tem kryje, ponieważ zgodnie ze słuchami, które mnie doszły, jest to pierwsza księga rycerska, jaka w Hiszpanji w druku się pojawiła, i z której wszystkie inne swój początek wzięły[47]. Jednak zdaje mi się, że, jako preceptora tej szkodliwej sekty, bez żadnych skrupułów na spalenie skazać ją powinniśmy.
— Nie zgadzam się z dobrodziejem — wtrącił balwierz — gdyż nieraz słyszałem, że jest to z ksiąg tego rodzaju dzieło najprzedniejsze i jedyne; trzeba mu więc, jako takiemu, łaskę okazać.
— To prawda — odparł proboszcz — i dla tych racyj na ten czas go poniechamy. Zobaczmyż, co tam obok leży!
— Są to — rzekł balwierz — Przewagi mężnego, Esplandiana, rodzonego syna Amadisa z Galji[48].
— Prawdę rzekłszy, szlachetność ojca wcale na syna nie przeszła — rzekł proboszcz. — Otwórzcie okno, gospodyni, i wyrzućcie go na podwórze, niechaj da początek podwalinie pod stos, który rozpalić należy. — Gospodyni nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, i poczciwy Esplandian wyleciał na podwórze, aby tam czekać cierpliwie na spalenie.
— Idźmy dalej — rzekł proboszcz.
— Nadciąga teraz — rzekł balwierz — Amadis z Grecji[49], a wszyscy ci, których ma przy swoim boku, są, jak mniemam, jego familjantami.
— Niechże idą tedy na dziedziniec — przerwał proboszcz — aby spalić królowę Pintiquiniestrę i pasterza Daniela z jego sielankami, a takoż i z djabelskiemi zawiłemi wywodami jego autora, rodzonego ojca, który mnie spłodził, oddałbym, na pastwę płomieni, gdyby mi się był zjawił pod postacią błędnego rycerza.
— I ja tak mniemam — rzekł cyrulik.
— I ja także, ja także — dodała siostrzenica.
— A więc — rzekła gospodyni — dajcie mi je, i niech lecą na dziedziniec. — Podano jej cały stos książek, a ona, by oszczędzić sobie chodzenia po schodach, jednym zamachem wyrzuciła je przez okno.
— A ten kaducznie wielki foljał? — zapytał proboszcz.
— To — odparł balwierz — Don Olivante de Laura[50].
— Autor tej książki — rzekł proboszcz — napisał także Ogród kwiatów, i po prawdzie nie mógłbym tego rozstrzygnąć, która z tych historyj jest bardziej prawdziwa, albo, mówiąc lepiej, kłamliwa bardziej. Wiem jeno, że, jako naschwał głupie i pełne obłędnych uroszczeń, na dziedziniec iść muszą.
— Przybywa do nas Florismart z Hiranji[51] — rzekł balwierz.
— A więc i mospan Florismart jest tutaj? Mimo swych przygód fantastycznych i znacznego urodzenia, odbędzie, dalipan, tę samą drogę. Suchość i niepolerowność stylu na nic innego nie zasługuje. Wyrzućcie ich obu przez okno, ochmistrzyni!
— Och, dobrze, dobrze, dobrodzieju — rzekła, wykonując z wielką radością zlecenie księdza.
— A ot i Rycerz Platir[52] — rzekł balwierz.
— To stary szpargał — zauważył ksiądz — i niema w nim nic, coby mu naszą łaskę zapewnić mogło. Niechże tamtym towarzyszy i to zaraz, bez zwłoki i bez żadnych replik.
Otworzyli nową księgę i przeczytali tytuł: — Kawaler Krzyża[53]. —
— Dla tego świętego imienia — rzekł pleban — możnaby i niejedno głupstwo darować, gdyby nie to, że, jak mówi przysłowie, djabeł często za krzyżem siada. Niech idzie w ogień!
Balwierz, biorąc nową księgę, rzekł: Oto — Zwierciadło rycerskiego stanu[54]. —
— Znam, znam ją dobrze — powiedział proboszcz. — Spotykamy tam pana Rinalda de Montalban wraz z jego przyjaciółmi i konfidentami, łotrzykami, co się zowie, a także dwunastu parów Francji z ich prawdomównym historykiem, Turpinem. Ra bym ich skazać jeno na wieczną banicję, ponieważ sławny Matteo Beyardo swoją ich zaszczycił inwencją i natchnieniem; stąd też chrześcijański poeta, Ariosto, swój wątek wziął.
Jeśli go tutaj zdybię, a ujrzę, że nie swoim rodzinnym językiem gada, nie będę żywił dla niego żadnego respektu.
Jeśli jednak mówi po włosku, tedy go wdzięcznem sercem powitam[55].
— Mam jego księgi po włosku, ale ich ni kęska nie rozumiem — rzekł balwierz.
— Nie byłoby wcale dobrze, gdybyście go zrozumieli — odparł pleban — a i Pan kapitan[56] lepiej-by był uczynił, gdyby go do Hiszpanji nie był sprowadzał i na Kastylijczyka nie przemieniał, siła mu bowiem wdzięku przyrodzonego odjął. Tak zawżdy, się zdarza, gdy ktoś bierze to przedsię, by księgę wierszy w obcy ubiór przemieniać, gdyż jeśliby i starania nie litował i zawszem zręczny był, nigdy już nad przyrodzoną ich piękność się nie wysadzi. Mówię, że w samej rzeczy księgę tę, jakoteż i inne, o sprawach Francji traktujące, trzeba na bok odłożyć, aby po dojrzalszym namyśle postanowić, co z niemi uczynić należy, wyjąwszy Bernarda del Carpio[57], który się tutaj wałęsa, i innego, imieniem Ronceavalles. Ci, gdy tylko mi w łapy wpadną, zaraz do rąk gospodyni przejdą, a stamtąd w ogień, w ogień bez pardonu pójdą!
Cyrulik na wszystko się zgadzał i słowom księdza przytakiwał, wiedząc, że proboszcz jest prawym chrześcijaninem i takim prawdy miłośnikiem, że za żadne skarby świata w niczemby jej nie uchybił. Otworzył jeszcze dwie księgi i ujrzał, że s -to: Palmerin z Oliwy wraz z Palmerin z Anglji[58].
— Niech ta oliwa jasnym płomieniem strzeli — rzekł proboszcz; — i tak się spali, aby tylko popiół pozostał. Tego zaś Palmerina z Anglji trzeba zachować, strzec pilnie, jak oka w głowie i sporządzić mu skrzynię ozdobną, nakształt tej, którą Aleksander przy Darjuszu nalazł i w której dzieła poety Homera chronił. Książka ta, mój kumie, osobnemi naszemi względami cieszyć się winna: raz, że przewyborne smaki ma w sobie, a powtóre, że jak słuchy chodzą, napisał ją mądry król Portugalji. Wszystkie przygody w zamku Miraguarda pięknie i z wielkim kunsztem są przedstawione, zasię wywody grzeczne i wdzięczne, jak przystało na tego, kto z bystrym dowcipem a umiarem rzecz swą prowadzi.
— Tuszę więc — chyba, że wy innego zdania będziecie, mistrzu Mikołaju — że ów Palmerin z Anglji, jako i Amadis z Galji, z pod kary ognia wyjęci będą, zasię wszystkie inne księgi, bez różnicy i bez zbytniego spraw ich roztrząsania, na stos skazane zostaną.
— Nie, nie, kumie — odparł balwierz — gdyż oto tutaj jest jeszcze wielce znakomity Don Belianis[59].
— Temu znów zdałoby się dać trochę rumbarbarum, aby go przeczyściło i zbytek kolery odciągnęło, zwłaszcza w drugiej, trzeciej i czwartej części dzieła, takoż odebrać mu należy historję o Zamku Sławy i inne banialuki największego kalibru. Damy mu czas do sześciu miesięcy, jeśli się poprawi, to mu pofolgujemy, jeśli zaś nie postąpimy z nim tak, jak tego sprawiedliwość wymaga. Tymczasem weźcie go, kumie, do swego domu, lecz nikomu czytać nie pozwalajcie.
— Moja w tem głowa — odparł cyrulik; i nie chcąc się już fatygować przeglądaniem ksiąg rycerskich, kazał gospodyni zebrać wielkie welumina i jednym zamachem za okno wyrzucić.
Nie mówił tego do głuchej. Gospodyni miała większą chęć palić, niż cienką osnowę na krosienka nakładać. Zagarnąwszy osiem foljałów, chciała je z srogim impetem przez okno machnąć. Nie mogła jednak wszystkich w ręku utrzymać, i jeden wolumin padł pod nogi cyrulika, który, schyliwszy się, przeczytał: Historja sławnego rycerza Tiranta Białego[60].
— Na mą duszę! — zawołał proboszcz gromkim głosem — macie tam Tiranta Białego? Dajcież mi go, kumie, przypominam sobie, że kiedyś przyjemnie z nim czas spędzałem, znajdując w tej księdze niejeden skarb szczery.
— Ot Don Quireleyson z Montalbanu, waleczny rycerz, jego brat, Tomasz z Montalbanu, i rycerz Fonseca, oto rozprawa nieustraszonego Tiranta z brytanem, a krom tego zasię wykwintność i subtylność panny Rozkosznisi, romanse i intrygi miłosne wdowy Przytulnickiej, oraz strzeliste afekty cesarzowej do giermka Hipolita.
Mówię wam, kumie, że, ze względu na styl foremny, jest to najzacniejsza książka na świecie. Tutaj rycerze jedzą, śpią, umierają w swoich łóżkach, przed śmiercią piszą testament i siła onych pospolitych a prostych rzeczy czynią, o których w innych księgach ani słowa niemasz. Aliści mówię wam, że tego, który tę księgę ułożył, posłałbym na galery[61] na resztę dni jego żywota, aby tyle głupstw z umysłu nie wyrabiał. Zanieście kumie tę księgę do domu, przeczytajcie ją, a obaczycie, że prawdą jest wszystko, co rzekłem.
— Uczynię tak, lecz co poczniemy z tem drobnem hultajstwem?
— Te książki — rzekł proboszcz — nie o rycerstwie, jeno o poezji traktują.
Otworzywszy pierwszą, ujrzał, iż była to Djana Jerzego de Montemayor[62], i rzekł, myśląc, że wszystkie pod jednaką regułkę podciągnąć można:
— Te nie zasługują na stos, jak tamte, ponieważ nie przyczyniają ani przyczyniać nie będą tej szkody, co księgi rycerskie. Są to płody bystrego rozumu, które czytelników na szwank nie narażą.
— Ach, dobrodzieju — rzekła siostrzenica — spalcie wszystkie bez różnicy, tak te, jak i tamte, gdyż znów z tego bieda urośnie, jeśli mój wuj, wylizawszy się z choroby rycerstwa, wertować je pocznie, i znów mu do łba strzeli, że winien się stać pasterzem, i, grając a śpiewając wdzięcznie, na łąki i w lasy wyruszyć, albo, co jest rzecz znacznie gorsza, przedzierzgnąć się w poetę, gdyż, jak mówią, pisanie wierszy jest chorobą zaraźliwą, na którą niemasz stosownego medykamentu.
— Ma rację dziewczyna — rzekł ksiądz — trzeba naszemu przyjacielowi to niebezpieczeństwo usunąć.
A ponieważ zaczęliśmy od Djany de Montemayor, tedy radzę, aby jej nie palić, jeno pozbawić ją tych kart, gdzie się mówi o mądrej Felicji, o zaczarowanej wodzie, a takoż odebrać jej wszystkie górne wiersze. Niech się kontentuje samą prozą, oraz zaszczytem, że jest pierwsza wśród ksiąg tego rodzaju.
— Teraz — rzekł balwierz — przychodzi kolej na Djanę zwaną. Djaną wtórą[63], przez Salmantina napisaną, i na inną jeszcze, tego samego imienia, której autorem jest Gil Polo.
— Niechaj to dzieło Salmatina — rzekł pleban — powiększy poczet skazańców na podwórzu, zaś tego Gil Polo miejcie na pieczy, jakby to był sam Apollo.
— Idźmy dalej, kumie, i pospieszajmy nieco, gdyż i pora późna się robi.
— Ta książka — rzekł balwierz, otwierając następną, — to Dziesięć Ksiąg Fortuny Miłości[64], ułożone przez Antoniego de Lofraso, poetę z Sardynji.
— Według tego, com słyszał, — rzekł pleban — to odkąd Apollo jest Apollem, Muzy Muzami, a wierszopise wierszopisami, nie było księgi tak krotochwilnej i dziwacznej, która dla wątku, co się w niej subtylnie wyciąga, pierwszą jest wśród ksiąg podobnych, co światło dnia ujrzały; a ten, kto jej nie czytał, snadnie powiedzieć może, że nie czytał nigdy nic trefnego.
— Daj mi ją, kumie, gdyż bardziej z tego rad jestem, że ją znalazłem, niż gdyby mi ktoś podarował sutannę z florenckiej wełny[65].
— Odłożył ją na bok, z wielkiem ukontentowaniem, zaś balwierz ciągnął dalej:
— Teraz będziemy mieli sprawę z Pasterzem iberyjskim, Nimfami z Henares i Medykamentami zazdrości[66].
— Nic innego z niemi uczynić nie Iza, tylko powierzyć je świeckiemu ramieniu gospodyni, a nie pytajcie się o moje racje, gdyż nigdybyśmy do kresu nie doszli.
— Otóż i Pasterz Filidy[67]— rzekł balwierz.
— Nie jest to pasterz — rzekł ksiądz — jeno bardzo zręczny dworzanin. Czuwajcie nad nim, jak nad drogocennym klejnotem.
— Ten gruby wolumin zwie się Skarbcem różnych poezji[68].
— Gdyby takiego mnóstwa wierszy na świecie nie było, nierównie większąby się cieszyły estymą. Trzeba z tej księgi wytrzebić różne plugastwa, które się między jej górnemi kartami kryją. Strzeżcie jej, albowiem jej autor do moich przyjaciół się liczy.
— Teraz. mam w ręku Kancjonarz[69] Lopez, Maldanado — rzekł balwierz.
— I ów autor jest moim przyjacielem. Wiersze te w jego uściech brzmią lubo i wdzięcznie, a głos ma taki foremny, że gdy śpiewa, wszystkich wokół czaruje. Zbytnio się czasem w swych sielankach szerzy, lecz tego, co dobre, nigdy nie jest za wiele. Niechaj że się do wybrańców liczy. Lecz cóż to za księgę macie przed sobą?...
— To Galatea[70] Miguela Cervantesa — rzekł balwierz.
— Już oddawna jest ten Cervantes moim przyjacielem. Człek to bardziej w nieszczęściach, niż w składaniu wierszy doświadczony. Nie brak tej księdze pewnej inwencji. Autor wrzekomo coś obiecuje, ale nie kończy. Poczekać nam trzeba, aż się ukaże część druga, którą napisać przyrzeka. Może, poprawiwszy się, zasłuży sobie na pobłażliwość, której teraz odmówić mu wypada. Na ten czas trzymajcie ją pod kluczem kumie!
— Dobrze — odparł balwierz — a oto trzy księgi, nierozłączne: Aracauna Don Alonso de Egrilla, Austriada Juana Rufo, ławnika z Kordoby, i Montserrat[71] Krzysztofa Virues, walenckiego poety.
— Te trzy księgi zawierają najlepsze wiersze bohaterskie, w języku kastylijskim napisane, które śmiało mogą iść w paragon z najznakomitszemi wierszami Italji. Chrońcie je, jako bogatą rękojmię hiszpańskiej poezji.
Ksiądz, zmęczony okrutnie przeglądaniem tylu ksiąg, chciał resztę ich na pastwę płomieni oddać, lecz balwierz trzymał już w ręku otwartą księgę, zwaną Łzami Angeliki[72].

— Bardzobym sobie krzywdował — rzekł ksiądz, usłyszawszy tytuł — gdybym taką książkę spalić kazał. Jej autor był jednym z najzawołańszych poetów nietylko Hiszpanji, ale świata całego, i bardzo kształtownie kilka bajek Owidjusza przełożył.

KAPITULUM VII
O WTÓREM WYRUSZENIU W ŚWIAT DON KICHOTA Z MANCZY

Kiedy tak rozprawiali, nagle Don Kichot krzyczeć począł: „Bywajcie tu, bywajcie, waleczni rycerze, ukażcie dzielność swych ramion, gdyż dworacy przewagę biorą w turnieju“.
Wszyscy wespołek na ten krzyk pobiegli, poniechawszy już dalszego książek badania, tak, iż wydaje się, że niewysłuchane, ani widziane, na pastwę płomieni oddane zostały: La Carolea, Lew Hiszpanii wraz z Sławnemi czynami cesarza przez Don Ludwika d’Avila[73], ułożonemi?
Zasługiwały na to, aby je oszczędzić i pewnie, gdyby je pleban był obaczył, uniknęłyby srogiego wyroku.
Wszedłszy do komnaty Don Kichota, ujrzeli, że podniósł się z swego łoża, wrzeszcząc i brnąc dalej w myśli obłędliwe. Walił na odlew i sztychem po wszystkich ścianach uderzał, tak na dobre rozbudzony, jakby nigdy nie był spał. Wzięli go pod ramiona, do łoża gwałtem zawlekli, a gdy się już krztynę uspokoił, rzekł do proboszcza na ten kształt:
— Na honor arcybiskupie Turpinie, wielki to despekt dla nas, dwunastu parów Francji, że, niegodnie ustąpiwszy z pola, pozwoliliśmy odnieść na turnieju zwycięstwo rycerzom — dworakom, chocia przez trzy dni, my, rycerze błędni, prym tam dzierżyliśmy, nagrody odnosząc[74].
— Cierpliwości, drogi kumie — rzekł proboszcz — jeśli Bóg zechce, fortuna się odwróci. Kto dziś pod wozem, jutro może być na wozie. Teraz jeno miejcie na pieczy swoje zdrowie, gdyż, jak mi się zdaje, musicie być okrutnie zmęczony, jeśli już i ranion nie jesteście.
— Ranion nie jestem — odparł Don Kichot — a jeno dotkliwie porażony i obity — i ani w tem sporu trzymać będę. Ów przeklęty bękart Don Rolanda usadził się na mnie, tłukąc mnie po grzbiecie pniem dębowym, a wszystko to z brzydkiej zawiści, gdyż wie, że ja jeno jego chełpliwości na wstręcie stawam. Nie byłbym jednak Rinaldem z Montalbanu, gdybym, dźwignąwszy się z łożnicy; nie odpłacił mu z nawiązką, mimo wszelkich jego czarodziejskich sztuczek. A teraz dajcie mi się posilić, gdyż wcale to nie będzie od rzeczy, a myśl o zemście mnie już pozostawcie.
Spełnili jego życzenie i jeść mu dali; później sen go znów zmorzył, a oni zdumiewali się tak niesłychaemu szaleństwu. Tejże nocy gospodyni, zgarnąwszy wszystkie księgi, które na podwórzu leżały, spaliła je. Niektóre, warte tego, aby je na wieki w publicznych archiwach zachować, w ogień rzucone zostały. Nie płużyła im fortuna, a lenistwo examinatora zgubne się dla nich okazało. Sprawdziło się tedy przysłowie, że często dobrzy za złych cierpią!
Proboszcz i cyrulik uradzili, że najskuteczniejszem lekarstwem na chorobę przyjaciela będzie zamurować drzwi od bibljoteki, tak, aby ich odnaleźć nie mógł, kiedy się z łoża dźwignie. Sądzili, że, gdy przyczyna zniknie, skutki też bróździć przestaną. Jemu zaś rzekną, że czarnoksiężnik porwał książki, zniszczywszy komnatę i wszystko. Tak też i uczynili.
Po dwóch dniach Don Kichot wstał z łoża i zaraz pierwszą jego myślą było, aby swoje księgi odwiedzić; nie mogąc żadną miarą znaleźć komnaty, w której je zostawił, szukał jej na prawo i lewo. Kręcił się w miejscu, gdzie dawniej drzwi były, macał rękoma po ścianach, bacznie na wszystkie strony oczami śledził, ani pary z gęby nie puszczając. Gdy już kęs czasu upłynął, zapytał gospodyni, po której stronie domostwa znajdowała się izba z książkami? Gospodyni, wiedząc już, jaki ma dać respons, rzekła:
— Jakiej to izby szukacie? Niema już ani dawnej komnaty, ani ksiąg w tym domu, gdyż czart wszystko porwał.
— Oj, nie czart to — przerwała siostrzenica — lecz czarnoksiężnik, który pewnego wieczoru na obłoku tu przybył, rychło po wuja wyjeździe i zsiadłszy ze swego smoka, wkroczył do komnaty. Nie wiem, co tam za harce wyprawiał! Zabawiwszy krzynę czasu, przez dach czmychnął, zostawiając po sobie pełno dymu w całym domu. Gdyśmy zebrały na odwagę, aby pójść i zobaczyć, co tam uczynił, nie było już ani ksiąg, ani komnaty. To sobie jeno dobrze, zarówno ja, jak i gospodyni, przypominamy, że ów sprośny staruch, uciekając, rzekł z fukiem, że, mając ukryty rankor do pana tych ksiąg i tej komnaty, przysporzył domostwu szkody, którą później na własne oczy obaczymy. Czarnoksiężnik ów rzekł także, że się zwie mędrzec Muniaton.
— Musiał rzec, Freston[75] — rzekł Don Kichot.
— Nie wiem, — odparła gospodyni — czy się zwał Freston, czy Friton, to mi jeno w pamięci utkwiło, że jego imię na „ton“ się kończyło.
— Musi tak być, ani chybi — rzekł Don Kichot — gdyż ów Freston jest mędrcem — czarnoksiężnikiem, moim wielkim adwersarzem. Zagiął ci on na mnie parol, ponieważ wie, dzięki swej wiedzy i sztuce, że przyjdzie dzień, gdy bitkę w szrankach stoczę z pewnym rycerzem. Nie skąpi mu on swoich faworów» ale i to wie, że nie będzie mógł zapobiec memu nad swym ulubieńcem zwycięstwu. Z tej racji czyni mi wszystkie wstręty, jakie tylko czynić może. Ostrzegam go jednak, że wszystkie jego wysiłki na niczem spełzną, gdyż nie będzie mógł wyroków niebieskich odwrócić.
— Któżby o tem wątpił, mój wuju? — rzekła siostrzenica. — Lecz zważcie dobrze, co was ku temu pobudza, abyście się w te zwady i burdy mieszali? Nie lepiej że to w domu siedzieć spokojnie, niż tak się wałęsać po świecie i szukać lepszego chleba, niż chleb pszenny? Są przecie i tacy, co to idą w świat wełny szukać, a wracają częstokroć postrzyżeni.
— O miła siostrzenico, ni kęska nie znasz się na tej materji! Zanimby mnie postrzygli, oskubałbym brodę tym wszystkim, którzyby mi włosek na głowie tknąć śmieli!
Gospodyni i siostrzenica nie odpowiedziały już ani słówka, aby mu bardziej kolery we krwi nie rozpalać.
Przez piętnaście dni pozostawał w domu spokojniuchny, jak trusia, nie dając nikomu poznaki, że szaleństwo swoje jeszcze raz powtórzyć pragnie. W tym czasie, w bardzo grzeczne dyskursy ze swymi kumami, proboszczem i cyrulikiem, wchodził, twierdząc, że rzeczą na świecie najpotrzebniejszą jest zakon rycerstwa błędnego, i że owo rycerstwo teraz w nim swe odrodzenie święci. Proboszcz czasem mu przeczył, czasem zaś udawał, że się do jego racyj przechyla, gdyby bowiem takiego wybiegu nie użył, żadną miarą do ładuby z nim nie doszedł.
Don Kichot, przebywając w domu, jednał sobie skrycie pewnego kmiotka, swego, sąsiada, człeka szlachetnego, (gdyż taką nazwę dać można i temu, co jest biedny), ale któremu także się kiełbie we łbie zalęgały.
Mówiąc pokrótce, tak się rozwodził szyrokiemi słowy, tak go zachęcał, zwodził i tyle mu obiecywał, że biedny kmiotek zgodził się pójść z nim w świat, jako giermek. Don Kichot radził mu, aby doń z dobrej, nieprzymuszonej woli przystał, gdyż hnet niejedna taka okazja się zdarzy, że, nawet ręką nie machnąwszy, zdobędzie wyspę, której wielkorządcą go uczyni. Poszedłszy na lep takich i tym podobnych obietnic, Sanczo Pansa (gdyż tak się ów wieśniak nazywał), opuścił swoją żonę i dzieci i na giermka do swego sąsiada przystał. Don Kichot, nie mieszkając, jął zabiegać o grosz i sprzedawszy jeden dom, a drugi puściwszy w arendę za nikczemną sumę, trochę reali zebrał. Od jednego z przyjaciół pożyczył wielką tarczę i, naprawiwszy, jak mógł najlepiej, połamaną przyłbicę, zawiadomił giermka o dniu i godzinie wyruszenia w drogę, polecając mu pilnie, aby opatrzył się we wszystko, co mu potrzebne być może. Nadewszystko zaś kazał mu pamiętać o sakwach.
Sanczo rzekł mu, że już je ma i że żywi zamiar, aby wziąć z sobą w drogę swego pięknego osła, gdyż nie jest do tego nawykły, by dużo piechotą chodzić.
Usłyszawszy o ośle, Don Kichot zastanowił się i jął się głowić, chcąc sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek jakiś rycerz błędny miał giermka, siedzącego na ośle, ale całkiem mu to z pamięci wywietrzało.
Mimo to wyraził swą zgodę, myśląc, że gdy tylko okazja się nadarzy, podaruje Sanczy bardziej zacnego wierzchowca, zabierając go, jako łup, pierwszemu lepszemu rycerzowi.
Zatroskał się także o koszule i inne rzeczy, stosując się do rad, których mu oberżysta udzielił.
Gdy już wszystko uładzone zostało, Don Kichot, nie żegnając się z siostrzenicą i gospodynią, zaś Sanczo Pansa z połowicą i dziećmi, wyjechali pewnej nocy ze wsi niepostrzeżenie i-puściwszy się w cwał, jechali i jechali bez opamiętania, tak, iż gdy dzień nastał, byli już spokojni; że choćby ich i nie wiem jak szukano, przecieżby nie znaleziono.
Sanczo Pansa siedział wdzięcznie na swym ośle z sakwami i flaszą, niby jakiś patryarcha, i meło ze się wielkorządcą tej wyspy, którą mu Don Kichot przyrzekł. Rycerz nasz obrał tę samą drogę, co poprzednim razem, wiodącą przez równiny Montielu. Mniej uciążliwa mu się teraz wydała, ponieważ był to ranek, a promienie słońca, padając z ukosa, dokuczały mu mniej okrutnie.
Gdy tak jechali, Sanczo Pansa rzekł do swego pana:
— Pamiętajcie Dostojny Panie, rycerzu błędny o swej obietnicy, tyczącej się wyspy. Będę nią umiał rządzić, choćby i największa była.
Don Kichot odparł: — Trza ci wiedzieć, przyjacielu Sanczo, że leży to w powszechnym u rycerzy błędnych zwyczaju, że swych giermków czynią wielkorządcami wysp lub też namiestnikami królestw zdobytych, a ja nie tylko myślę ten chwalebny obyczaj zachować, ale, szczodrość moją zwiększywszy, innych w tej mierze przewyższyć. Zdarzało się bowiem nieraz, że rycerze czekali, aż ich giermkowie się zestarzeją i w twardej służbie, dniem i nocą bez odetchnienia pełnionej, siły sterają i dopiero wówczas nadawali im tytuł grabiów, albo conajmniej markizów w jakiejś prowincji.
Ja zaś, byleby nas tylko Bóg przy życiu zachował, ani chybi w sześć dni zdobędę państwo, któremu kilka królestw będzie shołdowanych, wówczas zaś ciebie na tronie jednego z nich osadzę.
I nie myśl, aby się w tem coś nadprzyrodzonego kryło, gdyż rycerze błędni zdobywają to wszystko środkami niespodziewanemi, o których nikt nie słyszał, ani ich widział, tak, iż i ja łacno będę mógł przydać niejedno do tego, com obiecał.
— Tym sposobem — rzekł Sanczo — jeśli przez jakowyś cud, jak Wasza Miłość powiada, ja zostanę królem — moja wierna towarzyszka, Juana Gutierrez, królową zostanie, a dzieciaki infantami.
— A któżby o tem wątpił? — odparł Don Kichot.
— Ja o tem wątpię — rzekł Sanczo Pansa — gdyż choćby i Bóg całą kupę koron królewskich po ziemi rozsypał, żadna z nich dobrzeby na głowie mojej Marji Gutierrez[76] nie wyglądała. Wiedzcie o tem, panie, że jako królowa funta kłaków nawet nie byłaby warta. Już do niej lepiej tytuł grabiny pasuje.
— Poleć tę sprawę Bogu, przyjacielu Sanczo — odrzekł Don Kichot. — On ci już da, co będzie najlepsze dla ciebie. Tymczasem zaś nie trać ducha i na byle czem nie poprzestawaj, chyba, że będzie to wielkorządztwo jakiejś prowincji.

— Uczynię tak, jak mi Bóg miły — odparł Sanczo, — zwłaszcza, że mam takiego pana, jak Wasza Miłość, który zapewnić mi może wszystko, z czem dobrze mi na świecie będzie.

KAPITULUM VIII
O WIELKIEJ WIKTORII, JAKĄ ODNIÓSŁ WALECZNY DON KICHOT, W STRASZLIWEJ I NIESŁYCHANEJ PRZYGODZIE Z WIATRAKAMI I O INNYCH ZDARZENIACH, GODNYCH PAMIĘCI

Takiemi gawędami się bawiąc, spostrzegli nagle na polu trzydzieści czy czterdzieści wiatraków[77]. Don Kichot, zoczywszy je, rzekł do swego giermka:
— Fortuna nam płuży bardziej, niżbyśmy tego chcieć mogli. Oto, przyjacielu Sanczo, ukazuje się nam srogi hufiec olbrzymów, z którymi myślę bitwę wszcząć i zgładzić ich wszystkich z tego świata. Piękny łup stanie się początkiem naszego bogactwa. Jest to sprawa słuszna, a i Panu Bogu miłe będzie, jeśli to podłe plemię zniknie z powierzchni ziemi.
— Gdzie są olbrzymy? — zapytał Sanczo.
— Widzisz ich przecie przed sobą — odparł jego pan. — Niektórzy mają tak okrutne ramiona, że im nawet na dwie mile sięgają!
— Zważcie, Wielmożny Panie — że nie są to olbrzymy, lecz wiatraki. Skrzydła, które, poruszane wiatrem, obracają młyński kamień, wzięliście za ramiona.
— Owóż i widać zaraz, że rycerskich przygodach żadnej niemasz eksperjencji. Są to olbrzymy, a jeśli strach cię obleciał, tedy zostań tutaj i klep sobie pacierze, ja zaś tymczasem wyzwę ich na nierówną i okrutną rozprawę.
I mówiąc tak, spiął swego rumaka ostrogami, puściwszy koło uszu krzyki Sanczy, który starał się go jeszcze raz przekonać, że z wiatrakami ma do czynienia.
Tak sobie do głowy ćwieka wbił, że są to olbrzymy, iż nawet, stanąwszy przed wiatrakami, grubej swej omyłki nie poznał, ale przeciwnie gromkim głosem zawołał:
— Nie uciekajcie podli tchórze, nie uciekajcie nikczemnicy, jeden tylko rycerz na was uderza!
Właśnie zerwał się lekki wiatr i skrzydła obracać się jęły. Ujrzawszy to, Don Kichot krzyknął:
— Zapłacicie mi za to, że z większym impetem łapami machacie, niż olbrzym — Briario.
Rzekłszy to i poleciwszy się z całego serca Pani swojej, Dulcynei, prosząc ją, aby go w tym wielkim hazardzie na pieczy miała, zasłonił się dobrze tarczą, zniżył kopję, z całą furją na pierwszy wiatrak się rzucił i srogi cios w skrzydło wymierzył. Aliści wiatr obrócił śmigę z taką gwałtownością, że połamała ona kopję na kawałeczki, rycerza zaś wraz z koniem, w nader żałosnym stanie, daleko na pole odrzuciła. Sanczo Pansa, co sił w ośle, pognał mu na ratunek, a stanąwszy przed nim, ujrzał, że się ruszać nie może. Tak ciężkiej doznali obrazy on i Rossynant pospołu.
— Niech, mnie Bóg skarze — rzekł Sanczo — jeśli nie mówiłem, aby Wasza Miłość dobrze zważył, co uczynić zamyśla. Dosyć było mieć oczy, aby poznać, że są to wiatraki, chyba, żeby się coś innego po głowie roiło.
— Zamilcz, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot. Sprawy wojenne, bardziej niż każde inne, podlegle są losów niestatkowi. Prawda to jest oczywista, że czarownik Freston, który mi księgi ukradł i komnatę zniszczył, teraz tych olbrzymów w wiatraki przedzierzgnął, aby mi odjąć chwałę zwycięstwa nad niemi, tak wielką bowiem urazę do mnie żywi. Ale koniec końcem te jego złośliwe sztuczki na niewiele się zdadzą, wobec dzielności mego ramienia.
— Będzie, jak Bóg chce — odparł Sanczo Pansa.
I pomógłszy mu dźwignąć się na nogi, wsadził go na Rossynanta, który był także srodze poturbowany.
Rozmawiając dalej o tej przygodzie, skierowali się ku wąwozom Lapice, gdyż Don Kichot twierdził, że cała kupa przygód tu, gdzie tylu podróżnych przejeżdża, spotka ich musi. Strasznie był gniewny, że kopję straciły zwracając się do giermka, rzekł:
— Przypominam sobie, że pewien rycerz hiszpański, zwany Diego Ferez de Vargas, gdy mu się w jednej potrzebie szpada złamała, wielką gałęź z pnia dębowego wyłomił, siła nią przewag dokonał i tylu Maurów natłukł, że mu przydomek Tłuczy-łba nadano, a on i jego potomkowie zwali się odtąd Vargas-Tłuczyłby[78]. Mówię ci o tem, gdyż mam zamiar z pierwszego dębu wyrwać gałęź, równie dobrą, jak tamta i tyla nią zawołanych czynów dokazać, że będziesz sobie to za wielkie szczęście poczytywał, iż możesz na nie patrzeć własnemi oczyma, będąc przytomny rzeczom, które zaledwie śnić się mogą.
— Wszystko to w ręku Boga — odparł Sanczo. — Wierzę w każde słóweczko Waszej Miłości, ale poprawcie się nieco na siodle, Dostojny Panie, gdyż całkiem na bok zwisacie. Musieliście się przy upadku srodze urazić.
— Prawdę mówisz — rzekł Don Kichot. — A jeśli nie utyskuję na ból, to jeno dlatego, że nie lza błędnym rycerzom na swe rany się żalić, choćby im i bebechy na wierzch wyłaziły.
— A kiedy tak, to ja już nic do gadania nie mam — odparł Sanczo — ale Bóg widzi, że radbym był z całej duszy, gdybyście, Wielmożny Panie, użalili się trochę przedemną, kiedy Wam coś doskwierać będzie. Ja zaś, dopóki nie usłyszę, że giermkowie błędnych rycerzy także na nic uskarżać się nie powinni, będę w głos lamentował z racji najmniejszej choćby dolegliwości.
Uśmiechnął się Don Kichot z prostoduszności swego giermka i oznajmił mu, że może się żalić, ile tylko zechce, czy będzie miał powód, czy nie, gdyż dotychczas nie czytał w księgach rycerskich nic, coby temu przeciwne było. Sanczo przypomniał mu wówczas, że nadchodzi pora, aby się czemś posilić, ale Don Kichot odparł, że nie czuje głodu. Jednak on, Sanczo, może jeść do woli.
Otrzymawszy takie zezwolenie, Sanczo rozsiadł się wygodnie na swym ośle i wyciągnąwszy z sakwy wszystko, co tam miał, pojadał i od czasu do czasu z butelki z taką lubością pociągał, że najlepszego oberżystę z Malagi zazdrośćby wzięła. Łyknąwszy kilka haustów, zapomniał całkiem o obietnicach swego pana. Przypadło mu do smaku to nowe zajęcie, które było raczej wywczasem niż pracą. Iść na spotkanie przygód, choćby najniebezpieczniejszych — to igraszka prawdziwa!
Koniec końców noc tę spędzili pod drzewami. Z jednego dębu ułamał Don Kichot gałęź, która potrzaskaną lancę zastąpić mu miała. Na końcu jej zasadził grot, pozostały po tamtej kopji.
Rycerz nasz przez całą noc oka nie zmrużył, myśląc o pani swego serca, Dulcynei. Chciał iść za przykładem tego, co w księgach rycerskich czytał. Błędni rycerze spędzali wszak bezsenne noce wśród puszcz i na odludziu, bawiąc się myślami o damach swoich.
Inaczej postąpił sobie Sanczo Pansa, który, mając brzuch dobrze wypchany (a nie wodą i wiatrem), usnął tak krzepkim snem, że gdyby go jego pan wreszcie nie obudził, ani promienie słońca, na twarz mu padające, ani śpiewy ptasząt, które radośnie i gwarnie witały jutrzenkę budzącego się dnia dokonaćby tego nie mogły.
Obudziwszy się, sięgnął po flaszę, aliści bardziej mu się letka wydała, niż wczorajszego wieczora. Zmartwił? się tem wiełce, gdyż wiedział, że nie odrazu będzie można w drodze tej letkości zaradzić.
Don Kichot nie chciał jeść śniadania, gdyż, jak się rzekło, karmił się słodkiemi i smakowitemi wspomnieniami.
Dosiadłszy wierzchowców, udali się w stronę wąwozów Lapice, gdzie stanęli około trzeciej godziny po południu.
— Tutaj — rzekł Don Kichot — będziemy mogli, braciszku Sanczo, po same uszy pławić się w przygodach. Zważ jednak, że nie lza ci brać do ręki miecza w mojej obronie, nawet gdybyś mnie zoczył wśród największy perieułów, chyba, że ujrzysz, iż ci, którzy na mnie następują, to hałastra i ciury podłe. Wówczas możesz mi z sukursem pośpieszyć.
Jeśli to jednak będą rycerze, wara ci na plac z bronią wyjeżdżać. Zabraniają ci tego prawa zakonu rycerskiego do czasu, aż na rycerza pasowany nie zostaniesz.
— Bardzo wam w tej mierze posłuszny będę; Wielmożny Panie, choćby i dla tej racji, że jestem człekiem spokojnego przyrodzenia i wrogiem wszelkich burd, zwad i kłótni. Ale gdy już pójdzie o moją własną skórę, tedy nie będę się na nic oglądał, gdyż według boskich i ludzkich przykazań, każdy się może bronić, kiedy na niego nastają.
— Nie przeczę ci wcale — odparł Don Kichot — lecz gdy się będę potykał z rycerzami, pamiętaj, abyś był hamowny i przyrodzoną swą krewkość na wodzy dobrze trzymał.
— Możecie być, panie, spokojny, że tak uczynię — rzekł Sanczo Pansa — i że będę pilnował tego przykazania, jak niedzieli, którą święcić trzeba.
Gdy tak gawędzili, ukazało się na drodze dwóch zakonników z klasztoru Benedyktynów, jadących, jak się zdało, na wielbłądach, gdyż muły na których siedzieli, niewiele co mniejsze były. Mieli okulary na nosach: i parasole w rękach. Za nimi ukazała się kolasa, otoczona przez trzech czy czterech jezdnych i dwóch pieszych mulników. W kolasie, jak to się później okazało, siedziała pewna dama biskajska, jadąca do Sevilli, gdzie przebywał jej mąż, który właśnie gotował się w drogę do Indji, na jakiś znaczny urząd. Mnisi nie należeli do jej pocztu; jechali jeno tą samą drogą.
Gdy ich Don Kichot spostrzegł, rzekł do Sanczy:
— Albo się mylę, albo też będzie to przygoda schwał, jakiej jeszcze na świecie nie widziano. Te czerń, co się tam gęści, są to czarnoksiężnicy, którzy uprowadzają w kolasie jakąś księżniczkę. Aby ten gwałt ukrócić, uczynię wszystko, co w mej mocy leży.
— Gorze! — zawołał Sanczo. — Zdawa mi się, że jeszcze mniej pomyślny obrót ta sprawa weźmie, niż przygoda z wiatrakami. Spójrzcie dobrze, panie, są to wszak mnisi z klasztoru św. Benedyktyna; zaś w kolasie siedzi kilku podróżnych. Zważcie na to, co mówię, opamiętajcie się, gdyż djabeł was kusi i ku złemu podwodzi!
— Mówiłem ci już, Sanczo, że na sprawach rycerskich wcale się nie rozumiesz. Prawdą oczywistą jest, co tu widzę, i wnet się o tem przekonasz.
Mówiąc to, kształtownie koniem zatoczył i wyjechał na środek drogi. Gdy się mnisi zbliżyli tak, że mógł już usłyszeć ich słowa, krzyknął gromkim głosem:
— Precz mi potępieńcy i niestwory od dostojnych księżniczek, które w tej kolasie więzicie, inaczej gotujcie się na rychłą śmierć, która będzie stosowną karą za łajdactwa wasze.
Mnisi ściągnęli cugle swym mułom, niepomału zdziwieni zarówno pozorem Don Kichota, jak i jego słowami.
— Panie rycerzu — odparł jeden z nich — nie jesteśmy wcale potępieńcami jakimiś, ani monstrami, jeno i zakonnikami z klasztoru św. Benedykta; jedziemy swoją drogą i wcale nie wiemy, czy w tej kolasie, są jakieś księżniczki, które gwałtem uprowadzone zostały.
— Wobec mnie cukrowane słówka na nic się nie zdadzą — znam was dobrze wiarołomną nędzniki! krzyknął Don Kichot i nie czekając na respons, spiął Rossynanta ostrogą i ze zniżoną kopją na pierwszego mnicha runął, pełen takiego impetu a furji, że gdyby mnich nie spadł sam z muła na ziemię, pewnieby go nasz rycerz na nią powalił, ciężko rannego, a może i bez życia. Drugi mnich, widząc jak nieobyczajnie z jego towarzyszem postąpiono, uderzył krzepko po brzuchu piętami swego poczciwego muła i śmignął, jak wiatr, w pole.
Sanczo Pansa, ujrzawszy zakonnika na ziemi, podjechał doń, zsiadł z osła i jął przetrząsać jego odzież. W tej chwili przybiegli pachołkowie mnichów i zapytali go, czemu ich pana z szat obdziera. Sanczo odparł, że mu się z prawa należy brać łup po bitwie, którą wygrał Don Kichot. Pachołkowie, którzy się na podobnych żartach nie rozumieli, zaś na bitwach i łupach całkiem się nie znali, ujrzawszy, że Don Kichot już się oddalił i że rozmawia z tymi, którzy w kolasie siedzą, rzucili się na Sanczę, powalili go na ziemię, wymłócili kijem i wytarmosili tęgo, nie zostawiając ani jednego kłaka w brodzie. Został biedak jak półmartwy na ziemi. Mnich tymczasem w te pędy się zerwał, okrutnie zestrachany i na twarzy srodze, zmieniony.
Jednym susem na muła wskoczył i pognał w stronę swego towarzysza, który zatrzymał się na stronie, chcąc się dowiedzieć, co z tej burdy wyniknie. Wkrótce, nie czekając już końca przygody, pojechali w dalszą drogę, żegnając się co chwila znakiem krzyża świętego, jakby srogi hufiec djabelski gnał ich śladami.
Don Kichot zaś wstąpił w grzeczny dyskurs z damą, siedzącą w kolasie.
— Możesz teraz piękna pani, uczynić ze swą osobą co tylko zechcesz, gdyż zuchwalstwo tych, którzy cię uprowadzili, jest już skończone i na proch starte, siłą tego niezłomnego ramienia. Abyście zaś pytać nie potrzebowali, jak brzmi imię Waszego oswobodziciela, wiedzcie, że się zwę Don Kichot z Manczy, rycerz błędny, niezrównanej piękności damy, Dulcynei z Toboso, niewolny sługa. Proszę Was jeno, abyście na znak wdzięczności za dobrodziejstwo odemnie doznane, powrócili do Toboso, w mojem imieniu przed tą damą stanęli i opowiedzieli jej, co uczyniłem, aby Wam wolność przywrócić. — Jeden z luzaków biskajskich, towarzyszący kolasie, przysłuchiwał się pilnie słowom Don Kichota. Widząc, że ten nietylko kolasy puścić nie chce, ale i żąda, aby zawracać do Toboso, ruszył ku Don Kichotowi, chwycił za jego kopję i rzekł łamanym kastylijskim i jeszcze bardziej połamanym biskajskim językiem[79]: — Precz stąd rycerzu, bo jak mnie stworzył Bóg i jakem Biskajczyk, tak musisz być trup, jeśli kolomaga nie puścisz.
Don Kichot zrozumiał to bardzo dobrze i rzekł z wielką godnością:
— Gdybyś był rycerzem, tak jak nim nie jesteś, jużbym ukarał twoją zuchwałość, podły ciuro!
Biskajczyk krzyknął: — Ja nie rycerz? Łżesz jak pogan, a ja przysięgać na Boga. Jeżeli rzucić kopija i wziąć zobaczysz, buch kota do wody[80]. Jam Biskajczyk na ziemi, hidalgo na morzu, hidalgo do stu bisów, a ty łgać, łgać i mleć szalbierczym ozorem.
Zaraz to zobaczysz[81] — odparł Don Kichot — i, poniechawszy kopji, targnął się do korda, zasłonił tarczą i rzucił się na Biskajczyka, chcąc go uśmiercić. Biskajczyk, widząc, że to nie przelewki, chętnieby zeskoczył z muła, na którym nie czuł się zbyt pewnie, gdyż byłą to bydlę z najmu, ale ledwie mu czasu na dobycie miecza starczyło. Miał szczęście, że stał blisko kolasy, gdyż mógł przynajmniej porwać z niej poduszkę i za tarczę jej użyć. Dopadli do siebie zażarcie, jak dwaj śmiertelni wrogowie. Wszyscy przytomni chcieli ich pogodzić, ale i marzyć o tem nie lza było, ponieważ zaciekły Biskajczyk niezbyt dwornemi słowy oznajmił, że jeśli mu walczyć nie dadzą, zabije damę, siedzącą w kolasie oraz wszystkich tych, którzy mu przeszkadzać będą. Dama osłupiała, widząc, co się dzieje, i kazała woźnicy na stronę nieco odjechać, aby zdala przypatrywać się tej wściekłej potyczce. Biskajczyk ciął okrutnie z góry Don Kichota w ramię i, ani chybi, byłby go do samego pasa rozpłatał, gdyby ostrze się na tarczy nie zatrzymało.
Don Kichotowi zdało się, że ogromny ciężar spadł mu na barki.
— Pani mojej duszy, — zawołał — kwiecie piękności, Dulcyneo, ratuj swego rycerza, który, chcąc stać się godnym ciebie, w tak srogie popadł terminy.
Rzekłszy to, w tem oka mgnieniu chwycił kopję, wraz zasłonił się tarczą i skoczył ku Biskajczykowi, chcąc jednem okrutnem pchnięciem pojedynek roztrzygnąć.
Biskajczyk, poznawszy po zadufanej minie furję jego zamysłów, postanowił z takąż zajadłością walczyć. Zasłonił się poduszką i czekał śmiało, nie mogąc zmusić muła do ruszenia z miejsca. Bydlę zmęczone i do podobnych harców nie nawykłe, ani kroku postąpić nie chciało.
Don Kichot natarł tedy, jak się rzekło, na przebiegłego Biskajczyka z mieczem, wzniesionym do góry, chcąc go na dwoje rozciąć, zaś Biskajczyk czekał na niego, zasłaniając się poduszką i miecz wysoko dzierżąc nad głową. Wszyscy przytomni, bez tchu w piersiach, zamarli w oczekiwaniu, śledząc ostrza, co w powietrzu zawisły; dama z karocy i jej słeżebne zanosiły modły gorące do wszystkich świętych Hiszpanji, aby Bóg ocalił jej luzaka i wszystkim z tej operacji cało wyjść pozwolił.
Aliści autor historji, doszedłszy do tego punktu, zostania, niestety, bitwę tę bez rozstrzygnięcia, to jeno na swoje uniewinnienie podając, że nic dalej już nie wie o wielkich czynach Don Kichota. Inny autor tego dzieła, przekonany będąc, że tak ciekawa historja nie może być zdana na pastwę zapomnienia i że obywatele Manczy napewno zachowali w swych archiwach i bibljotekach jakieś szpargały, naszego sławnego rycerza dotyczące, nie stracił nadziei, że uda mu się dowiedzieć, jaki był koniec tej uciesznej przygody. Jeśli mu niebo przychylne będzie, znajdzie ją w drugiej części dzieła[82].



KSIĘGA DRUGA


KAPITULUM IX

Zostawiliśmy w pierwszej części tego dzieła dzielnego Biskajczyka i walecznego Don Kichota z obnażonemi i wzniesionemi w górę mieczami, gdy gotowali się do zadania tak wściekłych i okrutnych ciosów, że, gdyby ostrza ich szablic zwaliły się piorunem, nie napotykając żadnego oporu, niechybnie rozpłataliby się nawzajem od ramienia aż po pas. Aliści w tym punkcie, tak uwagę łaskocącym, autor urwał ucieszną i przyjemną opowieść, nie dając nam nawet wskazania, gdzie mamy szukać reszty, której braknie.
Bardzo mi to nie w smak poszło. Przyjemność z tej krztyny, którą przeczytałem, zamieniła się w nieukontentowanie głębokie, gdym pomyślał, ile trudu trzeba będzie ponieść, aby odszukać wszystko, czego nie dostaje.

^Wydało mi się to rzeczą niepodobną do wiary i nawszem dobrym obyczajom przeciwną, aby owemu, tak znacznemu rycerzowi miało zbywać na jakimś mędrcu, któryby wziął przed się spisać jego tak zawołane i niepodobne do wiary czyny — a to tem więcej, że każdy z błędnych rycerzy miał jednego albo i dwóch dziejopisów, którzy nie tylko opowiadali o jego czynach, lecz spisywali także jego najbłachsze myśli i bzdury, jego żywota dotyczące, choćby nie wiem i jak utajone były. Nielza więc przecież, aby znamienitemu rycerzowi naszemu miało zbywać na tem, czego rycerz Platir i jemu podobni mieli wbród. Prócz tego nie mogłem uwierzyć, aby tak krotochwilna historja miała bezręka i beznoga pozostać i już byłem gotów całą winę złośliwemu czasowi przypisać, który wszystko trawi i zatraca, i który albo ją gdzieś w zakryciu trzyma, albo też wszczęt do tej pory pepsował. Wziąwszy zasię to pod rozwagę, że między księgami rycerza znaleziono dzieła, tak niedawno napisane, jak Medykamenty zazdrości, i Nimfy i pasterze z Henares, do tej myśli przyszedłem, że jego historja zbytnio stara być nie może, i że, gdyby nawet jej nie spisano, nie mogła przecież wywietrzeć z pamięci mieszkańcom jego wsi i okolicznych wiosek. Myśl ta dręczyła mnie srodze a ustawnie — taką bowiem pałałem żądzą dowiedzenia się czegoś o życiu i cudach sławnego Hiszpana, Don Kichota, luminarza manczańskiego rycerstwa. On pierwszy wszak w gnuśnych czasach wieku naszego oddał się ćwiczeniu w rycerskiej zabawie. On pierwszy jął naprawiać krzywdy, nieść pomoc wdowom, bronić czci dziewic, które z biczykiem w ręku, w całej chwale swego prawiczeństwa, na paradnym rumaku siedząc, uganiały się bezpiecznie po górach i lasach.
A były drzewiej takie dziewice, co to ani jednej nocy pod dachem swojego domu nie przespały i przeżywszy na świecie osiemdziesiąt lat bez mała, kładły się w grób czyściuchne, jakby z łona matek dopiero co wyszły — chyba że je jakiś nędzny wiła, gbur, ważący się na wszystko, albo olbrzym, o straszliwej posturze, sprośnie a nikczemnie splugawił.
Mówię więc, że dętych racyj zacny nasz rycerz Don Kichot z Manczy, godzien jest wieikich i ustawnych chwalb, i że mnie także lekce sobie ważyć nie lza, jako że pracy i starania nie litowałem, chcąc odnaleść koniec tej przyjemnej historji, aczkolwiek i wiem, że gdyby niebo, przypadek i fortuna nie były mi przychylne, czytelnik pozbawionyby został dwóch godzin miłego spędzenia czasu i ukontentowania, które mieć może, gdy z uwagą tę księgę czytać będzie. Owóż i odnalazłem teksty takim sposobem.
Gdy pewnego dnia przechadzałem się po toledańskiej Alcana[83], podszedł do mnie pewien otrok, który niósł na sprzedaż handlarzowi materyj jedwabnych stare papierzyska i regestry. A jako że mam zwyczaj czytywać wszystko, co mi w rękę wpadnie, nawet świstki, walające się na ulicach, więc też, wiedziony moją przyrodzoną skłonnością, wziąłem jeden z regestrów i ujrzałem, że zapisany jest buxtabami arab. Chocia rozumiem się nieco na arabskiem piśmie, jednakoż tego tu pisma odczytać nie mogłem — oglądałem się przeto na wsze strony, czy nie ujrzę gdzie uczonego Maura[84], któryby mi wszystko przełożył. Nie była to sprawa trudna, gdyż tłumacza znalazłbym i wówczas, gdyby o jakiś zacniejszy i dobrze starożytniejszy[85] język chodziło. Wreszcie traf zdarzył mi jednego mędrka. Rzekłem mu, czego pragnę, i rękopism do ręki wetknąłem. Otworzył je na chybił trafił, przeczytał kilka wierszy i śmieciłem parsknął. Zapytałem, czemuby się śmiał?
— Z uwagi — odparł — którą na marginesie księgi uczyniono.
Poprosiłem, aby mi przetłumaczył, on zaś, śmiejąc się ciągle, rzekł:
— Napisano tutaj: Ta Dulcynea z Toboso, tyle razy w tej księdze wspominana, miała szczęśliwszą, rękę w soleniu wieprzaków, niż każda inna białogłowa z Manczy.
Gdy usłyszałem o Dulcynei z Toboso, stanąłem, jak wryty, gdyż odrazu przyszło mi na myśl, że papierzyska te muszą zawierać historję Don Kichota;
poprosiłem przeto pana Maura, aby mi choć sam początek przeczytał, co też on i uczynił, tłumacząc natychmiast z arabskiego na kastylijski.
Była to Historja Don Kichota z Manczy, spisana przez Cyt Hameta Benengeli[86], arabskiego dziejopisa.
Nielada chytrości trzeba było użyć, aby nie dać poznać po sobie wielkiej radości, jaką odczułem, gdy tytuł tej księgi o me uszy się obił. Wydarłem z łap otroka wszystkie te stare szpargały, przeznaczone dla handlarza jedwabiu i kupiłem je za pół reala. Gdyby był bardziej przenikliwy i poznał, jaką to żądzą pałam, byłby ani chybi podniósł cenę aż do sześciu reali. Nie mieszkając, odszedłem z Maurem w kierunku klasztoru i jąłem go molestować, aby mi na kastylijski język przełożył te wszystkie szpargały, dziejów Don Kichota dotyczące, nic od siebie nie dodając ani nie ujmując. Zapłacę mu według jego woli. Zadowolił się dwiema „arabas“ winogron i dwoma korcami żyta, przyrzekając, że przetłumaczy wiernie. Aby całą sprawę ułatwić i tak szczęśliwej zdobyczy z rąk nie wypuszczać, wziąłem Maura do swego domu, gdzie w ciągu miesiąca i dwóch tygodni całą księgę przełożył tak, jak ją tu słowo w słowo podaję? W pierwszym zaraz zeszycie był bardzo udatny wizerunek walki Don Kichota z Biskajczykiem, przedstawiający adwersarzy w tej samej postawie, w jakiej zostawiliśmy ich poprzednio — obydwaj z mieczami, wzniesionymi do góry, jeden zakryty tarczą, drugi poduszką. Muł Biskajczyka odmalowany był, jak żywy, a tak udatnie, że na strzał z kuszy można było poznać, iż jest to bydlę i najmu pochodzące. U stóp Biskajczyka widniał napis: „Don Sanozo de Azpeitia“, gdyż takie, ani chybi, musiało być jego miano, a pod kopytami Rossynanta drugi, który głosił: „Don Kichot“. Rossynant foremnie i ślicznie był przedstawiony: długi, o sztywnym karku, zbiedzony, chudy i o tak ostrokościstym grzbiecie, że wszystko to dowodziło jawnie, iż słusznie i sprawiedliwie Rossynantem nazwany został. Tuż obok niego stał Sanczo, trzymając swego osła za uzdeczkę. U stóp giermka można było przeczytać: „Sanczo Zancas[87]. Zgodnie z konterfektem, Sanczo musiał mieć brzuch ogromny, wzrost niski i kości w udach bardzo grube. Stąd też poszło, że nadano mu przydomki: Sanczo i Zancas, które się nieraz w historji tej powtarzają. Było tam jeszcze kilka szczegółów, godnych uwagi, aliści one wcale ważne nie są, gdyż nic nie wnoszą do naszej historji, która nie może być złą, będąc prawdziwą.
Jeśli już jaki zarzut, co do jej prawdomówności zrobić można, to chyba ten jeno, że autor jej był Maurem. Maurowie zaś strasznie łgać lubią. Zważywszy przecie, że są wielkimi nieprzyjaciółmi naszej, nacji, spodziewać się trzeba, że historji tej składacz raczej ujmował, niż dodawał. Nie kwapił się zbytnio z swem piórem, gdy chodziło o pochwałę naszego rycerza, przeciwnie, jakby z umysłu ją przemilczał. Złe to jest postępowanie, i jeszcze gorsza intencja, gdyż dziejopise winni być wierni, dokładni, wszelkiej namiętności zbyci, tak, aby ani interes własny, obawa, rankor, ani jakakelwiek afektów skłonność nie mogła ich sprowadzić z toru prawdy, której matką jest historja, spółzawodniczka czasu, depozytarjuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłości[88]. Jestem pewien, że, jeśli o krotochwilność chodzi, nie pozostawia ta księga nic do życzenia; jeżeli zaś jej czego dobrego nie dostaje, stało się to raczej z winy tego psa niewiernego — autora, niż z winy przedmiotu.
Owóż część druga zaczyna się w tłumaczeniu na ten kształt:
Gdy dwaj dzielni i sierdzici przeciwnicy obnażyli szable i wznieśli je do góry, zdało się po ich groźnych minach, że wyzywają niebo, ziemię i piekło. Zażarty Biskajczyk pierwszy ciął okrutnie z taką furją i siłą, że gdyby mu się szabla w ręku nie zwinęła, jedno to cięcie wystarczyłoby, aby kres położyć srogiemu pojedynkowi i wszystkim przygodom naszego rycerza. Aliści przychylna fortuna, chcąc go zachować dla większych rzeczy, sprawiła, że miecz, spadł płazem na lewe ramię, taką tylko czyniąc mu krzywdę, że go z tego boku całkiem odsłonił, zrywając przyłbicę i odcinając połowę ucha. Przyłbica spadłą na ziemię z wielkim hukiem zaś Don Kichot pozostał na siodle.
Klnę się na honor, że nikt w tej godzinie nie byłby mocen opisać wściekłości, jaka odczuł nasz rycerz z Manczy, widząc się tak sposponowanym.
Wyprężył się w strzemionach i, ściskając szablisko oburącz, wymierzył cios tak okrutny w poduszkę i głowę Biskajczyka, iż ten poczuł, że cała góra zwaliła się na niego, i jął farbować krwią z nosa, ust i uszu. Zachwiał się na siodle i, ani chybi, runąłby na ziemię, jak długi, gdyby muła za kark nie chwycił. Nogi wypadły mu ze strzemion, a ramiona rozczepiły się szeroko. Muł, przerażony tym strasznym ciosem rzucił się kłusem na pole. Tam też rozwierzgawszy się nie ma żarty, zwalił wreszcie swego pana na ziemię.
Don Kichot przyglądał się swemu adwersarzowi z zimną krwią, ale obaczywszy go na ziemi, jednym susem zeskoczył z konia, podbiegł doń i przyciskając ostrze do jego gardła, zażądał, aby mu się poddał, gdyż w przeciwnym razie utnie mu głowę. Biskajczyk tak był zamroczony, że ani słowa odpowiedzieć nie mógł, i pewnieby Don Kichot całą swoją kolerę na nim wywarł, gdyby nie damy z kolaski, które, śledząc z wielką trwogą przebieg pojedynku, przybiegły teraz, aby go błagać ze wszystkich sił o wyrządzenie im tej łaski i darowanie życia luzakowi.
Rycerz nasz rzekł do nich z wielką powagą i wynosłością:
— Z wielką ochotą skłaniani się do waszej prośby, piękne panie, ale to za warunek kładę, aby rycerz ten przyrzekł mi, że pójdzie do Toboso i przedstawi się w mojem imieniu nieporównanej Dulcynei, aby nim według swego upodobania rozporządzać mogła.
Damy, nawpół żywe ze strachu, nie rozumiejąc nie, czego żąda, ani nie pytając, kto jest ta Dulcynea, przyrzekły, że giermek wypełni co do joty jego zlecenie.

— A więc — rzekł Don Kichot — mając słowo WPani za rękojmę, nie chcę mu już krzywdy czynić, chociaż ze wszechmiar na nią zasłużył.

KAPITULUM X
O WDZIĘCZNYM DYSKURSIE MIĘDZY DON KICHOTEM A JEGO GIERMKIEM SANCZO PANSĄ

Tymczasem Sanczo, poturbowany nieco przez mniszych pachołków, podniósł się z ziemi i z wielką uwagą jął się przyglądać walce, którą toczył jego pan, Don Kichot, prosząc Boga“ o wiktorję dla niego i o zdobycie w tej rozprawie jakiejś wyspy, wielkorządcą której, według obietnicy, by został. Ujrzawszy, że bój skończony, i że jego pan chce dosiąść Rossynanta, zbliżył się, aby mu podtrzymać strzemię; nim Don Kichot na siodło wskoczyć zdołał, padł przed nim na kolana i, całując po rękach, przemówił:
— Niech Wasza Dostojność raczy mi oddać wielkorządztwo wyspy, którą zdobył w tem okrutnem spotkaniu, gdyż choćby i największa wyspa to była, czuję się na siłach lepiej nad nią rządy sprawować, niż jakikolwiek inny gubernator wysp na świecie.
Don Kichot odparł:
— Zważ, braciszku Sanczo, że ta przygoda, jako i też i inne na jej kształt, nie są przygodami wyspiarskiemi, jeno trafunkami z dróg błędowia. Nie tylko się w nich nic nie wygrywa, ale i wychodzi z nich z naszczyrbionym łbem i bez jednego ucha. Miej jednak cierpliwość! Zdarzą się nam jeszcze takie okazje, że hnet będę cię mógł uczynić nie tylko gubernatorem ale i kimś znaczniejszym jeszcze.
Sanczo złożył mu dank z całego serca i, ucałowawszy rękę oraz kraj pancerza, pomógł mu dosiąść Rossynanta, sam zaś na osła się wgramolił i pojechał wślad za swym panem. Don Kichot nie rozmawiał już z damami z kolasy ani nie żegnał się z niemi, jeno pocwałował w stronę pobliskiego lasu.
Sanczo zdążał za swym panem, ile sił w ośle, ale Rossynant kłusował tak zapamiętale, że giermek zostawszy kawał w tyle, jął wołać na pana, aby się zatrzymał. Don Kichot ściągnął cugle Rossynantowi, osadził rumaka na miejscu i czekał, aż się maruder przybliży.
— Wydaje mi się, panie — rzekł zziajany Sanczo, — że nie byłoby od rzeczy schronić się nam do jakiegoś kościoła, gdyż tegoby jeszcze tylko brakowało, aby ów rycerz, tak kaducznie obity, dał o wszystkiem znać do Świętej Hermandady[89]. Wziętoby nas w dyby, a zanimbyśmy z więzienia wyszli, musielibyśmy ze siedem koszul przepocić[90]?
— Zamilcz — rzekł Don Kichot — azaż widziałeś, aby kiedykolwiek jakiś rycerz błędny za mord, który popełnił, miał przed sądem stawać?
— Nie znam się na mordach, gdyż nigdy w życiu nie dybałem na nikogo, ale wiem, że Święta Hermendada ma baczne oko na tych, co po gościńcach harcują, i przeto też w nic się mieszać nie chcę.
— Nie obawiaj się, przyjacielu Sanczo, gdyż wyrwałbym się nawet z łap Filistynów, nie tylko z rąk Świętej Hermandady! Ale powiedz mi, czyś widział kiedy waleczniejszego i bardziej całemu światu znanego rycerza? Czy czytałeś o tem w historjach, aby ktoś z większym animuszem nacierał, z większą wytrwałością razy znosił, udatniej je zadawał i z większym kunsztem o ziemię powalał, niż ja?
— Prawda to jest oczywistâ — odparł Sanczo — że nigdy żadnej historji nie czytałem, jako że czytać nie umiem, ale to przysiąc mogę, że bardziej mężnemu panu nigdy nie służyłem. Oby Bóg dał, aby te zuchwalstwa nie spełzły na niczem, i owoc jakiś przedni wydały. Teraz zaś proszę, was, panie, abyście się zezwolili opatrzyć, gdyż krew wam ciurkiem z togo-ucha płynie, ja zaś mam w sakwach szarpie i maść białą.
— Obeszłoby się łacno bez tego wszystkiego — rzekł Don Kichot, — gdybym był nie zapomniał przyrządzić sobie flaszeczki balsamu Fierabras, którego jedna kropelka wszystkie zabiegi koło ran i medykamenty[91] niepotrzebnemi czyni.
— Jakaż to flaszeczka i jaki balsam? — spytał Sanczo Pansa.
— Jest to balsam, którego sposób robienia na pamięć znam. Posiadając go, nie trzeba się śmierci lękać ani myśleć, że się z ran zginąć może. Gdy go przyrządzę i tobie do rąk oddam, ty zaś zobaczysz, że w jakiejś bitwie rozpłatali mnie na dwoje, tedy nic ci innego nie będzie wypadało zrobić, jak wziąć ostrożniuchno tę część mojej zewłoki cielesnej, która na ziemi leży i, nim krew stężeje, dopasować ją subtylnie a kształtownie do tej części ciała, która jeszcze na siodle siedzi. Później, dawszy mi dwa łyki tego balsamu, ujrzysz, że jestem zdrów i rzeźki, jak ryba.
— Jeśli tak jest — rzekł Sanczo — to już się i zrzeknę gubernatorstwa na obiecanej mi wyspie, prosząc jeno, abyście w nagrodę licznych a znacznych moich usług, wyjawili mi sekret, jak się ten kordjał wyśmienity przyrządza, gdyż jedną uncję będę mógł sprzedawać za dwa reale wszędzie, gdziekolwiek tylko się znajdę. Aż nadto mi to wystarczy na wygodne i spokojne życie. Ważną teraz jest jeno sprawą, ile sporządzenie takiego balsamu kosztuje?
— Za trzy reale można zrobić trzy kwarty — odparł Don Kichot.
— A, do kroćset! — ryknął Sanczo — czemu Wasza Dostojność jeszcze zwleka z nauczeniem mnie tego?
— Uspokój się, przyjacielu Sanczo, gdyż myślę ci jeszcze większy sekret wyjawić i większemi dobrodziejstwami obsypać, ale tymczasem opatrz mi ucho, gdyż mi kaducznie dolega.
Sanczo wydobył z sakiew szarpie i maść, lecz gdy Don Kichot ujrzał, że ma hełm strzaskany, zdało się, że go krew zaleje; położył dłoń na rękojeści szpady, wzniósł oczy do nieba i rzekł: „Przysięgam na Stwórcę wszystkich rzeczy i na czterech Świętych, o których w Ewangelii siła się pisze, że póki nie zemszczę się nad tym, który mi taką zniewagę wyrządził, będę wiódł taki żywot, jak ów wielki markiz mantuański. Slubował-ci on, że do czasu pomszczenia śmierci synowca swego, Balduina, nie zje nawet kromki chleba u stołu, ani nie legnie ze swą żonką, a takoż i tysiąc innych prywacyj znosić będzie, których choć nie pamiętam, ale przysięgą je teraz obejmuję.
Sanczo, wysłuchawszy tej przysięgi, rzekł:
— Zważcie, panie, że jeżeli rycerz ten wypełni, coście mu polecili i stanie przed panią Dulcyneą z Toboso, tedy z obowiązku swego będzie skwitowan, a nam nie lza będzie nastawać na niego, chyba, żeby jakąś nową niecnotę popełnił.
— Prawdę gadasz — odparł Don Kichot — odwołuję tedy moją przysięgę, co do zemsty nad nim, ale potwierdzam i gruntuję me słowa, że będę wiódł takie życie, póki nie zdobędę orężem na jakimś rycerzu hełmu tak zacnego, jak ten oto. I nie myśl Sanczo, że na wiatr ciskam moje słowa, gdyż piękne mam wzory do naśladowania. Podobnie miała się sprawa z hełmem Mambrina, który tak drogo Sacripanta kosztował.
— Dajże katu takie tam przysięgi, gdyż one na szwank zdrowie przywodzą i umysł jeno tumanią. Cóż poczniemy, Wielmożny Panie, jeśli nie prędko zjawi się nam jakiś człek uzbrojony, z hełmem na głowie? Czyż trzeba będzie dotrzymać przysięgi, mimo wszystkich niewczasów, spać, nie rozbierając się, nie spędzać nigdy nocy w ludzkich sadybach i ponosić tysiąc innych utrapień, o których mówi przysięga starego wiły markiza mantuańskiego? Zważcie, Panie, jeśli już tę przysięgę potwierdzić pragniecie, że po tych gościńcach nie jeżdżą wcale ludzie zbrojni, jeno mulnicy i woźnice, którzy nie tylko, że hełmów nie noszą ale, jako żywo, nigdy o nich w życiu nie słyszeli.
— Grubo się mylisz — odparł Don Kichot — gdyż i dwóch godzin na tych rozstajach nie będziemy, a ujrzymy więcej kup zbrojnych, niż było ich pod Albraqo, kiedy piękną Angelikę[92] oblegano.
— Niechaj już tak będzie i niech Bóg zezwoli, aby się to wszystko ku naszemu dobru zciągnęło. Chciałbym, abyśmy corychlej tę wyspę zdobyli, która mnie tyle zgryzot kosztuje, a później niechże i umieram z radości.
— Mówiłem ci już, przyjacielu Sanczo, abyś się tą wyspą zbytnio nie trapił, gdyż jeśli wyspy zabraknie, mam w zanadrzu królestwo Danji albo i Sebradisy[93]. Gładko ci z niemi pójdzie, tak jakbyś pierścień na paluch wsunął, a jeszcze bardziej rad będziesz, gdy stałym lądzie nogę postawisz. Ale ostawmy tę do chwili gdy stosowna pora nastanie, teraz zaś obacz, czy nie masz w sakwach czegoś do zjedzenia, abyśmy, pokrzepiwszy się nieco, ruszyli obejrzeć się za jakimś zamkiem, gdzieby na nocleg zatrzymać się było można i przyrządzić ów balsam, gdyż, dalipan, ucho paskudnie mi doskwiera.
— Mam tu trochę cebuli, ser i kilka kromek chleba — rzekł Sanczo — ale nie są to stosowne specjały dla tak zacnego rycerza, jak Wasza Miłość.
— Gadasz od rzeczy — odparł Don Kichot. — Trzeba ci wiedzieć, że wielki to honor dla błędnych rycerzy choćby i przez miesiąc ni-kęska strawy do gęby nie brać, albo też jeść, cokolwiek im do rąk wpadnie. Gdybyś czytał tyle historyj, ile ja czytałem, byłbyś nawszem zgodny ze mną. Zaręczam, że jeszcze nigdy w historjach tego nie spotkałem, aby rycerze błędni mieli jeść umyślnie; zawsze jedzą tylko trafunkiem lub też kiedy się znajdują na wspaniałych ucztach, wydanych na ich cześć przez książąt i królów. Resztę dni spędzają, karmiąc się jeno myślami swojemi. A że nie podobna wierzyć, aby się bez posiłku i bez innych potrzeb życiowych obejść mogli, będąc ludźmi z krwi i ciała, jako i my, tedy suponować należy, że, ostawszy w kniejach i ostępach bez kucharzy, musieli się kontentować potrawami prostemi, podobnemi do tych, które ty mi teraz podajesz. Tak więc nie smuć się z tego, z czego ja się cieszę, i nie chciej świata poprawiać ani rycerstwa błędnego z naznaczonego mu kresu wyprowadzać.
— Wybaczcie mi, Panie — odparł Sanczo, — gdyż i nie umiejąc czytać i pisać, reguł profesji rycerskiej poznać nie mogłem, ale odtąd będę już sakwy zawsze napychał suchą strawą, przeznaczoną dla Was, jako dla rycerza, dla siebie zaś, ponieważ rycerzem nie jestem, będę ładował drób i wszystkie inne pożywniejsze substancje.
— Nie mówię ja — rzekł Don Kichot — aby było obowiązkiem rycerzy błędnych samą tylko grubą strawą się karmić, choć jest to ich pospolite piożywka, do której przypadają jeszcze różne zioła, znajdowane na polach. Doskonale oni znali się na nich, tak jak i ja znam się naschwał.
— Ważna to bardzo jest umiejętność znać się na roślinach — odparł Sanczo — gdyż tak mi się coś zdaje, że przyjdzie dzień, gdy znajomości tej bardzo będziemy potrzebowali.

Mówiąc tak, wyciągnął z sakiew jedzenie i potraktował niem Den Kichota. Jęli pożywać pospołu; smaczno, lecz z pośpiechem, chcieli bowiem na tę noc jakiś odpowiedni schron sobie zapewnić. Skończywszy więc swoją skromną i suchą wieczerzę, dosiedli wierzchowców i ruszyli szukać noclegu, aby zanim mrok nastanie, do jakiejś mieściny się dobrać... Ale słońce zaszło i nadzieja ich zwiodła, tak iż postanowili spędzić noc w szałasach pastuszych, napotkanych po drodze. Sanczo ubolewał, że nie dostał się na nocleg pod dach jakiegoś zajozdu, natomiast Dor Kichot cieszył się, że spędzi noc pod gwiazdami. Ilekroć mu się to zdarzało imaginował sobie, że bierze w posiadłość niezmierzone obszary i nowe zasług rycerskich składa dowody.

KAPITULUM XI
CO SIĘ PRZYTRAFIŁO DON KICHOTOWI Z PASTERZAMI

Pasterze przyjęli Don Kichota z otwartemi ramionami; Sanczo, pomieściwszy Rossynanta i osła, jak tylko mógł najlepiej, pobiegł w tę stronę, skąd go dochodziła woń koziny, pieczonej w kociołku nad ogniem. Chciał się upewnić, czy mięsiwo już tak dalece upieczone jest, aby z kociołka prosto do brzucha pójść mogło; musiał jednak powstrzymać swoje rozesłała na ziemi skóry baranie i, tak ów swój wiejski stół szybko narychtowawszy, zaczęło jeść z oznakami głębokiego ukontentowania.
Sześciu pasterzy, zamieszkujących szałas, ległe na ziemi wokół skór, zapraszając bez zbytnich ceremonij Don Kichota, aby siadł na wywróconym korycie. Don Kichot spoczął, Sanczo zaś stanął tuż za nim, aby mu usługiwać i podawać mu napój z rogowego kubka.
Jego pan, spojrzawszy nań, rzekł: — Pragnąc, abyś się przekonał, przyjacielu Sanczo, ile dobrego zasady błędnego rycerza w sobie zawierają, i jak ludzie, profesję tę sprawujący, winni być n -świście estymowani, pozwalam ci, abyś zasiadł tutaj obok mnie, w towarzystwie tych poczciwców i aby, aczkolwiek twoim panem jestem, nie było między nami nijakiej różnicy: będziesz jadł z tej samej misy i pił z tej samej czary, co ja. Rycerstwo błędne podobne jest do miłości, która wszystkie stany równa.
— Wielki dank Panu składam — odparł Sanczo — ale chciałem rzec, że gdy mam już coś do jedzenia, tedy mogę jeść równie dobrze, stojąc na nogach i będąc sam, jak gdybym po prawicy cysarza zasiadał. Prawdę rzekłszy, bardziej mi smakuje kromka razowca z cebulą, zjedzona w kącie bez zbytnich ceregieli i przymusów, niż najpyszniejsze koguty indyjskie u stołu, za którym siedząc, musiałbym żuć bardzo powoli, pić mało, co chwila gębę obcierać, nie kichać, nie chrząkać i innych rzeczy, kiedy mi przyjdzie ochota, nie czynić; chocia łatwie folgować wszystkim potrzebom mogę, gdy jestem sam i swobodny. Raczcie tedy te zaszczyty i łaski, jakiemi mnie obdarza«c, jako człeka na urząd rycerski wysadzonego, zamienić na rzeczy, które mi więcej profitu przyniosą, tamtych zaś, już otrzymanych, zrzekam się. od dziś aż do końca świata.
Pasterze, nie rozumiejąc nic z tego rycerskiego szwargotu, jedli w milczeniu i patrzyli z pod oka na swych gości, którzy z wielkim apetytem pożerali kawały mięsa tak duże, jak pięści?
Gdy już mięsne danie zjedzone zostało, pasterze położyli na skórach baranich na wety kupę suchych żołędzi, zoiędzi i pomieszali je z serem tak twardym, jak kamień. Róg tymczasem nie odpoczywał, krążąc dokoła, raz pełny, raz znów pusty, tak, iż zdało się, że jedne z dwóch skór koźlich, winem napełnionych, wkrótce opróżniony zostanie.
Don Kichot, dobrze swój brzuch naładowawszy, wziął w garść pełno żołędzi i, przyglądając im się pilnie, zaczął mówić w te słowa[94]:
— Szczęśliwy opoko i wieku szczęśliwy, którymi starcy miano złotego nadali, nie dla tej racji, aby złoto (które w naszym wieku tak znaczną cieszy się estymą) można było zdobywać bez trudu, lecz przeto, że ci, którzy wówczas żyli, nie znali, co znaczą słowa: moje i twoje. W tych świętych czasach wszystkie dobra wspólne były i człekowi, troszczącemu się o środki do życia, dość było rękę wyciągnąć ku rozłożystym gałęziom, które dobrotliwie zapraszały, aby zrywać z nich słodkie i soczyste owoce. Jasne strumyczki i rzeki rwące dostarczały wielkiej obfitości wonnych i przeźroczych wód. W szczelinach skał i dziuplach drzew pracowite a zabiegliwe pszczółki zakładały swoje rzeczypospolite, ofiarując każdemu piękne zbiory swego słodkiego trudu. Drzewa korkowe zrzucały uprzejmie na ziemię kawałki lekkiej i szerokiej kory, którą zaczęto pokrywać domy, stojące na palach. Schrony te zabezpieczać miały jeno od niebios niełaskawości. Wszystko, ach wszystko tchnęło wówczas spokojem, przyjaźnią i zgodą. Jeszcze ciężki lemiesz pługa nie śmiał krajać świętych wnętrzności matki naszej, ziemi, która bez nijakiego przymusu ze swego bujnego i szerokiego łona wywodziła płody, służące do utrzymania, i nakarmienia; dzieci, co, ją wówczas posiadały tylko dla siebie. W on czas niewinne i piękne pastereczki biegały po dolinkach i górach, mając włosy we wstęgi splecione i tyle tylko ciała kryjąc odzieniem, ile tego przyzwoitość i statek wymagał. Ozdoby ich inne były, niż samów dzisiejszych stroje, które piękne i wspaniałe się wydają, przez one tyryjskie purpury a jedwabie strzępione i na tysiąc kształtów układane. W liściach łopianu i bluszczu girlandach równie wspaniale i pięknie wyglądały, jak nasze dzisiejsze kortezanki, hołdujące wymyślnym i dziwacznym wynalazkom, które próżniactwo na myśl przywodzi. Tkliwe duszy uczucia prosto a szczerze się wyrażały, w tej formie, w jakiej na świat przyszły, nie szukając w zmyślonych słówkach ozdoby dla siebie. Oszustwo, złość i obłuda nie bruździły niewinności i prawdzie. Sprawiedliwość nie wyszłe ze swej kluby, nie wiedły jej na szwank fortele i sztuczki, ku prywatnym profitom i względom nakłonione, które dziś tak ja prześladują, I w tak niskiej cenie ją mają.
Młode niewinne dziewczątka biegały, jak już rzekłem, wszędzie same, będąc paniami swej woli i nie lękając się, aby czyjaś rozkiełznana swoboda, albo laścivia miała uszczerbek ich dziewictwu zadać.
Nikt na nie nie dybał, a ich zgubą jeno wówczas się rodziła, gdy własnym chuciom folgować chciały... Teraz zaś w tych czasach zepsutych ani jedna bezpieczną być nie może, choćby ją zamknięto do labiryntu, jak ów labirynt Krety, gdyż przez szpary i szczeliny, z powietrza prosto, śpiesząc się skwapliwie, wciska się zaraza rozpasty i srogą rzeź sprawia nad ich panieństwem i przystojnością. A gdy zdrożności i szkaradzieństwa wciąż na siłach wzrastały, ustanowiono z biegiem czasu zakon rycerstwa błędnego, aby bronić czci dziewic, nieść pomoc wdowom, ochraniać sieroty i nieszczęśliwych. Trzeba wam wiedzieć, bracia możni pasterze, że ja do tego zakonu należę. Dziękuję wam, żeście mi i memu giermkowi tak serdeczną gościnę zgotowali, choć bowiem z prawa przyrodzonego to wynika, że każdy człek winien mieć rycerzy błędnych w należytej czci i zachowaniu — wy, o tej powinności wcale nie wiedząc, przyjęliście mnie jednak otwartem sercem. Słuszną więc jest rzeczą, że z najlepszą wolą, na jaką mnie tylko stać, faworom moim za uprzejmość waszą zapłacę.
Nasz rycerz wypowiedział tę orację jednym tchem, patrząc na żołędzie, które mu podano, a które mu na pamięć wiek złoty przywiodły. Niezbyt potrzebną tę przemowę, dając folgę swojej fantazji, obrócił do pasterzy, którzy, nie pisnąwszy ani słówka, słuchali z rozdziawionemi gębami. Sanczo także się nie odezwał, jeno gryzł żołędzie i co raz zaglądał do zawieszonego na gałęzi bukłaka, w którym się wino chłodziło.
Don Kichot mówił i mówił przez cały ciąg wieczerzy, przy końcu której jeden z pasterzy rzekł:
— Abyście, Panie rycerzu, naprawdę rzec mogli, że przyjęliśmy Was tak godnie, jak to tylko w naszej mocy leżało, chcemy Wam teraz sprawić ukontentowanie i rozweselić trochę; Jeden z towarzyszy, który tutaj wkrótce przybędzie, uraczy Was swoim śpiewem. Jest to młody pasterz, bardzo uczony i bardzo zakochany; umie on czytać i pisać, a na skrzypcach tak pięknie gra, że prawdziwa rozkosz go słuchać.
Wkrótce nadszedł grajek, młody chłopak, około dwudziestu lat liczący, a na gębie bardzo wdzięczny. Towarzysze zapytali go, czy już wieczerzał; gdy odpowiedział, że tak, ów pasterz, który rozmawiał przed chwilą z Don Kichotem, rzekł:
— A więc teraz, mój Antosiu, musisz nam sprawić uciechę i zaśpiewać trochę, aby nasz pan gość wiedział, że w górach i lasach także i muzyce się hołduje. Opowiadaliśmy mu o twoich zaletach i obiecaliśmy, że sam je mu na jaśnię podasz, aby nas snadnie za łgarzy nie wziął. Proszę cię usilnie, abyś zaśpiewał nam romanco twej miłości, ułożony przez twego wuja — księdza, ów romans, co to we wsi powszechny aplauz zyskał.
— Zaśpiewem chętnie — odparł młody pastuszek i, nie dając się zbytnio prosić, usiadł na pniu dębowem, naciągając strunę i po chwili z wielkim wdzikiem zanucił:

Ja wiem, Olallo, że mnie ubóstwiasz,
Chociaż mi o tem nie powiedziałaś,
Nie powiedziałaś nawet oczyma,
Niememi usty miłości twej.[95]


Wiem, że nie zbywa ci na mądrości,
Wiem także o tem, że kochasz mnie.
Miłość, co żar swój wyrazić zdolna,
Nigdy nieszczęsną nie jest miłością.

I chociaż nieraz, moja Olallo,
Jawnie dawałaś mi do poznania,
Że dusza twoja, jak bronz, jest twarda,
A twoje białe łono, jak skała,

To jednak mimo twojej odmowy,
Którą dziewczęca skromność dyktuje,
Nieraz nadzieja mi odsłaniała
Rąbek swej szaty, zielonej wiecznie.

Na moje wargi cisną się słowa
Wiary, co jeszcze nie przywołana,
Zginąć nie mogła, choć też nie może
Kwitnąć, gdy brak jej zachęty słowa.

Jeśli miłości prawa są dworne,
To z twej miłości wnosić wypada,
Że me pragnienia dojdą do kresu,
W myśli oddawna upragnionego.

Jeśli usługi, starania tkliwe
Mogą zjednywać serca łaskawość
Każda z tych usług, które oddałem,
Musiała zwiększyć nadzieję moją!

Gdybyś patrzyła z większą uwagą,
Nieraz, Olallo, jużbyś spostrzegła,
Że w poniedziałek chodzę ubrany
W najlepsze swoje szaty niedzielne.

Ponieważ miłość i strój ozdobny
Zwykłe są kroczyć tą samą drogą,
Więc też pragnąłem, by w twoich oczach
Pięknym i dwornym wydać się wielce.


Dla ciebie, miła, rzuciłem taniec,
Wzgardziłem śpiewem przy lutni drżącej,
Którą słyszałaś o późnej porze,
Lub wśród rannego kogutów piania.

Nie będę liczył hołdów i pochwał,
Piękności twojej składanych w darze,
Które, choć samą prawdę mówiły,
Srogi gniew dziewcząt ściągnęły na mnie.

Raz mi Teresa Bezzacol rzekła,
Będąc przytomna, gdym sławił cię,
„Ten sobie myśli, że czci anioła,
A jeno brzydką małpę uwielbia.

Ślicznie dziękuję Za takie fiołki,
Fałszywe kosy i róż na twarzy,
Za wszystkie sztuczki wrzkomej piękności,
Co samą miłość oszukać mogą“.

Zadałem kłamstwo oszczerczym słowom,
Wówczas jej gaszek wstawił się za nią,
Wyzwał mnie... później wiesz, co się stało,
Com ja uczynił i co on uczynił.

Miłość w mem sercu nie jest oszustwem,
Nie chcę twej cnoty wieść na osławę,
Ani cię moją czynić kochanką
Zamysły moje są bardziej prawe.

Kościół ma świętych więzów ogniwa,
Więzów tak gładkich, jak nić jedwabiu;
Pod słodkie jarzmo poddaj swą głowę,
Ujrzysz, że chętnie ja poddam swoją.

Jeśli nie zechcesz — przysięgam tobie
Na Najświętszego ze wszystkich Świętych,
Że chyba poto z tych odbiegę,
By włożyć na się suknię zakonną.


Gdy pastuszek skończył, Don Kichot poprosił go, aby jeszcze coś zaśpiewał, ale Sanczo, który miał większą ochotę spać, niż piosenek słuchać, sprzeciwił się temu, mówiąc do swego pana:

— Czas byłby już najwyższy, gdzieś się na nocleg przytulić i stosowne miejsce sobie upatrzyć, gdyż ci ludzie, cały dzień ciężko pracujący, nie mogą przecie nocy na śpiewie trawić.
— Rozumiem cię, mój Sanczo, — odparł Don Kichot. — Tak tęgo łykałeś sobie z bukłaka, że teraz bardziej snu, niż muzyki ci potrzeba.
— Chwała Bogu, proszę pana, wszyscyśmy łykali i nikt się nie wzdragał — rzekł Sanczo.
— Nie będę w tem z tobą sporu trzymał — odparł Don Kichot. — A teraz legnij sobie, gdzie chcesz, ja zaś czuwać będę, gdyż ludziom takim, jak ja, czuwanie bardziej, niż sen przystoi. Ale wprzód mi ucho opatrz, gdyż, dailipan, więcej mi dokucza, niż myślałem.

Sanczo chciał spełnić polecenie, ale jeden z pasterzy, ujrzawszy ranę, rzekł do Don Kichota, by się o nią nie turbował, gdyż ją zaraz zagoi. Nazbierał trochę liści rozmarynowych, których w tem miejscu była wielka obfitość, posiekał je, domieszał do nich trochę soli i przyłożył je do ucha, upewniając, iż innego plastru rycerz już potrzebować nie będzie — jakoż całkiem się to sprawdziło.

KAPITULUM XII
O TEM, CO OPOWIADAŁ KOZIARZ PASTERZOM I DON KICHOTOWI

W tym czasie przybył chłopak, który przynosił pasterzom żywność ze wsi, i spytał:
— Czy wiecie, bracia, co się we wsi stało?
— A skądże mamy wiedzieć? — odparł któryś.
— Dzisiejszego ranka wyzionął ducha ów sławetny student — pasterz, Chryzostom. Chodzą gadki, że umarł z nieszczęśliwej miłości do tej przeklętej dziewczyny, Marceli, córki bogacza Wilhelma, która w przebraniu pasterki po tych okolicach się włóczy.
— Z miłości do Marceli rzekłeś? — zapytał jeden z pasterzy.
— Tak — odparł chłopak. — I wystawcie sobie, że Chryzostom zalecił w swym testamencie, aby go pochowano, niby Maura, na polu, u stóp skały, gdzie źródło bije. Według tego, co mówią, miał tam ujrzeć Marcelę poraz pierwszy. Nakazał także przy śmierci wiele innych rzeczy, ale starcy ze wsi powiadają, że ich wypełniać nie trza, podobne są bowiem do pogańskich, obyczajów. i siła niecnotliwości się w nich kryje. Jednakoż student Ambroży, wielki przyjaciel Chryzostoma, który wraz z nim ubiór pasterza przybrał, twierdzi, że woli nieboszczyka nie lza stawać na wstręcie i że wszystkie postanowienia, co do joty, wypełnić należy. Cała wieś tylko o tem gada, ale zdaje się, że Ambroży i inni przyjaciele zmarłego wkońcu na swojem postawią i pochowają Chryzystoma z wielką okazałością w tem miejscu, o którem rzekłem. Mniemam, że nie od rzeczy byłoby tę ceremonję zobaczyć. Ja przynajmniej pójść tam nie omieszkam, zwłaszcza, że jutro do wsi wracać nie potrzebuję.
— Wszyscy pójdziemy — zawołali pasterze chórem — i będziemy ciągnęli losy, który ma tutaj pozostać, aby kóz pilnować.
— Dobrze mówisz, Piotrze — rzekł jeden z pasterzy — a nie potrzeba i losów ciągnąć, gdyż ja pozostanę. Nie sądźcie jednak, abym się wam przysłużyć chciał albo i ciekaw nie był — przed kilku dniami drzazga mi w nogę weszła, tak, iż chodzić nie mogę.
— Tak, czy owak podziękować ci wypada — odparł Piotr.
Don Kichot poprosił pasterza, aby opowiedział mu, kim był ów nieboszczyk i jego pasterka.
Pasterz Piotr rzekł, że nieboszczyk był bogatym hidalgiem, wywodzącym się z pewnej miejscowości w tych górach. Studjował kilka lat na uniwersytecie w Salamance i wrócił do swej wsi rodzinnej, jako człek mądry i w różnych sciencjach zawołany. Gadano, że znał się naschwał na gwiazdach i wiedział, co słońce i księżyc na niebie czynią, umiał bowiem bardzo prawdziwe eklizy[96] słońca i księżyca przepowiedzieć.
— Gdy te dwa wielkie światła mierzchną, nazywa się to eklipsą, a nie eklizą, mój przyjacielu — zauważył Don Kichot.
Piotr, nie zwracając uwagi na te subtylności, ciągnął dalej;
— Odgadywał także, czy rok będzie nieurodzajny, czy rodzajny.
— Chcieliście pewnie powiedzieć, urodzajny, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot.
— Rodzajny, czy urodzajny — odparł Piotr — to już i bez różnicy. Jego ojciec i przyjaciele, którzy wierzyli w każde jego słóweczko, słuchając jego rad, do wielkich majętności doszli. „Siejcie w tym roku owies, a nie pszenicę — mówił — innym razem znów: „siejcie groch, a nie jęczmień“. „Rok, który nadchodzi, da wam wielką obfitość oliwy, zaś przez trzy roki następne ani kropli jej nie będzie“.
— Ta sciencja nazywa się astrologją — wtrącił Don Kichot.
— Nie wiem, jak się one nazywa — odparł Piotr — to jeno mi wiadomo, że umiał wszystko, a i więcej może jeszcze.
W kilka miesięcy po powrocie z Salamanki zrzucił długą suknię, którą, jako student, nosił i ukazał się wszystkim, jako pasterz, w koszulce, w skórach i z laską pasterską w dłoni. W tym samym czasie przebrał się też za pasterza jego towarzysz ze szkolnej ławy, Ambroży. Zapomniałem Wam rzec, że nieboszczyk Chryzostom miał osobne talenta w składaniu piosenek na Boże Narodzenie i autos[97], które w dniu Bożego Ciała chłopcy z naszej wioski bardzo zdatnie przedstawiali. Każdy mówił, że te piosenki są wyśmienite.
Wieśniacy, ujrzawszy, że ci dwaj studenci tak nagle w pasterzy się przedzierzgnęli, ździwili się bardzo i jęli w głowę zachodzić, jąkaby była przyczyna, która ich k’temu przywiodła.
W tym czasie umarł ojciec Chryzostoma i nasz pasterz stał się panem wielkiego majątku, tak we włościach, jak i w gotowiźnie, wielkiej ilości różnych trzód, a takoż ogromnej kupy grosza. Prawdę rzekłszy, Chryzostom zasłużył sobie na to, gdyż był człekiem bardzo litościwym, przyjacielem ludzi szlachetnych, zacnym towarzyszem; twarz miał do tego, jak anioł. Później wyszło na jaw, że Chryzostom przybrał strój pasterski jeno dlatego, aby pójść w góry i lasy za pasterką Marcelą, w której na umór się zadurzył.
Teraz zaś chcę wam powiedzieć, Panie rycerzu, kto jest ta młódka, gdyż może być, a raczej napewno nie słyszeliście w życiu nigdy o czemś podobnem, i nie usłyszycie, choćbyście dłużej na świecie żyli, niż sarna[98].
— Mówcie „Sara“ — odparł Don Kichot, który ścierpieć już nie mógł ustawicznego słów przekręcania.
— Dość czsu żyła już sama — odparł Piotr — a jeśli, panie, za każde słóweczko strofować mnie będziecie, tedy i przez rok swej opowieści nie skończę.
— Wybacz mi, przyjacielu — rzekł Don Kichot — gdyż rzekłem to jeno z powodu tej wielkiej różnicy, jaka między sarną a Sarą zachodzi. Teraz zaś prostym szermem do końca zmierzaj, gdyś i to racja, że sarna zawsze dłuższy żywot mieć będzie, niż Sara. Już ci i replikować nie będę.
— Wspomniałem Wam, panie, że we wsi naszej był rolnik jeszcze bogatszy, niż ojciec Chryzotstoma, a który zwał się Wilhelm. Żona umarła mu, wydając na świat córeczkę. A była to tak zacna białogłowa, że drugiej takiej w całej okolicy nie znaleść: zawołana gospodyni i wielka opiekunka biedaków. Patrząc na nią, rzekłbyś, że z jednej strony urodziwemu jej obliczu przydaje blasku słońce, z drugiej zaś księżyc[99]. Mniemam, że dusza jej cieszy się teraz chwałą boską, w niebiosach. Z żalu po stracie tak dobrej żony zmarł takze Wilhelm, zostawiając córkę, Marcelę, małą dziedziczkę dóbr niezmierzonych, pod poruczeństwem jej wuja — księdza, dobroczyńcy wsi naszej.
Młoda dziewczyna rosła, co dnia cudniejsza, tak iż uroda jej przypominała urodę matki, która nawszem uposażona w nią była. Powszechnie mniemano, że piękność Marceli piękność nieboszczki zaćmi, i tak się też stało. Gdy do czternastego, czy do piętnastego roku życia doszła, człek, który ją ujrzał, błogosławił Boga, że tak wdzięczną istotę stworzył — zaś siła mężczyzn całkiem dla niej głowę straciło. Wuj pod surowym chował ją dozorem i strzegł pilnie, niby źrenicy oka, mimo to sława jej piękności rozeszła się szoreko po świecie. Mnóstwo zalotników, tak z naszej wioski, jako i ze wsi okolicznych, młodzianów z najlepszych rodzin i urodziwych bardzo, powodując się bądź to miłością do niej, bądź też względami na jej bogactwa, ubiegało się o jej rękę, prosząc, błagając i molestując wuja, aby im ją za żonkę dał. Aliści on, człek poczciwy wielce, chociaż widział ją już do zamężcia być zdolną i choć radby był jaknajprędzej ją w stadło oddać, przecież bez jej woli a zezwolenia uczynić tego nie chciał. Nie, lza też sądzić aby, ociągając się z wydaniem jej za mąż, miał na widoku jakieś profity i interesy, płynące z dozoru nad mieniem synowicy. Tę sprawiedliwość oddawano księdzu naszych we wsi zgromadzeniach. Chciałbym, abyście dowiedzieli się, Panie rycerzu, że po wsiach o wszystkiem się gada i wszystko rozważa. I bądźcie, Panie, upewniony, tak jak i ja upewniony jestem, że jeśli parafjanie dobrze o księdzu mówią, tedy ten ksiądz musi być już człekiem bardzo zacnym.
— To prawda — odparł Don Kichot — ale opowiadajcie dalej, gdyż gadka jest bardzo piękna, a wy, Piotrze, wcale kształtownie rzecz swoją prowadzić umiecie.
— Owóż tedy, wuj-pleban przełożył Marceli, jakie przymioty posiada każdy z zalotników, prosząc ją, aby wybrał kogoś wedle swej woli gustu; ale młódka odparła, że jeszcze do zamężcia się nie kwapi, gdyż młodą bardzo będąc, czuje, że nie mogłaby jarzmu małżeńskiemu podołać. Wykręty te, na pierwszem pojrzeniu, bardzo słusznemi racjami być się wydały i wuj przestał ją nagabywać, czekając aż w lata pójdzie i nieprzymuszona męża sobie wybierze; twierdził bowiem słusznie, że rodzice w tej mierze, woli swych dzieciątek gwałcić nie powinni. Lecz oto pewnego dnia, niespodzianie dla wszystkich, piękna i dumna Marcela pasterką się stała. Wuj i wszyscy mieszkańcy wsi daremnie od tego zamiaru odwieść ją się starali. Poszła w pole wraz z innemi miodkami, aby trzody swej dozorować.
Gdy ukazała się tedy na świecie w całym blasku swej urody, zaraz mnóstwo bogatych młodzieńców, tak szlachciców, jak i kmieci, włożyło te same, co Chryzostom szaty ruszyło w miłosne do niej zaloty. Jednym z tej rzeszy był nasz nieboszczyk, o którym mówiono, że nietylko kochał, ale i ubóstwiał. Niechajże jednak nikt nie sądzi, że Marcela, obrawszy sobie tak swobodny a nieprzymuszony tryb życia, miała choćby o włos mniejsze baczenie dawać na przystojność swoją panieńską — przeciwnie, nad czcią swą i godnością tak surową i pilną straż sprawiała, że żaden z tych, którzy się o ubiegali, nie mógł się pochwalić, aby mu dała jakąś poznakę, że jego pragnienia do lubego kresu dojść kiedyś mogą. Nie stroniła od pasterzy, towarzystwem ich nie gardziła, owszem przestawała z nimi po przyjacielsku, aliści, gdy ktoś się jeno zdradził ze swą miłosną intencją, z zacnym i prawym zamiarem pojęcia jej w stadło małżeńskie, zaraz go odrzucała, niby kamień z procy. Tak tedy, przez owo swoje dziwne przyrodzenie, więcej ta młódka szkody w naszych stronach wyrządziła, niż morowa zaraza. Jej wdzięk i uroda sprawiały, że wszystkie serca mężczyńskie lgnęły do niej, lecz znów wzgarda jej i chłód do czarnej toni serca to przywodziła.
Nie ostawało im nic innego, jak zwać ją w głos okrutnicą i niewdzięczną i szereg innych nazw nadawać, na które zasłużyła. Gdybyście pobyli tu, Panie rycerzu, przez czas pewien, usłyszelibyście, że góry i doliny rozbrzmiewają żalami i lamentami skargami wzgardzonych miłośników.
W pewnem miejscu, niedaleko stąd, wznosi się ze trzydzieści buków; ani jednego tam nie znajdziesz, na którymby nie było wyrżniętego imienia Marceli. Nad imieniem znajduję się czasem korona. Nieborak kochanek chciał dać do poznania, że Marcela godna jest korony całej piękności ziemskiej.
Tutaj wzdycha jeden pasterz, tam się drugi użala, stąd płyną pieśni miłosne, stamtąd znów żałobne rozpaczne skargi. Są i tacy, co całą noc spędzają, siedząc pod dębem albo u stóp skały, i, tak w zamysłach swoich ponurzeni, nie zamykają ani na chwilę ócz zapłakanych, aż do chwili, gdy słońce na widnokręgu się ukaże. Drudzy, nie dając odpoczynku wzdychaniom, w najgorętsze tata południe leżą rozciągnieni na rozpalonym piasku i posyłają swe skargi do litosnego nieba. Ale ani o tych, ani o tamtych nie dba wcale piękna Marcela i wszystkich równą wzgardą karmi. My, co ją znamy, czekamy tylko, kiedy nadejdzie kres jej nieznośnej pychy i kto będzie tym szczęśliwcem, co Marcelę ugłaska i w przewybornych smakach jej niebiańskiej urody gustować zacznie. Wszystko, com powiedział, jest prawdą i niema żadnej wątpliwości, że o nasz pasterz słuszną podał przyczynę śmierci Chryzystoma.
— Radzę Wam, Panie rycerzu, abyście udali się jutro na jego pogrzeb. Będzie tam na co patrzeć, gdyż nieboszczyk siła miał przyjaciół. Miejsce, gdzie kazał się pochować, jest niedaleko stąd, nie będzie i mili.
— Pójdę niezawodnie — odparł Don Kichot. — Wam zaś dziękuję za opowieść, która mi tyle prawdziwego ukontentowania sprawiła.
— O! — rzekł pasterz — nie wiem i połowy różnych przygód, które się kochankom Marceli wydarzyły, ale bardzo być może, że jutro spotkamy na drodze jakiegoś pasterza, który Wam reszty dopowie. A teraz, Panie rycerzu, dobrzeby było, abyście pomyśleli o spoczynku gdzieś pod dachem, gdyż chłód nocny mógłby Waszej ranie zaszkodzić, chociaż i to prawda, że teraz, gdym ją opatrzył, niema się czego obawiać.

Sanczo, który już sto razy przeklął Piora za jego długie bajanie, nastawał gwałtem na pana, by się udał na spoczynek do szałasu Piotra. Don Kichot dał się wreszcie namówię i spędził całą noc na rozmyślaniach o swej damie, Dulcynei, aby w niczem nie ustąpić kochankom Marceli. Sanczo Pansa wyciągnął się na słomie między Rossynantem i osłem i zachrapał, nie jak kochanek wzgardzony, ale jak człek, tęgo wymłócony po grzbiecie.

KAPITULUM XIII
KONIEC OPOWIEŚCI O PASTERCE MARCELI

Zaledwie jutrzenka wychyliła się na świat z Wschodu, gdy pięciu pasterzy podniosło się, aby obudzić Don Kichota i zapytać go, czy jeszcze trwa w zamiarach udania się na uroczysty pogrzeb Chryzystoma, gdyż w tym wypadku gotowi byliby mu towarzyszyć. Don Kichotowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, zerwał się na równo nogi i rozkazał Sanczy, aby, nie mieszkając, konia kulbaczył. Sanczo prędko się zwinął i wkrótce wszyscy w drogę ruszyli.
Nie minęli jeszcze i ćwierci mili, gdy na ścieżce polnej, w bok od gościńca wiodącej, ujrzeli sześciu pasterzy, ubranych w czarne skóry, z cyprysowemi i laurowemi wieńcami na głowach. Każdy z nich niósł w ręku wiechę ostrokrzewu. Za nimi jechało na koniach dwóch szlachciców, dobrze do podróży opatrzonych, dalej zaś szło trzech hajduków. Zbliżywszy się do naszych pasterzy, Don Kichota i Sanczy, pozdrowili ich dwornie i jęli pytać o cel podróży; a skoro dowiedzieli się, że na pogrzeb dążą, przyłączyli się do poczetu. Jeden z szlachciców, siedzący na koniu, rzekł do swego towarzysza:
— Wydaje mi się, Mości Vivaldo, że nie będziemy żałowali czasu, poświęconego na oglądanie tej uroczystej ceremonji. Wedle tego, co mówią ci pasterze o zmarłym Chryzystomie i jego morderczyni kochance, pogrzeb ten nawszem okazale wypaść musi.
— O, i ja pewien jestem — odparł Vivaldo — i nie krzywduję sobie, że jeden dzień stracę, gdyż, aby te ceremonję obaczyć, i cztery dni z chęciąbym poświęcił.
Don Kichot zapytał ich, co słyszeli o Marceli i Chryzystomie. Szlachcic odpowiedział, że dzisiejszego ranka spotkali tych pasterzy, a widząc ich w żałobnych strojach, zapytali, jakaby była tego przyczyna? Wówczas jeden z pasterzy opowiedział historję o urodziwej pasterce, zwanej Marcelą, o afektach, wiele młodzieńczyków do niej żywiło, i o śmierci Chryzystoma, na którego pogrzeb teraz dążą. Szlachcic zatem powtórzył jota w jotę to, co pasterz Piotr opowiedział, później zaś, skręcając dyskurs, zapytał, dlaczego to Don Kichot, tak srodze uzbrojony, jeździ po spokojniuchnym kraju. Na co nasz rycerz taki respons dał:
— Stan mój i rycerskiego rzemiosła ćwiczenie wcale nie zwala, abym miał być uzbrojony inaczej, niż jestem: Wymyślne przysmaki, huczne biesiady i gsnuśne wczasy dla zniewieściałych dworaków stworzone zostały, ale trudy, znoje, hazardy i szermowanie orężem — to udział tych, których świat błędnymi rycerzami zowie. Wśród nich ja, niegodny, niezbyt poczesne miejsce zajmuję.
Zaledwie słowa te szlachcice usłyszeli, już i upewnieni byli, że z szaleńcem do czynienia mają. Vivaldo, chcąc się przekonać, jaki to jest obłędu gatunek, poprosił, aby mu wyjaśnił, co to są błędni rycerze.
— Widzę, Mości Panowie — rzekł Don Kichot — że nie czytaliście angielskich annałów i kronik, mówiących o sławnych poczynaniach króla Artura. Ze starej tradycji, całemu królestwu angielskiemu wspólnej, wiemy, że król wciąż jeszcze żywię i że jeno sztuczką czarnoksięską w kruka przemieniony został. Kiedy pewien czas upłynie, wróci on na swój stolec królewski, swoje sceptrum i państwo odzyszcze. Dla tej to racji żaden Angielczyk nigdy kruka zabić się nie poważy. Owóż za czasów tego króla sławny zakon Rycerzy Okrągłego Stołu ustanowiony został, a po szerokim świecie poszła fama miłości pana Lancelota z Jeziora do królowej Ginevry. Orędowniczką zaś i powiernicą tych afektów była wielce czcigodna dama Quintaniona — o przedmiocie tym mówi sławna romanca, po całej ziemi kastylijskiej śpiewana[100]:

Dam usługami tkliwemi
Nikt nie był tak uraczony,
Jak pan Lancelot, gdy w dom swój
Z Bretańskiej powracał ziemi.

romanca, która foremnie i bardzo wdzięcznie dalej rzecz prowadzi o pana Lancelota miłości i jego zawołanych czynach. Odtąd zakon rycerski zaczął się powoli na ziemi rozszerzać, aby zasłynąć w różnych częściach świata. Wielką sławą okryli się: Amadis z Galji ze wszystkiemi swemi dziećmi i wnukami, aż do piątego pokolenia sięgając, dzielny Felixmart z Hircanji i Tirant Biały, który nigdy zadość wysławiony być nie może. Za naszych już prawie czasów zajaśniał nieustraszony Don Belianis z Grecji. Oto co znaczy, Mości Panowie, być błędnym rycerzem. Zakon tego błędnego rycerstwa jest taki, jak rzekłem. I ja, niegodny, należę do niego, przestrzegając surowo wszystkich reguł tak, jak ich rycerze, o których tu wspomniałem, przestrzegali. Jeżdżę po tych głuszach i ostępach, szukając przygód, abym, gdy mi los najstraszliwszą okazję zdarzy, mógł swojem ramieniem i życiem azardować za sprawę słabych i nieszczęśliwych.
Usłyszawszy te wywody, podróżni ugruntowali się już w swem mniemaniu, że Don Kichotowi piątej klepki nie dostaje. Dziwowali się bardzo temu rodzajowi szaleństwa, jak i wszyscy ci, których los z naszym rycerzem zetknął.
Vivaldo, człek bardzo sprytny i krotochwilnego przyrodzenia, chcąc, aby reszta drogi, którą mieli jeszcze do odbycia, wesoło im ubiegła, postanowił Don Kichota ku temu przywieść, aby swemu szaleństwu bardziej jeszcze pofolgował.
Rzekł tedy: — Wydaje mi się, Panie rycerzu błędny, że Waść wybrał sobie najuciążliwsze i najsurowsze powołanie, jakie tylko jest na świecie, tak iż nawet surowość braciszków Kartuzów w paragon z niem wchodzić nie może.
— Bardzo to możliwe, że profesja ta uciążliwa jest wielce, ale nie lza tego w wątpliwość podawać, że świat nurza się w jej potrzebie. Prawdę rzekłszy, żołnierz, który wykonywa zlecenie swego dowódcy-kapitana, nie czyni mniej, niż kapitan, wydający rozkazy. Chcę przez to powiedzieć, że, gdy księża i mnisi modlą się cicho i pokornie do Boga o szczęście dla ziemi, to my, żołnierze i brać rycerska, w widomy kształt ich życzenia a prośby zmieniamy, zapewniając ludziom pomyślność i sprawiedliwość siłą swego ramienia i ostrzami szpad naszych. A nie czynimy tego gdzieś w bezpiecznem ukryciu, jeno pod niebem otwartem, wystawiając się latem na piekące słońca promienie, zaś zimą trzaskające mrozy znosząc. Jesteśmy więc namiestnikami Boga na ziemi i ramieniem Jego sprawiedliwości. A jako że wojna i wszystkie sprawy do niej przynależne wiele mozołu, trudu i serdecznego potu wymagają — tedy ci, którzy stanowi rycerskiemu się poświęcają, większej pracy zaznać muszą, niż księża i mnisi, w błogim spokoju modlący się do Boga.
Nie chcę wcale powiedzieć, ani tego nie myślę, aby stan błędnego rycerza miał być równie święty, jako stan zakonny, mogę jeno wnosić z tych utrapień i mizeryj, co je znoszę, że, ani chybi, jest to powołanie, które wypełniać należy wśród głodu, pragnienia, nędzy i niewczasu, chodząc w łachmanach i z wszami na ciele. Nie lza sądzić, aby rycerze błędni za dawnych czasów w ciągu całego swego życia nędzy nie zaznawali. A jeśli który z nich dzielnością swego ramienia tego dostąpił, że go cysarzem obwołano, trzeba wierzyć, że darmo mu to nie przyszło, że suto krwią i potem swym za ów splendor zapłacił. Gdyby mu zaś brakło przyjaznych mędrców i czarnoksiężników, nigdyby się na ów stopień nie wspiął, lecz ujrzał raczej, że zamysły jego są pogrzebione, a nadzieja w dym rozwiana.
— Ja takież mam zdanie o rycerzach błędnych — rzekł Vivaldo — ale wśród wielu innych i ten skrupuł mnie dręczy: dlaczego to, na ten przykład, ważąc się na jakąś wielką i niebezpieczną przygodę, w której życie utracić mogą, nie uciekają się do pomocy i opieki Boskiej, jak to każdy prawy chrześcijanin czynić w podobnych okazjach powinien, lecz polecają się swym damom i kochankom z takiem nabożeństwem i zapałem, jakby one ich Bogiem były — owóż wydaje mi się, że tkwi w tem coś pogańskiego.
— A, mój panie — odparł Don Kichot — ni kęska inaczej i być nie może, gdyż rycerz błędny, coby innym trybem sobie poczynał, na ludzki śmiech i wydwarzanie byłby się naraził i naszczerbił przytem ów starożytny obyczaj błędnego rycerstwa, który żąda, aby rycerz, dokonując czynów zawołanych w przytomności swej damy, obracał ku niej wzrok, pełen miłości i słodyczy i, prosił, aby go w swem poruczeństwie miała i ratowała ze złej toni. A jeśli go nikt nie słyszy, winien jest mówić po cichu, mrucząc przez zęby niektóre słowa na znak, że z całego serca jej się oddaje. Tysięczne przykłady tego mamy w dziejach. Acz przez to nie można rozumieć, aby rycerz błędny nie miał się i Bogu polecać. Czas jest na wszystko, i nawet w samym zgiełku bitewnym upatrzeć na to stosowną chwilę można.
— Jeszcze mi jedno zatrudnienie ostaje — rzekł szlachcic. — Czytałem nieraz, że rycerze błędni, rozmawiając z sobą, łacno od słów do zwady przychodzą i nieposkromliwym gniewem się zapalają, później zaś, zatoczywszy końmi, aby większy plac mieć do rozpędu, rzucają się na siebie z całym impetem i w pełnym biegu już damom swym się przypominają. W takiem duellum zawsze prawie się zdarza, że jeden z harcowników z konia na ziemię leci, kopiją na wylot przeszyty, coby i drugiemu o maluczki włos mogło się przytrafić, gdyby się grzywy końskiej nie przytrzymywał. Owóż i nie rozumiem, jak ów, który żywot postradał, mógł znaleźć czas na polecenie się Bogu, gdy rozprawa tak żartki obrót wzięła. Słuszniej i zacniejby było, aby słowa, z któremi do swej damy się zwraca, na modlitwę do Boga zamienił, gdyż taki jest obowiązek każdego prawego chrześcijanina. Do tego wątpię, aby wszyscy rycerze błędni mieli damy, których opieceby się polecali, gdyż nie wszyscy przecież są zakochani.
— Nie może to być! — zawołał Don Kichot — niema bowiem rycerza błędnego bez kochanki, niema nieba bez gwiazd.
Jeszcze nikt takiej historji nie widział, ani nie czytał, gdzieby rycerz błędny bez miłości miał wystawiony. A gdyby się taki i zdarzył, tedy wiedzcie panie, że nie za prawego rycerza trzymaćbyśmy go musieli, ale za bękarta, który wszedł do twierdzy rycerstwa naszego nie drzwiami, lecz dostał się do niej, przesadziwszy skokiem mury, niby jakiś hultaj a złodziej.
— Mimo to — rzekł szlachcic — czytałem, że Don Galaor, brat sławnego Amadisa z Galji, nigdy nie miał damy, w którejby się ustawnie kochał i o fawory osobne ją błagał, a przecież niemniejszą przez to cieszył się estymą, jako dzielny i waleczny kawaler.
— Jedna jaskółka nie czyni wiosny — odparł Don Kichot — wiem to z pewnego źródła, że rycerz ten w głębi duszy był srodze zakochany, prócz tego zasię zalecał się do wszystkich, które mu w oko urodą swoją wpadły, gdyż przyrodzonej swej skłonności na wodzy utrzymać nie mógł. Ale za pewne to kładę, że jedną miał tylko panią swojej woli — damę, której się często i tajemnie polecał, ponieważ, jak się wydaje, był człekiem bardzo skrytym.
— Dobrze tedy — odparł Vivaldo — lecz jeśli miłość jest rzeczą, od stanu rycerskiego nieodłączną, mniemać wypada, że i Wy, skoro rycerską profesją się paracie, zakochani być musicie. A ponieważ nie zdajecie mi się być tak skrytym, jak Don Galaor, więc proszę Was usilnie, w swojem imieniu i w imieniu całej naszej kompanji, abyście nam wyjawić imię Waszej kochanki raczyli. Radzibyśmy się też dowiedzieć, skąd ona swój ród wywodzi, jakie ma osobne przymioty i wdzięki. Ani chybi, zaszczytna to dla niej rzecz będzie, gdy cały świat się dowie, że taki rycerz, jak Wy jest jej shołdowany.
— Tutaj Don Kichot wydał głębokie westchnienie i rzekł:
— Nie mogę ręczyć, czy ta miła a okrutna władczyni moja cieszyć się będzie, gdy świat się dowie o pokornych mych służbach dla niej, jeno to powiedzieć mogę (aby dać respons na pytania, zadawane z tak wielką uprzejmością), że imię jej jest Dulcynea, a ojczyzną Toboso, wieś w prowincji Manczy. Stan jej winien być conajmniej książęcy, jako że jest moją królową i panią. Piękności jej ludzką miarą mierzyć nie lza. Wszystko, co tylko poeci damom swym w fantastycznych a niepodobnych do wiary chwalbach przypisywali, zeszło się w jej urodzie. Jej włosy — to złoto szczere, jej liea — obraz Pól Elizejskich, brwi — to tęcze niebieskie, oczy — dwa słońca, na jagodach róże prawdziwe, wargi — to koral, zęby — najbielsze perły, a do tego szyja z alabastru, piersi z marmuru, ręce ze słoniowej kości.
Białość śniegu niknie przy jej białości[101], co się zaś reszty tyczy, co przystojność przed oczami śmiertelników kryje, to mniemam, że wdzięki tej można wystawiać sobie, ale ich z niczem porównywać nie Iza, gdyż są bez ceny.
— Chcielibyśmy się także dowiedzieć coś o jej rodzie i paranteli — przerwał Vivaldo.
Don Kichot odparł: — Nie wiedzie swego rodu z dawnych rzymskich Kurcjuszów, Kajusów czy Scypjonów, nie pochodzi też od nowoczesnych Kolonów i Ursynów, ani od Moncadów i Raguesenów z Katalonji. Nie liczy wśród swych antenatów Rebellów i Villanowôw walenckich, Palafoksów, Nuzasôw, Rocabertisów, Cerelaków, Lunasów, Alagonasów, Urreasów, Foksów i Qurreasów aragońskich, Cerdasów, Manriguesów, Mendocesów i Guzmansów kastylijskich, ani Alencastrosów, Paehlesów i Menenesów portugalskich, lecz należy do rodu Tobosów z Manczy. Ród ten, nie będąc zbyt starożytny, może stać się w przyszłości szczepem familij najznakomitszych. A niech mi nikt w tej materji przeczyć się nie waży, jeśli nie chce narazić się na groźbę, którą Zeroin wypisał pod trofeami, złożonemi z Orlandowego rynsztunku:

...Kto dotknąć się ich ośmieli,
Pozna Rolanda gniew zapamiętały.[102]

— Aczkolwiek wywodzę się z samych Cachopinesów[103] z Loredo — odparł szlachcic — nie poważyłbym się jednak równać mego rodu z rodem Tobosów z Manczy, choć, prawdę rzekłszy, nigdy mi się to nazwisko o uszy nie obiło.
— A to rzecz niepodobna do wiary! — wykrzyknął Don Kichot.
Wszyscy przytomni przysłuchiwali się pilnie temu dyskursowi. Nawet pasterze i koziarze poznali wkońcu, że Don Kichot jest człekiem na umyśle pomieszanym. Jeden tylko Sanczo wierzył we wszystko, co jego pan mówił, gdyż znał go od dzieciństwa i wiedział, że to człek niepospolity. Żywił tylko niejaką wątpliwość co do Dulcynei z Toboso, gdyż, choć, mieszkał niedaleko od tej wsi, nigdy, jako żywo, nie słyszał o księżniczce, podobne imię noszącej.
Jadąc i gawędząc na ten kształt, spostrzegli nagle w wąwozie, między dwiema górami, około dwudziestu pasterzy, przybranych w czarne skóry, z wieńcami lipowemi i cyprysowemi na głowach. Sześciu z nich niosło trumnę, obsypaną kwiatami i przybraną zielenią. Jeden z pasterzy, spostrzegłszy orszak, rzekł:
— Niosą ciało Chryzystoma. Kazał się pochować w tem miejscu, u stóp góry.
Nasi podróżni pospieszyli rączo; czas był już najwyższy, gdyż pasterze zdjęli trumnę z bark i postawili ją na ziemi. Czterech z nich zaczęło żelaznemi drągami i motykami kopać rów u stóp twardej skały. Pasterze powitali się wzajem z wielką ludzkością. Reszta towarzystwa, wraz z Don Kichotem, jęła się przyglądać trumnie. Spoczywał w niej młodzian, trzydzieści lat liczący, w ubraniu pasterskiem, cały kwiatami pokryty, śmierć nie zatarła jeszcze na obliczu śladów urody. Widać było, iż za życia musiał być piękny i kształtnej postaci. Obok niego leżało w trumnie kilka książek i siła zapisanych papierów. Ci, którzy dół kopali, jako i ci, którzy patrzyli, zachowywali uroczyste milczenie. Po chwili dopiero jeden z tych, co trumnę na barkach nieśli, rzekł do drugiego:
— Obacz dobrze, Ambroży, czy tu jest owo miejsce, gdzie Chryzystom chciał być pochowany, gdyż ani na włos uchybićbyśmy nie chcieli jego woli ostatniej.
— Tak, to tutaj — odparł Ambroży. — Mój nieszczęśliwy przyjaciel w tem miejscu właśnie opowiadał mi kilkakrotnie swoją smutną historję. Tutaj ujrzał po raz pierwszy nieubłaganą nieprzyjaciółkę rodu męskiego i wyznał jej szlachetną miłość swoją, tutaj też Marcela po raz ostatni nim wzgardziła, tak iż postanowił kres położyć smutnemu życiu swemu. Na wieczną tylu cierpień pamiątkę chciał właśnie, aby jego zewłok cielesny w tem miejscu przytułek znalazł.
Ambroży, zwracając się do Don Kichota i wszystkich obecnych, mówił dalej: — Śmiertelne te szczątki, na które litosnem okiem teraz spoglądacie, skrywały w sobie duszę, uraczoną od Boga najhojniejszemi darami. Oto ciało Chryzystoma, człeka, który nie miał sobie równego w niepospolitej zacności, dworności i w wielkich umysłu przymiotach. Stały i wierny był w przyjaźni, wspaniałomyślny bez granic, poważny bez zarozumiałości, wesoły przystojną wesołością, jednem słowem, młodzian pierwszy we wszystkiem, co szlachetne i dobre, a nieostatni także w nieszczęściu.
Kochał, a był znienawidzony, ubóstwiał, a wzgardę odniósł, błagając okrutnicę, chciał marmur wzruszyć, gonił za chimerą, a żale i jęki słał w pustkę. Służył niewdzięcznicy, i oto ma nagrodę: niezbłagana śmierć skosiła go w najpiękniejszej porze życia. Winę jego zgonu ponosi pasterka, którą pragnął unieśmiertelnić, tak aby w pamięci ludzkiej żyła wiecznie. Świadkami prawdy słów moich mogłyby być te papiery, gdyby mi nie polecił oddać ich na pastwę płomieni, gdy ciało jego już ziemi powierzone zostanie.
— Postąpilibyście z jeszcze większą surowością i okrucieństwem wobec nich, niż ich pan — rzekł Vivaldo — gdyż nie godzi się wypełniać poleceń, nawszem zdrowemu rozumowi przeciwnych. Cezar August byłby całkiem rozumu zbytym, gdyby wykonał to, o co boski Mantuańczyk[104] w swym testamencie prosił. Oddajcie tedy, panie Ambroży, ostatnią posługę przyjacielowi swemu, ale jego pisma ocalcie od niepamięci, gdyż, jeśli w rozżaleniu i gniewie zniszczyć je polecił, to Wam tego spełniać nie lza. Zachowajcie te papiery! Niech okrucieństwo Marceli zawsze żywe będzie, aby ów przykład kazał innym mieć się na baczności i strzec się przed podobną zgubą. Wszyscy tu przytomni, którzy słyszeli historję o waszym nieszczęśliwie zakochanym przyjacielu, znają przyczynę jego śmierci, wiedzą o przyjaźni, jaka was łączyła i o poleceniach, które dał w ostatniej chwili swego życia, z tego też łacno osądzić mogą, jak wielkie było okrucieństwo Marceli, jak wielka miłość pasterza i jaki koniec czeka tych, którzy, popuściwszy zbytnio wodzy swojej skłonności, gonią za złudami szalonego kochania. Dowiedzieliśmy się wczoraj o śmierci Chryzystoma i o tem, że tutaj ma być pochowany; wiedzeni ciekawością i współczuciem, nadłożyliśmy drogi, aby tu przybyć i na własne oczy obaczyć to, co nam tyle boleści sprawiło, gdyśmy żałosnej historji słuchali. Ze względu przeto na naszą życzliwość i na pragnienie, ożywiające nas, (gdyż, jeśliby w naszej mocy leżało nieść ratunek, niechybniebyśmy się od tej powinności nie uchylili) proszę Was, Ambroży, abyście nie palili tych papierów, lecz do rąk mych je oddali.
I nie czekając na odpowiedź Chryzystoma, wyciągnął rękę i schwycił kilka papierów, koło niego leżących. Ambroży, ujrzawszy to, rzekł:
— Przez uprzejmość zezwalam, panie, abyście zatrzymali te, które już w ręku macie, ale nie proście mnie daremnie, bym reszty nie spalił.
Vivaldo, pragnąc dowiedzieć się, co zawierają karty, które pochwycił, rzucił na nie okiem i przeczytał napis: Pieśń rozpaczy.
Ambroży rzekł: — To ostatni utwór, który zmarły napisał. Żebyście się, panie, przekonać mogli, do czego go nieszczęście przywiodło, przeczytajcie to pismo głośno; nim grób wykopią, jeszcze kęs czasu upłynie.

— Z wielką ochotą to uczynię — odparł Vivaldo. Wszyscy obecni, otoczyli go kołem, on zaś czytał im, co następuje:

KAPITULUM XIV
KTÓRE PRZYNOSI ROZPACZLIWE WIERSZE ZMARŁEGO PASTERZA I OPOWIADA O WIELU NIESPODZIANYCH RZECZACH
PIEŚŃ ROZPACZY[105]

Ponieważ chcesz, okrutna, aby ludzka mowa
W każdym świata zakątku jawnie to głosiła,
Że nieużyte serce w piersiach twoich żywię,
Niech do jęków podobne staną się me słowa,
Niech mi furja użyczy swej wściekłości siła,
Aby głos mój się zmącił i brzmiał przeraźliwie,
Nim na mego cierpienia tak wydajnej niwie,
Z męki i krwi posiewu bujne wzejdą plony,
A głos, co twoje czyny podaje na jaśnię,
Przejdzie w szloch, lub na ustach skona bezhałaśnie,
Nim tedy u stóp twoich padnę umęczony,
Nakłoń ucha i słuchaj, miast wdzięcznej piosenki,
Tych skarg, bijących w niebo, jak piekielne jęki,
Skarg dobytych z mej piersi, przybytku goryczy
Przez spazm bólu, wieszczący o mym płonym trudzie,
I o krzywdach doznanych, których nikt nie zliczy.

Ryczenie lwów i dzikich wilków straszne wycie,
Jadowity syk węża, co łuskę odmienia,
Przeraźne głosy bestyj, monstrów i potworów,
Wieszcze kruków krakanie na niebios błękicie,

Huraganów skowyty, wichrów zawodzenia,
Lecące skroś wzburzonych nad ziemią przestworów,
Gniew byka, ranionego szpadą matadorów,
Owdowiałych gołębi tęskliwe gruchanie,
Śmiech zwiastuna nieszczęścia, smutnego puszczyka,
Jęk skargi, co tenary ciemne wskroś przenika,
Gdzie orszak potępieńców wieczne ma mieszkanie.
Wszystkie te ryki, wycia, skargi i lamenty
Na dnie duszy się wiążą w jakiś hymn przeklęty,
Który zmysły przeraża i krew w żyłach ścina.
Niech męka ma okrutna światu się objawi,
W nowych słowach, jak nowa boleści kraina.

Tych hymnów potępieńczych nie niosą w świat fale,
Ni złote piaski Tagu; echem im nie wtórzą
W słynnym gaiku Betis[106] oliwkowe drzewa.
Na szczytach skał samotne rozbrzmiewają żale,
Lub też w głębi abisów, gdzie słów moich burzą
Martwy język czeredy potępieńców śpiewa.
...W jarach, gdzie mrok na słońce ustawnie się gniewa,
W pustyniach, niedeptanych nigdy stopą ludzi,
Wśród jadowitych bestyj, które piją wody
Z bagnistych łożysk Nilu... Wśród martwej przyrody,
Co się nigdy na słońca promień nie obudzi —
Rozgłosi się ma boleść, niesiona przez echa,
I tylko ta w cierpieniu będzie mi pociecha,
Że niezwykłą okrutność twą na całym świecie
Poznają... Niech przynajmniej to w zysku odniosę,
Nim mnie śmierć niezbłagana z tego świata zmiecie!

Wzgarda duszę zabija, cierpliwość znachodzi
Kres, gdy podejrzenie w duszę się zakrada,
Z większą siłą, niż wzgarda, zazdrość nas uśmierca.
Jakże ciężko dzień za dniem w tęsknocie przechodzi,
Jakże resztka nadziei walczy na dnie serca
Z przeznaczeniem, któremu na imię zagłada.
Pewna, nieunikniona jest tylko śmierć blada,

A przecież ja, o dziwo, jeszcze ciągle żywię,
Poniechany, samotny, zrozpaczon, wzgardzony,
Wiedząc, że przeciw śmierci nie znajdę obrony,
Ze serce jeno wzgardą karmisz litościwie!
Wśród tych wszystkich udręczeń wzrok mój ani razu
Nie ujrzał nigdy w mrokach nadziei obrazu,
I już nawet, zrozpaczon, nie staram się o to,
By ścigać te mamidła! Gdy u kresu stanę,
Przysięgam, że nadzieję pożegnam z ochotą.

Czyliż nam wolno wierzyć i drżeć jednocześnie
Przed nieszczęściem?... Wszak bardziej na miejscu jest trwoga
Niż nadzieja!... Czyż mogę, gdy zazdrość straszliwa
Przed wzrokiem moim staje, zamknąć oczy we śnie
By nie patrzyć, choć każda duszy rana sroga
Na ten widok się jątrzy, pali i rozrywa?
Któż oczu nie otworzy, gdy nielitościwa
Fortuna gorzką zmianę mu przynosi w darze?
Ach, wówczas jasna prawda kłamstwem się nazywa,
Kłamstwo prawdą się staje, a szczęścia ogniwa
Targają brzydkie złości, kłamstwa i potwarze.
O zazdrości, tyranko w Amora krainie,
Skuj te ręce łańcuchem! Niech mi wzgarda minie
Mocny stryczek ukręci i rzuci na szyję!
Lecz oto nawet pamięć zazdrości i wzgardy
Zatarł ból, wśród którego ustawicznie żyję.

Dzisiaj umieram, trwając w niepoprawnym błędzie
I nie czekam, aż pierzchną fantazji mamidła,
Aż uderzy mnie szczęścia radosna nowina.
„Do celu dojdzie każdy, kto przed się iść będzie,
Wolną stanie się dusza, której pęta skrzydła
Amor i pod swe jarzmo niezbłagane zgina“.
— Mówię, że jej niepamięć jest to moja wina,
Że nad duszą i ciałem sprawiedliwie rządzi
Nieprzyjaciółka moja i tyranka sroga,

Że próżno o swe krzywdy winię tego boga,
Który, władzę sprawując, nigdy nie pobłądzi.
Żywiąc takie mniemania, wezmę stryk do ręki,
By przyspieszyć kres bólu i doczesnej męki,
Przez pasterkę sprawionej sercu nielitośnie.
Zginę, nie myśląc o tem, czy na mojem grobie
Laur lub palma pamięci kiedykolwiek wzrośnie.

Obłędne myśli twoje wiodą do zatraty
Wyrok twój jawny dla mnie: mam zejść w śmierci ciemnie,
Udręczony tem życiem, co karmi goryczą,
Spójrz, jak rany otwarte, jak krwi mej szkarłaty
Płomienią się radością, co powstała we mnie
Na myśl, że wkrótce śmierci stanę się zdobyczą.
Jeżeli w tę wyroczną chwilę tajemniczą
Zasłużę, by twych oczu promieniste nieba
Powlokły się mgłą żalu i smutkiem schmurzyły,
Nie czyń tak! Obojętnie zejdę do mogiły
Kłamliwej twej litości wcale mi nie trzeba!
Przeciwnie, niech twój uśmiech jawnie światu głosi,
Że się cieszysz, gdy dla cię ktoś dziś śmierć odnosi.
Lecz prawda!... niepotrzebne daję napomnienia,
Wszak całe szczęście twoje na tem się zasadza,
By ujrzeć jaknajprędzej kres mego istnienia.

Czas już wielki! Niech z głębi piekła się wychynie
Tantal ze swoją siecią, niech Syzyf przybywa,
Obarczony ciężarem olbrzymach kamieni,
Tytus zjawi się z sępem, Egon w tej godzinie
Niech dalej toczy koło, a Parka straszliwa
Na chwilę w swej ustawnej pracy się nie leni.
Niech wszyscy tchną mi w serce żar swoich płomieni,
I głosem przyciszonym smutne nucą pienia:
Hymn należny nieszczęsnym, którym nawet truchła
Odmówiono na ciało!... Niech ta pieśń ogłuchła
Jękiem bije o piekieł posępne sklepienia!
Groźny strażnik podziemi o potrójnej twarzy

W kręgu monstrów, wypełzłych z piekieł kurytarzy
Zaśpiewa pieśń boleści... Kochanek bez duszy
O żaden pogrzebowy obrzęd nie poprosi,
Żadnym bardziej od pieśni owej się nie wzruszy.

Nie trap się biedna pieśni, że sama na świecie
Zostajesz po mej śmierci, jak sieroce dziecię.
Jeśli zaś z mem nieszczęściem jej szczęśliwość wzrośnie,
Wiecznie smutek zachowaj, aby nawet w grobie
Jęk twej skargi i bólu rozbrzmiewał żałośnie.

Wiersze te dosyć dobre słuchaczom się wydały, chociaż ów, który je czytał, rzekł, że nie bardzo się to wszystko zgadza z tem, co on słyszał o przystojności i piękności Marceli. Chryzystom uskarża się w tej pieśni na podejrzenia zazdrości, co wszak przyczynićby mogło uszczerbku dobrej sławie Marceli.
Na to Ambroży, który znał najskrytsze myśli swego przyjaciela, odparł:
— Abyście, panie, w błędne nie popadli mniemanie, wiedzcie, że gdy nieszczęśnik ową pieśń układał, oddalił się dobrowolnie od Marceli, aby doświadczyć, czy rozłąka zwykłe wrażenie na nim sprawi. A ponieważ kochanka, gdy on tylko od przedmiotu miłości swej się oddali, wszystko udręcza i trwogą napawa, tak tedy i Chryzystomem owładła zazdrość, na niczem nie ugruntowana i niesłusznie podejrzenia trapić go poczęły. Przyjmijcie więc, panie, za prawdę to, co powszechnie mówią o dobroci Marceli. Jest ona okrutna, wzgardliwa i pyszna nieco, ale nawet zawiść na cnocie jej żadnych skaz się nie doszuka.
Wywody Ambrożego zadowoliły Vivalda, który sięgał już po drugi zwitek papieru od ognia ocalony, aby go przeczytać, gdy nagle wstrzymał się, ujrzawszy czarowne zjawisko. Na szczycie skały, u stóp której kopano grób, ukazała się pasterka Marcela, tak piękna, że jej piękność nawet sławę piękności przewyższała. Ci, którzy jej dotychczas nie widzieli, patrzyli na nią w milczeniu i z osłupieniem, ludzie zaś, już z jej widokiem oswojeni, nie mniej od tamtych zdumieni byli.
Zaledwie Ambroży ją ujrzał, zawołał popędliwie gniewnym głosem:
— Czego tu szukasz, okrutny bazyliszku tych gór? Pewnie chcesz obaczyć, czy rany tego nieszczęśliwego, który przez twe okrucieństwo życie postradał, nową krwią w twej przytomności spłyną? A może przybywasz, aby chełpić się przed nami z przerażających skutków swego postępku? Może chcesz patrzeć z góry, jak patrzył nieludzki okrutnik, Neron, obejmując litosnem spojrzeniem płonący Rzym? Pragniesz trącić nogą ten zewłok cielesny, jak to uczyniła z trupem ojca niewdzięczna córka Targuina? Mów nam, pocoś tu przyszła i czego jeszcze żądasz? Wiedząc, że Chryzystom zawsze ci był posłuszny, teraz, kiedy jego nie stało, postaram się o to, aby ci wszyscy którzy jego przyjaciółmi się mienią, nadal posłuszeństwo ci okazywali.
— Nie przybyłam tutaj, Ambroży, dla żadnego z tych względów, któreście wymienili, ale dla swojej obrony, aby wszyscy, którzy mnie krzywd swoich mienią sprawczynią i o śmierć Chryzystoma mnie obwiniają, poznali, że są w błędzie. I dlatego też proszę wszystkich tu przytomnych, aby mi trochę uwagi swej użyczyli. Nie zabiorę dużo czasu, ani zbytnio nad tym przedmiotem szerzyć się nie będę, chcąc ludziom mądrym całą prawdę przedłożyć.
Mówicie, że niebo łaskawe tyle przydało mi urody, iż nie można mnie widzieć, aby nie być przynaglonym do miłości, i że tej konieczności obronić się nie lza. Ja zaś winna jestem pokochać was za to, że mi miłość swoją oświadczacie. Rozumiem przez rozsądek, którym Bóg mnie, obdarzył, że wszystko, co piękne, wielką przyjemność sprawia, nie pojmuję jednak dlaczego ten, co jest kochany, musi zaraz wzajemnością odpłacać temu, który kocha. Może się łacno przytrafić, że ów wielbiciel piękności szpetnym człekiem się okaże, a przez to raczej wzgardy godnym. Żaliłyście mu słuszność przyznali, gdyby rzekł:
„Kocham cię, ponieważ jesteś piękna, ty zaś musisz mnie także miłować, chociaż szpetny jestem“.
A choćby i kształtowność z obu stron była jednaka, wcale nie idzie za tem, żeby skłonności jednakowe być miały. Najcudniejsze wdzięki, które oczy radują, jeszcze serca w niewolę nie biorą i miłością natchnąć go nie mogą. Jeżeliby każda piękność miłość powodowała, hołdując ludzkie serca, cóżby to było na świecie, jak nie dziwne pomieszanie pragnień, któreby z klubów swoich wyszły, nie wiedząc, gdzie i kiedy mają się zastanowić? A jako że liczba pięknych rzeczy jest nieskończona, takoż i pragnienia nieskończoneby były. I jeżeli prawdą jest, co słyszałam, miłość winna być niepodzielna, z wolnego wyboru płynąca i wszelkiego przymusu zbyta, czyż rzecz słuszna wymagać, abym swoją wolę nagięła, nie mając ku temu innych powodów, jak ten, że wy mnie swym efektem darzycie?
Powiedzcie mi, proszę, czy słusznie mogłabym się żalić na brak waszej miłości, gdyby niebo, miast piękną, brzydką mnie uczyniło? A do tego, jeżeli mam cokolwiek urody, zaliż ją sama sobie wybierałam, czy też odebrałam ją tylko z niebios łaskawości? Trudno winić żmiję za ów jad, który dało jej przyrodzenie i którym zabija, trudno także przeklinać mnie za moją piękność. Uroda kobiety, co swej przystojności strzeże, jest jak ogień, płonąc w oddali, albo jak ostrze szpady. Ogień parzy, zaś szpada rani dopiero wówczas, kiedy się do niej człek przybliży. Cześć i cnota — to ducha ozdoby, bez których ciało, choćby i piękne było, takiem wydawać się nie może. Jeżeli tedy przystojność jest jedną z tych cnót, ozdobnych dla ciała i duszy, przeczże miałaby ją tracić ta, co dla swojej piękności jest miłowana, aby zadość uczynić pragnieniom człeka, który wszystkich wysiłków i wybiegów używa, chcąc ją przystojności pozbawić?
Urodziłam się wolna, chcąc zasię żyć na osobności, wybrałam tych gór ustronia. Góry i drzewa są mymi towarzyszami. Przezrocze wody tych strumyczków za zwierciadła mi służą. Lasom i wodom powierzam myśli i piękność im swoją oddaję.
Jestem dalekim ogniem i szpadą, która ciosu nie zada. Tych, którzy na mój widok potracili głowy i zakochali się we mnie, wywiodłam z błędu memi słowami, a jeśli jeszcze pragnienia ich próżną nadzieją się sycą, to, zważywszy na to, że ani cienia przychylności żadnemu z nich nie okazałam, powiedzieć można, iż to raczej upór ich zabija, nie moje okrucieństwo. Jeśli staracie się mnie przekonać, że zamysły ich na poczciwości były ugruntowane i że winnam im była wzajemnością odpowiedzieć, to rzeknę wam, że gdy Chryzystom w tem samem miejscu, gdzie teraz grób grzebią, odkrył mi swoją wolę, ja mu odparłam, że wzięłam to przedsię, aby żyć w wiecznej samotności i oddać naturze wszystko, com od niej otrzymała, gdy już szczątki mojej doczesnej piękności ziemi powierzone zostaną.
Jeżeli mimo tego ostrzeżenia, trwał przy swojem i chciał się na tę nawałność puszczać bez nadziei zaliż można się dziwić, że zatonął w odmęcie swego szaleństwa? Gdybym go zwodziła pięknemi słówkami, postępek mój na srogą naganęby zasługiwał; gdybym go zasię ukontentowała, postąpiłabym wbrew moim dojrzałym postanowieniom i intencjom. Upierał się, chociaż go przestrzegałam, rozpaczał, chociażem go nie nienawidziła. Powiedzcież teraz, czy jest przyczyna, aby mnie winę jego nieszczęścia przypisywać? Niech się uskarża ten, który oszukany został, niechże rozpacza człek, nadzieją omylony — niech ten, którego wybrałam i przygarnęłam, ufność we mnie pokłada i ze szczęścia się swego chełpi, ale niechże nie mówią, że kogokolwiek zwieść chciałam. Wara nazywać mnie okrutnicą i morderczynią! Dotychczas, dzięki niebu, przeznaczenie moje nie chciało, abym pokochała, próżno też oczekiwać; że ta miłość z wyboru się zrodzi. Niechże ta przestroga posłuży wszystkim tym, którzy o moje względy się ubiegają, chcąc mnie dla siebie zdobyć, i niech wiedzą, że jeśli kto, śladem Chryzystoma, zejdzie z tego świata, nie zazdrość i nie nieszczęście go zabiją. Kto nie kocha, nie może niczyjej zazdrości powodować, zaś rozczarowań swych nie lza odniesioną wzgardą nazywać.
Ci, którzy zowią mnie bazyliszkiem i dziką bestją, niech uciekają odemnie, jak od niebezpiecznego zła. Kto mnie za niewdzięcznicę poczytuje, niechaj mi nie służy, kto za dziwaczkę, niechaj mnie nie zna, kto za okrutnicę, niech w moją drogę nie wchodzi, gdyż ta dzika bestja, ten bazyliszek, ta okrutnicą i niewdzięcznica nie chce nikogo znać, nikomu służyć, ani w niczyje tropy wchodzić. Jeżeli Chryzystoma do śmierci jego pragnienia i niecierpliwość przynagliły, przeczże oskarżać mnie za moją wstrzemięźliwość, przystojność i namysł dojrzały? Tutaj, w otoczeniu przyrody, zachowuję moją czystość i spokojność. Mamże się jej wyzbywać dlatego, że ktoś chce, abym żyła w towarzystwie ludzi? Posiadam, jak wiecie, swoje własne bogactwa i nie pożądam bogactw innych. Stan mój jest wolny; nie chcę iść pod jarzmo, nie chcę kochać, ani nienawidzieć nikogo. Nikogo nie oszukuję, za nikim się nie ubiegam, z nikogo się nie wydwarzam, z nikim nie przestaję.
Przystojna rozmowa z pasterkami, pochodzącemi z okolicznych wiosek, i starania o trzodę czas mi wypełniają. Pragnienia moje nie przechodzą granic tych gór, a jeśli myśl dalej wybieży, to tylko po to, aby piękność nieba podziwiać. Jest to krok, który stawia dusza, dążąc do swojej pierwotnej siedziby“.
Rzekłszy to, nie chciała już czekać na odpowiedź, jeno obróciła się plecami i zaszyła się w gęsty bór, który rósł w pobliżu, zostawiając wszystkich w głębokim podziwie nad jej rozsądkiem i pięknością. Kilku kochanków, ranionych strzałą jej promienistego spojrzenia, chciało biec za nią, nie zważając na oświadczenie, które przed chwilą słyszało.
Gdy Don Kichot to ujrzał, zdało mu się, że nadarza się szczęśliwa sposobność do okazania obowiązków rycerskich, które także na obronie dziewic się zasadzają; położył przeto dłoń na rękojeści szpady i zawołał donośnym głosem:
— Niech nikt, jakiejkolwiek byłby kondycji i stanu, nie waży się prześladować pięknej Marceli, jeżeli nie chce się narazić na furję mego gniewu. Dowiodła jasną i wystarczającą, racją, że nie ponosi żadnej winy za śmierć Chryzystoma i oznajmiła, jak daleka jest od okazania przychylności zamiarom kochanków. Zamiast uganiać się za nią i prześladować ją, mieć ją trza w należytej czci i zachowaniu, gdyż może ona jedna tylko w tak czystych chęciach na świecie żyje.

Bądź to naskutek pogróżek Don Kichota, bądź też dlatego, że Ambroży prosił pasterzów, aby dokończyli ostatniej przysługi jego przyjacielowi, dość, że nikt się z miejsca nie ruszył, dopóki nie spalono papierów i, przy oznakach ogólnej żałości ciała do grobu nie złożono. Przywalono grób ogromnym kamieniem, ale tylko czasowo, gdyż Ambroży oświadczył, że każę przygotować płytę grobową, na której takie epitafium wyryte będzie:

Leżą tu prochy i kości
Kochanka-pasterza owiec.
Drogą nieszczęsnej miłości
Zbłądził na śmierci manowiec.
Umarł, odtrącon ze wzgardą
Przez miłą mu okrutnicę.
Tak wszystko władzą swą twardą
Amor przywodzi na nice!

Później zasypano grób mnóstwem kwiatów i przybrano go zielonemi gałęziami. Pasterze, wyraziwszy Ambrożemu słowa ubolewania, pożegnali się z nim. Vivaldo i jego towarzysz także pożegnali Ambrożego. Don Kichot oświadczył wiele grzeczności pasterzom i podróżnym, którzy namawiali go, aby udał się z nimi do Sevilli, gdyż tam na każdej ulicy i w każdym kącie można spotkać przygód co niemiara.
Don Kichot podziękował im za rady i chęci, które się ku jego dobru ściągały, i odparł, że teraz nie chce, a nawet nie może do Sevilli jechać, gdyż musi przedtem oczyścić te góry z różnych łotrzyków i rabusiów, od których się tu, jak słyszał, roi.
Podróżni, widząc jego stałe przedsięwzięcie, nie chcieli go już o nic natrętnie nagabywać, pożegnali się z nim przeto i ruszyli w dalszą drogę, w czasie której mogli się dowoli zabawiać rozmową o Marceli, Chryzystomie i o szaleństwach Don Kichota.
Rycerz nasz umyślił odszukać pasterkę, aby ofiarować jej wszystkie swoje usługi. Ale rzeczy wzięły obrót całkiem inny, niż myślał, jak o tem ta prawdziwa historja powiada, której część wtóra w tem miejscu koniec swój znajduje.



KSIĘGA TRZECIA


KAPITULUM XV
O PRZYKREJ PRZYGODZIE, JAKĄ ZGOTOWAŁ SOBIE DON KICHOT, RZUCIWSZY SIĘ NA ZBRODNICZYCH MULNIKÓW YANGOSÓW

Uczony Cyd Hamet Ben-Engeli opowiada, że Don Kichot, pożegnawszy się z pasterzami i wszystkimi, którzy obecni byli na pogrzebią Chryzostoma, ruszył wraz ze swym giermkiem w głąb lasu, skąd ujrzał wychodzącą pasterkę, Marcelę. Naszukawszy jej się daremnie przez dwie godziny, stanął na łące, pełnej zielonej i soczystej trawy. Opodal szemrał cicho ożywczy strumień. Piękne to miejsce zwabiło do wypoczynku pana i sługę podczas godzin najskwarniejszego południa. Zsiedli z wierzchowców i, puściwszy Rossynanta i osła luzem na zieloną trawkę, otworzyli sakwy, aby bez zbytnich ceregieli, w przykładnej zgodzie pożywać.
Sanczo nie zatroskał się, aby spętać Rossynanta, jako że wiedział, iż jest to bydlę spokojnego przyrodzenia i tak wstrzemięźliwe, że wszystkie najpiękniejsze klacze z pastwisk kordobańskich,[107] nie mogłyby uczynić na nim najmniejszego wrażenia. Aliści traf, czy też szatan, który nigdy nie śpi, sprawił, że akurat w pobliżu pasło się stado świerzop galicyjskich, należących do podwodników Yangosów[108]. Leży to w ich obyczaju, że w skwarne południa zatrzymują się na popas bydła w okolicach, gdzie jest poddostatkiem trawy i wody — zaś miejsce, które Don Kichot sobie na spoczynek obrał, bardzo w oko wpadło. Rossynant umyślił pohasać sobie tirochę z paniami-kobyłami, węszącemi na wszystkie strony. Sprzeniewierzył się swej statecznej naturze i, nie pożegnawszy się nawet ze swym panem, dziarskim truchcikiem pocwałował, aby kobyłom swoją chęć oznajmić. Aliści one, mające, jak się okazało, większy apetyt na paszę, niż na miłosne igraszki, przyjęły gacha niezbyt dwornie zębami i kopytami. Zerwały mu popręgi i ogołociły z siodła. Mulnicy, widząc, że ich kobyłom gwałt się dzieje, przybiegli z kijami i wygrzmocili zalotnika tak, że w bardzo żałosnym stanie na ziemię upadł. Don Kichot i Sanczo, ujrzawszy, jak szpetnie postąpiono z Rossynantem, pobiegli mu na ratunek, ile tchu w piersiach. Rycerz nasz rzekł do giermka:
— Jak widzę, przyjacielu Sanczo, nie są to rycerze, lecz ludzie z gminu i chamy nikczemne. Mówię ci to dlatego, że możesz dopomóc mi, gdy będę brał pomstę za krzywdę, którą w naszej przytomności Rossynantowi wyrządzono.
— Djabla to będzie pomsta — odparł Sanczo — skoro ich jest zgórą dwudziestu, a nas dwóch, a może i tylko półtora.
— Ja za stu ważę — krzyknął Don Kichot i bez zbytnich słów, dobywszy szpady, na Yangosów runął. Sanczo Pansa, zagrzany przykładem męstwa, ruszył wśad za swym panem.
Don Kichot za pierwszym zamachem rąbnął szablą tak okrutnie, że pierwszemu z brzegu mulnikowi przeciął łosi kaftan i kawał ramienia odwalił. Yangosi, spostrzegłszy, że tylko dwóch ludzi na nich nastaje, podczas gdy znaczna przewaga jest po ich stronie, schwycili za swe wielkie drągi, i otoczywszy napastników kołem, zaczęli ich młócić, co się zmieści. Za drugim omłotem Sanczo padł na ziemię, jak długi, Don Kichotowi animusz rycerski i zręczność na niewiele się zdały; podzielił los swego giermka i runął pod kopyta Rossynanta, który się jeszcze nie był podniósł. Z tego przypadku łacno obaczyć można, z jakim impetem pracują kije w rękach osiłków, gdy ci w gniew wpadną.
Yangosi, ujrzawszy, jakie spustoszenia uczynili, z największym pośpiechem okulbaczyli kobyły i ruszyli w dalszą drogę, pozostawiając dwóch miłośników przygód w stanie godnym litości.
Pierwszy ocknął się Sanczo Pansa i, przyczołgawszy się do swego pana, rzekł głosem cichym a lamentliwym:
— Panie Don Kichocie, och, Dostojny Panie, Don Kichocie!
— Czego chcesz, przyjacielu Sanczo? nasz rycerz równie żałośnie.
— Chciałbym, jeśli to jest możliwe, abyście mi dali choćby ze dwa łyki tego nektaru Fier Blass[109], gdyż, ani chybi, równie jest on skuteczny na pogruchotane kości, jak i na odniesione rany.
— Ach, gdybym go miał tutaj, nieszczęsny! Czegóżby nam jeszcze było potrzeba — odparł Don Kichot. — Ale przysięgam ci, Sanczo, i daję parol błędnego rycerza, że, jeśli fortuna wspak nam nie stanie, będę go miał w swych rękach, nim dwa dni upłyną.
— A jak się panu zda je, za ile dni będziemy mogli nogą ruszyć? — spytał Sanczo Pansa.
— Prawda — rzekł srodze poturbowany rycerz — że nie umiałbym tego dnia dokładnie oznaczyć. Sam swojej biedzie winien jestem, gdyż nie lza mi było imać się oręża przeciwko ludziom, którzy rycerzami nie są: Bóg wojny ukarał mnie za przekroczenie praw rycerskich. Zważ bacznie, przyjacielu Sanczo, na to, co teraz mówić będę, gdyż jest to rzecz dla naszego wspólnego dobra ważna wielce. Gdy ujrzysz, że podobny hultaj czy ciura nas znieważa, nie oczekuj po próżnicy, abym się do oręża brał, ty natomiast chwytaj szpadę i rozprawiaj się z napastnikami do woli. Jeżeli kilku rycerzy w sukurs im ruszy, będę cię umiał obronić i osłonić całą moją potęgą, gdyż już różnych eksperjencyj i doświadczeń poznałeś, jak daleko sięga dzielność mego straszliwego ramienia.

(W taką pychę wbił się nasz biedny rycerz, zwyciężywszy dzielnego Biskajczyka).
Sanczy niebardzo jakoś w smak poszły te, nauki jego pana, nie pozostawił ich więc też bez responsu:
— Dostojny Panie — rzekł — ja jestem człekiem spokojniuchnym, łagodnym i wielkim przyjacielem wczasu. Umiem jakoś krzywdy w niepamięć puszczać, gdyż mam przecie żonę i potomstwo do wyżywienia. Wiedzcie zatem, Dostojny Panie, że w żadnym wypadku oręża do ręki nie wezmę, ani przeciwko gburowi, ani przeciwko rycerzowi. Przysięgam tutaj na Boga, że wybaczę wszystkie krzywdy, które mi uczynili, albo w przyszłości czynić będą, nie wchodząc już w to zbytnio, czy krzywdzicielem moim będzie człek znaczny, czy wielkiego czy chudopacholskiego stanu, słowem bez różnicy rodu i kondycji.
Don Kichot, usłyszawszy to, rzekł:
— Chciałbym, aby ból, który w boku czuję, trochę mi pofolgował i abym dech w piersiach odzyskał, gdyż wówczas z wielkiego błędubym cię wyprowadził. Słuchaj mnie pilnie, hultaju! Jeżeli fortuna wywrze już swe nawałności i płużyć nam zacznie, dmąc w żagle naszego pragnienia, bez żadnych przeciwności zawiniemy do portu na jednej z tych wysp, które ci obiecałem. Cóż będzie, powiedz, ciemięgo, jeżeli, wyspę tę zdobywszy, sprawowanie rządów nad nią tobie poruczę, ty zaś okażesz się niezdatny do rządzenia, jako że nie jesteś rycerzem, ani nie dbasz o to, aby się nim stać, i wcale tego zamiaru nie żywisz, aby mścić się za krzywdy i bronić ziem swego państwa. Zważ także, że w krajach i królestwach, świeżo zdobytych, serca i umysły mieszkańców nigdy nie są zbytnio nakłonione ku nowemu władcy. Nie obejdzie się bez tego, aby nie mieli jakichś spisków knować, spokoju zakłócać i kusić, jak się to mówi, fortunę, pragnąc utraconą wolność odzyskać. Konieczne przeto jest, by nowy władca miał przymioty osobne, do rządzenia potrzebne, i siła męstwa, aby bronić się w różnych przypadkach umiał.
— W tej przygodzie, która nam się zdarzyła, lepiejby było, abym nie miał tego rozumu i męstwa, o którym Wasza Wielmożność powiada. Ręczę słowem biedaka, że bardziej plastrów złaknion jestem, niż dyskursów. Spróbujcie, panie, czy się podnieść będziecie mogli; później dopomożemy dźwignąć się Rossynantowi, choć, jako żywo, na staranie nasze nie zasługuje, gdyż to on był przyczyną tego, że zbito nas na kwaśne jabłko. Doprawdy, nigdybym się tego po Rossynancie nie spodziewał; poczytywałem go za stworzenie spokojne i skromne, jak ja sam. Racja tedy, że, nim się kogo pozna, trzeba z nim zjeść beczkę soli i że nic pewnego niemasz pod słońcem. Któżby to pomyślał, że, zwyciężywszy tak wspaniałemi sztychami szpady tamtego rycerza, wpadniemy później pod grad kijów, które posypały się na nasze plecy.
— Twoje plecy nawykłe są do podobnych smarowideł — rzekł Don Kichot — ale moje, które wychowane zostały w lnianych i holenderskich płótnach, jeszcze większy ból odczuwają.
I jeśliby, jak sobie to tuszę — co mówię, tuszę — raczej myślę z całą pewnością, te wszystkie mizerje, nieszczęścia a niewczasy nie były nieodłączne od rycerskiego stanu, umarłbym tutaj pewnie kolery i alteracji.
Na to odparł giermek:
— Jeżeli wszystkie te niepomyślności sprzęgły się już tak z rycerską profesją, powiedzcie mi tedy, panie, czy one często się zdarzają, czy też mają sobie jakąś porę naznaczoną, jeżeli bowiem z dwóch zbiorów taki plon otrzymaliśmy, nie będziemy w stanie wytrzymać trzeciego, jeżeli Bóg w niezmierzonej swojej dobroci z pomocą nam nie przyjdzie.
— Wiedz, przyjacielu Sanczo, że życie błędnych rycerzy tysiącom hazardów i przykrych, trafunków podlegając, jednak tę moc ma w sobie, że do cesarskich i królewskich godności zdolne jest doprowadzić, jak o tem mówi historja.
Gdyby mi ból tak kaducznie nie dokuczał, mógłbym ci opowiedzieć, nie mieszkając, o niektórych rycerzach, co to dzięki sile i dzielności swego ramienia wysadzili się nad ludzi i na ten stopień się wznieśli, o którym ci już mówiłem. A przecież nawet i ich życie w różne mizerje i przeciwieństwa obfitowało. Dzielny Amadis z Galji wpadł w ręce swego śmiertelnego wroga, czarodzieja Arcaulusa. Ów, jak mówią, trzymając go w niewoli, wymierzył mu dwieście razów rzemiennemi cuglami, przywiązawszy go wprzód do słupa na podwórzu swego domu. Jest także pewien autor niewiadomy, a wielkiej estymy godzien, który powiada, że, ów Arcaulus, schwytawszy Rycerza Słońca w chytrą samołówkę, która mu się w pewnym zamku z pod nóg usunęła, uwięził go w głębokim lochu, zakuł w dyby i dał mu, nie mieszkając, lewatywę z zimnej wody z piaskiem, od czego o mały włos więzień ducha nie wyzionął. I gdyby rycerzowi w tej wielkiej potrzebie nie przybył w sukurs jego przyjaciel, mędrzec-czarnoksiężnik, ku gorszym rzeczom byłoby i przyszło. Widzisz więc, Sanczo, że, porównując się z innymi rycerzami, moich utrapień za najsroższe poczytywać mi nie lza. Obciąłbym, abyś wiedział, że razy i ciosy, zadane narzędziami, które napastnikom trafunkiem w ręce wpadły, nie przyczyniają obitym żadnego despektu. Jawnie o tem ustawa pojedynkowa powiada. Jeżeli szewc obije kogoś kopytem, które trzyma w ręku, to, chociaż ono jest z drzewa, tak samo jak kij, powiedzieć jednakże nie można, że go obił kijem.
Wiedz, Sanczo, że chociaż tęgo pałkami wymłóceni zostaliśmy, honor nasz przez to żadnego uszczerbku nie poniósł. Broń, którą ci ludzie władali i którą tak gracko nas wytłukli, były to pałki, drągi i kije. Ani jeden z tych szubrawców (jak to sobie dobrze przypominam) nie miał szpady, miecza, ani korda.
— Nie dali mi nawet czasu przyjrzeć się zbliska — odparł Sanczo — gdyż ledwie ręką do mego rożenka[110] sięgnąłem, uczynił mi kijami na plecach znak krzyża; pociemniało mi w oczach, zaś nogi ugięły się pode mną.
Runąłem, jak długi, tu, gdzie i dotąd leżę. Nie głowię się też teraz wcale nad tem, czy to był despekt, czy dyshonor, czy razy te pochodziły od pałów, czy od kijów — dość, że cielesne obrazy bolą mnie kaducznie i że w pamięci będą wyryte tak długo, jako i na plecach.
— Z tem wszystkiem wiedz, przyjacielu Sanczo, że żadna pamięć nie trwa wiecznie, i że śmierć na wszystkie bóle jest lekarką.
— Ładna mi pociecha — rzekł Sanczo. — Nieszczęście, które czas dopiero strawia, zaś śmierć do kresu doprowadza, musi być chyba nieszczęściem największem. Gdyby na te nasze dolegliwości kilka plastrów pomogło, to jeszcze pół biedy, ale, jako widzę, wszystkie plastry ze szpitala nie starczyłyby, aby nas do jakiego takiego stanu przywieść.
— Daj już pokoj tej gadaninie, a jakoże potrzeba nie czeka pogody, zbierz siły i pójdziemy zobaczyć, jak się Rossynant miewa. Zdaje mi się, że biedaczynie także nieźle się oberwało.
— Niedziwota — odparł Sanczo — skoro i on jest błędnym rycerzem. To mi się jeno w głowie pomieścić nie może, że gdy my na wszystkie boki obiciśmy zostali, osioł wszelkich razów uszedł.
— Fortuna nigdy nie daje samego zła bez przydatku dobra — rzekł Don Kichot. — Mówię tak, mniemając, że to bydlę będzie nam mogło w tej godzinie zastąpić Rossynanta i zanieść mnie do jakiegoś zamczyska, gdzie swoje rany opatrzę. Nie będzie to z uszczerbkiem mego honoru, że takiego wierzchowca dosiędę, gdyż przypominam sobie z ksiąg, że cny starzec Sylen, piastun i preceptor wesołego boga Bakeha, gdy swój wjazd do Miasta o Stu Bramach[111] odprawiał, bardzo kosztownie — na swoim1 pięknym ośle siądział.
— Prawda, że on tak siedział, jak mówicie — odparł Sanczo — ale wielka jest różnica między jeźdźcem, co prosto siedzi na siodle, a człekiem, co bezładnie zwisa, leżąc, przerzucony przez łęk, niby wóz pełen śmieci, lub gówna.
Don Kichot rzekł na to:
— Rany, które się w rycerskich rozprawach odnosi, raczej przyczyniają honoru, niż go odejmują, daj tedy już pokój, Sanczo, swoim uwagom, zbierz wszystkie siły, spróbuj podnieść się i wsadź mnie na swego osła, abyśmy wyruszyli stąd, nim nas noc na tych ostępach zaskoczy.
— Alboż to Wasza Miłość nie mówił niedawno, że rycerze błędni mają w zwyczaju noclegować pod gołem niebem przez cały rok prawie i że sobie to jeszcze za wielkie szczęście poczytują?
— Czynią tak — rzekł Don Kichot — kiedy konieczność tego wymaga, albo kiedy są zakochani. Jak fama głosi, jeden z błędnych rycerzy przez dwa lata tkwił na skale, wystawiając się na słońca dek mienie-i wszelkie aury niełaskawości, zaś jego pani nic nawet o tem nie wiedziała. Ów także Amadis z Galji w czasie, kiedy jeszcze kazał się nazywać Piękno-Ponurym, schronił się na gołą opokę, na której osiem lat, czy osiem miesięcy spędził, już dobrze nie pamiętam. Wystarczyło to, jako pokuta, za jakąś przykrość, którą swej damie, Orianie, wyrządził. Ale ostawmy już tę materję, Sanczo, i śpiesz się, aby się znów jakie nieszczęście osłowi nie przydarzyło, jak się to stało z Rossynantem.
— Djabla toby była wówczas sprawa — odparł Sanczo. Krzyknął przytem ze trzydzieści razy „ach“ i „och“, kopa razy westchnął, ze sto dwadzieścia razy zaklął — „A bodaj cię wciurności“, — „Bodajby ten nogi połamał, co mnie tutaj przywiódł“ i podniósł się wreszcie na nogi, lubo wpół zgięty, jak łuk, nie mogąc się wyprostować. Z wielkim trudem osiodłał osła, który był nieco zdziwiony swobodą, przez cały dzień mu pozostawioną. Później podniósł Rossynanta, który, gdyby miał język i mógł się skarżyć, napewnoby za Sanczem i Don Kichotem wtyle nie pozostał.

Giermek wsadził swego pana na osła, osłowi do ogona przywiązał za cugle Rossynanta i, wziąwszy swoje bydlę za uzdę, ruszył w tę stronę, gdzie, jak sądził, główny, trakt być musiał. Gdy kęs drogi przebyli, co szczęśliwym trybem rzeczy prowadzi, na gościniec natknąć się im pozwoliły. Wkrótce ujrzeli gospodę, którą, mimo jej podłego pozoru, Don Kichot zaraz za zamek poczytał. Sanczo upierał się, że to zajazd, Don Kichot, że zamek. Tak się w dyspucie zaciekli, że, nie skończywszy sporu, wjechali przez wrota, które ,Sanczo, nikogo o pozwolenie nie pytając, całą karawanę wprowadził.

KAPITULUM XVI
CO SIĘ PRZYTRAFIŁO NASZEMU RYCERZOWI W OBERŻY, KTÓRĄ ZA ZAMEK WZIĄŁ

Gospodarz, ujrzawszy Don Kichota, siedzącego wpoprzek na ośle ździwił się niepomiernie i powiedział, że to rzecz błaha, małe obtłuczenie boków skutkiem upadku z góry. Oberżysta miał żonę, białogłowę, różniącą się wielce od innych białogłów, profesję tę sprawujących, niewiastę bardzo miłosierną i współczującą nieszczęściom bliźniego. Nie mieszkając, wzięła się ona do opatrywania peturbewanego, zawoławszy wprzód do pomocy młodą swoją córkę, dzieweczkę wcale urodziwą.
W oberży tej służyła, dziewczyna, Asturyjka, szeroka na gębie, o płaskiej potylicy; o wklęsłym nosie, na jedno oko zezowata, na drugie kaprawa. Prawdę rzekłszy, jej dziarskość i żywość wynagradzały braki urody. Wzrostu nie miała i szesciu stóp; ramiona zaś tak ciału ciężyły, że częściej patrzyła wdół, niż Wgórę.
Ta wdzięczna służka dopomogła córce gospodyni. Wspólnemi siłami narychtowały Don Kichotowi niezbyt wygodne łoże w stancji, która dawniej jak o tem z wielu znaków sądzić było można, służyła za skład słomy. W tej samej izbie nocował także pewien mulnik. Łoże jego było naprzód wysunięte, tak iż prawie przy samych drzwiach stało. Aczkolwiek składało się ono z samych juk i der na muły, jednakowoż wcale z nim w paragon wchodzić nie mogło łoże Don Kichota, które stanowiły cztery źle ociosane tarcice, na dwóch nierównych ławkach oparte. Gruby materac sprawiał wrażenie wora, napełnionego grudami ziemi. Macając wełnę, pełną dziur, możnaby było powiedzieć snadnie, że to krzemień. Dwa prześcieradła uczynione były ze skóry od paiży. Gdyby kto chciał w białej kołdrze wszystkie nici policzyć, napewnoby się ani o jedną nie pomylił. Skoro tylko położono Don Kichota w to plugawe łoże, oberżystka i jej córka opatrzyły rycerza plastrami od stóp do głowy, przy świetle lampy, którą trzymała w ręku Maritornes (tak się zwała Asturyjka).
Oberżystka, nakładając plastry, spostrzegła, że obrazy na ciele raczej z uderzeń pochodzić muszą, niż z upadku.
— Jako żywo, nie są to siniaki ad bicia — rzekł Sanczo — to jeno skała miała wiele spiczastych końców, zaś każdy koniec ślad swój pozostawił.
Później dodał:
— Postarajcie się, pani, aby pozostało kilka szmatek; przydadzą się bardzo, gdyż i mnie bok doskwiera.
— Więc i wy takżeście upadli? — zapytała oberżystka.
— Nie — odparł Sanczo Pansa — lecz gdy ujrzałem upadek mego pana, taki mnie strach wziął, że czuję się teraz, jakby mi tysiąc kijów wymierzono.
— Nie dziwota — rzekła córka — gdyż nieraz śniło mi się, że spadam z wysokiej wieży, a chociażem i z łoża nie zleciała, przecież, obudziwszy się, czułam się tak potłuczona i obita, jakbym naprawdę upadła.
— W tem sęk — rzekł Sanczo — że ja, nie śpiąc wcale, przeciwnie, będąc bardziej przytomny, niż teraz jestem, równie tyle obraz na ciele odniosłem, co mój pan.
— Jak się nazywa ten rycerz? — zapytała Maritornes. — Nazywa się Don Kichot z Manczy — odparł Sanczo Pansa. — Jest to najdzielniejszy rycerz błędny, jakikolwiek żył kiedy na świecie.
— Co to jest rycerz błędny? — zapytała młoda dziewczyna.
— Wiedz, moja panno, że rycerz błędny, mówiąc pokrótce, to w jednej osobie cysarz i człek szpetnie kijami obity. Dziś — najnieszczęśliwszy z ludzi i najbardziej pomocy potrzebujący, jutro będzie miał dwie, albo i trzy korony do rozdania swemu giermkowi.
— Jakże więc to być może — przerwała gospodyni — że, służąc u tak dobrego pana, nie macie przynajmniej jakiegoś grabiostwa?
— Jeszcze zbyt wcześnie na to — rzekł Sanczo — gdyż zaledwie od miesiąca jeździmy po świecie, aby przygód szukać, a do dzisiaj jeszcze żadna taka przygoda nas nie spotkała, z którejbyśmy jakiś profit mieć mogli. Nieraz się zdarza, że, jak mówi przy, a łeb uderzy. Mówiąc prawdę, to gdy mój pan się wyliże ze swych ran, a ja od moich nie zostanę kaleką, nie zamienię moich nadziei na najlepszy tytuł Hiszpanji.
Don Kichot słuchał z wielką uwagą całego tego dyskursu, później zaś, poprawiwszy się na łożu, jak tylko mógł najlepiej, ujął oberżystkę za rękę i rzekł:
— Wierzajcie mi, piękna damo, że możecie sobie to za niezwykłe szczęście poczytywać, iż w zamku waszym osoba taka, jak ja, gościnę i przytułek znalazła. Jeżeli persony mojej nie chwalę, to jeno dlatego, że chwalby, samemu sobie składane, jeno ujmę przynoszą. Natomiast giermek mój powie wam, kim jestem. Ja dodam jeno, że w niezwietrzałej będę miał pamięci usługi, któreście mi oddali, i że do grobowej deski wdzięczność dla was zachowam.
Gdyby z niebios wyroku miłość mnie nie uczyniła niewolnikie, gdyby oczy najpiękniejszej mojej okrutnicy w jasyr mnie nie wzięły, oczy tej pięknej panienki nad moją wolnością niechybnieby triumf odniosły.
Oberżystka, jej córka i nadobna Maritornes osłupiały, wysłuchawszy tej mowy rycerza. Nie zrozumiały z niej nic, tak, jakby po grecku gadał, chociaż i domyślały się, że to były dusery, hołdy i uniżonoścî oświadczenia.
A że do podobnych dworności w mowie nawykłe nie były, więc, spoglądając na niego i dziwując się wielce, odgadły, że musi być to człek osobliwego gatunku, całkiem różny od ludzi, których się zwykle widuje. Podziękowawszy mu pięknie za jego fawory, odeszły i zostawiły go samego. Asturyjka Maritornes opatrzyła Sanczę, który niemniej od Don Kichota zabiegów potrzebował.
Mulnik, o którym wspomniałem, zmówił się z Asturyjką, że tej nocy pobaraszkują trochę pospołu. Dziewczyna przyrzekła mu, że, gdy gospodarze się pokładą, a goście zasną, przyjdzie do niego i ukontentuje go do upodobania. Trzeba przyznać, że zacna ta panienka, gdy tylko dała komuś słowo, choćby to było gdzieś na pustyni, bez świadków, nigdy mu nie chybiła. Mieniła się być załamanego urodzenia i nie sądziła szlachectwu przez to ubliżyć, że służyła w karczmie, gdyż, jak mawiała, jedynie przeciwieństwa losu do tak pomiernego staniu ją przywiodły.

<Twarde, wąskie, nędzne i zdradliwe łoże Don Kichota stało pierwsze z brzega w tym królewskim chlewie; tuż obok usłał sobie gniazdko Sanczo na rogożach i plecionkach z sitowia. Kołdra jego wyglądała raczej na wór, niż na wełnianą tkaninę.
Za temi dwoma łożami widniało legowisko mulnika, sporządzone z wojłoków, der i juk, które nosiły na grzbiecie jego dwa najlepsze muły. Był to jeden z najbogatszych podwodników z Arevalo. Posiadał dwanaście sztuk bydląt, dobrze odkarmionych, o lśniącej sierści i wspaniałym wyglądzie. Autor tej historji rozwodzi się dość szyrokiemi słowy o tym mulniku. Powiadają, że go znał dobrze, a nawet, i że był jego krewniakiem. Przyznać trzeba; że uczony Cyd Hamet Ben-Engeli był dziejopisem bardzo we wszystkiem dokładnym. Poznać tę jego zaletę można snadnie i po tem, że nie pominął milczeniem najmniejszych choćby drobiazgów, które napozór wszelkiej ważności są pozbawione, z Cyda Hameta Ben-Engeli winni brać exemplum inni uczeni dziejopise, którzy opowiadają nam o wszystkiem tak skąpo i pokrótce, że ledwie nas te ich słowa musną — zaś na dnie kałamarza, bądź to przez niedbalstwo, bądź też przez złośliwość i niewiadomość pozostaje to, co w dziele najbardziej uwagi godne.
Bądź po tysiąckroć wysławion autorze Tablanta de Ricamonte[112] i ty, któryś ułożył księgę o wielkich poczynaniach grabi Tomillas! Z jakimż to staraniem a dbałością wszystko przedstawiacie!
Powracając do właściwego wątku opowieści, rzec wypada, że mulnik, odwiedziwszy swoje bydlątka i wydzieliwszy im paszy na noc, wlazł na legowisko i jął oczekiwać słownej Maritornes. Sanczo, obwiązany i opatrzony, jak się patrzy, udał się też na spoczynek, ale, jakkolwiek z całej siły usnąć się starał, ból w boku sen mu z powiek odpędzał. Don Kichot z bólu oczy miał otwarte, jak zając. Cicho było w całej oberży, jak makiem zasiał; oświetlało ją jeno nikłe światełko kagańca, zawieszonego w sieni nad drzwiami.
Uroczysta cisza i szumne myśli, które nasunęły naszemu rycerzowi przygody, opisane w księgach, będących sprawczyniami jego nieszczęścia, zaprzątnęły mu wyobraźnię przywidzeniem najdziwniejszem, jakie sobie tylko wystawić można. Zdało, mu się, że przybył do jakiegoś zamku (gdyż, jakeśmy rzekli, wszystkie oberże, w których zatrzymywał się, za zamki brał), i że córka władcy zamku, podbita jego obyczajnością a wdziękiem, zadurzywszy się w nim naumór, przyrzekła mu, że tej nocy, przywiódłszy na hak ojca i matkę, odwiedzi go, aby kilka słodkich chwil pospołu spędzić mogli. Przywidzenie to, które uprządł sobie w głowie, wydało mu się tak na prawdzie ugruntowane, że jął się już trapić, iż te niebezpieczne pokusy, na które jego uczciwość będzie narażona, mogą szwank zadać jego wierności do damy Dulcynei z Toboso. Aliści postanowił, że nie pofolguje sobie, choćby sama królowa Ginewra, ze swą damą, Quintanioną, przed nim stanęła.
Gdy tak trwał w szaleństwie swem ponurzony, nadeszła wreszcie umówiona godzina (bardzo dlań niełaskawa), i słowna Asturyjka w samej jeno koszuli, boso, z włosami, wsuniętemi pod barchanowy czepek, skradając się poomacku, jak kot weszła do komnaty, gdzie trzej goście nocowali.
Don Kichot usłyszał jej kroki i, uniósłszy się na łożu, mimo bólu w bokach i plastrów na całem ciele, wyciągnął ramiona, aby przyjąć nadobną panienkę. Asturyjka szła powoli, nie chcąc robić hałasu i macała na wszystkie strony rękoma, aby się o coś nie potknąć i trafić do miłego jej sercu mulnika.
Mimo tej ostrożności, wpadła w objęcia Don Kichota, który schwycił ją mocno za rękę i zmusił, aby usiadła przy nim na łożu. Dziewczyna ze strachu i słowa nie pisnęła.
Rycerz pomacał ją po koszuli zgrzebnej, która, jak mu się zdało, była z najprzedniejszej tkaniny. Szklane manele, błyszczące na jej ramionach, wziął za najpiękniejsze perły Wschodu. Włosy jej, aczkolwiek bardziej do włosia, niż do włosów, podobne, zdały mu się jedwabnemi splotami, złotszemi niż złoto z Arabji. Blask ich przeraźny nawet światło słońca zaćmiewał. Oddech jej, w którym czuć było starą oliwę i sałatę, był dlań cudownym aromatem, z ust się dobywającym. Mówiąc pokrótce, odmalował ją w swej wyobraźni na modłę tego, co czytał o pewnej księżniczce, która przyszła odwiedzić rannego rycerza, zniewolona jego miłością do siebie.
Biedny Don Kichot był tak zaślepiony, że ani oddech, ani inne przymioty wdzięcznej panienki nie mogły mu odkryć prawdy, któryby każdego, prócz mulnika, do womitów doprowadziła — przeciwnie, zdało mu się, że trzyma w ramionach boginię piękności. Obłapiwszy ciasno Maritornes, jął mówić głosem cichym a słodkim.
— Czegobym nie dał, cudna księżniczko, aby być w stanie odpłacić za te fawory, któremi mnie piękność twoja uraczyć pragnie. Aliści fortuna, co ludziom zacnym zawsze wstręty czynić zwykła, powaliła mnie na łoże boleści, tak obitego i potłuczonego, że gdybym nawet i pragnął chęciom waszym sekundować, niemożliweby to było. Krom tej niemocy cielesnej, jest jeszcze i inna niemoc. Otom ślubował wierność niezrównanej Dulcynei z Toboso, jedynej pani i władczyni najskrytszych myśli moich. Gdyby nie te przeszkody, nie byłbym tak szalony, aby poniechać szczęśliwej okazji, którą mi nastręczacie.
Maritornes trzęsła się ze strachu i, nie zwracając wcale uwagi na piękną przemowę Don Kichota, chciała się gwałtem z jego ramion wydostać.
Mulnik, któremu zbytnie upały cielesne zmrużyć oka nie pozwoliły, usłyszawszy, że jego klempa już do stancji weszła, nadstawił uszu i pomiarkował cośniecoś z mowy naszego rycerza. Posądził Asturyjkę, że mu nie dotrzymała słowa, że kogo innego chce teraz swemi faworami obdarzać. Przybliżył się więc nieznacznie do łoża Don Kichota, chcąc się przysłuchać z pilnością jego słowom. Ale upewniwszy się, że dziewczyna robi rozpaczliwe i płonę wysiłki, aby się wyrwać, zaś Don Kichot gwałtem zatrzymać ją pragnie, dość miał tych grubych żarcików. Podniósł do góry ramię i wymierzył tak straszliwy raz w szczękę zakochanego rycerza, że temu zaraz się krew z gęby rzuciła. Mulnik, nie ukontentowawszy się tą zemstą, wskoczył jeszcze na Don Kichota i w ciężkich buciskach przebiegł truchcikiem po jego ciele kilka razy tam i zpowrotem. Łóżko, którego podpory były dość słabe, nie wytrzymało zbytniego ciężaru i runęło wraz z mulnikiem i naszym rycerzem na ziemię.
Piekielny hałas zbudził oberżystę, który zaraz pomyślał, że muszą to być jakieś sztuczki Maritornes.
Wstał tedy zapalił lampę i udał się tam, skąd tumult dochodził.
Służąca, poznawszy pana po chodzie, zimnym potem ze strachu oblana, ukryła się na barłogu Sanczy, który jeszcze spał, i zwinęła się przy nim w kłębuszek. Wiedziała dobrze, że, gdy oberżysta w gniew wpadnie, krewki jest bardzo.
Gospodarz, stanąwszy na progu, ryknął:
— Gdzie jesteś, kurwo? Ani chybi to twoje sprawki!
W tym czasie ocknął się Sanczo i, poczuwszy jakiś wielki ciężar na sobie, sądził, że to zmora senna go dusi, zaczął więc prać naoślep pięściami, gdzie popadło. Razy te dosięgły Maritornes, która, czując srogi ból, poniechała całej ostrożności i oddała Sanczy z nawiązką kułakami w żywot i oblicze, tak iż do reszty ze snu się wyczmucił. Giermek, nie wiedząc, za co go tak ktoś nieobyczajnie traktuje, podniósł się z posłania, schwycił Maritornes i rozpoczął z nią najpiękniejszą utarczkę i najbardziej krotochwilne harce na świecie.
Mulnik, spostrzegłszy przy świetle latarni, jak to częstują jego lubą damę, puścił Don Kichota i przybiegł jej w sukurs. Oberżysta zbliżył się także, ale z całkiem innym zamiarem. Chciał ukarać służkę, mniemając, że to z jej powodu wszystkie te furdy-burdy wynikły. I wówczas, jak to mówią — myszka za sperkę, kotka za myszkę, a piesek za kotkę.
Mulnik prał Sancza, Sanczo grzmocił Maritornes, Maritornes waliła Sancza, a gospodarz tłukł Maritornes. Wszystko szło gracko, żwawo i sprawnie, gdyż nie tracili chwilki czasu po próżnicy.
W tym trakcie zgasła latarnia oberżysty, co wzmogło jeszcze zapał walczących. Młócili się poomacku tak potężnie, że żaden z walczących nie wyniósł ani jednej części ciała nieobrażonej.
Traf chciał, że tej nocy znajdował się w oberży dowódca łuczników, będących na służbie świętej Hermandady Starej[113] z Toledo. Usłyszawszy ten straszliwy zgiełk a tumult, wziął laskę[114] i skrzynkę żelazną, w której nosił swoje urzędowe papiery, i wszedł poomacku do izby, krzycząc od proga:
— Hola, stójcie wszyscy — rozkazuję wam w imieniu sprawiedliwości: W imieniu świętej Hermandady, hola!
Pierwszym, który mu pod ręce popadł, był srodze wykuksany Don Kichot. Leżał na rozwalonem łożu, z brzuchem wzdętym, nie dając znaku życia. Łucznik schwycił go za brodę i krzyczał bez przerwy:
— Respektu dla prawa!
Lecz widząc, że ten, którego pochwycił, nie rusza się wcale i leży, jak kłoda, pomyślał, że to trup, i że wszyscy przytomni w stancji, to jego mordercy. Wrzasnął tedy:
— Zamknąć mi drzwi od oberży, i niech mi się nikt wyjść stąd nie waży, gdyż człeka tutaj zabito!
Ten krzyk wprawił wszystkich w osłupienie; i zwada ucichła nagle.

Oberżysta zemknął do komnaty, podwodnik udał się do mułów, Maritornes ukryła się w swem brudnem legowisku. Na placu boju pozostał tylko znieruchomiały Don Kichot i Sanczo; Pachołek puścił brodę Don Kichota i poszedł szukać światła, aby łatwiej móc, schwytać przestępców. Aliści karczmarz, umykając, zgasił umyślnie latarnię. Przedstawiciel prawa musiał więc rozdmuchać ogień w kominie. Długo się mozolił, zanim lampę zaświecił.

KAPITULUM XVII
DALSZY CIĄG NIEZLICZONYCH TRUDÓW, KTÓRE PRZENIEŚLI W KARCZMIE DZIELNY DON KICHOT I JEGO GIERMEK, SANCZO PANSA

Don Kichot, ocknąwszy się wreszcie z omdlenia, rzekł do swego giermka równie lamentliwym głosem, jakim minionego dnia przemawiał Sanczo, leżąc, obity kijami.
— Sanczo, przyjacielu, czy śpisz? Czy śpisz, przyjacielu Sanczo?
— A jakże, u kaduka, mógłbym spać? — odparł Sanczo, pełen rankoru i złości. — Cała sfora djabłów harcowała przecież po mojem ciele tej nocy.
— Ani chybi, że i tak być mogło, gdyż, jak mniemam, zamek ten musi być zaczarowany. Pragnę, abyś się dowiedział... Ale musisz mi przyrzec, że to, co ci teraz powiem, utrzymasz w tajemnicy aż do dnia mej śmierci.
— Przysięgam! — rzekł Sanczo.
— Domagam się tej przysięgi, gdyż niczyjej czci nie chcę przywodzić na osławę.
— Przecież mówię, że przysięgam — rzekł Sanczo — nie puszczę pary z gęby aż do końca dni Waszych; daj, Boże, jednak, abym mógł prędko sekret wyjawić.
— Jakto, Sanczo, zaliż ci tyle złego wyrządziłem, że chciałbyś mnie ujrzeć na marach, już tak niezadługo?
— Nie dlatego — odparł giermek — ale nie lubię czegoś długo w przechowaniu trzymać, obawiam się bowiem, aby się nie zaśmiardło.
— Niech będzie, jak chcesz — rzekł rycerz. — Wielką ufność pokładam w twojej przyjaźni do mnie i w twej roztropności. Wiedz tedy, że nocy dzisiejszej spotkała mnie jedna z najdziwniejszych i najpiękniejszych przygód. Mówiąc pokrótce, nawiedziła mnie córka władcy tego zamczyska, panienka tak urodziwa i wdzięczna, że drugiej takiej na całym świecie niemasz. Cóż mam ci rzec o jej wdzięku, cóż mam rzec o osobnych umysłu przymiotach i o innych delicjach dla wzroku śmiertelnika ukrytych, których tknąć się nie ważyłem, aby nie naruszyć mej wierności do pani Dulcynei z Toboso? To ci tylko powiem, że chyba niebo pozazdrościło mi tak pięknego daru, który fortuną, do rąk moich złożyła, albo, prawdziwiej mówiąc, chyba ten zamek jest zaczarowany, gdyż, skoro tylko wstąpiłem w słodki dyskurs miłosny z tą panienką, której ani widziałem, ani słyszałem, nagle jakaś łapa ogromnego wielkoluda trzasnęła mnie w szczękę tak, że zaraz krew mi z ust buchnęła. Potem ten zdradliwy ladaco tyle mi plag wymierzył, że czuję się jeszcze gorzej, niż wczoraj, gdy mulnicy, z powodu wybryków Rossynanta, wyrządzili nam wiadomy ci despekt. Z tego wnoszę, że jakiś zaczarowany Maur strzeże niebiańskiego skarbu piękności tej dzieweczki dla kogoś innego, niż dla mnie.
— Nie lza sądzić — odparł Sanczo — aby ten skarb miał być dla mnie przeznaczony, gdyż ze czterystu Maurów tak się znęcało nade mną, że w porównaniu z wczorajszym omłotem było to, jak pranie kłonicą przy głaskaniu różeczką.[115] Lecz powiedzcie mi, Panie, czy godzi się nazywać tę przygodę szczęśliwą i piękną, skoro nas w podobny sposób potraktowano? Wy to macie jeszcze w zysku, że trzymaliście w ramionach tę niezrównaną ślicznotkę, mnie zaś przypadły w udziale jeno najtęższe kułaki, których, póki życia, nie zapomnę. Nieszczęsna moja dola i nieszczęsna moja matka, która taki płód na świat wydała! Nie jestem błędnym rycerzem, ani nie myślę nim zostać, jednakoż z każdego nieszczęścia ja największy profit odbieram.
— Także cię więc poturbowano? — zapytał Don Kichot.
— Czyżem już Wam o tem nie powiedział?
— Nie trap się, przyjacielu — rzekł Don Kichot — gdyż, nie mieszkając, przyrządzę ten balsam cudowny, który nas w okamgnieniu na nogi postawi.
W trakcie tego łucznikowi, udało się zapalić lampę. Wszedł do komnaty, aby przekonać się, czy ten, którego miał za trupa, naprawdę jest bez duszy.
Gdy Sanczo ujrzał go w jednej tylko koszuli, z głową obwiązaną brudną szmatą, z lampą w ręku i z bardzo gniewliwym wyrazem oblicza, rzekł do swego pana:
— Czy to przypadkiem nie ów zaczarowany Maur, który tutaj powraca, aby się dowiedzieć, czy mamy jeszcze jakie zdrowe żebro do pogruchotania?
— Nie może to być Maur — odparł Don Kichot — gdyż zaczarowani oglądać się nie pozwalają.
— Jeżeli nie pozwalają się oglądać — rzekł Sanczo — to czuć się dają kaducznie. Plecy moje są tego świadectwem.
— I moje także — odrzekł Don Kichot — lecz nie jest to dostatecznym powodem, aby twierdzić, że ów drab jest zaczarowanym Maurem.
Łucznik przybliżył się i, ujrzawszy, że rozmawiają tak spokojnie, stanął jak wryty. Don Kichot leżał jeszcze z wypiętym brzuchem, nie mogąc się poruszyć, tak był bowiem obity i pokryty plastrami.
Łucznik rzekł doń:
— Jak się masz, poczciwcze?
— Odzywałbym się z większym respektem, gdybym był na twojem miejscu. Czy w tym kraju tak się błędnych rycerzy traktuje, kpie jeden?
Łucznik, popędliwy z natury, nie mógł ścierpieć tego grubijaństwa od człeka, tak napozór mało znaczącego, cisnął więc ze wszystkiej siły lampą w głowę rycerza, tak, iż wszystka oliwa wyciekła, sam zaś umknął pocichu.
Sanczo rzekł: — Ani chybi, proszę pana, że jest to ów Maur zaczarowany, który dla innych skarbu strzeże, a dla nas ma same kułaki i ciskania lampą.
— Może masz i rację — odparł Don Kichot — ale to jeno wiedz, że drwić raczej z tych czarów należy, niż się zżymać na nie. Są to rzeczy fantastyczne i niewidziane, gdybyśmy się więc mścić chcieli, nicbyśmy nie wskórali. Podnieś się, Sanczo, jeśli możesz, zawołaj władcę tego zamku i powiedz mu, aby mi dał trochę oliwy, wina, soli i rozmarynu. Chciałbym przyrządzić ten skuteczny balsam, którego, prawdę mówiąc, bardzo mi teraz potrzeba, gdyż krew mi ciurkiem płynie z rany, zadanej przez owo monstrum.
Sanczo wstał, uskarżając się na ból w kościach, i poszedł poomacku szukać oberżysty. Po drodze natknął się na łucznika, który stał w sieni, nie wiedząc, co się z jego wrogiem stało.
— Panie! — zawołał Sanczo — ktokolwiek jesteś, bądź tak miłosierny i daj nam trochę rozmarynu, soli, oliwy i wina. Potrzeba tego wszystkiego, aby wyleczyć najznamienitszego na ziemi błędnego rycerza, który leży w łożu, srodze poraniony przez zaczarowanego Maura.
Gdy łucznik te słowa usłyszał, poznał, że musi być to człek niespełna rozumu. Ponieważ dzień się już robić zaczynał, otworzył drzwi, zawołał oberżystę i powiedział mu, czego się ten poczciwiec domaga.
Gospodarz dostarczył wszystkiego, czego od niego żądano. Sanczo zaniósł te przyprawy Don Kichotowi, który rękoma obejmował głowę, skarżąc się na ból, zadany uderzeniem lampy, które jednak prócz dwóch wielkich guzów innej szkody mu nie wyrządziło. Rzekomą krwią na obliczu był pot, który Don Kichot, srodze zmordowany, z siebie wydzielał.
Rycerz nasz zmieszał wszystko i kazał gotować miksturę tak długo, aż mu się zdało, że powinna być już gotowa. Dopytywał się natarczywie o butelkę, ale ponieważ w całej gospodzie ani jednej nie było, musiał poprzestać na żelaznej manierce, którą mu oberżysta wspaniałomyślnie podarował. Odmówił nad nad manierką osiemdziesiąt Pater Noster, Ave Maria, Salve Regina i Credo, żegnając się za każdem słowem znakiem Krzyża Świętego. Ceremonjom tym przyglądał się Sanczo, oberżysta i łucznik, gdyż mulnik był pod ten czas zajęty swemi bydlętami.
Przyrządziwszy ten zacny kordjał, jakim według jego mniemania, to plugastwo było, chciał na sobie, nie mieszkając, jego skuteczność wypróbować. Napił się z garnka, do którego zlano resztę, gdyż cały likwir w manierce pomieścić się nie mógł. Ledwie Don Kichot połknął kilka tęgich haustów, gdy zaczął rzygać tak gwałtownie a zapalczywie, iż zdało się, że mu nic w żołądku nie pozostanie. Z wysiłku spocił się cały, jak mysz, i rozkazał, aby go ciepło owinięto i pozostawiono samego. Spał przez trzy godziny, zaś obudziwszy się, poczuł znaczną ulgę, tak że miał się już za zdrowego i wyleczonego. Uwierzył, iż naprawdę posiadł sekret przyrządzania balsamu Fierabras i cieszył się bardzo, mniemając, że, dzięki temu remedium, będzie mógł bez szwanku dla zdrowia we wszystkich przygodach, bitwach i zwadach udział przyjmować. Sanczo Pansa, który to ozdrowienie za cud poczytał, poprosił swego pana, aby mu dał tę resztę, co w garnku została. Gdy rycerz przyzwolił, Sanczo chwycił łapczywie garnek dwiema rękoma i wypił w dobrej wierze niemniej, niż jego pan.
Być może, że żołądek Sanczy nie był tak delikatny, jak żołądek jego pana, gdyż, zanim lekarstwo skutek wzięło, chwyciły go kolki, ckliwości i nudności, wszystkie siły biły na niego zaś pot zimny na czoło wystąpił. Biedak pomyślał, że ostatnia jego godzina nadeszła. Widząc się w tak opłakanym stanie, jął przeklinać kordjał i zdrajcę, który mu go dał.
Don Kichot, spojrzawszy nań, rzekł:
— Mniemam, Sanczo, że całe to cierpienie tem jest spowodowane, że nie jesteś jeszcze na rycerza pasowany, a trzeba ci wiedzieć, że balsam ten tylko dla rycerzy jest przeznaczony.
— Jeśliście, panie, wiedzieli o tem — rzekł Sanczo — czemuście pozwolili, abym go tknął?
W tej chwili balsam Fierabras swoją skuteczność pokazał, i biedny giermek jął womitowań smrodliwie, z taką zapalczywością, że całą plecionkę, na której leżał i całą kołdrę popluskał i na nic popsował.
Drżał całem ciałem i trząsł się w takich paroksyzmach i dziwnych wysileniach, że wszyscy zwątpili już o jego życiu. Nawałnica ta trwała dwie godziny, po upływie których nie doznał tej folgi, co jego pan, lecz był tak osłabiony i z sił zbity, że się z ledwością, na nogach trzymał. Don Kichot, który, jakeśmy już powiedzieli, czuł się dziarski i zdrów, chciał natychmiast na spotkanie przygód wyruszyć, gdyż zdało mu się, że każda chwila mitręgi pociąga za sobą krzywdę tych, co jego opieki i osłony potrzebują. Miał przytem wielkie zaufanie do swego drogocenne go balsamu Fierabras. Pełen niecierpliwości i animuszu, osiodłał Rossynanta, włożył juki na osła, pomógł się ubrać giermkowi i na osła go wsadził. Sam skoczył na rumaka; ujrzawszy zasię w kącie podwórza kawał drąga, schwycił go z tą myślą, że mu za lancę posłuży. Wszyscy przytomni w oberży, w liczbie dwudziestu osób, przypatrywali mu się, pełni rozradowania. Podziwiała go także córka oberżysty, a on nie odrywał od niej oczu, wzdychając od czasu do czasu tak żałośnie, iż miało się wrażenie, że te wzdychania z głębi wnętrzności mu się dobywają.
Don Kichot zatrzymał rumaka przed bramą oberży, zawołał gospodarza i rzekł doń poważnym głosem:
— Fawory, które mnie w zamku waszym spotkały, Panie kasztelanie, wielkie są i niazliczone. Będę wam za nie wdzięczny przez życie całe. Pragnąłbym z wam się odpłacić, mszcząc się na jakimś pysznym i w sobie zadufanym człeku, który wam krzywdę wyrządził, wiedzcie bowiem, że powołaniem mojem jest pomagać słabym i karać zdrajców. Poszperajcie dobrze w swojej pamięci, a jeśli coś mi do poruczenia znajdziecie, powiedzcie jeno dwa słowa. Przysięgam wam na moją cześć rycerską, że ani na włos woli waszej nie uchybię, tak, abyście całkiem ukontentowani byś mogli.
Oberżysta odparł:
— Wcale mi nie trza, Panie rycerzu, abyście się mieli mścić za krzywdy mi wyrządzone, gdyż umiałbym się sam zemścić, gdyby zaszła tego potrzeba, pragnę jeno, abyście zapłacili mi za słomę i jęczmień dla waszych bydląt oraz za wieczerzę i nocleg.
— Jakto, więc to jest zajazd? — wykrzyknął Don Kichot.
— Tak, i to zajazd bardzo zacny — odparł gospodarz.
— W grubym tedy byłem dotychczas błędzie, gdyż myślałem, że jest to zamek, i to wcale niepośledni — rzekł nasz rycerz. — Musicie się jednak obejść bez zapłaty, gdyż nie mogę sprzeciwiać się regule rycerzy błędnych, o których czytałem, że nigdy nie płacili za nocleg, lub za jakąś inną rzecz w oberży, gdzie się zatrzymać raczyli. Z prawa i obyczaju należy im się gościna i zacne przyjęcie, jako nagroda za niewysłowione trudy, które znoszą, szukając przygód dniem i nocą, zimą i latem, pieszo i konno, cierpiąc głód i pragnienie, zimno i gorąco i wszystkie
— Te bałamuctwa wcale mnie nie obchodzą! — odparł karczmarz — zapłaćcie mi, co mi się należy, i zostawmy już banialuki o jakichś tam rycerzach. — Za darmo nikomu swego dobra nie daję!
— Jesteś głupim i złym karczmarzem — krzyknął Don Kichot — i spiąwszy Rossynanta ostrogą, krótką i grubą kopję zniżywszy wyjechał z oberży, niezatrzymywany przez nikogo. Nie oglądając się, czy jego giermek za nim podąża, kęs drogi ujechał.
Oberżysta, widząc, że rycerz uciekł, nie uiściwszy mu zapłaty, zapytał Sanczy, czy ma pieniądze. Sanczo odparł, że, skoro jego pan zapłacić nie chciał, to i on nie zapłaci, ponieważ, będąc giermkiem błędnego rycerza, musi przestrzegać praw i reguł, które zasadzają się na tem, aby nie płacić w oberżach, gospodach, karczmach, zajazdach i austerjach.
Gospodarz rozsierdził się nie na żarty i zagroził, że, jeżeli mu nie zapłaci, tedy odliczy sobie zapłatę pięściami na jego grzbiecie.
Sanczo odparł, przysięgając się na ów pas rycerski, który pan jego otrzymał, że ani szeląga[116] nie da, choćby tu i gardłem nadłożyć przyszło, gdyż nie może naszczerbiać chwalebnego i starożytnego obyczaju rycerstwa błędnego. Giermkowie, którzy się kiedyś w czasach późniejszych zrodzą, mogliby do niego urazę żywić za nadwyrężenie tego tak chwalebnego prawa i przywileju.
Na nieszczęście dla Sanczy, wśród ludzi, znajdujących się w oberży, było czterech sukienników z Segovii, trzech kupców igieł wstążek oraz dwóch handlarzy z Sevilli[117], ludzi zadufanych w sobie, przebiegłych; krotochwilnych i szukających wiecznie powodu do śmiechu. Podeszli do giermka zaraz, jakby się zmówili, i ściągnęli go z osła. Jeden z nich przyniósł kołdrę z łoża oberżysty. Położyli na nią Sanczę, ale, podniósłszy oczy do góry, upewnili się, że pułap jest zbyt niski na to, co uczynić zamierzali. Przeszli tedy na dziedziniec, gdzie tylko niebo było w górze granicą. Rozciągnąwszy Sanczę na środku kołdry, jęli go podrzucać do góry i figlować z nim, jak z psem w mięsopustne noce[118].
Krzyk kołysanego biedaka był tak przeraźliwy, że dobiegł do uszu jego pana, który, zatrzymawszy się, jął nadsłuchiwać pilnie. Z początku myślał, że to nowa jakaś przygoda się gotuje, lecz po chwili upewnił się, że te wrzaski a piski jego giermek wydawał. Zawrócił rumaka. i pełnym (pożal się, Boże!) galopem ruszył ku karczmie. Widząc, że wrota zamknięte, objechał mur dokoła, aby przekonać się, czy jakiegoś innego wejścia nie znajdzie, ujrzał bowiem, że giermek jego padł pastwą jakichś niegodnych żarcików. Sanczo podskakiwał i spadał z taką szybkością a wdziękiem, że, gdyby nie alteracja Don Kichota i jego rankor, i on sam chybaby śmiechem parsknął. Zaciekł się, aby z grzbietu Rossynanta na mur się przedostać, i dokonałby tego z pewnością, gdyby nie był tak obity, że ledwie nogami powłóczyć mógł. Siedząc na koniu, jął ciskać obelgi, przekleństwa i wyzwiska na tych, którzy Sanczę kołysali. Ale mimo tych wszystkich łajań, niemiłosierni figlarze nie odstąpili swojej roboty i jeszcze bardziej się śmieli. Biedny skoczek Sanczo skarżył się, groził, prosił i błagał po próżnicy, ale nic wskórać nie mógł, póki figlarze sami się nie znużyli. Potem wsadzili go na osła i owinęli dobrze w kaftan. Litościwa Maritornes, widząc go tak sfatygowanym i umęczonym, pomyślała, że gdyby wypił dzban wody, niechybnie znaczną ulgęby mu to sprawiło — przyniosła tedy wody ze studni, dbając o to, aby była świeża. Sanczo podniósł już dzban do ust, ale wstrzymał się, usłyszawszy przeraźliwy głos swego pana:
— Nie pij tej wody, synku mój, Sanczo, syneczku Sanczo, nie pij tej wody. gdyż życiem to przypłacisz! Patrz, mam tutaj cenny mój balsam (i pokazał mu manierkę, pełną paskudstwa), jeżeli napijesz się choćby ze dwa łyki, odrazu ozdrowiejesz.
— Czyście już zapomnieli, WPanie, że nie jestem błędnym rycerzem, czy też chcecie, abym wyrzygał wszystkie wnętrzności, które mi jeszcze od wczoraj w żywocie pozostały? Skończywszy mówić, zbliżył dzban do ust, ale poczuwszy po pierwszym łyku, że go wodą chcą napoić, poprosił Maritornes, aby mu, wina przyniosła. Uczyniła to z ochotą i nawet zapłaciła oberżyście własnemi pieniędzmi. Miała ta dziewczyna coś dobrego i chrześcijańskiego w sobie, chociąż frymarczyła swojem ciałem.
Sanczo wypił, zwarł osła piętami i wyjechał przez otworzoną, mu uprzednio naścieżaj bramę, mocno ukontentowany, że nic nie zapłacił.

Wszystko skrupiło się, jak zwykle, na, jego dwóch poręczycielach, którymi były jego bolu i ramiona. Prawda, że sakwy Sanczy zostały u oberżysty, jako zapłata za dług, ale giermek nie spostrzegł swej straty, tak był przy wyjeździe zestrachany. Gospodarz, ujrzawszy Sanczę za wrotami, chciał je zamknąć na kłódkę, jednak swywolnicy oparli się temu, gdyż mieli nadzieję, — że uda im się pofiglować z samym panem. A byli to ludzie tej natury, że gdyby nawet Don Kichot do Rycerzy Okrągłego Stołu należał, dla nich nawet dwóch szelągówby nie wartał.

KAPITULUM XVIII
O ROZMOWACH SANCZO PANSY Z DON KICHOTEM I O RÓŻNYCH PRZYGODACH, GODNYCH OPOWIEDZENIA

Sanczo dogonił swego pana, choć był tak z sił opadły i wyczerpany, że ledwie swym osłem mógł kierować. Don Kichot, ujrzawszy go w takim stanie, rzekł:
— Teraz, przyjacielu Sanczo, wiem już napewno, że zamek ten, czy też zajazd musi być zaczarowany, gdyż ci, którzy tak okrutnie, twoim sumptem, się zabawiali, są to, bez ochyby, jakieś straszydła i nie z tego świata istoty. W przekonaniu mojem i to mnie ugruntowało, że musiałem się bezradnie poprzez mur dziedzińca smutnemu widowisku przyglądać, nie mogąc żadną modłą na ten mur się wdrapać ani nawet zleść z Rossynanta, tak mnie bowiem czarowali. Przysięgam ci na wiarę, którą Bogu winienem, że gdybym tylko mógł nogę na ziemi postawić, pomściłbym cię tak, że ci wiarołomni łotrzy straciliby raz na zawsze ochotę do podobnych igraszek; coprawda przestąpiłbym prawa rycerskie, które, jak ci już nieraz mówiłem, nie pozwalają, aby rycerz imał się oręża przeciwko człekowi, nie będącemu rycerzem, chyba że to czyni w obronie życia własnego i w ostatniej potrzebie.
— I jabym się mścił, gdybym mógł, nie zważając na to, czy jestem, czy nie jestem rycerzem — odparł Sanczo — ale nie leżało to w mojej mocy, choć i poprzysiągłbym, że ci hultaje, co sobie ze mnie żarciki stroili, nie byli ani marami ani istotami zaczarowanemi, jak Pan powiada, jeno ludźmi z krwi i ciała, na obraz i podobieństwo nasze. Gdy mnie tak podrzucali ku górze i kazali po powietrzu skakać, słyszałem, jak nawzajem wykrzykiwali swoje miana. Każdy z nich miał jakieś: jeden zwał się Pedro Martinez, drugi — Tenorio Hernandez, oberżysta zaś — Juan Palomeque Mańkut. Innym tedy rzeczom, a nie czarom przypisać to należy, że nie mogliście, WPanie, przeskoczyć przez mur podwórka albo i zleźć z konia. Z tego wszystkiego jedno tylko jaśnie wnosić mogę: te przygody, których szukamy, koniec końców do takich nas opresyj doprowadzą, że nie rozeznamy wkrótce prawej nogi od lewej. Według mego skromnego pojęcia, najlepiej i najstosowniej byłoby do naszej wioski powrócić, zwłaszcza, że teraz jest pora żniw i że trzeba mieć pieczę nad polami. Wpadamy ze złej toni w jeszcze gorszą, z deszczu pod rynnę, jak mówią[119].
— Ech, nieboraku Sanczo, nie wiele się znasz na materji rycerstwa. Milcz i uzbrój się w cierpliwość, gdyż na własne oczy się przekonasz, jak zaszczytną jest rzeczą rycerskiego rzemiosła ćwiczenie. Rzeknij mi, czy może być większe ukontentowanie i większa rozkosz na świecie, niż która się rodzi z wiktorji, odniesionej w bitwie i triumfu nad wrogiem? I być równej nie może!
— Pewnie, że tak — odrzekł Sanczo — chociaż ja się tam nie znam na tem! Wiem jeno, że od czasu, gdyśmy się stali błędnymi rycerzami, albo raczej odkąd WPan się stał błędnym rycerzem (gdyż mnie nie lza się zaliczać do tak znakomitego grona), nie wygraliśmy potyczki żadnej, krom tej z Biskajczykiem, a do tego zostawił pan przecież na placu połowę swego ucha i połowę przyłbicy. Odtąd były tylko kije za kijami i kułaki za kułakami. Ja miałem jeszcze i ten zysk a przywilej, że kołysały mnie jakieś zaczarowane stwory, na których zemścić się nie mogę, chociaż bardzobym tego pragnął, aby dowiedzieć się, jaką miarą można mierzyć przyjemność, płynącą ze zwycięstwa nad wrogiem?
— Taki już jest mój los, Sanczo, a i ty go znosić musisz — rzekł Don Kichot — ale już wkrótce postaram się dostać do rąk miecz z takim kunsztem ukuty, że tego, co go nosić będzie, żadne czary nie dosięgną. Może się zdarzyć, że traf szczęśliwy da mi w rękę miecz, który posiadał Amadis w czasie, gdy się zwał jeszcze Rycerzem Płomiennej Szpady[120]. Był to chyba najzacniejszy miecz na świecie! Krom tej cnoty, o której mówiłem, miał jeszcze i tę zaletę, że był ostry, jak brzytew. Nie było zbroi tak silnej i tak zaczarowanej, któraby mu się oprzeć mogła.
— Mogę się za szczęśliwego poczytywać — odparł Sanczo — gdyż wiem, że jeśli podobny miecz Wasza Miłość zdobędzie, będzie on służył tylko tym, co otrzymali pasowanie na rycerza, jako i ten balsam; giermkom zaś na licha zda się to wszystko!
— Nie obawiaj się, Sanczo — rzekł Don Kichot — niebo wynagrodzi cię hojniej, niż myślisz!
Don Kichot, gwarząc na ten kształt z giermkiem, jechał ciągle przed siebie, gdy nagle po prawej stronie gościńca ujrzał słup kurzawy. Odwrócił się do Sanczy i rzekł:
— Nadchodzi dzień, przyjacielu Sanczo, gdy fortuna okaże dary, które dla mnie przeznaczyła, nadchodzi dzień, mówię, gdy dzielności mego ramienia dowiodę i dokonam dzieła, co się raz na zawsze złotemi zgłoskami w księdze sławy zapisze. Widzisz ten tuman, który się tam wzbija? Wiedz, że podniósł się on z pod stóp niezliczonego wojska, maszerującego na prawo od nas, i złożonego z pułków różnych racyj.
— Tedy muszą to być dwa zastępy — odparł Sanczo — gdyż po przeciwnej stronie podobną widać kurzawę.
Don Kichot obrócił się na siodle i przekonał się, że giermek prawdę mówi. Rycerz nasz ucieszył się niepomiernie, gdyż ubrdał sobie, że, ani chybi, muszą być to dwie wrogie armje, które zderzą się z sobą na tej rozległej równinie. Miał zawsze głowę nabitą czarami, przygodami, walkami, historjami miłosnemi, wyzwaniami i różnemi bzdurami, od których roi się w księgach rycerskich. Wszystko, co mówił, myślał, albo robił, do tych rzeczy tylko się ściągało.
Kurz na drodze wzbijał się z pod nóg dwóch trzód owiec i baranów, pędzonych z dwóch stron przeciwnych. Tuman był tak gęsty, że dopiero zbliska rozeznać było można, co to jest właściwie. Don Kichot z taką wiarą utrzymywał, iż są to dwie armje, że Sanczo uwierzył wkrótce i zapytał:
— Dobrze, WPanie, ale co nam czynić teraz wypada?
— Jakto? — wykrzyknął Don Kichot — oczywista, że dopomożemy tym, którzy pomocy będą potrzebowali. Trzeba, abyś wiedział, Sanczo, że armja, maszerująca na prawo od nas, pozostaje pod dowództwem wielkiego cesarza, Alifanfarona, pana wielkiej wyspy Toprabane[121], zaś ta, która za nami zdąża, wiedziona jest przez jego adwersarza, króla Garamantów, Pentapolina, zwanego Rycerzem o Obnażonem Ramieniu, gdyż wojuje on zawsze z gołem prawem ramieniem.
— A czemuż to ci dwaj mocarze tak na siebie dybią? — zapytał Sanczo.
— Stali się nieprzyjaciółmi — rzekł Don Kichot — gdyż ten krewki poganin, Alifanfaron, zapłonął miłością do córki Pentapolina, bardzo urodziwej i wdzięcznej panienki, która jest w chrześcijańskiej wierze wychowana; ojciec nie chce jej dać w stadło temu pogańskiemu władcy, póki ów nie odbieży błędliwej wiary w fałszywego proroka Mahometa i na prawą wiarę się nie nawróci.
— Na mą duszę! — zawołał Sanczo — Pentapolin dobrze czyni i ze wszystkich sił będę mu się starał dopomóc.
— Uczynisz, co ci obowiązek nakaże — odparł Don Kichot — aby wziąć udział w podobnej rozprawie, nie koniecznie trzeba być pasowanym na rycerza.
— Och, to mi się podoba — rzekł Sanczo — ale gdzieby tu umieścić osła, tak, aby być pewnym, że się go odnajdzie później, gdy się już bitwa skończy? Nie leży to wszak w obyczaju, aby na podobnym wierzchowcu w szranki rycerskie wstępować.
— Prawda — odparł Don Kichot — ale możesz go puścisz luzem na swobodę; niech się gubi albo i nie gubi. Odniósłszy w bitwie zwycięstwo, będziemy mieli tyle rumaków do wyboru, że nawet Rossynant zbyt pewnym być nie może, czy go na jakiegoś innego wierzchowca nie pomieniam. Abyś lepiej wszystko mógł ujrzeć, wjedźmy na ten pobliski pagórek, skąd dwie armje widać, jak na dłoni.
Stanęli na wzgórzu; gdyby nie tuman kurzu, który z pod nóg pędzonego bydła się wzbijał i prószył w oczy, mogliby byli łatwo poznać, że te dwie armje były stadami owiec.
Don Kichot, widząc, mimo to, w swojej wyobraźni to, czego nie widział i czego nie było, zaczął mówić donośnym głosem:
— Ten rycerz w żółtej zbroi, tam widoczny, i noszący na swej tarczy lwa z koroną, który leży rozciągnięty u stóp pięknej damy, jest walecznym Laurcalco, Panem Srebrnego Mostu. Ten, co ma na zbroi złote kwiaty, a na tarczy nosi trzy srebrne korony w błękitnem polu, to straszliwy Micocolembo, wielki diuk de Quirocia. Po jego prawej ręce widać olbrzymiego i zuchwałego Brandabarbarana z Boliche, pana trzech Arabij; ubrany jest w skórę1 wężową; a za tarczę ma bramę, która, jak słuch głosi, jest jedną z bram świątyni, zburzonej przez Samsona, gdy ów z narażeniem życia mścił się na swych nieprzyjaciołach. Lecz zwróć oczy w przeciwną stronę, a ujrzysz na czele innej armji tego, który zawsze był zwycięscą, a nigdy zwyciężonym — Timonela de Carcajana, księcia Nowej Biskai. Ma on zbroję w czworakim kolorze: niebieskim, zielonym, białym i żółtym, zaś na tarczy nosi złotego kota na czerwonem polu z napisem: „Miau“, co jest początkiem imienia jego damy, którą, jak mówią, jest niezrównana Miaulina, córka księcia Alfeniquena de Algabre. Ten, pod którym ugina się grzbiet rosłej, olbrzymiej klaczy i który ma broń, jak śnieg białą, i tarczę także białą bez żadnego godła, to świeżo pasowany rycerz, Francuz, Piotr Papin, pan baronji de Utrique. Tamten, co żelaznemi piętami ściska boki gniadej i lekkonośnej zebry, a broń ma nakrapianą błękitem, jest potężnym diukiem Nerbji, Espartafilardem z Gaju. Na jego tarczy widać szparagowe pole z tym napisem w języku kastylijskim: „Rastrea mi suerte[122].
W ten sposób Don Kichot nazwał wielu rycerzy z jednej i drugiej armji, wymieniając ich zbroje, kolory, dewizy i herby. Uniesiony złudami swego szaleństwa, ciągnął dalej, bez chwili wytchnienia:
— Ten poczet przed nami składa się z ludzi różnych nacyj. Oto ci, co piją ze słodkich wód słynnego Xantu, oto górale, uprawiający pola massylijskie i ci, którzy przesiewają piasek złoty w Arabji szczęśliwej, oraz radują się widokiem sławnych wybrzeży jasnego Termodontu.
Numidowie, niestateczni w swoich przyrzeczeniach, słynni w strzelaniu z łuku Persowie, Partowici i Medowie, co walczą, rzucając się do ucieczki, Arabowie, których mieszkania namioty stanowią, Scytowie okrutni, Etiopowie o przekłótych wargach i tysiąc, jeszcze innych nacyj, które z wyglądu poznaję, aczkolwiek dobrze sobie ich nazw nie przypominam.
W tych zaś zastępie ciągną ci, co piją z kryształowych wód Betisu, obrzeżonego gajami oliwnemi, którzy myją i odświeżają swoje oblicza w falach złocistego Tagu! wiecznie w wody obfitującego, ci, co depcą po polach tartasańskich, bogatych w pastwiska, i ci, co szczęśliwe życie wiodą na elizejskich łąkach Xeresu; bogaci Manczegowie, pozłocistemi kłosami uwieńczeni, w żelazo zakuci potomkowie starożytnych Gotów, ci, co się kąpią w Pisuegra, słynnej ze spokojności nurtu swego, ci, którzy pasą swoje stada na rozległych pastwiskach krętego Guadiana podziemnym nurcie, ci, co drżą z zimna w pirenejskich borach i na białych szczytach dumnego Apeninu, jednem słowem wszyscy, których obejmują granice Europy[123].
Bóg wie, ile prowincyj wymienił, ile nacyj nazwał, nadając każdej należne jej przymioty i własności, czynił to zaś z wielką szybkością, obałamucony tem wszystkiem, co czytał w swoich kłamliwych księgach.
Sanczo Pansa słuchał uważnie jego słów, nie puszczając pary z gęby, jeno od czasu do czasu odwracał głowę, aby się przekonać, czy nie widać tych olbrzymów i rycerzy, o których jego pan mówił, ale nie mogąc nic dostrzec, rzekł:
— Niech djabli porwą wszystkich tych ludzi, olbrzymów i rycerzy o których Wasza Miłość prawi; ja ani jednego tutaj nie spostrzegam — może to wszystko są czary, jako i widma tej nocy.
— Jakże możesz tak mówić? — rzekł Don Kichot. — Nie słyszysz rżenia koni, dźwięku trąb i odgłosu bębnów?
— Słyszę jeno — odparł Sanczo — głośny bek baranów i owiec.
W istocie tak było, gdyż dwa stada zbliżyły się już znacznie.
— Strach twój, Sanczo — rzekł Don Kichot — sprawia, że nie widzisz, ani nie słyszysz, tak jak widzieć albo słyszeć powinieneś. Trwoga obałamuca zmysły i czyni, że rzeczy innemi być się wydają, niż są w istocie. Jeżeli tak truchlejesz, cofnij się na stronę i zostaw mnie samego. Starczy mnie jednego, aby zapewnić zwycięstwo tej armji, którą pomocą moją zaszczycę. Rzekłszy te słowa, spiął Rossynanta ostrogą i, nastawiwszy kopję, runął, jak błyskawica z pagórka. Sanczo krzyknął wślad za nim:
— Wracajcie Wasza Miłość, panie Don Kichocie, gdyż przysięgam na Boga, że to owce i barany, na które teraz uderzyć chcecie.
Przeklęty ten, co mnie spłodził! Cóż to znów za nowe szaleństwo? Wracajcie! Rozejrzyjcie się dobrze, niema tam przecież ani olbrzyma, ani żadnego rycerza, ani kotów, ani tarczy całej, czy też kawałka. O nieszczęsna dola moja!
Don Kichot nie obejrzał się nawet, lecz gnał naprzód, krzycząc donośnym głosem:
— Hej, rycerze, którzy walczycie pod sztandarami walecznego cesarza Pentapolina o zakasanym rękawie, zdążajcie za mną, a obaczycie, z jaką łatwością pomszczę się za niego na jego nieprzyjacielu, Alifanfaronie z Trapobanu! — I mówiąc tak, wpadł w sam środek stada baranów i zaczął je okładać z takim animuszem i zapałem, jakby miał do czynienia ze śmiertelnymi swymi wrogami. Pasterze i owczarze, pędzący stado, wołali nań, aby się zatrzymał, ale widząc, że wszystkie krzyki są daremne, naciągnęli proce i jęli pozdrawiać go kamieniami wielkiemi, jak pięści. Don Kichot nie zważał na to; uganiał się tylko na wszystkie strony, wołając:
— Gdzie jesteś, pyszny Alifanfaronie? Do mnie tu sam, do mnie! Czekam na ciebie tutaj, chcąc doświadczyć twoich sił i ukarać cię gardłem za krzywdę, którą uczyniłeś walecznemu rycerzowi, Pentapolinowi, królowi Garamontów. — Nagle poczęstunek z dna rzecznego uderzył go w bok i złamał mu dwa żebra. Widząc się tak potraktowanym, pomyślał, że jest zabity albo i ciężko poranion, i, przypomniawszy sobie o balsamie, wydobył flaszkę, podniósł ją do ust i jął wlewać ów likwor do brzucha. Tymczasem nadleciał nowy podarunek, uderzył go w rękę, roztrzaskał butelkę, wybijając mu i unosząc z sobą trzy, czy cztery zęby i miażdżąc dwa palce u ręki. Tak potężne były te dwa ciosy, że rycerz nasz zwalił się z konia na ziemię, jak długi. Pasterze, zbliżywszy się do niego, sądzili, że jest bez duszy. W wielkim pośpiechu zegnali do kupy stado, zarzucili na plecy siedem zabitych owiec i odeszli, nie oglądając się wcale za siebie.
Sanczo przez ten cały czas nie ruszał się z pagórka, skąd przyglądał się szaleństwom swego pana i, wyrywając sobie garścią włosy z brody, przeklinał dzień, w którym go poznał. Ujrzawszy, że zwalił się z konia i że pasterze odeszli, zjechał ze wzgórza, zbliżył się i znalazł go w bardzo żałosnym stanie, aczkolwiek jeszcze przytomności nie był utracił.
— Czy nie mówiłem wam, Panie — rzekł — żebyście wrócili, gdyż nie są to dwa wraże zastępy, jeno; barany i owce.
— Ten łotr czarnoksiężnik — odparł Don Kichot — mój potężny wróg tak odmienia i zniekształca rzeczy. Wiedz, Sanczo, że takim czarnoksiężnikom bardzo jest łatwo przedstawiać wszystko tak, jak im się podoba, zaś ów niegodziwiec, prześladując mnie, i wiedząc, że w tem spotkaniu okryję się sławą, zamienił przez zazdrość zastępy nieprzyjaciół w stada owiec. Ale uczyń jedną rzecz, Sanczo; w tym celu, abyś się wywiódł z błędu i poznał prawdę, która jest taka, jak ci mówię. Wsiadaj na swego osła i jedź za nimi, a obaczysz, że, gdy się tylko trochę stąd oddalą, do pierwotnych swych postaci powrócą i, kształt baranów opuszczając, staną się ludźmi takimi, jak ci opisywałem. Ale nie odchodź teraz, gdyż potrzebuję twojej pomocy. Zbliż się do mnie i obacz, ile mi zębów brak, gdyż wydaje mi się, że ani jeden w gębie mi nie pozostał.
Sanczo zbliżył się tak, że mu prawie wzrok w głąb gardzieli zapuścił; wówczas właśnie balsam jął się burzyć w żywocie naszego rycerza i w chwili, gdy Sanczo do gęby mu zaglądał, nagle z taką gwałtownością, jak muszkiet kulę wyrzuca, Don Kichot wyrzucił wszystko, co miał w żołądku, na brodę litościwego giermka.
— Najświętsza Marjo! — krzyknął Sanczo — a cóż to się znów dzieje? Ani chybi nieszczęśliwy mój pan jest ranny śmiertelnie, gdyż krew z ust oddaje. — Przyjrzawszy się jednak baczniej, przekonał się po zapachu, kolorze i smaku, że to nie krew, lecz balsam, który Don Kichot wypił, i zaraz takie go nudności napadły, że wyprzątnął na swego pana wszystko, co miał w bebechach. Pozostali tak czas nijaki, czyści, jak dwie perełki.
Sanczo pobiegł do swego osła, aby wziąć z sakiew wszystko, czego potrzeba było do opatrzenia swego pana, ale, nie znalazłszy tłumoczka, o mało zmysłów z rozpaczy nie postradał. Złorzeczył samemu sobie i poprzysiągł sobie w sercu, że opuści swego pana i że do wsi powróci, choćby miał i stracić swoje dawne zasługi i nadzieję na otrzymanie, przyrzeczonej wyspy.
Don Kichot tymczasem podniósł się, wsadził sobie lewą rękę do gęby, jakby w obawie, aby mu reszta zębów nie wyleciała i, ująwszy w drugą rękę cugle Rossynanta; który nie ruszył się ani na krok od swego pana, zbliżył się do giermka. Sanczo oparł się piersią na ośle, podparł głowę dłonią i trwał tak, niby człek, w głębokich rozmyślaniach pogrążony.
Don Kichot, ujrzawszy go w tej postawie, z oznaką głębokiego smutku na twarzy, rzekł:
— Nie będziesz wart więcej od innego, jeżeli nie będziesz czynił więcej, niż inny. Wszystkie te burze, które nad nami szaleją, nie sąż dowodem, że wkrótce niebo się wypogodzi, i że nasze sprawy dobrze się ułożą? Niepodobne to do wiary, aby zło, jak i dobro, wiecznie trwało. Jeśli zło dość już dokuczyło, znak to nieomylny, że dobro jest gdzieś w pobliżu. Przestań się trapić nieszczęściami, które na mnie spadają, gdyż nawet najmniejsza ich cząstka na ciebie nie przypada.
— Jakże to — spytał Sanczo — czyli ten, którego wczoraj po powietrzu ciskano, nie był przypadkiem synem mego ojca? A sakwy, pełne wszystkich moich zapasów, należałyż do kogo innego?
— Nie masz więc swoich sakiew?
— Oczywista, że nie mam — odparł giermek.
— Tedy nie będziemy mieli dziś nic do gęby włożyć, — rzekł Don Kichot.
— Zapewne — odparł giermek — chyba, że znajdziemy na łąkach te zioła, któremi, jak Wasza Miłość powiada, nieszczęśliwi rycerze błędni mają zwyczaj zastępować posiłek.
— Po prawdzie — rzekł Don Kichot — wołałbym na ten czas ćwierć bochenka chleba albo podpłomyka, dwie główki sardynek, czy śledzi, niż wszystkie zioła, które opisuje Dioscorid; choćby go i był objaśnił doktór Laguna[124]. Wsiądź jednak na osła, mój Sanczo, i jedź ze mną, gdyż Bóg, który nad wszystkiem ma pieczę, i nas nie opuści, zwłaszcza, że wszystko dla Jego chwały czynimy. Nie zapomina On o najmniejszych komarach w powietrzu, o robaczkach na ziemi, ani o owadach i żabkach w wodzie, a jest tak litościwy, że roztacza blask słoneczny, zarówno nad dobrymi, jak i nad złymi, i rosę swą spuszcza na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.
— Wasza Miłość — rzecze Sanczo — lepiejby uczynił, gdyby został kaznodzieją, a nie błędnym rycerzem.
— Błędni rycerze — rzekł Don Kichot — wiedzą wszystko, gdyż o wszystkiem wiedzieć muszą. W dawnych czasach był i taki, co na środku gościńca prawił kazanie, jakby na uniwersytecie paryskim stopień naukowy zyskał. Z tego wnosić można, że nigdy lanca nie stępiła pióra ani pióro lancy.
— Niechaj będzie tak, jak Wasza Miłość mówi — odparł giermek — ale chodźmy stąd i rozejrzyjmy się za noclegiem. Niech Bóg sprawi, aby nie było tam der, ani ludzi, którym krotochwile po głowie chodzą, widm, ani Maurów zaczarowanych, gdyż, jeśli się trafią, wyślę ich do wszystkich djabłów.
— Zwróć się do Boga, mój synu, i wiedź, gdzie chcesz, gdyż tym razem tobie chcę zostawić troskę o nocleg. Ale daj tutaj rękę, pomacaj palcem i obacz, ile mi zębów brak po prawej stronie górnej szczęki, gdyż tutaj właśnie srogi ból odczuwam.
Sanczo wsadził dwa palce Don Kichotowi do ust i rzekł:
— Ile zębów trzonowych miał Wasza Miłość po tej stronie?
— Cztery — odparł Don Kichot — a prócz zęba mądrości, wszystkie całe i zdrowe.
— Niech Wasza Miłość zważy dobrze na to, co mówi — rzekł Sanczo.
— Cztery, mówię, a może i pięć — odparł Don Kichot — gdyż przez cały ciąg życia mego ani mi żadnego zęba nie wyrwano, ani mi też żaden nie spróchniał i nie wypadł.
— A jednak tutaj na dole ma Wasza Miłość tylko dwa siekacze i jeden pieniek, co się zaś tyczy górnej szczęki, to ani połowy zęba doszukać się nie mogę. Wszystko tu jest gładkie i równe, jak dłoń.
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał Don Kichot, usłyszawszy smutną wiadomość z ust giermka. — Wołałbym stracić ramię, oczywiście nie to, które mieczem szermuje. Wiedz, Sanczo, że gęba bez zębów jest, jak młyn bez kamienia, i że o ząb więcej się troszczyć trzeba, niż o klejnot. Podobnym utrapieniom podlegają ci, co w surowym zakonie rycerstwa na świecie żyją. Wsiądź na osła, przyjacielu, i prowadź, podążę za tobą, gdzie chcesz.
Sanczo wyprzedził pana i zwrócił swego osła w tę stronę, gdzie, jak miarkował, może się znajdować gospoda.
Nie oddalał się jednak od głównego trakty, który w tej okolicy dość był uczęszczany.
Jechali powoli, noga za nogą, gdyż ból, który Don Kichot odczuwał w szczękach, ani na chwilę nie folgował i zbytnio spieszyć mu się nie pozwalał. Sanczo postanowił rozerwać go trochę i coś mu opowiedzieć.

Między innemi rzeczami opowiedział mu to, co jest zawarte w kapitulum następnem.

KAPITULUM XIX
O MĄDRYM DYSKURSIE SANCZY Z JEGO PANEM, O SPOTKANIU Z UMARŁYM I O INNYCH PRZEDZIWNYCH PRZYGODACH

— Wydaje mi się, WPanie, że wszystkie te nieszczęścia, spadłe na nas w ciągu dni ostatnich, są karą za grzech, jaki popełniliście przeciwko zakonowi rycerstwa, nie zdzierżywszy przysięgi, ślubowaliście przecie, że nie będziecie jedli chleba na obrusie, że nie pofolgujecie sobie choćby i z królową i że wiele innych prywacyj zniesiecie, póki nie zdobędziecie hełmu Malandrina, czy jak mu tam temu Maurowi.
— Dobrze gadasz, Sanczo — rzekł Don Kichot — ale po prawdzie całkiem mi to z pamięci wypadło. Takoż możesz to mieć za rzecz niezawodną, że ta przygoda z derą i skokami w powietrzu spotkała cię za to, że, w stosownej porze i na stosownem miejscu, o przysiędze tej mi nie przypomniałeś. Co do mnie, to uchybienie to naprawię, gdyż w stanie rycerstwa są sposoby na wszystko.
— A czy ja, WPanie, coś ślubowałem? — zapytał Sanczo.
— Nie wchodzi to w rachubę, żeś nie ślubował — odparł Don Kichot — wystarcza, żeś miał udział w moim grzechu. Jakkolwiekby jednak było, trzeba pomyśleć o naprawie.
— Jeżeli tak jest — rzekł giermek — tedy miejcie to, Panie, na pieczy, aby drugi raz tym ślubom nie chybić, gdyż znów może przyjść ochota tym upiorom poigrać ze mną albo i z Wami, skoro ujrzą, że trwacie nadal w swej niedbałości.
Gdy taką bawili się rozmową, noc zaskoczyła ich w pół drogi, oni zaś nie wiedzieli wcale, gdzie im stosownego schronu szukać należy. Nadomiar złego przymierali głodem, gdyż po stracie sakiew bez żywności zostali. Sanczo zapewniał, że, ponieważ jest to główny trakt, więc gdzieś tu, w odległości jednej lub dwóch mil, jakaś oberża znajdować się musi. Przebijając się tak przez mroki, giermek, umierający z głodu, i pan, pełen dobrego apetytu, ujrzeli nagle po prawej ręce wielką ilość świateł, podobnych do gwiazd ruchomych. Na ten widok Sanczo ścierpł ze strachu, a Don Kichot mocno się zastanowił. Jeden ściągnął konia za cugle, drugi osła za uzdeczkę. Stanęli, jak wryci, patrząc pilnie, coby to być mogło.
Ujrzeli, że światła zbliżają się ku nim i że w miarę zbliżania coraz większe się stają.
Wówczas Sanczo zaczął się trząść, jakby miał żywe srebro we wszystkich członkach ciała. Don Kichotowi zasię włosy dęba na głowie stanęły. Zdobywając się jednak na odwagę, rzekł:
— Bez wątpienia, Sanczo, szykuje się tu jakaś wielka i niebezpieczna przygoda, w której będę musiał okazać całą dzielność moją i męstwo.
— O, nieszczęsna moja dola — wykrzyknął Sanczo — jeżeli, jak na to patrzy, ma to być nowa przygoda z upiorami, cóż poczną moje biedne boki i żebra?
— Choćby nie wiem jakie to były straszydła, nie pozwolę im tknąć jednego włoska na twojej głowie — odparł Don Kichot. — Jeżeli zeszłym razem tak igrali z tobą, to jeno dlatego, że nie mogłem przeskoczyć przez mur od dziedzińca, teraz jednak znajdujemy się w szczerem polu, gdzie mogę swobodnie mieczem szermować.
— A jeśli WPana zaczarują i w odrętwienie wprawią, jak wtedy? — spytał Sanczo — cóż przyjdzie z tego, że znajdujemy się w otwartem polu?
— Mimo to — odparł Don Kichot — proszę cię, Sanczo, abyś nie tracił odwagi, gdyż z eksperjencji swej wkrótce poznasz, ile ja mam animuszu.
— Będę ją miał, jeśli Bóg pozwoli — rzekł Sanczo.
Usunęli się nieco na stronę i jęli patrzeć pilnie na te wędrujące światła.
Wkrótce ujrzeli kilku ludzi, którzy, jak im się zdało, na zwierzchnie szaty mieli narzucone koszule.[125] W Sanczy na ten widok serce zamarło. Zaczął szczękać zębami, jak człek, w febrze będący. Ów przestrach jeszcze bardziej się zwiększył, gdy rozpoznali jasno, co to było. Ze dwudziestu ludzi, siedzących na koniach i ubranych w koszule, trzymało w rękach zapalone pochodnie. Za nimi postępowała lektyka, kirem obita, otoczona sześciu jezdnymi, których suknie żałobne aż do kopyt mułów sięgały. Po powolnym chodzie rozpoznać można było, że nie są to konie. Ludzie, ubrani w koszule szli, mrucząc coś głosem cichym a lamentliwym.
Ta dziwaczna, z jawy o tak późnej porze i w tak odludnem miejscu wystarczyły całkiem, aby napełnić strachem serce Sanczy, a nawet i serce jego pana, gdyby nie to, że (podczas gdy całe męstwo giermka w niwecz się rozwiało) Don Kichot wyobraził sobie, iż musi być to jedna z przygód, w jego księgach zawartych.
Rycerz nasz wykoncypował sobie, że lektyka jest trumną lub marami, na których niosą rycerza srodze poranionego albo i martwego, i że jemu jednemu zemsta ma być pozostawiona. Nie tracąc czasu po próżnicy, zniżył kopję, umocnił się na siodle i, pełen hamowanego męstwa, stanął wpoprzek drogi, którą ci ludzie, w koszule ubrani, przejść musieli. Gdy się zbliżyli, rzekł podniesionym głosem:
— Stójcie tu, ktokolwiek jesteście, i zdajcie mi zaraz sprawę, skąd idziecie, dokąd zmierzacie i co na tych marach niesiecie? Według pewnych oznaką sądzić można, że albo wy komuś szwank uczyniliście, albo was ktoś pokrzywdził. Muszę koniecznie o tem wiedzieć, aby was ukarać za zło, którego byliście sprawcami lub też pomścić was za wyrządzoną wam krzywdę.
— Spieszno nam bardzo — odparł jeden z ludzi, ubranych w koszule — do oberży jeszcze kęs drogi, tak iż nie mamy czasu bawić się w próżne rozmowy i odpowiadać na wasze pytania — i, spiąwszy muła ostrogą, chciał przejechał mimo. Don Kichot poczuł się bardzo urażony tym responsem, schwyciwszy przeto jego muła za cugle, krzyknął:
— Stój, naucz się przystojniej znajdować i odpowiadaj na to, o co się pytam, gdyż w przeciwnym razie rozpocznę walkę z wami wszystkimi. — Muł był tak bardzo płochliwy, że gdy Don Kichot ujął go za uzdę, rozwierzgał się, wspiął i wywalił się wraz ze swym panem na ziemię. Jeden z pieszych pachołków jął wówczas miotać obelgi na Don Kichota, który, pełen kolery i rankoru, rzucił się, nie mieszkając, ze zniżoną kopją na pierwszego z brzegu żałobnika i zwalił go na ziemię, ciężko poturbowanego. Później napadł na innych i aż miło było patrzeć, jak gracko się uwijał, wprawiając ich wszystkich w zamieszanie. Zdawało się, że Rossynantowi skrzydła wyrosły.
Ludzie, ubrani w koszule, byli strachliwego przyrodzenia, a do tego nie mieli przy sobie żadnej broni. W jednej chwili pierzchnęli też z pola bitwy i jęli pomykać przez pola z płonącemi pochodniami w rękach, sprawiając wrażenie maszkar i larw, chodzących po świecie w mięsopustne noce.
Żałobnicy zasię, zaplątani w długie suknie i sutanny, nie mogli się nawet poruszyć, tak iż Don Kichot prał ich dowoli i zmusił wkrótce do ustąpienia z placu.
Sanczo przypatrywał się tej rozprawie, pełen admiracji dla zuchwałego męstwa swego pana i mówił do siebie: „Ani chybi mój pan musi być tak dzielny i mężny, jak sam o tem mówi“.
Obok człeka, który spadł z muła, leżała na ziemi pochodnia; przy jej blasku Don Kichot mógł dobrze widzieć; podszedłszy do nieszczęśnika[126], zbliżył ostrze lancy do jego szyi, żądając, aby się poddał, gdyż w przeciwnym razie żywot postrada.
Człek, powalony na ziemię, rzekł:
— Aż nadto jestem poddany, gdyż ruszać się nie mogę, mając jedną nogę złamaną.
Zaklinam, was, Panie, nie zabijajcie mnie, jeżeli jesteście rycerzem chrześcijańskim, gdyż popełnilibyście wielką zbrodnię; jestem licencjatem i otrzymałem już pierwsze święcenia.
— Cóż za djabeł sprowadził was tutaj, skoro jesteście duchownym? — zapytał Don Kichot.
— Nieszczęście, Panie, tylko nieszczęście — odparł człek, leżący na ziemi.
— Jednakowoż może was spotkać jeszcze gorsze nieszczęście — rzekł Don Kichot — jeżeli nie zadowolnicie mnie i nie odpowiecie na wszystko, o co się uprzednio pytałem.
— Łatwo was zadowolnię — odrzekł licencjat. — Dowiedzcie się, panie, że chociaż powiedziałem wam, że jestem licencjatem, w rzeczywistości jestem tylko bakałarzem. Nazywam się Alfonsem Lopezem, rodem z Alcovendas. Szedłem z Baezy, w towarzystwie jedenastu księży, tych, którzy właśnie z latarniami pouciekali. Zdążamy do Segovii, odprowadzając ciało pewnego szlachcica, zmarłego w Baezy; niesiemy do grobu jego kości. Grób ten znajduje się w Segovii, w miejscu jego urodzenia.
— Któż go zabił? — zapytał Don Kichot.
— Bóg — odparł bakałarz — przez gorączkę trawiącą, którą zesłał na niego. W takim razie Bóg zwolnił mnie od obowiązku pomszczenia się za śmierć jego, cobym uczynić musiał, gdyby go zabił ktoś inny ale ponieważ uśmiercił go Ten, Kto go uśmiercił, trzeba milczeć, coby wypadało zrobić i wówczas, gdyby mnie żywota zbyto.
Chciałbym, aby Jego Rewerencja wiedział, że jestem rycerzem, rodem z Manczy; nazywam się Don Kichot, którego powołaniem jest jeździć po świecie, aby prostować błędy i brać pomstę za krzywdy.
— Nie wiem, jakie to jest prostowanie błędów — odparł bakałarz — gdyż do tej pory chodziłem prosto, zaś odtąd będę chodził krzywo, dzięki temu, żeście mi, Panie, złamali nogę, której już do końca życia nie wyprostuję. Co zaś do krzywdy, pomszczonej przez was, to jestem tak skrzywdzony, że już i na resztę dni żywota mego skrzywdzony pozostanę[127].
Największem nieszczęściem dla mnie jest to, że spotkaliście mnie wy, którzy przygód szukacie.
— Nie wszystko jednakim trybem na tym świecie idzie — odparł Don Kichot. — Kaduk chce, że włóczycie się po nocy, ubrani w komże i w szaty żałobne, z zapalonemi pochodniami w rękach i mrucząc coś pod nosem tak, iż podobni jesteście do jakichś upiorów i istot nie z tego świata.
Nie mogłem się powstrzymać od uczynienia tego, co mi mój obowiązek nakazywał; natarłem na was, a wiedzcie, że uderzyłbym na was również wówczas, gdybym wiedział, że jesteście czartami z piekła rodem, za których was zawsze miałem.
— Tak chciał mój los nieszczęsny — rzekł bakalarz — ale teraz błagam was, Panie rycerzu błędny, którzyście mnie w ten sposób uraczyli, abyście dopomogli mi wydostać się z pod tego muła, gdyż mam nogę uwięzioną w strzemieniu.
— Moglibyście gadać tak i do jutra — odparł Don Kichot. — Jak długo myśleliście czekać, aby mi o swojem nieszczęściu powiedzieć?
Rycerz nasz zawołał na Sanczo Pansę, aby przybył, nie mieszkając, ale nasz poczciwiec nie spieszył się zbytnio, gdyż zajęty był zdejmowaniem z muła tobołków z żywnością, które ci ludzie mieli ze sobą. Ze swego kaftana uczynił coś w rodzaju wora i, napełniwszy go jak mógł najlepiej, władował go później na grzbiet swego osła. Wreszcie przybiegł na krzyk swego pana, aby dopomóc wydobyć pana bakałarza z pod muła.
Wpakowali go nań i dali mu latarnię do rąk; Don Kichot poradził mu, aby udał się w drogę za swymi kompanami, prosząc go zarazem, aby wybaczył mu wyrządzoną sobie krzywdę, gdyż nie leżało to wszak w jego mocy, by się powściągnąć od uczynienia tego, co był uczynił.
Sanczo rzekł bakałarzowi na pożegnanie:
— Jeśli przypadkiem tamci panowie dowiedzieć się będą pragnęli, kim jest ów waleczny rycerz, który Waszą Wielmożność do tego stanu doprowadził, proszę powiedzieć, że to sławny Don Kichot z Manczy, zwany również Rycerzem Posępnego Oblicza.
Bakałarz, wysłuchawszy tych słów, odjechał.
Don Kichot zapytał Sanczy, dlaczego nazwał go Rycerzem Posępnego Oblicza?
— Muszę rzec — odparł Sanczo — że przyjrzawszy się Wam nieco przy świetle latami, którą niósł ten biedak, spostrzegłem, że macie tak ponure oblicze, jakiego drugiego nie zdarzyło mi się nigdy widzieć. Może pochodzi to z przyczyny trudów, poniesionych w tej bitwie, a może też z powodu braku zębów.
— Inaczej się ta rzecz ma — rzekł Don Kichot — mędrzec, który wziął przed się spisanie historji moich czynów, uważał za słuszne, abym miał jakiś przydomek, tak jak mieli go ongiś wszyscy błędni rycerze. Jeden zwał się rycerzem Płomiennej szpady, drugi Jednorożca, trzeci rycerzem Panien, czwarty Feniksa, inny znów rycerzem Gryfa albo i Śmierci. Z tych to przydomków znani byli w każdym zakątku. Mniemam, że ów rzeczony mędrzec cię natchnął i włożył ci do gęby ten przydomek: Rycerz Posępnego Oblicza, którego odtąd używać zamierzam. I aby takie miano bardziej było dla mnie stosowne, umyśliłem odmalować na tarczy, gdy tylko będę miał myśl po temu, bardzo ponure oblicze.
— Niema potrzeby tracić czasu i pieniędzy — odparł Sanczo — aby takie oblicze na tarczy wystawiać, całkiem wystarczy, gdy Wasza Miłość ukaże swoją twarz, zwracając ją ku temu, kto się Wam przyjrzeć będzie chciał. Wierzajcie mi bowiem, WPanie (a jeśli chcecie miejcie to i za żart), że, czy to z braku zębów, czy też z głodu, takeście zbrzydli, iż i posępnego oblicza na konterfekcie poniechać można.
Don Kichot uśmiechnął się z żartu Sanczy, postanowił na zawsze przyjąć ten przydomek i kazać wymalować go sobie na tarczy, czy też na puklerzu.
— Myślę Sanczo — rzekł — że będę wyklęty za to, żem rękę położył na rzeczy świętej juxta illud, si quis suadente diabolo, chociaż, mówiąc po prawdzie, nie dotknąłem jej rękoma, tylko kopją. Pozatem nie chciałem przecie obrazić ani księdza, ani jakiejś rzeczy, należącej do Kościoła, który miłuję i czczę, jak na prawego katolika i wiernego chrześcijanina przystało, sądziłem bowiem, że mam do czynienia z upiorami i stworami nie z tego świata. Przypominam sobie także dobrze, co się przydarzyło Cydowi Ruy Diaz, który połamał stołek ambasadora królewskiego w przytomności Ojca Świętego, za co został klątwą obłożony. Od tego dnia Rodryg de Vivar[128] przemienił się w szlachetnego i walecznego rycerza.
Bakałarz, jak to już powiedzieliśmy, oddalił się, nie pisnąwszy ani słóweczka. Don Kichot chciał sprawdzić, czy trup, leżący w trumnie ma kości, czy nie, ale Sanczo nie pozwolił mu na to, mówiąc:
— Wyszliście, Panie, z tej niebezpiecznej przygody tak obronną ręką, jak się to nigdy dotychczas nie zdarzyło. Ludzie ci, aczkolwiek zwyciężeni i zmuszeni do ucieczki, mogą się opamiętać i zdać sobie sprawę z tego, że jeden tylko człek ich tak rozproszył; zawstydzeni tem i zagniewani gotowi zebrać się do kupy, powrócić tutaj i sprawić nam tęgą łaźnię. Osioł czuje się dobrze, góry są w pobliżu, głód nam dokucza; nic innego tedy uczynić nam nie pozostaje, jak ujść stąd jaknajprędzej. Niech, jak to mówią, umarły idzie do grobu, zaś żywy do oberży.
Wysforowawszy się ze swym osłem naprzód, poprosił pana, aby jechał za nim. Don Kichot przyznał Sanczy rację, nie odpowiedział tedy ani słowa, jeno ruszył w jego ślady.
Ujechawszy kęs drogi, leżącej między dwiema górami, znaleźli się na rozległej równinie. Zsiedli z wierzchowców; Sanczo zdjął z osła prowiant; później rozciągnęli się na świeżej trawie i, przyprawiwszy swoje pożywienie głodem, zjedli wraz śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację. Napełnili swoje żołądki wielką ilością zimnego mięsiwa, gdyż Sanczo znalazł obfitość żywności w tobołkach księży, którzy zwykli są o potrzebach brzucha nie zapominać.

Zdarzyła się inna bieda, którą Sanczo znalazł gorszą nad wszystkie; było to pragnienie, co ich niezmiernie trapiło, nie mieli bowiem wina do picia, ani wody do zwilżenia ust. Sanczo, nękany pragnieniem, widząc, iż znajdują się na łące, pełnej bujnej i soczystej trawy, rzekł swemu panu to, o czem powiemy w kapitulum następnem.

KAPITULUM XX
O NIEZWYKŁEJ I NIGDY NIE SŁYSZANEJ PRZYGODZIE, KTÓRĄ WALECZNY DON KICHOT TAK SZCZĘŚLIWIE ZAKOŃCZYŁ JAK TO NIE ZDARZYŁO SIĘ NIGDY ŻADNEMU, NAJSŁYNNIEJSZEMU NA ŚWIECIE RYCERZOWI

— Te trawy, Panie, są świadectwem, że w pobliżu musi tu płynąć jakiś strumyk, czy źródło, które im wilgoci przydaje. Dobrze uczynimy, ruszając naprzód, gdyż będziemy mogli ugasić wkrótce to nieznośne pragnienie, dające się nam tak we znaki 1 trudniejsze do zniesienia od głodu.
Rada ta słuszną się Don Kichotowi wydała. Ujął Rossynanta za cugle, Sanczo zasię, włożywszy osłu na grzbiet resztki zapasów, schwycił go za postronek i zaczęli iść po łące omackiem, gdyż ciemna noc nic im widzieć nie pozwalała. Nie uszli nawet i dwustu kroków, gdy usłyszeli nagle ogromny szum, jakby pieniący się potok spadał ze szczytu wysokiej skały. Ucieszyło ich to niemało; przystanęli, nadsłuchując bacznie, z której strony odgłos ten dobiega, ale wnet usłyszeli jakiś inny jeszcze hałas, który umniejszył znacznie pierwotnej radości, zwłaszcza Sanczy, wielce strachliwemu z natury. Były to jakieś miarowe uderzenia, zmieszane z brzękiem łańcuchów i żelastwa i połączone z wielkim hukiem wód. Wszystko to mogłoby napełnić lękiem każde serce, krom serca naszego bohatera. Noc, jak się rzekło, była ciemna, trafunek zaprowadził ich pod wysokie i rozłożyste drzewa, których liście, poruszane wiatrem, wydawały szmer ponury; samotność, ciemnica, miejsce nieznane, szum drzew i te kołatania, wszystko to przyczyniało się do ich bojaźni i napełniało ich zdumieniem, zwłaszcza, że odgłosy nie ustawały, wiatr nie ucichał, a dzień nie nastawał. Na dobitek nie wiedzieli wcale, gdzie się znajdują.
Aliści Don Kichot, niezłomnem męstwem jak zawsze ożywiony, wskoczył na Rossynanta, ścisnął tarczę w ręku, nastawił kopję i rzekł:
— Wiedz, przyjacielu Sanczo, że z woli nieba urodziłem się w tym wieku żelaznym, aby odrodzić wiek złoty albo złocisty, jak się to mówić zwykło. Jestem tym, na kogo czekają niebezpieczeństwa, zawołane czyny i wielkie imprezy. Ja to, jeszcze raz ja, mam odrodzić Rycerzy Okręgłego Stołu, dwunastu Parów Francji i dziewięciu Parów Sławy. Zaćmię Platirów, Toblantów, Olivantów, Tirantów, Febów i Belianisów i niezliczoną gromadę sławnych rycerzy wieków ubiegłych, dokonując w tym wieku tyle wspaniałych dziwów i zawołanych czynów, że zblednie przy nich najdzielniejszych poczynań sława.
Widzisz wszak, wierny i kochany mój giermku, że noc jest ciemna i pełna głębokiego milczenia, słyszysz głuchy szum tych drzew, przerażający łoskot wody, która zda się że spada z gór księżycowych, oraz ciągłe kołatania, co nasz słuch obrażają; wszystkie te rzeczy pospołu wzięte, albo i każda z nich, wystarczyłyby, aby napełnić trwogą i zdumieniem pierś samego Marsa, a cóż dopiero tę, która do podobnych przygód nie nawykła. Wszystko to, o czem ci teraz mówię, to tylko bodziec i pobudka dla mego ducha; już mi serce wzbiera pragnieniem, aby przedsięwziąć tę przygodę, choćby i najniebezpieczniejszą się ona wydawała, ściśnij trochę popręgi Rossynantowi, zostań z Bogiem, i nie czekaj na mnie dłużej, jak trzy dni. Gdy w przeciągu tego czasu się nie zjawię, będziesz mógł powrócić do swojej wioski, uczynisz mi także, jak tuszę, tę przysługę i przyjemność i wyprawisz się do Toboso, aby powiedzieć niezrównanej damie i pani serca mego, Dulcynei, że jej niewolnik-rycerz zginął, ważąc się na dokonanie rzeczy, ktoreby go godnym jej łask uczynić mogły!
Gdy Sanczo usłyszał te słowa, zaczął rzewliwie płakać i rzekł:
— Nie wiem, Panie, dlaczego ważycie się na tak niebezpieczną wyprawę; teraz jest noc, nikt nas nie widzi, możemy inną drogę wybrać, i uniknąć wszelkich hazardów, choćbyśmy i przez trzy dni nic pić nie mieli. A ponieważ nikt na nas nie patrzy, nikt nas też za tchórzy nie poczyta. Nieraz słyszałem, jak ksiądz z naszej wioski (znacie go wszak dobrze, Panie!) prawił na kazaniu, że kto szuka niebezpieczeństw, ginie[129]. Nie dobrze jest kusić Pana Boga i wstępować w hazardy, z których chyba tylko cudem można wyjść cało. Niechaj wystarczy tych cudów, które niebo dla sprawy Waszej Miłości uczyniło, ochraniając was od podrzucania na derze tak, jak to mnie się przydarzyło i, pozwalając wam obronić się i wyjść zwycięsko ze spotkania z tylu nieprzyjaciółmi, którzy umarłemu towarzyszyli. A jeśli to wszystko nie może zmiękczyć twardego serca waszego, niech was przynajmniej ta myśl wzruszy, że, gdy się tylko stąd oddalicie, ja ze strachu oddam duszę temu, kto ją zabrać ze sobą będzie chciał. Wyjechałem z swej wsi, opuściłem żonę i dzieci w tej myśli, aby wam służyć, mniemając, że kimś znaczniejszym się stanę, a już przynajmniej ni kęsa nie podlejszym. Aliści, ponieważ kto wiele chwyta, mało łapa, tedy i moje nadzieje na niczem spełzły. Wierzyłem mocno, że otrzymam tę djabelską wyspę, którą Wasza Miłość tyle razy mi przyrzekał, lecz teraz widzę, że wzamian za nią chcecie mnie pozostawić samego o tej porze, w miejscu, gdzie niema żywej duszy Na Boga Najwyższego błagam, nie czyńcie mi, Panie, tej krzywdy, a jeśli już nie chcecie imprezy tej całkiem poniechać, odłóżcie ją choćby do jutra rana. Gdyż, według tego, co mówi sciencja, której nauczyłem się, będąc pastuchem, już tylko trzech godzin do świtu nie dostaje, ponieważ pysk małej niedźwiedzicy mamy nad głową — oznacza to północ na linji po lewej ręce.
— Jakże możesz dostrzec, Sanczo, tę linję i ten pysk, czy tam kark, o którym mówisz, skoro noc jest tak ciemna, że na całem niebie ani jednej gwiazdy nie widać?
— To prawda — odparł Sanczo — ale strach ma wielkie oczy i widzi równie dobrze nad ziemią, jak i pod ziemią. Można wszelako łatwo wymiarkować, że do dnia już nie daleko.
— Niech dnieje albo i nie dnieje — rzekł Don Kichot — nie będą mogli rzec o mnie w tej godzinie ani nigdy, że łzy i prośby powstrzymały mnie od spełnienia rycerskiego obowiązku. Proszę cię, Sanczo, abyś zbył się wszelkich obaw, gdyż Bóg, który mi serce natchnął zamysłem spróbowania tej straszliwej i nigdy niewidzianej przygody, zatroska się o moje ocalenie, a i ciebie w twem strapieniu pocieszy. Dociśnij popręgi Rossynantowi i pozostań tutaj. Wrócę niedługo żywy albo umarły.
Sanczo, widząc, że jego pan tak się w swym zamiarze zaciekł, iż żadne łzy, przełożenia i prośby nic wskórać nie mogą, postanowił własnym sprytem sobie dopomóc i zatrzymać rycerza do rana. Nachyliwszy się, aby poprawić koniowi popręgi, cichaczem i potajemnie spętał postronkiem od swego osła nogi Rossynanta tak, iż, gdy Don Kichot chciał puścić się w drogę, rumak, zamiast pomknąć przed siebie, podskakiwał jeno na miejscu.
— A owoż, Panie — zawołał Sanczo, mocno rad, że mu się tak fortel udał — samo niebo, wzruszone memi prośbami, nie chce, aby Rossynant naprzód postąpił, jeśli zaś Pan będzie trwał w uporze i kłuł go ostrogami, nazwę to wyzywaniem fortuny.
Don Kichot, pełen gniewu, spinał Rossynanta ostrogami, ale im bardziej go do biegu przymuszał, tem mniej rumak był ruchawy. Rycerz nie spostrzegł, że Rossynant ma nogi związane; postanowił tedy zaczekać, aż dzień się uczyni i koń nabędzie ochoty do biegu, gdyż nie przyszło mu na myśl, aby to miała być sztuczka jego giermka.
— Ponieważ Rossynant ruszyć się nie może, będę musiał, rad nie rad, czekać, aż jutrzenka się na niebie uśmiechnie i opłakiwać każdą chwilę jej spóźnienia.
— Niema powodu do płaczu — odparł Sanczo — gdyż aż do białego dnia zabawię pana opowiadaniem bajek, jeżeli już Wasza Miłość nie zechce nóg ze strzemion wypuścić i przespać się trochę na zielonej trawce, za przykładem innych błędnych rycerzy, aby, gdy dzień nastanie i przyjdzie chwila podjęcia tej straszliwej wyprawy, poczuć się bardziej rzeźkim i wypoczętym.
— Jak śmiesz mówić mi o zlezieniu z konia i o spaniu? — rzekł Don Kichot. — Zaliż zaliczam się, według ciebie, do tych rycerzy, co to pośród niebezpieczeństw sypiają? Śpij ty, który urodziłeś się po to, aby spać, albo i rób, co ci się podoba, ja zaś uczynię, co będę uważał za najbardziej stosowne.
— Niech się WPan nie gniewa, gdyż nie chciałem was obrazić — odparł Sanczo. — I zbliżywszy się do Don Kichota, położył jedną rękę na przednim, drugą na tylnym łęku siodła tak, iż objął lewe udo swego pana, nie śmiąc oddalić się od niego, choćby na palec, tak się bał bowiem owego kołatania, co się ustawicznie rozlegało.
Don Kichot pozwolił mu, aby opowiedział dla rozrywki obiecaną gadkę, na co Sanczo odparł, że uczyniłby to z chęcią, gdyby strach przed tem, co słyszy, mu na to pozwalał.
— Mimo wszystko — rzekł giermek — postaram się opowiedzieć historję. Jeśli mi nic szyków nie pomiesza i jeśli ją szczęśliwie do kresu doprowadzę, zobaczy Wasza Miłość, że będzie to najpiękniejsza opowieść świata. Słuchajcie tedy, panie, gdyż zaczynam:
„Było pewnego razu to, co było, niech dobro, które z tego płynie, stanie się udziałem wszystkich, zło zaś przypadnie temu, co zła szuka. Musi Wasza Miłość wiedzieć, że starożytne opowieści nie zaczynały się tak, jakby pan chciał. Na przodku była sentencja Katona Zonzorina, Rzymianina, który mówił, że bieda jest stworzona dla tego, co jej szuka! Rzeczenie to trafnie do tej okoliczności się ściąga i mówi, aby Wasza Miłość uspokoił się i nie budził licha, kiedy śpi. Dobrze zrobimy, gdy inną drogą pojedziemy, gdyż nikt nas nie przymusza tąż samą jechać koniecznie, na której wszystkie straszydła, jak się wydaje, na nas czekają“.
— Ciągnij dalej swoją opowieść — rzekł Don Kichot — zaś o gościniec, którym się mamy udać, już mnie pozostaw staranie.
— Mówię tedy, że w pewnej miejscowości w prowincji Estramadurze był żył pewien koziarz, czyli chciałem powiedzieć ten, który kóz pilnował. Pasterz ten, czy koziarz, jak o tem historja mówi, zwał się Lope Ruiz. Ten Lope Ruiz kochał się w pasterce, zwanej Torralva, która to pasterka, zwana Torralva, była córką bogatego pasterza, a ten bogaty pasterz...
— Jeżeli będziesz tą modłą gadkę prowadził — przerwał Don Kichot — powtarzając dwa razy każde słowo i przez kilka dni nie skończysz. Gadaj więc, jak człek rozumienie na rzeczy mający, albo nie gadaj wcale.
— Opowiadam tak — odparł Sanczo — jak w moim kraju wszystkie gadki się opowiada. Nie umiałbym ni krztyny inaczej, nie żądajcie tedy, Panie, abym szedł innym torem.
— Mów zresztą, jak chcesz — rzekł Don Kichot. — Ponieważ mój zły los zmusza mnie do słuchania twych słów, więc ciągnij dalej.
— Tak tedy, najmilszy mój Panie — ciągnął dalej Sanczo — pasterz ów, jak już powiedziałem, zakochał się w pasterce Torralva, która była dziewczyną tłustą, hardą, trudną do ugłaskania i mającą coś mężczyńskiego w sobie, gdyż nawet na brodzie zarastała... jakbym ją tu teraz przed sobą widział.
— Zaliż ją znałeś?
— Nie, Panie — odparł Sanczo — ale ten, który mnie z tą gadką zapoznał, upewniał, że jest ona tak nawszem prawdziwa, iż gdybym ją kiedykolwiek komuś innemu od siebie opowiadał, mógłbym twierdzić, a nawet przysięgać, żem wszystko widział.
Owóż, jak to powiadają, dzień za dniem schodził, zaś djabeł, który nigdy nie śpi i rad wszędzie się wścibia, sprawił, że miłość, którą pasterz żywił dla pasterki, w nienawiść i złość się przemieniła. Przyczyną tego, jak złe języki utrzymują, było, że Torralva do zazdrości dała mu siła powodów. Przekroczyła granicę przystojności i zabrnęła tak daleko, że już ani kroku dalej. Pasterz tak ją znienawidził, że, aby jej widoku uniknąć, postanowił się oddalić i udać się tam, gdzieby jej jego oczy już nigdy nie oglądały. Aliści Torralva, widząc się być wzgardzona od Lope Ruyza, rozmiłowała się w nim bardziej, niż kiedykolwiek.
— Otóż, to i prawdziwe kobiet przyrodzenie — przerwał Don Kichot — gardzić tymi, którzy je kochają i kochać tych, którzy niemi gardzą. Ale ciągnij dalej, Sanczo.
— Stało się tedy, że pasterz zamysły swoje w czyn wprowadził, i, zebrawszy trzodę swą do kupy, skierował się, przez pola Estramadury, prosto ku portugalskiemu królestwu. Torralva, która coś zwęszyła, hnet w jego tropy pobiegła pieszo i boso, trzymając w ręku kostur, a na szyi mając przewieszoną torbę, do której włożyła kawałek zwierciadła, sztukę grzebienia i puzdereczko z różem dla upstrzenia twarzy. Niech zresztą miała, co chciała, gdyż nie moja rzecz, aby się teraz nad tem głowić. Rzeknę jeno, że gdy ów kozopas stanął ze swą trzodą nad brzegiem rzeki Guadiana, woda tak właśnie przybrała, że już prawie z koryta występowała, a z tej strony, z której on przybył, nie było barki, promu, ani człeka żadnego tak, iż i marzyć mu nie lza było, aby mógł się wraz z kozami na drugi brzeg przeprawić.
Strasznie się tem gryzł, gdyż widział, że Torralva już mu na pięty następuje, chciał zaś uniknąć nudy, z jej lamentów i błagań płynącej.
Rozglądając się pilnie na wsze strony, zoczył wreszcie rybaka, który miał czółno tak małe, iż mogło ono na raz tylko jedną kozę i jednego człowieka pomieścić. Jednak mimo to rozmówił się z rybakiem i zgodził się z nim, aby jego i trzysta kóz, co je miał, przeprawił. Rybak wskoczył do czółna i zabrał jedną kozę, powrócił i zabrał jeszcze jedną, jeszcze raz powrócił i jeszcze jedną zabrał. Baczcie dobrze, Panie, ile kóz rybak przeprawił, gdyż, jeśli wam choćby jedna koza z pamięci wypadnie, historja zaraz swój kres znajdzie, tak, iż nie będzie można dorzucić do niej choćby jednego słowa. Wracając do właściwego wątku, powiem, że brzeg z tamtej strony był bardzo grząski i śliski, co sprawiało, że przewoźnik długo za każdą przeprawą marudził, mimo to przewiózł znów jedną kozę, potem jedną, dalej jedną i znów jedną[130].
— Czemuż nie powiesz, że przewiózł wszystkie? — zapytał Don Kichot. — Jeżeli tak długo prawić będziesz, że jeździł i powracał, powracał i jeździł, i przez rok wszystkich tych kóz nie przeprawisz.
— A ile dotychczas kóz przeprawił? — zapytał Sanczo.
— A ja skąd, u kaduka, mam o tem wiedzieć? — odparł Don Kichot.
— Owóż i właśnie! A mówiłem przecie, aby pan ścisły czynił rachunek. Teraz historja już skończona, nie można dalej postąpić.
— Jakże to być może? — zapytał Don Kichot. — Czyż podobna, aby powieść zależała tak dalece od dokładnego rachunku kóz przewiezionych, tak, iż gdy się ktoś o jedną pomyli, ty już dalej gadki swojej prowadzić nie będziesz mógł?
— Nie, Panie, ani rusz nie mogę — odparł Sanczo — gdyż właśnie wówczas, gdy zapytywałem Waszą Miłość, ile kóz zostało przeprawionych, zaś Wasza Miłość odpowiedział, że nie wie, wywietrzało mi z pamięci wszystko, co jeszcze do opowiedzenia pozostało, a niech pan wierzy na słowo, że było to bardzo piękne i zabawne okrutnie.
— Tak tedy cała opowieść umarła? — zapytał Don Kichot.
— Umarła, jak moja matka!
— W samej rzeczy, przyjacielu Sanczo — rzekł nasz rycerz — opowiedziałeś tak osobliwą gadkę, historję i bajkę, że niema na ziemi człeka, któremuby rzecz podobna na myśl przyszła. Równie o takim sposobie opowiadania i urywania historji, jako żywo, nigdy nie słyszałem ani w życiu nie usłyszę.
Coprawda nie spodziewałem się niczego innego po twem bystrem pojęciu. Nie dziwię się, gdyż te ustawne hałasy musiały ci pomieszać w głowie.
— Wszystko to być może — odparł Sanczo — ale co się tyczy gadki, to nie mam już nic do dodania, gdyż ona kończy się tam, gdzie zaczyna się błąd w rachunku, ile kóz przeprawionych zostało.
— Niech się kończy i przerywa, gdzie chce — rzekł Don Kichot — my zaś obaczymy tymczasem, czy Rossynant już się ruszać może. Tak mówiąc, dźgnął znów rumaka ostrogami, ale Rossynant tylko podskoczył na miejscu, tak dobrze był związany.
Tymczasem, bądź to skutkiem chłodnego powietrza nad ranem, bądź też dlatego, że Sanczo zjadł na wieczerzę coś rozwalniającego, czy też (jak to jest najbardziej do wiary podobne) z przyrodzonej potrzeby, która niezawodny skutek w nim sprawowała, giermek poczuł nieodpartą chęć uczynienia tego, czegoby ktoś inny za niego uczynić nie mógł, aliści strach, który całem ciałem jego owładł, nie pozwalał mu oddalić się choćby na paznokieć od swego pana. Nie do pomyślenia było nawet, aby mógł się powstrzymać od pofolgowania swojej woli, chcąc więc wszystko pięknie pogodzić, odjął letko prawą rękę od tylnego łęku siodła i powoli a cichaczem odsupłał węzeł sznura, na którym trzymały się portki, innej podpory pozbawione.
W jednem okamgnieniu spodnie opadły, pozostając na kostkach, niby dyby żelazne. Później giermek uniósł koszuli, jak mógł najlepiej, i wypiął na wiatr dwa półdupki, które wcale małe nie były. Uczyniwszy to (a zdało mu się, że spełnił już większą część zadania i że łatwo kres swemu utrapieniu położy), natknął się na nową trudność: pojął, że nie będzie mógł ulżyć sobie, nie czyniąc rumoru i hałasu. Zacisnął tedy zęby, zwarł ramiona i wstrzymał dech w piersiach. Mimo tych ostrożności, koniec końców, nieszczęśnik wydał odgłos, całkiem odmienny od tego, który go takim strachem napawał.
— Cóż to znów za hałas, Sanczo? — zapytał Don Kichot.
— Nie wiem, panie! — odparł — musiało stać się coś nowego, gdyż nieszczęścia nigdy w pojedynkę nie chodzą.
Jeszcze raz spróbował skusić fortunę i wreszcie udało mu się pozbyć ciężaru, co go tak dręczył, nie wzbudzając większego rumoru, jak za pierwszym razem.
Ale Don Kichot miał zmysł węchu równie subtylny, jak zmysł słuchu, a do tego Sanczo był zbyt bliskim jego sąsiadem, aby fetory, bijące ku górze, nie miały obrazić jego nosa.
Zapobiegając złu, jak mógł najlepiej, ścisnął nos dwoma palcami i rzekł gardłowym głosem:
— Wydaje mi się, Sanczo, że cię tęgi strach obleciał.
— O tak — odparł Sanczo — ale czemuście, Panie, dopiero teraz to spostrzegli?
— Dlatego, że teraz pachniesz silniej, niż zwykle, chociaż nie ambrą, przyjacielu, nie ambrą — rzekł Don Kichot.
— Bardzo być może — odparł Sanczo — ale nie jest to moja wina, jeno Waszej Miłości, który wlecze mnie o tak późnej porze przez te pustkowia i wystawia na niebezpieczeństwa, do których nie nawykłem.
— Odsuń się trzy albo cztery kroki na stronę, przyjacielu — rzekł Don Kichot, nie odejmując ani na chwilę palcy od nosa — na przyszłość zaś staraj się bardziej baczyć na siebie i pamiętaj o respekcie, jaki mi winieneś. Zbytnia poufałość, z jaką cię traktowałem, te zaniedbania twoje wywołała.
— Założyłbym się, że Wasza Miłość posądza moje ciało o dokonanie jakiejś nieprzystojnej rzeczy.
— Już tego nie odświeżaj i umknij odemnie — odparł Don Kichot.
Na podobnych dyskursach sługa i pan strawili noc całą. Sanczo, widząc, że dzień nastaje, rozpętał cichaczem golenie Rossynanta, i naciągnął później spodnie. Rossynant, poczuwszy, że jest wolny (aczkolwiek z natury swej zbytnio ognisty nie był), ucieszył się i zaczął nogami przebierać, bowiem lansad czynić nie umiał. Don Kichot, spotrzegłszy, że się Rossynant poruszył, wziął to za dobrą wróżbę, sądząc, że los tym znakiem pobudza go i zachęca do podjęcia straszliwej przygody.
Tymczasem rozedniało tak, że wszystkie przedmioty rozróżnić było można. Don Kichot ujrzał, że znajduje się wśród wysokich drzew kasztanowych, które rzucają cień głęboki. Słyszał łoskoty, nieustające ani na chwilę, ale nie wiedział, jakaby była tego przyczyna. Nie zwlekając już dłużej, spiął Rossynanta ostrogą i pożegnał się z Sanczem, któremu jeno trzy dni na siebie czekać kazał, gdyż, jeżeliby w tym czasie nie wrócił, będzie to znak, że w tej niebezpiecznej przygodzie znalazł kres dni swoich.
Przypomniał giermkowi o poselstwie, jakie ten miał sprawić w jego imieniu do pani Dulcynei z Toboso, i rzekł mu także, aby się nie trapił o swoje zasługi, gdyż przed wyruszeniem z wsi rodzinnej, sporządził testament, w którym zabezpieczył mu jego zasługi za cały czas służby. Jeśli jednak Bóg pozwoli mu wyjść z tych hazardów zdrowo, cało i bez szwanku[131], tedy giermek może mieć za pewne, że otrzyma przyrzeczoną sobie wyspę.
Sanczo, usłyszawszy to żałosne pożegnanie, znów płakać zaczął rzewliwie i przysiągł, że nie opuści swego pana, dopóki ta zatarga do szczęśliwego kresu dowiedziona nie zostanie.
Z tego płaczu i tak chwalebnego zamysłu Sanczo Pansy autor tej historji wnosi, że giermek musiał być człekiem zacnie urodzonym, lub przynajmniej wywodzącym się ze starego chrześcijańskiego szczepu[132]. Afekt sługi zmiękczył nieco pana, nie tyle jednak, aby jakąś słabość miał po sobie pokazać. Srogi pozór przybrawszy, ruszył naprzód, kierując się w tę stronę, skąd, jak się zdało, dochodził szum wody i nieustawny łoskot. Sanczo szedł za swym panem pieszo, prowadząc za uzdę osła, wiernego towarzysza swojej fortuny i losów przeciwnych.
Jadąc czas niejaki między kasztanami i innemi drzewami, cień zsyłającemi, Don Kichot wynurzył się na łąkę, leżącą u stóp skał, skąd spadał bystry potok. U podnóża tych skał stało kilka domostw, tak surowie ciosanych z desek i niedbale klecionych, że raczej do pustków, niż do chałup podobnych. Poznali, że stąd wychodziły huki i odgłosy ciągłego uderzania, które jeszcze trwały. Szum wody i te stukania zestrachały Rossynanta, aliści uspokoił go Don Kichot, który zbliżał się powoli do tych domostw, polecając się z całego serca swojej damie i prosząc ją, aby mu dała wspór w tem doznaniu i straszliwej przygodzie; wzdychał też do Boga, aby o nim nie zapominał. Sanczo nie odstępował od swego pana ni na krok, wyciągał jeno szyję, jak mógł najlepiej i wzrok natężał, patrząc między nogami Rossynanta, zali nie dojrzy czegoś, co go w takiej niepewności trzymało i taką napełniałą trwogą. Aliści ledwie jeszcze sto kroków przebyli, minąwszy zakręt skały, poznali całkiem jawnie, jaka jest przyczyna tego łoskotu, uszy rozdzierającego i tak straszliwego, że całą noc trwogą ich napawał. Było to (pewnie ci to, czytelniku, do smaku nie przypadnie) sześć tłuczków foluszu, które swemi nieustawnemi uderzeniami ten hałas sprawiały. Na ten widok, Don Kichot oniemiał i serce w nim upadło. Sanczo ujrzał, że głowę na piersi opuścił, jak człek wstydem ciężkim rażony. Don Kichot, rzuciwszy na giermka spojrzeniem, spostrzegł, że Sanczo ma policzki nadęte, jak człek, co śmiech w sobie dusi. Pomimo swej melankolji i strapienia, nie mógł się nasz rycerz od uśmiechu powstrzymać. Sanczo, widząc, że pan zaczął, pofolgował sobie z całej duszy tak, iż musiał się za boki trzymać, aby się nie rozpukł. Cztery razy się uciszał i cztery razy znów śmiechem wybuchał z taką gwałtownością, że Don Kichot się rozjuszył, zwłaszcza, gdy usłyszał te drwinki:
„Wiedz mój miły Sanczo, że z woli nieba przyszedłem na świat, w tym naszym wieku żelaznym, aby wiek złoty przywrócić. Jestem tym, dla kogo przeznaczone są niebezpieczeństwa, wielkie przygody i czyny bohaterskie“... i tak cięgiem powtarzał wszystkie te słowa, które Don Kichot powiedział, gdy po raz pierwszy straszliwy łoskot usłyszeli.
Don Kichot, poznawszy, że Sanczo z niego dworuje, zapłonął gniewem straszliwym i rozjadł się okrutnie; podniósł kopję i dwa razy w plecy tak mocno giermka ugodził, że gdyby te razy spadły na głowę zuchwałego sługi, jużby Don Kichot nie potrzebował zasług płacić, chyba jeno tym, coby dziedzictwo po giermku otrzymali.
Sanczo, widząc, że drwinki taki niemiły obrót wzięły, i obawiając się, aby do czegoś gorszego jeszcze nie przyszło, rzekł skruszonym i pokornym głosem:
— Uspokójcie się, Wasza Miłość! Przecież żartuję, na Boga!
— Jeżeli ty żartujesz, to jam od żartów daleki — odparł Don Kichot. — Pójdź tutaj panie figlarzu! Zali mniemasz, że gdybym miast sześciu tłuczków foluszu, napotkał jakąś straszliwą przygodę, to nie umiałbym się mężnie sprawić i okazać stosownej w tej potrzebie odwagi? Czyż jestem obligowany, będąc rycerzem błędnym, rozróżniać wszystkie hałasy i poznawać, które pochodzą od foluszowych tłuczków? Tem bardziej, że ich nigdy w życiu mojem nie widziałem, podczas gdy ty, jako prostak nikczemny, urodziłeś się i wychowałeś przy takich rzeczach. Przemień te sześć stępów na sześciu olbrzymów, dawaj mi tu ich, jednego po drugim albo wszystkich razem, a jeśli nie będą uciekać stąd w te pędy, wówczas żartuj ze mnie do woli.
— Dosyć na tem, Wasza Miłość — odparł Sanczo — przyznaję, żem był nadto zuchwały i krotochwilny. Ale powiedzcie mi, WPanie, teraz, kiedy już nic nam nie zagraża (niechaj Bóg wyprowadzi was całym i zdrowym ze wszystkich przygód i zatargów, tak jak z tej was wyprowadził) czy ów wielki strach, któryśmy odczuwali, nie jest rzeczą godną śmiechu i służyć mogącą za wątek uciesznej powieści? Przynajmniej mój strach, gdyż o WPanu wiem, że bojaźń nie ma doń dostępu.
— Nie przeczę — rzekł Don Kichot — że to, co nam się przytrafiło, może być pobudką do śmiechu, ale opowiadać o tem nie trza, bowiem nie wszyscy mają tyle rozumu, aby brać rzeczy, jak się należy.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — Wasza Miłość umiał wziąć kopję jak się należy i mierząc w głowę, uderzyć w plecy. Dzięki Bogu, żem się w czas pochylił. Ale to fraszka; przejdzie za pierwszem smarowaniem. Słyszałem zresztą, „że ten, kto ci dobrze życzy, nieraz cię do płaczu przymusza“, a także, że wielcy panowie, wyłajawszy swoje sługi, mają w obyczaju dawać im parę pludrów[133]. Prawda, nie wiem, co dają, po wymłóceniu kijami, acz tak sobie wnoszę, że rycerze błędni muszą obdarzać wyspami i królestwa na lądzie.
— Los może się odmienić tym kształtem — odparł Don Kichot — że się ziści wszystko, coś powiedział. Nie przykładaj wagi nijakiej do tego, co się stało, gdyż wiesz przecie, że człek nigdy nie jest panem pierwszego impetu zapalczywości. Odtąd jednak miarkuj się w rozmowach ze mną i miej to na uwadze, że we wszystkich księgach rycerskich, jakie czytałem, nie znalazłem, aby jakiś giermek otwierał gębę tak często do swego pana, jak ty to czynisz! Zaprawdę, mniemam, że obajżeśmy temu winni: ty, że nie dosyć masz dla mnie uszanowania, ja, że nie żądam tyle czci okazywania, jak się należy. O giermku Amadisa z Galji, Gandalinie, który był grabią wyspy Firme, czytamy, że zawsze rozmawiał z swoim panem, z czapką w ręku, głową schyloną i ciałem zniżonem do ziemi „more turquesco“. Cóż rzec o Gasabelu, giermku Galaora? Ów Gazabel tak był skromny w mowie, że piszący tą wielką i prawdziwą historję, chcąc uwiadomić o jego przedziwnem milczeniu, raz tylko wspomina jego imię. Z tego wszystkiego, com rzekł, winienieś zakonkludować Sanczo, że między panem a sługą, rycerzem a giermkiem różność być musi. Na przyszły czas żyć musimy bez zbytnich poufałości, należnych względów przestrzegając, gdyż póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie.
Nagrody i beneficja, którem ci obiecał, przyjdą w stosownym czasie, a choćby i chybiły, zapłata cię nie omyli, jakom ci to zapowiedział.
— Wszystko to dobrze, co WPan mówi — odparł Sanczo — aliści chciałbym wiedzieć (gdyby czas nagród nigdy przyjść nie miał i gdyby na samym jurgielcie poprzestaćby przyszło) ile zarabiał w tych czasach giermek rycerza błędnego i czy się umawiał na dni, czy na miesiące, jak to czyni mularczyk z swym majstrem?
— Nie zdaje mi się — rzekł Don Kichot — aby ci giermkowie byli jurgieltowi; zawsze im tylko nagrody dawano. Jeżelim ci zasługi zabezpieczył w testamencie, który w domu pozostał, uczyniłem to tylko dlatego, że nie można przewidzieć co się stanie. Nie wiem jeszcze, co w tym podłym wieku zdziałać może rycerstwo błędne, a niechciałbym, aby moja dusza, dla rzeczy tak bagatelnej, miała na tamtym świecie cierpieć i niepokojem być targana. Pragnę, abyś widział, Sanczo, że niema na świecie powołania niebezpieczniejszego, jak to rycerzów błędnych.
— To prawda — rzekł Sanczo — skoro odgłos tłuczków foluszu mąci i turbuje umysł tak walecznego rycerza, jak Wasza Miłość. Ach, bądźcie upewnieni, WPanie, że odtąd otwierać będę gębę, nie aby się wydwarzać z poczynań WPana, tylko abym czcił go i wysławiał.

— Ten jest sposób — odparł Don Kichot — abyś żył długo na świecie, w powszechnem u ludzi zachowaniu. Po rodzicach należy szanować panów, jakby rodzonymi ojcami byli.

KAPITULUM XXI
KTÓRE MÓWI O PRZYGODZIE NASCHWAŁ, O ZDOBYCIU PRZYŁBICY MAMBRINA, ORAZ O INNYCH RZECZACH, KTÓRE PRZYDARZYŁY SIĘ NASZEMU NIEZWYCIĘŻONEMU RYCERZOWI

W tym trakcie zaczął padać deszcz; Sanczo radził, aby schronić się do młyna-foluszu, aliści Don Kichot, pamiętając, jak go te młyny na hak przywiodły, tak je znienawidził, że żadną miarą udać się tam nie chciał. Zwrócili się na prawo i pojechali inną drogą, miast tej, którą wczoraj wybrali. Po pewnym czasie Don Kichot spostrzegł człeka na koniu. Jeździec ten miał na głowie coś, co siało taki blask, jak złoto. Rycerz nasz, ledwie to ujrzał, rzekł do Sanczy:
— Wydaje mi się, Sanczo, że przysłowia prawdę w sobie zawierają, gdyż są one maksymami, płynącemi z eksperjencji, matki wszelkich nauk. Zwłaszcza prawdziwe jest przysłowie, które mówi: „Gdy się jedne wrota zamykają, otwierają się drugie“. Mówię to z tą myślą, że jeżeli wczora zatrzasnęła nam fortuna wrota, wiodące do przygody, oszukując nas z tymi foluszami, to dziś otwiera nam naścieżaj bramę, do pewniejszej i większej przygody wiodącą. Jeżeli ominę tę sposobność, moja w tem będzie wina nie złożę tego na karb mroków nocy i nieznajomości tłuczków foluszu. Zbliża się do nas człek, mający na głowie hełm Mambrina; pamiętasz zapewne jaką uczyniłem przysięgę?
— Baczcie dobrze, Panie — odparł Sanczo — co mówicie i co uczynić zamierzacie, gdyż nie chciałbym, aby to były jakieś nowe młyny, które do końca zetrą nam i zmielą rozsądek.
— Niech cię kaduk porwie! — zawołał Don Kichot. — Cóż za porównanie może być między młynem, a hełmem?
— Nie wiem — odparł Sanczo — ale na mą duszę, gdybym się odważył mówić na ten kształt, co przedtem, możebym dowiódł Waszej Miłości memi wywodami, że się pan myli?
— Jakże się mogę mylić ty, nędzny niedowiarku? — rzekł Don Kichot. — Nie widziszże rycerza, który się do nas zbliża na siwojabłkowitym koniu, mając na głowie hełm złoty?
— Widzę jeno i spostrzegam — odparł giermek — człeka siedzącego na ośle tak szarym, jak mój kłapouch. Jezdny ten ma na głowie coś, co błyszczy bardzo.
— Jest to właśnie hełm Mambrina — odparł Don Kichot. — Usuń się na stronę i pozostaw mnie z nim samego. Obaczysz, że bez zbytnich słów, nie tracąc czasu po próżnicy, zakończę przygodę w jednej chwili i zdobędę ten szyszak, którego tak pożądam.
— Oddalić się mogę z ochotą, Panie, ale Bógby dał, aby to były macierzanki, a nie folusze.
— Mówiłem ci już, braciszku, abyś mi oszczędził tych uwag o foluszach — odparł Don Kichot — gdyż ślubuję ci, a nie będę tej przysięgi dwa razy powtarzał, że ci duszę zmielę w cięte.
Sanczo umilkł ze strachu, aby jego Pan nie dopełnił ślubu, tak jasno i dobitnie zapowiedzianego. Wiedzieć należy, co to był za jezdny, koń i szyszak, które Don Kichot obaczył. W okolicy tej leżały dwie wioski. Jedna z nich była tak mała, że nie posiadała apteki ani cyrulika, wszystko to znajdowało się natomiast w drugiej wsi, oddalonej od tamtej o kilka staj. Balwierz, w przypadku, gdy jakiś chory potrzebował puszczenia krwi, albo gdy ktoś chciał brodę sobie ogolić, obsługiwał i mniejszą wioskę. Jechał teraz, opatrzony w miedzianą miednicę. W drodze deszcz go zaskoczył, chcąc tedy ochronić swój kapelusz, włożył miednicę na głowę, która, jako że była nowa i polerowana, lśniła zdala o pół mili.
Siedział na szarym ośle, jak to Sanczo dobrze zauważył, aliści Don Kichotowi zdało się, że to siwojabłkowity koń, rycerz i hełm złocisty, gdyż zawsze to, co widział, łatwo umiał przystosować do swego rycerskiego warjactwa i pomylonego pojęcia.
Widząc, że ów nieborak-rycerz się zbliża, Don Kichot poskoczył co tchu do niego, z wymierzoną kopją, jakby go chciał nawylot przebić i już dojeżdżając doń w pełnym galopie, krzyknął:
— Broń się, nędzniku, albo oddaj mi po dobrej woli, to coś mi słusznie winien.
Balwierz, widząc, że niespodzianie napada na niego jakieś straszydło, chcąc uniknąć ciosu włóczni, zeskoczył z osła piorunem i zaledwie dotknął ziemi, podniósł się na obie nogi i, z szybkością daniela, uciekać zaczął przez pola tak, iżby go wiatr nie przegonił. Na polu walki pozostawił miednicę, która wielką radość Don Kichotowi sprawiła. Rzekł, iż poganin trafnie się znalazł, naśladując bobra, który, osaczony będąc przez łowców, sam sobie zębami ucina ogon, wiedząc przez przyrodzony instynkt, że jest on przyczyną, dla której go tak prześladują[134]. Don Kichot rozkazał Sanczy podnieść hełm. Giermek, wziąwszy miednicę do rąk, rzekł:
— Wierę, piękna to jest miedniczka i warta jest ośmiu reali tak, jak maravedis[135].
Później oddał ją Panu, który natychmiast na głowę ją nałożył, obracając ją na wszystkie strony, gdyż szukał gdzieby była osadzona ruchoma blacha, aliści, nie mogąc dojść do ładu, rzekł:
— Ani chybi, ten poganin, dla którego sławny szyszak był zrobiony, musiał mieć łeb ogromny. Gorsza sprawa, że brak połowy przyłbicy.
Sanczo, słysząc, że misę golibrody szyszakiem zowią, nie mógł wstrzymać się od śmiechu, ale, przypomniawszy sobie, że gniew jego pana to nie przelewki, zamilkł nagle.
— Z czego się śmiejesz, Sanczo?
— Śmieję się — odparł giermek — myśląc, jaki straszny łeb musiał mieć ten poganin, właściciel hełmu, który podobny jest bardzo do balwierskiej miednicy.
— A wiesz ty, co ja myślę? — rzekł Don Kichot. — Ten hełm zaczarowany jakąś losu koleją musiał się dostać do rąk człeka, który nie umiał się poznać na jego nieoszacowanej wartości, ani uszanować jej nie potrafił. Spostrzegłszy, że jest on z czystego i bardzo przedniego złota, sam nie wiedząc co czyni, stopił połowę, złakomiwszy się na pieniądze, z drugiej połowy zasię uczynił tę przyłbicę, która, jak powiedziałeś, przypomina miskę golibrody. Ale niech będzie, co chce, ja znając szacunek tej zbroi, zbytnio się jej przemianą nie frasuję. W pierwszej, napotkanej na drodze kuźni każę ten szyszak naprawić tak, iż wcale z nim nie będzie mógł wejść w paragon ów hełm, który bóg piekielny ukuł dla boga wojny, tymczasem zasię będę go nosił i tak zawsze to lepsze, niż nic, zważywszy, że i to wystarczy, aby ochronić mnie od uderzenia kamieniem.
— Racja — rzekł Sanczo — byleby tylko nie rzucano kamieni z proc, jak to się zdarzyło w czasie bitwy dwóch armij, gdy to przetrącono Panu szczękę i stłuczono słój z owym błogosławionym balsamem, od którego wszystkie bebechy wyrzygałem.
— Nie trapię się zbytnio, że go utraciłem, gdyż jak ci wiadomo, receptę jego znam na pamięć.
— Ja także ją znam — odparł Sanczo — ale jeśliby mi przyszło kiedyś go sporządzić, a tem bardziej skosztować, wolałbym paść trupem odrazu. Nie myślę także, abym w jakiejś okazji miał go potrzebować, gdyż postanowiłem moich pięciu zmysłów, co mi je dało przyrodzenie, na to użyć, abym nigdy nie był raniony, ani nikogo nie ranił. Trudno mi tylko coś rzec o podrzucaniu, gdyby ono jeszcze raz się zdarzyć mogło. Podobnych nieszczęść człek przewidzieć nie może, gdy zaś już nastąpią, trzeba je znosie z poddaniem: wstrzymać dech, zamknąć oczy i pozwolić rzucać sobą tam, gdzie fortuna oraz dera miotają....
— Nie jesteś prawym chrześcijaninem, Sanczo — rzekł Don Kichot, usłyszawszy te słowa — gdyż nie umiesz puścić w niepamięć uczynionej ci krzywdy. Wiedz, że ludzie szlachetnego i wspaniałomyślnego serca nie zwykli są zważać na podobne faramuszki. Zaliż przetrącono ci nogę, złamano żebro, głowę rozbito tak, iż o tym figlu zapomnieć nie możesz. W rzeczy samej była to tylko rozrywka i żart, gdybym inaczej sądził, już bym był tam dawno powrócił i sroższe spustoszenie sprawił, niż Grekowie, mszczący się za porwanie Heleny. Gdyby ona żyła w dzisiejszych czasach, a moja Dulcynea wówczas, nie zażywałaby ta pięknisia trojańska tyle chwały ze swej urody.
W tem miejscu Don Kichot wydał tak ciężkie westchnienie, iż zdało się, że przedrze ono strop niebieski.
— Dobrze zatem — rzekł Sanczo niech ta rzecz żartem zostanie, zwłaszcza, że nie mam sposobu pomścić się, aliści umiem przecież żart od prawdy odróżnić i wiem, że nigdy mi to nie wyjdzie z pamięci, jak i nie zatrze się na moich ramionach. Ale pozostawmy już tę materję, gdyż chciałbym się dowiedzieć, WPanie, co uczynić z tym jabłkowitym koniem, który mi się szarym osłem wydaje? Pozostawił go tutaj ów Marcin, którego pan tak szpetnie na ziemię rzucił. Miarkując z jego ucieczki, nie będzie miał ochoty tutaj powrócić, aby się o niego upomnieć, a klnę się na moją brodę, panie, że to niezgorszy siwiec.
— Nie mam zwyczaju — odparł Don Kichot — obdzierać tych, których zwyciężam. Rzecz to jest zachowaniu rycerskiemu przeciwna, aby adwersarza swego pieszo puszczać, chyba, że zwycięsca utraci swego rumaka w bitwie; w tym wypadku może zabrać konia zwyciężonemu, jako zdobytego w równej walce.
Pozostaw tutaj, Sanczo, tego konia, czy osła, a obaczysz, że właściciel nie omieszka powrócić, gdy jeno ujrzy, żeśmy się oddalili.
— Bóg mi świadkiem, że wielką mam chętkę wziąć go z sobą — odparł Sanczo — lub przynajmniej wymienić na mego, który mi się tak zacnym nie wydaje. Po prawdzie, to te ustawy rycerskie bardzo są surowe, skoro nie pozwalają jednego osła na drugiego pomienić. Chciałbym wiedzieć przynajmniej, czy mi rząd zamienić wolno?
— Co do tego to zbyt pewien nie jestem — odparł Don Kichot — ale na razie, dopóki się czegoś pewnego nie dowiem, pozwalam ci zamienić, jeśli tylko konieczność ci to uczynić nakazuje.
— Konieczność najostateczniejsza — rzekł Sanczo — tak, że gdyby ów rząd miał być na mnie, bardziejbym go nie potrzebował. I nie tracąc czasu, ośmielony pozwoleniem swego pana, uczynił mutatio caparum[136] i przybrał swego osła bardzo pięknie. Później rycerz i giermek zjedli resztki żywności, zawartej w worze, którzy ściągnęli z grzbietu muła i napili się wody ze strumienia foluszowego, nie odwracając ani razu głów, tak bowiem znienawidzili te młyny blecharskie z powodu trwogi, jaką im napędziły.
Gdy gniew minął, a melankolja ucichła, wsiedli na wierzchowce i puścili się naprzód, nie wybierając drogi, aby tem lepiej naśladować rycerzy błędnych; zdali się na wolę Rossynanta, który wiódł swego pana i osła, dążącego zawsze w tropy przewodnika ochotnie a zgodnie. Wkrótce wjechali na wielki trakt, zmierzając przed się bez umyślonego celu i na los przypadku zdani.
Gdy tak jechali, Sanczo rzekł do swego pana:
— Pozwólcie Wasza Miłość, abym mógł pomówić z Wami. Odkąd pan tak surowo nakazał mi milczenie, już cztery, czy pięć pięknych rzeczy zgniło mi w brzuchu, a nie chciałbym, aby ta, którą na końcu języka teraz trzymam, miała się zepsować, jak tamte.
— Mów — odparł Don Kichot — ale w krótkich słowach, gdyż długie mowy są zawsze nudne.
— Powiem więc, WPanie, że rozmyślając od kilku dni nad różnemi sprawami, do tej myśli przyszedłem, iż mały jest profit i zysk z tych przygód, których Wasza Miłość szuka na tych odludziach i bezdrożach. Choćby się bowiem z najbardziej niebezpiecznej wyszło zwycięscą i tak o tem nikt nie usłyszy ani tego nie zobaczy. Wszystko zostanie na wieki pod pokrywką milczenia, z wielką szkodą dla sprawy i zasługi Waszej Miłości. Zdaje mi się tedy, że lepiejby było (chyba, że Wasza Miłość inne mniemanie żywi), abyśmy się zaciągnęli na służbę do jakiegoś cesarza albo znacznego księcia, który wojnę prowadzi. W tej służbie, okazalibyście dowodnie walory swojej osoby, swoją dzielność i wielki rozum tak, iż ów władca, widząc to, musiałby nas wynagrodzić, stosownie do zasług każdego. Znalazłby się także z pewnością jakiś mędrzec, któryby czyny Waszej Miłości na piśmie uwiecznił, aby je potomności przekazać. O moich nic nie powiem, gdyż wiem, że nie lza im wyjść z obrębów dla giermków naznaczonych, chociaż, po prawdzie, gdyby wśród rycerstwa błędnego panował obyczaj spisywania giermkowych poczynań, moje, jak tuszę, nie zostałyby między wierszami.
— Nie źle mówisz, Sanczo — odparł Don Kichot — aliści nim do tego przyjdzie, trzeba wprzód pojeździć po świecie, szukając przygód i czyniąc doświadczenia swego męstwa. Doprowadziwszy niektóre do szczęśliwego kresu, rycerz zdobędzie zawołanie i sławę taką, iż udając się na dwór jakiegoś znacznego monarchy, będzie już famą swych czynów poprzedzony. A owóż dzieci, ujrzawszy go, wkraczającego przez bramę do miasta, otoczą go, będą biegli za nim i krzykną:
— „Oto Rycerz Słońca, albo i Smoka, albo też innego jakiegoś godła, pod którym sławnych dokonywał przewag! To ten, rzekną, co w pojedyńczem spotkaniu zwyciężył olbrzyma niespożytego, Brocabruna, co odczarował wielkiego Mameluka perskiego z omamienia, ciążącego na nim od dziewięciu wieków. I tak z ust do ust będą szły nowinki o jego dzielnych czynach, a na krzyki radosne chłopiąt i całego ludu monarcha tego królestwa stanie w oknie swego pałacu, poznawszy zasię rycerza po jego zbroi i znaku na tarczy, będzie musiał powiedzieć:
„Niechaj rycerze, na moim dworze będący, wyjdą, nie mieszkając, aby powitać godnie kwiat wszego rycerstwa“. Na ów rozkaz wszyscy pałac opuszczą, a król zejdzie aż do połowy schodów i obłapi go w ciasnym uścisku, na czole złoży pocałunek pokoju, później, wziąwszy za rękę, wprowadzi do komnaty królowej, gdzie monarchini oczekiwać nań będzie, pospołu ze swą córuchną, infantką, która się okaże tak urodziwą i zacną panienką, że drugiej takiej na całym świecie niemasz. A później nieuchronnie się stanie, że ona rzuci wzrokiem na niego, a on w niej oczy swe utkwi, a każde zda się drugiemu istotą raczej niebiańską, niż ziemską. Nie wiedząc sami, jak i kiedy, wpadną w nierozwikłane sieci Amora i wielkie poczują w sercach strapienie i w niespokojności wielkiej trwać będą, myśląc, jakby odkryć sobie wzajemnie afekty strzeliste i miłosne udręki. Z komnaty królowej udadzą się niechybnie do skrzydła pałacu, w którym znajdują się najozdobniejsze pokoje. Tam, zbroję mu odjąwszy, zarzucą mu na ramiona płaszcz ze szkarłatu. A jeżeli miał pozór piękny, będąc w zbroi rycerskiej, to jeszcze kształtowniejszy i nadobniejszy się wyda w dworskim kaftanie. Gdy noc zapadnie, wieczerzać będzie z królem, królową i infantką. W trakcie uczty na chwilę nie oderwie od niej oczu, chociaż nikt z obecnych tych płomiennych spojrzeń nie spostrzeże, ona zaś poczynać sobie będzie z tą ostrożnością, jako na dziewczę roztropności pełne przystało. Gdy po wieczerzy stoły uprzątną, przez drzwi sali wejdzie niespodzianie brzydki i maluchny karzeł, a za nim piękna dama, otoczona przez dwóch olbrzymów. Przedstawi ona pewne zadanie do spełnienia, wymyślone przez starożytnego mędrca, a tak trudne, iż ten, co się z niem upora, za najdoskonalszego rycerza świata poczytywany będzie.
Król natychmiast rozkaże, aby wszyscy obecni kunszt swój w tem okazali, aliści próżne będą ich starania, aby rzecz tę do skutku przywieść; tylko nowoprzybyły rycerz odrazu w samo sedno utrafi, co wielkiego mu przyczyni splendoru. Infantka nie posiadać się będzie z radości i ukontentowania, ze afekty i myśli tak wysoko umieściła.
Co najważniejsze jednak, że ów król, czy książę będzie wiódł wielką i zaciętą wojnę z władcą tak potężnym, jak on sam, a rycerz nasz, spędziwszy kilka dni na jego dworze, poprosi go o zezwolenie służenia mu na placu boju. Król zgodzi się na to ochotnie, a rycerz za ów fawor, który go spotkał, ręce królewskie ucałuje. Tejże nocy jeszcze pożegna się z panią swych myśli, infantką, mówiąc z nią poprzez kraty ogrodu, na który okna jej sypialnej komnaty wychodzą. Rozmawiali już z sobą nie raz tą modłą, a orędowniczką i pośredniczką ich miłości była pewna młódka dworska, w której królewna zawsze wielką ufność pokładała. On westchnie żałośnie, a ona popadnie w omdlenie. Panienka pobiegnie po wodę, strapiona bardzo, gdyż oto i ranek się zbliża, a gdyby ich odkryto, cześć królewny mogłaby doznać skazy. Wreszcie infantka do zmysłów utraconych przyjdzie i wyciągnie doń przez kraty ogrodu ręce, na których on tysiąc i tysiąc pocałunków wyciśnie i obmyje je obfitemi łzami. Umówią się następnie, jakim sposobem uwiadamiać się będą wzajemnie o swoim losie. Infantka poprosi rycerza, aby wracał jaknajprędzej, a on przysięgnie uroczystą przysięgą i znów przystąpi do całowania jej rączek, wreszcie, żegnając ją, tak się zasmuci i rozczuli, że mało z żalu nie umrze.
Stamtąd uda się do swojej komnaty, na łoże się ciśnie, aliści nie będzie mógł oka zmrużyć, cierpiąc nad rozłąką. Wstanie skoro świt i pójdzie pożegnać się z królem, królową i infantką, aliści, gdy się już monarsze pokłoni, powiedzą mu, że królewna jest słaba i że widzieć jej nie lza. Rycerz pomyśli, że to ze zgryzoty, którą jej ten odjazd przyczynił i to mu tak serce żalem ściśnie, że o mały włos nie da o swoim bólu poznaki. Dworka, pośredniczka afektu, będąc temu przytomna, wszystko spostrzeże i pobiegnie do swojej pani, która przyjmie ją, tonąc we łzach, i rzeknie jej, że martwi ją a trapi okrutnie niewiadomość, kto jest ów rycerz i zali z królewskiego się wywodzi rodu? Ale poufała panna ją upewni, że wszak takie dwórstwo obyczajów, dzielność i galanterja, jaka rycerza cechuje, musi być dowodem wysokiego jego rodu. Zasmucona nieboga pociechę w tych słowach znajdzie, a nie chcąc się zdradzić przed matką i ojcem, po dwóch dniach znów pojawi się na dworze.
Tymczasem rycerz walczy na wojnie, zwycięża nieprzyjaciela króla, zdobywa siła miast i wielki tryumf w wielu bitwach odnosi, wreszcie powraca na dwór i w zwykłem miejscu z, damą swego serca się spotyka. Umyślają, że w nagrodę służb swoich rycerz poprosi o rękę królewny. Aliści okazuje się, że król jej mu w stadło dać nie chce, ponieważ nie wie, kim onby był. Atoli, bądź to przez porwanie infantki, bądź to innym jakimś sposobem, rycerz nasz zamysły swoje do lubego kresu przywodzi. Rodzice za wielkie szczęście sobie to poczytują, dowiedziawszy się, że zięć jest synem dzielnego bardzo króla, panującego nad królestwem, którego nazwy nie znam, gdyż go i pewnie na mapie niema. Po pewnym czasie ojciec umiera, infantka jest jedyną dziedziczką korony i oto nasz rycerz królem zostaje. Wtedy natychmiast wynagradza swego giermka i wszystkich tych, którzy na tak wysoki stopień wznieść mu się dopomogli. Żeni giermka z panną dworską infantki, córką możnego książęcia, tą samą, co była pośredniczką ich miłości.
— W to mi graj — zawołał Sanczo — ani krztyny inaczej być nie może i bardzo czekam na to, gdyż wszystko co do joty Waszej Miłości się sprawdzi, gdy tylko przyjmiecie miano „Rycerza Posępnego Oblicza“.
— Nie wątp o tem, przyjacielu, gdyż po tych stopniach, o których ci opowiadałem, błędni rycerze się wznoszą i stają się cesarzami i królami.
Tedy nic nam nie pozostaje, jak rozejrzeć się, który z królów chrześcijańskich czy pogańskich wojnę prowadzi i ma córkę do zamężcia zdolną. Aliści mamy czas o tem pomyśleć, gdyż jak ci powiedziałem, trzeba okryć się sławą w innych miejscach, nim się na dworze tego króla stanie. Brak mi jeno jednej rzeczy: załóżmy, że znaleźliśmy już władcę, który wojnę prowadzi i ma piękną córkę i że ja zdobyłem największą na całym świecie sławę, cóż jednak począć z tem królewskiem pochodzeniem, ba, gdybyż to przynajmniej być pociotem z bocznej linji cesarza! Król nie zechce dać mi swej córki za żonę, dopóki o tem dobrze języka nie zasięgnie, choć przecież moje świetne czyny w pełni na taką nagrodę zasługują. Obawiam się, że dla tak małej rzeczy mogę utracić wszystko, na co dzielnością swego ramienia zasłużyłem. Poprawdzie jestem szlachcicem z domu znanego szeroce, possesjonatem, który ma prawo do 500 soldów[137] wynagrodzenia za szkody mi uczynione. Może się także zdarzyć, że mędrzec, spisując moją historję, wynajdzie w mojej rodowitości, że jestem piątym, albo szóstym kuzynem króla. Musisz bowiem wiedzieć Sanczo, że są dwa rodzaje rodów na świecie. Jedne biorą swój początek od książąt i królów, którzy jednak z biegiem czasu podupadli i dziś sprawiają wrażenie wywróconych piramid, drugie zaś od chudopachołków. Te ze stopnia na stopień się wznoszą, aż wreszcie karmazynowemi się stają. Cała tedy różność między niemi jest, iż jedne były, czem nie są, a drugie są, czem nie były. Skrzętne poszukiwania wykazać mogą, że ja pochodzę z rodu, którego początek był sławny i znakomity, co winno zadowolnić mego teścia-króla, a jeżeli go nie ukontentuje, księżniczka będzie mnie miłowała do tyla, że nie zważając na swego rodzica, uczyni mnie swoim małżonkiem i panem, choćbym i był synem woziwody. Słuszna tedy, że ją porwę i zawiodę tam, gdzie mi się będzie podobało, gdyż czas albo i śmierć uśmierzy przeciwność teściów.
— Bardzo się ku temu dobrze ściąga, co niektórzy hultaje mówią — rzekł Sanczo — „Nie trza pięknie prosić o to, co można wziąć gwałtem“, albo i że „lepiej być ptakiem leśnym, niż ptakiem w klatce“.
Mówię to z tą myślą, że jeśli król, teść Waszej Miłości nijak nie zechce dać Wam panny infantki za żonę, nic nie pozostanie innego uczynić, jak ją porwać i dobrze ukryć. Jedno zło w tem znajduję: nim się zięć z teściem pogodzi i cieszyć się pocznie w spokoju swojem królestwem, biedny giermek, czekając na przyrzeczone nagrody, będzie się musiał obejść smakiem. Chyba, że owa panna powiernica, która ma być jego żoną, pojedzie wraz z infantką tak, aby mógł mieć od niej pociechę w złej doli, nim niebo czegoś szczęśliwszego nie ustanowi, tuszę bowiem, że jego pan wnet ją mu będzie mógł dać w prawowite stadło.
— A któżby wtedy mógł stanąć na wstręcie? — zapytał Don Kichot.
— Jeśli tak jest — odparł Sanczo — tedy polećmy się Bogu i spuśćmy się na los przypadku, który oby dobremi drogami nas poprowadził.
— Daj to Bóg — rzekł Don Kichot. — Ja tego pragnę, a ty potrzebujesz!
— Niechże tak będzie! — odrzekł giermek. — Pochodzę ze starej, chrześcijańskiej rodziny, czyliż to nie dosyć, aby zostać grabią?
— Aż nadto, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — a gdyby i tak nie było, nic nie szkodzi, gdyż zaraz po koronacji nadam ci szlachectwo, nie żądając w zamian żadnej zapłaty ani usługi. Stawszy się grabią, będziesz miał rycerską godność, a wówczas niech mówią, co chcą mówić, gdyż na mą duszę, będą cię musieli zwać Wysokością, mimo swej chęci i woli.
— Obaczymy, czy nie będę umiał godnie tetułu używać — odparł Sanczo. — Tytułu, a nie tetułu — rzekł Don Kichot.
— Zgoda i na to — odparł Sanczo. — Będę się umiał do tych wspaniałości przystosować. Trzeba wiedzieć, że byłem kiedyś sługą w pewnem bractwie religijnem, a tak mi do twarzy w opończy przypadło, że wszyscy mówili, iż z pozoru można mnie było wziąć za szafarza tejże konfraternji. A cóż dopiero będzie, gdy założę szatki książęce, przystroję się w złoto i perły, na modłę jakiegoś zamorskiego książęcia? Wierę, z okolic o sto mil odległych zbiegać się będą, aby mnie obaczyć.
— Będziesz miał kształtowną prezencję — odparł Don Kichot — ale trzeba, abyś, nie mieszkając, zgolił sobie brodę, gdyż masz ją tak gęstą, skudłaną i zmierzwioną, że jeśli jej co dwa dni ostrą brzytwą golić nie będziesz, na strzał z kuszy każdy pozna, coś za jeden.
— Łatwo temu zaradzić — rzekł Sanczo — biorąc do swego domu na żołd jakiegoś golibrodę. W razie potrzeby będę mu kazał jeździć za sobą, niby jakiś grand swemu koniuszemu.
— A skądże ty wiesz — zapytał Don Kichot — że grandowie wodzą za sobą swych koniuszych?
— Powiem panu — odparł Sanczo — że gdy przed paru laty bawiłem przez jeden miesiąc na dworze, ujrzałem na dziedzińcu przechadzającego się małego człowieka, o którym mówiono, że jest wielkim panem; za nim jechał konny noga za nogą, naśladując każde poruszenie swego pana, tak iż rzecby było można, że to jego cień albo i ogon. Zapytałem, dlaczego ów człek się z nim nigdy nie złączy, lecz zawsze wtyle pozostaje. Odpowiedziano mi, że jest to giermek i że leży w zwyczaju wielkich panów, aby koniuszowie postępowali za nimi w ten sposób. Do dziś dnia nie zapomniałem o tem i nigdy nie zapomnę!
— Słusznie mówisz, Sanczo — rzekł Don Kichot — i masz dostateczny powód, aby wodzić balwierza za sobą, gdyż obyczaje nie razem na świat nastały ani nie wymyślono ich w jednem oka mgnieniu. Będziesz pierwszym książęciem, co golibrodę w drogę zabiera; trudniejszą przecież jest rzeczą brodę golić, niż konia siodłać.
— Niech Wasza Miłość pozostawi mi już troskę o balwierza, a sam się stara, aby królem, czy księciem zostać.

— Tak się stać musi — odparł Don Kichot i, podniósłszy oczy, obaczył to, o czem będzie mowa w kapitułum następnem.

KAPITULUM XXII
JAKIM SPOSOBEM DON KICHOT PRZYWRÓCIŁ WOLNOŚĆ WIELU NIESZCZĘŚLIWYM, KTÓRYCH, MIMO ICH WOLI, WIEDZIONO TAM, DOKĄD IŚĆ NIE CHCIELI

Cyd Hamet Benengeli, pisarz arabski, rodem z Manczy, opowiada w tej poważnej, piękniebrzmiącej, skromnej, miłej i bogatej w inwencję historji, że gdy Don Kichot i Sanczo Pansa ukończyli wdzięczny dyskurs, zawarty przy końcu dwudziestego pierwszego kapitulum, rycerz nasz podniósł oczy i ujrzał na drodze około dwunastu ludzi, idących piechotą, nawleczonych niby paciorki różańca na łańcuch, co ich wszystkich za szyję wiązał. Wszyscy mieli kajdany na rękach i dyby na nogach.
Wiedli ich dwaj jezdni i dwaj piesi. Pierwsi uzbrojeni byli w muszkiety, drudzy w szable i kopje. Gdy Sanczo ujrzał ich rzekł:
— Są to złoczyńcy i galernicy króla, których na galery wiodą!
— Jakto galernicy? — rzekł Don Kichot. — Czy to możliwe, aby król komuś gwałt zadawał?
— Nie mówię tego — odparł Sanczo — lecz są to ludzie, których za ich występki skazano, aby służyli królowi na galerach.
— Tedy — rzekł Don Kichot — jakby się i ta sprawa nie miała, ludzie ci muszą być przymuszeni i nie idą tam wcale z własnej ochoty?
— Tak jest, w samej rzeczy — odparł Sanczo.
— Owóż — rzekł nasz rycerz — muszę się wdać w tę sprawę, gdyż powinnością moją jest wspierać nieszczęśliwych i nie dopuszczać gwałtu.
— Zważcie Wasza Miłość — rzekł Sanczo — że król, będący istotą sprawiedliwą, nie czyni gwałtu ani krzywdy tym ludziom, jeno karze ich za ich niecnoty.
Tymczasem zbliżyli się galernicy, idący szeregiem; Don Kichot poprosił strażników grzecznemi słowy, aby go uwiadomili, z jakiego powodu ludzi tych w ten sposób wiodą.
Jeden z warty, siedzący na koniu, odpowiedział, że to galernicy, ludzie Jego Królewskiej Mości i że ta wiodą ich na galery. To wszystko, o czem wie i czego dowiedzieć się można.
— Jednakże — odparł Don Kichot — chciałbym się wypytać dokładnie od każdego z osobna, jaka była przyczyna jego nieszczęścia.
Później przydał do tych słów wiele uprzejmości i grzeczności, chcąc ich nakłonić do tego, aby mu wszystko opowiedzieli, tak iż drugi konny wartownik rzekł w końcu:
— Chociaż mamy tu rejestry z wyrokiem na każdego z tych nicponiów, nie jest teraz czas po temu, aby się zatrzymywać, dobywać je z tłómoków i czytać. Niech Wasza Wielmożność zbliży się i ich samych zapyta. Powiedzą, jeśli będą chcieli, będą zaś chcieli, ani chybi, gdyż lubią czynić łotrostwa i niecnotliwości różne gadać.
Otrzymawszy to pozwolenie, które Don Kichot samby sobie wziął, gdyby mu one udzielone nie zostało, nasz rycerz zbliżył się do galerników i zapytał pierwszego z brzegu, za jakie winy tak pokutuje?
— Jedynie za miłość — odpowiedział więzień.
— Jakto i za nic więcej? — zawołał nasz rycerz. — Jeśli na galery posyłają ludzi za to, że są zakochani, ja także już od dawna byłbym do wiosła przykuty.
— Moje afekty — odparł galernik — nie były go gatunki jak Wielmożny Tan myśli. Pokochałem z całego serca koszyk pełen białej bielizny i uścisnąłem go tak mocno, że gdyby mnie sprawiedliwość siłą go nie odjęła, jeszczebym go do tych pór trzymał[138]. Schwytano mnie na gorącym uczynku, tortury potrzebne nie były. Dano mi sto rózeg na plecy i zasądzono mniej na trzy latka galejów.
— Co to znaczą galeje? — zapytał Don Kichot.
— Są to galery — odparł skazaniec, młody człowiek, dwadzieścia cztery lata liczący i dodał, że pochodzi z Piedrahita.
Z podobnem zapytaniem obrócił się Don Kichot do drugiego więźnia, który ani słowa nie odpowiedział, tak był bowiem smutny i w głębokiej melankolji pogrążony. Wyręczył go pierwszy, mówiąc:
— Ten kanarek idzie na galery za to, że za dużo śpiewał.
— Jakto — rzekł Don Kichot — czyż muzyków i śpiewaków także na galery wysyłają?
— Tak panie — odparł więzień — gdyż nie ma nic tak niebezpiecznego, jak śpiewać w ucisku.
— Ja zaś słyszałem — rzekł Don Kichot — że śpiew wszystkie frasunki koi i melankolję uśmierza.
— Tu całkiem przeciwnie się dzieje — odparł galernik — gdyż kto jeden raz zaśpiewa, płacze później przez życie całe.
— Nie rozumiem — rzekł Don Kichot. Wówczas jeden z wartujących objaśnił.
— Śpiewać w ucisku, panie rycerzu, dla tych świętoszków, znaczy: czynić zeznania na torturach. Więźnia tego powierzono katu; przyznał się do popełnionego występku i wyśpiewał, że jest złodziejem bydła. Skazano go na sześć lat galer i dwieście rózeg, które już otrzymał. Smutek zaś jego i zamyślenie stąd płyną, ponieważ zarówno złoczyńcy w więzieniu pozostali, jak i ci, co tutaj idą, strofują go, szydzą z niego, żartują i pogardzają nim za to, że się przyznał, nie mając odwagi wszystkiemu zaprzeczyć. Mówią, że z jednakiej ilości liter składa się słowo „tak“, jak i słowo „nie“ i że złoczyńca może się czuć szczęśliwy, kiedy wie, że jego życie i śmierć zależą jeno od jego języka, nie zaś od świadków i dowodów. Mniemam, że nie są zbyt od prawdy dalecy.
— Ja także tak myślę — odparł Don Kichot i, podszedłszy do trzeciego, podobne pytanie mu zadał. Ów, nie dając, się ciągnąć za język, odpowiedział śmiało.
— Idę na pięć lat w odwiedziny do pani galery, za to, iż mi zbrakło dziesięciu dukatów.
— Dałbym ci z chęcią dwadzieścia — rzekł Don Kichot — byleby cię tylko uwolnić.
— Tedy jestem podobny — rzekł galernik — do człeka, który ma pełno złota, aliści, znajdując się na środku oceanu, nic zań kupić nie może i głodem przymiera. Mówię tak, gdyż, jeślibym w stosownym czasie te dwadzieścia dukatów, zaofiarowanych mi teraz przez Waszą Wielmożność, posiadał, posmarowałbym pióro pisarza trybunalskiego, orzeźwiłbym umysł patrona sprawy tak, iż dziś znajdowałbym się na środku placu Zocodover w Toledo, a nie na tej drodze, wleczony, jak chart na smyczy. Ale Bóg jest wielki, cierpliwości i już ani słowa.
Don Kichot podszedł do czwartego więźnia. Był to człek o czcigodnym wyglądzie i białej brodzie, która mu na piersi spływała. Usłyszawszy zapytanie, dlaczegoby się tutaj znajdował, rozpłakał się i ni słowa nie odpowiedział. Uczynił to za niego piąty skazaniec.
— Ten poczciwiec idzie na cztery lata na galery, odbywszy wprzód, w okazałym stroju, paradną przejażdżkę po ulicy[139].
— To jak mi się zdaje — rzekł Sanczo — trzeba sobie na ten kształt wyłożyć, że uczynił szlachetne wyznania pod pręgierzem!
— Prawdę rzekłeś — przerwał galernik — a honor ten spotkał go za to, że był rajfurem ciała ludzkiego; chcę przez to powiedzieć, że wędruje na galery, jako swat i poseł miłości, a takoż i za to, że się czarodziejstwem parał.
— Gdyby mu nie zarzucano tych sztuczek guślarskich — rzekł Don Kichot — ale obwiniano go tylko o to, że był cnym pośrednikiem a posłem, nie zasługiwałby na to, aby na galerach wiosłować, lecz radniej, aby stać się admirałem. Urząd posłannika nie jest tak łatwy i zwyczajny, jak wnosicie; sprawować go mogą jeno ludzie o bystrem pojęciu i zacnie urodzeni. W rzeczpospolitej, dobrze rządnej, bardzo tacy są potrzebni, a także nie powinno tam brakować kontrolerów i examinatorów, którzyby roztrząsali ich czynności, jak to w innych urzędach czynią. Winno być tych pośredników przynajmniej tylu, co faktorów bankowych. W ten sposób uniknęłoby się zła, co stąd płynie, że ów urząd sprawują idjoci i ludzie na umyśle ograniczeni, różne kobiecinki, małe głuptasy, paziowie, młode błazny, którym brak eksperjencji; wówczas gdy pilna konieczność tego wymaga, aby błysnąć przyrodzonym dowcipem. Oni tymczasem wcale sobie rady dać nie mogą, ani wiedzą, jak daleko Jest od gęby do nosa. Chciałbym pójść dalej i przytoczyć racje, dla których ci, co na ów urząd w republice wysadzeni być mają, winni podlegać wyborom, aliści nie jest teraz po temu miejsce, ani pora. Powiem to w stosownym czasie osobie, która będzie mogła nierządowi zapobiec i zło ukrócić. Rzeknę jeno, że boleść moja, wzbudzona widokiem tego starca z siwemi włosami, o szlachetnem obliczu, cierpiącego taki ucisk za to, że był rajfurem, uśmierzyła się, gdyś dołożył, że on, krom tego, czarodziejstwem się parał, aczkolwiek wiem, że niema na świecie czarów, coby mogły zachwiać wolę i, przymusić chęć człowieka, jak to sobie głupcy i prostacy imaginują. Posiadamy wszak wszyscy wolną wolę, a niema takich ziół, zaklęć i omamień, któreby ją zwątlić mogły. To, co zwykłe są czynić różne błaźnice, którym brak piątej klepki w głowie i złośliwi guślarze, są to jeno mikstury i jady, służące do otumaniania ludzi; udają że przyrządzają trunki do kochania zapalające, podczas, gdy, jak powiedziałem, trudno jest wolę przymusić[140].
— To istotna prawda — odpowiedział starzec. — Co do czarów całkiem niewinny jestem, nie mogę jeno przeczyć, że byłem rufjanem. Nie widziałem jednak w tem nijakiego zła, jedyną moją chęcią było, aby wszyscy na świecie radowali się, żyli w spokoju i w zgodzie, bez zwad i przykrości, acz mój dobry zamysł tylko na to się obrócił, że muszę teraz dążyć tam, skąd już nie mam nadziei powrócić, obciążony wielu laty, a przytem cierpiący na wstrzymanie uryny, która to dokuczliwość ani chwili spokoju mi nie daje. — Tutaj starzec znowu płakać zaczął. Sanczo tak się rozczulił, że wydobył z kieszeni cztery reale w jednej monecie i dał mu ją, jako jałmużnę.
Don Kichot zapytał z kolei piątego, jaki jest jego występek. Ów odpowiedział z jeszcze większą zuchwałością, niż jego poprzednik.
— Jestem tutaj, gdyż bawiłem się zbytnio z dwiema memi siostrami ciotecznemi i jeszcze z dwiema kuzynkami, które wcale mojemi nie były; koniec końców takt ze wszystkiemi figlowałem, że z tych figlów wzrosły pokrewieństwa i to w tak zawikłany sposób, że sam djabeł tego nie rozwikła. Wszystko mi udowodniono, zbrakło mi pomocy, nie miałem pieniędzy i ledwiem nie dał gardła. Zasądzili mnie na sześć lat galer; zgodziłem się. To kara za moje winy. Jestem młody; obym tylko żył długo a przetrwam wszystko.
— Jeśli Wasza Wielmożność może czemś dopomóc nam, nieborakom, Bóg Panu w niebie zapłaci, my zaś na ziemi będziemy dbali o to, aby w modłach prosić Boga o zachowanie Waszej Wielmożności przy życiu i dobrem zdrowiu. Oby to życie było tak długie i szczęśliwe, jak na to pański piękny pozór zasługuje.
Ten, co tak mówił, ubrany był w szaty studenckie; jeden z warty rzekł, że to wielki orator i człek bardzo w łacinie biegły. Za tymi wszystkimi postępował człek bardzo urodziwy, chociaż na jedno oko zezowaty, liczący około lat trzydziestu. Był inaczej od innych związany. U nóg miał łańcuch tak długi, że całe jego ciało opasywał, zaś na szyi dwie żelazne obroże; jedna z nich była przytwierdzona do łańcucha, a druga była z tych narzędzi o zębach żelaznych, które to zowią się „stopami przyjaciela“[141]. Od tej obręczy do pasa szły dwa pręty żelazne z kajdankami na obie ręce, zamknięte na olbrzymie kłódki tak, iż nie mógł podnieść rąk do gęby, ani zniżyć głowy, aby do rąk dostać. Don Kichot zapytał, dlaczego ten człek jest bardziej niż inni żelastwem obciążony.
Wartownik odparł, że złoczyńca ów w pojedynkę więcej zła wyrządził, niż ci wszyscy razem wzięci. Jest przytem tak zuchwały i złośliwy, że mimo całego opatrzenia, straż nie jest pewna, czy nie zdoła uciec.
— Jakież występki mógł popełnić? — zapytał Don Kichot — skoro nie zasłużył na większą karę, jak na galery?
— Skazany jest na lat dziesięć — odparł wartownik — co znaczy tyle co śmierć powolna, nie trzeba wiele pytać, wystarczy wiedzieć, że ten poczciwiec jest sławnym Ginesem de Passamonte zwany także inaczej Ginesillem de Parapilla.
— Panie komisarzu — rzekł galernik — trzymajmy więcej język za zębami i nie szerzmy się teraz nad nazwiskami i przydomkami. Zowię się Ginesem, a nie Ginesillem, zaś Passamont jest mianem mego rodu, nie Parapiglio. Niech każdy swoich spraw i swego nosa pilnuje, a nie mało będzie miał już zajęcia.
— Mów no trochę przystojniej, panie — złodzieju — odparł wartownik — jeśli nie chcesz, abym cię sam nie uspokoił.
— Wiem dobrze, że dzieje się z człekiem tak, jak Bóg chce, ale nadejdzie dzień, kiedy się dowiedzą, czy się zwę Ginesem Parapiglia, czy nie!
— A czyż cię tak nie nazywają, oszuście? — zapytał strażnik.
— Nazywają mnie tak, ale uczynię w ten sposób, że już mnie nazywać nie będą, albo wyrwę to imię wraz z brodą, którą mam tam, gdzie wiem!
— Panie rycerzu, jeśli chcecie nas czem opatrzyć, to dajcie i ruszajcie z Bogiem, gdyż przyczyniacie nam nudy, pragnąc wszystko wiedzieć o życiu drugiego. Jeżeli jesteście ciekawi, tedy wiedzcie, że jestem Ginesem z Passamontu, którego życie tą ręką spisane zostało.
— To prawda — odparł komisarz — gdyż on sam napisał swoją historję, a tak trafnie, że trudnoby było do niej dwa słowa dodać. Pozostawił książkę w więzieniu, dając ją w zastaw za dwieście reali.
— Jestże to rzecz tak szacowna? — zapytał Don Kichot.
— Tak szacowna — odparł Gines — że pójdzie w kąt Lazarillo de Tormes[142] i inne księgi w tym rodzaju już napisane albo te, co napisane będą. Mogę panu tylko rzec, że traktuje ona o samych prawdziwych zdarzeniach, a przytem tak uciesznych i pięknych, że niema kłamstw, któreby z niemi w paragon wchodzić mogły.
— Jakże się nazywa ta książka? — zapytał Don Kichot.
— „Życie Ginesa z Passamontu“ — odparł galernik.
— Zaliż jest skończona? — spytał Don Kichot.
— Jakże może być skończona, skoro moje życie jeszcze skończone nie jest? Zaczyna się od dnia mego urodzenia i trwa do czasu, gdy ostatni raz byłem na galerach.
— A więc już tam byłeś? — zapytał Don Kichot.
— Miałem już szczęście służyć Bogu i królowi przez lat cztery, wiem, jak smakują suchary i nerki wołowe — odparł Gines — i nie martwię się zbytnio, że tam idę, gdyż będę mógł dokończyć moją książkę, której jeszcze wielu rzeczy brak. Na galerach hiszpańskich zostawiają dosyć wolnego czasu, więcej nawet, niż potrzeba, mnie zaś i mniej wystarczy, gdyż wiem już napamięć, co mam pisać.
— Zdajesz mi się być bardzo zdatnym człekiem — rzekł Don Kichot.
— I nieszczęśliwym — dodał Gines — gdyż nieszczęścia prześladują zawsze ludzi wyższych.
— Oraz hultajów — rzekł komisarz.
— Mówiłem wam już, Paniedozorco — odparł Passamonte — abyście byli wstrzemięźliwi w mowie. Zwierzchność nie dała Wam laski poto, abyście się znęcali nad nami, biedakami, lecz abyście prowadzili nas tam, gdzie Jego Królewska Mość każe. Jeżeli nie, to, na moją duszę!... ale dosyć, gdyż snadnie zdarzyć się może, iż znaki, które powstały na gębie wtedy w austerji, odkwitnąć mogą.
— Cicho wszyscy!... i ruszajmy naprzód, gdyż aż nadto długo te bałamuctwa trwają!
Komisarz podniósł do góry laskę, aby uderzyć Passamonta i ukarać go za jego groźby, lecz Don Kichot stanął między nimi i poprosił, aby wartownik nie znęcał się nad więźniem. Nie dziwota, że kto ma ręce związane, chce mieć trochę język swobodny. Zwracając się później do galerników, rzekł:
Z tego, coście mi opowiedzieli, bardzo drodzy bracia, zrozumiałem jasno, że, chociaż was skazano za winy wasze, cierpienia, które na was oczekują, nie w smak wam idą, że zdążacie na galery bardzo nieochotnie, wbrew swojej woli. Bardzo być też może, że brak odwagi na torturach, niedostatek pieniędzy, oraz błędny sędziów wyrok, złożyły się na nieszczęścia wasze, tak, iżeście prawa sprawiedliwego uzyskać dla siebie nie mogli. Wszystko to jasno mi teraz na myśli staje, tak, iż jestem przekonany, a nawet zmuszony okazać w tej potrzebie cel, dla którego na świat przyszedłem; aby sprawować urząd rycerstwa błędnego, do którego należę, i wypełnić ślub, że będę zawsze pomagały słabym i ucisk cierpiącym. Ale widząc, że mądrość nakazuje nam, abyśmy tego, co po dobroci osiągnąć możemy, gwałtem i siłą nie brali, proszę was, Panie komisarzu, i panowie wartownicy, abyście zechcieli rozkuć ich i puścili ich w spokoju.
Nie zbraknie innych, którzy w szczęśliwszych okazjach królowi służyć będą. Okrutną wydaje mi się to być rzeczą, aby niewolnikami czynić tych, których Bóg i natura wolnymi stworzyli. Tembardziej, panowie strażnicy — dodał Don Kichot że ci biedni ludzie nijakiego zła wam nie wyrządzili. Niech każdy swój grzech na swych barkach niesie. W niebie jest Bóg, który nie zapomina nagradzać dobrego, i karać złego; całkiem zasię nie uchodzi, aby ludzie honoru mieli być katami ludzi drugich, zwłaszcza, gdy w tem żadnego interesu nie mają. Jak widzicie, proszę was o to uprzejmie i spokojnie, jeśli spełnicie moje życzenie, szczerze wdzięczny wam będę, jeśli jednak po dobrej woli uczynić tego nie będziecie chcieli, ta kopja i szpada, wespołek z dzielnością mego ramienia, do tego was przymusi.
— Otóż i wdzięczna krotochwila! — odparł komisarz. — Piękny pomysł przyszedł mu do głowy w ostatniej chwili! Chce, abyśmy puścili wolno galerników króla, tak, jakbyśmy mieli prawo to uczynić, on zasię miał moc rozkazywania nam. Ruszajcie z Bogiem w swoją stronę, poprawcie sobie na głowie tę miednicę i nie szukajcie kota o pięciu nogach.
— Sam jesteś kot, szczur i tchórz nikczemny — zawołał Don Kichot i w jednej chwili runął na niego tak niespodziewanie, iż tamten nawet o obronie pomyśleć nie zdołał. Padł na ziemię, ciężko zraniony uderzeniem dzidy. Szczęściem dla Don Kichota był to właśnie ów, co muszkiet nosił. Pozostali wartownicy, przerażeni i zdziwieni takim niespodziewanym obrotem sprawy, trwali przez chwilę w osłupieniu, ale wkrótce jezdni chwycili za szpady, piesi zaś za lance i rzucili się na Don Kichota, który na nich w spokoju oczekiwał. Ani chybi, złyby ta sprawa obrót dla niego wzięła, gdyby nie galernicy, którzy, widząc, że nadarza im się piękna sposobność odzyskania wolności, nie omieszkali z niej skorzystać, zrywając łańcuch, co ich w szereg wiązał. Tumult i popłoch był taki, że strażnicy nic skutecznego dokonać nie mogli, raz podbiegając do rozkuwających się więźniów, to znów do Don Kichota, który ich napastował. Sanczo dopomógł uwolnić się Ginesowi de Passamonte, który, widząc się rozkutym i wolnym, rzucił się pierwszy na komisarza, odbierając mu muszkiet i szpadę. Mierzył to do jednego, to do drugiego celował, a chociaż ani razu nie wypalił, ani jednego wartownika nie pozostało na placu, gdyż wszyscy uciekli, bojąc się zarówno wystrzału Passamonta, jak i kamieni, które rzucali wślad za nimi rozkuci już galernicy.
Sanczo nie bardzo się cieszył takim obrotem sprawy, gdyż wiedział, że ci, co uciekli, powiadomią o wszystkiem Świętą Hermandadę, która, uderzywszy w dzwony na larum, zwoła swoich łuczników i wnet ich wyprawi na poszukiwanie winowajców. Poradził też swemu panu, aby, nie tracąc czasu, stąd się oddalili i poszukali sobie w pobliskich górach bezpiecznego schronienia.
— Dobrze gadasz — odparł Don Kichot — ale wprzód muszę uczynić to, co należy.
I zwoławszy do kupy wszystkich łotrzyków, którzy, wielki czyniąc harmider i tumult, zajęci byli obdzieraniem do naga leżącego na ziemi komisarza, rzekł do nich.
— Rzeczą ludzi dobrze urodzonych jest być wdzięcznym za odniesione dobrodziejstwa, podczas gdy niewdzięczność jest jedną z wad, które najbardziej Boga obrażają. Mówię to, panowie, gdyż widzieliście świeżo na własne oczy dobrodziejstwo, które was ode mnie spotkało. Jako zapłatę zań, domagam się, i taka jest moja wola, abyście z tym łańcuchem na plecach, który wam z szyi zdjąłem, udali się do miasta Toboso, stanęli przed panią Dulcyneą i powiedzieli, że rycerz jej, zwany Rycerzem Posępnego Oblicza, poleca się jej łasce. Później opowiecie jej szczegółowiej wszystko, co zaszło w tej sławnej przygodzie, i jak wam wolność zwróciłem. Uczyniwszy to, będziecie mogli pójść swobodnie, gdzie was oczy poniosą.
Gines de Passamonte odparł za wszystkich:
— Niepodobna nam spełnić tego rozkazu, Panie rycerzu i nasz wybawco, gdyż nie możemy kupą chodzić po drogach, jeno w pojedynkę, jeden z tej strony, drugi z tamtej, starając się zapaść pod ziemię, aby nie dostać się w moc Świętej Hermandady, która szukać nas nie omieszka. Ale przecież Wasza, Wielmożność może zmienić rozkaz i, zamiast złożenia hołdu pani Dulcynei z Toboso, poprzestać na pewnej liczbie „Ave Maria“ i „Credo“, które odmówimy zgodnie z intencją Waszej Wielmożności. Można to czynić w dzień i w nocy, w czasie pokoju, czy wojny, podczas ucieczki, czy wczasu, ale myśleć, że powrócimy teraz do zup egipskich[143], że wziąwszy swoje łańcuchy, pójdziemy do Toboso, to znaczy wierzyć, że teraz jest noc, choć i dziesiąta godzina rano nie upłynęła, zaś domagać się tego od nas, to tyle, co chcieć z rzepy krew puścić.
— Prze Bóg żywy — krzyknął Don Kichot, już gniewem zapalony — przysięgam, że pójdziesz tam synu nierządnicy, panie Ginesillo de Parapillo, czy jak ci tam, pójdziesz do Toboso sam jeden, z ogonem między nogami i wszystkiemi łańcuchami na plecach.
Passamonte, który nie był zbyt cierpliwy z przyrodzenia i nienajlepsze powziął rozumienie o mądrości rycerza, który popełnił takie szaleństwo, że im wolność przywrócił, usłyszawszy tę szpetną przymówkę, mrugnął okiem na swych towarzyszy, ci zaś, odsunąwszy się nieco na stronę, zaczęli tak prać kamieniami w Don Kichota, że zabrakło mu rąk do zasłaniania się tarczą. Biedny Rossynant nie dał się nakłonić kłuciem ostróg do ruszenia z miejsca i stał, jakby był posągiem, ulanym z miedzi.
Sanczo ukrył się za swego osła i tym sposobem uniknął gradu pocisków, które na nich obu leciały.
Don Kichot nie mógł się osłonić; kilka głazów uderzyło go z taką siłą, że runął na ziemię. Natychmiast dopadł do niego ów student, zerwał mu miednicę z głowy, uderzył nią kilka razy po bokach rycerza, wreszcie rzucił ją na ziemię z takim rozmachem, że się na nic zepsowała. Zdarli mu kaftanik, który nosił pod zbroją, a wzięliby niechybnie także i buty, gdyby nie przeszkodziły im nakolanki.

Sanczy zdjęli kaftan, zostawiając go półnagiego, później podzielili się łupami i odeszli, jeden w jedną stronę, drugi w drugą, troszcząc się bardziej o uniknięcie Świętej Hermandady, niż o łańcuchy i stanięcie przed panią Dulcyneą z Toboso. Osioł, Rossynant, Don Kichot i Sanczo pozostali sami. Zamyślony osioł stał z opuszczonym łbem i strzygł od czasu do czasu uszami, mniemając widocznie, że burza kamieni, która nad nim szalała, jeszcze się nie uspokoiła. Rossynant leżał rozciągnięty obok swego pana, gdyż wywrócił się naskutek uderzenia głazem. Sanczo, prawie nagi, bał się bardzo Świętej Hermandady, Don Kichot zasię zmartwił się wielce, widząc, że tak źle obeszli się z nim ci, którym dużo dobra wyświadczył.

KAPITULUM XXIII
CO SIĘ PRZYDARZYŁO SŁAWNEMU DON KICHOTOWI W SIERRA MORENA (JEST TO NAJDZIWNIEJSZA PRZYGODA, W TEJ PRAWDZIWEJ OPOWIEŚCI SIĘ ZAWIERAJĄCA)

Don Kichot, widząc się w tak smutnym stanie, rzekł do swego giermka:
— Zawsze słyszałem, Sanczo, że świadczyć dobro niegodziwcom, to pisać na piasku. Gdybym był zawierzył twoim słowom, uniknąłbym tego zmartwienia; ale już się stało, cierpliwości, i bądźmy rozsądniejsi na przyszłość.
— Ach, mój panie, nim Wy staniecie się roztropnym, ja zostanę Turkiem — odparł Sanczo. — Lecz ponieważ powiadacie, że gdybyście słuchali rad moich, uniknęlibyście tej szkody, tedy chciejcie uwierzyć mi teraz, a ujdziecie większej nierównie. Wobec Świętej Hermandady na nic się nie zda całe rycerstwo i wszystkie sławne przewagi, gdyż dba ona o wszystkich błędnych rycerzy, jak o złamany szeląg. Już mi się zdaje, że strzały łuczników świszczą mi koło uszu[144].
— Z przyrodzenia swego jesteś tchórzem, Sanczo — rzekł Don Kichot — ale abyś nie mógł powiedzieć, że jestem uparty i że nie dbam o twoje rady, tedy cię na ten raz posłucham i oddalę się od tej furji, która cię taką trwogą napawa. To jedno za warunek kładę, abyś, żywy czy umarły, nie powiedział nigdy nikomu, że się cofnąłem i oddaliłem od tego niebezpieczeństwa ze strachu; uczyniłem bowiem to tylko gwoli twemu upodobaniu i ulegając prośbom twoim. Jeżeli powiesz inaczej, zełżesz, i dziś, równie, jak zawsze, i zawsze, równie, jako i dziś, zadam ci kłam i powiem, żeś skłamał, i skłamiesz, ilekroć tak pomyślisz, czy powiesz.
Nie mów mi już nic więcej, gdyż i pomyśleć nie Iza, że oddalam się i cofam przed jakiemś niebezpieczeństwem, przedewszystkiem zaś przed tem, które istotnie groźne wydawać się może. Już sama taka myśl sprawia, że jestem gotów tu pozostać i oczekiwać nietylko na Hermandadę, przed którą tak dygocesz ze strachu, ale i na całe bractwo dwunastu pokoleń Izraela, na siedmiu Machabeuszów[145], Kastora i Polluksa, a takoż na wszystkich braci i bractwa całego świata.
— Panie — odparł Sanczo — unikać nie znaczy uciekać, a nie jest zbytnią mądrością oczekiwać, gdy niebezpieczeństwo wszelką możliwość nadziei wyklucza. Ludzie mądrzy zwykli są oszczędzać samych siebie na przyszłość i wszystkiem odrazu nie hazardować. Wiedzcie, panie, że aczkolwiek jestem prostak i wieśniak, posiadam jednak jakiś zmysł dobrego rządzenia, dlatego też nie wyrzucajcie sobie, żeście się mojej rady posłuchali, lecz wsiadajcie na Rossynanta. Jeśli sami tego uczynić nie zdołacie, pomogę Wam; nie mieszkając, zdążajcie za mną, gdyż rozum mi mówi, że bardziej nam teraz potrzeba użytku nóg, niż rąk naszych[146].
Don Kichot bez słowa dosiadł rumaka. Sanczo wsiadł na osła i ruszył naprzód, jako przewodnik. Wjechali w przełęcz Sierra Morena. Sanczo miał wielką ochotę przebyć całą górę i udać się aż do Viso albo Almodovar del Compo, aby ukryć się na kilka dni wśród urwistych skał i na bezludziu, tak, aby łucznicy Świętej Hermandady znaleźć ich nie mogli. Zachęcała go także do tego planu pewność, ze w utarczce z galernikami ocalał wór z żywnością, znajdujący się na grzbiecie osła. Był to cud prawdziwy, gdyż łotrzykowie wszystko dobrze przetrząsnęli. Tej nocy przybyli jeszcze w sam środek pasma górskiego. Sanczo radził, aby zatrzymać się tu przez noc i przez kilka dni następnych, dopóki zapasów żywności starczy. Spędzili noc między dwiema skałami, pod rosnącemi tam drzewami korkowemi. Aliści ślepe przeznaczenie, które, jak mniemają ludzie, prawdziwej wiary zbyci, według swego upodobania i zachcenia rządzi i kieruje wszystkiemi sprawami na świecie, sprawiło, iż znany oszust i złoczyńca, Gines de Passamonte, wyzwolony z łańcuchów dzięki dzielności i szaleństwu Don Kichota, uchodząc, nie bez kozery, przed Świętą Hermandadą, wśród tych gór ukryć się zamyślił. Fortuna i trwoga zawiodły go w to samo miejsce, gdzie Don Kichot i Sanczo się znajdowali. Poznawszy ich, pozwolił im zasnąć. Ponieważ źli są zawsze niewdzięczni, a potrzeba zmusza ludzi do czynienia tego, czegoby czynić nie powinni, tak, iż zysk doraźny przemaga nad każdym względem, Gines, który nie był wcale człekiem wdzięcznym, ani źdźbła szlachetności nie miał w sobie, postanowił ukraść osła Sanczo Pansy, przekładając go nad Rossynanta, gdyż bydlę to do wymiany ani do sprzedaży nie wydało mu się być odpowiednie.
Sanczo Pansa spał, gdy Gines mu tę krzywdę wyrządził; gdy rozedniało zbój był już tak daleko, iż próżno go ścigać.
Jutrzenka weszła, aby rozradować ziemię i zasmucić Sanczę, który, spostrzegłszy stratę swego siwca, mało się nie rozpukł od żalu i zaczął się tak lamentłiwie i żałośnie skarżyć, że aż się Don Kichot obudził i usłyszał go, temi słowy wyrzekającego: „O synu mój najrodzeńszy, w moim domu na świat przybyły, uciecho moich dzieci, rozkoszy mojej żony, zazdrości moich sąsiadów, podporo moja i prac pomocniku, a wreszcie żywicielu połowy mojej osoby, gdyż dwudziestoma sześcioma maravedis, których mi codziennie przysparzałeś, opędzałem połowę moich potrzeb“...
Don Kichot, usłyszawszy tę skargę i wiedząc, jaka była jej przyczyna, pocieszał Sanczę, jak mógł najlepiej, i prosił go, aby miał cierpliwość, gdyż da mu oblik, na mocy którego wydadzą mu trzy oślątka z tych pięciu, co je w domu pozostawił. Sanczo uspokoił się znacznie, osuszył łzy, przestał szlochać i podziękował Don Kichotowi za wyświadczoną sobie łaskę. Don Kichot, widząc się wśród gór, rozradował się w sercu swojem, gdyż wystawił sobie, że w tych okolicach niejedna go spotka przygoda. Przywodził sobie na pamięć cudowne zdarzenia, które się w podobnie samotnych miejscach, błędnym rycerzom przytrafiały. Był tak zamyślony i tak uniesiony swoją, imaginacją, że o całym świecie zapomniał. Sanczo także zbył się wszelkiego kłopotu, wiedząc, iż już się w bezpiecznem miejscu znajdują, i troszczył się tylko oto, aby nabić dobrze swój bańdzioch resztkami żywności, która im w zdobyczy po księżach przypadła. Szedł za swym panem, objuczony tem wszystkiem, co przedtem osioł dźwigał, a idąc, co chwila wyciągał coś z tłumoka, napełniał sobie brzuch i ani trochę nie dbał o przygody. Podniósłszy oczy, ujrzał, że jego pan zatrzymał się i że stara się podnieść końcem lancy coś, co na ziemi leżało. Pospieszył mu z pomocą, lecz gdy nadszedł, Don Kichot trzymał już na końcu kopji poduszkę i kuferek, razem związane. Wszystko to było nadpsowane i wpół przegniłe, aliści ciężar tłumoczka był tak znaczny, iż Sanczo musiał zleść z kulbaki, aby dopomóc go podnieść[147]. Don Kichot kazał mu zobaczyć co się we wnętrzu zawiera. Sanczo szybko się uwinął. Aczkolwiek kuferek zamknięty był na kłódkę i opasany łańcuszkiem, to jednak przez dziury, które zbutwiałość porobiła, można było ujrzeć zawartość, a więc: cztery koszule z przedniego holenderskiego płótna, inną bieliznę i mały trzos, w chustkę zawinięty, pełen złotych monet.
— Bogu najwyższemu chwała — zawołał Sanczo na ten widok — przynajmniej życiu zdarzyła się przygody, z której jakiś profit mieć będziemy. — Szukając dalej, znalazł dalej, znalazłem album, bogato w złoto oprawny. Don Kichot zażądał tej rzeczy o niego pozwolił mu natomiast zatrzymać pieniądze. Sanczo ucałował jego ręce z wylaniem i, opróżniwszy kuferek, wyciągnął bieliznę, aby włożyć ją do swego tłumoczka na żywność. Don Kichot rzekł:
— Wydaje mi się, Sanczo, że jakiś zbłąkany wędrowiec, przez tę górę przechodząc, został napadnięty przez łotrzyków, którzy go zabili, później zaś zawlekli jego ciało w to tak bezludne miejsce.
— To być nie może — odparł Sanczo gdyż jeśliby to byli złoczyńcy, nie pozostawiliby przecięż pieniędzy.

— Prawdę mówisz — rzekł Don Kichot — odgadnąć ani pojąć nie mogę, co to być może, ale poczekaj trochę, gdyż w tym pamiętniku z pewnością jest napisane coś, co nam za wskazówkę posłuży tak, iż swoje życzenia zaspokoić będziemy mogli — Otworzył album i ujrzał zaraz bruljon sonetu, napisanego pięknemi literami. Przeczytał go na głos, aby i Sanczo mógł usłyszeć:
SONET

Albo miłości braknie rozeznania,
Albo nad wyraz okrutna jest ona,
Skoro za winy me i me zbłąkania
Takie katusze znoszę w głębi łona!

Amor jest bogiem, więc wnosić wypada,
Że nic nie ujdzie tutaj jego wzroku,
Z czyjego zatem tak cierpię wyroku,
Gdy bogom obca jest okrutna zdrada?

Rzeknij mi Philis... nie plam kłamstwem duszy,
Wiem wszak, że z dobra nigdy zło nie płynie,
Że z niebios piekło to do mnie nie schodzi.

Trzeba mi umrzeć wkrótce, wśród katuszy
Na dolegliwość o tajnej przyczynie
Skuteczny sposób chyba cud narodzi![148]

— Z tych rymów — rzekł Sanczo — nic dojść nie można i nić ta nie zaprowadzi nas do kłębka tak, jak i lis śladem swym do jamy.
— O jakim lisie mówisz? — zapytał Don Kichot.
— Zdaje mi się, panie, żeście wspomnieli o lisie?
— Czytałem tylko o Philis; jest to bezwątpienia imię damy, na którą się żali autor tego sonetu.
Na mą duszę, musi to być tęgi poeta, albo tez ja się na tem nie znam!
— Jakto? — zapytał Sanczo — znacie się więc, panie, także na składaniu rymów?— Hej, zapewne lepiej, niż ty rozumiesz jeszcze, a uznasz to sam dowodnie, gdy zaniesiesz pani Dulcynei z Toboso mój list, od góry do dołu wierszem napisany. Chciałbym, abyś wiedział, Sanczo, że większość rycerzy błędnych w dawnych czasach byli to poeci i wielcy grajkowie. Te dwie umiejętności, albo lepiej powiedziawszy, te dwie łaski boso są istotnemi przymiotami błędnych kochanków. Po prawdzie w rymach i rymotwórczych ćwiczeniach tych dawnych rycerzy-wierszopisów więcej było ducha, niż doskonałości, według reguł.
— Czytajcie dalej, panie — rzekł Sanczo — gdyż ani chybi znajdziecie coś, co naszą ciekawość zaspokoi! Don Kichot przewrócił kartkę i rzekł:
— Oto znów proza! Wydaje się nawet, że to list.
— Czy do kogo pisany? — zapytał Sanczo.
— Początek daje mi poznać, że są w nim tylko wyznania miłosne — odparł Don Kichot.
— Proszę, przeczytajcie na głos, panie, gdyż wielkie upodobanie znajduję w rzeczach miłości — rzekł Sanczo.
— Tak też uczynię — odparł Don Kichot, przychylając się do prośby Sanczy i jął czytać, co następuje:

Obłudne twoje przyrzeczenia i moje nieszczęście, o którem już wątpić nie mogę, przywiodły mnie do tego miejsca, skąd dobiegnie do ciebie prędzej wieść o mojej śmierci, niż żalów moich słusznych przyczyna. Porzuciłaś mnie, niewdzięcznico, dla innego, który nie ma więcej zacności nade mnie, jeno więcej dostatków. Gdyby cnota była w tym, wieku poczytywana za bogactwo, nie zazdrościłbym bogactw nikomu i nieszczęść moichbym nie opłakiwał. Co twoja piękność zbudowała, zniweczyły uczynki twoje. Pierwsza kazała mi wierzyć, że jesteś aniołem, drugie nauczyły mnie, że jesteś tylko kobietą. Ostań w spokoju ty, coś jest przyczyną mojej wiecznej rozterki. Niech niebo sprawi, abyś nie przekonała się nigdy o zdradzie męża twego. Nie będziesz wówczas żałowała tego, coś uczyniła, ja zaś nie będę przymuszony szukać zemsty za to, za co mścić się nie pragnę.
Don Kichot, skończywszy czytać ten list, rzekł:
— Ten list jeszcze mniej mówi, niż wiersze, to pewna jednak, że musiał go napisać jakiś kochanek wzgardzony.
Przewracając kartkę za kartką, znalazł jeszcze inne wiersze i inne listy, których ledwie część mógł przeczytać. Wszystkie pełne były skarg, lamentów, utyskiwań, podejrzeń, radości i rozpaczy, łaskawości i wzgard.
Gdy Don Kichot przeglądał kartki, Sanczo plądrował zawzięcie w kuferku, nie zostawiając najmniejszego nawet zakątka bez przetrząśnięcia; rozpruł i przeszukał poduszkę, rozerwał szwy, obmacał kutasiki wełniane, aby tylko nie móc wyrzucić sobie później najmniejszego uchybienia i niedbałości. Łakomstwo jego pobudziły owe złote dukaty, których było więcej niż sto. I aczkolwiek nic więcej nie znalazł, przecież rozumiał się dosyć nagrodzonym za podrzucanie na derze, womity po zażyciu balsamu, błogosławieństwa pobożnych, kułaki mulników, stratę sakiew, stratę osła, za głód, pragnienie i trudy, które znosił w służbie swego pana. Nagroda, znaleziona w kuferku, zdawała mu się być dostateczna.
Rycerz Posępnego Oblicza pałał żądzą dowiedzenia się, kto był panem zawiniątka. Z sonetu, listu, z złotych monet i przednich koszul wnosił, że musiało to wszystko należeć do jakiegoś znacznego kochanka, którego złe obejście ze strony kochanki i jej wzgarda do rozpacznego kresu przywiodły. Ale ponieważ w tem odludnem i niebezpiecznem miejscu nie było nikogo, ktoby mógł mu upragnionych nowin udzielić, pojechał dalej, pozostawiając wybór drogi Rossynantowi, który szedł naprzód, jak mógł. Don Kichot miał głowę ciągle nabitą myślą o przygodach, które na tych pustkowiach niezawodnie spotkać go będą musiały.
Jadąc tak w imaginacji swojej ponurzony, ujrzał nagle na szczycie góry, wznoszącej się naprzeciw niego, jakiegoś człeka, skaczącego ze skały na skałę i z krzaku na krzak, z dziwną zwinnością. Zdawało się, iż był cały nagi, z czarną, gęstą brodą i z roztarganemi włosami; na nogach nie miał pończoch ani trzewików. Uda tylko były okryte strzępami czerwonych i aksamitnych pludrów. świecił nagiem ciałem na wszystkie strony. Głowę miał odkrytą. Chociaż szybko przebiegł, Rycerz Posępnego Oblicza dostrzegł odrazu wszystkie szczegóły i usiłował go do ścignąć, aliści daremnie, gdyż nie pozwoliła na to słabość Rossynanta, który nie był stworzony na to, aby się uganiać po tak zdradliwych i niebezpiecznych miejscach. Biegał zawsze drobnym truchcikiem, jako bydlę o flegmatycznem przyrodzeniu Don Kichot wyobraził sobie, że ów człek musi być właścicielem poduszki i kuferka i postanowił odszukać go, choćby mu i rok W tych górach pozostawać przyszło.
Rozkazał Sanczy zsiąść z osła[149] i zabiec nieznajomemu drogę z jednej strony, podczas gdy on pojedzie stroną drugą. Przykładając tyle pilności i starania, niezawodnie znajdą tego człowieka, który tak szybko zniknął im z oczu.
— Nie mogę tego uczynić — odparł Sanczo — ponieważ gdy się tylko od Waszej Miłości oddalę, zaraz mnie strach obleci i ujrzę tysiąc koszmarów i urojeń. Niechaj to, co teraz mówię, służy za ostrzeżenie, abyście się, panie, nie odsuwali nigdy ode mnie, nawet i na pół kroku.
— Niech i tak będzie, cieszy mnie bowiem, ze czerpiesz siłę z mego męstwa; zapewniam cię, ze się na niem nie zawiedziesz, choćby cię i dusza w ciele zawiodła. Pójdź tedy za mną powoli, a oczy niech ci za latarnie służą; okrążymy górę i może znajdziemy tego człowieka, który, ani chybi, musi być panem znalezionych przez nas rzeczy. Sanczo odparł:
— Zdaje mi się, panie, że lepiejby go był wcale nie szukać, ponieważ, jeśli go znajdziemy, a przypadkiem okaże się, że to jest właściciel znalezionych pieniędzy, wtedy trzeba mu je będzie zwrócić. Niech Wasza Miłość zważy, że te starania nie będą nam wcale użyteczne. Lepiej będzie zatrzymać tę zdobycz w dobrej wierze, aż do czasu, gdy spotkamy tego człeka gdzieś trafunkiem. Bardzo być może, że zdarzy się to dopiero w czasie, gdy już wszystkie pieniądze wydam, a wówczas i sam król mnie rozgrzeszy[150]
— Mylisz się, mój Sanczo — odparł Don Kichot. — Ponieważ żywimy wątpliwość, kto jest panem tych rzeczy, tem bardziej jesteśmy obligowani do odszukania go i zwrócenia mu ich. Jeżelibyśmy go nie szukali wcale, ustawny skrupuł dręczyć nas będzie.
Tak tedy, przyjacielu Sanczo, nie krzywduj sobie, że go szukać będziemy, gdyż wielki ciężar z bark mi spadnie, jeśli go znajdziemy.
I mówiąc tak, spiął Rossynanta ostrogami; Sanczo ruszył za nim piechotą, obarczony jak bydlę juczne; dzięki łasce niebios i Ginesilla de Passamonte.
Przebywszy część góry, znaleźli nad brzegiem strumienia zdechłego muła wraz z siodłem i uzdeczką, muła, którego psy i kruki na pół już pożarły, co tem bardziej utwierdziło ich w mniemaniu, że uciekający przed nimi człowiek, był właścicielem bydlęcia i kuferka.
Gdy się tak ścierwa muła przyglądali, usłyszeli nagle świst, jaki zwykli wydawać pasterze, pilnujący stad, i w tejże chwili ujrzeli po lewej ręce wielką gromadę kóz. Na szczycie góry ukazał się pasterz, człek w podeszłym już wieku. Don Kichot zawołał nań donośnym głosem, prosząc, aby się do nich zbliżył, on zaś odparł głośnym krzykiem, zapytując, co ich sprowadziło w te strony odległe, gdzie miast śladów stóp ludzkich, są jeno ślady kóz, wilków i innych zwierząt, Sanczo zawołał, aby zszedł z góry, wówczas opowiedzą mu wszystko dokładnie. Pasterz uczynił tak i, zbliżając się do Don Kichota, rzekł:
— Założyłbym się, że przypatrujecie się zdechłemu mułowi, który leży w tem bagnie. już tutaj od sześciu miesięcy spoczywa. Powiedzcie, czyście nie spotkali gdzie jego pana?
— Nie spotkaliśmy nikogo — odparł Don Kichot — znaleźliśmy tylko poduszkę i mały kuferek. Rzeczy te leżą niedaleko stąd!
— Ja także je widziałem — rzekł pasterz — ale nie chciałem się do nich zbliżać ani ich podnieść, obawiając się, aby mnie o kradzież nie posądzono, gdyż zmyślny djabeł rzuca czasem pod nogi rzeczy, przez które człek się później potyka i przewraca.
— Otóż to właśnie — rzekł Sanczo. I ja je znalazłem, ale nie chciałem się zbliżyć do kuferka, nawet na rzut kamieniem. Zostawiłem wszystko tam, gdzie znalazłem, gdyż nie trzeba; mi psa z grzechotką na ogonie[151].
— Powiedzcie mi, przyjacielu zapytał Don Kichot — czy nie wiecie przypadkiem, kto był właścicielem tych rzeczy?
— To tylko wiem — odparł koziarz, że przed sześciu miesiącami przybył do szałasu pasterzy, odległego stąd o trzy mile, pewien urodziwy i kształtny młodzieniec. Siedział na tym mule, który oto tutaj przed wami leży, a w rękach trzymał poduszkę i kuferek któreście znaleźli, nie dotykając się ich. Zapytał się nas o najdziksze i najmniej dostępne miejse w tych górach. Odpowiedzieliśmy, ze jest niem to, gdzie się znajduje, i tak jest w samej rzeczy, gdyż jeśli się jeszcze z pół mili naprzód pojęte, ciężko nazad się wydobyć i dziwno mi nawet, jakeście się tutaj dostali, ponieważ drogi ani ścieżki nigdzie tu niemasz.
Młodzieniec, usłyszawszy naszą odpowiedź, zawrócił muła i pojechał wskazanym mu manowcem, zostawiając nas zadziwionych swoją piękną postacią, zapytaniem i tem, że z takim pośpiechem podążał w góry. Od tego czasu już żeśmy go nie widzieli. Przed kilku dniami spotkał go jeden z naszych pasterzy. Młodzieniec rzucił się na niego, bez słowa wymierzył mu kilka kułaków i tęgich kopnięć, zabrał z grzbietu oślicy całe nasze pożywienie, złożone z chleba i sera, później zaś szybko oddalił się w góry. Gdyśmy się o tem dowiedzieli, wybraliśmy się w kilku na poszukiwanie go i, strawiwszy dwa dni na przetrząsaniu gąszczy górskich, znaleźliśmy go wreszcie w dziupli wielkiego dębu.
Wyszedł do nas z wielką uprzejmością. Szaty zwisały na nim w strzępach, a twarz miał tak zmienioną i spaloną od słońca, że pewniebyśmy go nie poznali, gdyby nie suknie, które, aczkolwiek poszarpane, były dla nas dowodnym znakiem. Pozdrowił nas dwornie i w krótkich ale wymownych słowach prosił, abyśmy nie dziwili się, widząc go w takim stanie, gdyż musi tak a nie inaczej postępować, aby dopełnić pokuty, którą sobie zadał za swoje wielkie grzechy. Prosiliśmy go usilnie; aby powiedział, kim jest, aliści nie chciał nam na to odpowiedzieć. Rzekliśmy mu także, aby nam wskazał miejsce, gdziebyśmy mu w razie potrzeby niezbędną żywność przysłać mogli, co, jeśli jeno rzeknie, uczynimy ochotnie i z dobrego serca, byleby tylko gwałtem jej pasterzom nie wydzierał. Podziękował nam za tę gotowość, przeprosił za gwałt uczyniony i przyrzekł, że odtąd o wszystko potrzebne prosić będzie w imieniu miłości Boga, nie czyniąc nikomu przykrości. Co się tyczy miejsca jego pobytu, to odparł, że nie ma stałego schronu, lecz, że przy nadejściu nocy, wybiera go sobie tam, gdzie się trafi. Zakończył swoją mowę tak gorzkim płaczem, że musielibyśmy być z kamienia, gdybyśmy sami nie zapłakali, widząc go w tak smutnym i odmienionym stanie, niżeśmy go pierwszy raz oglądali, gdyż był to, jak się rzekło, wcale dorodny i pełen wdzięku młodzieniec. Jego dworność i bystry rozum dawały poznakę, że to człek dobrze urodzony. Aczkolwiek ci, którzy go słuchali, prostakami byli, jednak uprzejmość jego była tak wielka, że nawet prostactwo na niej poznać się musiało. Nagle przestał mówić, wbił wzrok w ziemię i pozostał jak niemy przez czas pewien, my zaś oczekiwaliśmy, na co wyjdzie to jego zadumanie, patrząc na niego z wielkiem współczuciem. Nagle jął czynić jakieś dziwne poruszenia, otwierać szeroko oczy, albo też bez drgnienia powiek spoglądać uporczywie na ziemię, marszczyć brwi i zaciskać usta. Z tego wszystkiego poznaliśmy dowodnie, że go parsoksyzm szaleństwa napadł. Jakoż tak było istotnie, podniósł się bowiem gwałtownie z miejsca, na którem spoczywał i rzucił się na pierwszego z brzegu pasterza z taką furją a siłą, ze gdybyśmy go za ręce nie schwycili, zabiłby go niechybnie razami pięści i rozszarpał zębami. W tym zawrocie wołał nieustannie:
— Ach, przeniewierzy i zdradziecki Ferdynandzie; zapłacisz mi teraz za wielką, wyrządzoną mi krzywdę! Temi rękoma wydrę ci serce z piersi, w którem cała złość ludzka, przedewszystkiem zaś fałsz i oszustwo ma swoje mieszkanie. — Przydał do tego jeszcze inne słowa, a wszystkie wyrzucały Fernandowi zdradę i przeniewierstwo. Uwolniliśmy się wreszcie od niego, nie bez wielkiego trudu. Bez słowa oddalił się od nas i ukrył się wśród gęstych krzewów i głogów, tak, iż go śledzić już nie mogliśmy. To zdarzenie przekonało nas, że od czasu do czasu chwytał; go paroksyzm szaleństwa i że jakiś Ferdynand wyrządził mu krzywdę wielką, jak na to wskazywał stan, w którym nieszczęśnik się znajdował. Ugruntowało nas w tem przekonaniu jeszcze i to, ze nieraz zbliżał się do pasterzy, prosząc ich łagodnie o pożywienie, a czasami znów, gdy go naszło szaleństwo, wydzierał żywność siłą; aczkolwiek pasterze dawali mu ją po dobrej woli, nie zadawalniało go to, tak, iż rzucał się na nich z pięściami. Gdy do utraconych zmysłów powracał, prosił o strawę w imieniu miłości Boga, i uprzejmemi słowy, ze łzami w oczach, za nią dziękował. Trzeba wam wiedzieć, Mości Panowie — ciągnął dalej koziarz — że wraz z dwoma pasterzami, mymi przyjaciółmi, i dwoma pachołkami, postanowiliśmy go koniecznie odszukać, a odszukawszy, zabrać siłą do odległego stąd o osiem mil miasta Almodover, gdyby po dobrej woli pójść nie chciał. Tam, myśleliśmy, poddamy go leczeniu, jeśli tylko na jego cierpienia jakiś lek stosowny się znajdzie, albo przynajmniej, natrafiwszy na chwilę, gdy będzie gadał do rzeczy, dowiemy się kim jest i czy ma krewnych, którychby powiadomić o jego nieszczęściu było można. Oto wszystko, co odpowiedzieć mogę na wasze zapytania. Wiedzcie, że właścicielem tych znalezionych przez was rzeczy, jest człek cały nagi, który przebiegł mimo was z taką chyżością niezwyczajną. (Don Kichot powiedział już był pasterzowi, że widział tego nieboraka, skaczącego ze skały na skałę).

Rycerz nasz dziwował się wielce słowom pasterza; opowieść ta zwiększyła jeszcze jego chęć dowiedzenia się, kim jest ten nieszczęsny szaleniec, postanowił tedy szukać go po całej górze, przetrząsając pilnie każdy zakąt i każdą rozpadlinę, dopóki go gdzieś nie zdybie. Aliści traf zrządził inaczej i lepiej, niźliby się spodziewał, gdyż w tej właśnie chwili w wąwozie, znajdującym się naprzeciwko nich, ukazał się ów młodzian. Szedł, mówiąc coś do siebie, czego nie możnaby było zrozumieć zbliska, a cóż dopiero zdaleka. Ubiór jego był taki, jakiśmy opisali. Gdy się zbliżył, Don Kichot rozpoznał, że jego podarty kalet był ze skóry delfina[152].
Don Kichot wniósł z tego, że człek, takie suknie noszący, nie mógł być nikczemnego stanu. Młodzieniec pozdrowił ich głosem ochrypłym i szorstkim, acz z wielką dwornością. Rycerz nasz odpowiedział mu na to pozdrowieniem z niemniejszą uprzejmością i, zeskoczywszy wdzięcznie z rumaka na ziemię, objął nieznajomego i trzymał go w uścisku przez dłuższy czas tak, jakby go znał oddawna. Ów, któregobyśmy słusznie nazwać mogli Oberwańcem o Ziem Wajrzeniu, tak, jak Don Kichota nazywamy Rycerzem Ponurego Oblicza, pozwoliwszy się uścisnąć, odstąpił na krok, położył ręce na ramiona naszego rycerza i jął mu się przyglądać badawcze, niemniej zdziwiony wyglądem i uzbrojeniem Don Kichota, jak Don Kichot jego pozorem. Pierwszy po chwili milczenia przemówił Oberwaniec, zaś to, co powiedział, zawarte jest w kapitulum następnem.

KAPITULUM XXIV
W KTÓRYM ZAMYKA SIĘ DALSZY CIĄG PRZYGODY W SIERRA MORENA

Niniejsza historja powiada, że Don Kichot słuchał z wielką pilnością opowiadania mizeraka — Rycerza Czarnej Góry, który na ten kształt ciągnął swoją opowieść.
— Ktokolwiek jesteście, panie, aczkolwiek Was nie znam, dank Wam składana serdeczny za pełne dworności obejście; chciałbym mieć także sposobność ofiarowania Wam służb moich i odwdzięczenia się Wam za dobre przyjęcie, jakiego doznałem, aliści los przeciwny za Wasz dobry uczynek pozwala mi się odpłacić tylko płonnemi chęciami.
— Mojem zasię pragnieniem — odparł Don Kichot — było i jest Was wspierać, tak, iż postanowiłem nawet nie opuszczać tych gór, wpókibym Was nie odnalazł i nie dowiedział się, czy na zło, trapiące Was, jak na to wskazuje ekstraordynaryjny sposób Waszego życia, niema stosownego remedjum. Nie szczędziłbym starań i trudów, aby je znaleść. A jeśliby Wasze nieszczęście okazało się z rodzaju tych, na które żadnego ratunku już nie masz, umyśliłem, że podzielę z Wami Wasze skargi i płacze, gdyż wiem, że nieszczęśliwi ulgę znajdują, gdy ich współczucie spotyka. A jeśli te szczere intencje choćby tylko na uprzejmość Waszą zasługują, zaklinam Was, panie, na to, coście najbardziej na świecie ukochali, powiedzcie mi kim jesteście i jaka jest przyczyna, która Was k’temu przywiodła, że żyjecie na tem odludziu, niby dzikie zwierzę. Wyraz Waszego oblicza i szaty Wasze wskazują na to, że cierpicie na pomieszanie zmysłów. Przysięgam Wam na zakon rycerstwa, do którego, acz niegodny, należę i na profesję rycarską, którą sprawuję, że jeśli mnie w tem ukontentujecie, służyć Wam będę z całą dobrą wolą i ani na włos prawdzie tych obietnic nie uchybię, choćby przez wzgląd na to, kim jestem, starając się, jeśli to tylko będzie, możliwe, lek stosowny na Wasze cierpienie znaleść, albo też dopomóc je znosić; tak jak Wam przyrzekłem.
Rycerz Lasu, słuchając całej tej przemowy Rycerza Posępnego Oblicza, mierzył go badawczo wzrokiem od stóp do głowy; nakoniec, dobrze mu się przyjrzawszy, rzekł:
— Jeśli macie coś do zjedzenia, dajcie mi na miłosierdzie boskie! Najadłszy się, uczynię wszystko z wdzięczności za okazaną mi uprzejmość.
Natychmiast Sanczo ze swego worka, zaś owczarz z koszałki dobyli żywność, aby biedny oberwaniec mógł swój głód nasycić. Jadł pełen uniesienia i z takim pośpiechem, że po dwa kawały pchał do gęby i raczej połykał je, niż pożerał. Podczas tego ani on ani nikt z obecnych ani jednego słowa nie pisnął.
Wreszcie gdy jeść skończył, dał im znak, aby poszli za nim i zaprowadził ich na małą łączkę, położoną niedaleko stamtąd, u stóp skały. Przybywszy tam, rzucił się na ziemię, bujną trawą pokrytą. Inni poszli za jego przykładem. Oberwaniec, rozparłszy się wygodnie, pierwszy przerwał milczenie i zaczął tą modłą:
— Jeśli chcecie się dowiedzieć, panowie, pokrótce, jak wielkie są moje nieszczęścia, musicie mi przyrzec, że żadnem pytaniem nie przerwiecie wątku tej smutnej historji, gdyż w przeciwnym razie, w tem oka mgnieniu, przerwę moją opowieść.
Te słowa oberwańca przypomniały Don Kichotowi bajkę, którą mu Sanczo opowiadał, gdy to rycerz nasz nie mógł sobie przypomnieć, ile kóz zostało przeprawionych przez rzekę, skutkiem czego cała historia się urwała.
Tymczasem oberwaniec ciągnął dalej:
— Czynię to ostrzeżenie jedynie dlatego, że chcę jaknajprędzej skończyć opowieść o mych nieszczęściach, ponieważ, gdy je sobie na pamięć przywodzę, jeno swój ból zwiększam. Tem prędzej zakończę, gdy nie będziecie czynili żadnego zapytania. Nie omieszkam opuścić niczego, coby jakąś ważność miało, tak, aby Was w pełni zadowolnić.
Don Kichot przyrzekł w imieniu wszystkich obecnych, ze mu nikt przerywać nie będzie, zaś Rycerz-Obdartus, mając już to zapewnienie, zaczął mówić w ten sposób:
— Nazywam się Kardenio, ojczyzną moją jest jedno ze znaczniejszych miast Andaluzji[153], pochodzę ze szlachetnego rodu, rodzice moi są bogaci, zaś nieszczęście moje tak wielkie, że powinni oni opłakiwać mój los, wiedząc, że bogactwami swemi ulgi sprawić mi nie mogą. Dobrodziejstwa fortuny nie wiele znaczą wobec nieszczęść, które niebo zsyła. W tem samem mieście przebywał anioł niebieski, uposażony przez miłość w blask chwały, jakiej tylko człek pragnąć może; taką jest piękność Luscindy, dzieweczki równej mi szlachetnością rodu i bogactwy. Miała więcej szczęścia ode mnie, ale nie dosyć stałości, aby odpowiedzieć godnie szlachetnym uczuciom i zamysłom moim. Ową to Luscindę uwielbiałem i kochałem gorąco od najmłodszych lat moich, ona zaś miłowała mnie z tą szczerością i prostotą, na jaką jej młodzieńczy wiek pozwalał. Rodzice nasi wiedzieli dobrze o naszych wzajemnych skłonnościach i nie sprzeciwiali się im, gdyż spodziewali się, że uczucia te małżeństwem się skończą. Równość urodzenia i majątku usuwała wszelkie przeszkody. Czas biegł, a miłość w sercach naszych rosła; wówczas ojciec Luscindy, przystojność mając na względzie, prosił mnie, abym zaprzestał bywać w jego domu, naśladując w tem rodzica Thisbe, tak opiewanej przez poetów[154]. Ta przeciwność dolała jeszcze oliwy do ognia i powiększyła nasz© miłosne upały. Aczkolwiek językowi nakazano milczenie, nie można jej było narzucić pióru, które, z większą niż języki swobodą, wynurzał kochance wszystko, co w głębi duszy zamknięte było. Nieraz obecność kogoś ukochanego tak konfunduje, że najśmielszy język milknie.
Wielkie nieba! Ileż listów do niej napisałem i ileż czułych odpowiedzi odebrałem! Ileż ułożyłem piosenek i wierszy miłosnych, w których dusza spowiadała się ze swych uczuć, malowała swe pragnienia płomienne, cieszyła się wspomnieniami i wolę swoją hartowała.
Widząc się już doprowadzony do ostateczności, gdy dusza moja trawiła się żądzą ujrzenia jej, postanowiłem natychmiast uczynić to, co mi się wydawało najbardziej stosowne, aby otrzymać upragnioną i dobrze zasłużoną nagrodę; jednem słowem, zwróciłem się do jej ojca, aby mi ją dał w prawe stadło małżeńskie. Odpowiedział mi z wielką dwornością i podziękował za honor, który mu czynię, przysparzając równie i sobie splendoru przez pokrewieństwo z nim; ponieważ jednak ojciec mój żyje, tedy do niego należy się z tem oświadczeniem zwrócić, gdyż jeśli jego wola temu przeciwna będzie, ani jawnie ani pokryjomu Luscinda żoną się moją nie stanie.
Podziękowałem mu za jego łaskawość i, znajdując, iż miał słuszną w tem wszystkiem przyczynę, nadmieniłem, że mój ojciec z pewnością się zgodzi, gdy mu zamysły moje wyjawię.
Nie tracąc chwili czasu, udałem się do ojca mego, aby mu o pragnieniach moich powiedzieć. Wchodząc do komnaty, zastałem go z listem otwartym w ręku. Nim zdążyłem usta otworzyć, podsunął mi go i rzekł:
— Z listu tego dowiesz się, Kardenio, jaką łaskę chce ci książę Ryszard wyświadczyć.
Musicie wiedzieć, Mości Panowie, że książę Ryszard jest grandem[155] Hiszpanji i że jego majętności w najżyźniejszej okolicy Andaluzji leżą. Przeczytałem list i znalazłem go tak uprzejmym, że nawet ojcu memu wziąłbym to za złe, gdyby się nie był przychylił do prośby w nim wyrażonej. Książę żądał, abym przybył natychmiast tam, gdzie on się znajduje, pragnie bowiem, abym stał się towarzyszem jego starszego syna. Będzie miał o to staranie, aby zapewnić mi stan, odpowiedni do szacunku, jaki żywi dla mojej osoby.
Przeczytawszy list, oniemiałem; ojciec mój rzekł zasię:
— Wyjedziesz stąd w przeciągu dwóch dni, Kardenio, aby spełnić wolę księcia. Podziękuj Bogu, gdyż otwiera ci się droga ku przyszłości i będziesz mógł osiągnąć to, na co zasługujesz.
Do tych słów dodał jeszcze kilka rad ojcowskich.
Nadszedł dzień mego wyjazdu. Tejże nocy widziałem się z Luscindą i uwiadomiłem ją o wszystkiem, co się stało. Poszedłem także do jej ojca, błagając go, aby nie rozporządzał losem swojej córki, dopóki nie dowiem się, czego książę Ryszard żąda ode mnie. Przyrzekł mi, że tak uczyni, ona zaś potwierdziła wszystko tysiącem przysiąg i serdecznych szlochów.
Nakoniec wyjechałem do księcia Ryszarda, który przyjął mnie tak życzliwie, iż wzbudziło to zazdrość we wszystkich obecnych na jego dworze, gdyż wydawało im się, iż łaska, okazywana mi przez księcia Ryszarda, będzie połączona z uszczerbkiem dla nich.
Ale najbardziej zadowolony z mego przybycia był drugi syn księcia, imieniem Ferdynand, młodzieniec miły, kształtny, serdeczny, który po upływie pewnego czasu tak rozmiłował się we mnie, że wiele o tem mówiono, a chociaż starszy jego brat równie mnie przyjaźnią otaczał i wiele świadczył mi faworów, jednakoż nie można było tych uczuć porównać z afektami, które żywił dla mnie Ferdynand.
Ponieważ między przyjaciółmi nic tajnego niemasz, Don Ferdynand, upewniony o mojem do niego przywiązaniu, powierzył mi wszystkie myśli swoje i wyznał, iż miłość niespokojnym go czyni. Zakochał się okrutnie w pięknej dziewczynie, córce bogatego rolnika, który był wasalem księcia, jego ojca. Dziewica ta była tak piękna, mądra i szlachetna, że wszyscy ludzie, znający ją, nie umieli zdać sobie sprawy, w którym z tych przymiotów przodek trzyma. Rzadkie zalety urodziwej wieśniaczki tak przejęły serce i umysł Ferdynanda, iż, aby tylko cnotę jej zwyciężyć i woli swej powolną ją uczynić, postanowił dać jej słowo, że ją za żonę weźmie, gdyż inaczej nie mógłby przecież tego wszystkiego dopiąć.
Zniewolony jego przyjaźnią do mnie, starałem się odwieść go od tego zamysłu, przywodząc mu różne racje i nie szczędząc najbardziej wymownych przykładów. Aliści, przekonawszy się, że to wszystko nie zda się na nic, umyśliłem, że najlepiej będzie, gdy zdam ze wszystkiego sprawę jego ojcu, księciu Ryszardowi. Sprytny Don Ferdynand jakby przeniknął mój zamiar i zestrachał się, wiedząc, że obowiązek podwładnego może mi kazać wyjawić tę rzecz ukrytą, tak bardzo przeciwną honorowi domu książęcego. Aby mnie oszukać i podejść, rzekł mi, iż nie znajduje lepszego środka na pozbycie się tej namiętności, która go tak niewoli, jak oddalić się na kilka miesięcy. Pojedziemy we dwóch, do mego ojca, pod pokrywką, że udajemy się tam, dla zakupu koni, z których miasto nasze słynie[156]. Zaledwiem go usłyszał, tak mówiącego, gdy, afektami memi przynaglony, przyklasnąłem jego zamysłom, jakby one najlepsze i najszlachetniejsze były. Odkrywała mi się dobra okazja zobaczenia mojej Luscindy. Pełen tych myśli i pragnień, zgodziłem się na jego plany i dodałem mu jeszcze odwagi, prosząc, aby jaknajprędzej zamiar ten uskutecznił, gdyż oddalenie nawet najtrwalsze uczucia niszczy. Don Ferdynand, jak się później dowiedziałem, cieszył się już wówczas wdziękami pięknej wieśniaczki, z tytułu praw małżonka, czekając na stosowną chwilę, aby wyjawić ojcu szaleństwo, jakie popełnił. Wszelako u wielu młodych ludzi miłość jest żądzą, mającą na celu jeno zaspokojenie zmysłów. Gdy już osiągną to, czego pragną, to, co mniemali być miłością, kończy się, nie mogąc przejść przez granicę, którą sama natura ustanowiła. Kres ów, wierę prawdziwej miłości jednak nie dotyczy. Gdy już Don Ferdynand zaspokoił swoje chuci, afekty jego gorące oziębły i pragnienia ostygły. Jak dawniej, przez podstęp, tak teraz, w samej rzeczy, oddalić się pragnął. Książę pożegnał się z synem i rozkazał mi, abym mu w drodze towarzyszył. Przybyliśmy do mego rodzinnego grodu. Ojciec mój przyjął Ferdynanda z należną czcią, ja zasię natychmiast pobiegłem do Luscindy. Wszystkie uczucia odżyły we mnie, aczkolwiek nie były martwe ani uśpione. Na me nieszczęście zwierzyłem się ze wszystkiego Don Ferdynandowi, gdyż zdało mi się, że nie należy nic skrywać przed nim, przez wzgląd na przyjaźń, jaką mnie otaczał. Wysławiałem piękność, wdzięk i szlachetność Luscindy z takiem uniesieniem, iż pochwały te rozbudziły w nim pragnienie poznania dziewicy, tylu przymiotami uraczonej. Zapragnąłem, nieszczęsny, spełnić jego życzenie i pokazałem mu ją któregoś wieczoru przy blasku pochodni, gdy się z okna wychyliła, co czyniła zwykle, gdy rozmawiała ze mną.
Ujrzawszy ją, w szatki domowe przybraną[157] i cudną nad podziw, zapomniał w tem okamgnieniu o wszystkich pięknościach, które w swem życiu oglądał. Osłupiał i oniemiał, zdało się nawet, że zmysły postradał, i zapłonął miłością niezwykłą, jak się o tem dowiecie z dalszej o mem nieszczęściu opowieści. Traf zdarzył, że któregoś dnia znalazł list Luscindy, pisany do mnie, w którym przynaglała mnie, abym corychlej poprosił jej ojca o jej rękę. Wówczas jeszcze większym rozgorzał płomieniem, przede mną pilnie skrywanym.
List wydał mu się tak pełen słodyczy, uczucia 1 szlachetności, że, przeczytawszy go, rzekł, iż w osobie Luscindy zawiera się cały wdzięk piękności i wszystkie przymioty, któremi dzielić się muszą białogłowy całego świata. Muszę wyznać w tej godzinie, że aczkolwiek nie wiedziałem jeszcze wówczas, dla jakiej to racji Don Ferdynand Luscindę wysławia, jednakże pochwały z jego ust słyszane, zbyt miłe mi nie były. Zaczynałem się go obawiać i mieć się na baczności, gdyż ustawicznie tylko o Luscindzie chciał mówić ze mną i tak gwałtem ku temu zwracał sposobność, że obudziło to we mnie podejrzenie i zazdrość, aczkolwiek Luscinda nie dawała żadnego pozoru po sobie i nie zachwiała się w swej wierności do mnie.
Don Ferdynand starał się zawsze czytywać moje listy, pisane do Luscindy, i jej odpowiedzi, tłumacząc się, że wielkie mu sprawiał ukontentowanie rozum, który z nich przebijał.
Pewnego dnia Luscinda poprosiła mnie, abym dał jej do lektury książkę rycerską: „Amadisa z Galji“ która ją w wielki zachwyt wprawiała.
Zaledwie Don Kichot usłyszał te słowa, rzekł:
— Gdybyście mi na przodku historji Waszej rzekli, że Jej Dostojność panna Luscinda, w księgach rycerskich się lubowała, nie trza byłoby już i innych pochwał, abym mógł poznać jej rozum wysoki. Nigdybym jej nie widział tak mądrej, jakeście ją tu wystawili, gdyby jej braknąć miało upodobania do tak szlachetnej lektury. Nie potrzeba mi więcej słów na pochwałę jej piękności, cnoty i roztropności, gdyż wystarczają mi jej gusta, aby ją ogłosić za najpiękniejszą i najmądrzejszą białogłowę całego świata. Szkoda panie, że wraz z „Amadisem z Galji“ nie posłaliście jej także „Rogera z Grecji“, gdyż wiem, że panna Luscinda wielkie upodobanieby znalazła, czytając o losach Daraidy i de Garaya, o zmyślności pasterza Darinela[158] i, przeglądając jego wiersze nieoszacowane, w Bukolikach zawarte, które sam z wielkim wdziękiem, szczerością i talentem śpiewał. Ale jest jeszcze czas, aby temu brakowi zaradzić i to bardzo łatwo, jeśli tylko zgodzicie się, panie, towarzyszyć mi do mojej wsi. Tam będę mógł Wam dać z górą trzysta dzieł, będących rozkoszą mojej duszy i szczęściem życia mego, chociaż właśnie w tej chwili przypomniałem sobie, że nie posiadam już ani jednej księgi, dzięki niecnym sztuczkom złośliwych i zawistnych czarnoksiężników. Wybaczcie mi, panie, że złamałem obietnicę i przerwałem Waszą opowieść, ale gdy jest mowa o rycerzach błędnych, albo o rzeczach rycerstwa dotyczących, niemożliwą jest rzeczą, abym zachował milczenie, tak jak niemożliwe jest, aby promienie słońca grzać nie miały, a księżyc nie miał sprowadzać wilgotności[159]. Przebaczcie mi tedy i ciągnijcie dalej.
Podczas gdy Don Kichot mówił te słowa, Kardenio pochylił głowę na piersi, wydając się być bardzo zamyślonym. I aczkolwiek Don Kichot po raz drugi zachęcił go do mówienia, on ani oczu nie podniósł, ani milczenia nie przerwał. Gdy już dobry kęs czasu upłynął, podniósł się i rzekł:
— Nikt mi tego z myśli nie wybije i niema na świecie takiego, coby mnie mógł przekonać (każdy kto inaczej sądzi, jest nicponiem i łajdakiem), że ów grubijanin, mistrz Elisabeth[160], nie miał konszachtów z królową Madesimą.
— O, jako żywo nie! — przerwał Don Kichot, wielkim gniewem zapalony, zakląwszy siarczyście, jak to miał w zwyczaju — wielka to jest złośliwość albo, lepiej mówiąc, grubijaństwo! Królowa Madasima była wielce czcigodną damą, i wara sądzić, aby tak wielka monarchini miała się pospolitować w miłostkach z jakimś tam cyrulikiem. Każdy, kto powie inaczej, skłamie, jako niegodny łajdak! Gotów mu będę dowieść tego, pieszo lub konno, zbrojnie lub bez broni, potykając się z nim we dnie lub w nocy, jak mu się podoba!
Kardenio przyglądał mu się bacznie. Już go był schwycił paroksyzm szaleństwa, tak iż nie był w stanie skończyć swej historji. Zresztą i Don Kichot słuchaćby jej nie mógł, oburzony do żywego obrazą, wyrządzoną królowej Madesimie. Dziwna, że jej stronę trzymał z takim uporem, jakby była jego prawdziwą damą. Do tego stanu przywiodły go te przeklęte księgi!
Mówię więc, że gdy Kardenio, owładnięty szałem, usłyszał, że mu przeczą i obrzucają go niesłusznemi wyzwiskami, takiemi jak łajdak i inne, nie w smak mu te żarciki poszły; podniósłszy tedy z ziemi wielki kamień, który w pobliżu leżał, grzmotnął nim z taką siłą w brzuch Don Kichota, iż rycerz nasz zwalił się na ziemię jak długi. Sanczo Pansa, nie mogąc ścierpieć podobnego obejścia się ze swym panem, rzucił się ze ściśniętemi pięściami na szaleńca, ale obszarpaniec, jednem uderzeniem pięści, zwalił go do swych stóp, później wskoczył na niego i dowoli go tarmosił a prał po bokach, co się zmieści. Pasterza, który przybiegł na ratunek Sanczy, nielepsze spotkało przyjęcie. Wymłóciwszy ich dowoli, pozostawił ich na ziemi, sam zaś oddalił się spokojnym krokiem i znikł w górskiej kniei.
Sanczo podniósł się i wściekły za to, że go tak bez powodu poturbowano, pobiegł zemścić się na owczarzu. Utrzymywał iż to wszystko stało się z jego winy, gdyż nie ostrzegł, iż człeka tego szaleństwo od czasu do czasu się ima. Gdyby o tem wiedzieli, mieliby się na baczności. Pasterz odparł, że ich przecież przestrzegał, a jeśli ostrzeżeń nie słyszeli, to już nie jego w tem wina! Sanczo znów coś przymówił owczarzowi, a owczarz Sanczy, i taki był koniec tych przymówek, że porwali się za brody i tak chwacko zaczęli się kułakami okładać, iż gdyby Don Kichot ich nie rozbroił, w kawałkiby się rozszarpali. Sanczo, nie puszczając owczarza, krzyczał:
— Ostawcie mnie, WPanie, Rycerzu Posępnego Oblicza; ten człek jest tylko prostakiem, jako i ja, i rycerskiego pasowania nie dostąpił, mogę więc bez nijakiego hazardu potykać się z nim w równej walce, jak na człowieka poczciwego przystało, aby pomścić się za krzywdę, jaką mi uczynił.
— Prawda jest — odparł Don Kichot — ale i to wiem, że on nie ponosi winy za to, co się stało.

Tak mówiąc, rozdzielił ich i spytał pasterza, gdzieby mógł znaleźć Kardenia, gdyż wielkim pałał pragnieniem dowiedzenia się końca jego historji. Pasterz odpowiedział jak pierwej, że nie wie dokładnie, gdzie się jego kryjówka znachodzi, ale jeśli Don Kichot jeszcze kęs czasu w tych stronach się zatrzyma, ani chybi spotka go jeszcze w stanie szaleństwa lub przy zdrowych zmysłach.

KAPITULUM XXV
O NIEZWYKŁYCH RZECZACH, KTÓRE SIĘ PRZYTRAFIŁY CHROBREMU RYCERZOWI Z MANCZY W SIERRA MORENA, I O POKUCIE, JAKĄ CZYNIŁ, NAŚLADUJĄC CHMURNEGO PIĘKNISIA

Pasterz pożegnał się z Don Kichotem, który, dosiadłszy Rossynanta, kazał Sanczy iść swoim śladem. Giermek niezbyt ochotnie spełnił rozkaz pana. Dążyli po uciążliwej ścieżce, na, stoku góry leżącej. Sanczę okrutnie język świerzbił, ale bał się zacząć rozmowy, aby nie przestąpić zakazu pana. Wreszcie, nie mogąc wytrzymać już dłuższego milczenia, rzekł:
— Jaśnie Wielmożny Panie Don Kichocie, proszę Was o błogosławieństwo i odprawę, gdyż, nie mieszkając, chciałbym powrócić do mej żony i dziatek, z któremi przynajmniej gadać i kłócić się mogę do woli. Żądać, abym dążył za panem przez te pustynie i odludzia we dnie i w nocy, nie wypuszczając słówka z gęby, choć mnie wielka chętka bierze, to znaczy za żywa mnie pogrzebać.
Gdyby fortuna sprawili, że zwierzęta ludzkim językiem przemawiaćby mogły, jak to było za czasów Ezopa, snadnie podzieliłbym się wszystkiem, coby mi do głowy przyszło, z moim osłem (gdybym go był miał) i ulżyłbym sobie znacznie. Rzecz to wielce uciążliwa i do zniesienia trudna uganiać się tak ustawicznie po świecie w poszukiwaniu przygód, a natykać się jeno na ludzi, którzy nas podrzucają, pięściami i kamieniami grzmocą, a co gorsza, gębę jeszcze mieć jak zaszytą.
— Rozumiem, co chcesz powiedzieć, Sanczo — odparł Don Kichot. — Umierasz z pragnienia, abym corychlej uchylił zakaz, twemu językowi postawiony. Niechaj tak się stanie. Gadaj, co chcesz gadać, ale pod warunkiem, że przyzwolenie to będzie miało swą moc tylko do czasu, póki w tych górach bawić będziemy!
— Dobrze — rzekł Sanczo — przynajmniej teraz nagadam się dosyta, ponieważ, co później będzie, tylko Bóg jeden wiedzieć raczy. Zaczynając korzystać z przywileju, pytam:
— Cóż za przyczynę mieliście, panie, ujmować się tak uporczywie za tą królową Magimasą, czy jak ją tam zowią. Wcale nas to również nie dotyczy, czy ów majster był jej kochankiem, czy nie! Gdybyście puścili to mimo uszu, jako że nie jesteście jego sędzią, warjat dalejby swoją rzecz prowadził, a my uniknęlibyśmy uderzenia kamieniem, kopnięć i ze sześciu tęgo wymierzonych policzków.
— Gdybyś wiedział, Sanczo, jak dostojną i czcigodną damą jest królowa Madasima, przyznałbyś niezawodnie, że aż nadto byłem cierpliwy, bowiem nie wyrwałem z gęby tego ozora uszczypliwego, który ją lżył tak okrutnie. Wielkie to bezeceństwo mówić, że królowa była miłośnicą tego medyka. Prawdą jest, że mistrz Elisabeth, o którym warjat nadmienił, był człekiem bardzo mądrym i do rady zdatnym. Sprawował wraz urząd lekarza i ochmistrza u królowej, ale myśleć, aby ona miała z nim sypiać, to znaczy spotwarzać ją, a takie szkalowanie zgodne jest skarcenia. I abyś uznał, iż Kardenio plótł sam, nie wiedząc co, przypomnij sobie, iż miał już w tej chwili rozum pomieszany.
— Ha! otóż to i właśnie! — rzekł Sanczo! — Nie trzeba zważać na słowa głupców, gdyż jeśliby nie szczęśliwy traf, który posłał ów kamień nie w głowę, ale w brzuch, piękniebyśmy wyszli na obronie tej Jejmości. Niech jej tam czart sekunduje!
— Tak przeciw szaleńcom, jak przeciw mądrym — odparł Don Kichot — każdy rycerz błędny obligowany jest bronić czci i honoru dam jakichkolwiekbądź, a tem więcej królowych tak wysokiego rodu i cnót, zawołanych, gdyż nietylko piękną była, nadto pełną rozumu i cierpliwości w siła przeciwnościach losu.
Rady i pomoc mistrza Elisabeth wielką jej ulgę sprawiały, tak iż łatwiej i cierpliwiej dopusty fortuny znosić mogła. Stąd też złośliwe i głupie prostactwo wnosić zaczęło, że poufale z sobą żyją. Ale skłamali niegodnie, jak i skłamią tysiąc razy ci wszyscy, którzy tak myśleć, albo mówić będą.
— Ja tego nie myślę, ani nie mówię — odparł Sanczo. — Ci, co tak mówią, niech to robią na swój karb; nie mieszam się do cudzych spraw. Bogu tam z tego zdadzą sprawę! Jak sobie kto pościeli, tak się wyśpi! Ja w swoim młynie mąkę mielę i swego tylko pilnuję nosa. Kto kupuje i sprzedaje, worek jego to poznaje! Goły się urodziłem i goły się być znajduję. Trafił nagi na gołego! Ani nic nie tracę, ani nie zyskuję, cóż mi z tego przyjdzie, czy się miłowali ze sobą, czy nie? Niektórzy myślą, że w garnku słonina, a tam tylko szumowina. Któżby tam mógł morze ocembrować!
— Wielki Boże! — krzyknął Don Kichot. — Ileżeś ty bredni naplótł, Sanczo! Jakież przyrównanie mogą mieć te przysłowia do tego, o czemżeśmy mówili? Proszę cię, Sanczo, zamknij gębę, a odtąd miej staranie o swego osła, a nie o rzeczy, co do ciebie nie należą. Zakonotuj to sobie raz na zawsze w swoim umyśle, że wszystko, co uczyniłem, czynię lub czynić będę, dobrze jest na rozumie ugruntowane i nawzajem zgodne z regułami rycerstwa, które znam lepiej, niż którykolwiek z rycerzy mego stanu.
— Czy tego reguła rycerska, panie, wymaga, abyśmy się błąkali po tych górach, gdzie ani drogi, ani ścieżki niemasz, szukając szaleńca, któremu, gdy go znajdziemy, może przyjść chętka dokończenia tego, co zaczął. Nie myślę tu o jego historji, ale o tem, aby pańskiej głowy i moich żeber do reszty nie potłukł.
— Zamilcz, jeszcze raz ci powiadam — rzekł Don Kichot. — Wiedz, że nietylko pragnienie spotkania szaleńca trzyma mnie w tych stronach. Dokonam tu czynu, który wieczną sławą imię moje na ziemi okryje i postawi pieczęć na wszystkiem, czego mógł dokonać rycerz sławny i znamienity.
— Czy to bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie? — zapytał Sanczo.
— Nie — odparł Rycerz Posępnego Oblicza — chociaż zdarzenia mogą pójść tym obrotem przeciwnym, iż i na dwoje babka wróżyła. Wszakoż wszystko od twego starania zależy.
— Od mego starania? — zapytał Sanczo.
— Tak — odparł Don Kichot — gdyż jeśli prędko powrócisz stamtąd, gdzie cię poślę, moje strapienia skończą się wkrótce, a rozpocznie się sława. A ponieważ nie chcę cię trzymać w niepewności, dowiedz się, ku czemu moje zamysły zmierzają! Czy wiesz, że Amadis z Galji był jednym z najznakomitszych rycerzy błędnych? Co mówię, jednym, — on był jednym, jedynym,! pierwszym i niezwykłym. To prawdziwy pan i władca wszystkich rycerzy, którzy za jego czasów na świecie żyli. Tem gorzej dla Belianisa i dla tych, co twierdzą, że on z Amadisem w paragon, wchodzić może, gdyż, jako żywo, mylą się.
Malarz, który chce dojść sławy w swojej sztuce, stara się naśladować obrazy najsławniejszych mistrzów; ta sama reguła tyczy się większości wszystkich sztuk i umiejętności, będących państw ozdobą. Tak też powinien postępować ten, co chce zasłużyć sobie na sławę człeka mądrego i cierpliwego, naśladując Ulissesa, w którego osobie Homer maluje wzór roztropności i wytrzymałości, tak, jak znów Wergiljusz podaje nam w osobie Eneasza przykład synowskiej cnoty, eksperjencji i mądrości-wojownika zawołanego. Nie wystawiali ich ani nie malowali takimi, jakimi byli, ale jakimi być powinni, tak, aby mogli służyć za wzór dla przyszłych pokoleń. Tymże kształtem Amadis z Galji był gwiazdą północną, jutrzenką i słońcem dla dzielnych i zakochanych rycerzy. My, którzy walczymy pod chorągwią miłości i rycerstwa błędnego, winniśmy go przeto naśladować.
Skoro tak się rzeczy mają, znajduję, przyjacielu Sanczo, że ów rycerz błędny, który najlepiej w jego ślady wstąpi, najwięcej do doskonałości się zbliży. Jedną z rzeczy, w której najbardziej wielki Amadis dał poznać swoją dzielność, mądrość, cierpliwość i stałość w miłości, była, ani chybi, ta, że, odniósłszy wzgardę od damy swej, Oriony, udał się na Ubogą Skałę, aby tam pokutę czynić. Przybrał imię Chmurnego Pięknisia, imię zapewne wiele znaczące i stosowne do życia, jakie chciał wieść z wolnego wyboru.
Łatwiej mi go jest w pokucie naśladować, niż płatać na dwoje olbrzymów, ucinać głowy płazom, zabijać smoki, rozpraszać całe armje, zatapiać statki i walczyć z czarnymi. A ponieważ dzikie te miejsca ze wszechmiar zamysłom moim odpowiadają, nie chcę tak pomyślnej sposobności tracić.
— Cóż więc, panie, czynić zamierzacie na tem pustkowiu
— Czy ci już nie powiedziałem, że chcę naśladować Amadisa — odparł Don Kichot. — Będę tu rozpaczał, szalał, trwał w zapalczywości na podobieństwo Don Rolanda, który znalazłszy u strumienia dowody, że piękna Angelika popełniła plugastwo z Medorem, oszalał ze zmartwienia, wyrywał z korzeniami drzewa, mącił wodę w strumieniach, zabijał pasterzy, rozpędzał trzody, palił chaty, rozwalał domy, uprowadzał konie i tysiące innych jeszcze wyprawiał braweryj, godnych wiekopomnej sławy i uwiecznienia na piśmie.
Aczkolwiek nie jestem nakłoniony naśladować Rolanda, Orlanda czy też Rotolanda (gdyż wszystkie te imiona nosił) szczegółowe we wszystkich szaleństwach, które czynił, mówił, albo myślał, to chcę przynajmniej wybrać najcelniejsze, samą esencję stanowiąc.
Może być, że poprzestanę na naśladowaniu Amadisa, który, nie czyniąc szaleństw szkodliwych, jeno płacząc a wzdychając, zdobył większą chwałę, niż ktokolwiek bądź.
— Wydaje mi się — rzekł Sanczo — iż rycerze, co takie rzeczy czynili, mieli jakąś pobudkę i powód do odprawiania tych pokut, ale Wasza Miłość jakąż ma przyczynę, aby szaleńcem się stawać?
Któraż to dama Wami wzgardziła, albo jakie macie poznaki, że Jejmość Dulcynea z Toboso pogziła się z jakimś Maurem, czy chrześcijaninem.
— Otóż i na tem cała subtelność mego przedsięwzięcia się zasadza — odparł Don Kichot — że chcę dać poznać pani mojej i władczyni do jakich to szaleństw byłbym zdolny na gorąco, skoro już takie na zimno wyrabiam. Gdy jakiś rycerz błędny zmysły postrada, mając powód ku temu, niewielka w tem jego zasługa Ale oszaleć bez przyczyny, ot co! Czyż zresztą długie oddalenie od niezrównanej mojej pani, Dulcynei z Toboso, nie daje mi dostatecznych do szaleństwa powodów? Słyszałeś niedawno od pasterza Ambrożego, że ten, kto jest oddalony, wszystkiego obawiać się może. Nie staraj się przeto, przyjacielu Sanczo, odciągnąć mnie od tak rzadkiego, szczęśliwego i niezwykłego zamierzenia. Jestem szaleńcem i szaleńcem pozostanę aż do czasu, gdy nie powrócisz z responsem na list, który poślę przez ciebie dodani Dulcynei. Jeśli respons wypadnie tak, jak na to zasługuje moja wierność i pokuta, szaleństwo moje kres swój zaraz znajdzie. Jeśli jednak nie będzie łaskawym zwarjuję naprawdę, a zwarjowawszy, żadnego bólu czuć już nie będę.
Jakkolwiek więc odpisze mi moja dama, wnętrzna moja rozterka i walka, w której mnie pozostawiasz, zakończy się; będę się cieszył szczęściem, przyniesionem mi przez ciebie, przychodząc znów do zdrowych zmysłów, albo też, jako szaleniec, na wszystkie cierpienia nieczuły się stanę. Ale powiedz mi, Sanczo, czy uratowałeś hełm Mambrina? Widziałem, że podnosiłeś go z ziemi, gdy ten łotr niewdzięczny usiłował rozbić go na kawałki. Nie udało mu się to jednak, z czego wnosić można o hartowności jego stali.
— Przez Boga żywego! — zawołał Sanczo — nie mogę ścierpieć mowy takiej, panie Rycerzu Posępnego Oblicza, gdyż wnoszę z niej, że wszystko, coście mi opowiadali o rycerzach, zdobywających królestwa i cesarstwa, rozdających wyspy i czyniących dobrodziejstwa, jak to leży w błędnego rycerstwa zwyczaju, jest jeno plewą, na wiatr rzuconą, łgarstwem i bajdą.
Gdy ktoś usłyszy Waszą Miłość, mówiącego, że miednica balwierza jest hełmem Mambrina, i dowie się, że więcej, niż przez cztery dni, z uporem w błędzie swoim trwacie, nie pomyśli nic innego, jeno to, że się Wam rozum całkiem popsował. Co się miednicy tyczy, to mam ją w swoim tłumoku. Jest cała pogięta i pokrzywiona, zabiorę ją tedy do domu, aby mi służyła do golenia brody, jeżeli Bóg pozwoli powrócić mi jeszcze do mej żony i dziatek.
— Przysięgam ci na jego Boga, którego tak często bierzesz na świadka, Sanczo, że masz rozum najmniej bystry ze wszystkich giermków, którzy świecie byli. Czyż to możliwe, abyś, przestając ze mną przez czas tak długi, jeszcze nie pojął, że wszystkie sprawy rycerzy błędnych wydają się chimerami, dziwactwami, szaleństwami i opacznemi się okazują, nie dlatego, żeby takiemi były w istocie, ale że między nami krąży chmara czarnoksiężników, którzy wszystko wokół nas zmieniają i odkształcają do swojej woli i według tego, czy chcą nam dopomóc, czy też nas zgubić.
Dlatego też to, co ja biorę za szyszak Mambrina, tobie zdaje się być miednicą golibrody, a komu innemu znów czemś odmiennem wydać się może.
Wielki to jest znak przezorności mędrca-czarnoksiężnika, który mi sprzyja, że hełm Mambrma dla wszystkich na miednicę wygląda. Dowiedziawszy się o jego nieoszacowanej wartości, wszyscyby mi go wydrzeć się starali. Ale widząc, że to tylko miednica balwierska, wcale o nią nie dbają, jak to okazał ów, który ją rozbić chciał, a później pozostawił na ziemi i nie zatroszczył się o to, aby ją zabrać. Na mą duszę, gdyby wiedział, co to jest, pewnieby tego uczynić nie omieszkał.
Strzeż go pilnie, przyjacielu, gdyż teraz nie mam z nim co robić. Muszę zrzucić z siebie zbroję i pozostać tak nagi, jakim mnie matka na świat wydała, jeśli chcę naśladować raczej Rolandową, niż Amadisową pokutę.
Tak gwarząc, przybyli do stóp wysokiej góry, która sterczała samotnie, jako skała od innych skał oddzielona. Po jej zboczu spływał łagodny strumyczek, opasując świeżą łączkę, która sprawiała wielkie ukontentowanie oczom, patrzącym na nią. To miejsce obrał sobie Rycerz Posępnego Oblicza na odprawienie pokuty i objął je w posiadanie temi słowy:
— O nieba! Oto miejsce, które wybieram, aby opłakiwać nieszczęścia, sprowadzone przez was na mnie! Łzami, z moich oczu spływającemi, wzbiorą wody tego strumyczka, a moje głębokie, nieustawne westchnienia poruszać będą listowiem tych drzew górskich, jakby na znak i świadectwo srogiej męki i ucisku, jaki cierpi zasmucone serce moje! O wy, ktokolwiek jesteście, bożkowie leśni, którzy na tem pustkowiu mieszkacie, wysłuchajcie skarg nieszczęśliwego kochanka, którego rozłąka i przywidzenie zazdrości ku temu przywiodły, że na tych odludziach żali się w głos i uskarża na okrucieństwo i srogość pięknej niewdzięcznicy.
O wy, nimfy i dryjady, co zwykle w najdzikszym gąszczu gór przemieszkujecie, aby zwinni i sprośni satyrowie, nieszczęśliwie was miłujący, błogiego spokoju zakłócać wam nie mogli, pomóżcie mi nad memi przeciwnościami lamentować, albo przynajmniej nie wzbraniajcie się ich słuchać.
O Dulcyneo z Toboso, dniu mojej nocy, chwało mego cierpienia, gwiazdo moich przeznaczeń, orędowniczko dróg moich, niechaj ci niebo ześle nieprzebrane szczęścia zdroje; zaklinam cię, miej litość nad cierpieniem, które znoszę, będąc rozłączony z tobą, i niechaj serce twoje zmiękczy się statecznością wierności mojej.
O samotne drzewa, które odtąd będziecie towarzyszami mojej osobności, uczyńcie znak przez miłe liści waszych szemranie, że przytomność moja nie jest wam naprzykrzona. A ty, mój giermku, wiemy i miły towarzyszu, wspołeczniku mych pomyślnych i przeciwnych przypadków, zachowaj dobrze w pamięci to, co tutaj czynić będę, abyś mógł opowiedzieć później o tem tej, co jest szaleństw moich przyczyną!
Rzekłszy to, zsiadł z Rossynanta, zdjął prędko siodło i uzdeczkę i, pogłaskawszy rumaka po grzbiecie, rzekł:
— Ciesz się wolnością, którą ci daje ten, co sam cierpi niewolę, o rumaku, tak znakomity przez czyny swoje a zarazem z wyroku losów nieszczęśliwy! Idź, gdzie chcesz, gdyż nosisz na czole takie znamię dzielności, że ani Hipogryf Astolfa, ani sławny Frontin, który siła kosztował Bradomanta, nie mogliby się z twoją żwawością równać.
Sanczo, słysząc to, zawołał:
— Przeklęty niech będzie ten, co mnie pozbawił kłopotu odkulbaczania mojego osła, gdyż nie brakowałoby i dla niego pięknych karesów i słów na jego pochwałę. Ale gdyby mój kłapeuch tutaj i był, po prawdzie nie pozwoliłbym z niego juk zdejmować, gdyż prawidła, którym zakochani i desperaci podlegają, wcale go nie dotyczą, jako że jego pan, czyli ja, nie jest, chwalić Pana Boga, ani jednym, ani drugim. Jeśli już, panie Rycerzu Posępnego Oblicza, podróż moja i szaleństwo Wasze mają być rzeczą pewną, dobrze będzie przełożyć siodło na Rossynanta, aby mógł mi zastąpić mego siwca. Oszczędzę sobie kęs czasu, jeśli bowiem piechotą pójdę i piechotą wracać będę musiał, nie wiem, kiedy tu stanę z powrotem, nietęgi bowiem ze mnie wędrowiec.
— Niech będzie, jak chcesz, Sanczo — odparł Don Kichot. — Zdaje mi się, że masz słuszność, zwłaszcza, że przedtem na własne oczy obaczyć będziesz musiał, czego dokażę dla mojej damy, tak, abyś później wszystko jej wiernie mógł powtórzyć.
— A cóżbym więcej mógł obaczyć — zapytał Sanczo — nad to, co już dotychczas widziałem?
— Owóż i mylisz się wielce — rzekł Don Kichot. — Rozedrzeć muszę na sobie szaty, broń tam i sam porozrzucać, a później walić łbem o te skały i tysiąc innych jeszcze dziwów czynić, które cię w osłupienie wprawią.
— Na miłosierdzie Boskie, panie! — zawołał Sanczo — uważajcie dobrze, gdy będziecie łbem tłuc, gdyż możecie trafić na taką skałę, że od pierwszego razu całą pokutę skończycie. Mnieby się zdawało, skoro już uważacie, że te podskoki na łeb są w tej sprawie konieczne, iż winniście poprzestać na tem, aby czynić je w wodzie, albo też na jakiejś rzeczy miętkiej i delikatnej, jak piernat. Wszystko to przecież są rzeczy zmyślone i na wzór czynione, a ja i tak nie omieszkam powiedzieć Waszej damie, żeście impet swój wywarli na skale, twardszej od żelaza.
— Dziękuję ci za życzliwe chęci, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — ale pragnę, abyś wiedział, że wszystkie rzeczy, które ja czynię, nie są żartami, jeno uczynkami rzetelnemi. Gdyby inaczej rzecz się miała, byłoby to przekroczeniem ustaw rycerstwa, które nam zabrania szalbierstwa, pod karą być ogłoszonymi za niegodnych tego zakonu. Czynić jedną rzecz zamiast drugiej, to znaczy kłamać plugawie. Dlatego też moje koziołkrwania muszą być prawdziwe i niezaprzeczone, tak, aby w nich żadnych sofismów ani udawań nie było. Musisz mi zostawić szarpie na rany, ponieważ, na nieszczęście, utraciliśmy nasz nieoszacowany balsam.
— Gorzej, żeśmy utracili osła — rzekł Sanczo — ponieważ wraz z nim przepadły szarpie i wszystko. Ale zaklinam Waszą Miłość, nie przypominajcie mi tego przeklętego kordjału, gdyż gdy tylko o nim usłyszę, burzy się we mnie dusza, pospołu z wszystkiemi bebechami.
— Raczcie, panie, i o tem pamiętać, iż trzy dni, któreście mieli obrócić na pokazanie mi tych dziwów już minęły. Ja je mam za widziane i upłynione i będę cuda o nich opowiadał pani Dulcynei. Piszcie przeto, Wasza Miłość, ten list, nie tracąc czasu po próżnicy, gdyż wielką chęcią pałam, aby jaknajprędzej wydobyć Was z tego czyśćca, w którym Was pozostawiam.
— I ty to zowiesz czyśćcem, Sanczo? — zapytał Don Kichot — raczej piekłem to nazwij, albo czemś gorszem jeszcze.
Quia in inferno — odparł Sanczo — nulla est retentio, jako słyszałem.
— Nie rozumiem, co ma znaczyć owo „retentio“ — rzekł Don Kichot.
— „Retentio“ znaczy — odparł Sanczo — że kto do piekła wlezie, już zeń nie wylezie, co się do Waszej Miłości wcale nie ściąga, chyba żebym nie mógł piętami ruszać. Skłuję Rossynanta ostrogami, aby go do biegu przymusić i aby mnie corychlej do Toboso zawiózł, gdzie stanę przed obliczem pani Dulcynei i tyle jej bzdur opowiem o szaleństwach, które Wasza Miłość uczynił i wciąż jeszcze czyni, że stanie się miękka, jak wiek, choćbym ją znalazł twardą, jak dąb. Z responsem jej, jak miód słodziuchnym, przylecę tu na skrzydłach wiatru, jak czarownik jaki i dobędę Was z tego czyśćca, co się piekłem wydaje, aczkolwiek niem nie jest, gdyż jest nadzieja wyjścia z niego, której nie mają, jak słyszałem, ci, co w piekle tkwią.
Mniemam, że Wasza Miłość zgadza się ze mną w tej materji?
— Prawdę gadasz — odparł Don Kichot, ale jak uczynimy z napisaniem tej epistoły?
— A także z upoważnieniem do zabrania osiołków? — przydał Sanczo.
— Wszystko tam będzie zawarte — rzekł Don Kichot — ponieważ nie mamy papieru, więc, na ludzi starożytnych modłę, pisać chyba będziemy na liściach, albo tabliczkach woskowych, chociaż, prawdę mówiąc, trudniejby nam było znaleźć je w tej godzinie, niż papier. Jednak przyszło mi to do głowy, że najlepiej pisać nam będzie na kartkach pamiętnika Kardenia. Ty już to później będziesz miał na pieczy, aby list ten w pierwszym miasteczku na zacnym papierze i pięknemi buxtabami przepisany został. Znajdziesz przecież łatwiie jakiegoś bakałarza, albo i zakrystjana, który to uczyni. Nie dawaj tylko do przepisywania jakiemuś gryzipiórkowi trybunalskiemu, gdyż tak nagryzmoli, że i sam djabeł tego nie rozezna!
— A jaki podpis ma dołożyć? — zapytał Sanczo.
— Listy Amadisa podpisywane nie były — odparł Don Kichot.
— Dobrze — rzekł Sanczo — ale list dawczy na wydanie osłów koniecznie w podpis Waszej Miłości opatrzony być musi. Bo gdybym dał przepisać, powiedzą, że podpis zmyślony, i znów bez kłapouchów pozostanę.
— Na tej książeczce — odparł Don Kichot — będzie to zlecenie wyrażone i przez mnie podpisane. Gdy siostrzenica moja to obaczy, bez żadnej trudności woli mojej zadość uczyni.
Co się listu miłosnego tyczy, to na jego końcu dodać należy:
„Wasz aż do śmierci Rycerz Posępnego Oblicza“. Nie trzeba się turbować, że podpis będzie innej ręki, niż mojej, gdyż, jako to sobie przypominam, Dulcynea ani czytać, ani pisać nie umie. Takoż w całem swojem życiu nie widziała nigdy listu ode mnie. Miłość nasza zawsze tylko miłością dusz była, nie przechodząc nigdy granic cnotliwego wejrzenia. A i to tak rzadko bywało, że mógłbym przysiąc, iż przez te dwanaście lat, gdy ją kocham, więcej, niż światło tych oczu, które kiedyś ziemia przysypie, widziałem ją kilka razy zaledwie. A ona nawet ani razu poznaki po sobie nie dała, iż spostrzegła, że patrzę na nią, w takim bowiem statku, surowości i przystojności ojciec jej, Lorenzo Corchuelo, i matka, Aldonza Nogalez, ją wychowali.
— Ach, ach! — krzyknął Sanczo. — Czy to podobne do wiary, aby córka Lorenzo Corchuelo była panią Dulcyneą z Toboso, zwaną także Aldonzą Lorenzo?
— Tak, to ona — odparł Don Kichot — ona, która jest warta, aby być panią świata całego.
— Znam ją dobrze — rzekł Sanczo — miota drągiem, jak najtęższy chłop z całej wsi! Dziewka to naschwał, kształtowna i grubo ciosana, a kudły ma na brzuchu! Mogłaby wyrwać brodę każdemu rycerzowi błędnemu, albo temu, co jeszcze błądzić będzie.
Tam do kata. A jakie ciała złożenie i jaki głos! Raz wlazła na dzwonnicę kościelną w naszej wsi i zaczęła wołać na parobków, którzy, aczkolwiek znajdowali się na polu, odległem o pół mili, usłyszeli ją tak, jakby byli u stóp wieży. A co najlepsza, że nie jest wcale wybredna i wstrzemięźliwa; poigra z każdym, wszystko w śmiech obróci i pożartuje. Mówiąc po prawdzie, możecie teraz, panie Rycerzu Posępnego Oblicza, czynić dla niej tyle warjactw, ile chcecie, a nawet w rozpacz wpaść i obwiesić się. Wszyscy Wam przyklasną i powiedzą, żeście słusznie uczynili, choćby Was i hufiec djabłów porwał. Chciałbym już wyprawić się w drogę, aby ujrzeć ją jak najprędzej, gdyż już oddawna jej nie widziałem. Musiała się znacznie odmienić, ponieważ praca w polu, w słońcu i na wietrze bardzo niewieście lica psowa! Muszę Wam wyznać, panie Don Kichocie, że dotąd byłem w wielkiej niewiadomości. Wierzyłem mocno i niezachwianie, że pani Dulcyneą jest wielką księżniczką, w której rozmiłowani jesteście, albo przynajmniej jakąś damą znakomitą, godną owych bogatych upominków, któreście jej posyłali, jako to: Biskajczyka, galerników i innych wielu, z czego wnoszę, że w czasie, gdy jeszcze Waszym giermkiem nie byłem, musieliście siła zwycięstw odnieść. Ale, zważywszy wszystko, nie wiem, dlaczegoby Aldonza Lorenzo, to jest pani Dulcynea, miała stać o to, aby zwyciężeni, których jej posyłacie, padali przed nią na kolana? Snadnie zdarzyćby się mogło, że zastaliby ją przy czesaniu lnu, albo młóceniu zboża. Ludzie ci obruszyliby się, widząc tak nieochędożne stworzente, a ona drwiłaby i wydwarzała się z takiego daru.
— Mówiłem ci już nieraz, Sanczo, że jesteś wielki gaduła, i że, aczkolwiek rozum twój gruby jest i nieokrzesany, w rzeczy subtelne mieszać się próbujesz. Ale, abyś poznał, że masz równie wiele głupoty w sobie, ile ja mądrości, opowiem ci stosowną przypowieść:
Jedna młoda wdowa, urodziwa, bogata, będąca panią swojej osoby, a przedewszystkiem roztropna, zakochała się w przysadkowatym, grubym laiku, który przedtem był braciszkiem zakonnym. Starszy jej brat, dowiedziawszy się o tem, rzekł do niej z braterskiem napomnieniem: — Zdziwiony jestem, pani siostro, że białogłowa, taka jak Wy, piękna i bogata, zadurzyła się w człeku tak plugawym, nikczemnym i głupim, chociaż niebrak na świecie doktorów, bakałarzy i teologów, wśród których moglibyście przebierać, jak w ulęgałkach, mówiąc: „ten mi się podoba, a tamten nie“! Wdowa niestropiona, odpowiedziała mu z wielką wesołością":
— Jesteście w wielkim błędzie, panie bracie, i myślicie na starodawną modłę, twierdząc, iż zły wybór uczyniłam, oddając serce temu, kto głupkiem Wam się być wydaje. Ponieważ go kocham, więc dla mnie mądrzejszy jest od Arystotelesa i innych znacznych filozofów.
Pani Dulcynea z Toboso przez to, że ją kocham, znaczy dla mnie tyleż, co najpotężniejsza księżniczka świata. Nie wszyscy poetowie, opiewający damy pod zmyślonem imieniem, mieli je naprawdę.
Czy mniemasz, że Amarille, Philidy, Sylwje, Djany, Galatee i inne jeszcze, od których się roi w księgach, romansach, sklepach balwierskich i na theatrum komedjantów, były białogłowami z krwi i kości i należały do tych, co je sławili? Nie, postokreć nie! Większość ich była zmyślona przez wierszopisów, którzy szukali dla swych rymów argumentów, dbając o to, by ich poczytywano za ludzi zakochanych, albo za takich, co do miłości są zdolni. Jest tedy dosyć dla mnie, że Aldonza Lorenzo piękna jest i poczciwa. Co do jej urodzenia, nie turbuję się tem wcale, gdyż, nie dochodząc, czy ród jej z rycerskiego pnia początek bierze, gotów ją jestem za najzacniejszą księżniczkę ogłosić. W tem cię uświadomić chcę, Sanczo, jeśli tego jeszcze nie wiesz, że dwie rzeczy, które nas najbardziej do miłości pobudzają, to wielka uroda i piękna sława. Te dwa przymioty w Dulcynei się zawierają: w piękności nie ma sobie równej, a co do cnety, rzadko która mierzyć się z nią może. Słowem, wierzę niezachwianie, iż wszystko jest tak, jak mówię, ni kęska mniej, ani więcej. Wystawiam ją w swojej imaginacji taką, jaką pragnę, aby była, wyborna w cnocie i urodzie. Nie może z nią wchodzić w paragon Helena, Lukrecja ani się do niej zbliża, tak, jak i żadna ze starożytnych dam, czy to greckich, łacińskich, czy też barbarzyńskich. Niech każdy mówi sobie w tej materji, co mu się podoba, jeśli prostacy mnie zganią, nie ukarzą mnie za to i najsurowsi sędziowie.
— Macie panie, rację we wszystkiem, co powiadacie — odparł Sanczo — przyznaję, że jestem osłem. Pocóż, u djabła, to imię mi do gęby wlazło? Nie trza wspominać o szubienicy w domu wisielca. Lecz piszcie ten list i ostajcie, panie, z Bogiem, gdyż chcę jechać wreszcie.
Don Kichot wydobył kartki i, oddaliwszy się nieco na stronę, jął spokojnie list pisać. Gdy skończył, przywołał Sanczę i rzekł mu, że go w głos przeczytać pragnie, tak, aby go sobie dobrze w pamięć wbił, gdyż zdarzyć się przecież może, że go gdzieś w drodze zagubi. Wszystkiego można się spodziewać od przeciwności swego losu.
— Przepiszcie go lepiej, panie — rzekł Sanczo — dwa albo trzy razy na tych kartkach i dajcie mi je. Niepodobieństwem jest myśleć, że byłbym zdolny nauczyć się go na pamięć, która mi tak źle służy, iż czasem nawet własnego imienia zapominam. Ale, mimo wszystko, przeczytajcie go, bardzo rad słuchać będę, gdyż, ani chybi, jest jak ulany. — Słuchaj tedy — rzekł Don Kichot:

List Don Kichota do Dulcynei z Toboso.

Ten, co jest do żywego dotknięty i w samo serce zraniony nieobecnością twoją, najdroższa Dulcyneo z Toboso, życzy Ci zdrowia, którego sam nie używa. Jeśli Twoja piękność mną pogardza, jeśli Twoja cnota odmawia mi faworów a Twoje wzgardy jeszcze trwają, niepodobna, abym tyle męki zdzierżyć mógł, chociażem przywykł wszystkie utrapienia znosić cierpliwie. Udręka moja wielka jest i ustawna. Mój poczciwy giermek, Sanczo, zda Wam szczegółową relację, o moja piękna niewdzięcznico i nieprzyjaciółko, kochana przeze mnie, o smutnym stanie, w który mnie wtrąciłaś. Jeżeli łaskę swoją okazać mi chcesz, uczyń to — jestem Twoim. Jeżeli nie, czyń, co ci się podoba. Kończąc życie, zadosyć uczynię Twojej okrutności i moim pragnieniom.

Twój aż do śmierci
Rycerz Posępnego Oblicza.

— Hej! na moją brodę — zawołał Sanczo, wysłuchawszy listu — oto najwznioślejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem. Tam do kata, jak to Wasza Miłość umie wypowiedzieć foremnie wszystko, co chce! I jak to pięknie brzmi ten podpis, dany na przydatek: Rycerz Posępnego Oblicza! Niech — mnie kule biją! Prawdziwy djabeł z pana: niemasz na świecie tego, czegobyście nie wiedzieli. Napiszcie teraz po drugiej stronie polecenie na wydanie trzech osłów, i podpiszcie je wyraźnie swojem imieniem, tak, aby uznano rzetelnie, że to Waszej Miłości pismo.
— Uczynię tak — odparł Don Kichot i, napisawszy, przeczytał mu:

Moja siostrzenico, wydasz za tym karteluszkiem memu giermkowi, Sanczo Pansie, trzy osły z tych pięciu, które pozostały w domu pod twoją pieczą. Rozkazuję, aby te trzy osły były mu poruczone (gdyż wartość ich tutaj odebrałem), za oddaniem tego pisma i za kwitowaniem Sanczy.

Dan w głębi Sierra Morena
dnia 22 sierpnia roku niniejszego

— Piękne to jest pismo — rzekł Sanczo — ale trza opatrzyć je jeszcze swojem imieniem.
— Nie potrzeba podpisywać — odparł Don Kichot — wystarczy, gdy położę swój znak. On i za trzysta osłów stanie!
— Ufam WPanu — rzekł Sanczo. — Pójdę teraz osiodłać Rossynanta; przygotujcie się, Wasza Miłość, dać mi swoje błogosławieństwo, gdyż zamierzam zaraz odjechać, nie bawiąc się patrzeniem na Wasze szaleństwa. Powiem, żem ich tyle widział, że pani Dulcynea, ani chybi, na tem poprzestanie.
— Chcę, Sanczo, abyś mnie przynajmniej zobaczył nagiego — rzekł Don Kichot — i należy się, żebym przed tobą dokazał tuzina albo dwóch tuzinów warjactw. Uwinę się z niemi w pół godziny. Ujrzawszy je na własne oczy, będziesz mógł sumiennie poprzysiąc i za te, których nie widziałeś, a które od siebie przydasz, gdyż, upewniam cię, że i połowy nie wymienisz z tych, co je uczynić zamierzam.
— Na miłosierdzie Boskie, nie czyń pan tego! — zawołał Sanczo — gdyż nie chcę Was widzieć nagim. Wzruszyłbym się bardzo i nie mógłbym się od płaczu powstrzymać. Jeszcze mnie głowa boli od tej wczorajszej nocy, gdym płakał rzewliwie nad stratą swego osła; nie mam teraz ochoty roztkliwień tych i żalów powtarzać. Jeśli już koniecznie Wasza Miłość pragnie, abym kilka dziwactw obaczył, uczyńcie w ubraniu pierwsze, co Wam przyjdą do głowy, nie przebierając i uwijając się czemprędzej. Chociaż dla mnie obeszłoby się bez nich, nie traciłbym czasu po próżnicy; prędzejbym tu stanął z powrotem i przywiózł odpisanie, którego Wasza Miłość pragnie i na które całkiem zasługuje. A jeśli pani Dulcynea upierać się będzie, wzdragając się odpowiedzieć tak, jak tego rozum wymaga, ślubuję uroczyście, że jej stosowny respons z gardła wydrę, pięściami po pysku wygrzmocą i nogami w brzuch kopiąc. Jakże to można puścić płazem, aby rycerz błędny, tak sławny, jak Wasza Miłość, stawał się bez powodu i racji szaleńcem dla takiej... Niechaj pani Dulcynea zbytnich ceregieli nie robi, nie mam pypcia na języku, a, na honor, gdy w gniew wpadnę, będzie się miała zpyszna! Nie taki ja znów, jak się zda je! Gdyby mnie znała, drżałaby przede mną.
— Na mą duszę, Sanczo — zawołał Don Kichot — zdaje mi się, że nie masz więcej rozumu ode mnie!
— Nie jestem takim szaleńcem — rzekł Sanczo — ale za to człekiem bardziej gniewliwym. Jednak dajmy temu pokój. Co będziecie jedli, panie, dopóki nie wrócę? Czy będziecie wychodzili na drogi za przykładem Kardenia, aby wydzierać żywność z rąk pasterzy?
— Nie frasuj się o to, Sanczo — odparł Don Kichot — gdybym bowiem i miał inną strawę, nie jadłbym nic, prócz trawy i owoców, których mi te drzewa dostarczyć mogą. Piękność mego zamysłu na tem się zasadza, abym pościł i szereg innych prywacyj znosił. A teraz żegnaj.
— Obawiam się, Wasza Miłość, że nie odnajdę tego miejsca, gdy z powrotem wrócę, tak jest bowiem ukryte i trudne.
— Rozpatrz się dobrze — rzekł Don Kichot — a ja postaram się zbytnio od tego miejsca się nie oddalać i co i raz wlezę na wierzchołek najwyższej skały, abym cię mógł dostrzec, gdy powracać będziesz! Ale abyś się nie zbłąkał i nie zgubił, możesz dla większej pewności naciąć kilka gałązek jałowca i rzucać je za siebie co kilka kroków na drodze, zanim nie wyjedziesz na równinę. Będą ci służyły za znaki przewodnie, niby owa nić Tezeusza w labiryncie.
— Uczynię tak — rzekł Sanczo, — i, uciąwszy kilka gałązek, poprosił swego pana o błogosławieństwo. Rozpłakali się obaj żałośnie, później giermek wsiadł na Rossynanta i skierował się ku równinie, rzucając co kilka kroków gałązki jałowca tak, jak mu jego pan poradził. Próżno nalegał nań Don Kichot, aby wstrzymał się chwilę, w celu ujrzenia choćby dwunastu szaleństw. Nie ujechał i stu kroków, gdy już był z powrotem.
— Rację miał Wasza Miłość — rzekł — abym mógł przysiąc, nie obciążając sumienia, że widziałem wszystkie te szaleństwa, muszę przynajmniej jedno z nich zobaczyć, lubo nie najmniejsze jest już to, że pan tutaj pozostaje.

— Czy ci odrazu tego nie mówiłem? — zapytał Don Kichot. — Poczekaj, Sanczo, w pół pacierza je uczynię. I spuściwszy szybko spodnie, pozostał w samej koszuli, a później, nie mieszkając, uczynił dwa ogromne skoki w powietrzu, wywrócił dwa koziołki, głową na dół i nogami do góry, ukazując takie śliczności, iż Sanczo ze strachu, aby ich drugi raz nie oglądać, szarpnął za uzdę Rossynanta i odjechał ukontentowany, iż będzie mógł przysiąc, że jego pan jest głupi jednostajnie. Pozostawimy go w drodze aż do powrotu, który rychło nastąpi.

KAPITULUM XXVI
W KTÓRYM ZAWIERA SIĘ DALSZY CIĄG SUBTYLNOŚCI MIŁOSNYCH, PRZEZ ZAKOCHANEGO DON KICHOTA W SIERRA MORENA DOKONANYCH

Dziejopis, wracając do powieści o czynach Don Kichota, powiada, iż rycerz nasz, nagi od stóp do pasa, widząc, iż Sanczo odjechał, nie doczekawszy się innych dziwów, zaprzestał skakać i wywracać kozły, wdrapał się na szczyt wysokiej skały i zaczął się głowić nad tem, co mu niejednokrotnie na myśl przychodziło, a czego rozstrzygnąć nigdy nie mógł: co jest lepsze i bardziej stosowne: zali Rolanda w jego ekstraordynaryjnych szaleństwach naśladować, zali też Amadisa w jego melankoljach. Mówił do siebie na ten kształt:
— Jeżeli Roland był tak zacnym i dzielnym rycerzem, jak o tem powszechna fama głosi, to cóż za osobliwość w tem się znajduje, że go ranić nie można było, skoro go czary osłaniały? Jakże mu wróg mógł wsadzić w piętę wielką szpilkę, jeżeli nosił buty o sześciu żelaznych podeszwach? Jakoż fortele na nic się nie zdały wobec pana Bernarda de Carpio, który go zdybał i udusił w swoich ramionach w Roncesvalles[161].
Nie wchodząc teraz w materję jego dzielności, rozważmy jego szaleństwa, gdyż jest rzeczą nieomylną, że utracił rozum, znalazłszy koło źródła znak niewierności Angeliki, która kilka razy splugawiła się z Medorem, paziem Agramonta[162], młodym Maurem, o kędzierzawych włosach, jak to później i pewien pasterz potwierdzili Jeżeli niewątpił o wiarołomstwie swej damy, wierę, niewielkiej rzeczy dokazał, zwarjowawszy. Jakże jednak mogę go w jego szaleństwach naśladować, gdy nie mam równej, jak on, przyczyny? O pani Dulcynei z Toboso poprzysiącbym mógł, że nigdy w swojem życiu nie widziała żadnego Maura, nawet na konterfekcie i że dziś jest równie czystą, jak wówczas, kiedy z łona matki na świat wyszła. Uczyniłbym jej jawną krzywdę, inaczej sądząc o niej i warjując na sposób zapamiętałego Rolanda. Z drugiej strony uważam, że Amadis z Galji, nie tracąc rozsądku i nie czyniąc szaleństw, przysporzył sobie sławy znakomitego kochanka. Według tego, co historja powiada, nie miał innej pobudki czynić tego, co wyrabiał, jak tylko tą, że się widział wzgardzony od swej damy, Oriony, która mu zabroniła pokazywać się w swojej obecności, wpókiby go sama nie przywołała.
Schronił się na Ubogą Skałę pospołu z jednym pustelnikiem i tam wylewał łez strugi, póki mu niebo nie przyszło w sukurs, podczas najcięższej rozterki. Jest to prawda bardzo oczywista; pocóż tedy mam się rozbierać z szatek i mścić się na tych drzewach, które mi nic nie zawiniły? Również nie mam potrzeby mącić przezroczej wody w strumieniach, które ugaszą moje pragnienie, gdy mi się pić będzie chciało. Niech żyje pamięć Amadisa i niech rycerz Don Kichot z Manczy, jak może najlepiej, w jego ślady wstępuje! Powiedzą o nim to, co o tamtych powiedzieli; chociaż wielkich zamysłów do końca nie doprowadził, przecie umarł z chęcią dokonania ich. Skoro nie jestem odepchnięty i wzgardą nakarmiony przez panią Dulcyneę z Toboso, całkiem mi wystarczy, że żyję w oddaleniu od niej. Imajmy się tedy dzieła! Nasuńcie mi się na pamięć, świetne Amadisa czyny, i natchnijcie mnie, jak mam was naśladować. Przypominam sobie, że modlił się żarliwie i Bogu się z całej-duszy polecał. Takoż i ja uczynię: ale skąd wziąć różaniec?
Za różaniec posłużyło mu jedenaście węzłów, które uczynił na strzępie koszuli, i tak odmówił tysiąc Zdrowasiek[163]. Frasowało go to bardzo, że nie miał przy sobie pustelnika, któryby go pocieszył, rozgrzeszył. Przechadzał się po łączce, wyrzynając na korze drzew i pisząc palcem na piasku różne wiersze, przystosowane do jego smutnego stanu lub też pochwałę Dulcynei zawierające. Nieszczęściem, nie wszystkie w całości się zachowały; te, które znaleziono później w tem miejscu, brzmią na ten kształt:

Drzewa, rośliny i kwiaty,
Co owe miejsca zdobicie
W zieleni kolor bogaty,
Gdy wam jest tajne me życie,
Znajcież przynajmniej me straty!

Niech boleść, co mnie uciska,
Wśród myśli srogich zawiei,
Wam spojrzeć tylko da zbliska
Na gorzkie łzy Don Kichota,
Płynące po Dulcynei
Z Toboso.

Tu, w tej samotnej ustroni,
Kochanek o wiernej duszy
Przed swoją damą się chroni;
Nic jego boleści nie zgłuszy,
Ze złej nie wyrwie go toni!

Miłość go szarpie i nęka,
Dni schodzą, zbyte nadziei.
To też beczkę łez już męka
Zbiera z oczu Don Kichota,
Płaczących Dulcynei
Z Toboso!

Ciągle szukając przygody,
Wśród skał i dzikich pustaci,
Przeklina nieczułych serc lody
I swoje serce bogaci
Przez same tylko zawody.

Amor — o wielcy bogowie!
Kawałkiem rzemiennej szlei
Mocno go chłosta po głowie,
Więc płyną łzy Don Kichota
Z tęsknoty po Dulcynei
Z Toboso[164]

Ten przydomek „z Toboso“, dodany do imienia Dulcynei, niemało pobudził do śmiechu wszystkich, którzy te wiersze czytali, gdyż sądzili, że Don Kichot, pisząc je, imaginował sobie, iż nikt ich nie zrozumie, gdy, wymieniwszy Dulcyneę, nie przyda odrazu „z Toboso“. Potem sam wyznał, że tak było w istocie. Więcej jeszcze wierszy napisał, ale, jakośmy już nadmienili, nie można ich było przeczytać i w całości odnaleźć, prócz tych trzech strof. Krom składania wierszy, zabawiał się jeszcze przyzywaniem faunów i bożków leśnych, nimf rzecznych i żałosnego a wilgotnego echa[165], prosząc, aby mu respons dali, i wyszukiwaniem ziół, które miały stanowić jego pożywienie, do czasu powrotu Sanczy. Gdyby giermek spóźnił się był o trzy tygodnie, tak, jak się spóźnił tylko o trzy dni, znalazłby naszego rycerza, tak zmizerowanego i zmienionego na obliczu, że rodzona matka by go nie poznała. Zostawmy naszego junaka, wzdychającego i płodzącego wiersze aby obaczyć, co się przydarzyło Sanczo Pansie, kiedy poselstwo swoje sprawował.
Wyjechawszy na główny trakt, jął szukać drogi, wiodącej do Toboso. Po jednym dniu podróży stanął przed oberżą, gdzie mu się było przytrafiło nieszczęście z kołysaniem na derze. Zaledwie ją rozpoznał, już mu się wydało, że znów po powietrzu lata; za nic tedy nie chciał wejść do środka, aczkolwiek była to godzina stosowna do obiadowania, on zaś z chęcią zjadłby łyżkę gorącej strawy, zwłaszcza, że oddawna samą suchą strawą się karmił. Potrzeba przemogła bojaźń i zmusiła go przybliżyć się do austerji. Gdy rozmyślał, czy tam wstąpić, nagle w drzwiach stanęło dwóch ludzi, którzy go odrazu rozpoznali. Jeden z nich rzekł do drugiego:
— Powiedzcie mi, panie licencjacie, czy ten człek na koniu siedzący, nie jest przypadkiem Sanczo Pansą, o którym gospodyni naszego miłośnika przygód mówiła, że pojechał wraz ze swym panem, aby mu służyć za giermka?
— Tak, to on — odparł licencjat — a nawet poznaję rumaka Don Kichota.
Ludźmi tymi, którzy go tak łatwi© poznali, byli pleban i balwierz z tejże wsi; ci sami, co to po społu przeglądali księgi Don Kichota, aby je później na stos skazać.
Pragnąc dowiedzieć się nowin o Don Kichocie, zbliżyli się, nie mieszkając, do Sanczy; pleban zawołał do niego po imieniu:
— Gdzie podziałeś swego pana, przyjacielu Sanczo?
Sanczo poznał ich także natychmiast, aliści umyślił zataić przed nimi miejsce, w którem pana swego zostawił, oraz stan jego. Odpowiedział im tedy, że jego pan zatrudniony jest czynnością wielkiej wagi w pewnem miejscu, którego on, Sanczo, wyjawić im nie może, choćby mu zginąć przyszło.
— O nie, nie, przyjacielu Sanczo — rzekł balwierz — jeśli nam nie powiesz, gdzie pan twój pozostał, posądzimy cię o to, żeś go zabił i obrabował. Widzimy cię przecież na jego koniu! Krótko mówiąc, musisz wyznać, gdzie twój pan bawi, gdyż, upewniam cię, że żartów z tem nie będzie!
— Mości Panowie — rzekł Sanczo — nie trzeba mi takich pogróżek czynić, gdyż nie jestem człekiem, zdatnym do zabicia albo obłupienia kogokolwiek. Niech tam każdy umiera z woli swego przeznaczenia albo Swórcy. Pan mój pozostał w-Sierra Morenaa, gdzie z własnej, nieprzymuszonej woli pokutę odprawia. Tutaj Sanczy język się zupełnie rozwiązał, tak, iż jednym cięgiem opowiedział im o smutnym stanie, w jakim pana swego pozostawił, o przygodach, które im się zdarzyły, oraz o liście do pani Dulcynei z Toboso, córki Lorenza Corchuelo, w której się Don Kichot nazabój rozmiłował.
Zdziwili się niepomiernie, wysłuchawszy tej relacji Sanczy. Aczkolwiek wiedzieli już dobrze o rodzaju szaleństwa Don Kichota, przecie, ilokrotnie o głupstwach jego zasłyszeli, odnowa się dziwowali.
Rozkazali Sanczy, aby pokazał im list, napisany do pani Dulcynei z Toboso.
Sanczo odparł, że jest napisany na kartkach z pamiętnika, i że jego pan polecił mu, aby go w pierwszem napotkanem miesteczku przepisać kazał. Proboszcz poprosił, aby mu list pokazał, gdyż sam go jaknajkształtniej przepisze.
Sanczo Pansa wsadził rękę za pazuchę, szukając kartek, ale nie znalazł ich, jakoby ich i znaleźć nie mógł, choćby szukał do sądnego dnia, ponieważ pozostały one u Don Kichota, który zapomniał ich oddać Sanczy, tak jak i Sanczo zapomniał o nie się upomnieć.
Sanczo, poznawszy, że szuka próżno, zbladł śmiertelnie, obmacał się pospiesznie po całem ciele i, jeszcze raz upewniwszy się, że nie znajdzie, chwycił się za brodę, wydarł z niej połowę kłaków, a później jął się okładać kułakami po obliczu i nosie, tak iż krwią farbować począł.
Ujrzawszy to, proboszcz i balwierz zapytali, co ma za przyczynę tak się pastwić nad sobą?
— Jakże to? — odparł Sanczo. — Nie dziwota chyba, kiedy straciłem w jednem okamgnieniu trzy osły, z których każdy wart był tyleż, co zamek książęcy. U
— Nie pojmuję co gadasz — rzekł balwierz.
— Zgubiłem kartki, na których napisany był list do pani Dulcynei, a takoż cyrograf mego pana. Za okazaniem jego, siostrzenica pana Don Kichota miała mi wydać trzy osły z tych pięciu, które w domu pozostały.
Później Sanczo opowiedział jeszcze o stracie swego kłapoucha. Proboszcz pocieszył go i przyrzekł, że, gdy tylko Don Kichota zobaczy, namówi go, aby spisał upoważnienie na stosownym papierze, jak tego chce zwyczaj, gdyż to, co się na karteczkach zawiera, nigdy ważne, ani dopełnione być nie może.
Sanczo pocieszył się znacznie i rzekł, że jeśli tak się rzeczy mają, tedy on nie turbuje się zbytnio tem, że zgubił list do pani Dulcynei, zwłaszcza, że zna go dobrze na pamięć i może go dać do przepisania, kiedy zechce.
— Powiedz nam, Sanczo, co się w nim zawiera? — spytał balwierz — a duchem go przepiszemy.
Sanczo zastanowił się kęs czasu, podrapał się po głowie, aby przywołać sobie na pamięć treść listu; a później jął przestępować z nogi na nogę. Kilka razy wbił wzrok w ziemię, kilka razy oczy ku niebu podniósł, wsadził paluch do gęby i, trzymając długo w ciekawości tych, co na jego słowa czekali, zaczął wreszcie:
— Żebym się rozpukł, księże plebanie, — nie mogę sobie nic z tego listu przypomnieć. Ani chybi, djabęł się w to wdał! Na początku było zdaje się: Wysoka i podziemna damo!
— Nie podziemna — rzekł balwierz — ale chyba udzielna.
— Tak, tak, — macie rację, panie — odparł Sanczo — a później szło tym trybem, jeśli mnie pamięć nie zawodzi: raniony, pozbawiony snu i ugodzony, całuję ręce Waszej Dostojności, o niewdzięczna i całkiem nieznana piękności. Później coś tam gadał o zdrowiu i chorobie, którą jej posyła, i rozwodził się szerokiemi słowy nad czemś, co się kończyło takim podpisem: Twój do grobowej deski, Rycerz Posępnego Oblicza.
Piękna pamięć Sanczy bardzo ucieszyła przytomnych Nie szczędzili mu też pochwał, prosząc, aby powtórzył list jeszcze ze dwa razy, gdyż chcą się go na pamięć nauczyć, aby go spisać w stosownym czasie. Sanczo trzy razy opowiedział treść listu, a za każdym razem przydawał ze trzy tysiące głupstw. Później rozwodził się o sprawach swego pana; ani jednem słowem nie pisnął jednak o podrzucaniu, które zdarzyło mu się w tej oberży.
Rzekł także, iż jego pan, skoro tylko pomyślną odpowiedź od pani Dulcynei otrzyma, zamyśla wyprawić się w drogę, aby szukać sposobności stania się cesarzem, albo przynajmniej królem. Całą rzecz już między sobą ułożyli, a nie będzie to wcale dla Don Kichota trudne, zważywszy na jego dzielność i siłę jego ramienia. Wstąpiwszy na tron, nie mieszkając, ożeni Sanczę (który już podówczas wdowcem będzie) z panną dworską cesarzowej, dziedziczką znacznego i bogatego państwa na lądzie, bez żadnej wyspy dużej czy małej, gdyż mu już wszystkie obmierzły.
Sanczo mówił to wszystko z taką powagą, obcierając sobie co chwila nos, zaś z jego słów poznać można było takie umysłu zaćmienie, że ksiądz i balwierz zdumieli się znów niopomału, do tej myśli przyszedłszy, że obłąkanie Don Kichota wielkie być musi i niebezpieczne, skoro w tak krótkim czasie udzieliło się i temu nieborakowi. Nie chcieli sobie zadawać trudu, aby go z błędu wyprowadzić, widząc, iż w tem niema nic, coby jego sumieniu zaszkodzić mogło. Niechże trwa dalej w swoim sądzie i niech ich cieszy opowiadaniem głupstw. Rzekli mu tedy, aby jeno Boga prosił o zdrowie dla pana, gdyż jest to rzecz pewna, że wkrótce zostanie cesarzem, albo arcybiskupem, czy też jakimś innym dostojnikiem.
Sanczo odparł:
— Jeżeli z rozkazania fortuny sprawy pójdą innym torem, tak iż pan mój straci wolę stania się cesarzem, przyjdzie mu natomiast chętka na arcybiskupią godność — powiedzcież mi, Wielmożni Panowie jak Arcybiskupi Błędni zwykli giermków wynagradzać?
— Wyznaczają im jakieś beneficja, czynią ich zakrystjanami, albo nadają prebendy. Niemało im to zysków przysparza, że już i nie będę liczył przypadkowych pożytków, które tyleż prawie wynoszą — odparł proboszcz.
— Ale tutaj za warunek to kłaść trzeba — rzekł Sanczo — aby giermek nie był żonaty i przynajmniej do mszy służyć umiał.
— Jeśli się tak rzeczy mają, to biada mi, jako że jestem człekiem żonatym, zaś z abecadła nie znam ani jednej litery. Co się stanie zemną, jeśli memu panu przyjdzie fantazja, zostać arcybiskupem, a nie cesarzem, jak to lży w obyczaju ycerzy błędnych?
— Nie frasuj się, przyjacielu Sanczo — rzekł balwierz — poprosimy twego pana i poradzimy mu, aby cesarzem, a nie arcybiskupem został. Łatwiej tego dostąpi, gdyż więcej w męstwie celuje, niż w pilności uczenia się.
— Tak i mnie się widzi — odparł Sanczo — chociaż, na dobrą sprawę, biegły jest we wszystkiem i nad podziw pojętny. Co się mnie tyczy, będę się modlił do Boga, aby mu dał to, co on sam za najlepsze poczyta i z czego mnie będzie mógł najsowiciej wynagrodzić.
— Mówisz jak człek nie w ciemię bity i roztropny bardzo — rzekł pleban — i poczynasz sobie, jak na prawego chrześcijanina przystało. Najpilniejszem dla nas zadaniem jest wyprowadzić teraz twego pana z tej niepotrzebnej pokuty, którą, jak mówisz, odprawia.
Aby się dobrze namyśleć nad tem, jak to uczynić, a zarazem obiad zjeść, ponieważ jest już stosowna pora, wejdźmy do oberży.
Sanczo rzekł, aby sami weszli, on zaś poczeka na dworze i powie im później, jaka jest przyczyna tego, że wejść nie chce i wejść nawet nie może. Poprosił ich jeno, aby mu przysłali gorącej strawy, zaś dla Rossynanta owsa.
Proboszcz i balwierz weszli do austerji; po chwili balwierz wyniósł Sanczy posiłek.
W oberży, za stołem siedząc, naradzali się pospołu nad niezawodnym sposobem uskutecznienia zamysłów swoich, wreszcie pleban rzekł, iż wie już, jak postąpić wypada, aby w gusta Don Kichota utrafić, i swoje zamysły zarazem uskutecznić:
Rzekł do balwierza, iż myśli się przedzierzgnąć w błędną panienkę, on zaś winien się przebrać za giermka. Udadzą się w to miejsce, gdzie Don Kichot przebywa; pleban, zmyślając stroskaną i pomocy potrzebującą dzieweczkę, zażąda od niego usług, których, jako rycerz błędny, odmówić jej nie będzie mógł. Owa łaska na tem będzie się zasadzała, aby pojechał z nią tam, gdzie go powiedzie, aby naprawił krzywdę, przez pewnego zdradliwego rycerza jej wyrządzoną, i aby nie domagał się zdjęcia z jej twarzy zasłony, póki nie pomści się za nią na tym ledaco — rycerzu.

Pleban tuszył, że Don Kichot, tym kształtem zażyty, uczyni wszystko, co chcą, tak, iż wywiodą go z tych gór i do domu zaprowadzą, gdzie jeszcze raz spróbują uleczyć go z jego dziwnego szaleństwa.

KAPITULUM XXVII
O TEM JAK PROBOSZCZ I BALWIERZ ZAMYSŁ SWÓJ USKUTECZNILI I O WIELU INNYCH RZECZACH, GODNYCH, ABY BYŁY OPOWIEDZIANE W TEJ WIELKIEJ HISTORJI

Balwierz znalazł fortel proboszcza wybornym? tak, iż nie mieszkając, wziął się do uskutecznienia go. Poprosili gospodynię o spódnicę i kilka kornetów, dając jej w zastaw nową sutannę proboszcza. Balwierz zrobił sobie brodę z ogona wołowego, (barwy ni to czarnej, ni to czerwonej), na którym oberżysta zwykł był wieszać grzebienie.
Oberżystka zapytała ich, co zamyślają uczynić z temi rzeczami? Pleban opowiedział jej pokrótce o szaleństwie Don Kichota i objaśnił, iż potrzebują takiego przebrania, aby go wyprowadzić z pośród gór. Karczmarz i karczmarka łacno odgadli, że ten szaleniec był ich gościem, panem cudownego balsamu i giermka, podrzucanego na derze. Opowiedzieli tedy proboszczowi, co zaszło w oberży, a nie omieszkali nadmienić i o tem, co Sanczo zataił. Gospodyni ustroiła plebana tak, że trudnoby było ujrzeć coś osobliwszego. Włożyła na niego spódnicę sukienną, obrzeżoną taśmą z czarnego aksamitu, na dłoń szeroką i pięknie wyświechtaną, oraz zielony, aksamitny korset. Spódnica i korset zdawały się pochodzić z czasów króla Wamby[166]. Ksiądz nie chciał, aby mu na głowę korwet niewieści włożono, wsadził sobie jeno na nią czapeczkę płócienną, której na noc używał; czoło przewiązał sobie podwiązką z czarnej kitajki, z drugiej zasię uczynił coś nakształt maski, osłaniającej twarz i brodę. Na czapeczkę nasadził kapelusz tak wielki, że snadnie za parasol służyćby mógł. Owinąwszy się płaszczem, siadł na muła bokiem, kobiecym zwyczajem. Balwierz także swego wierzchowca dosiadł. Broda uczyniona, jak się wyżej rzekło, z ogona centkowanego wołu, spływała mu do pasa. Pożegnali się z wszystkimi, a także z poczciwą Maritornes, która przyrzekła, że zmówi różaniec za pomyślności ich przedsięwzięcia, tak trudnego i tak chrześcijańskiego zarazem.
Ledwie ujechali jedną staję od karczmy, sumienność tknęła plebana, iż był tak ubrany. Uważał, że nie jest rzeczą przystojną księdzu przystrajać się za białogłowę, choćby i z najlepszą myślą. Powiedział o tem balwierzowi i poprosił go, aby się na suknie zamienili. Stosowniej będzie, gdy cyrulik stanie się panienką, potrzebującą wsporu, on zaś giermkiem mniej wówczas obrazi dostojność swego powołania. Jeśli zamiana sukien uskuteczniona nie będzie, on dalej nie postąpi, choćby i wszyscy djabli mieli porwać Don Kichota. Sanczo dogonił ich w drodze, ujrzawszy ich zaś w takiem przebraniu, nie mógł się wstrzymać od śmiechu. Cyrulik zgodził się chętnie na życzenie plebana. Pleban pouczył go, jak się ma zachować i co mówić do Don Kichota, aby go wzruszyć i nakłonić do porzucenia tego miejsca przeklętego, które sobie był obrał do odprawiania pokuty. Balwierz odparł, że i bez tych pouczeń da sobie radę. Nie chciał się jednak przebierać, dopóki się do gór nie zbliżą. Złożył swoje suknie, ksiądz sobie brodę przytwierdził i pojechali w dalszą drogę, mając Sanczę za przewodnika. Giermek opowiedział im, co się przydarzyło z szaleńcem, którego w Czarnych Górach spotkali. Zataił tylko, że znalazł kuferek, nieladajakie rzeczy zawierający. Nasz giermek, choć to niby głupia sztuka, był bardzo chytry i skąpy.
Na drugi dzień podróży przybyli do miejsca, gdzie Sanczo rozrzucał gałązki, aby drogę odnaleźć. Poznawszy je, rzekł, że tu jest przystęp do gór, i że powinni się przebrać coryohłej, jeżeli to ma być tylko skuteczne do uwolnienia jego pana. Przedtem już powiedzieli mu, że jadą w tem przebraniu po to, aby Don Kichota z tego życia, pełnego udręki, wyprowadzić i przykazali Sanczy, aby nie zdradził przed swym panem, kim oni są? Gdy Don Kichot zapyta, czego, ani chybi, uczynić nie zaniedba, czy oddał jego list Dulcynei, ma odpowiedzieć, że tak — jednak, że ona, nie umiejąc pisać ani czytać, sławny respoas dała, rozkazując Don Kichotowi pod karą utracenia jej łaski, aby bez zwłoki stawił się przed jej obliczem. Dodali, że na tem obwieszczeniu Sanczy bardzo im zależy i że za pewne sobie poczytują, że, powiedziawszy to, co powiedzieć zamierzają, nakłonią go do odmienienia sposobu życia i wyruszenia w świat, tak, aby zaraz stał się cesarzem, albo monarchą, gdyż tego, iżby zamyślał uczynić się arcybiskupem, obawiać się wcale nie trza.
Sanczo wysłuchał wszystkiego, dobrze sobie w pamięć ich słowa wbił, podziękował im za to, że mają zamysł doradzić panu, aby nie po arcybiskupią, lecz po cesarską godność sięgnął. (Sanczo mniemał, że cesarze zdolni są lepiej wynagradzać swych giermków, niż arcybiskupi błędni). Giermek rzekł, że dobrze będzie, jeśli naprzód wysforują, odnajdzie Don Kichota i powtórzy mu co Dulcyna odpowiedziała: Może dość mieć będzie ten respons skuteczności, aby wyprowadzić go stamtąd tak by balwierz i pleben zbytecznego trudu zadawać sobie nie p0trzebowali. Ksiądz i balwierz znaleźli, że Sanczo ma słuszność; postanowili przeto czekać, aż nie powróci z nowinami. Pojechał wąwozem w góry, zostawiając towarzyszy nad brzegiem małego i miłego strumyczka. Kilka skał i drzewa, rosnące tutaj, zsyłały świeży cień. Był upalny dzień sierpniowy, i godzina trzecia popołudniu. Spiekota mniej tu dokuczała, tak, iż w tem miejscu właśnie: postanowili na powrót Sanczy czekać. Gdy tak odpoczywali, ciesząc się rzeźwiącym cieniem, nagle do uszu ich dobiegł jakiś głos, który brzmiał pięknie i mile, aczkolwiek bez przygrywania. Wprawiło ich to w zdumienie, gdyż nie sądzili, że w tych okolicach znajdzie się ktoś, ktoby mógł tak wdzięcznie śpiewać. Lubo bowiem jest w zwyczaju mówić, iż w lasach i na polach dużo się znajduje pasterzy, pięknym głosem obdarzonych, jest to raczej poetów zmyślenie, niż prawda. Jeszcze się bardziej zadziwili, usłyszawszy, że są to wiersze, nie te, co je wiejscy pasterze składają, jeno poezja ludzi oświeconych? Prawda ta w samych wierszach potwierdzenie swoje znalazła:

Jakaż to boleść uciska mnie twarda?
Jej wzgarda!
Jaki cień wiecznie w mojem sercu gości?
Zazdrości!
Co wzmaga ciężką mękę, ócz szlochanie?
Rozstanie.

A więc już cierpieć będę nieprzerwanie,
Ulgi napróżno szukając i rady,
Gdy mi nadziei gaszą promień blady,
Pogarda, zazdrość, rozstanie.
Co serce moje ku szaleństwu nęci?
Miłosne chęci.
Co na mą zgubę ciągle się usadza?
Miłości władza!
Kto da mi pomoc pośród mąk i trwóg?
Jedynie Bóg.

Tak więc już staję u kresu mych dróg
Ziemskich, i czuję dzień mej bliskiej śmierci,
Skoro już sercu obdartemu w ćwierci,
Nie jest litosna miłość ani Bóg.

Co do szczęśliwych zawiedzie mnie stron?
Zgon!
Co w radość zmieni tej miłości żałość?
Niestałość!
Jaki stosowny lek jest na męczeństwo?
Szaleństwo!

Więc lepiej rzucić przekleństwo,
Niż leczyć takie choroby,
Na które tylko sposoby
Ma śmierć, niestałość, szaleństwo.[167]

Piękność samotnego miejsca, głos i wielki kunszt śpiewaka sprawiły wiele zadziwienia i ukontentowania dwom słuchaczom, którzy, srogie milczenie zachowując, czekali, zali jeszcze czegoś nie usłyszą. Ale, gdy czas jakiś upłynął, postanowili wyjść z ukrycia i odszukać śpiewaka, co tak pięknym głosem nucił. Gdy już chcieli zamysł swój uskutecznić, ten sam głos ich wstrzymał. Tym razem dobiegł do ich uszu wiersz inny:

SONET

Święta przyjaźni, co, podniósłszy skrzydła,
Wzleciałaś w niebo ku szczęśliwym duszom,
Tym, co zostali tu, wystarczyć muszą
Jeno pozorów twych nędzne mamidła!

Na ziemski padół zsyłasz czasem znaki
Spokoju, co się kry je za zasłoną.
Wówczas blask pada w noc nieprzeniknioną,
Choć nasze czyny skutek bylejaki


Odnoszą ciągle! O przyjaźni święta
Porzuć już niebo i nie zwoi, by w szaty
Twoje niegodne kłamstwo się stroiło!

Gdy mu ta zdatność nie będzie odjęta,
Na cne zamysły przyjdzie dzień zatraty,
Zginiem, zmiażdżeni nieprawości siłą!

Śpiew umilkł, przechodząc w głębokie westchnienie. Pleban i balwierz, pozostali jeszcze chwilę na miejscu, czekając, czy jeszcze czegoś nie usłyszą. Ale, widząc, że śpiew zamienił się w użalania i szlochy, zapragnęli dowiedzieć się, kto jest ten nieszczęśnik, którego głos był równie wdzięczny, jak żałosne jego skargi i jęki. Niedaleko ujechawszy, ujrzeli nad zakrętem skały człowieka tej postury i pozoru, jak im Sanczo Kardenia opisał, opowiadając o jego historji. Gdy Kardenio ich spostrzegł, nie zmieszał się wcale. Stał na miejscu bez ruchu, spuściwszy głowę na piersi, niby człek, głęboko zamyślony, nie podnosząc oczu, aby drugi raz spojrzyć na tych, co go tu zaskoczyli. Pleban, będąc już uwiadomiony o jego nieszczęściach i miarkując z poznak kim jest, zbliżył się do niego i krótkiemi a foremnemi słowy jął go usilnie namawiać, aby porzucił ten nędzny sposób życia, który wystawia go na niebezpieczeństwo śmierci — nieszczęście ze, wszystkich najstraszniejsze. Kardenio był w ten czas przy zmysłach zupełnych i wolny od napaści? szaleństwa, które go tak często chwytało. Zważywszy jednak dwóch ludzi, tak inaczej przyodzianych do tych, co się po okolicznych pustaciach błąkają, zadziwił się mocno, zwłaszcza, gdy usłyszał, że mówią o jego sprawach, jak o rzeczy dobrze wiadomej (a poznał to już był dowodnie po słowach plebana). Rzekł tedy:
— Widzę WPanowie moi, że niebo, które nie tylko dobrych ale i złych często wspomagać zwykło, przysyła mi w to miejsce, tak głuche i oddalone od społeczeństwa ludzkiego, dwóch ludzi, co bez nijakiej z mojej strony zasługi, wieloma skutecznemi racjami dowodzą mi, jakim nierozsądnym człekiem jestem, żyjąc na ten kształt, i nie litują starań, aby mnie z tej pustyni wydobyć i do jakiegoś lepszego miejsca mnie zawieść. Ponieważ nie wiecie, iż, wychodząc z jednego nieszczęścia, w jeszcze gorsze się grążę, możecie mieć o mnie to porozumienie, żem jest człekiem na umyśle słabym, albo też całkiem rozumu zbytym. Nie byłoby dziwne, gdybyście w samej rzeczy takie mniemanie powzięli, gdyż ja sam postrzegam to dobrze, że wspomnienia niedoli taką w sobie mają skuteczność i tak na zgubę moją się usadzają, iż, nie będąc w stanie ich zwyciężyć, trwam tu jak kamień, rozumu zbyty.
Uznaję ten mój stan najbardziej, gdy mi inni powiadają, com uczynił, pozostając we władzy strasznego paroksyzmu szaleństwa i dowody tego istotne stawiają mi przed oczyma. Wówczas użalam się jeno po próżnicy; przeklinam mój los, i, mówiąc do tych, co mnie słuchać pragną, szaleństwo swoje biorę za wymówkę. Ludzie rozumni, poznawszy przyczynę, skutkom się nie dziwują, a chociaż stosownego remedium dać mi nie mogą, to przynajmniej mnie nie obwiniają, bowiem odraza, jaką czują do mych szaleństw, zmienia się w litość nad nieszczęściem mojem. Jeśli przybywacie tu, WPanowie, z tym samym zamysłem, co wielu innych, raczcie wprzód proszę nim do dalszych mądrych przyjdziecie przełożeń, wysłuchać opowieści o nieskończonych nieszczęściach moich. Poznawszy je, oszczędzicie sobie trudu pocieszania mnie, bowiem na zło,, które mnie nęka, żadnej pociechy być nie może. Pleban i balwierz, niczego tak sobie nie życzyli, jak dowiedzieć się z jego ust własnych o przyczynie nieszczęścia; poprosili tedy, aby im wszystko szczegółowie opowiedział, przyrzekając wzamian, że nie uczynią nic w celu pocieszenia go, coby mu przeciwne być mogło. Wówczas zasmucony kawaler zaczął swoją żałosną opowieść od tych samych słów, co przed kilku dniami, gdy to, wynurzając swoje strapienia przed Don Kichotem i koziarzem, nagle się zastanowił z przyczyny mistrza Elisabet i zbytniej ścisłości Don Kichota, który się domagał większej czci, powinnej rycerstwu błędnemu — tak iż opowieść przerwana została.
Na ten raz fortuna zechciała, aby sfolgował szaleństwa paroksyzmu, dając Kardeniowi sposobność dokończenia jej lepiej. Przyszedłszy do tego miejsca, gdy Don Ferdynand znalazł liścik między kartami księgi: „Amadis z Galji“, rzekł iż ma ten list w pamięci i że brzmiał on na ten kształt:

Luscinda do Kardenia.

Wynajduję codziennie w twojej osobie cnoty i zalety, które mnie ktemu przywodzą, abym w jeszcze większem miała cię zachowaniu i czci powinnej. Jeśli chcesz mnie z tej powinności wyprowadzić, bez tego jednak, aby cześć ma osławiona została, wierę, łacno uczynić to możesz. Mam ojca, którego znasz i który mnie tkliwie kocha. Rodzic mój, w niczem woli mojej nie przymuszając, i twej woli przeciwny nie będzie, jeśli mnie tylko tak szacujesz, jak powiadasz i jak ja o tem jestem przeświadczona.
Ta kartka była mi pobudką do oświadczenia się o rękę Luscindy, o czem wam już nadmieniłem. List ten dał Don Ferdynandowi mniemanie, że Luscinda jest jedną z najrozumniejszych kobiet na świecie i zażegł w nim pragnienie obalenia moich zamysłów, zanim je jeszcze uskutecznić zdołam. Oznajmiłem Don Ferdynandowi, czego żąda rodzic Luscindy, domagając się, aby mój ojciec podobne uczynił odezwanie. Aliści nie śmiałem mówić o tem memu ojcu, obawiając się, aby mi nie odmówił, nie dlatego, by nie znał, iż Luscinda miała dosyć urodzenia, cnoty, piękności i tych wszystkich zalet, co najlepszemu rodowi mogą przydać zacności, ale, żem miarkował, iż nie chce, abym żenił się tak prędko, wpóki nie zobaczy, co książę Ryszard chce dla mnie wyświadczyć.
Rzekłem tedy Don Ferdynandowi, że nie mam śmiałości mówić z moim rodzicem, bądź to dla tych zatrudnień, bądź też dla innych niewiadomych, co mi ducha odbierają tak, że już i nie wierzę, abym moje pragnienie do lubego skutku mógł przywieść. Na to Don Ferdynand odparł, że podejmuje się mówić z moim ojcem i nakłonić go, by się zniósł z rodzicem Luscindy. Och, okrutny Katylino, o zbrodniczy Sylla, o podstępny Ganellonie, zdradziecki Vellido, mściwy Juljanie, o chytry Judaszu![168] Okrutny, mściwy, podstępny zdrajco! W czemże ci uchybił ten nieborak, co z taką szczerością odkrył ci tajemnice i radości serca swego? Jakąż ci wyrządził obrazę? Zali ci rzekłem jakie słowa, czy też rad jakowyś ci Udzielałem, coby nie obracały się na twoją korzyść i czci ci nie przyczyniały? Ale na cóż się żalę, nieszczęśliwy? Nieszczęścia, spadające z gwiazd, zwalają się na barki nasze z gwałtownym uciskiem, niemasz wówczas na całej ziemi siły, coby je powstrzymać mogła, ani rozumu ludzkiego, zdatnego do zapobieżenia im. Któżby mógł tego spodziewać się, że Don Ferdynand, człek wysoko urodzony, kawaler znamienity i roztropny, obligowany przez te usługi, co mu je wyświadczałem, będący w stanie wypełnić to, czego jakiekolwiek miłosne pragnienie od niego żądało, mógł zadurzyć się (jak się to mówić zwykło) i uprowadzić mi jedyną owieczkę, jaką posiadałem? Ale pozostawmy już te próżne i nieużyteczne rozważania i powróćmy do urwanego wątku mej nieszczęśliwej historji. Mówię więc, że Don Ferdynand, widząc, iż moja przytomność jest zawadą do uskutecznienia jego podłych i podstępnych zamysłów, postanowił wysłać mnie do swego starszego brata, pod pokrywką, że mu są potrzebne pieniądze na zakup sześciu koni. Tegoż dnia, w którym się podjął mówić z moim ojcem, umyślnie te konie stargował, aby mnie się tylko pozbyć i lepiej swój zamysł do skutku doprowadzić. Chciał przeto, abym pojechał i pieniądze przywiózł. Zaliż mogłem taką zdradę przewidzieć albo choćby przypuścić, że jest możliwa? Nie, zapewne! Z wielką ochotą oświadczyłem, że pojadę niebawnie, rad z tak dobrego zakupu. Wieczorem tego dnia rozmawiałem z Luscindą i oznajmiłem jej o ułożeniu Don Ferdynanda, prosząc, aby była dobrej myśli, gdyż nasze cne miłosne pragnienia niechybnie spełnione będą. Luscinda, Również jak i ja, od wszelkich podejrzeń zdrady daleka, rzekła mi, abym rychło powracał, bowiem wierzyła, że nasze zamysły uskutecznią się wrychle, gdy tylko mój ojciec z jej ojcem się rozmówi i że rzec innej odwłoki mieć niebędzie. Nie wiem co było w tym razie, ale, gdy tylko te słowa wyrzekła, łzami się zalała i tak ją w gardle zatknęło, iż nie mogła wyrzec i słowa, z tych, co według mego rozumienia, jeszcze powiedzieć chciała. Zostałem zadziwiony z tej przypadłości, której nigdy po sobie dotąd nie okazała. Rozmawialiśmy z sobą, ilekroć nam na to szczęśliwy przypadek pozwolił, weseli i pełni szczęśliwości, bez tego, aby z naszemi dyskursami mieszały się ślozy, westchnienia, podejrzenia zazdrości lub jakoweś strachy. Ja sławiłem mój los szczęśliwy i dziękowałem niebu, że mi ją dało za moją panią, wynosiłem jej piękność, podziwiałem jej cnotliwość i rozum. Luscinda odpłacała mi, chwaląc to, co, według mniemania zakochanej białogłowy; zachwały godne było, Opowiadaliśmy sobie tysiące błahostek, oraz rzeczy, tyczących się naszych sąsiadów znajomych. Zuchwałość pobudzić mnie mogła najdalej do tego, że, gwałtem w ręce biorąc jej białe rączyny, podnosiłem je do ust, o ile pozwalała na to ciasna krata okienna, która nas rozdzielała. Tego wieczora, który poprzedzał smutny dzień mego odjazdu, Luscinda płakała, jęczała i wzdychała; później odeszła, pozostawiając mnie, pełnego pomieszania i zadziwienia z przyczyny tych nigdy nie widzianych oznak boleści i smutku. Nie chcąc jednak stradać nadziei, przypisałem wszystko miłości, jaką dla mnie żywiła oraz żałości, goją zwykle w ludziach, miłujących się, rozłąka wzbudza. Odjechałem wreszcie, srodze zasmucony i ponurzony w mych myślach, z duszą pełną cieni i podejrzeń, nie wiedząc sam czego się kłopotam i jakie żywię podejrzenia: jasne to były przeczucia, co mi powiadały o sądzonem mi nieszczęściu i przypadku smutnym.
Przybyłem do miejsca, dokąd mnie posłano, oddałem list Don Ferdynanda jego bratu, zostałem dobrze przyjęty, acz nie rychło odprawiony z powrotem, gdyż, ku wielkiemu memu nieukontentowaniu kazano mi czekać dni osiem, a do tego w miejscu, gdzie książę-rodzic obaczyć mnie nie mógł. Jak mi brat Don Ferdynanda oznajmił, Don Ferdynand prosił go o wysianie pieniędzy tajnie, mimo wiadomości ojca. Wszystko to było tylko niecnem włożeniem tego zdrajcy, bowiem bratu jego nie brakowało pieniędzy i mógł był mnie zaraz z niemi w drogę wyprawić. Temu rozkazaniu posłuszny być nie chciałem, gdyż niepodobne mi się zdało znosić przez dni tyle oddalenie od Luscindy, którą pozostawiłem w smutnym stanie, o jakim już nadmieniałem. Z tem wszystkiem, jak na wiernego sługę przystało, usłuchałem wreszcie, chociaż wiedziałem, że czynię to z krzywdą dla mej szczęśliwości. W cztery dni po moim przyjeździe, przybył do mnie jakiś człek nieznajomy z listem, który, jak z podpisania uznałem, od Luscindy pochodził. Odpieczętowałem go, cały drżący i potrwożony, myśląc, że coś nader ważnego musiało ją do napisania listu pobudzić w czasie, gdy oddalony od niej byłem, gdyż nader rzadko to czyniła wówczas, gdy blisko niej przebywałem. Nimem go przeczytał, spytałem się umyślnego, kto mu list oddał i jak długo bawił w drodze? Odparł mi, iż, gdy przechodził trafunkiem przez ulicę miasta koło południa, jakaś piękna dama, z oczyma łez pełnemi, zawołała nań z okna i rzekła śpieszno: — Mój przyjacielu, jeżeli jesteś prawym chrześcijaninem, jakim się być zdawasz, zaklinam cię na miłosierdzie Boskie, abyś, nie mieszkając, jechał i oddał ten list gdzie należy w ręce tego, którego imię jest wyrażone na nagłówku tego listu. Uczynisz rzecz miłą Panu Bogu. Abyś jednak mógł dojechać i wypełnić czego żądam, weź to, co się w tej chustce zawiera.
Rzekłszy to, rzuciła mi oknem chustkę, w której znalazłem sto realów i ten pierścień złoty, który oto wam ukazuję. Później zaraz, na moją nie czekając odpowiedź, odeszła od okna. Przedtem jednak upewniła się, że podjąłem chustkę i list i uznała po znakach, jakie czyniłem, że wypełnię dane mi polecenie. Widząc się dobrze nagrodzony za trud, co na się wziąłem, aby Wam list oddać, uznawszy z nagłówka, Wy, panie, tą osobą jesteście, do którego ten list jest skierowany, a wreszcie zmiękczony będąc łzami tej pięknej damy, postanowiłem nikomu tej sprawy nie powierzać, tylko sam z obowiązania się uiścić. W siedemnaście godzin odbyłem tę drogę, która jak wiecie, osiemnaście mil liczy. Gdy mi ten sprawny i niespodzianie przybyły wysłaniec to wszystko opowiadał, wzrokiem na jego wargach wisiałem. Nogi drżały pode mną tak, iż ledwie się na nich mogłem utrzymać. W końcu otworzyłem list, w którym to się zawierało:
„Don Ferdynand dotrzymał danego ci słowa, że będzie mówił z twoim ojcem, aby go nakłonić do rozmowy z moim rodzicem, ale uczynił zadość swej obietnicy, raczej aby swojej woli zadość uczynić, niż tobie korzyść sprawić. Wiedz, panie mój, ze żąda mnie w zamężcie. Ojciec mój, przez wzgląd na wyższość, jaką, według jego mniemania, Don Ferdynand ma nad tobą, przychylił się do jego prośby z radością, tak dalece, że za dwa dni już ślub się ma odbyć, w najściślejszej tajemnicy, bez żadnych świadków, tylko nieba i niektórych ludzi domowych. Łatwie możesz sądzić o stanie, w jakim się znajduję; osądź sam tedy, zali twój przyjazd jest konieczny; skutek tej czynności okaże, zali cię kocham. Daj Boże, aby ta kartka dostała się do rąk twoich, prędzej nim moja ręka będzie przymuszona połączyć się z ręką człowieka, który tak źle dotrzymuje danego słowa i obietnicy“.
Takie, mówiąc pokrótce, były słowa, co je ten list zawierał. Pobudziły mnie one zaraz do wyprawienia się w drogę. Nie czekałem już na odpowiedź ani na pieniądze, gdyż poznałem w ten czas jawnie, że Don Ferdynand posłał mnie do brata nie po to, abym przywiózł pieniądze na zakup koni, ale aby móc skorzystać z mojej nieprzytomności i mieć swobodę czynienia tego, co chciał. Złość, która mnie wzięła na Don Ferdynanda, złączywszy się z obawą, że mogę stracić nagrodę, na którą zasłużyłem sobie latami miłości i pragnienia, dodała mi skrzydeł tak, iż w lot drogę odbywszy, nazajutrz, właśnie w stosownej do rozmowy z Luscindą porze, przybyłem do rodzinnego miasta. Wszedłszy do miasta chyłkiem, muła, na którym przybyłem, pozostawiłem w domu człeka, który mi list oddał. Los był mi na tyle przychylny, że ujrzałem Luscindę u okiennej kraty, co świadkiem naszej miłości była. Poznałem zaraz Luscindę, a i ona mnie poznała, wszakoż poznałem ją nie taką, jaką uznaćbym był ją powinien, zaś ona mnie poznała różnego takoż. Któż jednak na świecie chełpić się może, że przeniknął do głębi chwiejną myśl i niestałych białogłów przyrodzenie? Niemasz takiego zaiste! Luscinda, ujrzawszy mnie, rzekła: — Jestem, Kardenio, w ślubną szatę przybrana. W przyległej komnacie czeka już na mnie zdradziecki Don Ferdynand i chciwy mój rodzic, pospołu z innymi świadkami, którzy będą przytomni raczej mojej śmierci, niż ślubowi. Nie smuć się, mój miły, ale staraj się być obecny przy dopełnieniu tej ofiary. Jeżeli słowa moje mieć nie będą dość mocy zabronienia przymusu, mam tu sztylet ukryty, który tego dokona, kładąc kres memu życiu i czyniąc jawną tę miłość, którą dla ciebie miałam i którą jeszcze ciągle żywię. Odpowiedziałem jej w pomieszaniu i z pośpiechem, obawiając się, że mi czasu nie stanie: — Niech twoje uczynki, pani, te słowa twoje usprawiedliwią. Jeżeli masz przy sobie puginał, dla ochrony swojej czci, to ja mam szpadę, aby cię nią bronić albo też, zabić, jeżeli los nawszem przeciwny nam się okaże. Nie wiem czy wszystkie moje słowa słyszała, gdyż usłyszałem że ją naglą, aby weszła do komnaty, gdzie przyszły mąż na nią czeka. Gdy Luscinda znikła, noc mego smutku jeszcze czarniejsza się uczyniła, zaszło słońce mojej radości, me oczy pozostały bez światła, rozum zaś bez rozeznania. Nie mogłem się ośmielić, aby wejść do domu Luscindy, lub też krokiem z tego miejsca postąpić. Acz, zważywszy, jak użyteczna mogła być moja przytomność w tym złym dla nas razie, przywołałem całą odwagę i wszedłem do domu. Znając dobrze wszystkie wejścia i wyjścia i korzystając z zamętu, który tam panował, ukryłem się w głębokości okna, zasłonionej obiciem, skąd niedostrzeżony od nikogo, mogłem widzieć wszystko, co się w komnacie działo. Któż zdoła wyrazić, jak mi serce biło, myśli, które mi hurmem przez głowę przechodziły, uwagi i rozważania czynione, których taka ilość była, że próżnobym się silił teraz je powtórzyć.
Wystarczy, jeśli powiem, że Don Ferdynand wszedł do komnaty w sukniach, które nosił zwyczajnie, bez żadnego przybrania.
Przywiódł z sobą stryjecznego Luscindy. W komnacie nie było nikogo, krom domowych. Wkrótce z sąsiedniego pokoju wyszła Luscinda, w towarzystwie swojej matki i dwóch panien służebnych. Była ubrana i przystrojona jaknajpiękniej, przyzwoicie do swego stanu i urody.
Wzburzenie zmysłów moich nie dało mi zważyć należycie stroju całego, zapamiętałem tylko barwy: karmazyn i biel i blask klejnotów, które miała na sukni i na głowie. Ale wszystko to gasiła niezwykła piękność jej wspaniałych złotych włosów, co jaśnieniem swojem, współubiegając się z blaskiem klejnotów i światłem czterech pochodni, płonących w komnacie, jeszcze wyborniej cudność swoją oczom okazywały. O pamięci, śmiertelna nieprzyjaciółko mojej spokojności! Za co mnie wystawiasz tak wyraźnie na oczy nieporównaną piękność ubóstwianej Lusoindy mojej? Zaliż nie lepiejby było, okrutna pamięci, abyś mi okazała, co Luscinda czyniła wówczas, tak, bym jawnie wyrządzonym mi despektem pobudzony, szukał jeżeli już nie zemsty, to śmierci przynajmniej.
Niech wam, WPanowie, słuchanie tych szczegółów nudy nie przyczynia, bowiem moje nieszczęście jest z tych, o których pokrótce opowiedzieć ani mimojazdem napomknąć nie lza; każdy szczegół tej historji jest, według mego rozumienia, godny długiej opowieści.
Pleban odpowiedział na to, że nie tylko nie nuży ich słuchanie ale że, przeciwnie, z wielkiem ukontentowaniem słuchają opowieści o drobnych szczegółach, które warte są tej samej uwagi, co sama istota zdarzenia i których milczeniem pokryć się nie godzi.
— Mówię więc — ciągnął dalej Kardenio — że, gdy wszyscy byli w komnacie zebrani, wszedł tam ksiądz z pobliskiej plebanji. Wziął za ręce ich oboje, jak tego obrządek wymaga, zaś gdy rzekł: — Zali chcecie, Luscindo, przytomnego tu Don Ferdynanda za swego prawego małżonka, zgodnie z prawami świętej matki naszej, Kościoła, wytknąłem szyję i głowę z za zasłony i cały w słuch zamieniony, jąłem czekać, jaka będzie odpowiedź Luscindy. Respons ten miał być wyrokiem mojej śmierci, lub też życia mego potwierdzeniem. Och, gdybym się był wówczas ośmielił wyjść i krzyknąć: — O Luscindo, Luscindo! Bacz, co czynisz! Pomyśl, coś mi winna! Uważ, że jesteś moją i że do nikogo innego należyć nie możesz! Jeżeli rzekniesz „tak“, żyć zaraz przestanę! O zdradziecki Don Ferdynandzie, złodzieju mego szczęścia, morderco życia mego! Czego chcesz, czego się domagasz? Zważ, że pragnień swoich po chrześcijańsku zaspokoić nie możesz, gdyż Luscinda jest moją żoną, zaś ja jej małżonkiem. Ach, jakimż szaleńcem jestem! Teraz, gdy się znajduję daleko i w bezpieczności, mówię, że powinienem był uczynić to, czego nie uczyniłem. Pozwoliwszy ukraść sobie najdroższą radość moją, przeklinam złodzieja, na którym mógłbym się był pomścić, gdyby mi odwagi dostawało. Za to, że wówczas jak nikczemny tchórz postąpiłem, muszę teraz umierać ze wstydu, wyrzutów i szaleństwa.
Pleban czekał na odpowiedź Luscindy, która długo z daniem jej zwlekała. Gdym się spodziewał, że dobędzie puginału, aby ocalić cześć swoją, i rozwiąże język swój, by oznajmić jakąś prawdę lub znaleść wybieg, co się na moją korzyść obróci, usłyszałem, że wyrzekła głosem słabym i niepewnym: „Tak, chcę“. Don Ferdynand rzekł to samo i dał jej pierścień, przez co na zawsze złączeni zostali. Mąż zbliżył się, aby uścisnąć swoją żonę, lecz ta, rękę na sercu położywszy, padła w zemdleniu na łono swojej matki. Trzeba jeszcze powiedzieć, co się ze mną działo, gdym usłyszał owo „tak“, które wszystkie moje nadzieje rozwiało, zaś słowa i obietnice Luscindy kłamliwemi uczyniło. Wiedziałem, że niepodobną jest rzeczą, abym odzyskać mógł szczęśliwość, na zawsze w tej chwili utraconą. Czułem się ogłuszony i zdało mi się, że mnie niebo opuściło, ziemia, na której stałem, srogą moją nieprzyjaciółką się stała, że powietrze odmówiło tchu moim westchnieniom, a woda wilgotności dla łez moich. Tylko ogień wnętrzny się powiększył tak, iż cały płonąłem gniewem i zazdrością. Zemdlenie Luscindy powszechne zamieszanie sprawiło. Matka odsłoniła jej pierś, aby dać przystęp powietrzu i spostrzegła pod suknią list zawarty. Don Ferdynand zaraz go wziął do rąk i przy świetle pochodni czytać począł. Gdy już czytanie skończył, siadł na krześle, głowę ręką podparł i trwał w głębokiem zamyśleniu, nie kwapiąc się, by pospołu z innymi żonę swoją z omdlenia cucić i nieść jej ratunek. Widząc cały dom w zamieszaniu, postanowiłem wyjść z mojej kryjówki, nie dbając, abym był widziany. Gdyby mnie dostrzeżono i uznano, gotów byłbym rozruch srogi uczynić. Z kary, wymierzonej zdradzieckiemu Don Ferdynandowi i zemdlonej zdrajczyni, cały świat poznałby dowodnie słuszny i sprawiedliwy gniew mojej duszy. Ale los mój, który na większe nieszczęścia (jeśli tylko większe być na świecie mogą) mnie zachował, sprawił, że w tej chwili aż zbyt wiele miałem tego rozeznania, którego teraz mi braknie. Tak tedy nie biorąc pomsty na moich największych nieprzyjaciołach, (nie myśleli o mnie wówczas wcale, tak iż łatwieby mi się zemścić było), postanowiłem ją wywrzeć na sobie i ukarac się tak surowie, jakbym ich zapewne nie ukarał, zabijając ich. Śmierć, co nas porywa, w jednej chwili boleść do kresu przywodzi — przeciwnie do boleści, co męki nasze długo przeciągając, zabija nas nieustannie, a życia nie gasi. W końcu wyszedłem z tego domu i udałem się tam, gdzie pozostawiłem muła; kazałem go okulbaczyć i, nie pożegnawszy się z gospodarzem, wskoczyłem na muła i wyjechałem z miasta, nie śmiąc, niby drugi Lot, odwrócić oczu, aby spojrzeć na nie. Gdy się już znalazłem w szczerem polu, otoczony nocną ciemnością, cichość nocy pobudziła mnie do skarg i lamentów. Nie bacząc na to, że mnie usłyszeć i uznać mogą, jąłem w głos przeklinać Luscindę i Don Ferdynanda, jakbym w tych złorzeczeniach szukał folgi i znajdował zaspokojenie za zniewagę mi wyrządzoną. Nazywałem ją okrutną, niewdzięczną, fałszywą, niewierną, i nadewszystko chciwą grosza, bowiem bogactwo mego wroga zaślepiło oczy jej serca, po to, aby mnie ją odebrać i oddać ją temu, dla którego fortuna bardziej przychylna i szczodra się okazała. Jednakże, wpośród tych zapalczywości i złorzeczeń, wymawiałem Luscindę, mówiąc, iż to nie dziwota, że dziewczyna, żyjąca w odosobnieniu w domu rodziców swoich i przywykła do posłuszeństwa, podległa z przymusem ich woli. Dawali jej przecie za męża tak zacnego i bogatego pana, iż, gdyby go nie przyjęła, mogłoby o niej być porozumienie, że albo nie ma rozumu albo też, że jej serce jest kimś innym zajęte; rzecz ta obróciłaby się na szkodę jej dobrego imienia i czci.
Aliści później znów ją naganiałem za to, że nie wyjawiła związku, co nas łączył. Rodzice jej przekonaliby się wówczas, że, wybierając mnie, nie uczyniła tak złego wyboru, aby go usprawiedliwić nie można było. Nim się bowiem Don Ferdynand nadarzył, oni sami, chcąc być rozsądnymi w pragnieniach swoich, nie żądaliby nikogo lepszego ode mnie na męża dla swojej córki, ona zasię, nim doszła do smutnej konieczności oddania swej ręki Don Ferdynandowi, mogła rzec snadnie, że już mnie ją była oddała. Wówczas jabym się był wdał we wszystko i pospołu z nią jakiś wybieg szczęśliwy dla nas znalazł. Zakonkludowałem wkońcu, że słaba miłość i umysł słaby, wielka chciwość i pragnienie wielkości kazały jej zapomnieć o słowach, któremi mnie okłamała i któremi ożywiała nadzieje moje i cne pragnienia.
Mając duszę wzburaoną, całą noc jechałem ciągle, aż o świtaniu przybyłem do pasma gór, po których, zdała od wszystkich ścieżek, czy dróg bitych, błąkałem się jeszcze przez trzy dni, aż wreszcie znalazłem się na łąkach, położonych nie wiedzieć na jakim stoku tych gór. Zapytałem pasterzy, gdzie jest miejsce najdziksze? Odparli mi, że tutaj. Udałem się więc tu zaraz, aby zakończyć moje smutne życie. Zaledwie wjechałem między opoki i te miejsca dzikie, muł mój padł ze zmordowania i głodu, albo też, jak mniemam, zdechł, chcąc się oswobodzić od brzemienia, które na sobie nosił. Zostałem się bez sił, tak zmordowany, że ledwie się mogłem na nogach utrzymać, wyczerpany z głodu, nie myśląc nawet szukać kogoś, coby mi mógł pomoc okazać.
Padłem na ziemię i leżałem, sam nie wiem jak długo, wreszcie wstałem, nie czując już głodu. Spostrzegłem w pobliżu kilku pasterzy, którzy zapewne byli tymi, co mi dodali ratunku, jakiegom potrzebował. To mi później powiedzieli, że mnie w nędznym stanie znaleźli, mówiącego tak od rzeczy, że sądzili, iż rozum straciłem. Sam potem uznałem, że go nie mam zupełnego każdego dnia, ale że jest tak popsowany i osłabły, iż popełniam tysiąc szaleństw, rozdzierając na sobie suknie, wrzeszcząc z wszystkich sił, wpośród tych skał, przeklinając swój los i przyzywając ciągle napróżno imię mojej drogiej Luscindy i innej myśli nie mając, jak umrzeć z tem wołaniem na ustach.
Mojem zwykłem mieszkaniem jest dziupla w drzewie korkowem tak wielka, że może dać schronienie memu nieszczęśliwemu ciału. Pasterze, co po górach trzody pędzą, tknięci litością, ostawiają mi pożywienie w miejscach, gdzie je przechodząc, napaść mogę, chocia mi brak rozeznania, przyrodzona potrzeba sprawia, że strawę poznaję i zabieram ją z chęcią. Czasem, gdy nie jestem przy rozumie, powiadają mi ci ludzie, że wychodzę na drogi i pożywienie gwałtem zabieram pasterzom, którzy z zapasami żywności wracają do swych chat, chocia mi i strawę ze szczerego serca są zawsze dać gotowi. Tym sposobem moje mizerne życie prowadzę, czekając, aż je niebo do ostatecznego kresu doprowadzi i da mi utracić pamięć piękności i zdrady Luscindy, oraz zniewagę, wyrządzoną mi przez Don Ferdynanda. Jeżeli niebo sprawi to, życia mego nie gasząc, myśli moje na inne drogi się zwrócą. W innym razie nic nie pozostaje, jak prosić, aby miało miłosierdzie nad duszą moją, bowiem nie czuję w sobie ani odwagi, ani siły, aby wyzwolić swoje ciało z ucisku, któremu je z własnej poddałem woli.
Oto jest, WPanowie, gorzka historja nieszczęść moich. Powiedzcie, czy można ją wyłożyć z okazaniem mniejszego smutku i rozpaczy, jak te, któreście we mnie widzieli?
Nie silcie się przekonać mnie, ani dawać mi rad, według waszego rozumienia, skutecznych do zapobieżenia nieszczęściu memu. Równyby skutek odniosły, co lekarstwo, przez sławnego medyka przepisane, którego jednak chory zażyć nie chce. Nie pragnę ozdrowienia, bez posiadania Luscindy. A skoro podobało się jej, aby się stało inaczej, chocia była powinna być moją, pozwólcie, abym cały był jednem nieszczęściem tak, jak szczęściem być mogłem. Zechciała przez swoją niestałość, by moja zguba wieczną była. Gubiąc samego siebie, postaram się wolę jej wypełnić, ludzie zaś, co będą żyli w przyszłych wiekach, dowiedzą się z mego przykładu, że mnie jednemu brakło tego, czego wszyscy nieszczęśnicy poddostatkiem mają, to jest pociechy, że niemożliwy jest żaden lek, podczas gdy dla mnie jest to przyczyna największego strapienia i zła, gdyż, jak myślę, nieszczęścia moje nawet się nie skończą wówczas, gdy śmierć nastanie.

Tu Kardenio położył kres swej długiej mowie, historji nieszczęść, jako i miłości. Gdy pleban chciał mu już rzec kilka słów pociechy, dobiegł do ich uszu głos jakiś, który ich wszystkich w zadziwienie wprawił. Ktoś żałośnie i lamentliwie opowiadał o tem, o czem dowiemy się w czwartej części tej opowieści, bowiem tutaj właśnie mądry i uczony Cyd Hamet Benengeli część trzecią zakończył.

KAPITULUM XXVIII
KTÓRE MÓWI O NIEZWYKŁEJ I MIŁEJ PRZYGODZIE, JAKA SPOTKAŁA PLEBANA I CYRULIKA W TYCHŻE GÓRACH

Szczęśliwe, potrzykroć szczęśliwe te czasy, gdy zuchwały i chrobry rycerz, Don Kichot, na świecie się pojawił! Dzięki temu, że powziął chwalebny zamysł odrodzenia i ustanowienia z powrotem zanikłego już i martwego prawie zakonu rycerstwa błędnego — możemy teraz, w tym wieku, ubogim w radość i rozrywkę godziwą, cieszyć się nie tylko delicją jego prawdziwej historji, ale takoż zamykającemi się w niej opowieściami i epizodami, które samej historji na włos nie ustępują, będąc również przyjemne, kunsztu osobnego pełne i nie mniej prawdziwe, jak ona.
Historja, powracając do swego zagmatwanego, urwanego i przeciętego wątku, powiada, że właśnie wówczas, gdy proboszcz silił się pocieszyć Kardenia, przeszkodził mu w tem głos jakiś, którego dźwięki łamentliwe o jego słuch się obiły.
— O Boże! — biadał ten głos — zaliż naprawdę znalazłam miejsce, mogące się stać samotnym grobem dla tego ciała, którego nieznośne brzemię, wbrew woli własnej, dźwigać muszę! Tak, pewna tego jestem, jeśli tylko samotność, przez te góry przyrzeczona, nie zwiedzie mnie i nie oszuka. O ja nieszczęsna! — o ileż milsze mi jest towarzystwo tych skał i krzewów, zważywszy na to, że pozwalają mi one łatwo powierzyć niebu skargę, z nieszczęścia mego płynącą, niźli obecność jakiejkolwiek istoty ludzkiej. Niema na świecie człowieka, któryby mógł służyć radą w strapieniu, niósł ulgę łzom i na nieszczęście lek stosowny znajdował. Pleban i jego towarzysze usłyszeli te słowa; ponieważ im się zdało, jak i w samej rzeczy było, że ten, co je wymówił, musiał się znajdować gdzieś w pobliżu, więc też podnieśli się, aby go odszukać.
I dwudziestu kroków nie uszli, gdy za załomem jednej skały, u stóp jesionowego drzewa, ujrzeli jakiegoś otroka, ubranego w suknie kmiecie. Twarzy jego dostrzec nie mogli, ponieważ trzymał ją schyloną, myjąc sobie nogi w strumyku, płynącym mimo.
Podeszli tak cicho, że młodzieniec ich nie spostrzegł, chocia niczem innem zajęty nie był, jak tylko nóg myciem, które zdawały się być dwoma kawałkami przezroczego kryształu, dotykającemi dna ruczaju, pospołu z innemi kamieniami.
Piękność ich i białość nadzwyczajna wprawiła ich w zdumienie, gdyż zdało im się, że nogi te nie są stworzone na to, aby stąpać po bruzdach, chodzić za pługiem i bykami, na co wskazywał lichy przyodziewek. Proboszcz, który szedł naprzód, widząc, iż otrok ich nie spostrzegł, dał znak swym, towarzyszom, aby przylegli na ziemi i ukryli się za skalnemi piargami, sterczącemi tutaj. Uczynili tak wszyscy, aby mieć pilne oko na to, co młodzian czynić będzie. Ubrany był w płaszcz o podwójnych połach, przepasany szerokiem, białem płótnem, w ciżemki i spodnie z ciemnego sukna, na głowie zasię miał myckę tegoż koloru. Spodnie sięgały do połowy łydek, które istotnie z alabastru być się wydały.
Skończywszy myć nogi, dobył z pod czapki szmatkę płócienną do obtarcia. W tej chwili podniósł też głowę, zaś tym, którzy patrzyli nań, zdało się, iż ujrzeli piękność niezrównaną. Kardenio szepnął do plebana: — Ponieważ nie jest to Luscinda, tedy ani chybi nadziemska to musi być istota. Młodzieńczyk zdjął myckę, wstrząsnął dwa razy głową i oto rozsypały się bujne włosy, którym nawet promienie słońca blasku zazdrościć mogły.
Z tego łatwie poznać można było, iż ów mniemany kmieć był dziewicą nadobną, najpiękniejszą z tych dziewic, które dotychczas oczy nie tylko ich, ale i Kardenia widziały, gdyby ów nie był znał Luscindy. gdyż, jak później twierdził, tylko jej uroda mogłaby zaćmić piękność nieznajomej. Jej długie, przetowłose sploty nie tylko rozsypały się na ramionach, aliści i całą kibić zakryły tak, iż z pod tego bujnego bogactwa widać było jeno nogi. Chcąc rozczesać włosy, jęła się posiłkować, miast grzebienia, palcami obu rąk. Jeśli nogi jej wydawały się w wodzie jakby z kryształu, to ręce, w złotą gęstwą wplątane, czyniły wrażenie płatków śniegowych. Wszystkie te rzeczy, na które ci trzej patrzyli, w jeszcze większe wprawiły ich osłupienie i przynagliły ich ciekawość. Uradzili przeto pokazać się jej. Na szelest, przez nich uczyniony, nadobna panienka obróciła głowę i, odgarniając z oczu włosy, spojrzała w tę stronę, skąd ją odgłos dobiegł.
Zaledwie ich dostrzegła, zerwała się na równe nogi i, nie naciągnąwszy na nogi ciżemek ani włosów nie przygładziwszy, srodze skonfundowana i trwogi pełna, rzuciła się do ucieczki! Ale i dziesięciu kroków nie ubiegła, gdyż delikatne nóżki, nie przywykłe do stąpania po ostrych głazach i kamieniach, odmówiły jej posłuszeństwa tak, iż na ziemię upadła. Widząc to, trzej przyjaciele podbiegli do niej; wówczas ksiądz pierwszy przemówił:
— Zatrzymajcie się, Mościa Panno! Ktokolwiekbyście byli, wiedzcie, że jedynym naszym zamysłem, jest Wam dopomóc. Nijakiego memasz powodu abyście uciekać mieli. Nie są k’temu sposobne delikatne nóżki Wasze, zaś i my na tę ucieczkę, jako żywo, zgodzić się nie możem....
Dzieweczka, wielce zestrachana i zdumiona, nie odpowiedziała na to ani słowa. Zbliżyli się do niej, pleban, wziąwszy ją za rękę, ciągnął dalej: — Włosy twoje, moja panno, ujawniły nam to, co ukrywa odzienie. Dowód to pewny, że ważkie racje ktemu Was przywiodły, aby piękność swoją pod tak nikczemną ukryć szatką i zabłądzić na te pustacie, tak głuche, jak te oto, gdzie szczęsny trafem spotkać się z Wami dozwolił. Jeśli już nieszczęściu Waszemu zabieżyć niepodobna, to przynajmniej posłużymy. Wam radą, gdyż niema takiego zła na świecie ani bólu, coby dopóki życie w piersiach tleje, do tak rozpacznego nas przywodził kresu, że jużbyśmy i słuchać nie mogli czyichś rad a pocieszeń, dawanych ze szczerego serca cierpiącemu człekowi. Tak tedy, moja panno, albo li i mój panie, kim tam być wolicie, otrząśnijcie się z trwogi, naszym widokiem spowodowanej, i opowiedzcie nam o swych szczęśliwych, czy przeciwnych losach, tę niezachwianą żywiąc pewność, że znajdziecie w nas ludzi, którzy, wszyscy pospołu lub każdy z nich w pojedynkę, dopomogą Wam do dźwigania brzemienia trosk Waszych.
Gdy pleban tak przemawiał, przebrana dzieweczka trwała jakby w odurzeniu; patrzyła to na jednego, to na drugiego, nie poruszając wargami, jakby niemotą, zdjęta i podobna do młodego kmiotka, któremu nagle pokazano jakąś rzecz rzadką i nigdy przezeń niewidzianą. Wreszcie, gdy ksiądz ponownie się do niej przekonywującemi słowy powrócił, wydała ciężkie westchnienie i na tan kształt rzekła: — Jeśli gór tych dzikich odludność nie była zdolna mnie utaić, jeśli włosy moje, w nieładzie się rozsypawszy, językowi skłamać nie dozwoliły — tedy po próżnicy byłoby teraz zmyślać, gdyż jeśliby mi i uwierzono, to chyba przez dworność, a nie dla innego powodu. Tak tedy, moi panowie, wdzięczną wam będąc za okazaną przez was gotowość, pragnę dopełnić życzeń waszych i odpowiedzieć na wasze pytania.
Obawiam się jeno, aby ta opowieść o nieszczęściach moich, budząc w was współczucie, zasmucenia wam nie przyczyniła, gdyż niemasz na nie stosownego leku, ani pociechy, coby ich gorycz pomniejszyć mogła. Aliści, abyście w myśleniu swem, nie powątpiewali o mej poczciwości, mając ku temu tę przyczynę, żeście odkryli tajność płci mojej i znaleźli mnie samotną i dziwnie przebraną i, aby wszystkie okoliczności pospołu wzięte, oraz każda z nich w pojedynkę, czci mojej na osławę nie przywiodły — opowiem wam to, co, gdybym mogła, chętniebym pokryła milczeniem.
Słowa te wypowiedziała jednym tchem; głosik jej był tak dźwięczny, wymowa tak foremna, że trzej przyjaciele zdumieli się bystremu umysłowi nadobnej dzieweczki, niemniej, jak się przedtem jej urodzie dziwili.
Jęli na nowo jej swoje służby ofiarowywać i do wypełnienia obietnicy przynaglać, ona zasię, nie dając się już więcej prosić, zgarnęła dłonią włosy, naciągnęła ciżemki na nogi i usiadła na wielkim kamieniu, wokół którego rozłożyli się trzej przyjaciele. Powstrzymała obfite ślozy, gwałtem jej do ócz napływające, i spokojnym a jasnym głosem zaczęła opowiadać dzieje swego życia.
— W tej części Andaluzji pewien. mały gród się znajduje, od którego bierze tytuł pewien diuk do grandów Hiszpanji nalężący. Ma on dwóch synów. Starszy, który jest dziedzicem jego majętności, może się zwać także spadkobiercą jego rozlicznych cnót wysokich. Młodszy zaś, jeśli co odziedziczył, to chyba tylko zdradliwość Vellida i Ganelona krętactwa. Rodzice moi do hołdowników diuka się liczą.
Z niewysokiego idąc rodu, tak w bogactwa opływają, że jeśliby dobra fortuny mogły dotrzymać kroku znaczności urodzenia, nicby już sobie więcej i życzyć nie mogli, ja zasię nie potrzebowałabym drżeć przed temi dopustami losu, które teraz znosić muszę. Nieszczęście moje z tego, być może, jeno płynie, że rodzice moi nie przyszli na świat w znakomitym jakimś domu. Nie są ci oni tak nikczemnej kondycji, aby się stanu swego wstydzić mogli, choć i nie tak znaczni, bym teraz nie żywiła podejrzeń, że ich pomierność mych nieszczęść stała się przyczyną.
Rodzice moi, kmiecie, wywodzący się z rodu, którego nigdy nieprzystojna domieszka jakaś nie skaziła, są, jak to mówią, prawymi, dawnymi chrześcijanami, zaś ta starożytność, pospołu z bogactwy i przystojnym a pańskim trybem życia, o mało ich już z hidalgami, czy rycerzami nie równa. Lecz największem bogactwem i szlachectwem największem, z którego się szczycili, było to, że mnie za córkę mieli, bądź to dlatego, że byłam ich dziedziczką jedyną, bądź też, że okrutnie mnie miłowali. Cackali mnie tak, jak rzadko którzy rodzice cackać swoje dzieci mogą.
Byłam zwierciadłem, w którem się przeglądali, podporą ich starości, jedynym celem wszystkich ich życzeń, woli nieba pokornych, a tak zacnych, że łączyły się z niemi w jedno i, wszystkie moje pragnienia. Władnąc nad ich sercami i wolą, stałam się także ich majętności władczynią. Godziłam i odprawiałam służbę, przez moje ręce przechodził rachunek z siewu i ze żniw.
Miałam pieczę nad oliwnemi młynami, nad kadziami winnemi, nad stadami wielkich i małych bydląt, nad pszczelnemi ulami — słowem — nad wszystkiem, co u tak bogatego rolnika, jak ojciec mój, znajdować się może. Zarządzałam dobytkiem, którego panią byłam z pilnością i staraniem, ku ich, tak wielkiemu ukontentowaniu, że je aż w słowach wyrazić byłoby przytrudno. Co mi zbywało czasu od gospodarstwa, gdy już wydałam zarządzenia pastuchom i parobczakom, obracałam go na zabawy, młodym dziewczętom przyzwoite, a takoż potrzebne im bardzo, igłą szyjąc, poduszki haftując lub przędąc. A jeśli zajęcia te porzucałam, aby umysł rozerwać, to jeno po to, by księgę jakąś pożyteczną poczytać lub na arfie pograć, wiedziałam bowiem, że muzyka myśli do zachwianej równowagi przywodzi i zmęczony umysł ukaja.
Oto życie, jakie wiodłam u moich rodziców. Jeśli opowiadam o niem tak szczegółowie, wierę, nie czynię tego przez chełpliwość albo z tym zamysłem, żebyście poznali, że jestem bogata, chcę jeno, byście wiedzieli że bez nijakiej winy ze szczęśliwego stanu popadłam w ten okrutny stan, w jakim mnie teraz znajdujecie.
Takie, pośród rozlicznych zajęć, pędziłam życie, w odosobnieniu prawie klasztornem ostając, nie widując innych osób, jak służby domowej, gdyż, jeśli udawałam się do kościoła, to jeno wczas rano, w towarzystwie matki mej i panien służebnych; twarz miałam tak szczelnie zasłonioną, że oczy moje krom ziemi, po której nogi moje stąpały, niczego więcej rozróżnić nie mogły. Jednakże oczy miłości, albo lepiej mówiąc występku, oczy, bystrzejsze niż u rysia, dostrzegły mnie i na pastwę prześladowań Don Ferdynandowi wydały. Tak się zowie młodszy syn diuka, o którym wam mówiłam. Ledwie wargi dzieweczki zdążyły wymówić to imię, gdy Kardenio zmienił się na twarzy i zaczął drżeć całem ciałem tak gwałtownie, że pleban i balwierz, spojrzawszy nań, przestraszyli się, myśląc, czy aby znów go paroksyzm szaleństwa nie chwyta, słyszeli bowiem, że mu się to od czasu do czasu przytrafia. Ale Kardenio jeno dygotał; pot mu wystąpił na czoło, on zaś stał cicho i bez ruchu, przypatrując się pilnie opowiadającej, jakby już odgadł, kto jest ona.
Ta zasię, nie dostrzegłszy nawet zmieszania Kardenia, ciągnęła dalej rzecz swoją.
— Zaledwie mnie oczy jego ujrzały, gdy (jak sam potem mówił) poczuł do mnie w sercu niezwyciężoną i nieodpartą miłość, dowody której miał mi wkrótce okazać. Acz, aby prędzej zakończyć opowieść o nieszczęściach moich, milczeniem pokryję wszystkie chytrości, jakich Don Ferdynand używał, aby tylko mi oznajmić o swojem afekcie. Przekupił służbę, czynił bogate podarki moim rodzicom i tysiąc mi świadczył grzeczności; każdego dnia na ulicy, pod mojemi oknami różne zabawy wyprawiał, nocą zasię jego serenady nikomu spać nie pozwalały. Niewiadomą drogą do mych rąk dochodziły niezliczone listy, pełne wyznań miłosnych i przyrzeczeń, a więcej obietnic i przysiąg zakluczające, niżli słów. Wszystkie te usilności nie tylko mnie nie zmiękczyły, lecz przeciwnie jeszcze twardszą uczyniły, jakbym naprzeciw śmiertelnego wroga stała i jakby jego starania, aby mnie woli swojej powolną uczynić, przeciwny wywoływały skutek. Nie mówię, by dworność Don Ferdynanda napawała mnie wstrętem i abym za niezbytego natrętnika go miała, zwłaszcza, że pewną wnętrzną pociechę odczuwałam, widząc się kochaną i wysoce cenioną przez osobę o tak wysokiej dostojności. Nie markotno mi było, gdy czytałam chwalby w jego listach zawarte, gdyż, co się tego tyczy, to my, kobiety, choćbyśmy najbrzydsze były, zawsze znajdujemy ukontentowanie, gdy nas pięknemi ktoś nazwie. Aliści zamysłom Don Ferdynanda stanęła wspak moja niewieścia przystojność i ustawne rady a ostrzeżenia, jakich mi nie skąpili rodzice moi, powiadomieni już o jego umizgach i staraniach, gdyż, mówiąc po prawdzie, wcale się z niemi przed światem nie taił.
Mówili mi, że na mojej przystojności jedynie ich cześć i dobre imię się zasadza, i upominali, abym zważyła, jaka nas przedziela nierówność stanu, a wraz sama przyznam, że nie moje dobro ma Don Ferdynand na celu, jeno pofolgowanie chuciom swoim, chocia i co innego powiada. Jeśli zaś chcę zatamować jego natarczywości i jego roszczenia ukrócić, to mnie rychło w stadło małżeńskie dać mogą temu, na kogo wybór mój padnie z pośród najzacniejszych młodzieńców, nietylko z mego miasta pochodzących ale i z okolicznych grodów, zwłaszcza, że ich wielka majętność i dobra cześć moja wszystko możliwem czyni.
Te obietnice i rady, słuszność których jawna dla mnie była, tak utwierdziła mnie w mojem postanowieniu, że nie chciałam Don Ferdynandowi odpowiedzieć choćby jednego słowa, coby mu dać mogło jakąś nadzieję, choćby i najbłahszą, że pragnienia do lubego sobie przywiedzie kresu. Takie surowe baczenie, które za wzgardę mógł poczytywać, jeszcze bardziej rozbudziły jego lubieżne appetita; tak nazywam jego miłość ku mnie, która jeśliby była tak przystojna, jaką być winna, nie słyszelibyście teraz o niej, gdyż do opowieści nie miałabym materji.
Naostatek Don Ferdynand dowiedział się, że rodzice moi zamierzają wydać mnie za mąż, aby odjąć mu nadzieję owładnięcia mną, lub też przynajmniej, aby mi dać obrońcę, któryby czuwał nade mną.
Tej opowieści, czy też tego podejrzenia dość było, by ważył się uczynić to, o czem zaraz usłyszycie. Pewnej nocy ostałam sama w mej komnacie ze służką, do mego boku przydzieloną, zaparłszy wprzód dobrze drzwi z obawy, aby, przez najmniejszą niedbałość, cnotliwość moja uszczerbku nie doznała. Nie mogę sobie przedstawić, jak to się stać mogło, że mimo wszelkich przezorności i przyjętych miar, w odosobnionym i cichym moim zakątku, on stanął przede mną. Na jego widok tak się zmieszałam i zatrwożyłam, że oczy mgłą mi zaszły i język kołem stanął. Nie mogłam nawet krzyknąć, chociaż, poprawdzie, i czasuby na to nie stało, gdyż natychmiast zbliżył się do mnie, porwał mnie w swoje objęcia (jak wam już powiedziałam, tak me siły zwątlały, iż oporu stawiać nie mogłam) i jął przemawiać do mnie tak cukrowanemi słowy, iż dzisiaj i sama nie wiem, jak to być może, aby plugawe kłamstwo takie arkana i kunszta w sobie miało, że słowa jego prawdziwemi być się wydają. Przeniewierca to w płacz uderzał, to znów ciężkie ku niebu posyłał westchnienia, ze wszystkich sił starając się o to, by jego słowa w posłuch poszły i bym uwierzyła dobrym jego zamysłom. Ja zaś, niebożątko, nijakiego doświadczenia w podobnych okolicznościach nie mające, samo nie wiedząc jak, te jego niecne zmyślenia za prawdę przyjęłam, nie poczuwszy wszakoż innego wzruszenia jak litość, tknęły mnie bowiem potrosze jego wzdychania i łzy udane. Gdy jednak otrząsnęłam się trochę z pierwszego zalęknienia i rozpierzchnięte, a obłąkane myśli moje do porządku przywiodłam, rzekłam mu w te słowa.
— Mości Panie, jeślibym się znalazła w pazurach lutego lwa tak, jak teraz się znajduję w rękach Waszych i jeślibym dla niechybnego ocalenia mego miała rzec lub uczynić rzecz jakąś, któraby mnie na poczciwości drasnąć mogła, wierę, niemożliwe jest, bym to zrobiła, jak niemożliwe jest, by moc przeszłości odwrócić. Jeżeli w ciasnem obłapianiu ciało moje teraz trzymacie, to dusza moja natomiast we władzy szlachetnych się znachodzi uczuć, bardzo różnych od Waszych, jak to sami dowodnie poznacie, gdy tylko gwałt mnie będziecie zadać chcieli, swojej żądzy folgując. Jestem Waszą poddanką, ale nie niewolnicą; dostojność Waszego rodu wcale Wam prawa na to nie daje, byście mieli ohydzić i bezcześcić mój ród skromniuchny. Jam prosta wiejska dziewczyna, ale niemniej się w swoim niskim stanie poważam, jak Wy w swoim wyniesionym, będąc szlachcicem i grandem. Siła Wasza i władza na nic się wobec mnie nie zda, nie zaćmicie mi oczu bogactw swych blaskiem, słowa Wasze niezdatne do otumanienia mnie się okażą, zaś Wasze łzy i wzdychania nie zmiękczą mnie wcale. Gdybym jakąś z tych rzeczy, które teraz wyliczyłam, ujrzała w człeku, przeznaczonym mi na męża przez rodziców moich, wtedyby wola moja jego woli podległa i nigdyby jej wspak nie stanęła. Po dobrej woli oddałabym Wam to, co teraz siłą osięgnąć się staracie, gdyż żadnej zmazy honor mój by nie odniósł, chocia być może skłonność moja nie miałaby w tem i smaku. Mówię to wszystko, abyście pojęli, że krom człeka, który mym prawowitym małżonkiem się stanie, nikt inny na mój najmniejszy wzgląd liczyć nie może.
— Jeśli tylko tego trzeba, nadobna Doroto, (gdyż takie było imię nieszczęśliwej) — rzekł niecny obłudnik — oto moja ręka, a wraz z tą ręką i przysięga, że moją żoną zostaniesz. Na świadka przysięgi biorę niebo, przed którem nic zataić nie lza i ów obraz Bogurodzicy, stojący przed nami.
Ledwie Kardenio usłyszał imię Doroty, gdy go znów chwyciły pokurcze. Ugruntował się już całkiem w swojem pierwszem podejrzeniu, nie chciał jednak przerywać opowieści, pragnąc dowiedzieć się, jaki będzie koniec tej historji, która wcale nie była mu tajna. Rzekł jeno:
— Jakto? Imię Doroty nosisz, moja panno? Zdarzyło mi się słyszeć o jednej osobie, tego samego imienia, której nieszczęścia z Waszemi niepomyślnościami sztychowaćby można. Ale ciągnijcie dalej rzecz, swoją; przyjdzie chwila, gdy Wam opowiem o rzeczach, co Was równie zadziwią, jak i zasmucą.
Te słowa Kardienia uderzyły Dorotę; spojrzała bacznie na jego dziwny i poszarpany ubiór i poprosiła go, aby jeśli coś wie, spraw jej tyczącego, powiedział o tem, nie mieszkając. Jeśli fortuna jeszcze jakieś dobro jej ostawiła — to chyba męstwo, z jakiem znosi losów swych przeciwność, pewna będąc, że już żadne nieszczęście nie może zwiększyć ni na jotę tego, co je teraz znosi.
— Jużbym Wam, moja panno, wyjawił co wiem — odparł Kardenio — gdybym był pewien, że to, czego się domyślam, jest prawdą szczerą. Aliści nie zdarzyła się jeszcze po temu sposobność.
— Niech będzie tedy, jak chcecie — rzekła Dorota — ja wracam do mej historji.
Don Ferdynand, schwyciwszy obraz święty, znajdujący się w mej komnacie, wziął go za świadka naszych zrękowin, później zaś wymownemi słowy, klnąc się na wszystkie świętości, jął przyrzekać, że mnie żoną swoją uczyni.
Jeszcze nim przysiąg swoich dokończył, poradziłam mu, aby dobrze zważył, co uczynić zamierza, chcąc oszczędzić ojcu swemu wstydu, którego dozna, usłyszawszy, że syn jego chłopkę i poddankę za małżonkę pojął. Moja uroda, jakaby i nie była, nie powinna go zaślepiać, gdyż nie wystarczy ona, aby pokryć błąd jego. Jeżeli dla miłości, którą do mnie żywi, chce mi jakieś dobro wyświadczyć, niechajże przyzwoli, aby los mój stanął w kroku z tem, na co pomierny mój stan pozwolić może, gdyż, po prawdzie, takie nierówne związki nie są nigdy trwałe i niezbyt długo cieszyć się można szczęściem, które na początku tak wielkie się zdawa. Do tych racyj, o których powiadam, wiele innych, teraz już przepomnianych, przydałam, aliści żadna z nich nie miała tej mocy, by go odwieść od pierwotnego zamysłu. Przypominął tego, który nie myśląc zapłaty uiścić, przy spisaniu lichwiarskiej umowy żadnych trudności nie czyni.
Jęłam się bić z myślami i mówić sama do siebie: „Nie jestem wszak pierwszą niskiego stanu dziewczyną, którą małżeństwo do wysokiej wyniesie godności, takoż i Don Ferdynand nie jest pierwszym mężczyzną, co zachwycony pięknością swojej wybranki, albo raczej namiętnością oślepiony, bierze za żonę białogłowę podłej kondycji. Zważywszy przeto na to, że ani świata nie odmienię, ani obyczajów nowych nie ustanowię, winnam przyjąć ów fawor i splendor, ofiarowany mi przez fortunę. Gdyby zasię miłość jego do mnie miała trwać jeno tak długo, póki swych pragnień nie nasyci, to wszak i tak przed Bogiem małżonką jego będę. Jeśli zaś teraz odtrącę go od siebie ze wzgardą, to on, miłością do zapalnego przypędzony stanu, gotów o wszystkich powinnościach zapomnieć i gwałtu się chwycić. I owóż ostałabym osławiona i bez wymówki, co do postępku mego, za który osądzić mnie mógłby każdy, nie wiedząc, że bez winy w to nieszczęście się uwikłałam. W samej rzeczy, jakiemiż to dowodami przekonam rodziców moich i krewniaków, że ów młodzieniec wtargnął do mojej komnaty, bez mojej zgody na to“? Wystawiałam sobie przez chwilę w myślach wszystkie zapytania i responsa; jednocześnie jęły mną już chwiać i do zguby (o czem nie wiedziałam) przywodzić klątwy i obietnice Don Ferdynanda, który obfite ślozy wylewając, klął się na wszystkie świętości. Piękny jego pozór i szlachetna godność, wespołek z dowodami miłości najprawdziwszej, zwyciężyłyby każde serce, równie wolne i skromne jak moje. Przyzwałam moją służebną, aby do świadków niebieskich i ziemskiego świadka dołączyć. Don Ferdynand powtórzył i potwierdził swoje przysięgi, do różnych świętych, których na świadków przyzwał, nowych świętych dodał i tysiąc przekleństw i złorzeczeń na swoją głowę rzucił, jeśliby miał nie zdzierżyć danego mi słowa. W oczach jego błysnęły nowe łzy, podwoiły się ciężkie jego piersi westchnienia, w jeszcze mocniejszym trzymał mnie uścisku, z którego ani na chwilę wymknąć się nie mogłam. Wkońcu, gdy służebna wyszła z komnaty, przestałam być dziewicą, on zaś stał się zdrajcą i wiarołomcą. Dzień, który miał nastać, po dniu mojej hańby, zbliżał się, ale nie tak szybko, jak tego sobie Don Ferdynand życzył. Wiadomo wszak, że gdy się już niecne i plugawe pragnienia zadowoli, najgorętszem życzeniem jest ujść coprędzej z tego miejsca, w którem się żądze swoje nasyciło. Mówię to dlatego, że Don Ferdynand bardzo do wyjścia się kwapił. Ta sama pokojowa, co go wwiodła do mojej komnaty, zanim jeszcze rozedniało, wyprowadziła go na ulicę. Żegnając się ze mną (chocia już w jego słowach nie było tego wzruszenia i gwałtownych uniesień, co pierwej), rzekł mi, abym była pewna, że mi wiary dochowa, gdyż przysięgi jego szczere i prawdziwe były. Na rękojnię swych słów zdjął z palca pierścień szacowny i na mój palec go wsunął. Później odszedł, ja zaś ostałam, sama nie wiedząc, mam się li smucić, czy cieszyć. Powiedzieć jeno mogę, że byłam bardzo zmieszana, zapamiętała w myśleniu i tak tem, co się stało, do głębi wzburzona, że nawet nie przyszło mi do głowy, aby czynić wyrzuty pokojowej, która podstępnie wprowadziła Don Ferdynanda do mojej komnaty. Nie mogłam jeszcze wówczas rozstrzygnąć, czy to, co mi się przytrafiło, ku memu dobru, czy też nieszczęściu się ściągnie. Przy pożegnaniu rzekłam Don Ferdynandowi, że teraz, gdy już do niego należę, korzystając z tego samego pośrednictwa, może mnie tajnie nocami nawiedzać, aż do czasu, gdy sam na jaśnię wszystkiego nie poda. Acz następnej nocy przyszedł do mnie, później przez cały miesiąc nie mogłam go już ujrzeć więcej ani w kościele, ani na ulicy, chociażem pilnie za nim śledziła, wiedząc, że przebywa w mieście i że często na łowy wyrusza, jako zawołany i lubujący się w łowieckiej ochocie myśliwy.
Wiem, jak się wlokły odtąd dla mnie smutne i nieszczęsne dni oraz godziny, wiem, że w ich trakcie zaczęłam wątpić, a nawet całkiem nie wierzyć już w obietnice Don Ferdynanda. Przypominam sobie, że wówczas służebna moja po raz pierwszy usłyszała gorzką wymówkę za zuchwalstwo swoje. Przymuszona byłam nie dawać folgi swym łzom i na twarz udaną przywoływać pogodę, aby tylko rodzicom moim nie dać powodu do zapytania, dlaczego tak strapiona jestem, i wykrętnych, a kłamliwych odpowiedzi nie szukać. Aliści wszystko to w pewnej chwili skończyło się, jak ręką uciął, gdyż nastał dzień, kiedy już każdy wzgląd był mi za nic, kiedy honor i cześć w niepamięć poszły, miara cierpliwości przebrała się, a tajne myśli moje i wewnętrzna żałość wynurzyły się przed światem. Dowiedziałam się, że Don Ferdynand w pobliskiem mieście ożenił się z dzieweczką niezwyczajnej urody i z zacnego domu się wywodzącej, chocia wiano jej nie było tak wielkie, aby mogła myśleć o znakomitych związkach. Mówiono, że się zwie Luscinda i opowiadano sobie, że na weselu zdarzyły się rzeczy, które wszystkich w podziw i w zdumienie wprawiły.
Kardenio, usłyszawszy imię Luscindy, ruszył ramionami, zacisnął wargi, zmarszczył brwi, potem zaś rzewliwemi łzami się zalał. Dorota jednak nie przerwała swojej opowieści i tak dalej ciągnęła:
— Gdy ta smutna wiadomość do uszu moich doszła, serce moje miast zlodowacieć w obojętności, taką wściekłością i gniewem zawrzało, że o mały włos nie wypadłam na ulicę, aby w głos wynurzyć moją żałość i odkryć światu oszustwo i zdradę Don Ferdynanda. Uciszyły się jednak tej pierwszej zapalczywości zapędy, gdyż nocy tej umyśliłam uczynić to, co w samej rzeczy uczynić miałam. Przebrałam się w te oto szaty, które mi podsunął jeden z pachołków mego ojca. Zwierzyłam mu całe nieszczęście moje, prosząc go, aby mnie zawiódł do miasta, gdzie, jak mniemałam, mój wróg miał się znajdować. Pachołek wyrzucał mi z początku moją zuchwałość i odwodził mnie, jak mógł, od tego przedsięwzięcia, aliści, widząc mnie w zamyśle nieprzełamaną, przyrzekł mi wreszcie, że pójdzie ze mną, choćby i na kraj świata. Nie tracąc czasu po próżnicy, do płóciennego tłumoczka włożyłam moje panieńskie szatyki, kilka klejnotów i monet złotych, aby mi służyły w potrzebie i tejże nocy jeszcze, nie rzekłszy ani słowa wiarołomnej pokojowej, opuściłam dom w towarzystwie mego sługi. Tysiąc smutnych myśli i obaw mną miotało. Ruszyliśmy piechotą do miasta; niosły mnie tam skrzydła pragnienia. Jeśliby się już nie udało przeszkodzić temu, co za dokonane miałam, to chciałam przynajmniej zapytać Don Ferdynanda, z jakiem czołem mógł to uczynić? Po dwóch i pół dniach wędrówki stanęłam w mieście i zaraz zapytałam, gdzieby się znajdował dom rodziców Luscindy? Pierwszy człek, do którego z zapytaniem się obróciłam, odpowiedział mi więcej, niżem dowiedzieć się pragnęła. Wskazał mi dom i opowiedział o wszystkiem, co się na tym ślubie i na weselu zdarzyło. Okoliczność to znana była w całem mieście tak, że wszędzie zbierali się ludziska, aby sobie o niej szeptać. Rzekł mi, że tego wieczora, gdy Luscinda przyrzeczenie ślubne przed ołtarzem wyrzekła, zaraz na ziemię upadła bez duszy. Małżonek, rozluźniając jej sznurówkę dla wolnego odetchnienia, znalazł za suknią list, pisany jej ręką, w którym powiada, że nie może się stać żoną Don Ferdynanda, ponieważ już do Kardenia należy. (Kardenio, jak tamten człowiek nadmienił, był szlachcicem znamienitym, z tegoż grodu się wywodzącym). Jeżeli Luscinda poprzysięgła Don Ferdynandowi wiarę, to jeno dlatego, aby posłuszną woli rodziców się okazać. Z pisania owego, jak mówił, wyjawiło się takoż, że Luscinda zaraz po ślubie umyśliła sobie życie odjąć. W liście swym przywodziła różne racje po temu, że się z życiem rozstać pragnie. Zamysły jej potwierdził także sztylet, znaleziony za sznurówką. Wówczas Don Ferdynand, mniemając być się od Luscindy oszukanym i wzgardzonym, wpadł w zawziętość i, zanim Luscinda do utraconych zmysłów przyszła, rzucił się na nią, aby ją tym znalezionym kordem przebić i niechybnie byłby to uczynił, gdyby nie przeszkodzili mu w tem rodzice dzieweczki i inni, ceremonji ślubnej przytomni. Mówiono, że Don Ferdynand zaraz wyjechał z miasta i że Luscinda dopiero nazajutrz ocknęła się z omdlenia. Rzekła wówczas rodzicom, że w samej rzeczy jest żoną Kardenia. Dowiedziałam się także, że ów Kardenio był przy ślubie obecny i że, ujrzawszy ją żoną innego — czego, jako żywo, nigdy się nie spodziewał — wyszedł z miasta, pełen rozpaczy, zostawiwszy wprzód list, w którym się żali, że Luscinda tak go zwiodła i oznajmią, iż udaje się w takie miejsce, gdzie go już ludzkie nie zobaczy oko. To zdarzenie całemu miastu dobrze wiadome było. Gadano o niem wiele, zaś jeszcze więcej do rozmów znaleziono powodów, gdy rozgłosiło się, że Luscinda znikła nietylko z domu rodziców, ale i z miasta. Zapodziała się gdzieś bez wieści; rodzice głowy z rozpaczy tracili, nie wiedząc, jakiby był sposób odnalezienia jej. Gdy to wszystko usłyszałam, doznałam pewnej ulgi i pocieszenia, gdyż, jak mniemałam, lepiej nie spotkać wcale Don Ferdinanda, niźli spotkać go ożenionym. I owóż nie zamknęły się jeszcze całkiem drzwi, do mego ocalenia prowadzące. Można wszak i to suponować, że niebo udaremniło to małżeństwo, aby Don Ferdynanda nawrócić na drogę obowiązku i rozbudzić w nim tę myśl, że jest chrześcijaninem i że przeto więcej dbać winien o swoją duszę, niż o różne ziemskie względy.
Roztrząsałam to wszystko w myślach, nie mając niskąd pociechy. Pocieszałam się sama, jak mogłam, krzepiłam się bladą i wątłą nadzieją, byleby tylko podtrzymać to życie, które mnie teraz wstrętem napawa.
Bawiłam w mieście, sama nie wiedząc, co mam postanowić, gdyż nie znalazłam przecie Don Ferdynanda, gdy nagle któregoś dnia usłyszałam, iż na rynku obwołują, że kto mnie odnajdzie, znaczną otrzyma nagrodę. Oznaczono mój wiek i suknie, jakie nosiłam. Później dowiedziałam się, że rozeszła się wieść, iż ten młodzieniec, który mnie do miasta zawiódł, miał mnie wrzekomo z domu ojcowskiego porwać. Wielce mnie to wszystko strapiło, gdyż ujrzałam, jaki to szwank moja dobra sława odniosła. Zali mało niedosyć tego było, że sama ją przez moją naszczerbiłam ucieczkę, trzebaż było dodawać, że towarzyszem moim był taki prostak, uważania mego wcale nie godzien? Usłyszawszy owo obwołanie, zaraz opuściłam miasto wraz ze sługą, który już po sobie pozór dawał, że chwieje się w nim ta wiara, co mi ją przyrzekł. Tejże nocy jeszcze, obawiając się, aby nas nie odkryto, zaszyliśmy się w gór tych leśne haszcze. Ale, jak mówią, jedno zło drugie za sobą sprowadza, zaś koniec jednego nieszczęścia zwykle drugiego, jeszcze gorszego, początkiem bywa. Tak i ze mną się stało, gdyż mój sługa, który dotąd statecznym i pewnym być mi się wydawał, ujrzawszy mnie na tem odludziu, więcej swoją pożądliwością, niż mojemi wdziękami pobudzon, umyślił skorzystać ze sposobności, nadarzonej mu, jak mniemał, na tem pustkowiu. Zapomniawszy o powinnym mi respekcie, o bojaźni Bożej i o wstydzie, jął mi czynić miłosne wyznania. Aliści, gdy ujrzał, że ze wzgardą i sprawiedliwym gniewem na jego plugawe słowa odpowiadam, zaniechał próśb daremnych, któremi, jak sądził wprzód, coś wskóra i chciał siłą niegodziwego postępku dopełnić. Lecz sprawiedliwe nieba, nie ostawiające prawie nigdy bez pomocy szlachetnych intencyj i zamiarów, i mnie w sukurs przyszły, tak, iż bez wielkiego trudu, acz siły moje wątłe były, w przepaść niegodziwca strąciłam, gdzie, sama nie wiem, żywli czy też martwy pozostał. Później z pośpiechem, na jaki tylko fatyga i strach mi pozwalały, uciekłam w głąb tego wąwozu, to jeno na myśli mając, aby się ukryć przed mymi rodzicami i przed tymi, co na poszukiwanie mnie wysłani byli. Nie wiem, ile już miesięcy upłynęło od czasu, gdy z takiem postanowieniem na te pustynie przybyłam. Spotkałam tu pewnego pastucha trzód, do którego za pachołka przystałam. Zabrał mnie z sobą do swej wioski, wpośrodku tych gór leżącej. Od tego czasu służyłam u niego, starając się usilnie, aby cały dzień na polach przepędzać, chciałam bowiem ukryć moje włosy, które w tej godzinie mnie przed wami zdradziły. Aliści wszystkie moje starania i przemyślności na nic się nie zdały. Gospodarz mój odkrył, że nie jestem mężczyzną i zapałał tąż samą żądzą nieprzystojną, co i mój sługa. Ponieważ zasię fortuna, przysparzając biedy, nie zawsze daje środek zaradzenia jej, więc też i ja urwiska w przepaści znaleść nie mogłam, w którebym mogła strącić mego pana tak, jak sługę strąciłam; postanowiłam tedy, że rozumniej będzie ujść od niego i ukryć się wśród tych skał, niż próbować sił moich przewagi i różnych wykrętów. Schroniłam się zatem w tych lasach, szukając miejsca, gdziebym, już bez żadnej przeszkody, wzdychaniami i płaczem mogła niebo błagać, aby mi z pomocą przyszło i z tego manowca wywiodło, albo też pozwoliło życie na tych pustkowiach postradać, tak, iżby na świecie nie pozostało i siadu wspomnienia po tej smutnej nieszczęśnicy, co, bez żadnej z swei strony winy, stała się wielu rozmów materją i niejednej historji osnową, tak w swoim kraju, jak i w krajach sąsiednich.

KAPITULUM XXIX
KTÓRE MÓWI O WDZIĘCZNEJ SZTUCE I SPOSOBIE, JAKICH UŻYTO, ABY ZAKOCHANEGO RYCERZA SKŁONIĆ DO ZAPRZESTANIA SROGIEJ I DOBROWOLNIE NAZNACZONEJ SOBIE POKUTY

Oto jest, Mości Panowie, prawdziwa historja[169] nieszczęścia mojego. Rozważcie teraz i osądźcie sami, czy użalenia, któreście słyszeli, słowa, które się wam o słuch obiły i łzy, co po moich jagodach spływały, nie miały po temu przyczyny, aby w takiej rodzić się obfitości? Roztrząsnąwszy, jaki jest mego szaleństwa gatunek, sami przyznacie, że każda pociecha jest tu daremna, gdyż ratunku żadnego i być nie może. Proszę was jeno o jedno (a z łatwością możecie tej prośbie zadość uczynić), byście mi wskazali miejsce, gdziebym mogła resztę dni żywota mojego spędzić, bez ciągłej obawy i troski o to, że mnie znajdą ci, którzy mnie szukają. Aczkolwiek wiem, że dla tej miłości, którą moi rodzice dla mnie żywią, byłabym dobrze w domu ich przyjęta, jednak strach mnie oblata na samą myśl, że mogłabym przed ich obliczem stanąć inna, niżby się tego spodziewali. Radniej przekładam na wiecznem wygnaniu pozostać, na zawsze zejść im z oczu, niźli w tych oczach przeczytać myśl, że oblicze moje utraciło już wyraz szlachetnej niewinności, której po córce swej spodziewać się mogli.
Wyrzekłszy te słowa, umilkła. Na jagodach jej zakwitł kraśny rumieniec, jakby na świadectwo tego wyrzutu i wstydu, co go na dnie duszy nosiła. Trzej mężowie, opowieści tej przytomni, byli równie zdumieni jej nieszczęściem, jak i pełni współczucia dla niej. Chocia pleban starał się jaknajśpieszniej ją pocieszyć i radą jej posłużyć, wyprzedził go Kardenio, który, chwytając dzieweczkę za rękę, zawołał: — A więc jesteście, nadobna panienko, piękną Dorotą, jedyną córką bogatego Klenarda? Dorota zdumiała się, usłyszawszy imię ojca swego i ujrzawszy nikczemną postać człeka, co te słowa wymówił (jakeśmy to już powiedzieli, Kardenio bardzo nędznie był przyodziany), przeto doń rzekła: — Kim jesteście, mój przyjacielu, i skąd imię mego ojca znacie? Jeśli sobie dobrze przypominam, nie wymieniłam tego imienia przez cały ciąg opowieści o nieszczęściu mojem.
— Jam jest ów nieszczęsny Kardenio, któremu, jakeście sami rzekli, Luscinda dozgonną poprzysięgła wiarę, jam jest Kardenio, którego nikczemność człeka, co Was do obecnego przywiódł stanu, w takie wtrąciła obieże, że dziś widzicie mnie obszarpanym, nagim, zbytym wszelkiej ludzkiej pociechy i pomocy, a co gorsza i rozumu, jako że już władzę nad nim straciłem, nie licząc owych chwil rzadkich, gdy Bóg mi go z powrotem użycza. Jestem tym, piękna Doroto, co był przytomny, gdy mu Don Ferdynand krzywdę wyrządzał, jestem tym, który słyszał, jak Luscinda wyrzekła „tak“, godząc się zostać jego żoną. Nie miałem już potrzebnego męstwa czekać dłużej, aby dowiedzieć się, jaki skutek będzie miało jej omdlenie i ten list, na łonie znaleziony. Nie stało mi sił, bym mógł tyle nieszczęść odrazu przenieść, opuściłem tedy dom, zostawiając list i prosząc go spodarza, aby go do rąk własnych Luscindy oddał. Później przybyłem na te pustkowia z tym zamiarem, aby tu życie postradać, które od tej pory, jak śmiertelnego wroga, znienawidziłem. Ale los zrządził inaczej, odejmując mi jeno rozum. Może chciał mnie zachować do dnia szczęśliwego spotkania się z Wami. Jeśli prawdą jest, jak zresztą wierzę niezachwianie, to, coście tutaj opowiedzieli, to spodziewać się można, że niebo lepszy kres nieszczęściom naszym ustanowiło, niźlibyśmy się tego oboje spodziewać mogli. Ponieważ Luscinda nie może się stać małżonką Don Ferdynanda, będąc już moją żoną, jak to sama całkiem jawnie objawiła, ani Don Ferdynand jej mężem, jakoże do Was, Doroto, należy, tedy nadzieję tę żywić można, iż niebo zwróci nam to, co naszą jest własnością, w pierwobytnym jej stanie, bez uszczerbku i szwanku. Mamy teraz pociechę, która nie na szaleńczych fantazjach i nie na dalekich się gruntuje nadziejach, dlatego też proszę Was, pani, abyście myśli swoje szlachetne innym powiedli torem, jako i ja uczynię, czekając, aż, z rozkazania fortuny, sprawy nasze lepszy obrót wezmą. Klnę się Wam słowem rycerza i chrześcijanina, że nie opuszczę Was aż do dnia, gdy Don Ferdynand pieczę swoją nad Wami rozciągnie. Jeżeli słusznemi słowy do tego go nie przypędzę, aby uznał, co jest Wam powinien, tedy rycerskie poślę mu wezwanie i na bój go pozwę, mszcząc się za krzywdę, Wam wyrządzoną. Zemstę zaś za osobne moje urazy niebu polecę.
Słowa nieboraka Kardenia w wielkie zadziwienie Dorotę wprawiły. Nie wiedząc sama jak dziękować ma za cnych tych posług gotowość, chciała mu paść do nóg i ucałować je, ale nie pozwolił na to Kardenio.
Pleban odpowiedział za nich oboje; pochwalił Kardenia za jego słuszne słowa, a potem poprosił go i poradził mu, aby z nim razem do jego wioski się udał, gdzie będą się mogli opatrzyć we wszystkie rzeczy, których im brak i zastanowić się nad sposobem odszukania Ferdynanda, odwiedzenia Doroty do domu jej rodziców i nad wszystkiem, co im się stosowne i skuteczne być wyda. Kardenio i Dorota podziękowali plebanowi i z radością przyjęli jego zaproszenie. Balwierz, który wszystkiego pilnie słuchał, milcząc przez cały czas rozmowy, teraz uprzejmemi słowy zaczął się nad tem szerzyć, że i on gotów jest skwapliwie służby swe osobne im ofiarować. Opowiedział im także pokrótce, jaka to przyczyna tutaj ich sprowadziła, którą jest dziwaczne donkichotowe szaleństwo. Właśnie teraz oczekują jego giermka, który na jego poszukiwanie wyruszył. Kardeniowi przemknęło przez myśl wspomnienie sprzeczki, jaką miał z Don Kichotem; opowiedział o niej przytomnym, aliści nie mógł wyjaśnić z jakiego powodu wybuchła. W tej chwili usłyszeli jakiś krzyk i poznali, że jest to głos Sanczo Pansy. Giermek, nie znalazłszy ich tam, gdzie ich pozostawił, przyzywał ich, wrzeszcząc z całej siły. Poszli mu na spotkanie i zapytali o nowiny o Don Kichocie. Sanczo opowiedział, iż znalazł go wychudłego, zmizerowanego, prawie umierającego z głodu i świecącego gołem z pod koszuli ciałem. Wzdychał ciągle do damy swojej Dulcynei, a chocia giermek mówił, że ona mu rozkazuje te pustynie opuścić i do Toboso się udać, gdzie nań oczekiwać będzie, Rycerz Posępnego Oblicza odparł, że postanowił nie ukazywać się przed jej obliczem, dopóki nadzwyczajnych czynów orężnych nie dokona, które go uczynią jej łaski godnym. Wierę, jeśliby tak dalej trwać miało, to zachodzi obawa, że jego pan nigdy się nie stanie cesarzem, chocia stać się nim przyobiecał, ani nawet arcybiskupem, co już jest najmniej z tego, czego spodziewać się można. Niech tedy zważą, co uczynić wypada, aby go stamtąd wydobyć. Pleban odparł Sanczy, aby się nie turbował, gdyż wyciągną go z tej pustyni, tak, iż rad nie rad będzie się musiał udać za nimi, i, obróciwszy się do Doroty i Kardenia, opowiedział im, co umyślił wraz z balwierzem uczynić, aby Don Kichota uleczyć, a przynajmniej nakłonić go do powrotu do domu. Dorota odparła na to, że lepiej niż balwierz będzie umiała udawać panienkę zasmuconą, zwłaszcza, że ma z sobą swoje białogłowskie szatki. Niechajże już jej pozostawią troskę o dobre zmyślenie tego wszystkiego, czego będzie trza, aby do pomyślnego skutku starania ich doprowadzić. Siła ksiąg rycerskich przecie czytała i wie jakim kształtem uciśnione dziewice rycerzy błędnych o fawor ich proszą.
— Tedy — rzekł pleban — nic nam już innego nie trzeba, jak spiesznie rękę do dzieła przyłożyć. Ani chybi fortuna sprzyjać nam musi, gdyż, staliśmy się w jej rękach narzędziem, którem, nadobna panienko i szlachetny młodzieńcze, otworzyła ona wierze je waszej nadziei, nam zaś w osobach waszych zesłała nader upragnioną pomoc. Dorota, nie tracąc czasu po próżnicy, dobyła z swego zawiniątka spódnicę z szacownej materji i mantylę, z pięknego zielonego sukna sporządzoną, a takoż z puzderka, czy też ze skrzynki naszyjnik i inne klejnoty. Przybrała się w to wszystko tak, iż miała pozór bogatej i wielkiej damy. Objaśniła, iż wszystko to, a jeszcze i więcej z rodzicielskiego domu wzięła, by strój ten w razie potrzeby służyć jej mógł. Wszelako do tej pory nie nadarzała się sposobność, aby mieć z niego użytek. Wdzięk jej osobny, nadobność i uroda wręcz w osłupienie ich wprawiły. Od tej chwili jęli poczytywać Don Ferdynanda za człeka o niezbyt bystrem pojęciu i rozumie, skoro mógł on taką pięknością wzgardzić. Ale najbardziej zadziwił się Sanczo Pansa, gdyż zdało mu się (co w samej rzeczy prawdą było), że w całem swojem życiu dotychczas podobnie urodziwej istoty nie widział. Dlatego też zaczął nalegać na plebana, aby ów coprędzej powiedział mu, kim jest ta piękna dama i czego szuka tutaj na tych pustkowiach?
— Ta nadobna pani — rzekł pleban — to ni mniej ni więcej jak prawa, po mieczu i po kądzieli, dziedziczka wielkiego królestwa Mikonikomu. Szuka ona tutaj twego pana, przyjacielu Sanczo, by go prosić o naprawienie krzywd, wyrządzonych jej przez złośliwego olbrzyma. Sława, którą twój pan zdobył, rozeszła się wszędzie, jak ziemia długa i szeroka, zaś odgłos jej dotarł aż do Gwinei, skąd ta wysoka księżniczka właśnie przybywa.
— Szczęsne to są szukania i spotkanie szczęsne! — zawołał Sanczo Pansa. — Oby tylko memu panu udało się zmazać tę nieprawość, naprawić krzywdę i zabić tego kurewskiego bękarta, o którym Wasza Miłość powiada. Uśmierci go, ani chybi, że uśmierci, jeśli tylko go spotka i jeśli ów łajdak znów jakąś niestworą się nie okaże, gdyż, poprawdzie, pan mój nad poczwarami nijakiej władzy niema. Krom innych rzeczy chciałbym prosić Waszą Miłość i o to, byście poradzili memu panu, aby, nie mieszkając, ożenił się z tą księżniczką. Mocno się boję, że znów umyśli stać się arcybiskupem; po ślubie jednakowoż już święceń arcybiskupich nie będzie mógł otrzymać i tak z wielką łatwością k‘temu przyjdzie, że cesarstwo swoje otrzyma, ja zaś pragnienie moje do miłego skutku dowiodę. Wielce nad tem wszystkiem się głowiłem i teraz dowodnie to widzę, iż mało użyteczne by to dla mnie było, gdyby mój pan arcybiskupstwa dostąpił.
Nie wielki ze mnie miałby kościół pożytek, jako że jestem człekiem żonatym. Gdzieżby mnie tam teraz zabiegać o dyspensy, abym mógł otrzymać jakieś beneficja kościelne, co byłoby przytrudne, zważywszy na to, że jestem człekiem, małżonką i dziećmi obarczonym. Owóż cała rzecz teraz na tem się zasadza, by mój pan żartko w stadło pojął oną panienkę, której imieniem nie zwę, ponieważ nie wiem jakie imię nosi.
— Nazywa się — odparł pleban — księżniczka Mikonikomu. Imię to od królestwa Mikonikom poszło, a jasne jest, że i inaczej być nie mogło.
— Wcale nie wątpię, że tak być może — odparł Sanczo — gdyż wielu widziałem takich, co imiona i przezwiska brali od miejsca urodzenia swego, jako to na ten przykład Piotr z Alcala, Juan de Ubeda, Diego z Valladolid; mniemam takoż, że w Gwinei podobny panuje obyczaj i że tamtejsze królowe od swoich królestw się przezywają.
— Ani chybi, że tak być musi — odparł proboszcz — co się zaś małżeństwa twego pana tyczy, to uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy leżało.
Sanczo tak się niepomiernie uradował, że ksiądz zdumiał się jego głupocie, widząc, iż sobie podobne wymysły w fantazji uprządł, co i jego pan, który w samej rzeczy mniemał, że pewnego dnia cesarzem się stanie. Tymczasem Dorota dosiadła już muła plebana, cyrulik zaś założył udaną brodę, z wołowego ogona sporządzoną; potem krzyknęli na Sancza, aby ich prowadził tam, gdzie Don Kichot przebywa, upomniawszy go, by nie mówił, że zna balwierza i plebana, gdyż, jeśli jego pan ma zostać cesarzem, to cała rzecz teraz na tem się zasadza, aby oni wcale poznani nie byli. Dla tej przyczyny Kardenio i proboszcz nie chcieli z nimi iść pospołu, obawiając się, by Don Kichot nie przypomniał sobie o sprzeczce, jaką miał z Kardeniem; przytomność księdza zasię na ten czas wcale potrzebna nie była. Puścili ich przeto przodem, a sami krok za krokiem poszli w ich tropy. Proboszcz nie zapomniał przypomnieć Dorocie, co czynić ma, na co ona odparła, aby się wcale o to nie turbowali, gdyż uczyni wszystko tak, jak tego księgi rycerskie wymagają i jak to opisują.
Uszedłszy trzy ćwierci mili, ujrzeli wśród ostrych skał Don Kichota, który już był się ubrał, ale jeszcze nie uzbroił. Gdy go tylko Dorota ujrzała i gdy Sanczo powiadomił ją, iż jest to Rycerz Posępnego Oblicza, uderzyła biczykiem swego wierzchowca, obok którego kroczył balwierz, mając swą wielką przyprawioną brodę; gdy się już blisko Don Kichota znaleźli, giermek zeskoczył z muła, schwycił Dorotę w ramiona, która, wdzięcznie nóżkę na ziemi postawiwszy, w tem mgnieniu oka przed Don Kichotem na kolana upadła. Nie chciała pozwolić na to, by ją rycerz z ziemi dźwignął i, klęcząc dalej, mówiła.
— Nie wstanę stąd, waleczny i dzielny rycerzu, póki z dobroci i dworności sobie przyrodzonej, nie wyświadczycie mi łaski, która ku jeszcze większej sławie Waszej się obróciwszy, przyniesie także korzyść uciśnionej i najbardziej niepocieszonej na świecie dziewicy. Jeśli dzielność Waszego ramienia idzie w parze z głosem nieśmiertelnej sławy, Waszym udziałem będącej, to jesteście obligowani nieść pomoc nieszczęśnicy, która słuchami o Waszych czynach zwabiona, z dalekich tutaj przybyła krajów, by Was odszukać jako tego, co jej nieszczęściom zabieżyć jest w mocy.
— Ani słówkiem Wam nie odpowiem, piękna pani — odparł Don Kichot — i o sprawach Waszych słuchać wcale nie będę, póki się z ziemi nie dźwigniecie.
— Nie wstanę, rycerzu — rzekła zasmucona panienka — jeśli wprzód Dostojność Wasza nie przyrzeknie wyświadczyć mi łaski, o którą proszę.
— Obiecuję Wam i przyrzekam — odparł Don Kichot — pod tą jednak kondycją, że będę mógł wypełnić to, o co prosicie, nie przyczyniając uszczerbku królowi, ojczyźnie i tej, która trzyma klucze serca i wolności mojej.
— Stanie się to bez szwanku i krzywdy tych, o których mówicie, Miłościwy Panie — odparła uciśniona panienka.
Tymczasem Sanczo zbliżył się do swego pana i rzekł mu cicho do ucha:
— Wasza Miłość może udzielić jej tej łaski, o którą prosi, gdyż błaha to jest rzecz, ot nic prawie! Trzeba jeno zabić jednego plugawego olbrzyma. Ta panienka jest wysoką księżniczką, królową wielkiego państwa Mikonikomu z Etjopji.
— Niechaj się według jej woli stanie — rzekł Don Kichot. — Uczynię to, co uczynić jestem winien i do czego pobudza mnie sumienie, a takoż rycerskiej profesji sprawowanie. I, obracając się do panienki, rzekł:
— Niech Wasza Wysokość się podniesie, gdyż udzielam jej faworu, o który prosi.
— Proszę, aby Wasza Wspaniałość — odparła księżniczka — udał się, nie mieszkając tam, gdzie go powiodę i przyrzekł mi, że nie wstąpi w żadną przygodę, ani żadnego nie podejmie przedsięwzięcia, póki nie weźmie pomsty na tym zdrajcy-olbrzymie, który, przeciw wszelkim boskim i ludzkim prawom, królestwo moje sobie przywłaszczył.
— Rzekłem Wam już, że się godzę — odparł Don Kichot — a Wy, pani, możecie już wygnać z serca melankolję, która was uciska, i nadzieję swoją zemdloną nowemi siłami skrzepić. Przy pomocy Boga i tego mego ramienia wrócicie do swego królestwa i zasiądziecie na tronie a stolcu Waszego starożytnego i wielkiego państwa, ze szkodą i wstydem tych wiarołomców i łajdaków, którzy temu przeszkodzić się będą starali. Co rzekłszy, rękę do dzieła przykładam, gdyż, jak mówią, odwłoka często niebezpieczna bywa!
Uciśniona panienka koniecznie chciała rycerzowi ręce ucałować, lecz Don Kichot, który we wszystkiem był galantem i wielce dwornym kawalerem, wcale na to pozwolić nie chciał. Pomógł jej wstać, i uścisnąwszy ją z wielkim wylaniem i uprzejmością, rozkazał Sanczy, aby natychmiast podał mu zbroję i dojrzał, czy Rossynant dobrze ma dociśnięte popręgi.
Sanczo zdjął zbroję z drzewa, na którem wisiała, niby jakiś łup zdobyczny i, rzuciwszy okiem na brzuch rumaka, w jednem oka mgnieniu nałożył na pana cały rycerski rynsztunek. Don Kichot, widząc się tak uzbrojony, rzekł: — Ruszajmy stąd w imię Boga, aby dopomóc tej wielkiej damie.
Balwierz stał jeszcze na kolanach, wstrzymując się od śmiechu i mając na pieczy swoją brodę, gdyż jeśliby mu ona odpadła, pewnieby swych zamysłów do szczęśliwego nie przywiedli skutku. Widząc, że obietnica już dana została i że Don Kichot z wielką pilnością do wypełnienia jej się gotuje, podniósł się, wziął swoją panią za rękę i z pomocą Don Kichota na muła ją wsadził. Rycerz dosiadł zaraz swego Rossynanta, balwierz rozsiadł się na grzbiecie swego wierzchowca, Sanczo zasię pozostał na nogach. Z tej przyczyny przypomniała mu się znów strata jego siwca, aliści nie brał teraz tego do serca, gdyż zdało mu się, że jego pan jest już na tej drodze, co go prostym szermem do cesarskiego dowiedzie tronu. Ani chybi, ożeni się z tą księżniczką i przynajmniej królem Mikonikomu się stanie.
Jedną rzeczą się tylko turbował: królestwo to leży w ziemi Murzynów, dlatego też ludzie, których mu na wasali dadzą, wszyscy czarni będą. Mimo to znalazł zaraz w swej imaginacji dobry na to środek i rzekł do samego siebie: — Pocóż mam się tem trapić, że wasale moi czarni będą?
Nic innego uczynić mi nie będzie wypadało, jak naładować nimi okręty i sprowadzić ich do Hiszpanji, gdzie będę mógł ich sprzedać, biorąc zapłatę bitemi talarami. Za otrzymane pieniądze kupię sobie jakiś urząd lub tytuł i będę żył bez kłopotu, aż do końca dni moich. Tak się i stanie! Zaliż myślicie, że tu ze ślepcem, albo z jakimś ułomkiem sprawa? Mam ja ci głowę na karku nie od parady i będę umiał sprzedać dziesięć, co mówię, trzydzieści tysięcy lenników, tak jakby orzechy zgryzł. Na mą duszę dokażę tego, przefrymarczę ich wszystkich co do jednego, a choćby byli czarni, jak smoła, będę z nich umiał żółtych i białych zrobić. Chodźcie tu do mnie niebożątka, ha już ssę sobie palec!
Zagłębiwszy się w te przyjemne mrzonki, Sanczo szedł tak zamyślony, że już i o trudach pieszej podróży zapomniał. Proboszcz i Kardenio przypatrywali się temu wszystkiemu zza krzaków, rozmyślając, jakimby tu sposobem z tamtymi się połączyć. Pleban, człek w intencję bogaty, wnet stosowny wykoncypował fortel. Wyjął z futerału nożyce, ostrzygł Kardeniowi brodę, dał mu swój szary kaftan i płaszcz czarny, sam zasię pozostał tylko w pludrach i w kaftanie. Kardenio tak się zmienił i tak niepodobnym się stał do tego, jakim był pierwej, że samby się nie poznał, gdyby się był w zwierciadle przejrzał. Uczyniwszy to, ruszyli naprzód i chocia tamci znacznie się przez ten czas wysforowali, jednak udało im się pierwszym do głównego traktu dobrać, gdyż karcze i kamienie utrudniały drogę jezdnym i nie pozwalały im się naprzód poruszać tak prędko jak pieszym. Wynurzywszy się z gór, znaleźli się na równinie. Zaledwie Don Kichot ukazał się pospołu ze swymi towarzyszami, gdy pleban jął mu się pilnie przyglądać, ten pozór po sobie dając, że go rozpoznać się stara. Wpatrywał się w niego kęs czasu, a później ruszył mu na przeciw z otwartemi ramionami, wołając donośnym głosem: — Witaj zwierciadło rycerstwa błędnego, bądź pozdrowion ziomku mój drogi, Don Kichocie z Manczy, kwiecie i śmietanko szlachty, opiekunie i obrońco uciśnionych, esencjo rycerstwa błędnego! Mówiąc tak, ściskał Don Kichota za lewe kolano. Rycerz nasz, zdziwiony tem, co widzi i słyszy, począł mu się bacznie przypatrywać, wreszcie, poznawszy go, całkiem osłupiał, nie wiedząc jakim sposobem pleban tu się znaleźć mógł. Jął się gramolić z siodła, ale proboszcz z konia zsiąść mu nie pozwolił. Don Kichot rzekł:
— Ach, księże proboszczu, pozwólcie abym zsiadł z Rossynanta, gdyż nie godzi się, aby Wasza Wielebność stał tutaj, podczas gdy ja siedzę na rumaku.
— Nie dopuszczę do tego żadną miarą — odparł pleban. — Niech Wasza Dostojność zostanie na koniu, na którym siedząc, sławnych dokonał przewag i zabłysnął w tak hazardownych przygodach, jakie tylko w naszym wieku mogą być widziane. Ja, człek niegodny, aczkolwiek i ksiądz, zadowolę się jazdą na mule, jeśli który z tych Ichmościów, Waszej Dostojności towarzyszących, wsiąść mi na niego dozwoli. I tak zdawać mi się będzie, że siedzę na Pegazie, albo przynajmniej na sławnej świerzopie, której dosiadał znamienity Maur, Mozaraque. Jak wieść niesie, do dziś dnia leży on w zaczarowaniu w wielkiej pieczarze Zulema, znajdującej się niedaleko Kompluto.[170]
— Nie pomyślałem o tem pierwej, Wasza Wielebność — rzekł Don Kichot — ale tuszę, że Jejmość Księżniczka, przez wzgląd na mnie, rozkaże swemu koniuszemu, aby ustąpił siodła Waszej Rewerencji. Sam może siąść z tyłu, jeśli tylko bydlę ciężar dwóch jeźdźców wytrzyma.
— Mniemam, że dla muła fraszką się to okaże — odparła księżniczka — mój giermek zasię i rozkazu czekać nie będzie, aby swego muła ustąpił. Grzeczny to jest młodzian i pełen dwornych manjer tak, iż nie dopuści, aby osoba duchowna szła piechotą, skoro jechać może.
— W samej rzeczy! — rzekł balwierz i, zeskoczywszy na ziemię, ofiarował księdzu siodło. Pleban wsiadł, nie dając się prosić zbytnio. Nieszczęście chciało, że gdy balwierz chciał się z tyłu na grzbiecie muła usadowić, muł, który był z najmu (to wystarczy, aby wiedzieć, że zbyt zacnym być nie musiał), podniósł do góry zadnie nogi i tak dwa razy pięknie zadem w powietrze rzucił, że gdyby kopyta trafiły balwierza w brzuch albo w głowę, ów przekląłby napewno całą wyprawę, która na poszukiwanie Don Kichota przedsięwzięta została. Tem niemniej balwierz wielkiego wstrząsu doznał i padł jak długi na ziemię, zapominając całkiem o swej brodzie, która mu w tym czasie odpadła. Gdy spostrzegł, że mu się oderwała, nie znalazł innego sposobu, żeby się nie wydać, tylko obie ręce przyłożył do gęby i żalił się w głos, że ma szczęki pogruchotane. — Zaprawdę — zawołał Don Kichot, widząc spory pęk kłaków z tej brody, odpadłej bez krwi najmniejszego rozlania i leżącej zdała od giermka — a to co znów za wielkie dziwo? Rzecby można, że oddzielono mu brodę od podbródka, jednem pociągnięciem brzytwy. Pleban widząc, iż jego zmyślne wybiegi bliskie są odkrycia, puścił się co tchu, aby podnieść brodę; później zbliżył się do rozciągniętego na ziemi mistrza Mikołaja, który nie przestawał żalić się i wrzeszczeć, wziął go za głowę, przytulił do swoich piersi i jął mruczyć nad nim jakieś słowa, które, według niego, miały mieć moc zażegnania czy też czarodziejstwa, stosowanego na przywrócenie brody. Przylepiwszy mu ją z powrotem do twarzy, odstąpił na stronę, a balwierz przedstawił się oczom przytomnym tak samo zdrów i brodaty, jakim był przedtem. Don Kichot zdumiał się niepomiernie i poprosił plebana, aby z łaski swojej nauczył go tego czarodziejstwa, gdyż nie wątpił, że cnota zaklęcia dalej się rozciąga, niż do bród przyprawiania. Niepodobna przecież, aby w miejscu, gdzie broda oderwana została, ciało nie miało być urażone i poranione.
Ponieważ wszystko się zagoiło, więc znak to niechybny, że zaklęcie owo zdatne jest nietylko do bród przywracania.
— W samej rzeczy jest tak — odparł pleban i przyrzekł, że przy pierwszej okazji czarodziejstwa tego go nauczy.
Ułożyli, aby ksiądz wsiadł na muła i aby, co czas pewien, wszyscy trzej się zmieniali, dosiadając z kolei bydlęcia, dopóki nie przybędą do pobliskiej karczmy, która o dwie mile stamtąd się znajdowała.
Gdy wszyscy troje, to jest Don Kichot, pleban i księżniczka siedzieli już na siodłach (balwierz, Kardenio i Sanczo Pansa mieli iść piechotą) Rycerz Posępnego Oblicza rzekł do Doroty tym kształtem:
— Niech Wasza Wysokość raczy nas teraz prowadzić, gdzie jej się podoba.
Nim księżniczka odpowiedzieć zdołała, licencjat spytał:
— Do którego to królestwa jechać teraz macie wolę, księżniczko? Tuszę, iż do Mikonikomu chyba? Albo tak jest, albo też ja mało się znam na królestwach.
Dorota, wiedząc dobrze w czem rzecz, zrozumiała, że przytaknąć trzeba, rzekła tedy:
— Tak, księże proboszczu, tam właśnie dążyć zamierzam.
— Jeśli tak jest — rzecze pleban — trzeba będzie przejechać przez naszą wieś. Stamtąd Wasza Wysokość obierze drogę na Kartagenę, gdzie wsiądzie na okręt. Jeśli wiatry płużyć będą, a morze nawałności nie wywrze, po dziewięciu latach podróży staniecie nad brzegami wielkiego jeziora Meona, to jest rzec chciałem, Meotides, które odległe jest o sto dni drogi od królestwa Waszej Wysokości.
— Wasza Miłość jest w błędzie — odparła księżniczka. — Jeszcze dwa roki nie minęły, jakem stamtąd wyjechała, a chociaż wiatry w czasie mojej podróży zbyt pomyślne nie były, mimo wszystkich przeciwności, dotarłam tutaj, gdzie doznałam szczęścia, którego tak bardzo pragnęłam: ujrzałam pana Don Kichota z Manczy. Zaledwie nogę na hiszpańskim postawiłam lądzie, zaraz wieści o nim do mych uszu doszły. Zagrzało mnie to do szukania go, abym się mogła jego opiece poruczyć i słuszną mą sprawę dzielności jego niezwyciężonego ramienia powierzyć.
— Ach, księżniczko — zawołał Don Kichot — połóżcie już kres tym hołdom. Nienawistny jestem wszelkim pochlebstwom, a chocia to, co Wasza Dostojność mówi, do pustych chwalb nie należy, wszakoż uszy moje do słuchania podobnych słów nie nawykły. W tem mogę upewnić jeno Waszą Wysokość, że owo męstwo (a nie będę tu wchodził w moje walory i roztrząsał, ile dzielności we mnie żywię) oddam na usługi Wasze i że ostatnią kroplę krwi wytoczę. Ale nie widzi mi się rzecz potrzebna teraz to rozbierać, odkładając przeto wszystko do stosownej pory, niech mi się godzi zapytać księdza plebana, co go przywiodło w te strony? Zdumiałem się, widząc go tu samego, bez orszaku sług, a przytem w szatkach wiatrem podszytych.

— Odpowiem Wam na to pokrótce, panie — rzekł pleban. — Musi Wasza Miłość wiedzieć, panie Don Kichocie, że pospołu z naszym przyjacielem, balwierzem, mistrzem Mikołajem, wybrałem się do Sevilli, aby odebrać pieniądze, przesłane mi przez jednego krewniaka, który już przed kilku laty do Indjej wyjechał. Kwota to nie bagatelna, około sześćdziesięciu tysięcy piastrów wynosząca. Każda moneta z zacnego złota, bez przymieszki podlejszego kruszcu! Przechodząc wczora przez te pustkowia, natknęliśmy się na czterech łotrzyków, którzy nas ze wszystkiego obdarli, nie oszczędzając nawet brody tak, iż cyrulik musiał sobie fałszywą przyprawić. Tego zaś młodzieńca (tutaj pleban na Kardenia wskazał) zostawili w tym stanie, w jakim go matka na świat wydała. Chodzą tu słuchy, że ci, co nas tak obłuskali, są galernikami, uwolnionymi przez jakiegoś człeka tak dzielnego, że odbił ich z kajdan, mimo oporu straży i komisarza. Ani chybi, musi być to człek na umyśle pomieszany albo też taki sam z niego łotr, jak i każdy z tamtych. Mniemam, jednem słowem, że to szkaradnik jakiś, czci i sumienia pozbawion, skoro puścił wilka między owce, lisa między kury, zaś trutnia do miodu. Chciał on prawa pogwałcić, powstać przeciwko prawemu swemu panu-królowi, chciał pozbawić galery tych rąk i nóg, co im przydają biegu, wprawić w zamieszanie Świętą Hermandadę, która od lat już w błogim spokoju trwała, pragnął tedy, w zrachowanej sumie, popełnić czyn na zgubę duszy swojej, nie przysparzając przez to ciału swemu nijakiego profitu. (Sanczo opowiedział był już balwierzowi i plebanowi przygodę z galernikami, w której Don Kichot tak wielką sławą się okrył). Proboszcz teraz szeroce się nad tem wszystkiem rozwodził, chcąc wymiarkować, co uczyni albo powie Don Kichot, który za każdym słowem mienił się na twarzy i nie śmiał wyznać, że to on był wybawicielem tych poczciwców. — Ci niegodziwce właśnie — ciągnął dalej pleban — tak nas obłupili. Niech Bóg w łasce swojej najwyższej przebaczy temu, który nie dopuścił, aby zasłużona ich spotkała kara!

KAPITULUM XXX
KTÓRE MÓWI O BYSTREM PRZYRODZENIU URODZIWEJ DOROTY I O INNYCH RZECZACH, WIELCE PRZYJEMNYCH I KROTOCHWILNYCH

Jeszcze pleban przemowy swojej nie skończył, gdy Sanczo rzekł: — A wiecie, Panie licencjacie, kto tej pięknej sztuki dokazał? Mój pan! Napróżno odwodziłem go od tego zamysłu szalonego i przestrzegałem, że to ciężki grzech ich uwalniać, ponieważ, jako łotrowie i niecni zbójcy, stosowną karę ponieść winni.
— O głupia pało — zawołał Don Kichot — zaliż rycerzy błędnych jest rzeczą poznawać i sprawdzać, czy uciśnieni i w kajdany zakuci nieszczęśnicy, których się spotyka na głównych traktach, ucisk znoszą za swoje występki, czy też cnoty? Obowiązkiem naszym jest pomagać im, jako pomocy potrzebującym, dając baczenie jeno na ich cierpienia, nie zaś na łotrostwa. Natknąłem się na gromadę ludzi, nawleczonych na łańcuch, jak paciorki różańca, i uczyniłem dla nich to, czego ode mnie zakon rycerski wymagał; niech sobie zresztą każdy myśli, co chce. Jeżeli jednak ktoś, prócz dostojnego Pana licencjata, którego osobę poważam, oznajmi, że był to uczynek niepoczciwy, powiem mu, że nie zna się wcale na materji rycerstwa błędnego i że łże, jak bękart i głupek. Dowiodę mu tego moim mieczem, potykając się z nim, gdzie tylko będzie chciał.
Rzekłszy to, utwierdził się na siodle, stopy wparł w strzemiona i zapuścił przyłbicę (miedniczka balwierska, którą mienił hełmem Mambrina, wisiała u tylnego łęku siodła, czekając na naprawę, gdyż galernicy ciężko ją byli uszkodzili).
Dorota, skromna i bardzo z przyrodzenia swego bystra, poznawszy już szaleństwo Don Kichota, z którego wszyscy, krom Sanczo Pansy, sobie dworowali, nie chciała w tyle pozostać, widząc zaś rycerza gniewem zapalonego, rzekła: — Pomnij Mości Panie rycerzu na daną mi obietnicę. Nie lza ci wszak wdawać się w żadną inną przygodę, choćby nie wiem i jak nagląca była. Uspokój się, Wasza Miłość, gdyż jeśliby Pan licencjat wiedział, że galernicy uwolnieni zostali dzięki twemu niezwyciężonemu ramieniu, toby trzy razy sobie usta zasznurował i trzy razy w język się ugryzł, nimby powiedział choćby jedno słowo, któreby się Wam nie podobać mogło.
— Przysięgam — odparł pleban — wolejbym sobie był wąsy wyrwał!
— Zamilczę, Wasza Dostojność — rzekł Don Kichot — powściągnę ten gniew słuszny, co już mi się w duszy burzyć zaczynał, i stanę się spokojny i hamowny, aż do czasu, gdy nie uczynię zadość temu, com Wam, pani, przyobiecał. Acz, wzamian za prawe intencje moje, proszę, abyście mi powiedzieć raczyli, jaka jest Waszego strapienia przyczyna i ilu jest tych ludzi, na których mam wywrzeć słuszną, sprawiedliwą i przyrzeczoną Wam zemstę.
— Uczynię to chętnie — odparła Dorota, — ale obawiam się naprzykrzać Wam, opowiadaniem smutków mych i nieszczęść.
— Nie przysporzy mi to nudy, zaręczam, księżniczko — rzekł Don Kichot.
— Skoro tak, tedy słuchajcie!
Zaledwie te słowa wyrzekła, gdy Kardenio i balwierz uszykowali się przy jej boku, pragnąc usłyszeć, jaką to bajkę sprytna Dorota wymyśli. Sanczo, który, podobnie jak jego pan, w grubym co do Doroty tkwił błędzie, także się przybliżył. Dorota poprawiwszy się na siodle, odkaszlnąwszy i kilka wdzięcznych uczyniwszy ruchów, z wielką prostotą, na ten kształt mówić zaczęła:
— Naprzód wiedzieć Waszym Miłościom potrzeba, że nazywam się... Tutaj zastanowiła się chwilę, gdyż zapomniała nazwiska, nadanego jej przez plebana. Proboszcz zaraz w sukurs jej pośpieszył, widząc owo potknięcie.
— Nie dziwota, księżniczko, że Wasza Dostojność miesza się i wikła w opowiadaniu nieszczęść swoich. Wielkie nieszczęścia to do siebie mają, że ludzie, dotknięci niemi, tracą pamięć tak, iż nawet imienia swego przypomnieć sobie nie są zdolni, jako to się i Wam w tej godzinie przydarzyło. Przepomnieliście, pani, że się zwiecie księżniczką Mikonikomą, prawą dziedziczką wielkiego królestwa Mikonikomu. Po owem prostem przywołaniu, będziecie mogli już teraz łatwo w zasmuconej swojej pamięci obudzić wszystko to, o czem opowiedzieć nam chcecie!
— Słuszność jest w słowach Waszych, Panie licencjacie — odparła panienka — i odtąd, jak tuszę, nic mi już przypominać nie będzie trzeba, gdyż prostym szermem do końca tej prawdziwej historji zmierzę. A owóż i ona! Rodzic mój, król, zwany Tinacrio Mądry, w czarnoksięskich naukach wielce był zawołany. Przez swoją umiejętność przewidział, że matka moja, Jaramilla, przed nim zejdzie z tego świata, on zasię wkrótce potem wiek swój zakończy, tak, iż ja sierotą zostanę. Toby go jeszcze nie tak zasmucało, ale, jak mówił, najwięcej trapi go pewność niezawodna, iż olbrzym srogi, pan wielkiej wyspy, z królestwem naszem graniczącej, Pandafilandem o Ponurem Wejrzeniu zwany (patrzy zawsze krzywo, jakby był zezowaty, chociaż ma oczy we właściwem miejscu osadzone; czyni to tylko z przyrodzonej złości, aby zastraszyć tych, co na niego spoglądają) państwo nasze złupi. Mówię więc, iż mój rodzic przewidział, że ów wielkolud, dowiedziawszy się, że sierotą ostałam, z wielką potęgą na królestwo moje napadnie i całkiem mnie z niego wyzuje, tak, iż najmniejszej wioski mieć nie będę, gdziebym się schronić była w stanie. Będę mogła jednakoż nieszczęścia i zatraty uniknąć, jeśli się zgodzę, rękę swoją mu oddać. Wszelako ojciec mój przewidział, że nie przystanę na zawarcie tak nierównego związku; miał rację szczerą, gdyż ani mi to na myśl nie przyszło, abym w stadło wstąpiła z tym wielkoludem albo i li z jakimś innym.
Rodzic mój radził mi także, abym, widząc, że po jego śmierci Pandofilando królestwo moje najeżdżać zaczyna, o płonej nie myślała obronie, jako że byłoby to tylko moją zgubą nieomylną, ale bym — jeśli tylko chcę śmierci uniknąć, zaś poczciwych i wiernych hołdowników moich od zagłady ocalić (nijakiego na to nie masz sposobu, by dać odpór szatańskiej sile owego olbrzyma!) — czasu po próżnicy nie tracąc, w towarzystwie kilku mych sług do Hiszpanji wyruszyła, gdzie wszystkie moje utrapienia koniec swój mieć będą. Napotkam tam rycerza błędnego, którego sława po całym królestwie się rozszerzy. Rycerz ten, jeśli dobrze pamiętam, miał się zwać Don Sikut, czy też Don Kikut.
— Rodzic Wasz, księżniczko, — rzekł Sanczo Pansa — musiał powiedzieć Don Kichot, albo też innego imienia użyć, zowiąc Waszego obrońcę Rycerzem Posępnego Oblicza.
— Tak, tak, w samej rzeczy — odparła Dorota. — Ojciec mój przydał także, że rycerz ten miał być wysokiej postury, chudy na twarzy, zaś pod prawą łopatką, czy o źdźbło dalej, mieć szare znamię, obrosłe włosem, podobnym do szczeciny.[171]
Don Kichot, usłyszawszy to, rzekł do swego giermka:
— Pójdź tutaj, synu mój, Sanczo, i pomóż mi się rozdziać, gdyż upewnić się pragnę, czy ja to jestem tym rycerzem, o którym prorokował ów mądry monarcha.
— Pocóż chcecie, Mości Panie, z szatek się obnażać? — spytała Dorota.
— Aby zobaczyć, czy mam ową na ciele plamę — odparł Don Kichot.
— Niema potrzeby się rozbierać — rzekł Sanczo — gdyż wiem, że Wasza Miłość ma na samym krzyżu podobny znak, co jest dowodem wielkiej siły przyrodzonej.
— A owóż i wystarczy to nam — rzekła Dorota. — Przyjaciele nie zwykli są zważać na podobne błahostki. Cała rzecz w tem, że owo znamię jest istotnie, a już czy znajdują się pod lewą, czy pod prawą łopatką, ni kąska nie stoimy o to! Niech i gdzie chce będzie, wszakże to jedno ciało! Ani chybi, rodzic mój wszystko dobrze przewidział, ja zaś odgadłam, że winnam się polecić opiece pana Don Kichota, który jest tym rycerzem, o którym mój ojciec powiadał. Cechy i znamiona jego oblicza zgadzają się z rysopisem tego kawalera, który wielką sławę zyskał nie tylko w Hiszpanji, ale i w Manczy całej. Zaledwiem w Ossunia wylądowała, usłyszałam o tylu jego czynach przeważnych, iż zaraz serce mi podszepnęło, że to ów bohater, którego szukam.
— Jakże Wasza Dostojność mogła wysiąść z okrętu w Ossunie — zapytał Don Kichot — skoro Ossunia nie jest portem morskim?
Zanim Dorota odparła, pleban rzekł: — Jej Wysokość księżniczka chciała powiedzieć, że dożeglowała do Malagi i tam na ląd wysiadła, ale że pierwszem miejscem, w którem jej doszły o Don Kichocie wieści, była w Ossunia.
— To samo rzec właśnie chciałam — dodała Dorota.
— I być tu żadnych wątpliwości nie może — rzekł pleban. — Niech Wasza Dostojność, z łaski swojej, dalej rzecz swoją prowadzi.
— Nie bardzo jest już i o czem mówić — odparła Dorota — skoro na końcu los tak przychylny mi się okazał, że pana Don Kichota znalazłam. Poczytuję się już być panią i władczynią całego królestwa mego, jako że ów rycerz znamienity, przez uprzejmość i wspaniałomyślność sobie przyrodzoną, przyrzekł mi łaskawie, że pójdzie za mną wszędzie, gdzie go powiodę; powiodę go tedy na spotkanie z Pandofilandem o Krzywem Spojrzeniu, aby go uśmiercił i złupione dobra mi powrócił, gdyż owładnięcie niemi czystem było bezprawiem. Wszystko się spełni, ani na jotę proroctwu mego ojca nie chybiając. Ojciec mój, Trinacrio Mądry, zostawił także po sobie pisma greckie i chaldejskie, których odczytać nie mogę. Wiem wszelako, że jest w nich mowa o tem, iż, jeśli ów rycerz z przepowiedni, odciąwszy plugawy łeb wielkoludowi, zażąda mnie w zamężcie, mam bez żadnej odwłoki i certacji, jego prawowitą zostać małżonką i wraz z władzą nad moją osobą i władzę nad państwem mojem mu oddać.
— Cóż, przyjacielu Sanczo, jak ci się to zdaje? — zawołał Don Kichot. — Czy widzisz, co się dzieje?
Zaliż nie mówiłem ci o tem? Nie mamyż już królestwa do rządzenia i królewny, z którą ożenić się możemy?
— Ha, na mą duszę, pewnie, że tak! — wykrzyknął Sanczo. — Kurewskim synkiem będzie ten, co rozpłatawszy gardziel panu Pandofilando, nie ożeni się co tchu z Jejmość Księżniczką. Do bisa! zali nie dosyć śliczną się Wam wydaje? Chciałbym, aby pchły w mem łożu równie urodziwe były. Rzekłszy to, podskoczył wdzięcznie dwa razy, na znak wielkiego ukontentowania i zaraz pobiegł, aby cugli mułowi Doroty zawściągnąć. Rzucił się przed nią na kolana, prosząc, aby mu rękę do pocałowania podała, na znak, że godzi się być jego panią i królową. Któż z przytomnych nie parsknąłby śmiechem, widząc szaleństwo pana i głupotę sługi? Dorota pozwoliła Sanczy ucałować swoje dłonie i przyrzekła mu, że skoro tylko nieba przychylne utracone królestwo powrócić jej dozwolą, uczyni go w niem jedną ze znaczniejszych person. Sanczo dank jej złożył takiemi słowy, że wszyscy znów odnowa śmiać się zaczęli.
— Oto, moi panowie — ciągnęła dalej Dorota — cała moja historja. Pozostaje mi jeno dodać, że ze wszystkich sług, którzy wraz ze mną z królestwa wyszli i w drodze mi towarzyszyli, ostał mi jeno ten brodaty giermek. Niebożęta potonęli podczas nawałnicy, która się zerwała, gdyśmy się już do portu zbliżali. Jeno nam dwojgu z życiem ujść się udało; na dwóch deskach cudem prawie przybiliśmy do lądu; po prawdzie wszystko jest cudem tajemniczym w przypadkach życia mego, jakeście to już snadnie sami wymiarkować mogli.
Jeśli się nazbyt w czem szerzyłam, albo należnej nie zachowałam ścisłości, złóżcie to na karb tego, o czem pan licencjat mówił na początku mego opowiadania, a owóż, że niezwyczajne i ciągłe trudy ludziom, którzy je znoszą, pamięć odbierają.
— Gdybym nie wiedzieć jakie trudy miał znosić w Waszej służbie, wysoka i znamienita damo — rzekł Don Kichot — pamięci mi one nie odejmą. Jeszcze raz potwierdzam ów wspór, który Wam przyrzekłem, i przysięgam, że pójdę za Wami na kraniec świata, aż się spotkam ze srogim nieprzyjacielem Waszym. Tuszę, że z pomocą Boga i dzielnego ramienia mego utnę mu łeb wyniosły ostrzem tej... (nie chcę powiedzieć, zacnej) szpady, ponieważ mój miecz straciłem dzięki Ginesowi de Passamonte.[172]
Ostatnie słowa wymamrotał przez zęby, potem zaś ciągnął dalej:
— Gdy go już żywota pozbawię, a Was, księżniczko, na państwie z powrotem osadzę, abyście niem w spokoju rządzili — będziecie mogli czynić ze swą osobą to, co się Wam podobać będzie. Dopóki głowa moja jest zajęta, wola spętana, zaś rozum stracony dla tej... (nic już więcej powiedzieć mi nie lza) nie podobna, aby mi przez myśl przeszło, że się mam ożenić, choćby z samym nawet feniksem.
Ostatnie słowa, które powiedział Don Kichot o niemożności ożenienia się, tak nie w smak Sanczy poszły, że giermek, podnosząc głos, rzekł z wielkim gniewem:
— Ha, na mą duszę, panie Don Kichocie, chyba zajączki w głowie macie? Jakże możecie się jeszcze wahać, czy wstąpić w stadło z tak znamienitą księżniczką, jak ta oto? Zaliż mniemacie, że fortuna często Wam podobne do tej zsyłać będzie okazje? A może pani Dulcynea ma być piękniejsza? Nie, nie, ani przez pół nie jest tak urodziwa; do pięt jej nie dorasta. Jakże, nieszczęśnik, dochrapię się tego grabiostwa, skoro Wasza Miłość wciąż szukać będzie. Żeńcie się, żeńcie się co tchu, pośpieszajcie do wszystkich bisów i łapcie to królestwo, które samo w ręce lezie, a gdy już królem będziecie, uczyńcie mnie markizem, albo gubernatorem; o resztę nie dbam, niech jej tam kat świeci!
Don Kichot, nie mogąc ścierpieć bluźnierstw, które Sanczo przeciwko jego damie, pani Dulcynei, miotał, podniósł lancę i, ni słowa nie rzekłszy, grzmotnął nią dwa razy giermka tak, że go na ziemi rozciągnął. Gdyby Dorota nie krzyknęła, aby go poniechał, niechybnie biedny Sanczo życieby postradał.
Zali mniemasz — rzekł po chwili Don Kichot — podły gburze, że będę zawsze znosił cierpliwie twoje grubijaństwa, że wolno ci bezkarnie grzeszyć i że moją rzeczą jest ci przebaczać? Wybij sobie to ze łba, zdrajco przeklęty, tak, przeklęty, skoro otwarłeś pysk jadowity przeciwko nieporównanej Dulcynei. Zali nie wiesz szelmo, łotrze i hultaju, że gdyby nie męstwo, którego ona ramieniu memu użycza, nawet pchły zabićbym nie mógł? Powiedz, języku jaszczurczy, kto zdobył to królestwo, kto łeb plugawemu olbrzymowi odciął, a ciebie markizem uczynił (ja już mam te rzeczy za dokonane), jak nie pani Dulcynea, która ramię moje za narzędzie do spełnienia znakomitych dzieł wybrała. Walczy ona ze mną i we mnie zwycięża; przez nią oddycham i żyję, z niej żywot mój i jestestwo moje biorę. Ty, bękarcie, urodzony z wszetecznicy, jakże niewdzięczny się okazałeś! Podniesiono cię z prochu i gnoju i dostojnym uczyniono panem, ty zaś za te dobrodziejstwa płacisz szkalowaniem tych, którzy uczynili cię tym, kim jesteś.
Sanczo nie był tak ogłuszony i pobity, aby nie miał słyszeć słów swego pana. Podniósłszy się z ziemi i ukrywszy się za muła Doroty, rzekł do Don Kichota:
— Powiedzcie mi, panie, czyście naprawdę postanowili nie żenić się z tą znamienitą księżniczką? W tym wypadku królestwo przecie do Was należyć nie będzie, a skoro go nie będziecie posiadali, jakżesz mi nagrody udzielicie? Na to się żalę i tem się turbuję; pojmijcie za małżonkę tę wysoką damę, która jakby nam z nieba spadła, a później będziecie mogli powrócić wszak do Pani Dulcynei. Trafiali się na świecie królowie, co krom małżonek prawych i miłośnice mieli. Jeżeli chodzi o piękność, nic nie będę mówił o tem; trzeba przyznać, że obie zarówno piękne się wydają, aczkolwiek pani Dulcynei jeszcze na oczy nie widziałem.
— Jakto, nie widziałeś jej, zdrajco wiarołomny — krzyknął Don Kichot — przecież odpowiedź mi od niej przywozisz?
— Chciałem rzec, żem ją niedosyć oglądał — rzekł Sanczo — abym mógł w szczególności urodę jej i wdzięki zważyć; w ogólności jednak za piękną ją uznałem.
— Teraz ci przebaczam — rzekł Don Kichot — przebacz mi także tę przykrość, którą ci sprawiłem. Pierwsze popędliwości nie są w naszej mocy.
— Wiem o tem dobrze — odparł Sanczo — pierwszym moim zapędem jest zawsze chęć gadania. Nie mogę się pohamować, gdy mnie język świerzbi, muszę choćby raz na dzień powiedzieć, co mi do głowy wiecie. — Z tem wszystkiem, Sanczo — rzekł Don Kichot — miej się na baczności. Dopóty dzban wodę nosi... już ci i więcej nie powiem!
— Niech i tak będzie, panie — odparł Sanczo — Bóg, który jest w niebie, widzi wszelką nieprawość. Rozgłosi on, kto z nas gorzej sobie poczyna, czy ja, mówiąc źle, czy też Wasza Miłość, źle czyniąc.
— Dość tego — rzekła Dorota — pójdź, Sanczo, pocałuj w rękę twego pana i przeproś go, a na przyszłość bądź bardziej powściągliwy w pochwałach i naganach. Nadewszystko nigdy źle nie mów o tej damie z Toboso; lubo jej nie znam, przecieżem radaby była jej się przysłużyć. Miej ufność w Bogu, a Bóg obdarzy cię już państwem, w którem żyć będziesz, jak prawdziwy książę.
Sanczo ze spuszczoną głową podszedł do swego pana i poprosił go o podanie mu ręki do ucałowania. Don Kichot przychylił się do jego prośby i uroczyście dłoń mu podał. Gdy Sanczo złożył pocałunek, pobłogosławił go i rozkazał, aby się wraz z nim naprzód nieco wysforował, gdyż chciał się go o coś zapytać i pomówić z nim o rzeczach bardzo doniosłych.
— Odkąd przybyłeś z powrotem — rzekł Don Kichot — nie miałem sposobu i czasu zapytać się ciebie o wiele szczegółów, należnych do twego poselstwa, jako też o odpowiedź, którą przynosisz. Teraz, kiedy fortuna stosowną porę nam zdarza, nie odmawiaj mi szczęśliwości, jakiej mi udzielić możesz przez te dobre nowiny.
— Pytajcie, WPanie, o co chcecie — odparł Sanczo — wszystko, czemu dobry początek dałem, do dobrego też przywiodę końca. Zaklinam Was jeno, abyście na przyszłość nie byli tak mściwi.
— Co chcesz przez to rzec, Sanczo? — zapytał Don Kichot.
— Myślę — odparł Sanczo — że ta młocka, którą odebrałem wczorajszego wieczoru, była raczej z przyczyny kłótni, która między nami powstała za wdaniem się czarta, niźli z powodu tego, co rzekłem przeciwko pani mojej Dulcynei. Kocham ją i czczę jak relikwię świętą (chocia po prawdzie świętych relikwij w niej nie ma) przez to, że do Waszej Miłości należy.
— Jeżeli chcesz swego dobra, Sanczo — rzekł Don Kichot — nie wracaj już do tych dyskursów.
Już raz ci przebaczyłem, ale pamiętaj, że za nowy występek nowa grozi kara!
Gdy tak rozmawiali, ujrzeli na drodze, którą jechali, człeka, siedzącego na ośle. Za jego zbliżeniem uznali, że miał pozór cygana. Aliści Sanczo Pansa, który na widok każdego osła umierał całą duszą, zaledwie tego człeka obaczył, poznał, że to Gines de Passamonte. Rozpoznawszy cygana, doszedł po nici do kłębka, czyli do osła swego. W samej rzeczy osioł, na którym jechał Gines, był siwcem Sanczy. Passamonte, chcąc nie być poznany i osła bezpiecznie sprzedać, przebrał się za cygana, bowiem umiał mówić językiem cyganów, jak i innemi jeszcze językami z wielką biegłością.
Sanczo krzyknął:
— O, łotrzyku Ginesillo! Ostaw mi mój skarb, oddaj mi życie moje, nie pozbawiaj mnie mojej pociechy! Puść mego osła, puść rozkosz moich oczu! Umykaj stąd, łajdaku, i ostaw to, co nie jest twoje!
Nie trzeba było tylu słów i przekleństw, gdyż Gines zaraz z siodła zeskoczył i rzucił się do ucieczki tak chyżo, że wkrótce znikł im z oczu.
Sanczo zbliżył się do swego osła, objął go za szyję i rzekł:
— Otom cię odnalazł, moje szczęście, mój siwcu i najdroższy przyjacielu!
Mówiąc to, całował go i ściskał, jakby to był człowiek. Osioł stał spokojnie, pozwalał się całować i pieścić, nie odpowiadając ni słowa. Wszyscy się zbliżyli, winszując Sanczy odnalezienia osła. Don Kichot rzekł do giermka, że rozkaz wydania trzech osłów cofniony nie będzie. Sanczo złożył dank swemu panu. Gdy giermek i rycerz z sobą rozmawiali, pleban rzekł do Doroty, że z wielką udatnością składała swoją opowieść, wielce podobną do opowieści, w księgach rycerskich zawartych. Dorota odparła, że nieraz zabawiała się czytaniem ich. Nie wiedząc jednak, gdzie się znajdują prowincje i porty morskie, rzekła trafunkiem, że wysiadła na ląd w Ossunia.
— Pojąłem to odrazu — odparł pleban — i zaraz powiedziałem to, com powiedział, aby złu zaradzić. Zali to jednak nie dziwna, że ten nieszczęśliwy szlachcic wierzy łatwie we wszystkie banialuki i duby smalone jeno dlatego, że są ulane w formie na kształt głupstw, zawartych w jego drogich księgach?
— Zapewne — rzekł Kardenio — jest to tak niesłychane dziwactwo, że nie wiem, czyby się znalazł umysł dość bystry na to, aby podobne dla śmiechu i krotochwili wynaleść.
— Szlachcic nasz — rzecze pleban — plecie trzy po trzy tylko wówczas, gdy rzecz idzie o rycerstwie błędnem, natomiast o wszystkiem innem rozprawia rozumnie, pokazując, że ma umysł bystry i niepopsowany wcale. Póki się nie dotknie rycerstwa błędnego, trudno suponować, że nie jest człowiekiem rozumnym. Gdy na ten kształt gwarzyli, Don Kichot mówił do giermka:
— Teraz, miły mój Sanczo, odsuńmy zasłonę ze spraw naszych. Rzeknij mi, nie bacząc na żadne rankory a gniewy, gdzie, jak i kiedy ujrzałeś Dulcyneę? Co czyniła? Co ci odpowiedziała? Coś ty jej powiedział? Jaki był wyraz jej oblicza, gdy mój list czytała? Kto ci ów list przepisał? Mówiąc pokrótce, powiedz mi wszystko, co się do tej sprawy ściąga i godne jest uznania, bez twoich wszelako przydatków, bez kłamstw, któremibyś chciał mi sprawić przyjemność i niczego nie odejmując, aby mnie jej pozbawić.
— Prawdę rzekłszy, WPanie — odparł Sanczo — listu nikt mi nie przepisał, gdyż nie wiozłem z sobą żadnego listu.
— Jest tak, jak mówisz — rzekł Don Kichot — gdyż książkę pamiętną, w której list ten napisałem, znalazłem, gdy dwa dni od twego odjazdu upłynęły.
Wielkiego mi to przyczyniło strapienia, bowiem nie wiedziałem, co uczynisz, uznawszy, że go nie masz i, czy, spostrzegłszy jego brak, nie zawrócisz z drogi!
— Uczyniłbym tak, ani chybi — odparł Sanczo — gdybym sobie tego listu wówczas, gdy mi go WPan czytał, dobrze w pamięć nie wraził. Powtórzyłem go pewnemu zakrystjanowi, który wszystko, co w mej pamięci tkwiło, spisał tak udatnie, wiernie a wybornie, że, jak sam powiadał, w całem swem życiu nie widział nigdy, ani nie czytał równie wdzięcznego listu.
— Zali masz go jeszcze w pamięci, Sanczo? — zapytał Don Kichot.

— Nie, WPanie — odparł Sanczo — gdyż powtórzywszy go, pozwoliłem sobie zapomnieć o nim, wiedząc, że mi już użyteczny nie będzie. Jeżeli sobie coś przypominam, to sam koniec: „Wasz aż do śmierci Rycerz Posępnego Oblicza“. Między początkiem a końcem umieściłem ze trzysta razy: „duszo moja“, „życie moje“, „oczy moje“.

KAPITULUM XXXI
O UCIESZNYM DYSKURSIE MIĘDZY DON KICHOTEM A JEGO GIERMKIEM, SANCZO PANSĄ I O INNYCH ZDARZENIACH

— Wszystko dobrze dotąd, ale ciągnij dalej, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Co robiła królowa piękności, gdyś przyjechał? Zapewneś ją zastał nawłóczającą perły, albo haftującą złotym szychem jakiś dar dla swego kawalera-niewolnika.
— Nie — odparł Sanczo — zaszedłem ją, gdy na podwórku swego domu przesiewała przez przetak dwa korce żyta.
— Zważ — rzecze Don Kichot — że ziarna zboża, jej rękami dotknięte, ziarnami pereł się stawały. Jeśliś dał baczność, to powiedz, zali to było ziarno czyste i od plew odwiane, czyli też zboże z pszenicą zmieszane?
— Dosyć było ziarn różnych w tem życie, które trzebiła — odparł Sanczo.
— Upewniam cię — rzekł Don Kichot — że żyto, jej rączkami przesiane, najbielszy i najsmakowitszy chleb wyda. Ale pójdźmy dalej! Gdyś jej oddał mój list, zaliż go nie ucałowała i do serca nie przytuliła? Nie uczyniłaż nic, coby było takiego listu godne, słowem, co uczyniła?
— Gdym jej list oddawał, uwijała się właśnie przy przesiewaniu żyta, którego parę garncy jeszcze w przetaku miała. Rzekła mi tedy: „Połóżcie, mój poczciwcze, list ten na worze, przeczytam go wtedy, gdy przesieję wszystko, co tutaj widzicie“.
— O, jakże mądrze poczęła sobie — rzekł Don Kichot. — Uczyniła to dlatego, aby przeczytać go na osobności i ucieszyć się nim dowoli. Ale prowadź, Sanczo, dalej rzecz swoją! Gdy była tak zajęta, o czem rozmawiała z tobą? Czy się o mnie pytała? Coś jej odpowiedział? Opowiadaj, opowiadaj wszystko tak, aby nic milczeniem pokryte nie było.
— Nie pytała o Waszą Miłość wcale — rzekł Sanczo — aliści ja jej powiedziałem, w jakim stanie Was zostawiłem, pokutującego dla niej, gołego od pasa do szyi, znajdującego się wśród tych gór, niby jakiś dziki mąż, śpiącego na twardej ziemi, nie jedzącego chleba na obrusie, nie czeszącego swojej brody, płaczącego i swój los złorzeczącego.
— Źleś uczynił, mówiąc, że swój los przeklinałem — rzekł Don Kichot. — Przeciwnie, wysławiałem go, jak i przez resztę dni mego życia błogosławić go będę, gdyż uczynił mnie godnym miłowania tej wysokiej damy, którą jest Dulcynea z Toboso.
— Jest tak wysoka — odparł Sanczo, — że o dwie piędzi nade mną góruje.
— Jakto, Sanczo? — zapytał Don Kichot — zaliżeś się z nią mierzył?
— Zmierzyłem się tą modłą — odparł Sanczo — że zbliżywszy się, aby pomóc jej włożyć wór ziarna na osła, tak do niej przymknąłem, iżem jawnie spostrzegł, że o głowę wyższa jest ode mnie.
— Zaliż nie prawda — rzekł Don Kichot — że wzrost ten okazały przyozdobiony jest tysiącem zalet duszy? Nie będziesz mi tego przeczył, że gdyś do niej przymknął, musiałeś poczuć jakiś zapach niebiański, aromat świeży, przedziwne pachnienie, które sam nie wiem jak nazwać, ot, jakbyś wszedł do kramu, pełnego przewybornych wonności.[173]
— Mogę rzec tylko — odparł Sanczo — że poczułem jakiś fetor, mężczyński raczej, niż białogłowski, z tej, jak myślę, przyczyny, że będąc rozgrzana robotą, spociła się okrutnie.
— To być nie może — odparł Don Kichot — chyba miałeś katar, albo od ciebie cuchnęło. Wiem przecie dobrze, jak pachnie ta róża wśród kolców, ta lelija polna, ten roztopiony bursztyn.
— I to się zdarzyć mogło — rzekł Sanczo — gdyż nieraz dobywa się ze mnie zaduch, który, jak mi się zdało, wówczas z pani Dulcynei wybuchał. Nie trza się temu dziwować; jeden djabeł podobny do drugiego!
— Dobrze! — odparł Don Kichot. — Oto wychędożyła już zboże i do młyna je odesłała. Cóż uczyniła jednak, list mój przeczytawszy?
— Listu — rzekł Sanczo — wcale nie przeczytała, gdyż, jak rzekła, czytać, ani pisać nie umie. Owszem, podarła go na drobne kawałeczki, aby w czyjeś ręce nie wpadł, przez co jej sekrety jawne na wsi staćby się mogły. Przestała dosyć na tem, com jej ustnie o miłości WPana dla niej i o pokucie niezwyczajnej, z jej powodu odprawianej, powiedział. Nakoniec, rozkazała mi rzec Waszej Miłości, że ręce pana całuje i że większem życzeniem pała, aby Was oglądać, niż aby listy od Was odbierać. Błaga Was przeto i rozkazuje Wam, abyście natychmiast, gdy to nakazanie odbierzecie, porzucili te gęstwiny, zaprzestali szaleństw czynienia i, nie mieszkając, wyprawili się w drogę do Toboso, chyba, że rzecz jakaś wielkiej wagi wspak temuby stanąć miała; tak wielkie jest jej pragnienie oglądania Waszej Miłości.
Mało się nie rozpukła ze śmiechu, gdym jej powiedział, żeście się przezwali Rycerzem Posępnego Oblicza. Spytałem się jej, jeżeli Biskajczyk, niedawno posłany, stawił się przed nią? Odparła mi, że był i że to człek wcale zacny. Wspomniałem także o galernikach; aliści rzekła, że żadnego dotychczas nie widziała.
— Wszystko dobrze dotąd — rzekł Don Kichot — ale rzeknij mi, jaki to pierścień dała ci przy pożegnaniu za dobre nowiny, coś jej przywiózł? Jest to starożytny obyczaj, w powszechnem zachowaniu wśród błędnych rycerzy i ich dam będący, dawać giermkom, karłom i dworkom, noszącym wieści od dam do rycerzy i od rycerzy do dam, zacny klejnot w podarunku, na znak wdzięczności za dobrze sprawione poselstwa.
— Mniemam, że tak być mogło i za dobry obyczaj to kładę, ale ta moda za dawnych czasów widać być musiała. Teraz zwykli przestawać na kawale chleba i sera; tylko tyle dała mi pani Dulcynea przez mur podwórka, gdym się z nią żegnał. Muszę przydać, że ser w dodatku był owczy.
— Pani Dulcynea — rzekł Don Kichot — hojna jest niezwykle, a jeśli nie dała ci złotego pierścienia, to jeno dlatego, że go na ten czas przy sobie nie miała. Nic straconego wszelako! Baranek dobry jest i po Wielkanocy. Zobaczę się z nią i wszystko będzie naprawione. Czy wiesz jednak, co mnie zdumiewa, Sanczo? Zdaje mi się, żeś po powietrzu odleciał i przyleciał; zaledwie trzy dni strawiłeś na drogę tam i zpowrotem, chocia do Toboso jest przecie trzydzieści mil dobrych. To mi wierzyć pozwala, iż mądry czarnoksiężnik, o sprawy moje wielce dbały, i mój szczery przyjaciel (muszę wszak, ani chybi, mieć takiego opiekuna, gdyż inaczej nie mógłbym być znamienitym rycerzem błędnym) pomógł ci do tej jazdy, acz i żeś tego nie spostrzegł. Wśród tych mędrców nie jeden taki się znajduje, co to porywa rycerza błędnego, śpiącego w swej łożnicy tak, iż rycerz ów niewiadomym zgoła sposobem nazajutrz rano o tysiąc mil znajduje się od miejsca, gdzie wczoraj na spoczynek się udał. Gdyby tego nie było, rycerze nie mogliby sobie wspólnie pomocy w niebezpieczeństwach okazywać, jak to się nieustannie dzieje. Zdarza się czasem, że jeden rycerz potyka się w górach Armenji z jakimś smokiem albo innem dzikiem monstrum, czy rycerzem, i oto, gdy już szala zwycięstwa na stronę jego wroga się przechyla, a on za chwilę żywot ma postradać, nagle i niespodzianie wyrasta przed nim inny rycerz, jego przyjaciel, który przybył z Anglji na obłoku albo na wozie ognistym, aby go ratować ze złej toni i od śmierci wybawić.
Tego jeszcze wieczora rycerz ów znajduje się w swym domu i ze spokojem do wieczerzy zasiada. A przecie między jednem a drugiem miejscem leży okrutny szmat drogi, coś ze trzy tysiące mil. Wszystko to do skutku przychodzi przez umiejętność i zdatność tych mędrców-czarnoksiężników, którzy dzielnych rycerzy w pieczy swej mają. Nie dziwota zatem, przyjacielu Sanczo, żeś pojechał i wrócił z Toboso w tak krótkim czasie, ponieważ, jako rzekłem, jakiś przyjaciel-czarnoksiężnik zaniósł cię tam na skrzydłach, chociażeś i tego nie spostrzegł.
— I tak być mogło — odparł Sanczo. — W samej rzeczy Rossynant biegł żartko, niby osioł cygański z rtęcią w uszach.[174]
— Co mi tam prawisz o żywem srebrze! — rzekł Don Kichot. — Cały regiment czartów wdał się w tę sprawę. A jest to naród, co sam chyżo biega i innych do biegu przynagla tak, iż lecą, nie czując zmordowania żadnego. Ale pozostawmy już tę materję! Jak mniemasz, Sanczo, co mam czynić względem rozkazu, który odbieram od pani Dulcynei, abym do niej jechał niebawnie? Acz jestem obligowany słuchać najściślej każdego jej rozkazania, staje mi jednak teraz na wstręcie owa obietnica, co ją dałem księżniczce, która z nami jedzie. Ustawy rycerskie nakazują wprzód słowo uiścić, nim się swej przyjemności pofolguje. Z jednej strony przynagla mnie i dręczy pragnienie corychlejszego ujrzenia mojej pani, z drugiej wzywa mnie obowiązek dotrzymania wiary i sława, którą w tej znamienitej zdobędę imprezie. Na ten czas myślę jednak pośpieszyć co żywo i przybyć do tego miejsca, gdzie olbrzym ma swoje mieszkanie. Po przybyciu obetnę mu łeb, wprowadzę księżniczkę na tron z powrotem i oddam jej państwo w spokojne rządy. Później, w tem mgnieniu oka powrócę, aby ujrzeć światłość mych oczu i tyle słusznych znajdę wymówek, że opóźnienie moje za słuszne poczyta, uznając, że wszystko obraca się ku jeszcze większej jej sławie a chwale. Ta, którą w mem życiu orężem moim zdobyłem, zdobywam i jeszcze zdobędę, płynie z łask, jakiemi mnie zaszczyca i z tego, że jestem jej hołdownikiem.
— Hej, do kata — zawołał Sanczo — nie zbyt dobrze ma Wasza Miłość w głowie. Zali chcecie, WPanie, tę daleką drogę za nic i próżno odprawiać i tracić sposobność tak bogatego i korzystnego ożenku, który Wam może wnieść w wianie królestwo tak obszerne że, jakom słyszał, ma ono dwadzieścia tysięcy mil w obwodzie, królestwo, obfitujące we wszystkie rzeczy, potrzebne do utrzymania życia ludzkiego, a większe niż Portugalja i Kastylja pospołu? Zamilczcie, na miłosierdzie Boskie, i wstydźcie się tego, coście powiedzieli. Posłuchajcie mej rady, wybaczcie mi moją śmiałość i ożeńcie się co tchu w pierwszej wsi, gdzie zastaniecie plebana; albo też i nasz pan licencjat wszystko gładko uładzi. Zważcie, panie, że mam już wiek stosowny po temu, abym radzić mógł i że ta rada, której udzielam, jest radą naschwał: lepszy wróbel w garści, niż żóraw w powietrzu. Kto może dobry wybór uczynić, a źle wybiera, niechaj się później żali po próżnicy i w głos płacze.
— Radzisz mi, Sanczo, na ten kształt — odparł Don Kichot — gdyż pragniesz, abym, ożeniwszy się i zabiwszy olbrzyma, spieszno został królem i był wówczas w stanie uiszczenia ci nagrody, którąm ci obiecał. Wiedz wszakże, że i bez ożenku, będę mógł bardzo łatwie życzeniu twemu zadosyć uczynić, gdyż w warunkach przedugodnych, nim do boju wystąpię, to sobie zawaruję, że księżniczka, aczkoli w stadło przezemnie pojęta nie będzie, musi mi oddać część królestwa do dowolnego rozrządzenia, a gdy już ją będę miał we władaniu, komuż jak nie tobie miałbym ją oddać?
— Za pewne to już kładę — odparł Sanczo — ale miejcie to na pieczy, panie, aby ta część nad morzem leżała. Gdy mi się sprzykrzy tam siedzieć, załaduję na okręty wasali moich murzyńskich i uczynię to, co już Wam powiedziałem. Nie dbajcie teraz, Wasza Miłość, o to, aby jechać do pani Dulcynei, tylko się pospieszajcie zabić tego olbrzyma i skończmy corychlej tę sprawę, gdyż, według mego rozumienia, będzie to dla nas z wielkim profitem i chwałą.
— Rzekłem ci już, Sanczo — odparł Don Kichot — że ci rację przyznaję i że twej rady się posłucham w tej materji, aby wprzódy ruszyć w drogę z księżniczką, a później dopiero do pani Dulcynei się udać. Ty zaś pamiętaj, aby nikomu na świecie, ani nawet tym, co jadą z nami, nie zdradzić ani słóweczka z naszego dyskursu i umowy, skoro bowiem pani Dulcynea jest tak przezorna, iż nie chce, aby ktokolwiek znał jej myśli, nie lza abym ja, czy też kto inny za mnie przed światem je odkrywał.
— Jeśli tak jest — odparł Sanczo — czemu to przypisać, że Wasza Miłość domaga się, aby wszyscy, jego ręką zwyciężeni, stawali przed obliczem pani Dulcynei, co jest jakby świadectwem, Waszem imieniem opatrzonem, że jej dobrze życzycie i ją miłujecie. A jako że konieczne jest, aby każdy z nich przed nią na kolana padał i mówił, że przybywa do niej ze zlecenia Waszej Miłości, aby nim rozrządzała do woli, nie sposób przecie, aby myśli pani Dulcynei i WPana nie ujawniły się przed światem!
— Jesteś głupiec i prostak — zawołał Don Kichot — nie widziszże Sanczo, że wszystko ku jeszcze większej jej sławie i wyniesieniu się obraca? Musisz wiedzieć, że według naszych rycerskich obyczajów wielkiego splendoru przyczynia to damie, jeśli ma siła kawalerów błędnych, którzy jej usługują, bez tego wszelako, aby ich myśli dalej sięgały, niż do służb dokonania i aby domagali się innej nagrody za swoje cne intencje, krom tej, że ich w poczet swoich rycerzy zaliczać raczy.
— Słyszałem o tem na kazaniu — rzekł Sanczo — że taką miłością należy kochać Pana Boga dla Niego samego, nie dając się owładać nadziei niebieskiej chwały, ani obawą kary. I ja pragnąłbym tak kochać Go i służyć mu najlepiej, jak tylko mogę.
— Daj cię katu, aleś łepski prostaku! Z jakimiż subtylnościami na harc wyjeżdżasz? Rzekłby kto, żeś i w szkołach bywały.
— A przecie, na mą duszę i czytać nawet nie umiem — odparł Sanczo.
W tej chwili mistrz Mikołaj zawołał na nich, aby stanęli, gdyż jadący z tyłu chcieli się zatrzymać, aby napić się z małego źródełka, płynącego opodal.
Don Kichot ściągnął wodze Rossynantowi, co ucieszyło niepomału Sancza, który, zmordowawszy się mówieniem kłamstw, obawiał się, aby go pan nie dociekł w szalbierstwie i za słówka nie chwycił; chociaż bowiem wiedział już, że Dulcynea była wieśniaczką z Toboso, przecie, jako żywo, nigdy jej na oczy nie widział.
Tymczasem Kardenio przebrał się w szatki, które miała na sobie Dorota, gdy ją spotkali. Chociaż nie najzacniejsze były, wszelako lepsze od tych, co je zdjął. Zsiedli tedy wszyscy z wierzchowców, i, rozłożywszy się na ziemi koło źródła, zapasami, które pleban wziął z karczmy, zaspokoili nieco głód, który się im tęgo we znaki dawał.
Gdy tak jedli, ukazał się na drodze otrok jeden, który jął się im pilnie przypatrywać. Po niejakiej chwili podbiegł do Don Kichota, uścisnął go za nogi i rzekł z wielkim płaczem:
— Ach, Mości Panie, zali mnie nie poznajesz? Spójrz na mnie, Wasza Miłość, jam ci jest Andrzejem, któregoś kazał od dębu odwiązać.
Don Kichot poznał go i, biorąc go za rękę, obrócił się do przytomnych, poczem rzekł:
— Abyście poznali, jak wielce ważną jest rzeczą, by na świecie istnieli rycerze błędni, którzy naprawiają krzywdy i błędy, wyrządzone przez złych i zuchwałych ludzi, wiedzcie, że przed niedawnym czasem, przejeżdżając przez las, usłyszałem krzyki i lament, któryby w każdym litość mógł wzbudzić, jakby osoba jakaś, srodze zasmucona, pomocy wzywała. Pobiegłem zaraz w tę stronę, skąd, jak mi się wydało, te żałosne narzekania dochodziły, czyniąc zadosyć mojej rycerskiej powinności i ujrzałem przytomnego tu chłopca, uwiązanego do dębu (cieszę się teraz z tego niezmiernie, że obecność jego będzie świadectwem, iż prawdzie ani o włos nie chybiam) i jakiegoś chłopa, nagiego napoły, który, jak się później okazało, był jego panem. Ciął go surowcowemi rzemieniami. Zaledwiem to ujrzał, spytałem się, za coby go tak nieludzko ćwiczył? Grubjanin odparł, że to jego sługa i że go chłoszcze, gdyż jego opieszalstwo raczej ze złodziejskich skłonności, niż z głupoty się rodzi. Otrok odparł na to: — Bije mnie za to, że się upominam o zasługi mi należne. Na to ów chłop jął się wymawiać, sam już nie wiem jak, alem tych tłumaczeń za dostateczne być nie miał. Słowem, kazałem nieboraka odwiązać, zmusiłem gbura, aby mi przysięgi, że go weźmie z sobą i że zapłaci mu bitemi talarami, a i jeszcze coś dorzuci na przydatek. Zaliż to wszystko nieprawda, synu mój, Andrzeju?
Czyś nie uważał z jaką godnością mu rozkazywałem i jak pokornie przyrzekł mi, że wszystko, com mu nakazał, wskazał i przykazał, wypełni? Odpowiedz, nie konfunduj się, ani nie obawiaj się niczego, opowiedz tym panom o wszystkiem, co zaszło, aby dowiedzieli się i uznali z przykładu, że wielki jest z tego pożytek, iż błędnych rycerzy na głównych się spotyka traktach.
— Wszystko, coście panie powiedzieli, to prawda najszczersza — odparł chłopak. — Aliści koniec tej sprawy miał się całkiem inaczej, niż WPan mniema.
— Jakże to? — zawołał Don Kichot — alboż ci ten chłop zaraz nie zapłacił?
— Nie tylko nie dał mi ani grosza — odparł Andrzej, ale, zaledwie WPan z lasku wyjechał, a myśmy sami zostali, znów do tego samego dębu mnie przytroczył i tyle mi batogów wymierzył, że wyglądałem jak Sw. Bartłomiej, obdarty ze skóry. Do każdej plagi przydawał śmieszki i drwinki, dworując sobie z Waszej Miłości co się zmieści, tak, iż gdybym takiego bólu okrutnego nie czuł, sam śmiałbym się do rozpuku z tego co mówił. Koniec końców tak mnie skatował, iż do tego czasu byłem w szpitalu, gdziem się leczył z obraz, zadanych mi przez niecnego gbura. WPan był przyczyną mego zła. Gdybyście, panie, jechali swoją drogą, nie przybywali tam, dokąd nikt Was nie wołał i do cudzych spraw się nie mieszali, pan mój zadowolniłby się wymierzeniem mi jednego albo dwóch tuzinów plag, później odwiązałby mnie i zapłaciłby mi, co był winien. Ponieważ jednak źleście go potraktowali i wieloma obrzucili wymysłami, więc się rozjadowił, nie mogąc zaś pomścić się na WPanu, ujrzawszy się sam, cały gniew na moich plecach wywarł tak, iż mi się zdaje, iż już i do niczego zdatny nie jestem, ani będę.
— Źle się stało — rzekł Don Kichot — żem za prędko stamtąd odjechał. Nie trzeba mi było ruszać się z miejsca, dopókiby ci wszystkiego nie wypłacił. Z długiej eksperjencji powinienem był wszak dobrze wiedzieć, że chłop nieskory jest dotrzymać słowa, gdy widzi, że nic przez to w zysku nie odniesie. Ale przypomnij sobie, Andrzeju, iżem przysiągł, że jeśli ci nie zapłaci, odszukam go i odnajdę, choćby się był i ukrył w brzuchu wieloryba.
— Prawda to jest — rzecze Andrzej — ale na cóż toby się zdało?
— Obaczysz zaraz na co się zda — rzekł Don Kichot i, rzekłszy to, porwał się na nogi w wielkim pośpiechu; poczem rozkazał Sanczy osiodłać Rossynanta, który się pasł na trawie, podczas gdy oni obiadowali.
Dorota zapytała się go, coby uczynić zamyślał? Don Kichot odparł, że chce jechać zaraz, by odszukać tego gbura, ukarać go przykładnie i przymusić go, aby zapłacił Andrzejowi do ostatniego szeląga, wszystko co mu jest winien, na złość wszystkim chłopom, którzy żyją na świecie. Na to Dorota prosiła go, aby zechciał zważyć, że nie lza mu, jeśli tylko obietnicy swej chybić nie chce, żadnej przygody przedsiębrać, dopóki wprzód tej sprawy nie zakończy. Samci on wie najlepiej o tem, że tak być musi, niechajże więc sprawiedliwy gniew swój powściągnie aż do czasu, gdy z królestwa Mikonikomu powróci.
— Rzecz jest słuszna — odparł Don Kichot. — Andrzej musi cierpliwie do mego powrotu zaczekać, jakżeście to sami rzekli, księżniczko. Przysięgam mu i przyrzekam odnowa, że nie odetchnę, dopóki się za niego nie pomszczę.
— Nie bardzo ja ufam tym zaklęciom — odparł Andrzej. — Wolałbym na ten czas trochę pieniędzy na drogę do Sevilli, niż wszystkie zemsty na świecie. Daj mi WPan co zjeść, jeżeli masz, i na przydatek wsuń coś do mojej kieszeni i niech Bóg ostanie z WPanem, jako też i z wszystkimi rycerzami błędnymi, którzy, ani chybi, równie dobrze względem samych siebie błądzić mogą, jak wobec mnie zbłądzili.
Sanczo, wyciągnąwszy z wora kawał chleba i sera, dał go Andrzejowi, mówiąc:
— Bierz, bracie Andrzeju, gdyż wszyscy w twojem nieszczęściu potrosze udział przyjmujemy.
— Cóż cię kosztuje moja skóra? — spytał Andrzej...
— Ten chleb i ser, co ci daję, wart więcej — odparł Sanczo. — Bóg wie, czy mi go nie zbraknie. Musisz wiedzieć, przyjacielu, że my, giermkowie błędnych rycerzy, musimy znosić nieraz głód i złe przygody oraz inne rzeczy, o których lepiej tu nie wspominać...
Andrzaj wziął chleb i ser i widząc, że mu już nikt nic więcej nie da, spuścił głowę i ruszył przed siebie. Uszedłszy kilka kroków, obrócił się i rzekł do Don Kichota:
— Na miłosierdzie Boskie, Panie rycerzu błędny, jeśli drugi raz mnie spotkacie, choćbyście ujrzeli, że mnie na kawały ćwiartują, nie spieszcie mi z pomocą; zostawcie mnie memu złemu losowi, który jednak nie będzie tak zły, jak nieszczęście, ściągnięte na mnie przez WPana. Obyście byli przeklęci, wraz z wszystkimi rycerzami błędnymi, którzy się kiedykolwiek na świecie pojawili.

Don Kichot chciał się zerwać, aby go przykładnie ukarać, ale chłopak wziął nogi za pas i puścił się tak rączo, iż niepodobnaby go było dogonić. Don Kichot tak był zagniewany słowami Andrzeja, iż wszyscy przytomni musieli chętkę do śmiechu powściągnąć, aby do srogiej kolery go nie doprowadzić.

KAPITULUM XXXII
CO SIĘ PRZYDARZYŁO W OBERŻY WSZYSTKIM, KTÓRZY ORSZAK DON KICHOTA STANOWILI

Skończywszy popas, wsiedli na konie i muły i, bez żadnych przygód, uwagi godnych, przybyli nazajutrz do karczmy, na którą Sanczo patrzył ze zgrozą i przerażeniem. Za nic do wnętrza wejść nie chciał, aliści uniknąć tego nie mógł. Oberżysta, jego żona, córka i Maritornes, ujrzawszy Don Kichota i Sanczę, wyszli im naprzeciw z oznakami wielkiej radości. Rycerz pozdrowił ich ze zwykłą sobie powagą i dostojnością i rozkazał im, aby mu przygotowali lepsze łoże, niż niegdyś. Gospodyni odpowiedziała, że mu wyrychtuje łoże książęce, jeśli tylko lepiej, niż zeszłym razem zapłaci. Don Kichot przyobiecał; wstawili mu zatem łoże do tej samej izby, on zaś legł na niem natychmiast, gdyż czuł, iż całe ciało ma obrażone i że mu powieki ciężą. Zaledwie się w izbie zamknął, oberżystka podbiegła do balwierza i, schwyciwszy go za brodę, rzekła:
— Na ów krzyż, który tutaj wisi, nie będziecie już dłużej użytkowali mojego ogona i z niego sobie brody czynili. Oddajcie mi go w tem oka mgnieniu, gdyż rzeczy mego męża ciągle się po ziemi walają, co jest wstydem prawdziwym: myślę o grzebieniu, który miałam zwyczaj na tym ogonie zawieszać.
Cyrulik nie chciał oddać ogona, chociaż okrutnie na niego nastawała i chciała mu go gwałtem wydrzeć. Licencjat jednakoż rzekł balwierzowi, że może ogon zwrócić, ponieważ już im ten fortel i wybieg na przyszłość potrzebny nie będzie. Niechaj się balwierz da poznać i niech się w prawdziwej przedstawi postaci, mówiąc Don Kichotowi, że gdy go złoczyńcy obdarli, do tej karczmy się schronił. Jeśli Don Kichot zapyta się o giermka księżniczki, odpowiedzą, że go przodem posłała, dla upewnienia swoich poddanych w królestwie, że już tam zmierza, wiodąc z sobą wybawiciela wszystkich. Balwierz nie czynił zatem już wstrętów oberżystce, lecz po dobrej woli oddał jej wraz z ogonem i wszystkie manatki, które był pożyczył, w celu uwolnienia Don Kichota.
Wszyscy przytomni w oberży zdumiewali się bardzo urodzie Doroty, a także udatnemu pozorowi Kardenia. Ksiądz rozkazał, aby im dano do zjedzenia, co tylko można było najlepszego w austerji znaleść. Oberżysta, mając nadzieję, że tym razem lepiej zapłacony będzie, uwinął się raźno i przygotował wcale smakowity obiad. Don Kichot tymczasem spał ciągle; umyślili, że lepiej będzie nie budzić go, gdyż, według ich rozumienia, sen więcej mógł go pokrzepić niż posiłek.
W czasie obiadu, w przytomności oberżysty, jego żony, córki, Maritornes i wszystkich podróżnych, mówili tylko o dziwacznem szaleństwie Don Kichota i o stanie, w jakim go znaleźli. Oberżystka opowiedziała im, co zaszło między rycerzem a mulnikiem, a obejrzawszy się i upewniwszy, że Sanczy niema, przydała także powiastkę o podrzucaniu na derze, co niemało rozśmieszyło gości. Gdy pleban oznajmił, że książki rycerskie, które Don Kichot czytał, tak mu mózg popsowały, oberżysta rzekł:
— Sam nie wiem, jak to i być może, gdyż według mego rozumienia, niemasz na świecie milszej lektury. Mam wśród innych szpargałów dwie czy trzy podobne książki, które, wierę, prawdziwie mnie i innych odrodziły. Podczas żniw przychodzi tu w święta wielu żeńców, wśród których znajdzie się zawsze taki, co czytać umie i za te księgi się bierze. W kilkadziesiąt osób zasiadamy wokół niego i słuchamy z takiem ukontentowaniem, że aż młodsi się czujemy i o siwych zapominamy włosach. Ja przynajmniej, gdy słyszę o tych straszliwych razach i ciosach, które rycerze błędni zadają, mam nieposkromioną chęć iść za ich przykładem i chciałbym słuchać i słuchać o nich dniem i nocą i nic już nie robić innego.
— A owóż i jabym chciała, aby tak było — dodała oberżystka — gdyż mam w domu chwilę wolnego czasu wówczas dopiero, gdy ty przysłuchujesz się czytaniu; będąc tem zabawny, o łajaniu i krzyczeniu zapominasz.
— To prawda — rzekła Maritornes — i ja również, na mą duszę, przepadam za temi pięknemi powiastkami, zwłaszcza, gdy słyszę o damie serca, którą pod pomarańczowymi drzewami rycerz w uścisku trzyma i o starej ochmistrzyni, co to stoi na czatach, pełna zawiści i cała drżąca ze strachu. Delicje są to i specjały prawdziwe!
— A wam, panienko, jak się wydaje? — rzekł pleban, obracając mowę do córki oberżysty.
— Prawdziwie, księże plebanie, nie wiem co odpowiedzieć. Pospołu z innymi się przysłuchuję i aczkolwiek nie rozumiem, wielką z tego przyjemność odnoszę. Nie bawią mnie te sztychy i razy, które mój ojciec tak wysławia; miłe mi są tylko skargi i żale, dobywające się z piersi rycerzy, gdy ci od dam swych żyją w oddaleniu; nieraz do płaczu przywodzi mnie litość, którą dla nich czuję.
— Ukoiłabyś przeto ich piękna panno — rzekła Dorota — gdyby z twego płakali powodu?
— Nie wiem, cobym uczyniła — odparła młoda dziewczyna — ale to pewna, że niektóre z tych dam tak są okrutne, że rycerze nazywają je lwicami, tygrysicami, albo i inne odrażające nazwy im nadają. Chryste Panie! Nie wiem zaiste, co to za plemię bez sumienia i bez duszy! Miast uraczyć jednem przychylnem spojrzeniem zacnych kawalerów, damy te pozwalają im umierać, albo szaleć z miłości. Nie wiem także do czego służą te wszystkie fochy a grymasy, jeśli dla przydania sobie czci, za cóż nie idą za mąż za nich, wszak oni i niczego innego nie pragną?
— Zamilcz filutko — rzekł oberżysta — za dobrze rozumiesz się na tych rzeczach, a nie godzi się dziewczynom w twym wieku tyle wiedzieć i rezonować.
—Skoro mnie ksiądz pleban zapytał — odrzekła młódka — musiałam mu przecie odpowiedzieć.
—Teraz — rzekł ksiądz — przynieście mi, gospodarzu, te księgi, gdyż ujrzećbym je pragnął.
— Z wielką chęcią — odparł oberżysta.
Udał się do swojej komnaty i wnet powrócił, niosąc starą skrzynię, otoczoną łańcuszkiem, i, otworzywszy ją, znalazł we wnętrzu trzy wielkie księgi i wiele papierów, pięknem pismem pokrytych. Pierwsza księga, którą do rąk wziął, zwała się Don Cirongilio z Tracji[175], druga Felixmarte z Hirkanji, trzecia zaś Historja Wielkiego Kapitana Gonzalo Hernandez z Kordoby, do której dodano też Życie Diego Garcia de Peredes.
Pleban, odczytawszy dwa pierwsze tytuły, zwrócił się do balwierza i rzekł doń:
— Brakuje nam tu tylko ochmistrzyni i siostrzenicy naszego przyjaciela.
— Obejdziemy się bez nich — odparł cyrulik — sam je zaniosę na podwórze albo i wrzucę do komina, gdzie dobry ogień płonie.
— Jakto? — zawołał oberżysta — chcecie moje księgi spalić?
— Tylko te dwie — odparł pleban — Don Cirongilia i Feliksmarte.
— Alboż są etyckie, że chcecie je na stos skazać? — zapytał oberżysta.
— Chcieliście powiedzieć heretyckie, a nie etyckie, mój przyjacielu — rzekł balwierz.
— Niech i tak będzie — odparł gospodarz, — ale jeśli już jakąś na stos posłać chcecie, niechaj to będzie księga o Wielkim Kapitanie i Diego Garcia. Radniejbym pozwolił, aby w ogień mego syna wrzucono, niż te dwie inne księgi.
— Te dwie kłamliwe księgi, mój bracie — rzekł ksiądz — pełne są głupstw, szalbierstw i omamień, podczas gdy „Wielki Kapitan“ zawiera historję prawdziwą, opisującą czyny Gonzalesa Hernandeza z Kordoby, który dla swych dzieł bohaterskich zjednał sobie sławne, znakomite i całkiem zasłużone imię Wielkiego Kapitana, jakim go na całym świecie zowią.
Zaś Diego Garcia de Peredes to znamienity rycerz, z miasta Trujillo w Estramadurze się wywodzący. Dzielny ten żołnierz obdarzony był taką siłą cielesną, że jednym palcem zatrzymywał kamień młyński w największym rozpędzie mielący. Stanąwszy razu pewnego na brzegu mostu z ogromnem szabliskiem w ręku, wstrzymał całe wojsko i przejścia mu zabronił.[176] Siła jeszcze innych dzieł dokazał, które, gdyby były opisane nie przez niego, co z wielką skromnością rycerza, mówiącego o sobie, rzeczy te przedstawia, lecz przez jakiegoś innego dziejopisa, szczerą jeno prawdę na względzie mającego, wierę, zaćmiłyby one czyny Hektora, Achilla i Rolanda.
— Otóż mi i dzielność! — zawołał oberżysta. — Nie wielka to osobliwość młyńskie koło zastanowić. Czytajcie, Wasza Miłość, to, co ja czytałem o Felixmarcie z Hirkanji, który jednym zamachem szpady przeciął na dwoje pięciu olbrzymów, jakby to były strączki bobu.
Innym znów razem rzucił się sam jeden na wielką i potężną armję, z miljona i sześciu kroć stu tysięcy żołnierzy, uzbrojonych od stóp do głów, złożoną, i rozproszył ją tak, jakby to stado owiec było. A cóż mówić dopiero o dzielnym Don Cirongiliu z Tracji, który wielkim męstwem i dzielnością się odznaczał, jak o tem można się przekonać w księdze, która mówi, iż płynąc raz po pewnej rzece, ujrzał wynurzającego się z niej ognistego smoka; ujrzawszy go, rzucił się na niego, skoczył okrakiem na łuskowaty grzbiet i ścisnął monstrum oburącz za gardziel z taką krzepotą, że straszydło, nie mogąc tchu złapać, umyśliło, iż jedynym dla niego ratunkiem będzie zanurzyć się na samo dno rzeki, wlokąc za sobą rycerza, który ani na chwilę żelaznego uścisku pofolgować nie chciał. Gdy już na podwodnym gruncie stanęli, obaczył się pan Cirongilio wśród pałaców i ogrodów tak wspaniałych, że były one cudem prawdziwym. Smok natychmiast przedzierzgnął się w poważnego starca i tyle mu przedziwnych rzeczy powiedział, że już i więcej nie trza. Nie mówcie więc tym kształtem, księże plebanie, gdyż, jeślibyście to słyszeli, oszalelibyście, ani chybi, z radości.
Dorota, usłyszawszy to, rzekła cichym głosem do Kardenia:
— Nie wiele już brak naszemu karczmarzowi, aby się stał drugim Don Kichotem.
— I ja tak mniemam — odparł Kardenio — gdyż, jak nam do rozumienia daje, wszystko, co owe księgi opisują, za pewne kładzie i sądzi to być prawdą, nie chybiającą ni na włos temu, co się w nich zawiera. Nawet franciszkanie bosi by go nie nawrócili.
— Zważ, bracie — rzekł ksiądz — że nie było nigdy na świecie Felixmarta z Hirkanji, Cirongilia z Tracji, ani innych rycerzy podobnych, o których księgi rycerskie mówią. Wszystko są to bajędy i zmyślenia, stworzone przez próżniaków w chęci zabawienia innych, jakeś sam o tem mówił, żniwiarzy na przykład przywodząc. Przysięgam ci, że nigdy nie było na świecie podobnych rycerzy, ani podobnych szaleństw, dziwów i przewag.
— Dla innych te androny schowajcie, księże plebanie. Jakbym to nie wiedział, jak daleko jest od nosa do gęby i który mnie but uciska. Niech mnie ksiądz trawą nie karmi, gdyż nie jestem młodym kosem. Pragniecie, Wasza Miłość, abym uwierzył, że wszystko, o czem te księgi mówią, to fałsze i smalone duby, a owóż przecie wydrukowane one zostały za pozwoleniem Ichmościów z Rady Królewskiej. Zaliżby panowie ci pozwolili wydawać takę kupę łgarstw, bitew, zaczarowań, od których aż mąci się w głowie?
— Już ci rzekłem, mój przyjacielu — odparł ksiądz — że wszystko to wymyślone zostało dla zabawienia próżniaczych myśli. Tak jak w dobrze rządnych rzeczypospolitych dozwalają, aby były gry różne, jako to szachy, zabawy w gałki bilardowe lub piłkę, służące dla rozrywki niektórych ludzi, co pracować nie chcą i nie mogą, tak też dopuszczają drukować podobne księgi, gdyż i nikomu na myśl nie przyjdzie, by się mógł znaleść głupiec takowy, co za szczerą prawdę wszystko to poczyta. Gdyby po temu pora stosowna była, a Ichmość przytomni posłuchaćby sobie życzyli, powiedziałbym, jak powinny być ułożone te księgi rycerskie, aby się pożytecznemi stać mogły. To, cobym nadmienił, przyjemne i użyteczne dla niektórychby było. Tuszę, że w stosownym czasie pomówię o tej materji z takim, co z tej rozmowy pożytek wynieść będzie zdolny.
Tymczasem uwierzcie, panie gospodarzu, w moje słowa, weźcie stąd te księgi, baczcie na przyszłość jaki profit z tych prawd i kłamstw odnieść będziecie mogli i niech Bóg dozwoli, abyście nie zaczęli chromać na tę nogę, na którą pan Don Kichot utyka.
— Nie — odparł oberżysta — nie jestem takim szaleńcem, abym chciał stać się rycerzem błędnym. Wiem przecie, że dziś niema już tych obyczajów, co drzewiej, gdy to rycerze błędni po świecie chodzili.
Sanczo, znajdując się obecny przy końcu tego dyskursu, zafrasował się mocno i zamyślił, usłyszawszy, że rycerstwo błędne nie jest już więcej w modzie i że księgi rycerskie są zbiorem bałamuctw i bredni. Ułożył sobie w myśli zaczekać jeszcze na ten raz i zobaczyć, jak się zakończy podróż jego pana; jeśliby rzeczy miały wziąć obrót nie tak pomyślny, jak się tego spodziewał, porzuci swego pana i wróci do swej zwykłej pracy, do żony i dziatek.
Karczmarz chciał zabrać swoją skrzynię z księgami, lecz ksiądz rzekł:
— Zatrzymajcie się chwilę — chciałbym wiedzieć, co się zawiera w tych papierach, pięknem pismem pokrytych.
Oberżysta wydobył je ze skrzyni i do rąk mu podał. Ksiądz ujrzał, że jest osiem arkuszy papieru, ręcznem pismem zapisanych. Na pierwszej karcie widniał wielki napis, który powiadał: Powieść o nierozważnym ciekawcu.
Pleban, przeczytawszy trzy, czy cztery wiersze, rzekł:
— Muszę przyznać, że mi się ten tytuł podoba i że mam chęć całą tę powieść przeczytać.
Oberżysta odparł:
— Niech więc Wasza Miłość czyta. Dałem ją do czytania wielu moim gościom, którzy wielką przyjemność w tej lekturze znaleźli i natarczywie się dopominali, abym im te papiery podarował, wszelako nie chciałem tego uczynić, mając nadzieję, że będę mógł je zwrócić temu, kto zostawił tu skrzynię wraz z księgami i papierami. Może się zdarzyć, że właściciel tych rzeczy zjawi się tu któregoś dnia; wówczas oddam mu księgi, chociaż wiem, że będzie mi później bez nich niesporo. Chociaż karczmarz jestem, mam przecie chrześcijańskie sumienie.
— Masz rację, przyjacielu — rzekł pleban — ale, gdy mi się powieść podobać będzie, pozwolicie mi chyba odpis sobie sporządzić.
— Z wielką chęcią — odrzekł oberżysta.
Gdy tak rozmawiali z sobą, Kardenio wziął do rąk papiery i zaczął czytać powieść.
Sąd jego równie przychylnie wypadł, poprosił tedy plebana, aby odczytał ją w głos tak, by wszyscy usłyszyć mogli.
— Chętniebym to wypełnił, ale zdaje mi się, że lepiejby ten czas na spoczynek, niż na czytanie obrócić — odparł ksiądz.
— Dostateczny to wczas dla mnie będzie — rzekła Dorota — gdy się zabawię słuchaniem jakiejś historji; umysł mój nie jest jeszcze tak spokojny, abym mogła usypiać wówczas, gdy pora snu przychodzi.
— Tedy — rzekł pleban — z samej ciekawości czytać zacznę. Może niejedna rzecz w tej powieści do smaku nam przypadnie.
Mistrz Mikołaj i Sanczo zbliżyli się doń i o to samo prosić go jęli. Ksiądz widząc, że wszystkim a również i sobie przyjemność sprawić może, rzekł:

— Skoro tak, tedy słuchajcie pilnie. Powieść na ten kształt się zaczyna:

KAPITULUM XXXIII
POWIEŚĆ O NIEROZWAŻNYM CIEKAWCU[177]

We Florencji, bogatem i znacznem mieście włoskiem, w prowincji Toskanji leżącem, mieszkali dwaj bogaci i znamienitego rodu młodzieńcy, zwani Anzelm i Lotarjusz. Żyli oni z sobą w tak ścisłej przyjaźni i jedności nierozdzielnej, że wszyscy, którzy ich znali, pospolicie dla wyróżnienia dwoma przyjaciółmi ich zwali. Byli obaj chłopcami jednego prawie wieku i podobnych skłonności, co sprzyjało bardzo ugruntowaniu wspólnej przyjaźni. Prawda, że Anzelm większe upodobanie w miłostkach znajdował, Lotarjusz zaś bardziej łowami zabawiać się lubił, aliści Anzelm często dla Lotarjusza, Lotarjusz zaś dla Anzelma upodobań swoich odstępował. Chęci ich zgadzały się z sobą, jak tryby najlepiej nastawionego zegara.
Anzelm zakochał się niezmiernie w pewnej młodej panience, z tegoż miasta pochodzącej; była ona tak piękna, mądra i z tak zacnego wywodząca się domu, iż Anzelm, za zgodą swego przyjaciela, bez którego nic nigdy nie poczynał, umyślił poprosić rodziców jej, aby mu ją w zamężcie dali. Tak też uczynił. Lotarjusz w sekretnym posłany komissie, poselstwo swe tak zręcznie sprawił, że już po upływie kilku dni przyjaciel jego ujrzał się w posiadaniu tej, którą tak miłował. Kamilla (takie było imię oblubienicy) szczęśliwa, że Anzelma ma za męża, dziękowała nieustannie niebu i Lotarjuszowi, wiedząc, iż jego to dziewosłębom wielkie swoje szczęście zawdzięcza. W pierwszych dniach po ślubie, które zwykle przeznaczone są na rozrywki i zabawy, Lotarjusz przebywał w domu Anzelma, starając się go rozerwać i na wszelki sposób wesołości mu przyczynić. Ale gdy się już skończyły uroczystości weselne, ustały wizyty i powinszowania, Lotarjusz coraz rzadziej jął Anzelma odwiedzać, mniemając, nie bez wielkiej słuszności, że w domach przyjaciół, co się ożenili, nielza tak często gościć, jak się gościło w nich, gdy przyjaciele ci byli jeszcze kawalerami. Chocia bowiem prawdziwa i szczera przyjaźń zawsze od wszystkich podejrzeń jest wolna, jednakże cześć małżonka taka jest czuła, że nietylko przyjaciele, ale i najbliżsi krewniacy urazić ją łatwie mogą. Anzelm, spostrzegłszy to opieszalstwo Lotarjusza, nie omieszkał użalić się przed nim, mówiąc mu, że jeśliby był wiedział, że ożenek przeszkodzi mu przebywać w jego towarzystwie, nigdyby się nie był ożenił. Jeśli zaś dla owej jedności i zgody, która wśród nich panowała, gdy on jeszcze był człekiem nieżonatym, zasłużyli sobie na tę miłą nazwę dwóch przyjaciół, to niechajże teraz Lotarjusz przez zbytnią ostrożność nie dopuszcza do tego, aby ów tak drogi im tytuł bez żadnego powodu utracić mieli. Dalej błagał go i zaklinał (o ile zażyłość ich pozwalała mu przemawiać tą modłą), aby zechciał czuć się zawsze u niego w domu jak u siebie, przychodzić i odchodzić jak dawniej, a takoż prosił go, aby uwierzył, że żona jego, Kamilla, pragnie tylko tego, czego i on pragnie i z jego tylko radości pociechę odnosi; wiedząc zasię jak serdeczne związki ich łączą, trapi się teraz jego oziębłością. Na te i inne racje, które Anzelm przywodził, aby Lotarjusza do częstego przebywania w domu swoim nakłonić, jak to w dawnym jego leżało zwyczaju, Lotarjusz z tak wielką bystrością i roztropnością odrzekł, że Anzelma ucieszyły poczciwe intencje przyjaciela; ułożyli między sobą, że dwa razy w tygodniu, dni świątecznych w rachubę nie biorąc, Lotarjusz będzie u nich obiadował. A chociaż umowa zawarta została, Lotarjusz postanowił nie czynić nic więcej, jak tylko to, co mu się przystojne dla czci przyjaciela być wyda, gdyż cześć ta była mu równie miła, jak i jego własna. Mawiał mu zwykle, a i dobrze mawiał, że człek, któremu nieba urodziwą żonkę dały, winien pilnie baczyć, jacy to ludzie dom jego nawiedzają i z jakimi przyjaciółkami żona jego przestaje, gdyż to, czego osięgnąć nie można na placach, w kościołach, czy w czasie świąt uroczystych (wszakże małżonkowie nie zawsze mogą wzbronić żonom godziwej rozrywki) łatwie do skutku przychodzi w domu przyjaciółki albo krewniaczki, dla której ufność się żywi. Mówił także Lotarjusz, że ludzie żonaci winni mieć przyjaciół, którzyby ich uwiadamiali o błędach, popełnionych przez brak pilnej baczności i dozoru. Zbytnia czułość nie dozwala im dostrzegać, albo przynajmniej mówić o tych rzeczach, które, aczkolwiek przyjemne nie są, należy czasem uczynić albo i nieuczynić, aby uniknąć zmazy i dobrą sławę zachować. Skoro przez przyjaciół ostrzeżeni będą, łatwie te niedbałości naprawią.
Gdzież znaleść podobnie wiernego, szczerego i roztropnego, jak Lotarjusz, przyjaciela? Po prawdzie nie wiem tego! Takim przyjacielem mógłby być tylko Lotarjusz, który pilnie strzegł czci Anzelma i starał się, aby odwiedziny w domu jego przyjaciela jaknajrzadziej wypadały, obawiając się, iż częste uczęszczanie młodzieńca tak szlachetnego, bogatego, wysoce urodzonego i uraczonego zalet tysiącem, w domu tak pięknej białogłowy, jak Kamilla, próżniaczym ludziom o szpiegujących oczach i złośliwych językach, podejrzane wydać się mogą. Aczkolwiek jego roztropność i Kamilli przystojność były aż nadto dobrym wędzidłem dla gęb jadowitych, nie chciał hazardować dobrą sławą przyjaciela, jakoteż i swoją. Dlatego też w dni, które według umowy, przeznaczone być miały na odwiedziny, zajmował się innemi sprawami, wrzekomo ważnemi i niecierpiącemi zwłoki. Gdy się już razem znaleźli, większa część dnia wypełniona była skargami jednego i wymówkami drugiego. Pewnego razu, gdy się przechadzali na łące za miastem, Anzelm rzekł do Lotarjusza w te słowa:
— Wiem dobrze, Lotarjuszu, że niezgłębioną wdzięczność winienem niebu za to, że ród mój z tak szlachetnego i zacnego domu biorę, że fortuna szczodrą ręką wszystkiemi darami mnie obsypała i że, (co najbardziej sobie szacuję), mam takiego jak ty, przyjaciela i taką żonę, jak Kamilla, dwa skarby, które cenię jeśli nie tak jak powinieniem, to jednakoż tak, jak tylko cenić mogę. Mimo tych łask, które zawierają w sobie wszystko to, co ludziom do szczęścia potrzebne być może, czuję się najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem. Od pewnego czasu męczy mnie i trapi tak dziwaczne i niezwyczajne pragnienie, że sam się myślom moim zdumiewam, często samego siebie winuję i tak się przed sobą wstydzę, że chciałbym je utaić, ukryć i innemi się rozerwać myślami. Siła kłopotu mi to przysparza, wierę, nie wiem, czyby on był większy, gdybym chciał to zachcenie całemu światu objawić. Skoro odsłonić się już ma, pragnę je twojej sekretności powierzyć, ty zaś, jak tuszę, nie tylko wszystko w tajemnicy zachowasz, ale, jako prawy przyjaciel, także dopomóc mi się postarasz tak, iż wkrótce ujrzę się uwolniony od tego nieznośnego ciężaru. Dzięki twoim staraniom radość moja i ukontentowanie na ten stopień się wzniesie, jaki osięgła dziś rozpacz moja, szaleństwem tem spowodowana.
Lotarjusz, zdumiony słowami przyjaciela, nie wiedział Jeszcze do czego ta przemowa i wstęp zmierzać mają. I chocia na wszystkie sposoby w imaginacji swojej roztrząsał, jakie to pragnienie może tak trapić jego przyjaciela, przecie daleki był od utrafienia w sedno. Aby umysł swój coprędzej oświecić i niepokój, z wątpliwości zrodzony, przemóc, rzekł mu, iż wielką krzywdę ich przyjaźni wyrządza, używając tak wielu wybiegów przy odkrywaniu najtajniejszych myśli swoich, aczkolwiek wie dobrze, że gdyby on, Lotarjusz, stosownego remedium na owo strapienie nawet znaleść nie mógł, to przecie posłuży mu radą i ulgę przynieść się postara.
— To prawda — odparł Anzelm. — Pełen ufności do ciebie, wyznaję ci, przyjacielu, otwarcie, że moje zasmucenie rodzi się z żądzy poznania, czy Kamilla, żona moja, jest tak cnotliwa i wierna mi, jak się tego spodziewam. Niemasz innego sposobu upewnienia się, jak tylko poddać ją próbie, gdyż jeno próba objawi czystość jej cnoty tak, jak ogień walor złota objawia. Uważam bowiem, drogi przyjacielu, że białogłowa jest cnotliwa zależnie od tego, czy nastręcza się jej pokusa, czyli też nie. Jeno te są hartowne, których zmiękczyć nie mogą obietnice, podarunki, łzy i ustawne kuszenia natarczywych kochanków. Zaliż można za zasługę poczytywać to białogłowie, że jest poczciwa jeno dlatego, że nikt na jej cnotę nie dybie? Nie dziwota, że powściągliwa i pełna baczności jest ta, której żadna się nie nastręcza sposobność, albo i ta, która wie, że mąż, przychwyciwszy ją na występnym uczynku, zabiłby ją z pewnością. Owych, co są cnotliwe przez strach, albo brak sposobności, nie będę miał w takiej estymie, w jakiej mam tę, co wiedziona na pokuszenie i ustawnie nagabywana, przecie korony cnotliwości nie strada. Owoż dla racyj, tu przytoczonych, i dla innych jeszcze, na których sąd mój się gruntuje, pragnę, aby ma żona, Kamilla, przez wszystkie te przeszkody i zasadzki przeszła, oczyściła się i zahartowała w ogniu, widząc się podmawianą i upragnioną przez kogoś, kto jest godzien, aby być pragnień jej przedmiotem. Jeśli z doświadczeń tych wyjdzie z czcią, w niczem nienaszczerbioną, będę się od tej chwili za najszczęśliwszego na ziemi człowieka poczytywał. Powiem, żem u szczytu moich pragnień stanął, powiem, że mi przypadła w udziale owa niezłomna białogłowa, o której mędrzec rzekł: „Któż ją znajdzie?“ Jeśliby przypadkiem inaczej, jak się tego spodziewam, stać się miało, pociecha, stąd płynąca, żem się nie omylił w mniemaniu swojem, łatwiej dozwoli mi znieść ból, który ta kosztowna próba sprowadzić na mnie może. Przełożenia twoje na nic się nie zdadzą i od urzeczywistnienia zamysłów moich mnie nie odwiodą. Błagam cię, przyjacielu, abyś zgodził stać się narzędziem, które tej próby, tak dla mnie potrzebnej, dokona. Ułatwię ci zadanie: nie będzie ci zbywało na niczem, co za potrzebne uważam, aby móc pokusić białogłowę poczciwą, szlachetną, powściągliwą i nieskalaną. Do powierzenia ci tego niebezpiecznego zadania i ta racja mnie skłania, iż wiem, że skoro nawet Kamillę zdobędziesz, nie będziesz chciał zwycięstwa swego wykorzystać i że, przez wzgląd szlachetny, uznasz za dokonane to, co jest do dokonania, mnie zaś obrazi jeno intencja i pragnienie; zaoszczędzony mi wstyd zostanie pod pokrywką twego milczenia, które w odniesieniu do spraw moich będzie równie wieczne jak śmierć. Jeśli chcesz, abym się jeszcze cieszył życiem, które na nazwę życia zasługuje, wstąpić musisz, nie mieszkając, w bój miłosny, bez ociągania się i niechęci, pełen tego żaru i starania, jakich moje życzenie po tobie wymaga i ufności, której gwarantem jest przyjaźń nasza.
Taka była przemowa, z którą Anzelm do Lotarjusza się obrócił.
Lotarjusz słuchał pilnie i nie otworzył ust, dopóki Anzelm nie skończył, powiedziawszy jeno kilka słów, wyżej już przez nas wspomnianych. Widząc, że już nic więcej nie przyda, spoglądał na niego przez kęs czasu, jakby się przypatrywał jakiejś nigdy nie widzianej rzeczy, która nas w zdumienie wprawia i trwogą napełnia, w końcu rzekł:
— Nie mogę sobie wystawić, Anzelmie, aby mowa twoja żartem być nie miała. Jeślibym mniemał, że naprawdę tak myślisz, nie pozwoliłbym ci zapuszczać się tak daleko i przerwałbym twoją długą orację, oznajmiając, że jej słuchać nie chcę. W samej rzeczy myślę, że albo ty mnie nie znasz, albo ja nie znam ciebie. Ale przecie wiem dobrze, że ty Anzelmem jesteś, ty zaś wiesz, że ja jestem Lotarjuszem. Cała bieda w tem, że według mego mniemania nie jesteś już tym Anzelmem, którym byłeś, ty zaś sądziłeś widać, że nie jestem tym Lotarjuszem, którym być powinienem. To, coś mi powiedział, nie pochodzi od Anzelma, który był moim przyjacielem; prośby zasię twoje nie mogą zwracać się do Lotarjusza, którego znasz dobrze. Przyjaciele mogą doświadczać swoich przyjaciół i posługiwać się nimi usque ad aras, jak mówi poeta, który to miał na myśli, że nie wolno przyjaźni przeciwko prawom boskim używać. Jeśli o przyjaźni takie rozumienie miał pogański pisarz, o ileż lepsze mieć winien ten, co, chrześcijaninem będąc, wie, że dla przyjaźni ziemskiej nie lza niebieskiej poświęcać. Jeśli przyjaciel czasem dla obowiązków przyjaźni o powinnościach względem nieba zapomni, dziać się to winno jeno wówczas, gdy chodzi o cześć i życie przyjaciela, a nie o puste i błahe rzeczy. Rzeknij mi teraz, Anzelmie, która z tych dwóch rzeczy ci zagraża? Przecz nastajesz na mnie, abym uczynił tę niecnotę i zadowolnił się, w takie wstępując azardy? Niemasz takiej konieczności! O ile dobrze rozumiem, pragniesz, abym starał się pozbawić cię życia i czci, a jednocześnie i moją cześć postradał. Jeśli mam uczynić wszystko, aby honor ci odjąć, jasne jest, że ci i życie odjąć mam, gdyż lepiej być trupem, niż człekiem, czci pozbawionym. Gdybym zaś, zgodnie z twojem życzeniem, miał się stać narzędziem ciężkiego nieszczęścia twojego, sambym cześć swoją stracił, a zatem i żywot. Posłuchaj mnie, miły mój Anzelmie, i nie przerywaj mi, póki nie wypowiem wszystkiego, co mi na myśl przyszło, gdym o twoim zamyśle usłyszał. Stanie czasu, abyś mnie wysłuchał i odpowiedział mi.
— Dobrze — odparł Anzelm — mów, co chcesz.
Lotarjusz ciągnął dalej:
— Zdaje mi się, Anzelmie, że umysł twój teraz podobny jest do umysłu Maurów, którym nie można dowieść grubych błędów ich wiary przez cytaty z Pisma Świętego, ani przez spekulacje, na artykułach wiary się gruntujące. Trzeba ich oświecać przykładami łatwymi, uchwytnymi, niewątpliwymi, i przywodzić dowody matematyczne, których odrzucić nie sposób, jak naprzykład ten oto: Jeśli od dwóch wielkości równych odejmiemy dwie części równe, części, które pozostaną, także równe będą. Gdyby nie zrozumieli tego w słowach, jak to się często zdarza, trzeba im to pod oczy podsunąć i niezbicie na jakimś przedmiocie dowieść. Aliści, mimo to, żadnego z nich przekonać się nie da o prawdziwości wiary naszej. Widzę się zmuszony taką samą modłą z tobą postąpić, gdyż pragnienie twoje tak jest niezwyczajne i tak odległe od tego wszystkiego, co choćby cień rozsądku w sobie zawiera, iż wydaje mi się, że po próżnicy czasbym tracił, chcąc ci dać do poznania całą głupotę twoją, której teraz inaczej nazwać mi nie lza. Zdałbym się na los twego szaleństwa, abyś poniósł karę, na jaką przez swoje występne pragnienie zasłużyłeś, gdyby nie wzgląd na dawną przyjaźń naszą, która nie zwala mi tak surowie poczynać sobie i opuszczać cię w niebezpieczeństwie podobnem. Abyś to wszystko jaśniej mógł poznać, powiedz mi, Anzelmie, zaliżeś mi nie rzekł, że mam zabiegać o względy białogłowy, na swoją cnotę bacznej, umizgać się do niewiasty mądrej, podarki składać tej, która korzyści na względzie nie ma? Tak, rzekłeś mi to! Jeśli zasię wiesz, że posiadasz żonę szlachetną, poczciwą i mądrą, to czego chcesz jeszcze? Skoro wierzysz, że natarczywość moja nic nie wskóra i że z wszystkich pokuszeń wyjdzie Kamilla zwycięsko, jak się to niechybnie stanie, jakież jeszcze tytuły zaszczytne myślisz przydać do tych, które już posiada? Sądzisz, że zacniejsza będzie, niż jest dzisiaj? Albo nie masz ją za taką, jak mówisz, albo sam nie wiesz, czego żądasz. Jeśli nie sądzisz jej być taką, pocóż ją chcesz doświadczać, miast postąpić z nią odrazu tak, jak ci się podoba do woli?
Skoro jednak jest tak doskonałą, jak mówisz, nie jestże rzeczą niegodną poddawać próbie prawdę samą; po uczynionem doświadczeniu sąd ani na jotę inny nie będzie od tego, jakim był pierwszy. Owóż i argument dostateczny, że jeno głupcy i tchórze przedsiębiorą rzeczy, z których tylko szkoda się lęże, zwłaszcza gdy do podejmowania prób takich nic, jako żywo, nie zmusza i gdy już z oddali ujrzeć można dowodnie, że doświadczenia takowe czystem są jeno szaleństwem. Na dokonanie rzeczy trudnych ważyć się można przez miłość do Boga, przez miłość do świata, abo przez miłość do Boga i świata pospołu.
Dzieła, dokonane dla Boga, są dziełami świętych, którzy wiodą życie aniołów w ludzkich ciałach. Uczynki, przez miłość do świata, dopełnione, są uczynkami tych, którzy przebiegają niezliczoną ilość krajów, poznają różne nacje i różne znoszą klimaty, aby zdobyć to, co dobrami fortuny zowią. Dzieła, dla miłości Boga i miłości świata zarówno uiszczone, są dziełami walecznych żołnierzy, którzy, ujrzawszy jeno taki wyłom w murach wrażych, jaki uczynić może kula armatnia, zbywszy się wszelkiego strachu, nie rezonują, i, nie zważając na jawne niebezpieczeństwo, które im zagraża, niesieni na skrzydłach pragnienia, aby zapewnić zwycięstwo swojej wierze, swemu królowi i narodowi swemu, rzucają się nieustraszenie naprzód, chociaż tysiąc śmierci spogląda im w oblicza.
Oto dzieła, które przedsiębrać należy, chocia bowiem trudności i hazardów są pełne, sława, honor i korzyść z nich płynie. Aliści te, których ty dokonać umyśliłeś, nie przysporzą ci sławy przed Bogiem, czci wśród ludzi, ani dóbr fortuny nie powiększą. Jeśli nawet pragnienie swoje do kresu doprowadzisz, nie będziesz przez to szczęśliwszy, bogatszy i bardziej, niż teraz szanowany. Jeśli próba nie tak, jakbyś tego sobie życzył, wypadnie, ockniesz się wśród największego nieszczęścia, jakie sobie tylko wystawić można; niezdolny będziesz pocieszyć się myślą, że o twojem nieszczęściu nikt nie wie, bowiem wystarczy, abyś sam o tem wiedział, a już cierpieć i rozpaczać poczniesz. Na prawdy onej umocnienie, powiem ci strofę, ułożoną przez słynnego poetę, Ludwika Tansillo[178], który przy końcu pierwszej części swego poematu Łzy świętego Piotra na ten kształt mówi:

Rośnie rozpacz z boleścią i wstyd rośnie razem
W sercu Piotra, gdy blada budzi się jutrzenka.
Sroma się sam za siebie przed grzechu obrazem,
Chocia go i przytomność bliźniego nie nęka.

Dla serca, co bezdusznym nie jest w piersiach głazem
Poczucie winy swojej — to sroga udręka.
Za hańbę rumieńcami wstydu się szkarłaci
Choć nic dokoła niema, krom głuchej pustaci.

Zachowana tajemnica nic twego bólu nie pomniejszy. Będziesz płakał nieustawnie, jeśli nie łzami z ócz płynącemi, to krwawemi łzami serca, jako i płakał ów prostak-doktór, o którym Ariosto powiada, że uczynił próbę z czarą, jakiej to próby mądry Rinoldo dokonać nie chciał. Jeśli założymy, że to tylko wymysł i poetyckie udanie, to wszakże przeczyć nie lza, że zawiera ono w sobie ukryty morał, godny tego, aby go rozważyć, zrozumieć, i naśladować.[179] Skoro posłuchasz słów, które ci teraz powiem, prędko ktemu przyjdziesz, że rozpoznasz gruby błąd, jaki popełnić chciałeś. Rzeknij mi, Anzelmie, jeśliby niebo albo jakiś przypadek szczęśliwy uczyniło cię panem i prawym właścicielem tak wspaniałego djamentu, że jego czystości i piękności zdumiewaliby się wszyscy złotnicy, mówiąc wraz, że cnota jego przechodzi ostatni kraniec, do którego przyrodzona właściwość takowego kamienia zbliżyć się może i jeślibyś ty był podobnego mniemania, nie mając żadnych ku temu powodów, aby sądzić inaczej, czyżby był to dowód mądrości, gdyby ci przyszło do głowy położyć ten kamień na kowadło i spróbować siłą ramienia i uderzeniami młota, czy jest tak twardy i szlachetny, jak o tem słyszałeś? Gdyby kamień oparł się próbie tak grubej, nie zyskałby przez to większej wartości ani sławy. Gdyby zaś rozbił się na kawałeczki, jak to się łatwie stać może, zaliżby nie wszystko stracone zostało? Tak, ani chybi! Właściciel tego kamienia, w powszechnem mniemaniu, byłby wtedy głupcem. Wystaw sobie teraz drogi przyjacielu, Anzelmie, że Kamilla zarówno w twoich oczach, jak w oczach innych takim jest właśnie djamentem i że pilne na niego trzeba dawać baczenie, aby się nie rozbił. Jeśliby nawet próbom dała zwycięski opór, na większej przez to szacowności nie zyszcze, ani bardziej zacną jak teraz jest, nie będzie. Gdyby zaś ulec miała, zważ, jakżebyś mógł bez niej pozostać i z jaką racją głęboką musiałbyś się na samego siebie użalać, widząc, iż zarówno jej jak i swojej zaguby stałeś się przyczyną. Uważ, że na świecie niema klejnotu, coby wartał tyle, ile warta czysta i poczciwa białogłowa i że cześć białogłów zawisła na dobrem powszechnem o nich rozumieniu. Skoro zaś małżonka twoja za najwyższy wzór cnoty jest uważana, jak zresztą sam wiesz o tem — przeczże chcesz o tej prawdzie powątpiewać?

Przypomnij sobie, że białogłowa jest stworzeniem ułomnem,[180] że nie lza zastawiać na nią samołówek i dołków pod nią kopać tak, aby potknęła się i upadła, ale że, przeciwnie, należy zawady usuwać i drogę jej od wszelkich przeszkód uwalniać, aby nie spotykała żadnych zatrudnień w swobodnem dążeniu do doskonałości, której jej brak, a która cała na tem się zasadza, aby cnotliwą była.
Znawcy mówią, że gronostaj jest zwierzątkiem o skórze niezwyczajnej białości i że łowcy, którzy go upolować pragną, taką się posługują sztuczką: dowiedziawszy się w jakich miejscach przebywać lubi, rozrzucają wokół garści błota, a później krzyk niezwyczajny podnosząc, do tego miejsca go przypędzają. Gronostaj zbliżywszy się do błota, zatrzymuje się i daje się schwytać, nie chce bowiem, przechodząc przez muł, popluskać sobie tej białości, którą ma w większej cenie, niż wolność i życie własne. Czysta i szlachetna białogłowa jest gronostajem, zaś cnota jej przystojności ponad śnieg bielsza się staje. Ów, który chce, aby przymiotów swych nie utraciła, ale przeciwnie na zawsze je zachowała, winien całkiem inaczej postąpić, niż myśliwcy z gronostajem postępują. Nie lza nanosić jej błota podarków i umizgów, gdy, być może, nie ma ona tej przyrodzonej cnoty i siły, aby to wszystko podeptać i przeszkody przezwyciężyć. Trzeba samemu je z drogi usunąć i postawić jej przed oczy obraz cnoty i piękności, które w sobie dobra sława zamyka. Przystojna białogłowa jest jak zwierciadło kryształowe, jasny blask siejące, które jednakoż każdy oddech zmąci i skazi. Z szlachetną białogłową trzeba tak jak z relikwjami się obchodzić: ubóstwiać je, ale ich nie dotykać. Strzec ją i cenić należy, jako się strzeże i ceni piękny ogród, pełen róż i kwiatów. Pan tego ogrodu nie dozwala, aby ktoś po nim się przechadzał i szkody w nim wyrządzał; wystarczy jeśli zdaleka przez kraty żelazne nacieszyć się można jego świeżej piękności widokiem.
Pragnę ci teraz przytoczyć wiersze, które, kiedyś na theatrum w pewnej komedji słyszane, teraz mi do głowy przyszły; nawszem się one zgadzają z przedmiotem naszego dyskursu. Pewien starzec doradza rodzicowi młodej dziewczyny, aby jej pilnie strzegł i w zamknięciu pod kluczem trzymał.

Kobieta — jak szkło jest krucha,
Więc próbować nie daj Boże,
Gdyż jak szklanka stłuc się może
Za podszeptem złego ducha.

Tego, co łatwo się kruszy,
Rzucać nie trzeba o głazy,
Gdybyś i oddał pół duszy
Nie zatrzesz pęknięcia ni skazy!

To zdanie, co słuszne jest przecie
Niech każdy rozważy raz jeszcze,
Bo choć są Danae na świecie,
Złociste także są deszcze.

Wszystko, co ci do tej pory wyłożyłem, Anzelmie, jeno ciebie się tyczy, teraz zasię dobrze będzie, jeśli usłyszysz rzeczy, które się do mnie odnoszą. Nie dziw się długości mowy mojej; trzebaby może jeszcze bardziej w słowach się szerzyć, aby wydobyć cię z labiryntu, w który wpadłeś i z którego ja, według twego życzenia, mam cię wyprowadzić. Uznajesz mnie za swego przyjaciela, a jednak żądasz, abym cześć mą postradał. Nie jestże to rzecz przyjaźni przeciwna? Nie tylko tego się zresztą domagasz, pragnąc, abym i ciebie osławił. Dowodzi to, wierę, że chcesz mnie honoru pozbawić. Skoro Kamilla ujrzy moje zalecanki, ani chybi poczyta mnie za człeka bez czci i wiary, który waży się popełnić rzecz, na wszem przeciwną prawom twojej przyjaźni i względom na osobę twoją.
Również wątpić nie mogę, że chcesz, abym i ciebie osławił, ponieważ Kamilla, poznawszy jakie to wobec niej zamysły knuję, pomyśli, iż dostrzegłem w niej coś nieprzystojnego, co mnie uczyniło tak zuchwałym, żem się przed nią z niecnemi mojemi pragnieniami wynurzył. Skoro się za osławioną poczyta, osława ta i na ciebie spadnie, jako że mężem Kamilli jesteś. Stanie się zatem to, co często się przytrafia: mąż cudzołożnej żony, choćby i o niczem nie był powiadomiony, choćby żadnego powodu do zdrady nie dał i choćby, mimo starań, nieszczęścia zażegnać nie mógł, przecie napiętnowany jest wzgardliwem i szkaradnem imieniem. Ci, którzy o skażeniu żony jego wiedzą, patrzą nań okiem pogardy, miast patrzeć oczami współczucia, coby bardziej stosowne było, zważywszy, że w tem nieszczęściu się ocknął nie ze swej winy, lecz z przyczyny występku żony swojej. Chcę ci wyłuszczyć racje, dla których, nie bez słuszności, mąż złej żony zbeszczeszczony bywa, choćby sam o osławię swej nie wiedział, ni kąska winien nie był i w niecnocie żadnego nie miał udziału. Niechaj cię nie nużą, Anzelmie, te moje przełożenia, gdyż wszystko to przecie ku twemu pożytkowi ma się ścięgać.
Pismo Święte powiada, że Bóg, stworzywszy w ziemskim raju pierwszego ojca naszego, Adama, zesłał na niego sen. Podczas gdy Adam spał, Stwórca wyjął mu lewe żebro, z którego stworzył matkę naszą, Ewę. Adam, przebudziwszy się i spojrzawszy na nią, rzekł: „Oto jest ciało ciała mego i kość kości mojej“. A Bóg rzekł: „Dla niej opuścisz ojca i matkę swoją, abyście byli jedną w dwóch ciałach istotą“.
Wówczas ustanowiony został święty Sakrament małżeństwa z takiemi węzłami, że jeno śmierć rozerwać je może. Ten boski sakrament taką ma w sobie moc i cnotę, że dwie różne osoby w jednem ciele żyją, zaś dwie dusze jedną się rządzą wolą. Skoro zaś ciało żony jest ciałem męża, tedy zmazy i plamy, które na nie padają i ułomności, które mu szwank zadają, dotykają w równej mierze ciała męża, choćby i on niedostatkom tym winien nie był. Gdy noga, albo i inny jakiś członek ciała ludzkiego chorzeje, całe ciało to czuje, gdyż z jednej materji stworzone jest. Tak jak głowa odczuwa ból pięty, chocia bólu tego nie była przyczyną, tak też mąż współuczestnikiem jest w występku żony, będąc jedną z nią pospołu istnością.
A jako że to, co honoru albo sromoty przyczynia, jeno od ciała i krwi zależy, (niesława złej małżonki z tychże przyczyn się rodzi) tedy i mąż hańbę tę dzielić musi.
Zważ przeto, Anzelmie, na jakie to niebezpieczeństwo się wystawiasz, chcąc zakłócić spokojność, w jakiej żyje małżonka twoja; bacz, dla jakiej to nędznej i próżnej ciekawości chcesz rozbudzić żądze i pragnienia, które teraz drzemią uśpione w sercu czystej małżonki twojej. Zaiste korzyść, dla której chcesz tak wszystkiem hazardować, nieznaczna będzie, a szkoda tak wielka być może, że i słów mi nie staje, abym ci ją wystawić tutaj mógł. Jeśli wszystko to, co ci dotychczas powiedziałem, nie ma tej mocy, aby cię od twego nieszczęśliwego zamysłu odwrócić, tedy poszukaj sobie kogoś innego, coby się stał narzędziem sromoty i nieszczęścia twego. Ja się nim nie stanę, choćby to odmówienie miało mnie przyprawić o utratę przyjaźni twojej, coby największym, jaki tylko sobie wystawić mogę, uszczerbkiem dla mnie było.
Tutaj zawarł mowę roztropny i dzielny Lotarjusz. Przełożenia jego niemałe pomieszanie sprawiły w umyśle Anzelma, który długo milczał, nie mogąc słowa przemówić; wreszcie rzekł:
— Pilnie i cierpliwie, jak widzisz, słuchałem cię, miły Lotarjuszu, i w mowie twojej, przykładach i gadkach zważyłem całą mądrość twoją i szczerą przyjaźń, jaką dla mnie żywisz. Takoż wyznaję szczerze, że, jeśli do twego sądu nie przymykam, jeno w swojem mniemaniu trwam uparcie — uciekam od dobra i ku złu rączo biegnę. Wystaw sobie, że cierpię na chorobę, podobną do tej, której czasem białogłowy podlegają. Nieposkromiona wówczas bierze je chętka, by jeść węgiel, gips, ziemię, i jeszcze inne rzeczy tak plugawe, że odraza bierze na sam ich widok, nie mówiąc już o jedzeniu.
Trzeba użyć sztuczki pewnej, abym ozdrowieć mógł. Ty to łatwie uczynić możesz, podwodząc Kamillę ku bezeceństwu (wszakoż postępując na zimno, dla samego jeno udania); nie jest tak słaba, aby za pierwszą natarczywością miała ulec i cześć swoją postradać. Zadowolnię się tą pierwszą próbą, ty zaś wypełnisz obowiązek swój względem przyjaźni naszej, nie tylko wracając mi życie, ale także pozwalając mi wierzyć, że nie jestem zniesławionym człowiekiem. Do przedsięwzięcia tego jedna ważna racja skłonić cię powinna: skoro tak już w zamyśle swoim się ugruntowałem, że nijak bez doświadczenia tego obejść mi się nie lza, nie powinieneś dozwolić, bym tę chimerę komu innemu objawił i naraził przez to na szwank honor mój, który ty ocalić pragniesz. Nie wiele także albo i nic to nie znaczy, że doskonałość twoja pomniejszy się w mniemaniu Kamilli, gdy ona umizgi twoje zobaczy, bowiem, gdy jeno ujrzymy w niej ową cnoty niezłomność, jaką ujrzyć pragniemy, będziesz mógł wyjawić jej całą prawdę o sztuczce naszej, przez co nie w mniejszem będzie cię miała jak pierwej zachowaniu.
Skoro tedy tak mało na los szczęścia masz stawić, a hazardując, takie ukontentowanie sprawić mi możesz, błagam cię raz jeszcze, abyś to wziął przed się, nie zważając na największe nawet przeszkody. Upewniam cię, że sprawę, zaczętą przez ciebie, ja już za dokonaną mieć będę.
Lotarjusz, widząc niewzruszoną wolę Anzelma i nie wiedząc jakieby tu jeszcze racje przytoczyć i jakichby mu przestróg udzielić, upewniwszy się przytem, że skoroby się nie zgodził, Anzelm gotów będzie komu innemu zamysł swój powierzyć, postanowił do jego prośby się przychylić, aby gorszej biedy uniknąć. Zamyślił całą rzecz tym kształtem uładzić, aby szlachetność Kamilli żadnego nie doznała uszczerbku, zaś Anzelm jednocześnie zaspokojony był w swem pragnieniu.
Rzekł mu tedy, aby się z zamysłem swoim przed nikim nie zdradzał, gdyż on całą rzecz na barki swoje bierze i da tej rzeczy początek wówczas, kiedy Anzelm sobie tego życzyć będzie. Anzelm uściskał Lotarjusza serdecznie i podziękował mu za jego gotowość, tak jakby dank mu składał za największą, wyświadczoną sobie przysługę. Umyślili pospołu, że zaraz nazajutrz Lotarjusz zacznie uskuteczniać to przedsięwzięcie osobliwe, że Anzelm zdarzy mu sposobność, aby mógł w cztery oczy pomówić swobodnie z Kamillą i że mu wręczy pewną sumę dukatów i klejnotów, na upominki przeznaczonych. Radził mu także, aby wiersze na jej cześć i piosenki pod wtór muzyki składał, jeśliby zaś miało mu to iść niesporo, to on, Anzelm, w tem go wyręczy. Lotarjusz przyrzekł wszystko, czego Anzelm się domagał, mając wszelako całkiem co innego na myśli, niż jego przyjaciel mniemał. Powziąwszy takie postanowienie, skierowali kroki swoje ku domowi Anzelma; Kamilla już w niespokojności była, czekając na męża, ponieważ dnia tego bardziej niż zwykle z powrotem swym się opóźniał.
Zabawiwszy kęs czasu w domu Anzelma, Lotarjusz powrócił do siebie, głowiąc się co niemiara nad tem, jakimby sposobem wywikłać się z tej uciążliwej i przykrej sprawy. Noc go natchnęła, co ma uczynić, aby oszukać Anzelma i Kamilli zarazem nie obrazić. Nazajutrz przybył do Anzelma na obiad; Kamilla z wielką serdecznością i radością go przyjęła, wiedząc, jakie związki z Anzelmem go łączą. Gdy już po obiedzie ze stołu uprzątnięto, Anzelm poprosił Lotarjusza, aby się z żoną jego zabawił, dopóki on nie powróci stamtąd, gdzie go wzywają sprawy niecierpiące zwłoki, które mu zajmą godzinę albo i półtorej czasu. Kamilla prosiła go, aby nie odchodził, zaś Anzelm wyraził gotowość towarzyszenia mu. Na nic się jednak te prośby zdały; Anzelm nalegał na Lotarjusza, aby pozostał, gdyż po powrocie chce z nim pomówić o pewnej rzeczy, wielkiej wagi, i prosił Kamillę, aby do jego powrotu towarzystwa Lotarjuszowi dotrzymała. Umiał tak dobrze zmyślić powód, który go zmuszał do wydalenia się z domu, że niktby tu żadnego wykrętu podejrzewać nie mógł. Lotarjusz i Kamilla we dwoje pozostali przy stole, gdyż służba obiadować poszła. Lotarjusz, ocknąwszy się na placu boju, jak tego sobie jego przyjaciel życzył, mając naprzeciw siebie wroga, którego piękność niezwyczajna cały hufiec rycerzy zwyciężyćby mogła była, poczuł wielki lęk — zważcie sami, czy do tej trwogi nie miał słusznej przyczyny?
Oparł łokieć na poręczy krzesła, głowę na dłoń skłonił, udając, że go sen morzy, i poprosił Kamillę, aby mu za złe nie miała, że zażyje trochę wczasu, dopóki Anzelm nie powróci. Kamilla rzekła, że lepiej mu będzie się przespać na kobiercu w gościnnej komnacie niż na karle i poprosiła go, aby tam się udał. Lotarjusz grzecznie odmówił i zdrzemał się na karle aż do powrotu Anzelma, który, ujrzawszy uśpionego Lotarjusza i Kamillę, w swej będącą komnacie, pomyślał, że, nie kwapiąc się z powrotem, dał im aż nadto czasu nie tylko do wyznań, ale i do spania.
Niecierpliwie też czekał, kiedy Lotarjusz przebudzi się, chciał bowiem pójść na przechadzkę i dowiedzieć się szczegółowie, co był uczynił. Stało się tak, jak pragnął. Lotarjusz obudził się, później wyszli razem i Anzelm mógł się o wszystko zapytać. Lotarjusz rzekł, iż nie wydało mu się stosowne i mądre zdradzać się zaraz za pierwszym razem, miłosne oświadczenia czyniąc. Poprzestał też na chwalbie, mówiąc Kamilli, że całe miasto jej piękność i mądrość wysławia. Tym trybem rzecz prowadząc, chciał jej względy pozyskać, aby go za drugim razem łaskawiej słuchać chciała, posiłkując się wybiegiem, którego djabeł używa, gdy chce oszukać kogoś, co się na baczności ma; chocia jest aniołem ciemności, postać jasnego anioła przybiera na się i pod tym pięknym pozorem szkaradność swej natury skrywając, w stosownym czasie dopiero prawdziwą istotę swoją zdradza tak. iż jeśli go odrazu nie odkryto, zamysł swój niecny do skutku łatwie doprowadza.
Anzelm bardzo się uradował, słowa te usłyszawszy, i rzekł Lotarjuszowi, że i na przyszłość taką samą sposobność mu daje.
Upłynęło kilka dni, w trakcie których Lotarjusz, nie wyrzekłszy ani słówka do Kamilli, Anzelmowi wierzyć kazał, że przecie z nią mówił, ale że najmniejszej po sobie nie dała poznaki, iżby się na bezeceństwo jakieś zgodzić miała. Najmniejszej dotąd nie pozyskał nadziei, że łaskawie przyjęty będzie; przeciwnie zagroziła mu, że męża o wszystkiem powiadomi, jeżeliby nie zaniechał tym podobnych dalej namów czynić.
— Dobrze zatem — rzekł Anzelm — dotychczas Kamilla opierała się słowom jeno, obaczym czy i uczynkom da odpór stosowny. Wręczę ci jutro dwa tysiące złotych talarów, abyś jej podarunek z nich uczynił i drugie tyle na kupienie klejnotów, aby na tę nętę poszła. Białogłowy, zwłaszcza urodziwe, choćby nie wiem i jak cnotliwe były, bardzo o to dbają, aby się najstrojniej i najparadniej przedstawiać. Jeżeli Kamilla i wobec tej ponęty nieczuła się okaże, postara się próbę do końca doprowadzić, aczkolwiek wie, że zwyciężony z niej wyjdzie.
Nazajutrz Lotarjusz otrzymał cztery tysiące talarów, które w niemałe go wprawiły turbacje, nie wiedział bowiem jakieby tu nowe wynaleść wykręty. Wkońcu postanowił rzec Anzelmowi, że Kamilla nie dała się zmiękczyć darami, równie jak i słowami, i że już trzeba fatygi zaprzestać, albowiem czas się tylko po próżnicy traci. Fortuna jednak, która innym torem sprawy powiodła, zachciała, aby pewnego dnia Anzelm, zostawiwszy Lotarjusza i Kamillę, samych we dwoje, jak to w jego leżało zwyczaju, zamknął się w swojej komnacie, przyległej do tej komnaty, w której tamci się znajdowali. Przysłuchując się i podglądając przez dziurkę od klucza, postrzegł, że przez pół godziny Lotarjusz ust nie otworzył ni razu do Kamilli i że niechybnie taksamo byłby postąpił, gdyby miał przy niej trwać i wiek cały. Ku tej myśli przyszedł zatem, że wszystko co mu przyjaciel o responsach Kamilli donosił, było tylko kłamstwem i udaniem. Aby się gruntowniej o tem przekonać, wyszedł ze swej komnaty i, wziąwszy Lotarjusza na stronę, zapytał, coby miał za nowiny i jakiego dziś Kamilla jest umysłu? Lotarjusz odparł, że, według jego mniemania, nie trza już na przyszłość żadnych wysiłków czynić, i że Kamilla z taką surowością i gniewliwością mu odpowiada, iż, wierę, i odwagi mu nie staje, aby jeszcze z nią mówić.
— Ach Lotarjuszu, Lotarjuszu — odparł Anzelm ze złobą — także to wypełniasz, coś mi jest powinien i tak ufność, pokładaną w tobie zawodzisz? Przypatrywałem się bacznie przez otwór, w który jeno ten klucz wejść może i upewniłem się, żeś ani słowa do Kamilli nie przemówił. Z tego wnoszę, żeś i przedtem także nic jej nie powiedział. A jeśli tak jest, w co ni kęska nie wątpię, czemuż zwieść mnie i oszukać mnie się starasz, pocóż chcesz mi odjąć te środki subtylne, którebym znaleźć mógł, aby zamysł swój do stosownego doprowadzić kresu?
Anzelm zbytnio w słowach się nie szerzył; ale i tego, co rzekł, wystarczyło, aby Lotarjusz zmieszał się i zawstydził. Mniemając, że cześć jego doznała skazy przez to, że go na kłamstwie przychwycono, zaklął mu się, że odtąd samą prawdę mówić mu będzie i że całej dołoży pilności, aby tylko jego pragnieniu dogodzić, o czem on, Anzelm, sam się łatwie przekona, gdy jeno pilnie śledzić go będzie. Anzelm uwierzył mu i, aby dać mu wolność obcowania z Kamillą; umyślił oddalić się z domu na dni osiem, udając się w odwiedziny do pewnego przyjaciela swego, który mieszkał na wsi, w bliskości miasta leżącej. Wprzód zniósł się jednak z tym przyjacielem, aby ów zawezwał go do siebie natychmiast; przez to miał stosowną wobec Kamilli wymówkę i do podróży pozór.
Cóż czynisz Anzelmie nieszczęsny?

O czem myślisz? Jakie są twoje zamysły? Sam sobie wojnę wydajesz, na własną zgubę dybiesz, hańbę i sromotę na głowę swoją ściągasz! Zacną i poczciwą żoną jest Kamilla twoja, w spokoju i błogości cieszyć się możesz z jej posiadania; nikt na szczęśliwość twoją nie dybie, myśli jej nie przekraczają ścian domu twego, ten zasię jest dla niej niebem na ziemi, celem jej pragnień, życzeń spełnieniem, miarą co zakreśla granicę jej woli, nawszem zgodnej z twoją wolą i wolą nieba. Jeżeli złota żyła jej honoru, piękności, szlachetności i wstrzemięźliwości ofiarowuje ci, bez wszelkiego z twojej strony zachodu, wszystkie skarby, które w sobie zawiera, przeczże chcesz ryć i kopać ziemię, by szukać nowych i nigdy niewidzianych pokładów złota, oraz skarbów nieznanych, wystawiając się na jawne niebezpieczeństwo, że wszystko w gruzy zapaść się może, jako że na słabych podporach ułomnej natury się trzyma? Zważ, że słuszną jest rzeczą, iż temu, co rzeczy niemożliwych żąda, nawet rzeczy możliwe są odmówione, co lepiej jeszcze wyraził poeta, mówiąc:

W śmierci szukam żywota,
Zdrowia w cielesnej niemocy,
W więzieniu wolności — wśród nocy
Blasków słonecznych złota,
W zdradzieckiem sercu — pomocy.

Jednakże twardy mój los
Z tych pragnień śmieje się w głos,
Jak każą wyroki nieba,
Temu, co chimer potrzeba
I zwykły nie wzejdzie kłos.

Następnego dnia Anzelm na wieś wyruszył, oznajmiwszy wprzód Kamilli, że w czasie jego nieobecności, Lotarjusz nad jego domem czuwać będzie i wraz z nią obiadować; polecił jej także, aby go zacnie przyjmowała, jakby godziło się jej własnego przyjmować małżonka.
Roztropna i obyczajna Kamilla zdziwiła się dziwacznemu temu zleceniu i nie mogła się wstrzymać, aby nie powiedzieć Anzelmowi, że nie znajduje tego przystojnem, aby w czasie nieprzytomności męża ktoś inny miejsce jego za stołem zajmował. Jeśli tak czyni, nie mając pewności, czy dobrze domem zarządzać będzie umiała, niechaj na ten czas ma potrzebną cierpliwość i dom jej pieczy powierzy, a snadnie przekona się, że nie tylko do tego jest zdatna. Anzelm odparł, że taka jest jego wola i poprosił, aby niwczem jej nie uchybiła. Kamilla przyrzekła, że uczyni tak, chocia to wcale po myśli jej nie jest. Anzelm dosiadł konia i odjechał.
Nazajutrz, gdy Lotarjusz Kamillę odwiedził, żona Anzelma dwornie i z wesołą przyjęła go twarzą, jednak dobrze to na pieczy miała, by ani na chwilę sami z nim nie pozostać, otaczając się służącemi albo pokojowemi. Najczęściej przebywała w komnacie młódka, zwana Leonellą, do której Kamilla bardzo przywiązana była, gdyż obie pospołu wzrastały w domu rodziców Kamilli. Kamilla, wyszedłszy za mąż za Anzelma, wzięła ją ze sobą. Przez pierwsze trzy dni Lotarjusz ani słowa nie napomknął, chocia miał ku temu sposobność w poobiedniej porze, gdy służba stół uprzątnąwszy, opuszczała komnatę, aby w pośpiechu (taki był rozkaz Kamilli) zjeść swój posiłek.
Leonella miała nakazane obiadować przed Kamillą, tak, aby ni na chwilę nie odchodzić od jej boku, ale młódka, mając czem innem głowę zabawną i, nurzając się w potrzebie czasu, któryby swoim rozrywkom poświęcić mogła, nie zawsze na przykaz pani zważała i często ją samą z Lotarjuszem zostawiała, jakby jej to umyślnie nakazane było.
Jednak stateczność Kamilli, powaga, malująca się na jej obliczu, osobny wdzięk we wszystkiem, co czyniła, taką moc przemożną nad Anzelmem miały, że słowa więzły mu w gardle. Korzyść, którą te piękne przymioty Kamilli sprawiły, wędzidłem dla mowy Lotarjusza się stając, wkrótce na szkodę obydwojga się obróciła, gdy bowiem język Lotarjusza milczał, myśli biegły naprzód, badając szczegółowie wszystkie powaby Kamilli, któreby mogły nawet w marmurowym posągu upały miłosne wzniecić, nie mówiąc już o sercu ludzkiem. Patrzył na nią w milczeniu i myślał, że zaiste wielce jest miłowania godna. Owe myśli powoli zaczęły umniejszać respekt, jaki miał dla Anzelma; tysiąc razy wolałby oddalić się z miasta i udać się tam, gdzieby ani Anzelma, ani Kamilli nie widział, gdyby nie stanęła mu na wstręcie przyjemność, jakiej doznawał z oglądania jej piękności. W wnętrznej trwał ze sobą wojnie i chciał przemóc to upodobanie, jakie odbierał, patrząc na nią. Uznawszy swoją występną słabość, zwał się złym przyjacielem, a także złym chrześcijaninem i czynił porównania między sobą a Anzelmem, które nieodmiennie wiodły go do tej myśli, że szaleństwo i ufność Anzelma większą tu winę ponoszą, niż jego niewierność i że, jeśliby z tego, czy uczynić zamyślił, mógł się przed Bogiem, równie jak przed ludźmi wytłumaczyć, nie bałby się, wierę, za swoją winę kary.

Wkońcu piękność i szlachetność Kamilli, oraz sposobność, jaką mu nieroztropny mąż nastręczył, rzetelność jego naszczerbiły. Żadnych innych względów już nie mając, tylko na pragnienia swoje zważał i po trzech dniach nieobecności Anzelma, w trakcie których daremnie się ze sobą zmagał, aby żądzy swej nie pofolgować, złożył Kamilli miłosne oświadczenie, z takim ogniem i gwałtownością, że Kamilla, zdumiawszy się, bez słowa wstała z krzesła i do swej komnaty się udała. Gniewliwość ta nie pomniejszyła w Lotarjuszu nadziei, która zawsze wraz z miłością się rodzi, przeciwnie, jeszcze jej ognia przydała. Kamilla, odkrywszy w Lotarjuszu to, czegoby się najmniej spodziewała, nie wiedziała, co jej czynić wypada. Umyśliła wreszcie, że najlepszym środkiem będzie nie dać mu już sposobności do swobodnego rozmawiania z sobą i tegoż jeszcze wieczora wyprawiła do Anzelma sługę, z listem, w którym tak pisała:

KAPITULUM XXXIV
DALSZY CIĄG POWIEŚCI O NIEROZTROPNYM CIEKAWCU

Podobnie jak się pospolicie mówi, że wojsko bez wodza, a zamek bez kasztelana, żałosny przedstawia widok, tak też powiedzieć można, że jeszcze żałośniej wygląda młoda żona bez męża, zwłaszcza jeśli do nieobecności jego słusznych nie ma powodów. Tak jestem po wyjeździe twoim zasmucona i tak rozłąki z tobą ścierpieć nie mogę, że jeśli rychło nie powrócisz, do domu rodziców się przeniosę, przez co dom twój opieki zbyty będzie. Stróż, któregoś mi zostawił, (załóżmy, że na imię to zasługuje) ma na względzie nie dobro twoje, lecz własnym chęciom folgowanie. Jesteś człowiekiem roztropnym, nic więc przeto więcej nie powiem, gdyż nawet nie godzi się, abym więcej mówiła.
Anzelm, otrzymawszy ten list poznał, że Lotarjusz już do dzieła przystąpił i że respons Kamilli wypadł tak, jak sobie był tego życzył. Ucieszył się niepomiernie z tych wieści i wyprawił do żony gońca, z tem przykazaniem, aby pod żadnym pozorem z domu się nie wydalała, gdyż on niebawnie powróci. Kamillę bardzo zadziwiła ta odpowiedź, która w gorsze ją jeszcze wprawiła kłopoty, nie wiedziała bowiem, czy odważyć się na pozostanie w domu, czy też do rodziców swoich się udać. Pozostając, na szwank cnotę swoją narazićby mogła, wyjeżdżając zaś, sprzeciwiłaby się jawnie woli małżonka swego. W końcu gorszy wybór uczyniła, postanowiwszy nie wydalać się z domu i nie unikać widoku Lotarjusza, gdyż taka wstrzemięźliwość złym językom dałaby pochop do gadania. Już, już poczynała żałować, że wysłała ów list do Anzelma, obawiając się, aby mąż nie sądził, że Lotarjusz odkrył w niej jakąś płochość, która była mu jego zuchwalstwa pobudką i umniejszenia się powinnego jej respektu przyczyną. Aliści cnoty swej i cnych intencyj pewna będąc, poleciła się Bogu i umyśliła stosowny dać odpór Lotarjuszowi przez spokojne milczenie swoje, nie odpowiadając ani słowa na jego zalecanki, a takoż skryć wszystko przed mężem, aby możliwych zawikłań i sporów przez to uniknąć. Przemyśliwała także nad tem, jakby Lotarjusza wymówić, gdyby mąż zapytał się jej o przyczynę tego listu. Powziąwszy te bardziej szlachetne, niż pożyteczne postanowienia, wysłuchała następnego dnia wszystkiego, co Lotarjusz mówił, który na ten raz z taką zapalnością do ataku ruszył, że stałość Kamilli chwiać się zaczęła, a cnota jej nie mało natrudzić się musiała, by przyjść w sukurs oczom, nie chcąc, by dała poznakę, że miłosne współczucie, łzami i prośbami Lotarjusza wywołane, w sercu jej się obudziło. Te jej wzruszenia, przez Lotarjusza dostrzeżone, zwiększyły jeszcze jego miłosne upały. Mówiąc pokrótce, wydało mu się, że powinien okazję w lot pochwycić i korzystając z nieprzytomności Anzelma, srogi szturm do fortecy przypuścić. Pierwszemi podchodami były wysławiania jej piękności; nic prędzej nie burzy i z ziemią nie równa dumnych baszt białogłowskiej próżności, jak oważe próżność, którą język pochlebstwa szermuje. Istotnie tylu sztuczek użył i taki podkop, napełniwszy go tulejami, pod skałą jej niezłomności uczynił, iż gdyby ona nawet z bronzu była, poddaćbv się musiała. Niczego nie przepomniał dla zmiękczenia jej, a owóż więc łzy, prośby, przyrzeczenia, prawdziwe, albo i li udane! Z wszystkiem tem Lotarjusz na harc wyjechał, nalegając z taką natarczywością i z tak szczerej namiętności pozorem, ze przystojność Kamilli już tej mocy nie miała, aby się dłużej opierać. Owładnął tem, czego wielce pragnął, ale czego najmniej mógł się był spodziewać.
Kamilla poddała się, Kamilla! Nie dziwota wszelako, skoro i przyjaźń Lotarjusza wiarołomną się okazała. Z przykładu tego widzimy dowodnie, że namiętność miłosną zwyciężyć można jeno, uciekając od niej i że nikt z tak potężnym wrogiem wstępować w bój nie powinien, gdyż poprawdzie boskie trzeba mieć siły, aby nad jego siłami człowieczemi zapanować. Jedna tylko Leonella dowiedziała się o niesławie swojej pani, gdyż nowi kochankowie (owi wiarołomni przyjaciele) skryć jej przed nią nie umieli. Lotarjusz nie chciał wyznać Kamilli, że go Anzelm przymusił prawie do doświadczenia jej, ani, ze dał mu sposobność do uskutecznienia zamysłu. Obawiał się snać, aby sąd jej o jego miłości się nie odmienił i aby nie pomyślała, że przez prosty trat o jej względy zabiegał, nie zaś z umysłu to czynił.
Po kilku dniach Anzelm do domu powrócił i ani spostrzegł, że mu nie dostaje tego, o co najmniej się troskał, chocia była to rzecz najszacowniejsza dla niego. Zaraz ze zwykłą sobie niecierpliwością pobiegł, aby zobaczyć się z Lotarjuszem. Uściskawszy go serdecznie, nie omieszkał zapytać się o nowiny, które wyrokiem życia albo śmierci dla niego być miały.
Mogę ci jeno rzec, Anzelmie drogi — odparł Lotarjusz — że posiadasz żonę, która winna jest służyć za wzór i przykład dla wszystkich szlachetnych białogłów. Wszystkie moje słowa na wiatr rzucone zostały. Nie dbała o moje oświadczenia, odtrąciła składane jej podarki, z udanych moich łez tęgo sobie dworowała. Mówiąc pokrótce, Kamilla jest zbiorem wszystkich przymiotów, skarbem szlachetności, czci niewieściej i wszystkich cnót, które białogłowę dostojną, godną chwały i szczęśliwą czynią. Weź z powrotem pieniądze swoje, przyjacielu, nie zrobiłem z nich użytku. Kamilla zbyt jest prawa, aby się na upominki i obietnice łasić miała. A zatem, Anzelmie, powinieneś być zaspokojony; nie szukaj już innych prób, poprzestań na tych, które uczynione zostały, a jako że suchą nogą przeszedłeś przez morze wszystkich podejrzeń i niebezpieczeństw, które nieraz w odniesieniu do białogłów nie bez racji żywić można, miej to na pieczy, abyś się na nowo w złą toń nie pogrążył, ani z nowym sternikiem nie doświadczał hartowności i zalet tego statku, który ci niebo dało, abyś na nim morze świata tego spokojnie przepłynął. Zważ, że już w bezpiecznym porcie jesteś. Zatrzymaj statek kotwicami szlachetnej rozwagi i trwaj tak, póki nie przyjdzie ci zapłacić długu, od którego nie uwolni żadna dostojność człowieka.
Trudno wyrazić pociechę, jaką ta mowa sprawiła w sercu Anzelma. Uwierzył w nią, jak w słowa wyroczne, acz, mimo to prosił przyjaciela, aby nie przestawał dalej zalotów czynić, choćby już dla samej jeno ciekawości i zabawy. Można poniechać już tych trudów i usilności, co je dotychczas czyniono, trzeba jeno, by ułożył kilk
a wierszy, któreby pod imieniem Kloris, Kamillę wysławiały. Niechaj da Kamilli do poznania, że zakochał się w pewnej damie, której to imię nadał, aby móc ją wysławiać bez bojaźni, że cześć jej szwank przez to poniesie. Jeśli Lotarjusz nie chce sobie zadać trudu, aby te wiersze ułożyć, on go w tem wyręczy.
Lotarjusz odparł, że Muzy nie są mu tak nieprzychylne, aby go parę razy do roku nawiedzać nie miały. — Opowiedz, Anzelmie, Kamilli — dodał — to, coś mówił o zmyślonych uczuciach moich, a ja sam już wiersze ułożę. Jeśli nie będą tak dobre, jak tego sam przedmiot wymaga, to w każdym razie najlepsze, jakie napisać będę umiał.
Gdy już stanęła umowa między wiarołomnym przyjacielem i nierozsądnym mężem, Anzelm powrócił do domu i zapytał się zaraz żony o to, o co, według jej mniemania, już dawno winien był się zapytać: mianowicie dla jakiej to przyczyny, napisała list, który otrzymał. Kamilla odparła, iż poszło to stąd, iż zdało jej się, jakoby Lotarjusz w czasie nieobecności Anzelma innem, zuchwalszem na nią spoglądał okiem. Aliści uznała później, że musiało to być czyste przewidzenie, gdyż Lotarjusz teraz unika jej widoku i na osobności z nią zostawać nie chce. Anzelm odparł, że nie powinna się o nic obawiać, gdyż Lotarjusz zakochał się w szlachetnej dzieweczce, z tego miasta pochodzącej, którą wysławia pod imieniem Kloris, piękne wiersze dla niej składając. Gdyby nawet tak nie było, nie lza wątpić w szczerość Lotarjusza, ani w przyjaźń, która ich łączy. Lotarjusz uprzedził był już Kamillę, że te jego afekty dla Kloris zmyślone są, i że powiedział Anzelmowi na ten kształt, aby móc swobodnie wiersze na jej pochwałę układać. Gdyby nie to ostrzeżenie, Kamilla zaplątałaby się niechybnie w sieć rozpacznej zazdrości. Teraz jednakże nowina ta żadnego jej nie przyczyniła niepokoju.
W kilka dni potem, kiedy obiad pospołu spożywać kończyli, Anzelm poprosił Lotarjusza, aby przeczytał kilka z tych wierszy, co je na chwałę Kloris ułożył; tem bezpieczniej uczynić to może, że Kamilla nie zna jej wcale.
— Gdyby nawet ją znała — rzekł Lotarjusz — nichym tu ukrywać nie potrzebował, kochanek bowiem, który wysławia piękność swej damy, albo się żali na jej surowość, nie czyni krzywdy jej dobremu imieniu. Niech będzie zresztą jak chce; wczoraj napisałem sonet o niewdzięczności tej Kloris. Owóż i on:

SONET.

Wśród ciszy nocnej, kiedy snów ukoję
Śmiertelni biorą na znużone głowy,
Ja wciąż się skarżę żałosnemi słowy,
Ku Kloris[181] smutki posyłając moje.

A gdy już słońca promień purpurowy,
Błyśnie skroś złote na Wschodzie podwoje,
Do dawnych smutków powracam osnowy
I z oczu świeżych łez przelewam zdroje.

Gdy słońce z swego królewskiego szlaku,
W południe żary swe ku ziemi zsyła,
Płacze i skargi rosną w mojej duszy.

Gdy wieczór mierzchnie w złotych gwiazd orszaku,
Widzę, że niebo głuche jak mogiła,
Żalami memi nigdy się nie wzruszy.

Kamilla znalazła ten sonet wcale wdzięczny, zaś Anzelm wychwalał go niezmiernie, twierdząc, że bardzo okrutna musi być ta dama, skoro zmiękczyć jej nie mogą tak szczere i prawdziwe oświadczenia.
— Zaliżby — spytała Kamilla — zakochani poeci zawsze prawdę mówili?
— Mówią, nie jako poeci, lecz jako kochankowie — odparł Lotarjusz — dlatego też słowa ich są prawdziwe, a oni mniej jeszcze wyrażają, niż w istocie czują.
— Jest to rzecz nieomylna — przyznał Anzelm, aby potwierdzić zdanie Lotarjusza wobec Kamilli, która równie mało dbała o chytre sztuczki Anzelma, jak wielki afekt ku Lotarjuszowi żywiła. Ukontentowana z tego wszystkiego była wielce, wiedząc, że wiersze i pragnienia do niej się odnoszą i że ona jest tą Kloris prawdziwą; poprosiła też, aby powiedział jeszcze inne jakieś wiersze, jeśli je pamięta.
— Jeden tylko sonet przypominam sobie — odparł Lotarjusz — ale według mego mniemania nie jest on tak udatny, jak pierwszy. Osądźcie sami zresztą:

SONET

Wiem, że się wkrótce stanę śmierci łupem,
Prawda to dla mnie równie niezachwiana,
Jak ta, że raczej paść mi przyjdzie trupem,
Niż kornie ugiąć przed tobą kolana.

Odchodząc w głuche kraje niepamięci,
Wiem, że me serce i mych piersi rana
Na wiek przechowa i na wiek uświęci
Konterfekt twojej twarzy, ukochana.

Relikwji owej bronię przed napaścią
Zuchwalstwa mego, co zachętę bierze
Z twej surowości twardego wyroku.

Smutny, kto w życiu kroczy nad przepaścią,
Kto płynąc, ręki nie kładzie na sterze,
I gwiazd, ni portu nie widzi wśród mroku.

Anzelm znalazł te wiersze równie piękne, jak pierwsze. Tym kształtem dodawał ogniwo do ogniwa w tym łańcuchu, którym się omotał, cześć swą zakuwając w dyby. Im sroższą krzywdę mu Lotarjusz wyrządzał, tem bardziej był mu obligowany; Kamilla zaś, zstępując stopień po stopniu aż na sam dół hańby swojej, wznosiła się w jego oczach na najwyższy stopień cnoty i dobrej sławy.
Pewnego dnia Kamilla, znalazłszy się w komnacie sama z panną służebną, rzekła do niej:
— Wstydzę się i żałuję tego, droga moja Leonello, że mało sama siebie szanowałam, dając się tak prędko nakłonić Lotarjuszowi i oszczędzając mu długich zachodów i starań.
Obawiam się, że zdolny będzie przypisać to mojej płochości i skwapliwości, wcale na to nie zważając, jakiej to siły użył, aby mój odpór przełamać.
— Nie turbujcie się tem, Miłościwa Pani — rzekła Leonella — rzecz szacowna wcale na tem nie traci, że się jej prędko udziela — przeciwnie, to, co się daje, dobre jest i już przez to samo uważania godne. Mówią wszak: kto prędko daje, dwa razy daje.
— Mówią także — rzekła Kamilla — ze, co bez trudu przychodzi, mało warta!
Na co Leonella odparła:
— To się Was tyczyć nie może, gdyż jak słyszałam, miłość nieraz na skrzydłach lata, a nieraz powoli naprzód kroczy; za tym bieży, a za tym znów powolutku sunie, jednych ostudza, drugich rozpala, niektórych rani, a innych znów zabija; w jednem i temsamem okamgnieniu bieg jej pragnień się zastanawia, albo też celu dościga. Jeśli rankiem jakąś fortecę osaczy, już i ona pod wieczór zdać się musi, gdyż nie ma siły, coby się miłości oprzeć zdolna była. Skoro tak się rzeczy mają, czemu tu się dziwować i czegóż obawiać? Miłość posłużyła się nieobecnością naszego pana, aby Lotarjusza woli swojej shołdować. Nieuchronnie, w czasie nieprzytomności pana, stać się musiało to, co miłość uczynić zamyśliła. Nie można było odwłóczać aż do powrotu Anzelma, gdyż, jeśliby tu przytomny był, sprawa do skutkuby nie doszła: niemasz bo lepszego miłości pomocnika jak traf; sposobnością posługuje się ona we wszystkich swych przedsięwzięciach, zwłaszcza jeśli chodzi o uczynienie początku. Wiem o tem wszystkiem z eksperjencji raczej, niż ze słyszenia. Przyjdzie dzień, że powiem Wam, pani, iż i ja młoda jestem i z krwi i ciała stworzona. Zważcie, pani, także, że nie poddaliścię się odrazu, gdyż wprzód ujrzeliście wszak całą duszę Lotarjusza w jego łzach, westchnieniach, słowach, obietnicach i darach i upewniliście się, że godzien jest miłości dla tych zalet, które w jego sercu się zawierają. Skoro tak jest, niech was skrupuły i owe myśli niezwykłe nie dręczą. Bądźcie upewniona, że Lotarjusz równie Was uwielbia, jak Wy jego uwielbiacie i że w wielkiej szczęśliwości żywię, wiedząc, żeście w więzy miłosne popadli, nie dla czego innego, jak dla zasług jego i zalet. Posiada ci on nie tylko owe cztery S. S., które, jak mówią, winny być cechą prawdziwych zakochanych,[182] ale i całe abecadło. Posłuchajcie mnie, a obaczycie, czy dobrze z pamięci wyliczam. Kochanek winien być, według mnie: animuszu pełen, bystry, chwacki, energiczny, fertyczny, gorliwy, hartowny, junacki, kochliwy, litościwy, łagodny, mądry, natarczywy, odważny, poczciwy, rycerski, mieć w sobie owe cztery S., a oprócz tego być troskliwym, ustępliwym, wiernym i zelantem. X nie wchodzi w rachubę, gdyż jest zbytnio chropowate; Y do I, albo do J się sprowadza.
Kamilla śmiać się poczęła z tego alfabetu Leonelli, która bardziej doświadczona w rzeczach miłości była, niż dawała to w słowach do poznania. Odkryła i wyznała szczerze Kamilli, że łączy ją miłość z pewnym młodzieńcem dobrego rodu, pochodzącym z tegoż miasta. Kamilla bardzo się tą nowiną zmartwiła, obawiając się, aby nie wynikło z tego coś, coby czci jej zaszkodzić mogło. Pilnie ją przeto wypytywać jęła, zali nie było między nimi czegoś więcej nad słowa. Leonella odkrycie i bezwstydnie wyznała, że zabrnęli w tej mierze tak daleko, jak tylko zabrnąć mogli. Wiadomo, że błędy, które panie popełniają, sługi zuchwałemi czynią. Widząc iż pani utyka, zarazci one na obie nogi chromają i mało o to dbają, że ta ułomność całemu światu jest widna. Cóż innego Kamilla uczynić mogła, jak poprosić Leonellę, aby o jej uczynku nic swemu kochankowi nie mówiła i tak się na baczności miała, by sekretne jej sprawy przed Lotarjuszem i Anzelmem utajone zostały. Leonella przysiąc tego nie omieszkała, ale tak obietnicę swoją ziściła, że obawa Kamilli, iż przystojność jej, za przyczyną służebnej, szwank odnieść może, w pewność się zmieniała, gdyż bezwstydna i zuchwała Leonella, widząc, że zachowanie jej pani nie jest takie, jakiem być powinno, miała śmiałość wpuścić do domu swego gacha, pewna, iż jeśliby Kamilla nawet o obecności jego się dowiedziała, nie zechce tego nikomu zdradzić. Błędy, które damy popełniają, między innemi i to zło za skutek mają, że stają się one niewolnicami sług swoich i zmuszone są ich szkaradzieństwa pokrywać, jak to się Kamilli przydarzyło, która, przekonawszy się nie raz i nie dwa, że Leonella przebywa z gachem w jednej z komnat jej domu, nie tylko nie ośmieliła się służebnej zganić, ale dopomagała jej do ukrywania go i usuwała wszystkie przeszkody, ze strachu, aby go jeno mąż nie ujrzał.
Wszystkie te zabiegi nie mogły wszakże zaradzić, aby Lotarjusz nie ujrzał gacha, wychodzącego o świcie z domu Kamilli. Nie wiedząc, kto toby zacz był, na pierwszem pojrzeniu mniemał, że to zjawa jakowaś. Ale ujrzawszy, że się szybkiemi krokami oddala i twarz połą płaszcza zakrywa, aby poznany nie być, zmienił swój sąd pierwotny i inne mniemanie powziął, z któregoby niechybna zguba ich wszystkich poszła, gdyby Kamilla złu nie zaradziła.
Lotarjusz przypuścił, że ów mężczyzna, o tak wczesnej porze dom Anzelma opuszczający, nie wszedł tam dla Leonelli, o której teraz nie myślał wcale tak, jakby jej na świecie nie było. Uwierzył, że Kamilla łatwa i ustępliwa wobec niego, taką sama jest i wobec innego. Przewrotność występne] białogłowy i ten skutek ma, iż o jej czci wątpi nawet ów który błaganiem i staraniem do tego ją przywiódł, że mu się powolna stała; nie ufa jej i podejrzenia żywi, że i innemu skwapliwie pofolguje i rad domysły szkaradne do siebie dopuszcza.
Można rzec, że Lotarjuszowi pod ten czas zwykłej mu roztropności zabrakło, gdyż wszelkim namysłem wzgardziwszy, zaślepiony okrutną zazdrością, która serce jego kąsała, drżąc z pragnienia, aby zemścić się na Bogu ducha winnej Kamilli, pobiegł niecierpliwie do Anzelma, zanim się ten był jeszcze obudził i rzekł:
— Wiedz, Anzelmie, że od dni już wielu srodze się ze sobą zmagam, siląc się, aby nie powiedzieć ci tego, czego już nie można i nie godzi się ukrywać. Twierdza Kamilli zdała się całkowicie na łaskę moją Jeślim dotąd odwłóczał, aby cię o wszystkiem powiadomić, stało się to jeno dlatego, że upewnić się chciałem, czy nie powiedziała tego przez niewieści kaprys, albo i w tym celu, by mnie wypróbować i przekonać się, czy prawdziwe są owe zaloty, które za twojem pozwoleniem zacząłem. Do tej myśli przyszedłem, że jeśliby była taką, jaką być winna i za jakąśmy ją brali, już dawno oznajmiłaby ci o umizgach moich. Milczenie jej w tej materji jasnym jest dla mnie dowodem, że chce zdzierżyć słowo, jakie mi dała, przyrzekając, że, skoro drugi raz z domu się wydalisz, naznaczy mi schadzkę w gotowalni, w której różne szacowne przedmioty swoje zamykasz. (Prawda, że w gotowalni Kamilla Lotarjusza przyjmować zwykła). Nie chciałbym wszelakoż, abyś gniewem zagrzany, myśl zemsty zapalczywie powziął, zważ bowiem, że jak dotąd występne są jeno jej intencje; bardzo być może, że Kamilla, nim zdrożność popełni, sama się postrzeże i skruchę należną okaże. Skoro dotychczas w całości, czy w szczególe, rady moje pod uwagę brałeś, chciejże i na ten raz iść za radą, jakiej ci udzielam. Warując się błędu, po dojrzałym namyśle, poweźmij tedy postanowienie, które najsłuszniejsze ci się być wyda. Udawać, jakobyś na wieś chciał odjechać na dni kilka, jak to w twoim zwyczaju leży, a tymczasem ukryj się w gotowialni, co ci łatwo przyjdzie, ze względu na to, że wysłana jest kobiercami i że wiele szat w niej się znajduje. Ujrzymy wówczas, ty i ja pospołu, na własne oczy, jaki jest zamysł Kamilli: jeśliby jakieś bezeceństwo popełnić chciała, co raczej podejrzewać można, niż czego wolno się spodziewać, ty, żadnego nie wzniecając tumultu, staniesz się własnych krzywd mścicielem.
Anzelm osłupiał i zdumiał się na te słowa Lotarjusza, które go zaskoczyły wówczas, kiedy najmniej się ich był spodziewał; tuszył bowiem, że Kamilla zwycięsko odparła udane szturmy Lotarjusza i cieszył się już z odniesionego przez nią triumfu. Przez długi czas trwał w milczeniu, wbijając wzrok w ziemię, tak, iż mu powieka nawet nie drgnęła. W końcu rzekł:
— Uczyniłeś, Lotarjuszu, wszystko, czegom się po przyjaźni twojej spodziewać mógł; spuszczam się tedy teraz na radę twoją. Czyń, co chcesz, zachowaj jeno tajemnicę, której zdarzenie to niezwyczajne wymaga. Lotarjusz przyrzekł mu, że pilnie milczenia strzec będzie. Zaledwie jednak dom Anzelma opuścił, już żałować począł tego, co powiedział, uznając, że jak głupiec postąpił, gdyż mógłby się był przecie zemścić na Kamilli nie w tak okrutny i niski sposób. Przeklinał swoją głupotę, wyrzucał sobie, że zbyt pochopne postanowienie powziął i głowił się, jakieby z tej okoliczności wyjście znaleść i jakby naprawić to, co uczynił. W końcu umyślił powiadomić o wszystkiem Kamillę, a jakoże mu sposobności po temu nie brakło, jeszcze tegoż dnia w cztery oczy mógł z nią pomówić. Kamilla, mając możność mówienia, pierwsza odezwała się w te słowa:
— Wiedz, drogi Lotarjuszu, że jest mi tak, jakbym cierń w sercu nosiła. Zdaje mi się, że lada chwila ono mi z piersi wyskoczy i wielkim cudem będzie, jeśli się tak nie stanie. Bezwstydność Leonelli do tego już doszła, że każdej nocy przyjmuje ona w tym domu sekretnie swego gaszka, który aż do świtu u niej bawi. Z jakim to uszczerbkiem dla mojej sławy się dzieje, osądzićby mógł jeno ten, ktoby go spotkał wychodzącego z domu mego, o tak niezwykle wczesnej porze. Najbardziej dręczy mnie to, że nie mogę jej uczynić wyrzutów, ani jej ukarać, skoro bowiem powiadomiona jest o naszej tajemnicy, ja o jej milczyć muszę, obawiając się, aby jakieś zło stąd nie poszło.
Lotarjusz, słuchając tych słów, mniemał z początku, że Kamilla jakąś sztuczką się posługuje, chcąc dać mu do poznania, że człek, którego przy wyjściu widział, przybył do domu dla Leonelli a nie dla niej, aliści ujrzawszy, że Kamilla płacze, uskarża się i jego pomocy żąda, upewnił się, że szczerą prawdę mówiła, przez co bardzo się strapił i pomieszał. Powiedział Kamilli, aby się zbytnio tem nie turbowała, gdyż on już znajdzie sposób ukrócenia zuchwałości Leonelli. Opowiedział jej także, jak to furją szaleńczej zazdrości podżegany, powiedział Anzelmowi to, co był powiedział, radząc mu, by się ukrył w gotowialni, skąd się dowodnie przekonać będzie mógł o jej wiarołomstwie. Poprosił ją, aby wybaczyła mu ten krok szalony i posłużyła radą, jak wyjść z tego zawikłanego labiryntu, w który go własna nierozwaga wpędziła.
Kamilla osłupiała, wysłuchawszy słów Lotarjusza, później z wielkim gniewem, w stosownych słowach zganiła go za krzywdzące ją mniemanie, robiąc mu także wyrzuty za głupie i niebezpieczne postanowienie. Ponieważ białogłowa ma już od natury umysł, bardziej zarówno ku złemu jak i ku dobremu sposobny, niż umysł mężczyński, chocia, gdy w dysputę wchodzić zaczyna, snadnie obaczyć można, że jej przyrodzonego dowcipu brak, tak też i Kamilla na owo zło, na które z pozoru żadnej rady nie było, stosowny środek znalazła. Rzekła Lotarjuszowi, że winien wszystko tak uładzić, by następnego dnia Anzelm ukrył się tam, gdzie się ukryć zamierzał, mniemając, iż ta zasadzka na dobre im się tylko obróci i że odtąd będą mogli ze sobą przebywać, bez żadnych przeszkód. Nie wtajemniczając go szczegółowie w swoje zamysły, przykazała mu jeno, aby, gdy Anzelm się ukryje, a Leonella na niego zawoła, niechybnie się stawił i odpowiadał na wszystko tym kształtem, jakby to czynił, nie będąc od Anzelma słuchany. Lotarjusz nalegał, aby mu lepiej wyjaśniła to, co przedsięwziąć zamyślała, tak by z większą pewnością i bardziej chytrze mógł sobie poczynać i spełnić to, co konieczne się okaże.
— Nic innego czynić ci nie trza — odparła Kamilla — jak tylko odpowiadać, o co pytać będę. Nie chciała wyjawić więcej, obawiając się snać, że nie przyklaśnie jej fortelowi, który ze wszech miar udatny jej się zdawał, i że innych mniej skutecznych szukać będzie.
Lotarjusz powrócił do domu. Nazajutrz Anzelm pod pokrywką, że wyjeżdża na wieś do przyjaciela, wyszedł z domu, a później zaraz powrócił, aby skryć się w gotowialni, co bardzo łatwo mu poszło, gdyż Kamilla i Leonella sposobności mu chętnie nastręczyły.
Anzelm utaił się zatem, pełen tego pomieszania, które, jak to łatwie sobie wystawić, musi cechować człeka, co czeka, by na własne oczy zobaczyć, jak to najdroższa cześć jego na pośmiewisko podana zostaje, i który właśnie utracić ma najwyższą na ziemi szczęśliwość, zaklętą w postać ukochanej Kamilli.
Kamilla i Leonella, upewniwszy się, że Anzelm już w kryjówce przebywa, weszły do gotowialni. Kamilla, przestąpiwszy przez próg, rzekła z ciężkiem westchnieniem.
— Ach, Leonello droga, zaliż nie lepiejby było, nim uskutecznię ten zamysł, (o którym nie chcę byś wiedziała, jako żebyś mu przeszkodzić mogła), abyś wzięła puginał Anzelma, o który cię prosiłam i przebiła to serce nieszczęsne? Lecz waruj się uczynić tego! Pocóż mam ponosić karę za winę drugiego? Chcę naprzód dowiedzieć się, co zuchwałe i bezwstydne oczy Lotarjusza takiego we mnie spostrzegły, że śmiał mi on odkryć niecne chęci swoje, jak to był uczynił, nie bacząc na zniewagę przyjaciela i mego wstydu dotkliwą urazę. Zbliż się do okna, Leonello, i zawołaj na Lotarjusza. Jestem pewna, że teraz na ulicy się znajduje, czekając na chwilę sposobną, by swój szpetny zamiar uskutecznić. Ubiegnie go w tem mój równie szlachetny, co i okrutny postępek.
— Co chcecie uczynić, pani, z tym puginałem? — spytała przebiegła Leonella. Pragniecie może odebrać sobie życie, albo Lotarjusza żywota pozbawić? Strzeżcie się na Boga, jednego, jako i drugiego, gdyż wszystko to na szkodę dobrej Waszej sławy i imienia Waszego się obróci. Lepiej będzie, jeśli udacie, że obelgę płazem puściliście, gdy ten zbrodzień wejdzie teraz do domu, gdzie same we dwie przebywamy. Zważcie, pani, że słabemi jesteśmy białogłowami, on zaś człekiem, ważącym się na wszystko, zwłaszcza, że zły zamysł piastuje i namiętnością jest zaślepiony. Łacno zdarzyć się może, że nim zdołacie uczynić to, co w Waszym zamiarze leży, on wyrządzi Wam coś, co gorsze jest jeszcze, niż pozbawienie życia. Niech Bóg wybaczy, panu mojemu, Anzelmowi, iż zapragnął wwieść w swój dom takiego bezwstydnika. Jeślibyście go, pani, zabili, jak to uczynić zamierzacie, cóż uczynimy z jego trupem?
— Co uczynimy, moja droga? — spytała Kamilla. — Zostawimy tu jego ciało Anzelmowi do pogrzebu. Zaliż nie słuszna, aby miał pociechę, grzebiąc i ukrywając pod ziemią własną swoją niesławę. Wołaj go tutaj a żywo, gdyż zdaje mi się, iż czas, który tracę, nie biorąc powinnej zemsty za odniesioną zniewagę, sprawia, iż wierność, którą mężowi ślubowałam, skazę dotkliwą ponosi.
Anzelm słyszał wszystko; każde słowo Kamilli nowe myśli w nim wzbudzało. Gdy usłyszał, że żywi zamiar zabicia Lotarjusza, ledwie wytrzymał, aby się nie odkryć, chciał bowiem swego przyjaciela przy życiu zachować. Wstrzymało go wszakże pragnienie dowiedzenia się, jaki będzie koniec tego śmiałego i szlachetnego zamysłu; postanowił tedy opuścić kryjówkę, gdy już czas stosowny przyjdzie na to. Tymczasem Kamilla rzuciwszy się na stojące w pobliżu łoże, udawała, że wielkie na nią naszło omdlenie, Leonella poczęła gorzko płakać, mówiąc:
— Och, ja nieszczęsna! Za cóż to nieszczęsny los mój chce, aby w objęciach moich umierał kwiat czystości, wzór cnót wszelakich, aby gasła żałośnie wszystkich dostojnych białogłów królowa?... i wiele jeszcze podobnych narzekań wydawała, tak iż każdy, ktoby ją w tej chwili usłyszał, niechybnie poczytałby ją za najbardziej zasmuconą i najwierniejszą pannę służebną, jaka kiedykolwiek na świecie była, jej panią zaś za nową Penelopę, która najsroższym uległa prześladowaniom. Wkrótce Kamilla do utraconych zmysłów przyszła i rzekła:
— Dlaczego się ociągasz, Leonello, dlaczego nie przyzywasz najwierniejszego, zaprawdę, przyjaciela, jakiego kiedykolwiek słońce widziało, a noc skrywała? Spieszże, a żywo, bieżaj, leć, aby ta odwłoka nie pomniejszyła płomienia gniewu mego i aby sprawiedliwa zemsta moja nie skończyła się na płonnych słowach i pogróżkach.
— Idę już, pani — rzekła Leonella — ale przedtem musicie mi dać ten sztylet, abym upewniona była, że podczas nieobecności mojej nie uczynicie czegoś, co na wiek zasmuciłoby wszystkich, którzy Was miłują.
— Idź bez bojaźni — odparła Kamilla — aczkolwiek, według twego mniemania, jestem dość zuchwała i szalona, by czci swojej bronić, nie jestem wszakoż jak ta Lukrecja, o której powiadają, że pozbawiła się życia, żadnego błędu nie popełniwszy i nie zabiwszy wprzód tego, kto był jej nieszczęścia przyczyną. Umrę, skoro już mam umierać, ale śmierć moja musi być pomszczona śmiercią tego, kto mnie ku temu przywiódł, że teraz płakać muszę nad jego zuchwalstwem, co bez nijakiej winy mojej się zrodziło.
Leonella długo się prosić pozwalała, nim zgodziła się przywołać Lotarjusza. Gdy opuściła komnatę, Kamilla zaczęła mówić w głos, jakby do siebie samej:
— O Boże! Zaliż nie lepiejby było odepchnąć Lotarjusza, jak to już nie raz czyniłam, niż pozwolić, aby przez pewien czas, nim go z błędu nie wyprowadzę, żywił o mnie przekonanie, że jestem zapowietrzoną i rozwiązłą białogłową? Ani chybi, że lepiejby było, aliści ja pomstybym nie wzięła i szwank, zadany czci męża mego, naprawionyby nie został, gdyby bezecnik, stosownej odpłaty nie otrzymawszy, wyszedł bezpiecznie z tego miejsca, dokąd przywiodły go jego szkaradne zamysły. Niechaj zdrajca życiem zapłaci za rozwiązłe chęci swoje, niech świat wie (jeśli się już ma dowiedzieć), że Kamilla nietylko dochowała wiary mężowi swemu, ale i zemściła się na tym, kto miał zuchwałość ją obrazić. Trzeba było wszakoż uwiadomić Anzelma; aliści przecie napomknęłam mu o tem jasno w liście, który na wieś wysłałam! Niechybnie, jeśli stosownych miar wobec zła nie przyjął, stało się to dlatego, że jest dobry i ufności pełen i że uwierzyć nie może, by w sercu wiernego przyjaciela, mogła się wylęgnąć myśl jakaś, czci jego uwłaczająca. I ja temu przez wiele dni uwierzyć nie mogłam i nie uwierzyłabym, gdyby jego bezeceństwo do tego stopnia nie wzrosło, że aż ujawniło się w różnych obietnicach, ciągłych łzach i składanych mi upominkach. Pocóż o tem wszystkiem mówię? Zaliż, skoro już ten śmiały zamiar powzięty został, potrzebuję jeszcze jakiejś rady? Nie, postokroć nie! Niech zdrajcy giną! Zemsta przedewszystkiem! Niech przyjdzie tu ten infamis, niech się zbliży i umrze i niechaj później cokolwiekbądź się dzieje! Czysta i niewinna byłam, poruczając się w moc tego, kogo Bóg mi za małżonka przeznaczył, czysta też pozostanę, choćby mi przyszło wykąpać się we krwi mojej niewinnej i w nieczystej krwi najfałszywszego i najbardziej przewrotnego przyjaciela, jakiego tylko kiedykolwiek przyjaźń na ziemi widziała.
Mówiąc tak, chodziła tam i z powrotem po komnacie bezładnemi kroki, obnażony w ręku trzymając puginał i tak dziwaczne czyniąc poruszenia, iż zdało się, że się rozumu zbyła i że ze słabej białogłowy w jakiegoś zrozpaczonego junaka przemieniła się.
Anzelm słuchał tego wszystkiego, ukryty za kobiercami. Zadziwiony niewypowiedzianie tem wszystkiem, sądził, że całkiem starczy to, co widział i słyszał, by rozwiać największe choćby podejrzenia. Chciał przerwać owe próby, nim Lotarjusz nadejdzie, obawiał się bowiem, aby rzecz niespodziewanego i smutnego obrotu nie wzięła. Gdy już miał się ukazać, aby wyprowadzić z błędu żonę swoją i do piersi ją przytulić, weszła Leonella, prowadząc Lotarjusza za rękę. Skoro go tylko Kamilla ujrzała, zakreśliła na ziemi sztyletem wielki krąg przed sobą i rzekła
— Uważcie dobrze, Lotarjuszu, co mówić będę. Jeśli ośmielicie się przekroczyć ten krąg i zbliżyć się do mnie, przebiję się tym puginałem, który w ręku trzymam. Nim mi słowo odpowiecie, chcę wprzód, abyście moich słów wysłuchali. Przedewszystkiem chciałam się dowiedzieć, Lotarjuszu, czy znacie mego małżonka Anzelma, a jeśli go znacie, jakie mniemanie o nim żywicie?
Takoż pragnę się dowiedzieć, czy i mnie znacie? Odpowiadajcie na to zaraz, bez wykrętów, nie namyślając się zbytnio nad tem, co odpowiedzieć macie, gdyż w pytaniu mojem żadnych niemasz zatrudnień.
Lotarjusz nie był tak nierozsądny, aby nie móc pojąć, co umyśliła uczynić Kamilla, gdy mu o ukryciu się Anzelma rzekła. Z wielką przytomnością i bystrością umysłu, rzekł do Kamilli, stosując odpowiedź do ułożenia kochanki tak zręcznie, iż niewiele dostawało, by sami we dwoje za najbardziej jawną prawdę kłamstwa owego nie wzięli.
— Nie sądziłem, piękna Kamillo, że przywołacie mnie, aby zapytać się o rzeczy dalekie od tych, o których myślałem, idąc tutaj. Jeśli chcecie fawor, któryście mi przyrzekli w odwłokę podać, wierę, przeczżeście tego wcześniej nie uczynili; upragniona szczęśliwość tem bardziej duszę udręcza, im bliższa jest nadzieja osiągnięcia dobra swego. Abyście jednak uskarżać się nie mogli, że nie chcę odpowiadać na pytania Wasze, powiem Wam, że wiem dobrze, kim jest mąż wasz Anzelm, którego znam od najwcześniejszych lat mego żywota. Nie będę się szerzył nad tem, co się do naszej przyjaźni odnosi (a o czem sami dobrze wiecie), abym nie potrzebował przyznać, że miłość, która sama przez się najlepszem jest wytłumaczeniem zarówno tego błędu, jak i jeszcze gorszych uchybień, ku temu mnie przywodzi, że mu krzywdę wyrządzić muszę. Znam Was i w równem jak i on mam Was zachowaniu. Gdyby tak nie było, zaliż sądzicie, że dla mniej szacownego skarbu, jak ten, który Wy stanowicie, zgodziłbym się stanąć wspak temu, czego odemnie żąda wzgląd na samego siebie i na święte prawa przyjaźni, zgwałcone teraz przez tego potężnego wroga, jakim jest miłość?
— Jeżeli przyznajecie, że tak jest — rzekła Kamilla — o, zaprzysięgły wrogu wszystkiego, co zasługuje na miłość człeczą, z jakimż to czołem ośmielacie się stawać przed tą, co jak wiecie, jest zwierciadłem, w którem przegląda się ten, w duszy którego i Wy przejrzeć się żeście byli powinni, abyście poznali, że bez żadnej racji zniewagę mu wyrządzić chcecie. O ja nieszczęsna! Teraz poznaję jaka była przyczyna tego, żeście przypomnieli o tem, coście samemu sobie winni. Ani chybi było to jakieś zaniedbanie moje, którego bezwstydem nazwać przecie nie mogę, gdyż z rozmysłu wcale nie płynęło, jeno z braku surowej baczności. Pozwalają sobie na nią czasem białogłowy, nie rozumiejąc mieć przyczyny niedowierzania i wystrzegania się.
Rzeknij mi, zdrajco, kiedyż to na twoje błaganie odpowiedziałam choćby jednem słowem, czy znakiem, któreby choć cień nadziei w duszy twojej zrodzić mogły, że swe rozpustne zaspokoisz chęci?
Zaliż słuchając twoich cukrowanych słówek miłosnych nie odrzucałam ich od siebie ze wzgardą?
Kiedyż to dałam posłuch twoim obietnicom i przyjęłam dary twoje? Mniemałam wszelakoż, że nie można trwać uporczywie w miłosnych zamysłach, jeśli nadzieja ku temu pochopu nie daje — dlatego też samej sobie teraz winę przypisuję i sama ponieść chcę karę, na jaką twój błąd zasługuje. Moje to zaniedbanie i nieroztropna względność pobudziły zuchwalstwo twoje; dlatego też pragnę siebie ukarać. Abyś się upewnił, że będąc dla siebie srodze nielitościwa, i dla ciebie okrutna być pragnę, chciałam, abyś tu przybył, by się stać świadkiem ofiary, jaką ponieść zamyślam, dla honoru mego czcigodnego małżonka, zniesławionego przez cię najciężej, jak tylko być może, jak również i przezemnie, co małą baczność dając, nie uniknęłam sposobności, by cię do zuchwalstwa pobudzić.
Za tę przewinę chcę się ukarać własnemi rękoma, gdyż jeśliby mi inny sędzia miał sprawiedliwość wymierzać, mój błąd mógłby się całemu światu stać jawny. Zanim jednak to uczynię, pragnę, umierając, zabić i zabrać z sobą tego, którego śmierć będzie spełnieniem pragnienia zemsty, aby oglądać stamtąd, gdziekolwiek pójdę, ową karę, naznaczoną przez nielitościwą i słuszną sprawiedliwość temu, kto mnie w ten stan rozpaczliwy wtrącił.
Rzekłszy te słowa, z wielką popędliwością i chyżością rzuciła się na Lotarjusza, z obnażonym puginałem w dłoni, dając po sobie tak jawną poznakę, że ostrzem przeszyć go pragnie, iż Lotarjusz sam już nie wiedział, zali to prawda, czy też zmyślenie? Był przymuszony użyć całej siły i zręczności, aby się wywinąć i uniknąć zranienia przez Kamillę. Kamilla zasię tak zawołanie sztuczki swoje oszukańcze wystawiała, że, aby swoją chytrość pokryć i w pozór prawdy ubrać, nawet krwi sobie wytoczyć nie żałowała. Widząc, że nie może zranić Lotarjusza, albo lepiej powiedziawszy, pokazując po sobie, że uczynić tego nie może, rzekła:
— Skoro los mój nie pozwala zadowolić mi mego słusznego pragnienia całkowicie, niechże przynajmniej nie wzbrania, abym go w części zaspokoiła. I wydarłszy rękę, w której sztylet trzymała, z uścisku Lotarjusza, przyłożyła ostrze do ciała w tem miejscu, gdzie rana niebezpieczna i głęboka okazać się mogła i uderzyła się powyżej lewej piersi blisko ramienia, a później na ziemię, jakby bez duszy, padła.
Leonella i Lotarjusz osłupieli na ten widok i nie wiedzieli jeszcze, co mają sądzić o tem zdarzeniu, widząc Kamillę, rozciągnioną na ziemi i krwią farbującą. Przerażony Lotarjusz podbiegł co tchu, aby puginał z rany wydobyć; strach jego minął, gdy zobaczył, że jest to tylko nieznaczne ciała uszkodzenie. Wszystko to wprawiło go w jeszcze większe zdumienie, dla mądrości, przezorności i bystrości Kamilli.
Aby równie dobrze część sztuki, która mu w udziale przypadła, odegrać, począł żałośnie i długo rozpaczać nad ciałem Kamilli, jakby już umarła była, przydając także tysiąc złorzeczeń na siebie i tego, co był jego nieszczęścia powodem. Wiedząc zaś, że Anzelm wszystko słyszy, mówił rzeczy, które słuchającego mogłyby natchnąć litością raczej dla niego, niż dla Kamilli, choćby i wierzył, że ona już z życiem się rozstała. Leonella wzięła na ręce swoją panią i przeniosła ją na łoże, błagając Lotarjusza, aby wyprawił się na poszukiwanie kogoś, ktoby ją w sekrecie leczyć chciał. Spytała się go także o radę, co ma mówić Anzelmowi o ranie pani, jeśliby on przypadkiem powrócił pierwej, nim Kamilla do zdrowia powróci. Odparł, że niech mówi, co chce, gdyż on teraz nie ma głowy na to, aby pożyteczną jakąś radą służyć mógł. Niechaj ze wszystkich sił się stara krew zatamować; on zaś w takie miejsce tymczasem się uda, gdzieby od nikogo nie był znany ani widziany. I dając po sobie poznaki wielkiej rozpaczy i smutku, wyszedł z domu. Gdy już sam bez świadków został, jął się żegnać znakiem krzyża świętego, dziwując się niepomiernie chytrości Kamilli i bardzo zręcznym udawaniom Leonelli. Myślał, że Anzelm upewni się teraz, iż ma za żonę drugą Porzję[183] i pragnął co rychlej zobaczyć się z nim, aby cieszyć się z nim pospołu z tego oszustwa i prawdy tak utajonej, że i lepiejby już tego uczynić nie było można. Leonella zatamowała krew swojej pani, której tyle tylko się wylało, ile potrzeba było dla utrzymania złudzenia Anzelma i obmywszy ranę winem, opatrzyła ją, jak mogła najlepiej, mówiąc przez ten cały czas rzeczy takie, że, jeśliby nawet wprzód inne powiedziane nie były, wystarczyłyby one, aby Anzelm uwierzył, że posiada w Kamilli wzór cnót wszelakich. Do słów Leonelli przydała Kamilla i swoje słowa, nazywając się tchórzliwą i małego serca białogłową, gdyż zbrakło jej męstwa właśnie wówczas, gdy najwięcej go było potrzeba, aby odebrać sobie życie, do którego wielki wstręt żywi. Spytała się Leonelli, czy ma oznajmić mężowi, co się stało? Leonella poradziła jej, aby o wszystkiem zamilczała, gdyż w przeciwnym razie przymusiłaby go wziąć pomstę na Lotarjuszu, coby niebezpieczeństwo dla jego życia pociągnąć mogło. Białogłowy, które mężów swoich miłują, winny mieć to na pieczy, by im sposobności do zwad nie nastręczac, przeciwnie starać się je ze wszystkich sił zażegnywać. Kamilla przychyliła się do tej rady i przyrzekła, że według niej postąpi, dodając, iż należy wynaleźć jakąś wymówkę o tej ranie, którą przed Anzelmem ukryć nie będzie można. Leonella odparła, że nie może uczynić tego, gdyż zmyślać ani kłamać nie umie, chyba jeno przez żart.
— Jakże tedy ja, droga Leonello — rzekła Kamilla — mam to uczynić, która zmyślać nie umiem, ani nieprawdy powiadać nie potrafię, choćby mi o życie własne chodziło? Skoro innego nie możemy znaleźć sposobu, najlepiej będzie rzec mu rzetelną prawdę z lęku, aby nas na kłamstwie nie przychwycił.
— Nie turbujcie się, WPani, pomyślę nad tem do jutra, co powiedzieć mamy; może rana da się utaić, ze względu na miejsce, gdzie ciało obrażeniu uległo, może też niebo sprzyjać będzie naszym szlachetnym i prawym zamysłom. Nie troszczcie się tedy o to i uspokójcie się, pani moja, aby pan nasz nie znalazł Was w tem poruszeniu. Resztę pozostawcie mnie i Bogu, który zawsze szlachetnym zamiarom z pomocą spieszy.
Anzelm z wielką pilnością słuchał i przypatrywał się odgrywaniu tragedji, w której cześć jego umierała. Aktorzy przedstawiali role swoje z tak niezwyczajną namiętności potęgą, iż zdało się, że ich zmyślone czynności i słowa samą prawdą się stają. Niecierpliwie czekał nocy, aby wyjść z domu, spotkać się z najlepszym przyjacielem swoim, Lotarjuszem, i dowoli nacieszyć się z nim pospołu z odkrycia perły drogocennej, którą był znalazł, upewniwszy się o poczciwości swojej żony. Kamilla i Leonella nie omieszkały podać mu sposobności, którą w lot chwycił. Poszedł odszukać Lotarjusza i wrychle go znalazł. Nie można opisać ile razy go za szyję obłapił, jakie słowa mówił, radością uniesiony, i jak Kamillę wysławiał. Wszystkiego tego wysłuchał Lotarjusz, nie pokazując po sobie najmniejszego wesela, gdyż myślał właśnie, jak to srodze przyjaciela swego oszukał i jak niesłusznie go znieważył. Anzelm ujrzawszy, że Lotarjusz wcale się nie raduje, pomyślał, że ta oziębłość i potrwożenie jest z przyczyny ranienia się Kamilli, czego niejako stał się pobudką. Rzekł mu tedy, aby się wypadkiem Kamilli nie zasmucał, gdyż rana ani chybi letka być musi, skoro obie postanowiły nic o niej nie wspominać. Niechajże odtąd z nim razem cieszy się i raduje, gdyż dzięki jego to zręczności i za jego pośrednictwem, osiągnął największy stopień szczęśliwości, o jakim marzyć mógł. Odtąd poświęci wczasu swojego godziny na składanie wierszy ku chwale Kamilli, które unieśmiertelnią jej imię w pamięci przyszłych pokoleń. Lotarjusz przyklasnął temu słusznemu postanowieniu i przyrzekł, że pomoże mu dźwignąć ten pomnik wspaniały.

Tak tedy Anzelm stał się najlepiej na całym świecie oszukanym mężem. Sam wwiódł do swego domu człowieka, który się stał czci jego zabójcą, choć go był poczytywał za sławy swego budownika. Kamilla przyjęła kochanka z obliczem rzekomo zagniewanym, ale z duszą od szczęścia uśmiechniętą. Te szalbiercze sztuczki trwały czas niejaki, wreszcie po kilku miesiącach odwróciło się koło fortuny i infamja, tak chytrze dotąd ukrywana, podała się wszystkim na widok. Anzelm życiem zapłacił za swoją nierozważną ciekawość.

KAPITULUM XXXV
KTÓRE MÓWI O BOHATERSKIEJ I NIEZWYKŁEJ WALCE, JAKĄ DON KICHOT STOCZYŁ Z BUKŁAKAMI, PEŁNEMI CZERWONEGO WINA I W KTÓREM ZAMYKA SIĘ POWIEŚĆ O NIEROZWAŻNYM CIEKAWCU.

Niewiele już do końca powieści dostawało, gdy Sanczo przybiegł, srodze skonfudowany i zalękniony z izby na poddaszu, w której Don Kichot wczasu zażywał i zawołał wielkim głosem:
— Biegnijcie co tchu, spieszcie na pomoc panu memu, który się wdał w najsroższą i najkrwawszą utarczkę, jaką kiedykolwiek na oczy widziałem. Na moją duszę! Tak potężny cios zadał mieczem temu plugawemu olbrzymowi, nieprzyjacielowi księżniczki Miconicomy — że mu zmiótł łeb z karku na czysto, jakby to rzepa była.
— Co ty bredzisz, bracie? — rzekł pleban, przerywając czytanie powieści. Nie jesteś widać przy dobrych zmysłach. Jaki bis mógł to sprawić, skoro wielkolud znajduje się o dwa tysiące mil stąd?
Wtem usłyszeli okrutny rumor w izbie na strychu. Don Kichot wrzeszczał ze wszystkich sił:
— Czekaj zbójco, ha, stójże rabusiu, wstrzymaj się hultaju! Trzymam cię teraz krzepko, na nic ci się już nie zda twój bułat!
Zdawało się przytem, że walił tęgo szpadą o mury.
Sanczo rzekł:
— Hej, nie godzi się tu niemo przysłuchiwać, trzeba pobiec, rozdzielić walczących i dopomóc memu panu. Choć, jak mi się widzi i potrzeby niemasz, gdyż ani chybi wielkolud już zginął. Poszedł na tamten świat zdawać Bogu rachunek z swego plugawego żywota. Krew ciurkiem po ziemi płynęła, jego ścięty łeb w kąt się potoczył, a wielki jest jak ceber na wino!
— Niech mnie kaduk porwie! — zawołał oberżysta. — Pewnie ten Don Kichot, czy też Don Diabeł rozciął mieczem kilka bukłaków, napełnionych czerwonem winem, które znajdowały się koło wezgłowia jego łoza. Wino się rozlało, a ten głupiec wziął je za krew.
Rzekłszy te słowa skoczył do izby, za nim zaś wtargnęli tam wszyscy pozostali. Znaleźli Don Kichota w najdziwaczniejszem na świecie przebraniu. Był w koszuli tak krótkiej, że mu z przodu zaledwie do połowy ud dostawała, z tyłu zaś jeszcze na sześć palców krótsza była. Długie i kościste nogi były gęstym włosem pokryte. Na głowie miał zatłuszczoną czapeczkę nocną czerwonego koloru, która do oberżysty należała, przez lewe ramię przewiesił derę z łoża, którą Sanczo w wielkiej miał nienawiści, sam wiedząc dobrze dlaczego, w prawej ręce trzymał obnażoną szpadę, zadając nią na prawo i lewo ślepe ciosy. Mruczał przytem dziwne słowa, jakby naprawdę potykał się z jakimś wielkoludem. Najosobliwsze to jednak było, że miał oczy zawarte. Spał i śnił, że walczy z olbrzymem; tak sobie w głowie żywo uprządł ową przygodę, którą miał do skutku doprowadzić, iż zdało mu się we śnie, że już przybył do królestwa Mikonikomu i że ze swym wrogiem się pasuje. Rąbał szpadą po bukłakach z winem, mniemając, że srogie razy wielkoludowi zadaje. Wino strumieniami po całej izbie płynęło.
Gospodarz na ten widok wpadł w gniew straszliwy, rzucił się na Don Kichota z zaciśniętemi pięściami i tak go okładać począł, że jeśliby Kardenio i pleban nie schwycili go byli za ręce, samby już wojny z olbrzymem dokończył. Mimo to nieborak szlachcic nie obudził się, dopiero gdy balwierz przyniósł stągiew zimnej wody, zaczerpniętej wprost ze studni i za jednym zamachem na łeb mu ją wylał, ocknął się ze snu, ale nie tak całkiem, aby postrzec, co się z nim dzieje. Dorota, ujrzawszy go tak krótko i niedbale ubranego, nie chciała przestąpić przez prog izby, aby być przytomna potyczce swego obrońcy z swym nieprzyjacielem. Sanczo myszkował po wszystkich kątach, chcąc znaleźć głowę wielkoluda, wreszcie upewniwszy się, że jej nigdzie niema, rzekł.
— Teraz wiem, że w tym domu wszystko dzieje się przez zaczarowanie. W tem samem miejscu, w którem się teraz znajduję, uraczono mnie zeszłym razem tysiącem kułaków i kopnięć, nie mogłem poznać od kogo pochodziły, gdyż żywej duszy nigdzie nie było. Teraz zaś ani poświeć tego łba, który w moich oczach z karku spadł. Jucha tryskała z kadłuba niby woda ze źródła.
— O jakiej krwi i o jakiem źródle mówisz, hultaju, Bogu i świętym pańskim obmierzły? — spytał gospodarz. Nie widziszże, kapcanie, że krew i źródło to jeno rozprute szpetnie bukłaki i wino, co strumieniem po całej izbie płynie? Bodajby w piekielnej smole pływała dusza tego, co mi je popsował!
— Nie wiem nic — odparł Sanczo — to mi jeno wiadomo, je jeśli ten łeb się nie znajdzie, grabiostwo moje tak przepadnie, jak sól w wodzie przepada. Sanczo, będący na jawie, jeszcze gorzej miał we łbie, niż jego pan, w uśpieniu będący, tak pomieszały mu umysł obietnice, które Don Kichot mu uczynił.
Oberżysta mało nie oszalał ze złości, widząc niewzruszoną spokojność giermka i szkody, wyrządzone przez jego pana. Zaklął się, że ta sprawka nie zakończy się tak łatwo, jak zeszłym razem, gdy to odjechali, nie uiściwszy zapłaty. Na nic się teraz nie zdadzą Don Kichotowi rycerstwa błędnego przywileje. Pan i giermek muszą mu wynagrodzić szkody co do szeląga, a nawet zapłacić za szwy i łaty, które wstawić trzeba będzie w podziurawione bukłaki. Pleban schwycił Don Kichota za ręce, który mniemając, że dokończywszy bitwy z olbrzymem, znajduje się teraz w obecności księżniczki Mikonikomy, ukląkł przed nią i rzekł:
— Odtąd już, znamienita i wysoka damo, możecie żyć w bezpieczeństwie i spokojności, wiedząc, iż wam nic od tego nędznika nie zagraża. Ja zaś od tej chwili zwolniony jestem od danego wam słowa i obietnicy, gdyż z pomocą Boga i tej, dla której żyję i oddycham, przedsięwzięcie do szczęśliwego doprowadziłem kresu.
— A co, zaliż nie mówiłem? — rzekł Sanczo, usłyszawszy te słowa. Wszakże nie byłem pijany! Zważcie dobrze, czy mój pan nie wsadził olbrzyma do beczki z solą. Byki już nasze; za postronek je trzymam, a grabiostwo pod rękę.
Któżby śmiechem nie parsknął, usłyszawszy głupstwa pana i sługi? śmieli się też wszyscy, krom oberżysty, który klął od wszystkich diabłów. W końcu plebanowi, Kardeniowi i balwierzowi udało się, acz z wielkim trudem, Don Kichota z powrotem do łoża zapędzić, w którem wkrótce zasnął, dając poznaki, że jest srodze utrudzon. Pozwolili mu spać spokojnie i wyszli przed bramę oberży, aby pocieszyć Sanczo Pansę, który turbował się, że nie mógł znaleźć głowy olbrzyma. Więcej jeszcze zachodu mieli z oberżystą, zrozpaczonym z powodu nagłej śmierci swoich bukłaków. Oberżystka krzyczała donośnym głosem:
— Niech będzie przeklęta godzina, kiedy ten rycerz błędny wlazł do naszego domu. Bogdajbym go była nigdy na oczy nie widziała — zbyt wiele mnie bowiem kosztuje. Ostatnim razem zczezł nam z oczu, nie zapłaciwszy za nocleg, wieczerzę, słomę i owies za siebie, swego giermka, rumaka i za osła. Mówił, że jest błędnym rycerzem, (niech Bóg sprawi, aby błąkał się wiek cały on, jak i wszyscy awanturnicy na świecie) i że odjeżdżając, nie jest obligowany za nic płacić, gdyż tak jest napisane i ustanowione w regestrach rycerstwa błędnego. A owóż niedawno, znów z jego przyczyny, zjawił się tu jakiś inny poczciwiec, który mi porwał ogon wołu. Zwrócił mi go coprawda, ale cały z włosia oblazły, tak, iż najmniej na pół reala stratę swoją szacuję. Mąż mój nie będzie już miał z niego tej pociechy, co pierwej. Teraz na zakończenie wszystkiego rozpruwa mi bukłaki i rozlewa wino (niechby się tak rozlała krew tego nędznika!). Niech jednak nie myśli, że się sianem wykręci! Klnę się na prochy ojca i duszę matki mojej, że mi co do szeląga zapłaci, chyba, żebym się nie nazywała, jak się nazywam i nie była córką swoich rodziców.
Wszystko to mówiła gospodyni z wielką złobą w głosie; Maritornes potakiwała jej. Tylko córka nie rzekła ani słowa, uśmiechając się jeno od czasu do czasu.
Nakoniec pleban wszystko załatwił obiecując, że zapłaci sowicie tak za bukłaki na wino, jak i za uszkodzenie wołowego ogona, o który taki tumult czynią. Dorota pocieszyła Sanczę mówiąc, że jeśli się okaże, iż jego pan istotnie zdjął olbrzymowi głowę z karku, to ona przyrzeka mu, że, powróciwszy do królestwa Mikonikomu, najlepsze mu wyznaczy hrabstwo. Sanczo, zaspokojony tą obietnicą, zaklął się, że widział odrąbany łeb olbrzyma, ozdobiony wielką brodą, sięgającą aż do pasa. Jeśli ta głowa teraz się gdzieś zapodziała, to jeno dlatego, że w tej karczmie wszystko dzieje się przez omamienia i czary, jak tego na sobie samym doświadczył, gdy zeszłym razem tutaj nocował. Dorota zapewniła go, że i ona nie wątpi o tem, ale niechaj się już i nie turbuje, gdyż wszystko ku lepszemu się obróci tak, jakby sobie tylko tego życzyć mógł.
Gdy się już wszyscy uspokoili, pleban chciał powrócić do czytania powieści o nierozważnym ciekawcu, widząc, że już nie wiele do końca brak. Kardenio, Dorota i wszyscy usilnie go o to prosili. Chcąc sprawić zadowolenie sobie i innym, zaczął dalej czytać:
„Anzelm upewniony o cnocie żony swojej Kamilli, żył w nieustannem weselu, jak najszczęśliwszy na świecie człowiek. Kamilla pokazywała Lotarjuszowi zagniewane i niechętne oblicze, chcąc lepiej swoje afekty ukryć, Lotarjusz zaś, aby Anzelma w mniemaniu jego ugruntować, poprosił go, aby zwolnił go od odwiedzania go w jego domu, gdyż jak to dowodnie widzi, przytomność jego jest Kamilli niemiła. Oszukany Anzelm przestrzegał przyjaciela, aby nie ważył się tego uczynić i tak tą modłą stał się Anzelm budownikiem swojej niesławy, myśląc, że jest twórcą szczęścia swojego.
Tymczasem zuchwalstwo Leonelli, która widziała, że pani jej amorom pobłaża, do tego doszło, że na nic już nie zważając, puściła wodze sprośnym chuciom swoim, ufając, że jej pani wszystko to pokryje, a nawet nauczy ją, jak ma wszystko bez bojaźni do skutku przywodzić. Zdarzyło się, że pewnej nocy Anzelm posłyszał łoskot jakby ktoś chodził po izbie Leonelli. Chciał tam wejść, aby dowiedzieć się, co to być mogło. Aliści poczuł, że ktoś od wnętrza drzwi podpiera. To jeszcze bardziej jego ciekawość pobudziło, tak iż przez siłę drzwi otworzył i wszedł tam w sam czas, aby ujrzeć, że ktoś przez okno na ulicę się spuszcza. Pospieszył, aby go zatrzymać albo uznać przynajmniej kto to taki, ale nie mógł tego dokazać, gdyż Leonella zastąpiła mu drogę, mówiąc doń:
— Wstrzymajcie się, panie, zaklinam Was na wszystkie świętości, nie niepokójcie się i nie starajcie się dowiedzieć, kto się oknem na ulicę wydostał. Ta okoliczność tylko mnie dotyka, gdyż człowiek ten jest moim mężem.
Anzelm nie chciał jej uwierzyć i uniesiony gniewem wydobył sztylet, grożąc, że ją nim przebije, jeśli mu w tem mgnieniu oka całej prawdy nie wyzna. Leonella, srogim lękiem zdjęta, rzekła, sama nie wiedząc, co mówi:
— Nie zabijajcie mnie, panie, a powiem Wam rzeczy większej wagi od tych, które sobie wystawić możecie.
— Powiedz zaraz — rzekł Anzelm — albo cię zabiję.
— Niepodobna mi się teraz wypowiedzieć, — odparła Leonella — tak jestem zalękniona i pomieszana. Dajcie mi, WPanie, czas do jutra rana. Usłyszycie wówczas odemnie rzeczy, które w osłupienie Was wprawią. Bądźcie pewni, WPanie, że ten, co uszedł oknem, jest pewnym młodzianem z miasta, który przyrzekł żenić się ze mną. Anzelm zaspokoił się tą obietnicą Leonelli i postanowił dać jej czas, którego żądała, nie myśląc wcale, że usłyszy coś niecnotliwego o Kamilli, o której przystojności był głęboko upewniony. Wyszedłszy z izby, drzwi na klucz zamknął, przysięgając, że jej nie wypuści wprzód, aż mu nie opowie wszystkiego, co wie.
Później udał się do Kamilli, opowiedział jej o zdarzeniu z Leonellą, a również o tem, że przyrzekła go ona nazajutrz uwiadomić o rzeczach wielkiej wagi. Nie trza się nawet pytać, czy Kamilla zestrachała się; zadrżała na myśl (a można się było tego w samej rzeczy obawiać), że Leonella nie omieszka wyjawić Anzelmowi wszystkiego, co wie o jej niewierności. Nie miała już odwagi aby czekać, czy jej podejrzenia fałszywe, czyli też prawdziwe się okażą i jeszcze tej nocy, gdy Anzelm zasnął, pozbierała do kupy co szacowniejsze klejnoty swoje, zabrała pieniądze i wyszła milczkiem z domu tak, że jej nikt nie słyszał. Natychmiast udała się do Lotarjusza, któremu opowiedziała wszystko, co się stało, prosząc go, aby uciekł z nią pospołu, albo przynajmniej uwiózł ją w bezpieczne miejsce, gdzieby jej zawziętość Anzelma dosięgnąć nie mogła. Lotarjusz, jeszcze bardziej potrwożony, nie wiedział, co ma odpowiedzieć, ani jakie postanowienie powziąć. W końcu umyślił zawieźć ją do klasztoru i oddać w ręce jednej mniszki, która tam była ksienią. Kamilla zgodziła się natychmiast z tą szybkością, jakiej wymagała nagląca okoliczność. Lotarjusz pozostawił ją w klasztorze, sam zaś, nie mówiąc nic nikomu, z miasta wyjechał.
Tymczasem Anzelm, obudziwszy się rano, nie spostrzegł nawet, że Kamilli nie było obok niego w łożnicy; wstał szybko pełen niecierpliwości, by jaknajrychlej dowiedzieć się, co Leonella powiedzieć mu chciała i udał się do izby, w której ją był zamknął.
Otworzył drzwi, do wewnątrz wkroczył, aliści miast Leonelli ujrzał tylko uwiązane na oknie prześcieradła; znak to był niechybny, że się po nich spuściła i ucieczką się salwowała. Powrócił przeto, pełen gniewliwości do swojej komnaty, aby o wszystkiem Kamillę powiadomić, ale nie znalazłszy jej ani w łóżku ani w całem mieszkaniu, które skrzętnie przeszukał, okrutnie się zalterował. Zwołał całą służbę, aliści nikt nie umiał mu odpowiedzieć na to, o co pytał. Szukając Kamilli, spostrzegł trafunkiem, że niektóre z jej kufrów otworem stoją i że większa część jej klejnotów zginęła. Z tej oznaki upewnił się dowodnie o nieszczęściu swojem i przekonał się, że nie Leonella była jego przyczyną. Gdy tak trwał w smutku i zamyśleniu ponurzony, nie dokończywszy się nawet ubierać, przyszło mu do głowy, aby powiadomić o nieszczęściu przyjaciela swego, Lotarjusza. Ale gdy go w domu nie znalazł, i gdy słudzy powiedzieli mu, że się nocą z domu był oddalił, zabierając pieniądze z sobą, wydało mu się, że oszaleje. Nadomiar wszystkiego, gdy do domu powrócił, nie zastał w nim ani jednego sługi, choć tyłu sług do niedawna posiadał. Dom był pusty i opuszczony.
Nie wiedział, co ma myśleć, co czynić, co mówić; czuł, że mu się powoli umysł mieszać poczyna. Rozważał w myślach pilnie swój przypadek, zważając się być opuszczonym od żony, przyjaciela, sług, a także, jak mu się zdało, i nieba; przedewszystkiem zasię zniesławionym, ponieważ zniknięcie Kamilli było osławy jego dowodem. Wkońcu postanowił udać się na wieś do tego przyjaciela, u którego bawił wówczas, gdy to dał Lotarjuszowi sposobność, aby ów uładził jaknajlepiej całą tę nieszczęsną sprawę.
Zamknął dom na cztery spusty, wskoczył na konia i z sercem przeszytem boleścią wyruszył w drogę. Ledwie pół jej ujechał, gdy przeciwnemi myślami utrudzon i pełen rozpaczy był przymuszony zejść z konia, którego za uzdę do drzewa przywiązał, sam zaś legł pod pniem, wydając żałośliwe jęki i narzekania. Już się zmierzchało, gdy ujrzał jakiegoś podróżnego, jadącego na koniu od strony miasta. Pozdrowiwszy go, zapytał co słychać nowego we Florencji? Podróżny odparł:
— Osobliwe wieści, jakim podobnych dawno nie słyszano, po całem mieście chodzą. Powszechnie mówią, że Lotarjusz, wielki przyjaciel bogacza Anzelma, który mieszkał koło San Giovanni, porwał żonę Anzelma, Kamillę. Anzelm także przepadł bez wieści. Dowiedziano się o tem od panny służebnej Anzelma, na którą natknął się wczoraj wieczorem wielkorządca, gdy spuszczała się na ulicę po prześcieradłach, przywiązanych do okna. Po prawdzie nie wiem, jak się rzeczy miały; wiem jeno, że całe miasto zdumiewa się temu niezwyczajnemu zdarzeniu, gdyż nie lza było oczekiwać czegoś podobnego po ścisłej przyjaźni tych dwóch ludzi, która tak wielka była, że ich dwoma przyjaciółmi zwano.
— Nie wiecie przypadkiem — zapytał Anzelm — którą drogą jechali Lotarjusz z Kamillą?
— Nic o tem nie słyszałem — odparł podróżny — chociaż wielkorządca nie szczędzi wysiłków, aby ich odszukać.
— Jedźcie z Bogiem, panie — rzekł Anzelm.
— A Wy, panie, z Bogiem ostańcie — odparł podróżny.
Odebrawszy te smutne wiadomości, Anzelm nie tylko blizki był utraty zmysłów, ale i śmierci.
Z ledwością dźwignął się na nogi i udał się do swego przyjaciela, który jeszcze o jego nieszczęściu powiadomiony nie był. Ujrzawszy go zbielałego na twarzy, wynędzniałego i pomieszanego, poznał, że coś bardzo złego przytrafić mu się musiało. Anzelm poprosił, aby mu łoże przygotował i dał mu inkaust, papier i pióro. Gdy mu już przyniesiono, czego żądał i gdy się na łoże rzucił, kazał, aby się wszyscy oddalili i drzwi za sobą zamknęli. Myśl o nieszczęściu tak srodze ucisnęła mu serce, że poznał, iż życie jego już do kresu się zbliża. Postanowił tedy wszystkich na piśmie uwiadomić, jaka była jego śmierci przyczyna. Zaczął pisać, ale nim wyłożył wszystko, co zamierzał, dech mu zaparło i żywot jego padł pastwą bólu, który zrodziła jego nierozważna ciekawość. Pan domu widząc, że pora jest już późna i że Anzelm znaku żadnego nie daje, wszedł do jego komnaty, aby się przekonać, czy cierpienie jeszcze mu nie pofolgowało. Znalazł go z twarzą ku ziemi schyloną. Połowa ciała leżała na łożu, łokcie oparte były o stół. W ręce trzymał pióro.
Gospodarz zawołał nań, ale widząc, że nie odpowiada, zbliżył się i schwycił go za rękę. Po jej chłodzie poznał, że Anzelm był martwy. Pełen zdumienia i smutku zawołał na domowników, aby przypatrzyli się nieszczęściu, które się Anzelmowi zdarzyło. Nakoniec wziął papier, który, jak poznał, pismem Anzelma był pokryty i który te słowa zawierał:
Szalone i nierozważne pragnienie życie mi odebrało. Jeśli Kamillę dojdzie trafunkiem wiadomość o mojej śmierci, niechaj wie, że jej przebaczam, gdyż nie była obowiązana cudu czynić, ani ja nie miałem przyczyny domagać się, aby tego dokazała. A że sam stałem się pobudką mojej niesławy, słuszna rzecz tedy, abym...
Dotąd Anzelm napisał, z czego widać jawnie, że zdania nie dokończywszy, ducha wyzionął. Nazajutrz przyjaciel doniósł o śmierci Anzelma jego krewniakom, którzy już o jego nieszczęściu wiedzieli i Kamilli, znajdującej się w klasztorze i nieledwie gotowej do podróży na tamten świat w ślad za mężem, ale to nie z powodu śmierci męża, lecz dla wieści, jakie odebrała o swym oddalonym przyjacielu.
Mówią, że ostawszy wdową, nie chciała ani z klasztoru wyjść, ani mniszką zostać, dopóki nie doszły jej nowiny, że Lotarjusz zginął w bitwie, którą w tym czasie pan de Lautrac[184] wydał wielkiemu kapitanowi Gonzalo Fernadez de Cordoba w królestwie Neapolitańskiem, gdzie się był Lotarjusz udał, aby spóźnioną skruchę odprawić. Kamilla, uznawszy o tem, mniszką została i wkrótce zakończyła życie swoje, pełne smutku i melankolji. Taki był oto wszystkich koniec, z błahego wynikły początku“.
— Podoba mi się ta powieść — rzekł pleban — acz nie mogę się przeświadczyć, aby była prawdziwa. Jeśli autor ją wymyślił, tedy nie umiał dobrze zmyślać, gdyż i wystawić sobie nie można, aby się znalazł mąż tak głupi jak Anzelm i gotów na tak niebezpieczne próby. Gdyby przypadek ów zaszedł między kochankiem a jego damą, dalibyśmy mu wiary, lecz między mężem a żoną niemożliwy się być wydaje.

Jestem jednak ukontentowany samym sposobem opowiadania.[185]

KAPITULUM XXXVI
O INNYCH RZECZACH PRZEDZIWNYCH, KTÓRE SIĘ W KARCZMIE STAŁY.

Tymczasem gospodarz, stojący przed bramą zajazdu, zawołał:
— Widzę znaczny orszak ludzi, ciągnących ku nam. Jeżeli wstąpią — tedy gaudeamus.[186]
— Cóż to za jedni? — zapytał Kardenio.
— Czterej rycerze, siedzący na siodłach o krótkich strzemionach. Mają w dłoniach kopje i tarcze, a na twarzach czarne maski. Między nimi znajduje się dama na koniu, ubrana w białą szatę, także z zakrytem obliczem i dwóch pieszych pachołków.
— Czy są blisko? — zapytał pleban.
— Tak blisko — odparł karczmarz — że już dojeżdżają!
Dorota, usłyszawszy te słowa, przysłoniła twarz, Kardenio zasię umknął do izby Don Kichota. Zaledwie to uczynić zdążyli, gdy do karczmy weszli goście, o których oberżysta mówił. Czterej rycerze, o wielce pańskim pozorze i dwornem obejściu, zeskoczyli z rumaków i pomogli zsiąść damie. Jeden z nich, schwyciwszy ją w ramiona, posadził ją na stołku, stojącym przed drzwiami izby, w której schronił się Kardenio. W trakcie tego ani dama ani żaden z nich maski nie zdjął i ni słowa nie przemówił. Tylko dama, usiadłszy na stołku, westchnęła serdecznie i opuściła bezwładnie ramiona, niby osoba chora i mdlejąca. Piesi pachołkowie odprowadzili konie do stajni. Pleban, ujrzawszy przybyszów, zapragnął dowiedzieć się, co toby byli za ludzie, tak ubrani i tak ścisłe zachowujący milczenie. Poszedł do pachołków, aby zasięgnąć języka. Jeden z nich tak mu odpowiedział:
— Na mą duszę, panie, nie umiałbym Wam powiedzieć, co to są za ludzie. Wiem jeno, że jakąś znaczną personą musi być ten, który damę z konia zsadził, jakeście to sami widzieli. Mówię to, ponieważ wszyscy z wielkim się doń odnoszą respektem; on zaś jeno rozkazy i polecenia wydaje.
— Cóż to za dama? — zapytał znów pleban.
— Znów nie umiem tego panu oznajmić — odparł masztelarz — gdyż podczas całej drogi ani razu oblicza jej nie widziałem. Słyszałem ją jeno nieustannie wzdychającą i żalącą się co chwila, tak iż zdawało się, że przy każdym jęku ducha wyzionąć może. Nie dziwota, że nie wiemy nic nad to, co powiedziałem, gdyż zarówno ja, jak i mój towarzysz, zaledwie od dwóch dni należymy do pocztu tych Ichmościów. Spotkali nas w drodze i namówili, abyśmy z nimi szli do Andaluzji, obiecując, że nam dobrze zapłacą.
— Zaliście nie słyszeli, jak jeden drugiego po nazwisku mianował? — zapytał pleban.
— Nie, panie — odparł pachołek — jechali, milcząc tak uporczywie, żeśmy się temu aż zdumiewali. Słychać było tylko jęczenia i szlochy tej damy, które nas wielką napełniały litością. Zdawa się nam, że mimo jej woli, wiodą ją tam, dokąd ją wiodą, a jak można po jej ubiorze wnosić, albo jest mniszką, albo też stać się nią ma, co jeszcze bardziej jest pewne. Nie ma widać chęci do klasztoru, skoro jest tak smutna i strapiona.
— Bardzo to być może — odparł pleban i odszedłszy od nich, powrócił do Doroty, która słysząc westchnienia damy z zakrytą twarzą, zbliżyła się do niej, tknięta litością i rzekła:
— Jakież zło dręczy Was tak, pani? Może ono jest z natury tych, na których białogłowy zwykły się dobrze rozumieć i które leczyć umieją. Gotowa jestem z całego serca pomoc i usługę wam ofiarować.
Na to wszystko zasmucona dama nie odrzekła ani słowa; i choć Dorota usilnie na nią nalegała, nie mogła od niej żadnego wydobyć responsu, aż zjawił się kawaler z przysłonioną twarzą (którego, jak pachołek mówił, wszyscy słuchali) i rzekł:
— Nie trudźcie się, pani, daremnie, czyniąc zapewnienia grzeczności tej białogłowie, gdyż leży to w jej obyczaju, aby za dobra jej uczynione, niewdzięcznością odpłacać, nie nalegajcie także, by przemówiła, jeśli z jej ust fałszów i kłamstw usłyszeć nie chcecie.
— Nigdy mi kłamstwo przez usta nie przeszło — rzekła wówczas żwawo dama, do tych pór milcząca. Dlatego właśnie, żem nadto szczera i że fałsze w wielkiej mam nienawiści, w tym opłakanym stanie teraz się znajduję. Chcę, abyście sami temu świadectwo dali, gdyż szczera prawda, z ust moich wychodząca, was mataczem i kłamcą czyni.
Kardenio słyszał wyraźnie każde słowo tej rozmowy, gdyż od mówiącej damy oddzielały go tylko drzwi komnaty Don Kichota. Zaledwie te słowa usłyszał, gdy donośnym głosem zawołał.
— Święty Boże! Co ja słyszę? Jakiż to głos do uszu moich dochodzi?
Na ów krzyk, dama obróciła głowę, z oznakami wielkiego wzruszenia na obliczu, a nie wiedząc, ktoby to był powiedział, podniosła się z krzesła, chcąc wejść do sąsiedniej izby, ale kawaler, ujrzawszy ten jej zamysł, zatrzymał ją, tak, iż kroku naprzód postąpić nie mogła. W czasie tego zamieszania i szamotania się, zasłona, którą dama miała na obliczu, spadła na ziemię. Wówczas okazała się obecnym twarz niezrównanej piękności, chocia blada i z wielkiego przerażenia wyrazem. Białogłowa wodziła oczyma na wszystkie strony i z takim uporem a wysileniem starała się wzrokiem każdy kąt przeniknąć, iż zdała się osobą na umyśle pomieszaną. Owo dziwne zachowanie, którego przyczyna niewiadoma była, sprawiło, iż Dorota i wszyscy przytomni, patrzący na nią, wielkie współczucie dla niej poczuli. Kawaler trzymał ją w ramionach w ciasnem obłapaniu, a tak był zaprzątnięty pilnowaniem, że nie mógł podciągnąć maski, która mu się z oblicza zsunęła, aż wreszcie i całkiem opadła.
Dorota, trzymając tę damę za rękę, podniosła oczy i ujrzała, iż ten, co tak niebogę ściska, jest jej mężem, Don Ferdynandem. Zaledwie go poznała, gdy wydawszy z głębin serca swego przeraźliwy jęk, osunęła się w omdleniu i gdyby nie balwierz, który stał wpodle, niechybnieby na ziemię runęła. Pleban przybiegł spieszno, by odjąć zasłonę i wodą twarz jej orzeźwić. Skoro Don Ferdynand na nią spojrzał (on to był tym, co w uścisku białogłowę trzymał), śmiertelna bladość powlokła jego oblicze. Jednak nie puścił Luscindy, która była tą, co się starała wydrzeć z jego uścisku, poznawszy Kardenia po jego głosie lamentliwym. On również był ją poznał, bowiem usłyszał krzyk, który wydała Dorota, wpadając w omdlenie. Mniemając, że to jest jego Luscinda, wybiegł zatrwożony z komnaty i natknął się zaraz na Don Ferdynanda, który w objęciu Luscindę trzymał. Don Ferdynand w tem oka mgnieniu Kardenia rozpoznał. Wszyscy troje, Luscinda, Kardenio i Dorota trwali w milczeniu i pomieszaniu, prawie nie wiedząc, co się z nimi dzieje. Dorota patrzyła bez słowa na Don Ferdynanda, Don Ferdynand spoglądał w milczeniu na Kardenia, Kardenio na Luscindę, zaś Luscinda na Kardenia. Luscinda pierwsza przerwała milczenie, mówiąc do Don Ferdynanda.
— Przez wzgląd na to, kim jesteście, Don Ferdynandzie, jeśli już innych względów nie uważacie, puście mnie, puście mnie na Boga, pozwólcie, abym przywarła do tego muru, którego bluszczem jestem; niechaj się złączę z tym, od którego oderwać mnie nie mogły ani wasze wysiłki, ani groźby, obietnice i dary. Zważcie, jak to niebiosa niezwykłą i niepojętną dla nas drogą, dowiodły mnie do odnalezienia mego męża. Z tysiąca eksperjencyj, które nas oboje wiele kosztowały, wiecie już, że jeno śmierć mogłaby go wymazać z pamięci mojej. Niech to jawne odtumanienie, afekt Wasz ku mnie we wzgardę zmieni, miłość w kolerę i gniew. Biorąc z tych uczuć nienawiści pobudkę, kres memu życiu połóżcie. Gdy uczynię z niego ofiarę, w przytomności drogiego męża mego, uważać je będę za dobrze dopełnione. Może śmierć moja upewni go, że dotrzymałam mu wierności aż do ostatniego tchnienia.
Tymczasem Dorota przyszła już do zmysłów utraconych i słuchała pilnie słów Luscindy, z których wymiarkowała kim ta dzieweczka była. Widząc, że Don Ferdynand, jeszcze jej z objęć swoich nie puszcza, ani nic nie odpowiada, z wielkim wysiłkiem dźwignęła się z ziemi i padła przed nim na kolana; później rzewnemi i litości godnemi łzami się zalewając, rzekła w te słowa:
— Gdyby promienie tego słońca, które w ramionach skrywasz, nie zaćmiewały światłości oczu twoich, jawniebyś poznał, że ta, co u nóg twoich klęczy, jest nieszczęśliwą z twej woli wyroku, Dorotą. Jam jest tą skromną wieśniaczką, którąś przez dobroć swoją, albo też dla własnej rozkoszy wzniósł na ten stopień, że się już twoją nazywać mogłam. Jestem tą, co w surową ryzę czci i przystojności białogłowskiej wstawiona, żyła życiem wesołem i swobodnem, póki na zew nalegań twoich i twych, jak się zdało, szczerych i prawych afektów, nie uchyliła bramy swej powściągliwości i nie powierzyła ci klucza wolności swojej. Dary te niewdzięcznem sercem przyjąłeś, czego oznaką jest dowodną, że się musiałam udać tu gdzie się znajduję i oglądać cię w tych okolicznościach, w jakich cię oglądam. Mimo to, nie chciałabym, aby w sercu twojem wylęgło się najmniejsze choćby podejrzenie, że niesławą moją przymuszona, tutaj ukryć się postanowiłam. W miejsce to zaprowadził mnie tylko ból i smutek, z przyczyny twojej obojętności, w sercu powstały.
Pragnąłeś, abym do ciebie należała, pragnąłeś z taką siłą, że teraz, chocia już i tego nie chcesz, nie może to być, abyś moim być przestał. Pomyśl, panie mój, że nieprzezwyciężona miłość, jaką dla ciebie żywię, może ci stanąć za piękność i szlachectwo tej, dla której mnie opuściłeś.
Nie możesz należeć do Luscindy, ponieważ do mnie należysz, ani ona twoją stać się nie może, gdyż Kardenia własność stanowi. Łatwiej ci będzie nagiąć wolę swoją, aby pokochać tę, co ciebie uwielbia, niż tę, która cię nienawidzi, k‘temu przywieść, aby cię miłować miała. Usadziłeś się na słabość moją, czystość mi moją odebrałeś, sprzysięgłeś się na cnotę moją; wiedziałeś wszak o moim stanie; wiedziałeś dla jakiej to przyczyny mogłam woli twej pofolgować; nielza ci teraz wykrętów szukać i tłumaczyć, żeś jest omyłki ofiarą. Jeśli tak, a nie inaczej rzeczy się mają i jeśli w równej mierze rycerzem, jak i chrześcijaninem jesteś, dlaczegóż tylu używasz wybiegów, miast mnie, prostym szermem, naostatku ku tej samej wieść szczęśliwości, ku jakiej na początku mnie wiodłeś? Jeśli mnie nie kochasz dla takiej, jaka jestem (a wszakci żoną twoją się nazywam), to zechciej przynajmniej mnie za niewolnicę swoją przyjąć. Będę się czuła szczęśliwą, wiedząc, że do ciebie należę.
Nie dozwalaj, gardząc mną i opuszczając mnie, by cześć moją białogłowską ludzkie języki szarpały; nie gotuj smutnej starości rodzicom moim, gdyż nie zasługują na to, przez wzgląd na to, że jako twoi poddani wiernie ci zawsze służyli.
Jeśli boisz się, że się krew twoja skazi z moją chudopacholską krwią się zmięszawszy, to bacz, że nie ma na świecie szlachectwa, któreby z podobnego nie zrodziło się źródła, i że w znamienitych parantelach szlachectwo białych głów nie bardzo w rachubę wchodzi. Prawdziwe szlachectwo na cnocie się zasadza, jeśli dla jej braku, odmawiasz mi tego, coś mi słusznie winien, ja będę miała większy do szlachectwa tytuł niż ty. Naostatek wszystko to konkludując, powiem ci, mój panie, że, czy chcesz tego czy nie chcesz, żoną twoją jestem. Słowa twoje które kłamliwe być nie powinny, są tego świadectwem, chyba, że chełpisz się bez przyczyny swojem szlachectwem, dla braku którego mną pogardzasz. Świadectwem jest także twój podpis; świadkiem jest niebo, które wziąłeś za gwaranta, że przysięgi swojej dochowasz. Gdyby to wszystko zawieść miało, sumienie twoje będzie krzyczało w milczeniu, wśród najżywszych uciech twoich, broniąc tej prawdy, o której ci mówiłam, i twemu weselu brużdżąc.
Zrozpaczona Dorota wyrzekła te i jeszcze inne słowa z takim żarem namiętności i tyle łez wylała, że towarzysze Don Ferdynanda i wszyscy przytomni płaczem jej zawtórowali. Don Ferdynand słuchał w milczeniu, nie przerywając jej ani słówkiem; wreszcie, mowę swoją zawarła i jęła od nowa szlochać i wzdychać tak, że serce z bronzu musiałby mieć ten, coby na widok tej wielkiej boleści niewzruszonyby pozostał. Luscinda, tknięta współczuciem dla jej cierpienia i niepomału dziwująca się jej piękności i mądrości, przyglądała się jej pilnie. Chciała zbliżyć się do niej, by powiedzieć jej kilka słów pociechy, ale nie puszczały jej ramiona Don Ferdynanda, który ją w ciasnem uścisku trzymał. Don Ferdynand, pełen zdumienia i pomieszania, patrzał na nią pilnie przez dłuższy kęs czasu, wreszcie ramiona otworzył i rzekł, puszczając Luscindę swobodnie.
— Zwyciężyłaś, piękna Doroto, zwyciężyłaś! Nikt nie mógłby mieć odwagi, aby ważyć się zaprzeczać tak wielu prawdom, pospołu wziętym.
Luscinda, którą Don Ferdynand puścił niespodzianie, ledwie nie upadła z przyczyny nagłej słabości, ale Kardenio, który stał w pobliżu, ze plecami Don Ferdynanda tak, aby Don Ferdynand go nie widział, zbywszy się wszelkiego lęku i na hazard się wystawiając, podbiegł, aby ją podtrzymać. Rzekł, sciskając ją w ramionach:
— Gdy już litościwe nieba zechciały, abyś miała trochę folgi od nieszczęść swoich, o wierna i piękna pani moja, mniemam, że nigdzie bardziej spokoju nie zażyjesz, jak w ramionach, które cię przyjmują jako i kiedyś przyjęły, gdy los pozwolił mi nazwać cię moją.
Na te słowa Luscinda obróciła oczy. Zrazu poznała go trochę po głosie a później, upewniwszy się wzrokiem, że to on jest istotnie, zarzuciła mu ramiona na szyję i twarz do jego oblicza zbliżyła. Stradając zmysły od wielkiej pociechy i nie dbając co powiedzą przytomni, rzekła:
— Jeno WY, drogi mój Panie, jesteście prawym władcą tej swojej niewolnicy, mimo, że przeciwny los stanąć chciał temu na wstręcie i mimo wszystkich zagrożeń, jakie czyniono temu życiu, które Waszem życiem się karmi.
Dziwny to był, wierę, widok dla Don Ferdynanda i wszystkich przytomnych, zdumionych tak niezwykłem zdarzeniem. Zdało się Dorocie, że Don Ferdynand mienił się na obliczu, a miarkując po jego obrocie, iż zabierał się do szpady, aby na Kardeniu się pomścić, tak żwawo, jak tylko to sobie wystawić można, do nóg mu się rzuciła. Całowała je i ściskała tak, że ani kroku postąpić nie mógł, i z nieustannym mówiła szlochem.
— Cóż uczynić zamyślasz w tej niespodziewanej okoliczności ty, któryś jest jedyną ucieczką moją? U nóg twoich żona twoja leży; ta zaś, którą w stadło pojąć chciałeś, znajduje się w uścisku męża swego. Zważ, zali poczciwą a choćby i możliwą rzeczą będzie zniszczyć to, co niebiosa ustanowiły? Zali nie lepiej podnieść na równy wysokości stopień tę, która wszelkie niebezpieczeństwa w pogardzie mając, w stateczności swojej i wierności niezachwiana, staje teraz przed oczyma twemi i oblewa miłosnemi łzami oblicze i pierś prawego małżonka swojego.
Na miłość Boga cię zaklinam, i przez wzgląd na ciebie samego cię błagam: niechaj to zdarzenie, co cię z otumanienia wywiodło, nie tylko twojej popędliwości nie zwiększa, ale ją uśmierzy, tak, abyś przyzwolił łagodnie i łaskawie, by ta para kochanków bez wstrętów jej z twojej strony czynionych, żyła spokojnie i szczęśliwie z sobą do tego czasu, jak się to podoba niebu. Pokażesz wspaniałomyślność swego szlachetnego serca, a świat pozna, że rozsądek silniejszy jest w tobie, niż namiętność.
Gdy Dorota na ten kształt mówiła, Kardenio, tuląc do piersi Luscindę, nie odrywał oczu od Don Ferdynanda, gotów, za najmniejszym jego, zagrażającym mu poruszeniem, bronić się ze wszystkich sił, a i rzucić się nawet na tego, ktoby się jego wrogiem okazał, choćby to miało go życie kosztować.
Atoli podbiegli towarzysze Don Ferdynanda, a wraz z nimi balwierz, pleban i poczciwy Sanczo Pansa, którzy wszystkiemu przytomni byli. Otoczyli Don Ferdynanda, błagając go, aby dał się zmiękczyć łzami Doroty i aby, jeśli wszystko to, co powiedziała jest prawdą, jak o tem ani chwili nie wątpili, nie dozwolił, by się miała omylić w tak słusznej swojej nadziei. Niech zważy, że nie traf, jakby się to z pozoru wydawać mogło, lecz opatrzność wszystkich ich tu była przywiodła, czegoby się najmniej spodziewać mogli i że jeno śmierć (jak rzekł pleban) może Luscindę od Kardenia oderwać. Gdyby Don Ferdynand chciał ich oddzielić od siebie ostrzem szpady, śmierć swoją za szczęścieby poczytali. W okolicznościach, których już zażegnać, ani przemienić nie sposób, trzeba samemu sobie gwałt zadać — tak najwyższa mądrość radzi — pokazać serce wspaniałe i pozwolić, aby ci dwoje, co jedność dla woli swojej stanowią, cieszyli się szczęściem, które im niebo udzieliło. Niechaj rzuci spojrzeniem na Dorotę, a łacno się przekona, że z jej pięknością żadna prawie piękność w paragon wchodzić nie może, a tem bardziej ją zaćmiewać. Niech do jej urody przyda także jej skromność i niezachwianą stałość miłości, jaką go obdarza, niech zważy, nadewszystko, że jeśli słusznie się tem wynosi, że jest rycerzem i chrześcijaninem, to mu nic innego teraz nie pozostaje, jak zdzierżyć słowa, co je był dał. Dotrzymawszy go, obowiązek swój wobec Boga uiści, zyszcze powszechny aplauz ludzi rozsądnych, którzy wiedzą, że jest przywilejem piękności, choćby uraczona nią białogłowa z niziuchnego pochodziła stanu, (gdy jeno piękności tej szlachetność towarzyszy), iż wznieść się ona może na każdy stopień i z każdą wysokością się zrównać, nie poniżając jednak wcale tego, kto ją ku sobie podsadził i zbliżył. Ten, co posłuszny jest potężnym prawom rozkoszy i wesela, żadnej winy za to nie ponosi, chyba gdyby się w tych prawach coś niecnotliwego i plugawego kryło. Do tych racyj wszyscy przytomni tyle jeszcze innych przydali, że wspaniałomyślne serce Don Ferdynanda, w którem zacna krew przecie płynęła, zmiękło wreszcie. Dał się zwyciężyć sile tej prawdy, która taka była, że gdyby nawet i chciał, nie mógłby był jej zaprzeczyć. Dowodnym znakiem, że do zacnej rady, jaką mu dano, chce się przychylić, było, że się pochylił, przygarnął Dorotę i rzekł do niej:
— Podnieście się, pani moja! Nie godzi się wszak, aby u nóg moich klęczała ta, którą w swem sercu noszę. Jeśli do tych pór nie okazałem tego, com Wam winien, może stało się to z woli Opatrzności, która chciała, abym ujrzawszy stateczność miłości Waszej, nauczył się Was szanować, jak na to zasługujecie. Błagam Was jeno, byście nie wyrzucali mi mego brzydkiego postępku i mej wielkiej niedbałości, gdyż ta sama moc, która zmusiła mnie, abym Was uległą sobie uczynił, kazała mi później starać się o to, bym już do Was nie należał. Obróćcie głowę, spójrzcie w oczy Luscindy, a znajdziecie w nich wszystkich mych błędów wytłumaczenie. Ponieważ znalazła to, czego tak usilnie pragnęła, ja zaś osiągnąłem to, czego mi trza — niechajże żyje spokojna i szczęśliwa długie lata ze swoim Kardeniem. Ja błagać będę Boga, aby mi długie lata z Dorotą moją przeżyć pozwolił. Rzekłszy to, schwycił Dorotę w objęcia i twarz swą pieszczenie do jej twarzy zbliżył z taką tkliwością, iż siłą musiał powstrzymać płacz, będący jawną oznaką jego miłości i skruchy. Kardenio, Luscinda i wszyscy przytomni nie mogli łez zastanowić i w wielkiej obfitości przelewać je jęli, jedni dla swojej własnej radości, drudzy dla radości innych. Wierę, zdawać się mogło, że im się jakieś wielkie nieszczęście przydarzyło. Nawet Sanczo Pansa szlochał, choć, jak później rzekł, łzy ronił jeno dlatego, że Dorota nie okazała się rzekomą Mikonikomu królową, od której osobnych faworów i łask mógł się był spodziewać.
Dobry kęs czasu wraz z powszechnym płaczem i powszechne trwało zdumienie. Później Luscinda i Kardenio padli na kolana przed Don Ferdynandem i dziękowali mu za łaskę, jaką im wyświadczył, w słowach tak grzecznych, że Don Ferdynand sam nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Podniósł ich z ziemi i uściskał mocno, wielki efekt i wielką dworność pokazując po sobie.

Zapytał Doroty, jakim przypadkiem znalazła się w tej okolicy, tak odległej od jej kraju. Pokrótce opowiedziała mu tedy, to, co już Kardeniowi mówiła, a czego Don Ferdynand, jako też i wszyscy przytomni z wielką wysłuchali uwagą. Dorota tak wdzięcznie o swoich przypadkach opowiadała, że pragnęli, aby ta opowieść dłużej jeszcze trwała. Don Ferdynand oznajmił, co mu się przytrafiło w mieście, gdy na łonie Luscindy znalazł był ów karteluszek, w którym pisała, że będąc żoną Kardenia, do niego należeć nie może. W pierwszej popędliwości chciał ją zabić i niechybnie byłby to uczynił, gdyby rodzice temu nie przeszkodzili. Wyszedł z domu pełen zawziętości, rankoru, i wstydu, poprzysięgłszy, że przy pierwszej sposobności zemści się na niej okrutnie. Nazajutrz dowiedział się, że Luscinda skrycie dom ojca swego opuściła tak, iż nikt nie wiedział w którąby się była stronę udała. Po kilku miesiącach doszły go słuchy, że schroniła się do pewnego klasztoru, gdzie chciała żywota swego dokonać, na przypadek gdyby go nie mogła była z Kardeniem podzielić. Gdy to usłyszał, przybrał sobie trzech ludzi zbrojnych, przybył do miejsca, w którem ona się znajdowała, aliści mówić z nią nie chciał, obawiając się, że w klasztorze większą dawanoby baczność, dowiedziawszy się, że on jest w pobliżu. Pewnego dnia, gdy furtę klasztoru otwarto, zostawił dwóch towarzyszy na straży, a z jednym ze zbrojnych wpadł do klasztoru, szukając, gdzieby Luscinda była. Znalazł ją w refektarzu, rozmawiającą z inną mniszką. Schwycił ją i porwał, nie dając czasu postrzec się, i tak przybyli z nią do miejsca, w którem mogli się opatrzeć we wszystko, co do uprowadzenia jej potrzebne było. Wszystko to mogli łatwie do skutku przywieść, gdyż klasztor stał na osobności, daleko od miasta. I to dołożył jeszcze Don Ferdynand, że Luscinda, widząc się w jego władzy, zaraz zemdlała, a później, gdy już jej przytomność wróciła, nie rzekła jednego słowa, jeno płakała i zawodziła rzewliwie. Tak w milczeniu i wśród płaczu przybyli do tej oberży — jemu zaś zdało się, że do nieba przybył, gdzie wszystkie ziemskie nieszczęścia kres swój znajdują.

KAPITULUM XXXVII
W KTÓREM ZAMYKA SIĘ DALSZY CIĄG HISTORJI ZNAKOMITEJ KSIĘŻNICZKI MIKONIKOMY I OPOWIADA SIĘ O RÓŻNYCH KROTOCHWILNYCH ZDARZENIACH.

Sanczo słuchał tego wszystkiego z niemałą na dnie duszy boleścią, widząc, że wszystkie jego nadzieje, z tytułem wielkorządcy związane, zostały omylone i z wiatrem się rozwiały i że wdzięczna księżniczka Mikonikoma w Dorotę przemieniła się, zaś wielkolud w Don Ferdynanda. Poczuł wielki żal do swego pana za to, że spał smacznie, wcale nie troszcząc się o to, co się stało.
Dorota nie dowierzała jeszcze ciągle swemu szczęściu, myśląc, że to raczej sen, niż jawa. Kardenio i Luscinda również w położeniu swojem rozeznać się nie mogli. Don Ferdynand dziękował niebu za dobro, które go spotkało, i za wyprowadzenie go z tego krętego labiryntu, w którym już nie tylko cześć mógł stracić, ale i zbawienie duszy swojej. Wszyscy przytomni w oberży cieszyli się, że sprawy tak zawikłane i smutne wielce, szczęśliwy obrót wzięły. Pleban, jako człek roztropny, wszystko odpowiednio zarządził i każdemu szczęścia zdarzonego winszował.
Najbardziej jednak radowała się gospodyni, gdyż pleban i Kardenio obiecali, że zapłacą jej sowicie za straty, przez Don Kichota wyrządzone.
Jeden tylko Sanczo był smutny i stroskany, jakeśmy już nadmienili; ze zgaszoną twarzą wszedł do izby swego pana, który się był właśnie ze snu ocknął i rzekł:
— Możesz WPan, panie Rycerzu Posępnego Oblicza spać dowoli, nie mozoląc sobie już głowy tem, że masz zabić olbrzyma i wprowadzić na państwo księżniczkę; wszystko to się już stało i dopełniło.
— Wcale nie wątpię — odparł Don Kichot — niedawno stoczyłem z wielkoludem najtęższą i najsroższą bitwę, jaka mi się w całem mojem życiu przytrafiła. Jeden okrutny cios mieczem i ha... łeb, odwalony od kadłuba walał się po ziemi, a krew tak tryskała obficie, że strumienie jej płynęły, niby strumienie wody.
— Jakby były strumieniami wina czerwonego — powiedzcie lepiej Wasza Miłość — odparł Sanczo — gdyż winniście to wiedzieć, jeśli jeszcze dotąd nie wiecie, że wielkolud był bukłakiem, któryście rozpruli, zaś krew sześćdziesięcioma kwartami wina czerwonego, co się w tych koźlich skórach zawierały. Zaś odrąbana głowa... to ta kurwa, co mnie na świat wydała... Niech djabli wezmą tą całą historję.
— Co ty bredzisz warjacie? — krzyknął Don Kichot — czy ci się we łbie pomieszało?
— Wstań WPan tylko z łoża — rzecze Sanczo — a ujrzysz piękną robotę, za którą zapłacić trzeba. Upewnisz się także, że królowa stała się zwykłą białogłową, nazywającą się Dorotą; również i wiele innych rzeczy, co WPana zdumieją, obaczysz.
— Zaprawdę, nie dziwuję się — rzekł Don Kichot — gdyż, jak to sobie pewnie przypominasz, zeszłym razem, gdyśmy tutaj byli, rzekłem ci, że wszystko co się w tym domu dzieje, to zaczarowania i omamienia. Zaliż trudno pojąć, że i dzisiaj może to samo zachodzić?
— Wierzyłbym temu — odparł Sanczo — gdyby kołysanie mnie na derze do tego gatunku omamień należało, niestety, było ono prawdziwe na jawie i rzetelne bez wszystkich czarów. Uważałem dobrze, że karczmarz, który tu jest przytomny, trzymał za jeden róg derę i podrzucał mnie, niecnota aż do nieba, najtężej, jak tylko mógł, z wielkiem staraniem i śmiechem. Gdy się tych samych ludzi poznaje — nie masz w tem żadnych czarów, ani omamień, tylko nieszczęście i zły przypadek. Tak dzierżę o tem ja, chocia głupcem i nędznym grzesznikiem jestem.
— Pan Bóg to na lepsze przemieni — rzekł Don Kichot. — Podaj mi suknie. Niechaj się ubiorę i obaczę te wszystkie zdarzenia i przedzierzgnięcia, o których mówisz.
Sanczo podał mu szaty. Gdy się Don Kichot stroił, pleban tymczasem opowiadał Don Ferdynandowi i wszystkim obecnym o szaleństwie Don Kichota i o osobliwym sposobie, jakiego trzeba było użyć, aby go ściągnąć z Ubogiej Skały, na którą się udał, by odprawiać pokutę, z przyczyny odniesionej wzgardy. Pleban także opowiedział im wszystkie przygody, o których mu Sanczo doniósł. Mocno się z tego naśmieli i wraz niepomiernie się zdziwili, uznając, że musi być to najdziwniejszy gatunek szaleństwa, które w chorej głowie kiedykolwiek zrodzić się mogło.
— Teraz — dodał ksiądz — kiedy szczęśliwy traf, który Dorotę spotkał, jest na przeszkodzie dokończenia dzieła, trzeba spróbować innego wynalazku, aby Don Kichota do domu sprowadzić. Kardenio ofiarował się to samo ułożenie dalej prowadzić z tem, że Luscinda miejsce Doroty zastąpi.
— Nie — rzekł Don Ferdynand — pragnę, aby Dorota sztuczkę swoją przywiodła do skutku. Rad przyczynię się do uzdrowienia tego nieboraka-rycerza, zwłaszcza, że dom jego niedaleko tego miejsca się znajduje.
— Nie dalej, jak dwa dni drogi stąd.
— Choćby i większy kawał drogi był, przebiegłbym ją chętnie, by tak zacnego dokonać uczynku.
W tym trakcie Don Kichot wszedł do komnaty, uzbrojony od stóp do głów w cały swój rynsztunek, z uszkodzonym mocno hełmem Mambrina na głowie, z tarczą na ramieniu i z dzidą, czy kopją w ręku, na której dumnie się opierał. Zdumieli się tym dziwacznym wyglądem Don Kichota wszyscy przytomni. Patrzyli czas niemały na tę twarz długą, półłokciowatą prawie, suchą i żółtą, na zbiór broni osobliwy i jego postawę stateczną. Trwali w głębokiem milczeniu, czekając co im Don Kichot powie; ów, obróciwszy oczy ku Dorocie, rzekł z wielką dostojnością w głosie:
— Dowiedziałem się od mego koniuszego, piękna damo, że wysoki Wasz stan wniwecz się obrócił, a wielkość Wasza dymem się stała jeno, gdyż z królowej, którą być zwykliście, zwyczajną się staliście panną. Jeśli to się stało z nakazu ojca Waszego, króla-czarnoksiężnika, który obawiał się może, iż nie będę w stanie dać wam potrzebnej i należnej pomocy to powiem Wam, że rodzic Wasz tyle nawet nie wiedział, że cztery, a cztery, to osiem i że mało wiadomy był rycerskich dziejów. Gdyby je czytał i rozważał z taką pilnością i usilnością, jak ja to czyniłem, na każdym kroku byłby się mógł przekonać, że siła rycerzy o mniejszej znakomitości, niż, nie chwaląc się ja, dokazali dzieł trudniejszych; nie jest to znów tak trudno pokonać olbrzymka, choćby nie wiem jak hardym był... nie ma jeszcze kilku godzin jak się z nim zmierzyłem... i... zmilczę raczej, abyście nie rzekli, że kłamię. Jednak czas, który wszystko podaje na jaśnię, opowie Wam o tem wówczas, gdy najmniej się tego będziecie spodziewali.
— Zmierzyliście się z dwoma bukłakami od wina, a nie z wielkoludem — rzekł gospodarz.
Don Ferdynand nakazał mu, aby milczał i nie przerywał pod żadnym pozorem mowy Don Kichota, który tak rzecz swoją dalej prowadził:
— Naostatek powiedzieć Wam pragnę, wysoka i z ojcowizny swojej wyzuta pani, że jeśli rodzic Wasz dla tej przyczyny, o jakiej mówiłem, osobę Waszą w inną postać przemienił, to w niczem wiary mu nie dawajcie, niemasz bowiem na świecie takiego niebezpieczeństwa, którego bym szpadą moją nie przemógł i drogi sobie skroś wszystkich azardów nie otworzył. Orężem tem zdjąwszy nieprzyjacielowi waszemu łeb z karku, koronę państwa Waszego z powrotem na głowę Waszą włożę, zaledwie kilka dni upłynie.
Tutaj zamilkł Don Kichot, czekając co mu księżniczka odpowie, która wiedząc już, że Don Ferdynand ułożony zamysł dalej prowadzić postanowił, dopóki Don Kichot do domu odwieziony nie zostanie, z wielkim wdziękiem i powagą rzekła:
— Ktokolwiek powiedział Wam, dzielny Rycerzu Posępnego Oblicza, że ja przemienioną zostałam i że stan mój w jakiś inny stan się przedzierzgnął, nierzetelną i kłamliwą powieść Wam oznajmił, gdyż jako żywo jestem tą samą, którą byłam wczora. Nie neguję, że pewną odmianę sprowadziły szczęśliwe losy, które mnie spotkały, najlepsze, jakich tylko sobie życzyć mogłam; nie przeszkadza to jednak wcale temu, abym nie była tą samą i taką, jakąś mnie widział i abym nie miała żywić pragnienia, które zawsze żywiłam, a które jest, że chcę użyć mężności i dzielności niezwyciężonego ramienia Waszego. Racz więc, Mości Rycerzu, oddać sprawiedliwość temu, co mnie spłodził, powróć mu cześć swoją i niechciej wątpić, że był to człowiek roztropny i objaśniony, gdyż dzięki swojej uczoności wynalazł łatwy i niezawodny środek zaradzenia nieszczęściu memu; mocno w to wierzę, że za Waszym jeno powodem spotkał mnie ten los szczęsny, z którego teraz się cieszę. Że szczera prawda jest w słowach moich, niechaj przyświadczą Ichmoście tutaj przytomni. Co nam do czynienia zostaje, to, abyśmy jutro w dalszą drogę ruszyli, gdyż dzisiaj zaledwie mały kęs drogi ujechać byśmy mogli. Co się zaś tyczy szczęśliwego uskutecznienia tego dzieła, zostawiam to Bogu i dzielności ramienia Waszego.
Tak rzekła roztropna Dorota. Don Kichot, usłyszawszy jej słowa, obrócił się do Sanczy i z oznakami wielkiej kolery, rzekł:
— Jesteś, Sanczo, największym w całej Hiszpanji arcyszelmą. Rzeknij mi, powsinogo i ladaco, czyś nie powiedział mi przed chwilą, że księżniczka przedzierzgnęła się w zwyczajną pannę, zwaną Dorotą, i że głowa, którą jak mniemam, zdjąłem olbrzymowi z karku, to jest ta nierządnica, co cię na świat wydała? Do tych oznajmień tyleś jeszcze bredni i wymysłów przydał, że w największe pomieszanie, jakiego kiedykolwiek w życiu doznałem, mnie wprowadziłeś. Do kroćset! — tu podniósł oczy do góry i zębami zazgrzytał — sprawiłbym ci ja łaźnię i tak oporządził, abyś stał się przykładem dla wszystkich kłamliwych giermków, którzy będą jeszcze kiedyś służyli błędnym rycerzom. Możeby to szczyptę rozumu ich mózgom przyczyniło.
— Nie gniewajcie się, Wasza Miłość — odparł Sanczo — możem się i pomylił co do odmiany stanu Jejmości księżniczki Mikonikomu, ale co do łba wielkoluda, a raczej rozprutych bukłaków, to pewien jestem, że krew była winem czerwonem. Podziurawione koźle skóry leżą jeszcze, chwalić Boga, u wezgłowia WPana, a czerwone wino całe jezioro w izbie uczyniło. Jeśli mi teraz nie uwierzycie, za pewne to będziecie mieli, nim się jaja ugotują, chciałem rzec, gdy gospodarz przyjdzie domagać się zapłaty za wyrządzone szkody. Cieszę się z całej duszy, że królewna Jejmość nie odmieniła stanu, mam w tem mój zysk większy, niż ktobądź.
— Jesteś jawny głupiec, Sanczo — zawołał Don Kichot — zawrzyj już tę mowę niedorzeczną.
— Dość na tem — rzekł Don Ferdynand — i nie mówmy już więcej. Ponieważ księżniczka chce, abyśmy dla późnej pory podróż naszą do jutra odłożyli, niechaj tak będzie. — Wieczór dzisiejszy na miłych pogwarkach spędzimy, zaś jutro skoro świt, ruszymy w drogę za panem Don Kichotem, aby być świadkami jego wielkich i niezrównanych czynów, których dokona w sławnem przedsięwzięciu, co je do skutku doprowadzić umyślił.
— To ja Wam — odparł Don Kichot — służyć, i towarzyszyć będę. Teraz zaś dank Wam składam za okazany mi fawor i za dobre o mnie rozumienie; starać się będę, aby go nie zawieść, choćby mi życiem nadłożyć przyszło, albo i więcej jeszcze kosztować miało.
Don Kichot i Don Ferdynand zaczęli się w dwornościach i oświadczeniach chęci wzajemnych przesadzać, acz przerwało im to pojawienie się pewnego podróżnego, który w tej chwili wszedł do oberży. Uznali po sukniach, że jest to chrześcijanin, który świeżo z kraju Maurów powrócił. Ubrany był w kabat z sukna niebieskiego o krótkich połach, półrękawach i bez kołnierza. Spodnie były takoż z niebieskiego sukna, a biretek podobnego koloru. Na nogach miał ciżemki brunatnej barwy; maurytański bułat wisiał na temblaku. Wkrótce po nim zajechała przed karczmę na ośle białogłowa po maurytańsku ubrana, z zasłonioną twarzą. Pod zasłoną widać było czepek z brokatu. Miała na sobie luźny płaszcz turecki, który ją od głowy do stóp okrywał. Mąż miał wygląd czerstwy i piękną postać, śniadą twarz, długie wąsy i brodę starannie utrzymaną. Był to człowiek około czterdziestu lat mający, pozór jego był taki, że jeśliby bogaciej był ubrany, możnaby było mniemać, że to człek znaczny i dobrego urodzenia. Wszedłszy do karczmy zażądał osobnej izby. Zdało się, że nie w smak mu to bardzo poszło, gdy usłyszał, że wolnej w całym gościńcu niemasz. Zbliżywszy się do tej, która z ubioru zdawała się być Maurytanką, objął ją w pół i na ziemię z osła zsadził. Luscinda, Dorota, gospodyni, jej córka i Maritornes, zdjęte ciekawością ubioru, którego nigdy nie widziały, otoczyły Maurytankę. Zawsze wdzięczna, dworna i roztropna Dorota, której się wydało, że zarówno cudzoziemka, jak ten, co ją przywiódł, zmartwili się bardzo brakiem wolnej komnaty, rzekła:
— Nie turbujcie się, pani, zbytnio niewygodami i brakami, na jakie się tutaj natkniecie. Rzecz to zwyczajna, że karczmy wiejskie zbytnio w wygody nie obfitują. Jeśli dozwolicie jednak, abyśmy wszystkie pospołu noclegowały (tu na Luscindę wskazała) może przyznacie, że w trakcie całej swojej podróży trudniejby było znaleźć miejsce, gdzieby Was milej przyjęto.
Tajemnicza białogłowa nic na to nie odpowiedziała, powstała tylko z krzesła, na którem siedziała i, skrzyżowawszy na piersiach ręce, pochyliła głowę i zgięła całe ciało w ukłonie na znak, że dziękuje. Po jej milczeniu poznały, że musi być Maurytanką i że chrześcijańskim językiem mówić nie umie. Wtem nadszedł niewolnik, który innem był dotąd zatrudniony doczynianiem. Widząc, że wszystkie białogłowy otoczyły tą, z którą przybył, a która nic na zapytania nie odpowiadała, rzekł:
— Moście Panie, ta młódka zaledwie trochę mój język rozumie, mówić zaś umie jeno językiem swego kraju. Oto dlaczego nie odpowiedziała, ani odpowiedzieć na zapytania nie mogła.
— O nic jej nie pytamy — odparła Luscinda — jeno jej nocleg wspólny ofiarujemy, obiecując trochę użyczyć miejsca i wygód, na jakie tylko okoliczności dozwolą, z tą dobrą a życzliwą wolą, jakiej po nas wymaga ugoszczenie cudzoziemców, zwłaszcza jeśli osobą, której usługi się ofiaruje, jest białogłowa.
— Całuję ręce WPani — odparł niewolnik — za nią i za siebie i dziękuję za fawor, który mnie spotyka, tembardziej, że w takiej okoliczności od osób tak zacnych, jak na to wygląd wskazuje, jest świadczony, a przeto i wielki.
— Powiedzcie mi, Panie — rzekła Dorota — czy dzieweczka ta jest chrześcijanką czy Maurytanką? Po jej sukniach i milczeniu wnosić można, że nie jest taką, jak byśmy chciały, aby była.
— Maurytanką jest z ubioru i z oblicza, ale chrześcijanką w duszy i sercu, gdyż usilnie pragnie wiarę prawowierną przyjąć.
— Zaliż nie jest chrzczona? — spytała znów Luscinda.
— Nie miała sposobności jeszcze uczynić tego — odparł niewolnik — odkąd opuściła Algier, swój kraj rodzinny. Nie zagrażała jej nigdy śmierć tak bliska, abyśmy musieli chrztu świętego nad nią dopełnić, bez uprzedniego poznania wiary naszej tajemnic i obrządków, czego od nas święta matka nasza, Kościół, wymaga.
Atoli gdy Pan Bóg dozwoli, wkrótce ochrzczona będzie tak uroczyście, jak tego stan jej wymaga, znacznie wyższy, niż to suknie jej i moje okazują.
Ta mowa pobudziła ciekawość wszystkich przytomnych dowiedzenia się, kim była ta Maurytanka i niewolnik, ale nikt ich na ten czas indagować nie chciał, wiedząc, że raczej trzeba im pozwolić wczasu zażyć, niż turbować ich zapytaniami o minione losu koleje. Dorota wzięła młódkę za rękę, posadziła ją przy sobie i poprosiła, aby welon z twarzy zdjęła. Maurytanka spojrzała na niewolnika, jakby dowiedzieć się chciała, czego od niej żądano i co miała uczynić? Rzekł do niej po arabsku, iż te damy życzyły sobie, aby podniosła zasłonę z twarzy i zalecił, aby to wypełniła. Wówczas uniosła welon i ukazała twarz tak urodziwą, że Dorota znalazła ją urodziwszą od Luscindy, a Luscinda kształtniejszą od Doroty. Wszyscy przytomni uznali, że jeśli ktoś dla swej urody z temi obiema w paragon wchodzić może, to jeno tylko Maurytanka; nawet i tacy się znaleźli, co sądzili, że nad niemi góruje. Ponieważ wdzięk piękności ma ten przywilej, że dusze zjednuje i przychylność budzi — tedy każdy zaraz zapragnął usłużyć i przymilić się czemś Maurytance. Don Ferdynand zapytał jeńca, jak się ona zowie? Niewolnik odparł, że nosi imię: Lela Zoraida. Maurytanka, usłyszawszy te słowa, pojęła o co Don Ferdynand niewolnika pytał i zawołała prędko zatroskanym głosem i z wielkim wdziękiem:
— Nie, nie Zoraida; Marja, Marja! — dając do poznania, że się nazywa Marja a nie Zoraida.
Te słowa, z tak widocznem wzruszeniem przez Maurytankę wypowiedziane, miały ten skutek, że niektórym z przytomnych łzy w oczach błysnęły, a zwłaszcza kobietom, które już z przyrodzenia miększe serca mają i bardziej do litości skłonne.
Luscinda ściskała serdecznie piękną Maurytankę, mówiąc:
— Tak, tak, Marja, Marja!
Na co Maurytanka odparła:
— Tak, tak, Marja; Zoraida macagne, co oznacza — nie Zoraida.
Tymczasem noc zapadła; gospodarz, słuchając zleceń, jakie wydali towarzysze Don Ferdynanda, zatroskał się oto, aby wieczerza jaknajlepiej wypadła. Gdy już stosowna pora nadeszła, wszyscy zasiedli do stołu tak długiego, jakby z refektarza pochodził (w oberży nie było okrągłego ani kwadratowego stołu), za którym pierwsze miejsce Don Kichotowi zostawili, aliści on wzdragał się je zająć. Domagał się także, aby księżniczka Mikonikoma, pod jego opieką pozostająca, przy jego boku usiadła. Zoraida i Luscinda podle niej zasiadły, zaś naprzeciw nich Don Ferdynand, Kardenio, później niewolnik i inni przytomni. Pleban i balwierz blisko dam miejsca zajęli. Wieczerzali wesoło, a wesołość ta jeszcze się zwiększyła, gdy ujrzeli, że Don Kichot przestawszy jeść, mówić począł, tym samym duchem natchniony, który go pobudził do wypowiedzenia długiego dyskursu gdy z owczarzami wieczerzał:
— Zaprawdę, Mości Panowie, skoro się dobrze zważy, przyznać trzeba, że ludzie profesją błędnego rycerstwa się parający, wielkim i nadzwyczajnym się napatrzą rzeczom. Przyznajcie WPaństwo rzetelnie, że wśród żyjących niemasz takiego, ktoby wszedłszy teraz do tego zamku i widząc nas tak, jak tu zgromadzeni siedzimy, mógł odgadnąć, że jesteśmy w samej rzeczy tymi — którymi jesteśmy. Ktoby się domyślił, że ta dama obok mnie się znajdująca, jest wielką królewną, jak o tem wszyscy wiemy, ja zaś Rycerzem Posępnego Oblicza, którego imię w ustach sławy nieustawnie dźwięczy. Czyliż można powątpiewać zatem, że sztuka rycerska i orężnej zabawy ćwiczenie nie przenosi tych wszystkich sztuk i zabaw, które człowiek wynalazł? W tem większej trzeba je mieć estymie, że człek je sprawujący, na największe niebezpieczeństwo jest wystawiony. Niechajże nie ważą mi się utrzymywać przeciwnie, że biegłość w piśmie przed szermierstwem orężnem przodek bierze; odpowiem im, że nie wiedzą, co prawią[187], i choćby niewiem i kim byli. Racje, którą ci ludzie przywodzą i argumenta, na których się zasadzają takie są, że trudy umysłu górują nad trudami cielesnemi i że rycerskie rzemiosło nosicieli brzemion czyli tragarzy, którym jeno barczystych pleców trzeba i jakby nam, wojenną profesją się parającym, nie były znane czyny, które aby być uskutecznione, bystrego i wielkiego wymagają umysłu i jakby wódz na czele wojska stojący albo obrońca oblężonego miasta nie musiał równie umysłu jak i ciała trudzić. Zaliż siłą i zdatnością cielesną można zgadnąć zamysły nieprzyjaciół, ich fortele i aprosze i przewidzieć każde niebezpieczeństwo, które zagraża? Rzeczy te tylko rozumem się uskuteczniają i ciało w tym trudzie żadnego nie bierze udziału. Gdy już tedy niewątpliwą jest rzeczą, że oręż jak i pismo równie bystrego umysłu wymaga, rozeznajmy teraz, który umysł więcej się zatrudnia: czy rycerza, czy też człeka biegłego w piśmie.[188] To się łatwie poznać da, gdy dowiemy się, ku jakiej mecie każdy z nich mierzy i do jakiego celu dąży; ów zamysł bowiem większej czci jest godzien, który ma cel szlachetniejszy. Cel pism (a nie mówię o pismach świętych, które to przed się biorą, aby dusze do nieba prowadzić; z takim bezkresnym celem, jak ten, żadnego innego porównywać nie lza), cel pism tedy taki jest, że sprawiedliwość ma bez największej szafarzyć pomyłki tak, aby każdy miał, co mu się należy i aby dobre prawa w powszechnem były zachowaniu; cel to, ani chybi, podniosły, wysoki i wielkiej pochwały godny, nie takiego wszakoż wysławiania, na jaki zasługuje ten, ku któremu się rycerskie ściąga powołanie. Ma ono za swój przedmiot i za swój cel pokój: najwyższe dobro, jakiego tu na ziemi ludzie żądać mogą. Pierwsze dobre nowiny, które świat i ludzi doszły, były te, co je anieli zwiastowali tej nocy, która naszym dniem była. Serafinowie śpiewali wonczas: „Sława Bogu Najwyższemu na niebiosach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli“. Pozdrowienie zaś, którego najwyższy władca nieba i ziemi uczniów swoich nauczył, aby je wypowiadali do domów wchodząc, takie było: „Pokój temu domowi“, albo i li inaczej: „Udzielam wam pokoju mego, w pokoju was moim ostawiam, niech pokój mój będzie z wami“. — Zaprawdę klejnot to jest i skarb najszacowniejszy, którego nam udzieliła i który pozostawiła dłoń taka, klejnot, bez którego nie byłoby żadnego dobra na ziemi ani na niebie. Ten pokój jest więc prawdziwym celem wojny. Ustanowiwszy zatem tę prawdę, że celem wojny jest pokój i że dlatego wyższy jest on nad cel pism i nauk, obaczmy teraz, jakie są trudy człeka, co się piórem para i człeka, co orężem szermuje, aby rozstrzygnąć, który z tych trudów większy jest.
Don Kichot prowadził swój dyskurs tak kształtownie i udatnie, że żaden z tych, którzy go słuchali, za szaleńca wziąć go nie mógł. Przeciwnie, jako że większość przytomnych była to szlachta, której rycerskie rzemiosło obce nie jest, więc też słuchali go z wielkiem ukontentowaniem. On zaś mówił dalej:

— Powiadam tedy, że różne prywacje i mizerje, które człek zawołany w piśmie znosić musi, takie są: nadewszystko ubóstwo (nie dlatego, aby wszyscy biedni być mieli, biorę jeno ów casus niedostatku w najmniej przychylnej kondycji), a skoro już o ubóstwie mówię, nie trzeba mi niczego o przeciwnych przydawać losach, uznając, że ten, co biedę cierpi, największe dopusty wrażej fortuny znosi, gdy kto jest biedny, wszelkiego dobra na tym świecie jest zbyty. Niedostatek ów znosi pod różną postacią: bądź to jako głód, bądź jako zimno przenikliwe, bądź jako goliznę, bądź też jako to wszystko pospołu. Acz bieda ta nie jest nigdy tak wielka, aby jeść nie miał, chocia nie raz się przytrafia, że się posila już po stosownej na posiłek porze i chocia jada jeno odpadki ze stołu bogaczy. Najtwardszą nędzą dla ludzi uczonych jest, jak oni to mówią: chodzić za zupą.[189] Nie brak im także piecyka, albo kąta na kominie, który jeśli dobrze nie grzeje, wszakoż uczucie zimna złagodzić może; na ostatek śpią zawsze pod kołdrą. Nie chcę się tu nad rzeczami bagatelnemi zbytnio szerzyć, jak na ten przykład nad brakiem koszul i butów, nad przyodziewkiem porwanym i jak rzeszoto dziur pełnym, niechcę też mówić, że zwykli są opychać się żarłocznie, gdy im fortuna jakąś ucztę zdarzy tak, że później aż na niestrawność chorzeją. Tą drogą, tak trudną i przeciwnościami najeżoną, potykając się, padając, podnosząc się i znów padając, dochodzą do zamierzonego celu. Widzieliśmy ich nie mało, jak przebrnąwszy przez wszystkie mielizny, minąwszy wszystkie Scylle i Charybdy, jakby niesieni na skrzydłach przychylnej fortuny byli, widzieliśmy ich, powiadam, jak zasiadłszy na miejscu podwyższonem, rozkazywali światu i nim rządzili. Głód ich stał się sytością, zimno, co im po kościach chodziło, ciepłem, golizna pięknemi szatkami przykryta została, a sen na twardej ławie zmienił się na spoczynek w łożnicy na płótnach z Holandiej i suknach z Damaszku: nagroda to, słusznie zasługę ich spotykająca. Ale gdy się ich znoje na sztych z trudami rycerza wysadzi, widać, że wtyle pozostaną, jako to zaraz obaczym.

KAPITULUM XXXVIII
KTÓRE MÓWI O CIEKAWYM DYSKURSIE DON KICHOTA, O ORĘŻU I PISMACH

Don Kichot ciągnął dalej na ten kształt: Skorośmy już zaczęli od ubóstwa człeka uczonego, obaczmy tedy, czy żołnierz jest bogatszy? Upewnimy się, że niema odeń biedniejszego pośród siedmiu bied, — musi przestawać na swem nędznem żołdzie, który dochodzi go nierychło, albo i wcale, i na tem, co własnemi pochwyci rękoma, wystawiając na jawne niebezpieczeństwo życie swoje i sumieniu swemu nieraz szwank zadając. Nieraz tak jest goły, że kusy kaftan za strój odświętny i za koszulę wraz mu służy. W czasie zimy najsroższej tylko tym przyodziewkiem przeciwko niełaskawościom aury się broni. Przebywając w szczerem polu, ogrzewa się jeno tchnieniem, dobywającem się z jego gęby. Dech ten, wychodzący z próżni, we wnętrzu głodnego ciała zawartej, zimny jest bardzo, co jest nawszem prawom natury przeciwne. A ówóż i noc nadchodzi; żołnierz żywi nadzieję, że odpocznie od wszystkich niewczasów, w łożu, które nań oczekuje. Sam winę tego ponosi, jeśli łoże zbyt wąskie się okaże, może wszak odmierzyć na ziemi tyle kroków, ile mu się żywnie podoba, rzucić się na nią i z boku na bok dowoli się tarzać, bez obawy, że się pościel pogniecie. Wkrótce dzień nastaje, trzeba dać dowód, że się jest godnym rycerskiej profesji sprawowania. Zbliża się czas bitwy. Nakładają mu beret z kutasem na głowę, uczyniony z szarpi, któremi opatrzy sobie ranę, gdy mu kula przez skronie przejdzie, albo kaleką bez ręki i nogi uczyni. Załóżmy, że mu się to nie przytrafi i że opatrzność niebieska w zdrowiu i przy życiu go zachowa. Wszakoż w tej samej mizerji i ubóstwie, co pierwej żyć będzie musiał. Biorąc udział w siła spotyczkach i rozprawach i ze wszystkich zwycięzcą wychodząc, może sobie jakiegoś profitu przysporzyć. Te cuda, wierę, bardzo rzadko się zdarzają. Powiedzcie mi, Miłościwi Państwo, dobrze całą rzecz rozważywszy, zaliż wielka jest ilość tych, co na wojnie nagrodzeni zostali, gdy się ich porówna z tymi, co żywot postradali? Ani chybi odpowiecie mi, że i porównania żadnego tu być nie może, gdyż trupów zliczyć nie sposób, a nagrodzonych i przy życiu ostałych można trzema oznaczyć cyframi. Wszystko to nie dotyka ludzi pióra, nie tylko tych, co przy sukniach zarękawki noszą, ale i w długich sukniach chadzają — wszyscy jakoś wyżywić się mogą. Tymczasem trud żołnierza większy jest znacznie, a jego zapłata daleko mniejsza. Na to odpowiedzieć można, że łatwiej jest nagrodzić dwa tysiące autorów, niż trzydzieści tysięcy żołnierzy. Tamtych nagradza się wprowadzając ich na urzędy, przynależne ich profesji, ci zaś muszą poprzestać na kalecie pana, któremu służą — co jeszcze bardziej moje pierwsze zdanie potwierdza. Ale pozostawmy ten argument, gdyż jest ci on labiryntem, z którego wyjścia nie masz, i powróćmy do pierwszeństwa sztuki rycerskiej nad umiejętnością w piśmie. Materja to nie wyczerpana, pytanie nierozstrzygnięte, zważywszy na owe racje, które każda ze stron przywodzi. Pisma mówią, że oręż bez nich istniećby nie mógł, gdyż nawet wojna ma swoje prawa i ustawy, od których zależy, zaś prawa te pod regimentarstwo ludzi pióra podpadają. Na to oręż taki respons daje, że bez niego pismaby z tego świata zeszły, gdyż orężem wszak broni się rzeczypospolitych, królestwa w całości utrzymuje, miasta się ochrania, trakty bezpiecznemi czyni, a morza od rozbójników się oczyszcza; słowem, gdyby nie on, rzeczypospolite, królestwa, miasta i drogi tak lądowe, jako i morskie, tumultom i zamieszkom, które wojna za sobą sprowadza, by podlegały, tak długo, jak wojna tylko trwa, której przywilejem jest gwałtu zadawanie. I to jest rzecz uznana pospolicie, iż lepiej szacuje się to, co więcej kosztuje pracy i wysilenia. Człek, co w umiejętności pisarskiej chce być wyzwolony, noce na czuwaniu trawi, czasu nie lituje, głód i brak przyodziewku znosi, na wzdętą bolączkę brzucha i głowy zawrót cierpi, że już o innych dolegliwościach nie powiem. Ale jeśli kto chce stać się dobrym, według wszystkich reguł, żołnierzem, musi znosić wszystkie niewczasy człeka uczonego w daleko większym jeszcze co on stopniu, gdyż na każdym kroku i to mu zagraża, że życie postradać może. Zaliż można porównać lęk, jaki człek pióra przed nędzą i wszystkiemi mizerjami życia odczuwa, z tym, który żołnierza opada, gdy ów, znajdując się w jakiejś oblężonej twierdzy i stojąc na warcie na jakimś szańczyku, czy na blankach, czuję, że nieprzyjaciele już grunt ryją i miny zasadzają pod to miejsce akurat, gdzie on stoi. Nie może wszak ruszyć się z miejsca, sobie wyznaczonego, aby uniknąć niebezpieczeństwa, które tak blisko mu zagraża. Ledwie mu wolno zdać sprawę z tego, co się dzieje swemu dowódcy, aby ów przeciwnemi minami nieszczęściu zapobiegł. On zaś nieborak w swojem dostać musi wyznaczeniu, nie drgnąwszy nawet ze strachu i czekając, rychłoli pod obłoki bez skrzydeł się wzbije albo, woli swej wbrew, w czeluście ziemi zstąpi. Jeśli to niebezpieczeństwo małem się być wydawa, obaczmy czy się z niem równa, albo je przenosi to, gdy dwie galery na środku niezmierzonego morza przodami się zderzają w bitewnej nawałności. Tak są wówczas ze sobą zczepione zażarcie, że żołnierz tyle tylko miejsca ma, aby się bronić mógł.
Acz ma przed sobą tylu śmierci wysłańców, co mu zagrażają, acz lufy armat nieprzyjacielskich z odległości rzutu kopją na niego się kierują, acz wie, że jeden błędny krok postawiwszy, już pójdzie w odwiedziny do głębokich Neptuna dzierżaw, przecie, mówię, z sercem w piersiach niezemdlonem, pobudzany względem na cześć swoją i honor, wystawia się na cel całej tej palby i stara się po wąziutkiej deseczce na pokład wraży się przedostać. A co większego jeszcze podziwu godne: gdy jeden padł zaledwie, skąd nie dźwignąć się mu już aż do końca świata, już inny miejsce jego zajmuje. Gdy i ten do morza wpadnie, które chciwie na swój łup czeka, jeden, później drugi i trzeci żartko za nim spieszy, tak iż ledwie im na umieranie czasu starczy. Owóż to dzielność i zuchwałość największa, jaką zobaczyć można wśród wszystkich wojennych przypadków. Błogosławione te szczęśliwe wieki, które nie znały rozpętanej furji djabelskich machin artylerji, których wynaleźca, jak tuszę, w piekle za swoje szatańskie odkrycie stosowną odbiera nagrodę. Dzięki niemu niegodne i tchórzliwe ramię może odjąć życie dzielnemu i znamienitemu rycerzowi. Gdy ów, pełen żaru, męstwem serce swoje zapala, nagle, nie wiedzieć skąd, ani jak, nadlata kula (wystrzelona, być może, przez tego, co sam ucieka, zestrachany ogniem, którym przy wystrzale piekielna błysnęła machina), która w tem okamgnieniu przecina pasmo myśli i pasmo życia tego, co godzien był cieszyć się niem przez długie lata. Pilnie to wszystko zważywszy, wyznać muszę, iż ledwie w sercu nie żałuję, żem przyjął obowiązek rycerstwa błędnego w wieku tak podłym i niegodziwym, jak ten, w którym teraz żyjemy, bo chociaż największe niebezpieczeństwa mnie nie ustraszają, nęka mnie to jednak nieznośnie, że szczypta prochu i ołowiu może sprawić, iż nie stanę się sławny i znany wszędzie, jak ziemia długa i szeroka, dzięki dzielności mego ramienia i ostrzu mojej szpady. Niechajże niebo ustanawia, co chce; ja tem większą cieszyć się będę estymą, im na groźniejsze się będę wystawiał hazardy, które z temi tylko sztychować można, co je rycerze wieków ubiegłych znali.
Całą tę długą orację wypowiedział Don Kichot, podczas gdy drudzy jedli, nie myśląc nawet wcale, aby kęs jadła do gęby wsadzić, chocia Sanczo nieraz mu o wieczerzy przypominał i chocia miałby dość czasu rozprawiać dowoli, zjadłszy wpierw kilka kąsków. Ci, co go słuchali, mieli nową przyczynę użalania się nad nim, widząc, iż człek o tak zdrowym z pozoru rozsądku, człek, który tak dobre racje i zdania przywodzi w każdej dyspucie, nagle rozum utracał z kretesem, gdy jeno ktoś na harc wyjechał z jego przeklętem i zgubnem rycerstwem. Pleban przyświadczył mu, uznając, iż miał przyczynę słuszną prym orężowi dawać, i że on sam, człek w umiejętności wyzwolony i stopień naukowy mający, tego samego jest mniemania.
Gdy skończyli wieczerzę, obrus zdjęto ze stołu; gospodyni, jej córka i Maritornes zakrzątnęły się koło uprzątnięcia izby Don Kichota, gdzie, jak postanowiono, białogłowy pospołu nocować miały. Don Ferdynand poprosił niewolnika, aby opowiedział o kolejach swego życia, gdyż, ani chybi, niezwykłe i ciekawe być musiały, jak to można wnosić po pierwszych oznakach, które ujrzeli, widząc go w towarzystwie Zoraidy.
Na co niewolnik odparł, że chętnie nie odmówi tak miłemu zachęceniu, aliści obawia się, że opowieść nie będzie taka, by mogła obudzić ciekawość, tak, jakby on tego pragnął, mimo to, nie chcąc się ich prośbie sprzeciwiać, opowiadać zacznie. Pleban i wszyscy wdzięczność mu wyrazili i od nowa prosić go jęli. Niewolnik widząc, że go wszyscy proszą, rzekł, że niepotrzebne są prośby tam, gdzie jeden rozkaz dość ma siły.
— Uważajcie zatem dobrze, Miłościwi Państwo, a usłyszycie opowieść prawdziwą, do której ani się zbliżają zmyślone powieści, które się pospolicie z wielką sztuką składa.

Na te słowa wszyscy usiedli i z wielką pilnością słuchać jęli. Niewolnik, ujrzawszy, że na jego opowieść czekają, zaczął mówić spokojnym i miłym głosem.

KAPITULUM XXXIX
W JAKI TO UCIESZNY SPOSÓB
W KTÓREM NIEWOLNIK OPOWIADA O PRZYPADKACH ŻYCIA SWEGO

Ród mój, dla którego natura bardziej przychylna i szczodra się okazała, niż fortuna, bierze swój początek z pewnego miasteczka, leżącego w górach Leon‘u[190]. W okolicach tych, gdzie ludzie powszechnie są ubodzy, ojciec mój za bogatego uchodził i, ani chybi, byłby nim, gdyby dołożył tyle starania, aby zachować swoje dostatki, ile go dokładał, aby je rozproszyć. Tej skłonności do rozrzutności, czy marnotrawstwa nabawił się za czasów swej młodości, kiedy był żołnierzem. Żywot żołnierza jest szkołą, w której skąpy staje się hojnym, zaś szczodry, marnotrawnym. Jeśli się znajdzie kilku sknerów między żołnierzami — rzecz to wielce osobliwa, gdyż takich nader rzadko się widzi. Szczodrość ojca mojego, wszelkie przeszedłszy granice, do marnotrawstwa się zbliżała, co nie jest rzeczą właściwą człekowi żonatemu, obarczonemu dziećmi, które dziedziczyć mają imię jego i dobra.
Ojciec mój miał trzech synów, będących już w wieku dojrzałym do wybrania sobie zawodu. Ujrzawszy, że, jak mówił, przyrodzonej swojej skłonności postawić nie może tamy, zapragnął odstrychnąć się od przyczyny samej szczodroty i marnotrawstwa, czyli wyrzec się wszystkich dóbr swoich, bez których i sam Aleksander liczykrupąby się wydał. Zwoławszy nas wszystkich trzech pewnego dnia do swej komnaty, przemówił do nas temi słowy, które tutaj będę się starał powtórzyć.
— Moje dzieci, dosyć na tem, jeśli powiem, że jesteście mymi synami, a ja waszym ojcem, aby wam dać poznać, że was miłuję, takoż wystarczy, abyście poznali, że wam źle życzę, skoro zważycie na moją niezdatność do zachowania wam dziedzictwa i utrzymania na wodzy skłonności mojej. Teraz, chcąc wam dać dowód, że was jak ojciec kocham i że nie pragnę waszej zguby ani biedy, jakiej zwykle ojczymowie dla pasierbów swych pragną, rzeknę wam, że chcę z wami pospołu przywieść do skutku rzecz pewną, którą oddawna mam już w głowie, na źrałym ugruntowaną namyśle.
Jesteście już wszyscy w wieku obrania sobie stanu i wynalezienia takiego zawodu, który gdy już bardziej w lata pójdziecie, mógłby wam przynieść profit i ludzką cześć zjednać. Umyśliłem podzielić majętność moją na cztery równe części, każdemu z was dam jeden dział, jaki z trzech działów na niego przypadnie, czwarty dział sobie na wyżywienie ostawię, na resztę tych dni, które jeszcze na ziemi przeżyć mam. Gdy już będziecie mieli w posiadaniu części majętności, które wam tytułem dziedzictwa przynależą, pragnę, abyście poszli jedną z tych dróg, co je namieniam. Istnieje w naszej Hiszpanji pewne przysłowie, które ja słusznem być rozumiem, jako i słuszne są wszystkie przysłowia, krótkiemi sentencjami z długiej i gruntownej eksperjencji dobytemi będące. To, o którem wspomniałem, powiada: „Tron, kościół, morze — wybieraj nieboże“. Co się szczegółowiej na ten kształt wykłada, że jeśli ktoś chce się czegoś dobić i majętności sobie przysporzyć, musi albo sukienkę duchowną przywdziać, albo po morzu pływając, kupieckiem rzemiosłem się parać, albo też na dwór wstąpić i królowi służby swoje ofiarować. Jako mówią: „Lepsze królewskie odpadki, niż pańskich stołów dostatki“.
Mówię to, gdyż taka jest moja wola, aby jeden z was stał się w pismach i naukach zawołany, drugi kupiectwa się chwycił, trzeci królowi na wojnie służył, skoro już nie łatwie się jest na dwór monarchy naszego dostać, chocia wojna bowiem wiele nie ubogaca, jednak sławy i dobrego imienia przysparza. Za osiem dni działy wasze w gotowiźnie wam wypłacę, nie krzywdząc was ani na szeląg, jak to sami dowodnie zobaczycie. Rzeknijcie mi teraz, czy gotowi jesteście iść za mojem zdaniem i radą moją, jak wam tu ją wyłożyłem.
Ojciec kazał mi naprzód, jako najstarszemu, odpowiedzieć. Prosiłem go usilnie, aby nie pozbywał się swojego majątku, lecz aby go dowoli tak, jak chce, używał, gdyż my dosyć młodzi na to jesteśmy, byśmy sami fortuny dorobić się mogli. Przy końcu oświadczyłem, że w tej mierze z nim dzierżąc, myślę się rzemiosłu rycerskiemu poświęcić, aby móc służyć godnie Bogu i królowi memu. Średni brat takież wyraził mu zapewnienia i okazał ochotę udania się do Indjej z towarami, co je za swoją część zakupi, najmłodszy brat a według mego rozumienia najmądrzejszy rzekł, że życzy sobie obrać stan duchowny i udać się do Salamanki, gdzieby się mógł w naukach wyćwiczyć.
Gdyśmy już postanowienia uzgodnili i profesje swoje wybrali, ojciec nas wszystkich uściskał i w krótkim czasie obietnicy, co był ją dał, dopełnił, wręczając każdemu z nas, jeśli dobrze pamiętam, trzy tysiące srebrnych talarów, gdyż tyle każda część wynosiła. Stryj nasz całą majętność nabył, uiściwszy zapłatę w gotowiźnie, gdyż chciał, aby dobra przy naszej familji i domu zachowane zostały. Tegoż jeszcze dnia pożegnaliśmy naszego zacnego rodzica. Ja, mając względność na ojca w podeszłym wieku będącego, aby go przy tak małej kwocie i niedostatecznym do życia sposobie nie zostawiać, prośbą moją to zjednałem, że z trzech tysięcy dukatów dwa tysiące przyjął. Przełożyłem mu, że mi reszta wystarczy, abym się przystojnie oporządzić mógł. Dwaj moi bracia, przykładem moim pobudzeni, takoż mu po tysiącu dukatów ostawili, tak iż ojciec posiadał cztery tysiące dukatów w gotowiźnie, nie licząc trzech tysięcy, które część jego, w nieruchomych dobrach zachowana, wartała. Pożegnaliśmy zatem ojca i stryja z wielkim żalem i obfitemi śluzami, on zaś zalecił, abyśmy zawsze, ilekroć sposobność się zdarzy, uwiadomili go o złych czy dobrych przypadkach życia swojego. Przyrzekliśmy, że życzenia jego dopełnimy, on zaś uściskał nas i błogosławieństwa rodzicielskiego udzielił. Jeden brat udał się do Salamanki, drugi do Sevilli, jam się obrócił do Alikantu, gdziem się dowiedział, że stoi właśnie na kotwicy okręt genueński, który wełnę ładuje, aby ją do Genui zabrać.
Oto już dwudziesty rok upływa od chwili, gdym z domu ojcowskiego wyszedł. W trakcie tego czasu wiele listów pisałem, alem żadnej wieści od ojca i od braci nie odebrał. W krótkich wam opowiem słowach, jakie były mego losu koleje. Wsiadłem na pokład statku w Alikancie i po szczęśliwej podróży przybyłem do Genui, skąd udałem się do Medjolanu.[191] Opatrzyłem się tam w broń i w piękny sprzęt do żołnierza należny.
Chciałem już zaciągnąć się w piemonckie szeregi, gdy nagle, będąc w drodze do Aleksandrji, co ją „Słomianą“ zowią, uznałem, że książę Alby do Flandrji się przebiera. Odmieniłem zamysł, przystałem do niego i byłem przytomny we wszystkich bitwach, które stoczył. Widziałem śmierć księcia Egmontu i księcia Horna[192] i dostąpiłem tego, że mianowano mnie chorążym słynnego kapitana Guadalajara, Diego de Urbino zwanym. Wkrótce potem, gdy do Flandrji przybyłem, poszły słuchy, że Jego Świątobliwość, Papież Pius V, niezaćmionej pamięci, wraz z Hiszpanją i Rzeczypospolitą Wenecką, zawiązał ligę przeciwko Turkowi, który w tym czasie zdobył przy pomocy floty wyspę cypryjską, co zawsze pod zwierzchnią władzą Wenecjanów się znajdowała — strata to nieoszacowana i nieopłakana.
Za pewne to miano, że Don Juan Austrjacki, brat przyrodni naszego dobrego króla Don Filipa, na czele tej ligi stanie, jako wódz złączonych wojsk. Wielkie przygotowania na tę wyprawę czyniono; wszystko to pobudziło mnie i wielkiem pragnieniem duszę moją zażegło, abym udział wziął w tej walnej, oczekiwanej przez wszystkich, rozprawie. I aczkolwiek czyniono mi pewne obietnice, że przy pierwszej sposobności, jaka się nadarzy, stopień kapitana otrzymam, jednak wzgardziłem wszystkim, aby się udać do Italji, dokąd w samej rzeczy się udałem.
Szczęsny los mój chciał, że Don Juan Austrjacki przybył był właśnie do Genui, skąd miał pociągnąć do Neapolu, aby się tam złączyć z weneckiemi wojskami, co istotnie później na Sycylji, w Messynie się stało. Powierzono mi chorągiew piechoty i oto byłem przytomny szczęśliwej bitwie pod Lepanto — stopień honoru, na jaki raczej przychylna fortuna, niż zasługa własna mnie wysadziła! W dniu tym, tak szczęśliwym dla całego chrześcijaństwa, gdy to cały świat i wszystkie narody wyprowadzone z błędu grubego zostały, że Turczyn wrzekomo na morzu niezwyciężony jest; w dniu tym, powiadam, gdy nieznośna pycha Ottomanów pogromiona została, wśród tych szczęśliwych ludzi (gdyż większą szczęśliwość osiągnęli chrześcijanie, którzy padli, niż ci, co zwyciężywszy, przy życiu ostali) ja jeden tylko nieszczęsny byłem. Miast dostąpić uwieńczenia koroną morską, jak za czasów starożytnego Rzymu, ujrzałem się tej nocy, co po sławnym dniu nastąpiła, pojman w jeństwo, z łańcuchami i dybami na nogach i rękach. Uchali,[193] Algieru król, zuchwały i zawołany mórz rozbójnik, napadł na główny okręt maltański i opanował go. Jako że na pokładzie tego statku znajdowało się już tylko trzech rycerzy, będących przy życiu, a do tego srodze poranionych, galera, komenderowana przez Juana Andrea,[194] na której znajdowałem się wespół z moim oddziałem, zbliżyła się na pomoc tamtej. Uczyniłem to, com był powinien w podobnej okoliczności uczynić: skoczyłem na pokład wrażej galery, która, umknąwszy się tej, co na nią napadła, nie pozwoliła, by żołnierze moi w moje tropy poszli. Znalazłem się tedy sam wśród nieprzyjaciół, którym nie mogłem stawiać oporu z przyczyny ich wielkiej liczby. Musiałem się poddać, mając całe ciało w ranach. Słyszeliście już, Miłościwi Państwo, że Uchali z całą swoją flotą szczęśliwie umknął. Pozostałem we władzy Algierczyka, jako jego niewolnik, jedyny człek niepomiernie strapiony, wśród tylu ludzi szczęśliwych, jeden niewolnik wśród tylu wolnych, gdyż piętnaście tysięcy chrześcijan, którzy na galerach pogańskich wiosłowali, dnia tego upragnioną wolność znalazło. Zawiedziono mnie do Stambułu, gdzie Wielki Turczyn, Selim, pana mego głównym dowódcą na morzach naznaczył, gdyż Uchali powinność swoją w tej rozprawie wypełnił i na znak swego męstwa wielki sztandar Kawalerów Maltańskich ukazał.
Następnego roku, a był to rok pański 1572, robiłem wiosłem na pokładzie admiralskiego statku, zwanym „Trzema latarniami”. Znaleźliśmy się pod Navarinem. Zważyłem wówczas, że utracono najlepszą porę i sposobność zniesienia całej floty pogańskiej, gdyż Lewantynowie i Janczarowie, co się tam znajdowali, za pewne to mieli, że atak w samym porcie się rozpocznie. Już złożyli na kupę swoje tobołki i trepy, by się ucieczką lądową salwować, tak bowiem potrwożeni byli ukazaniem się floty chrześcijańskiej.
Niebo inaczej jednak wszystko ustanowiło, nie dla uchybień i niedbałości wodza, co nad naszemi wojskami władzę sprawował, jeno dla grzechów całego chrześcijaństwa. Bóg chce i dopuszcza do tego, abyśmy zawsze mieli katów, którzy nas karzą. Uchali umknął do Medon, wyspy bliskiej Novarino i, wysadziwszy ludzi swych na brzeg, umocnił wejście do portu i nie ruszył się z niego ani na krok, póki Don Juan się nie oddalił. Dnia tego była wzięta galera, zwana „Zdobyczą“, której przewodził syn sławnego pirata, Barbarossy. Pochwycił ją statek neapolitański „Wilczyca“, komenderowana przez ów Piorun Wojenny, ojca żołnierzy, szczęśliwego i niezwyciężonego kapitana, Don Alvara de Baran, markiza Świętego Krzyża. Nie chcę milczeniem pominąć, co się stało przy wzięciu tej galery. Syn Barbarossy, okrutnik niezbłagany, tak źle się z niewolnikami obchodził, że ci, którzy przy wiosłach byli, ujrzawszy, że „Wilczyca“ się do ich galery zbliża, wszyscy wraz wiosła porzucili, acz kapitan, stojący na rufie krzyczał, by z całą furią wiosłami robili; później pochwycili go i, wlokąc go z ławy na ławę, od steru do rudla, tak go tarmosili i kąsali, że nim się do masztu dostał, już dusza jego do piekła zabiegła. Tak wielkie było okrucieństwo, z jakiem ich traktował i taka nienawiść w ich sercach do niego.
Powróciliśmy do Konstantynopola, zaś następnego roku, czyli roku pańskiego 1573, gruchnęła wieść, że Don Juan zdobył Tunis, państwo to Ottomanom odebrał i osadził na niem Muley Hameta, tak iż Muley Hamida, najokrutniejszy a wraz i najmędrszy Maur, jaki kiedykolwiek na tym świecie żył, postradał nadzieję, że kiedyś na swoje państwo powrócić będzie mógł. Wielki Turczyn bardzo się tą stratą turbował i używając chytrości i roztropności, właściwej całemu jego domowi, zawarł pokój z Wenecjanami, którzy go bardziej pragnęli, niż on sam. W rok później, czyli w 1574 roku, osaczył Golettę[195] i twierdzę, którą Don Juan jął pod Tunisem umacniać, srogiem nękał obleganiem. Podczas tych wszystkich wypraw wojennych byłem przykowany do wiosła bez żadnej nadziei oswobodzenia, przynajmniej nie spodziewałem się być okupionym, bom sobie ułożył nie dawać znać ojcu mojemu o nieszczęśliwym stanie, w jakim się znajdowałem. Naostatku Goletta padła, a wraz zdała się i warownia, pod naporem siedemdziesięciu pięciu tysięcy wyborowego tureckiego żołnierza, nie licząc czterechkroć sta tysięcy Maurów i Arabów ze wszystkich części Afryki do kupy zebranych, z niewypowiedzianą liczbą wojennych rynsztunków i innych sprzętów. Taka zaś była ilość samych hawerzy, że dłońmi swęmi i grudkami ziemi mogliby byli pokryć całą Golettę i twierdzę. Pierwsza utracona została Goletta, która dotąd za niezdobytą uchodziła. Zdała się i warownia, nie dla niedbałości i opieszalstwa swoich obrońców, którzy uczynili wszystko, co tylko uczynić mogli, ale dlatego, że Turkowie uznali z eksperjencji, że na tej piaszczystej wydmie bardzo łatwie jest okopy wznosić. Woda znajdowała się w głębokości dwóch piędzi od powierzchni, chocia Turczyn rył w ziemi na trzy łokcie, aby ją znaleść. Z worów, pełnych piasku, wznieśli tak wysokie wały, że górowały one nad bastjonami i murami twierdzy i z tej wyżyny jęli tak śmiele i pewnie strzałami prażyć, że z obrońców nikt nie śmiał się na placu pojawić. Powiadają, iż nasi wielki błąd popełnili, zamykając się w Golecie. Wrzkomo winni byli wyjść w szczere pole i czekać nieprzyjaciela przy lądowaniu. Ci, co tak zdaleka rozprawiają, pokazują po sobie, że żadnego w tem nie mają doświadczenia. Skoro w Golecie i w twierdzy pospołu było zaledwie siedem tysięcy żołnierzy, jakże mogłaby ta garsteczka, choćby z najdzielniejszych złożona wojowników, wyjść w pole i dać odpór tak straszliwej pohańców nawale? Zaliż można obronić twierdzę, nie wspartą żadnem posiłkowaniem, osaczoną przez zaciętych i licznych nieprzyjaciół, a do tego na wrażej znajdującą się ziemi? Ja zaś z wielu innymi trzymam, że jest to szczególna łaska nieba, Hiszpanji uczyniona, iż z ziemią zrównany został ów przybytek nieprawości wszelkich, zmiażdżon ów czerw, owo monstrum żarłoczne, ów rekin nienasyty, co siła pieniędzy chłonął, nie będąc na nic użyteczny, chyba jeno nato, by zachowała się pamięć, iż twierdzę tę zdobył niezwyciężony Karol X, niezaćmionej pamięci cesarz, tak jakby dla zjednania mu sławy pośmiertnej, którą ma i mieć będzie, z tylu innych miar zasłużoną, potrzeba było szczególnie tej gromady kamieni i murów. Twierdza także była dobyta, ale Turczynowie musieli nią owładać piędź po piędzi, gdyż żołnierze, co jej bronili, tak dzielnie i zawzięcie się potykali, że poganie w dwudziestu dwu szturmach, do murów przypuszczonych, dwadzieścia pięć tysięcy żołnierza utracili. Z trzystu ludzi, pozostałych przy życiu i wziętych w niewolę, żaden nie był bez rany; dowód to jawny ich nieustraszonej dzielności i męstwa, z jakim bronili miejsc im wyznaczonych. Zdała się także nieprzyjacielowi mała forteca, czy raczej wieża, wpośród jeziora stojąca, której obronę powierzono Don Juanowi Zanoquera, rycerzowi z Walencji, wielką sławą się cieszącemu. Turkowie pochwycili Don Pedra Puertocarrero, zwierzchniego wodza Goletty, który uczynił wszystko, co w jego mocy leżało, aby twierdzę obronić; utrata jej tak go zasmuciła, że serce mu pękło z żalu, gdy był jako jeniec do Stambułu wieziony. Komendant twierdzy, Gabrjel Serbelloni,[196] medjolański szlachcic, znakomity inżynier i dzielny żołnierz był także w nie wolę zabrany. Wielu ludzi znakomitych w tych dwóch fortecach życie dało, między innymi Pagan Doria, kawaler zakonu Świętego Jana, człek wielce wspaniały, jak to dowodnie okazała jego hojność, którą miał dla brata, sławnego Giovanni Andrea Doria. Śmierć jego jeszcze żałośniejszą uczyniło to, że był zabit przez Arabów, którym po dobyciu fortecy się powierzył; Arabowie przyrzekli mu, że go odwiozą w maurytańskim przebraniu aż do Tabarki, małego portu, który na tych wybrzeżach posiadają Genueńczycy, zajmujący się połowem korali. Arabowie ucięli mu głowę i przynieśli ją wodzowi floty tureckiej, który ich nagrodził wedle przysłowia kastylijskiego, co powiada: „Choć zdradę lubią, zdrajców nienawidzą“, gdyż wszystkich kazał powiesić za karę, że mu jeńca żywego nie przywiedli.
Między chrześcijanami, którzy w twierdzy pojmani zostali, był niejaki Don Pedro de Aquilar, nie wiedzieć z jakich okolic Andaluzji ród swój wywodzący, chorąży, dzielny żołnierz i człek niepospolitego rozumu. W składaniu wierszy wielce był zawołany. Mówię to wszystko dlatego, że traf zdarzył, iż nalazł się na tej samej galerze i na tej samej ławie wioślarskiej, co ja, jako niewolnik mego pana. Nimeśmy ten port opuścili, rycerz ułożył dwa sonety na kształt epitafium, jeden był Golecie, zaś drugi twierdzy poświęcony. Przechowałem je w pamięci i chciałbym je tutaj przytoczyć, mniemając, że nie będzie przykro WPaństwu posłuchać ich. Gdy tylko niewolnik wymienił Don Pedra de Aquilar, Don Ferdynand spojrzał na swoich towarzyszy; wszyscy trzej uśmiechnęli się pod wąsem. Gdy mowa zeszła na sonety, jeden z nich rzekł:
— Proszę WPana, byś, nim dalej pójdziesz, oznajmił, co się stało z tym wspomnianym Don Pedrem de Aquilar.
— Wiem jeno — odparł niewolnik — że po dwóch latach pobytu w Konstantynopolu umknął w przebraniu Arnauty, pospołu z pewnym szpiegiem Greczynem; nie jestem powiadomiony, czy mu się udało odzyskać wolność upragnioną, tuszę jednak, że tak, gdyż po roku ujrzałem znów w Stambule Greczyna, którego jednak nie miałem sposobności spytać o powodzenie całego przedsięwzięcia.
— Tak, jest wolny — odparł rycerz — ów Don Pedro jest moim bratem, teraz znajduje się w Hiszpanji, dobrze mu się wiedzie, ożenił się i ma troje dzieci.
— Bogu najwyższemu dzięki — rzekł niewolnik — za te łaski, któremi go obdarzył. Niemasz, jak mniemam, większego szczęścia na ziemi, jak szczęście z odzyskania wolności płynące.
— Umiem te wiersze na pamięć, które mój brat ułożył — rzekł rycerz.
— Powiedzcie je zatem, Wasza Miłość — odparł niewolnik — gdyż ani chybi składniej Wam to pójdzie, niźli mnie.

— Z wielką chęcią to uczynię — rzekł rycerz. — Sonet, obrócony do Goletty, taki jest:

KAPITULUM XL
W KTÓREM ZAWIERA SIĘ DALSZY CIĄG HISTORJI NIEWOLNIKA
Sonet:

Duchy szczęśliwe, które z ciał powłoki,
W nagrodę wielkich czynów uwolnione,
Z tej niskiej ziemi, biorąc lot wysoki,
Skrzydłami w gwiezdną się wzbijacie stronę,

Żądzą i słusznym gniewem zapalone,
Nim ciała wieczne już objęły mroki,
Wytoczyłyście krwi bujne potoki,
Od których morze jest zarumienione.

Nim zbrakło męstwa, już życia nie stało
W mdlejących rękach, co doznawszy klęski,
Jednak przy śmierci zwycięstwo odniosły.

Przeto ten oręż wraży i ciemięski,
Co się naszczerbiał o pierś twierdzy białą,
Ku waszej chwale śpiewa hymn podniosły.

— I ja pamiętam te wiersze w podobnej osnowie — rzekł niewolnik.

— Ów o zdobyciu twierdz — rzekł rycerz — jeśli dobrze sobie przypominam, brzmi tak:
Sonet:

Z jałowej, zrytej pociskami niwy,
Z twierdzy zmienionej w gruz, z zburzonej wieży
Dusze tych kilku tysięcy żołnierzy
Odeszły dzisiaj w kraj bardziej szczęśliwy.

Gdy już pohańców hufiec napastliwy
Wdarł się na szańce, kędy mord się szerzy,
Każdy z tych kilku tysięcy żołnierzy
Pod ostrze miecza dał głowę, szczęśliwy.

Smutne wspomnienia i żal lamentliwy,
Co w dawnych wiekach sprawiały tu straże
I dziś wartują nad tą krwawą glebą.
Albowiem nigdy z łona ziemskiej niwy
Dusze tak czyste nie wzleciały w niebo,
Ni takie męstwo nie szło na cmentarze!

Te wiersze za dość niezłe były uznane. Niewolnik, uradowany niezmiernie z wieści o swoim współtowarzyszu, do przerwanego wątku opowieści powrócił.
Gdy więc Goletta i twierdza upadły, Turkowie wydali rozkaz doszczętnego zburzenia Goletty (co się warowni tyczy, to tam już i tak kamień na kamieniu nie pozostał), przeto z wielkim pośpiechem i z niewielką fatygą z trzech stron podsadzili miny. Aliści w żadnem miejscu nie mogli naruszyć ani wysadzić w powietrze tych starych murów, co się im najsłabszemi być wydały, gdy tymczasem owa część nowych umocnień, uczynionych przez Frantina[197], która po szturmie ocalała, wraz się w gruzy rozpadła. Cała flota pogańska wróciła w wielkim triumfie do Konstantynopola, gdzie po kilku miesiącach umarł mój pan Uchali, Uchali — Fartax zwany, co po turecku znaczy „Zaprzaniec parszywy“. W samej rzeczy świerzbą był dotknięty. Wśród Turków jest obyczaj, aby nadawać przydomki, które cnoty lub przywary oznaczają. To pochodzi stąd, iż u nich niemasz, jak tylko cztery familje, co od domu Ottomańskiego pochodzą, wszystkie zaś inne, jak rzekłem, biorą imiona albo przydomki od swych cnót dusznych lub cielesnych przywar. Tedy ów „Parszywiec“, niewolnik Wielkiego Sułtana przebył czterdzieści lat na galerach, robiąc wiosłem, zaś w trzydziestym czwartym roku życia stał się zaprzańcem; zbisurmanił się dla zemsty nad jednym Turczynem, który mu dał w gębę, gdy był do wiosła przykowany. Dzielność jego tak wielka była, że plugawych forytarzów nie szukając, ani ku tym drogom nie sterując, po których ulubieńcy sułtana na wysoki stopień godności się wznoszą, zaraz został królem Algieru, a potym admirałem, który to urząd jest trzeci w Otomańskiem Państwie[198]. Uchali był Kalabryjczyk rodem. Człek to był dość szlachetny i ludzki dla swych niewolników, których miał podówczas trzy tysiące. Po jego śmierci jeńcy podzieleni zostali tak, jak w swoim testamencie ustanowił, między Wielkiego Sułtana, (który zawsze dziedziczy po zmarłych w równej części, pospołu z dziećmi nieboszczyka) i swoich poturczeńców. Ja dostałem się pewnemu zaprzańcowi, Wenecjaninowi, który, służąc na chrześcijańskiej nawie, jeszcze jako otrok, był pojman przez Uchalego. Ów taką ku niemu poczuł skłonność życzliwą, że wkrótce największym swym zaufanym i ulubieńcem go uczynił. Hassan Aga[199] (takie imię sobie ów wiarołomca przybrał), stał się najokrutniejszym renegatem, jakiego sobie tylko wystawić można. Zbogacił się później niezmiernie i wodzem Algierczyków był mianowany. Przybyłem wraz z nim do Algieru, pocieszony cośkolwiek, że się do Hiszpanji zbliżam, nie przeto, abym chciał uwiadomić kogoś listem o moim smutnym stanie, ale w tem ufność pokładając, iż może znajdę łatwiejszą sposobność do ucieczki, niż w Konstantynopolu, skąd tysiąc razy zbiec usiłowałem, bez tego jednak, aby mi się nastręczyła choć raz pomyślna sposobność i moment szczęśliwy. Umyśliłem szukać w Algierze innych środków i dróg, aby móc osiągnąć to, czego tak pragnąłem. Nie wątpiłem, że wolność odzyskam. Choć temu, co zamyślałem, knowałem i do skutku starałem się przywieść, nigdy szczęśliwy wynik nie odpowiedział, nie upadając na duchu, zaraz nową nadzieję sobie tworzyłem, która, chocia mdła i niepewna, siły moje skrzepiała.
Tak wiek mój trawiłem, zamknięty w więzieniu, które Turkowie nazywają łaźnią[200]. Trzymają w niem niewolników-Chrześcijan, tak tych, co należą do sułtana, jak i do osób prywatnych, czy też do almacén, to znaczy „niewolników rady“, którzy bywają używani do powszechnych robot w mieście, jako też do innych prac. Ci ostatni z wielką trudnością wolność odzyskać mogą, gdyż należąc do gminy i pana własnego nie mając, nie wiedzą do kogo się udawać o ugodę wyzwolenia, chocia i pieniądze na wykup mają. Do tych łaźni niektórzy z mieszkańców sadzają swoich niewolników, zwłaszcza okupić się niemogących, aby tam w bezpieczeństwie przebywali, nim wykup przyjdzie. Niewolnicy królewscy do wykupu przeznaczeni, do robót w polu pędzeni nie są, jak inni rudelnicy, chyba, że pieniądze się opóźniają. By ich przymusić do pisania z większą usilnością o przyspieszenie okupu, każą im pracować i drzewa w borze wraz z innymi rąbać, co jest trudem niemałym.
Ja znajdowałem się między tymi, którzy się opłacić mieli. Gdy tylko uznali, że jestem kapitanem, chociażem nic o mojej majętności i dziedzictwie nie mówił, zaliczyli mnie do tych rycerzy, po których okupu się spodziewali. Uwiązali mnie na łańcuchu, co się stało raczej dla oznaki, że jestem dla wykupu, niż skutkiem troski o moje bezpieczeństwo.
Tak tedy czas niemały siedziałem w tych łaźniach, pospołu z innymi rycerzami i znacznemi personami, które były do okupu przeznaczone. I chocia często nękał nas głód i brak szat, któremi gołe ciała okryćby można było, wszakoż nic nas tak nie trapiło, jak owo niesłychane okrucieństwo, z jakiem mój pan do niewolników chrześcijan się odnosił, a któreśmy codziennie na własne oczy widzieli.
Nie przeszedł dzień, aby któregoś nie kazał powiesić, na pal wbić albo też uszy komuś urżnąć; wszystko to dla błahej przyczyny, albo i bez powodu wcale, tak iż Turkowie sami przyznawali, że dla swojej własnej plugawej przyjemności to czyni, będąc już morderzem z przyrodzenia swego i ludzkiego gatunku nieubłaganym wrogiem. Jeden tylko żołnierz hiszpański, Saavedra,[201] szczególną jego względnością się cieszył, ów Saavedra, chocia dla odzyskania utraconej wolności, chwytał się sposobów różnych i takie rzeczy czynił, że na długo one w pamięci pogan pozostaną, nigdy nie był kijami obity, ani złego nie usłyszał słowa. Za najmniejszą rzecz z tych, które czynił, winien był być, według naszego powszechnego rozumienia, na pal wbity, czego i sam nieraz się obawiał. Gdyby mi czas na to pozwalał, opowiedziałbym WPaństwu w tej godzinie, o niektórych sztuczkach tego Saavedra, coby was zaciekawiło i zdumiało bardziej, niż moja historja.
Mówię więc, że na dziedziniec naszego więzienia wychodziły okna domostwa pewnego bogatego i znacznego Maura. Były to raczej dziury niż okna, jak to u Maurów jest w obyczaju, a do tego zasłaniano je mocnemi i grubemi żaluzjami.
Zdarzyło się pewnego dnia, że stojąc na tarasie naszego więzienia, pospołu z trzema towarzyszami i bawiąc się skakaniem w łańcuchach dla spędzenia czasu, (byliśmy sami, gdyż inni chrześcijanie do robót zabrani zostali) podniosłem przypadkiem głowę i ujrzałem, że w jednem z tych małych przymkniętych okien ukazała się trzcina, na końcu której uwiązana była chustka. Ta trzcina tam i sam się poruszała, jakby chciała dać nam znać, abyśmy się zbliżyli i pochwycili ją. Patrzyliśmy pilnie; jeden z moich wspołeczników stanął podle trzciny, aby zobaczyć, czy ją opuszczą na ziemię, czyli też coś innego uczynią. Gdy ją chciałem uchwycić, natychmiast ją umknięto i znów trzcina na wszystkie strony w górze ruszać się poczęła, jakby ktoś głową kiwał na znak, że nie tego chciano. Gdy niewolnik odszedł, znów ją opuszczono i poruszać nią zaczęto, jak pierwej. Drugi z moich towarzyszów poszedł spróbować; toż samo uczyniono, co wprzód. Naostatek ruszył trzeci, ale przytrafiło mu się to, co i tamtym dwóm. Ujrzawszy to, chciałem i ja szczęścia spróbować. Skoro tylko obok trzciny stanąłem, spadła ona na podwórze, tuż do nóg moich. Podbiegłem zaraz, aby chustkę odwiązać, na której znajdował się supeł. Znalazłem w niem dziesięć zianis, złotych monet niskiej próby, które między Maurami w obiegu są, a każda z nich warta dziesięć naszych reali. Że to odkrycie wielce mnie uradowało — i mówić wcale nie trza — radość moja była równa memu zdumieniu, zwłaszcza gdy jąłem roztrząsać, skąd pochodzi ten dar, tylko dla mnie przeznaczony, jak to można było dowodnie wnosić z tego, że nie chciano opuścić trzciny, zanim ja nie przybiegłem. Wziąłem pieniądze, co tak w porę przyszły, złamałem trzcinę, wróciłem na taras i spojrzawszy w okno, ujrzałem rękę bieluchną, co z wielkim pośpiechem zamykała kratę. Z tego poznaliśmy, że jakaś białogłowa dom ten zamieszkująca, dar ten nam zesłała. Na znak naszej wdzięczności podziękowaliśmy ukłonem na modłę turecką, głowę i ciało nisko ku ziemi schylając i ramiona na piersiach krzyżując. Po małej chwili ukazał się w oknie mały krzyż, z trzciny sporządzony i wraz zniknął. Znak ów ugruntował nas w przeświadczeniu, że w domu tym musiała najdować się jakaś niewolnica-chrześcijanka i że ona dobrodziejstwo to nam wyrządziła. Jednakoż białość tej ręki, manelami ozdobionej, kazała nam myśl odmienić; imaginowaliśmy sobie, że to raczej poturczona chrześcijanka, jedna z tych, które panowie tureccy pospolicie za żony prawe biorą i co za wielkie szczęście być mają, gdyż więcej białogłowy obcej krwie szacują, niż swoje własne. Odtąd całą naszą rozrywką było patrzeć w okno, skąd wytkniono krzyż trzcinowy, w okno, któreśmy mieli za naszą gwiazdę polarną.
Jedenaście dni ubiegło bez tego, abyśmy ujrzeli rękę albo znak jakowyś, chocia przez cały ten czas nie litowaliśmy starań, chcąc dowiedzieć się, kto w tym domu przebywa i czy jakaś poturczona białogłowa tam się najduje? Nikt nam nic nie umiał powiedzieć krom tego, że mieszka tam pewien bardzo zacny Maur, bogacz, zwany Adji Morato, który był alkadlem la Pata,[202] co jest u nich bardzo wysokim urzędem. Gdyśmy najmniej o tem myśleli, aby z tego okna miał na nas spaść deszcz złotych zianis, ujrzeliśmy nagle opuszczającą się w dół trzcinę z inną chustką, na której widniał większy jeszcze niż poprzednim razem supeł. Łaźnie, jak i wówczas, puste były i wyludnione. Czyniliśmy doświadczenie, jak pierwszą razą; z razu dopadło trzech moich wspołeczników, ale trzcina żadnemu pochwycić się nie dała, tylko mnie, gdyż upadła na ziemię za mojem zbliżeniem się. Odsupłałem węzeł i znalazłem w nim czterdzieści złotych skudów hiszpańskich oraz list, pisany po arabsku ze znakiem krzyża świętego na końcu pisma. Ucałowałem krzyż, schowałem pieniądze i powróciłem na taras, skądżeśmy zwykłe podziękowania oświadczyli. Znów ukazała się dłoń w oknie; dałem znak, że list przeczytam, wówczas okno zamknięte zostało. Ostaliśmy zdumieni i bardzo uradowani z tego zdarzenia. Żaden z nas po arabsku nie rozumiał, a wszyscy pałaliśmy żądzą, aby dowiedzieć się, co ten list zawiera; aliści trudno było znaleźć kogoś, coby nam go przetłumaczyć mógł. Naostatek postanowiłem zawierzyć pewnemu renegatowi z Murcji rodem, który mi wiele przyjaźni oświadczał i dał mi gwarancję, że zdzierży tajemnicy mu powierzonej. Wśród zbisurmanionych zdarzają się i tacy, co chcą na ziemię chrześcijańską powrócić. Gotując się do drogi, biorą od znacznych jeńców zaświadczenie na piśmie, w którem wiadomem się czyni, że ów zaprzaniec jest człekiem szlachetnym, że chrześcijanom zawsze samo dobro świadczył i że przy pierwszej sposobności uciec pragnął. Wielu na dobre tych zaświadczeń używa, inni chytrze w nie się opatrują dla okoliczności, jakie zdarzyć się mogą. Gdy udają się na plądrowanie chrześcijańskich dzierżaw i trafunkiem się gubią albo w ręce chrześcijan wpadają, zaraz dobywają tych świadectw i mówią, że z onych kart widać, jakie mieli intencje, które takie były i są, że chcieli przebrać się do chrześcijan i dlatego na rozbój morski z Turczynami wyruszyli.[203] Tym środkiem pierwszej popędliwości unikają, jednają się z kościołem i żyją spokojnie, gdyż nikt ich turbować nie śmie. Później, gdy tylko okazja się zdarzy, wracają do Berberji i stają się tymi, którymi dawniej byli. Przyznaję, że są i tacy, co temi świadectwy uczciwie się wspomagają i na zawsze ostają na chrześcijańskiej ziemi. Do takich poturczeńców należał i mój przyjaciel, który posiadał zaświadczenie wszystkich moich towarzyszów, co mu najprzychylniejsze wystawiali świadectwa tak, iż gdyby Maurowie karty znaleźli, niechybnieby go żywcem spalili. Wiedziałem, że zna język arabski bardzo dobrze i że nie tylko w słowie, ale i w piśmie nim włada; nie odkrywając mu więc zrazu tajności, prosiłem go, aby mi przeczytał ten papier, który przypadkiem w kącie mojej izby znalazłem. Otworzył go i przez kęs czasu patrzał nań, jakby pismo rozwikłać chciał, mrucząc coś skroś zęby. Spytałem zaliby rozumiał? Odparł, że wszystko pojmuje i że jeśli chcę, aby mi wszystko słowo w słowo przełożył, tedy dać mu muszę pióro i inkaust. Natychmiast podsunęliśmy mu to, czego żądał. Jął powoli na piśmie tłumaczyć, a gdy skończył rzekł:
— Wszystko, co ten list maurytański zawiera, tutaj w języku kastylijskim przepisane jest, tak iż ani jednego słowa nie brak. Trzeba jeno zważyć, że „Lela Marien“, jako „Nasza Pani, Marja dziewica“ się wykłada.
Przeczytaliśmy list, który tak mówił:
Gdy jeszcze byłam małem dziecięciem, ojciec mój miał niewolnicę, która nauczyła mnie w moim rodowitym języku modlitwy chrześcijan i powiedziała mi wiele rzeczy o Lela Marien. Chrześcijanka potem umarła, ale wiem, że nie poszła w ogień wieczysty, jeno do Pana Boga, bowiem widziałam ją dwa razy we śnie. Rzekła mi, abym udała się do krajów chrześcijańskich oglądać Lela Marien,[204] która mnie wielce miłuje. Nie wiem, jak się tam przebrać. Wielu chrześcijan widziałam z tego okna, ale nikt mi się tak szlachetny nie zdał, jak ty. Jestem młoda, piękna i wiele dostatków z sobą w drogę zabrać mogę. Uważ czy znajdziesz środek, aby się na ziemię chrześcijańską dostać, a tam już, jeśli zechcesz, mężem moim się staniesz. Jeśli nie zechcesz, nie będę się turbowała, gdyż Lela Marien męża mi ześle. Sama to wszystko pisałam, bacz, komu list dasz do czytania, nie ufaj żadnemu z Maurów, gdyż to naród przeniewierczy. Wielką mnie to troską napawa, nie chciałabym, abyś list ten komuś odkrył, gdyż jeśliby mój ojciec uznał o tem, wrzuciłby mnie do studni lub ukamienować kazał. Do trzciny uwiązałam nić, abyś respons swój tam przytwierdził. Jeśli po arabsku pisać nie umiesz, odpowiedz jakimbądź znakiem. Lela Marien uczyni, że cię zrozumiem. Niech Ona i Allah mają się w swej pieczy, jako i ów krzyż, który często całuję, gdyż tak kazała mi czynić niewolnica.
Zważcie sami, Wielmożni Państwo, jak musieliśmy się dziwić i cieszyć ze słów, w tym liście zawartych. Osłupienie i radość tak wielkie były, że renegat poznał, iż list ten nie przypadkiem znaleziony został, lecz że był napisany umyślnie do któregoś z nas. Prosił nas, że jeśli prawdą jest to, czego się domyśla, abyśmy mu całkiem zawierzyli i całą, nie mieszkając, wyjawili prawdę, gdyż gotów jest przecie życie własne oddać dla uwolnienia nas. Mówiąc te słowa, wyjął z pod sukni krucyfiks, który na piersi nosił, i ze łzami w oczach przysiągł na Boga, przedstawionego na tym wizerunku, w którego on, nędzny grzesznik, niezachwianie wierzy, że tajemnicy dochowa i nie zdradzi nic z tego, co mu odkryjemy. Jest przeświadczony, że z pomocą tej, co do nas pisała, on i my wszyscy wraz wolność odzyskać możemy. On wówczas miałby pocieszenie największe być przywróconym na łono naszej Świętej Matki, Kościoła, od którego oderwany został, jako zgniły i nadpsuty przez swoją nieświadomość i swój grzech członek.
Wszystko to powiedział ów przeniewierca z tak rzewliwemi łzami i z taką skruchy oznaką, że zgodnie do jego prośby się nakłoniliśmy, odkrywając mu całą prawdę bez tego, aby cośkolwiek zataić albo i zmyślić.
Ukazaliśmy mu okienko, z którego trzcina się wysuwała. Zapamiętał ów dom i przyrzekł, że nie będzie szczędził starań, aby dowiedzieć się, kto tam mieszka. Uradziliśmy społem, że na list Maurytanki będzie stosowne odpowiedzieć. Nie było nikogo, ktoby to uczynić mógł; renegat dobył nas z tego zatrudnienia i nie mieszkając, spisał wszystko, com mu powiedział. Były to słowa, które tutaj dokładnie WPaństwu przytaczam, gdyż wszystkie okoliczności, które mi się w tym czasie przydarzyły, w niezwietrzałej przechowując pamięci, jako i je przechowam, aż do końca życia mojego. Oto, cośmy odpowiedzieli Maurytance:
Prawdziwy Allah i błogosławiona Marien, która jest Matką Boga i która ci serce natchnęła, abyś poszła między chrześcijan, gdyż cię kocha, niechaj cię w swojej opiece mają. Proś Jej sama, aby raczyła dać ci poznać, jak masz dopełnić zamysłu, który ci objawiła. Dobroć jej jest tak niezmierna, że uczyni to. Przyrzekam ci z mojej strony i w imieniu wszystkich chrześcijan, którzy tutaj są ze mną, że uczynimy dla cię wszystko, co w naszej mocy leży, choćbyśmy i własnym życiem nadłożyć mieli. Nie zaniedbaj napisać i uwiadomić mnie, co czynić zamyślasz, ja zawsze ci odpiszę, gdyż wielki Allah zesłał nam niewolnika-chrześcijanina, który umie mówić i pisać w twoim języku, jak to przez ten list dowodnie poznasz. Możesz nas uwiadomić bez obawy o wszystkiem, o czem tylko będziesz chciała. Co się zaś tyczy oświadczenia, jakie mi czynisz, być moją żoną, gdy się dostaniemy na chrześcijańską ziemię, to daję ci przyrzeczenie rzetelne, że się twoim mężem stanę. Przysięgam ci to na moją chrześcijańską wiarę, a wiedz, że chrześcijanie lepiej dotrzymują przysiąg, niż Maurowie. Allah i matka Jego, Marien, niech cię zachowają we wszelkiej pomyślności.
Gdy już ten papier był napisany, musiałem czekać dwa dni, aż łaźnie wyludnią się jak zwykle; w stosownej chwili wyszedłem na taras, aby ujrzeć, czy ukaże się trzcina, której w samej rzeczy nie omieszkano z okna spuścić. Zaledwiem ją ujrzał, aczkolwiek nie mogłem sprawdzić kto ją opuszcza, pokazałem papier, jakgdybym chciał zapytać o nić, aliści już dowiązana była do trzciny. Przytwierdziłem moje odpisanie; wkrótce później ukazała się znów nasza gwiazda z białem znamieniem pokoju, czyli z chusteczką, uwiązaną na końcu. Gdy upadła na ziemię, szybko ją podniosłem i znalazłem w węźle różnego rodzaju monety srebrne i złote, na łączną sumę pięćdziesięciu skudów, co pięćdziesięciokrotnie zwiększyły naszą radość i skrzepiły nadzieję rychłego odzyskania swobody. Tegoż jeszcze wieczoru powrócił nasz poturczeniec i oznajmił, że w domu tym jak uznał, mieszka pewien niezmiernie bogaty Maur, zwany Aghi Morato, który ma jedyną córkę, dziedziczkę całej jego fortuny. Dzieweczka ta w powszechnem mniemaniu za najpiękniejszą białogłowę w całej Berberji uchodzi. Niektórzy wicekrólowie z Algieru przybyli, chcieli ją w zamążcie, aliści ona w stadło pójść nie chciała. Poturczeniec dowiedział się także, że w domu Aghi Morata przebywała niewolnica chrześcijańska, która już umarła. Wszystko to nawszem się zgadzało z zawartością listu. Złożyliśmy walną naradę z poturczonym, jakimby sposobem Maurytankę wykraść i wraz z nią udać się na chrześcijańską ziemię. Umyśliłem czekać jeszcze wiadomości od pięknej Zoraidy (takie było imię tej, która teraz Marją zwać się pragnie), wiedząc, że jeno ona może wszystkie przeszkody przezwyciężyć. Renegat rzekł nam, abyśmy się zbyli wszelkiej troski, gdyż albo życie odda, albo wolność nam przywróci. Przez cztery dni łaźnie były pełne ludzi — dla tej przyczyny trzcina wcale się nie ukazywała. Gdy jednak podwórzec pewnego dnia opustoszał, wytkniona została przez okno z zawiniątkiem tak pękatem, że wielką sobie radość z tego obiecywaliśmy. Trzcina wraz z chustką zniżyła się ku mnie. Znalazłem papier i sto złotych skudów. Poturczeniec był akurat z nami. Wróciwszy do swojej nory, daliśmy mu list do przeczytania. Rzekł, iż to w sobie zawiera:
Nie wiem, panie, jakiego sposobu się chwycić, abyśmy do Hiszpanji ujechać mogli. Lela Marien nie powiedziała mi tego, chocia się o to pytałam. Jedno tylko uczynić mogę: posłać wam z tego okna wiele złotych monet. Zapłaćcie okup za siebie i za swoich towarzyszy. Niechaj jeden z was uda się na ziemię chrześcijańską, zakupi tam barkę, a później powróci, aby innych zabrać. Znajdzie mnie w ogrodzie mego ojca, w pobliżu bramy Babaaron,[205] blisko morza, gdzie pozostanę przez całe lato, w towarzystwie ojca mego i sług moich. Możecie mnie stamtąd porwać w nocy i zaprowadzić do łodzi, nie obawiając się niczego. Pamiętaj, żeś przyrzekł być moim mężem; jeśli słowa nie zdzierżysz, powiem Lela Marien, aby cię ukarała. Jeśli nie masz nikogo, komu mógłbyś zawierzyć, że kupi barkę, kup ją sam i wyrusz w drogę.
Wiem, że powrócisz prędzej, niż każdy inny, gdyż jesteś rycerzem i chrześcijaninem.[206] Staraj się wywiedzieć, gdzie jest nasz ogród. Gdy się będziesz po dziedzińcu przechadzał, zrozumiem, że łaźnie są puste i wówczas dam ci wiele pieniędzy. Niech Allah ma cię w swej opiece.
Oto co zawierał ten drugi list. Każdy ze społeczników moich oświadczył gotowość wyruszenia za okupem, przyrzekając, że wiernie powróci. Ja gotów byłem także to uczynić, ale poturczeniec sprzeciwił się temu mówiąc, że w żadnym razie nie dozwoli, aby któryś z nas osobno wyszedł z niewoli, zanim wszyscy wolności nie odzyszczą, gdyż z doświadczenia to wie, jak uwolnieni źle obietnic swych dopełniają, które składali, przebywając jeszcze w więzieniu. Nieraz się trafiało, że niewolnicy o znacznej kondycji tego środka się chwytali, okupiwszy jednego i wysławszy go z pieniędzmi do Walencji albo Majorki, aby tam statek wyrychtował i powrócił zabrać tych, co go okupili. Aliści nikt więcej nie powrócił, gdyż odzyskana wolność i lęk, aby jej znowu nie utracić, wymazały z pamięci wszystkie obliki i przyrzeczenia. Na potwierdzenie tej prawdy opowiedział nam pokrótce traf, który w tym właśnie czasie chrześcijańskim się zdarzył rycerzom, traf najdziwniejszy, jaki mógł być w tym kraju widziany, chocia co chwila rzeczy osobliwe tam zachodzą, które duszę osłupieniem i trwogą napełniają. Naostatek powiedział, że należy uczynić tak, aby pieniądze, na okup chrześcijanina przeznaczone, on do swych rąk dostał i kupił za nie barkę w Algierze pod pokrywką, że chce jako kupiec sprzedawać towary w Teutanie, jeżdżąc wzdłuż tych brzegów. Stawszy się panem statku znajdzie łatwie środek, aby nas z łaźni wydostać i na pokład zabrać. Jeśli Maurytanka przyśle później te pieniądze, co je obiecała, będzie można wykupić wszystkich i już bez żadnych zatrudnień wziąć ich na pokład, choćby w samym środku dnia. Jedno tylko w tym wszystkim jest zatrudnienie — Maurowie nie dozwalają, aby poturczeńcy posiadali sudna, chyba jeno wielkie statki dla rozboju morskiego. Obawiają się bowiem, że ten, który barkę kupuje, zwłaszcza jeśli jest Hiszpanem, czyni to wszystko poto, aby do dzierżaw chrześcijańskich się udać. Ale on tę zawadę łatwie usunie, przybrawszy do wspołeczeństwa statku i korzyści z handlu Maura z Tagarinu.[207] Tak rzecz koloryzując, stanie się panem barki i resztę już gładko wykona. Chocia mnie i towarzyszom moim zdało się, że lepiejby było posłać po barkę do Majorki, jak nam to Maurytanka namieniła, jednak nie śmieliśmy się sprzeciwić zaprzańcowi, obawiając się, że jeśli zleceń jego wypełnić nie będziemy chcieli, on nas wyda, a wówczas będą w niebezpieczeństwie nie tylko nasze życia, ale i życie Zoraidy, dla którego byśmy z chęcią życia nasze oddali. Postanowiliśmy tedy oddać naszą sprawę w ręce Boga i ręce tego poturczeńca. Natychmiast ułożyliśmy odpowiedź dla Zoraidy, oznajmiając, że uczynimy to, co nam radzi, gdyż rady jej są tak dobre, jakby Lela Marien niemi ją natchnęła i że od niej samej zależy jeno, aby całe to przedsięwzięcie do skutku przywieść.
Jeszcze raz przyrzekłem jej, że ją swoją żoną uczynię. Zoraida nazajutrz, gdy łaźnie puste były, kilkakrotnie przy pomocy trzciny i chusteczki przesłała nam dwa tysiące złotych skudów; otrzymaliśmy także list, w którym mówiła, że w najbliższy juma czyli czwartek uda się do ogrodu swego ojca, ale że zanim tam pójdzie, da nam pieniędzy, jeśli ich jeszcze mamy nie dosyć. Prosiła, aby ją uwiadomić, gdyż może nam tyle dodać, ilebyśmy sami tylko chcieli. Ojciec jej ma tak wielką ilość pieniędzy, że straty nie spostrzeże, zwłaszcza, że wszystkie klucze są jej powierzone. Nie mieszkając, wręczyliśmy pięćset skudów poturczeńcowi, aby kupił barkę. Osiemset skudów, które mój okup stanowiły, odliczyłem pewnemu kupcowi z Walencji, który wówczas w Algierze się znajdował. Odkupił mnie od króla, dając słowo, że natychmiast po przybyciu pierwszego okrętu z Walencji całą sumę zapłaci. Gdyby bowiem był wszystkie pieniądze wniósł odrazu, mogłoby to w królu podejrzenie wzbudzić, że mój okup już dawno leżał w Algierze aliści, że kupiec to zataił, aby pieniądzmi na własny pożytek obracać. Władca mój zresztą tak był przebiegły i chytry, że żadną miarą pieniędzy odrazu wnieść nie chciałem. We czwartek, poprzedzający ów piątek, w który to dzień piękna Zoraida do ogrodu udać się miała, dała nam ona jeszcze tysiąc skudów i oznajmiła o swym wyjeździe prosząc, abym, skoro się tylko okupię, dowiedział się, gdzie się znajduje ogród jej ojca i stawił się tam niebawem. Odpowiedziałem jej węzłowacie, że uczynić tego nie omieszkam. Niechaj to tylko ma w pamięci, aby polecić się opiece Lela Marien przez owe modlitwy, których nauczyła jej niewolnica.

Zarządziłem, aby moi trzej towarzysze także wykupieni zostali, chciałem bowiem ułatwić im wyjście z łaźni, a takoż i dla tej przyczyny, że gdyby ujrzeli mnie wykupionym, a siebie nie, chocia pieniądze na to były, djabeł mógłby im podszepnąć coś na zgubę Zoraidy. Chocia mając ich za ludzi poczciwych, nie powinienem się był niczego obawiać, jednakowoż nie chciałem niczem hazardować. Wykupiłem ich podobnym sposobem, wręczając wszystkie pieniądze kupcowi, aby za nas spokojnie i śmiało zaręczył, nie odkrywając mu wszelako naszej tajemnicy, co by niebezpieczne się było mogło okazać.

KAPITULUM XLI
W KTÓREM NIEWOLNIK DALEJ OPOWIEŚĆ SWOJĄ CIĄGNIE

I pietnaście dni nie ubiegło, gdy nasz poturczeniec kupił łódź, w której łatwie trzydzieści osób pomieścić się mogło. Aby lepiej swoje zmyślenie udać i całego przedsięwzięcia być pewniejszym, odprawił w niej podróż do miejsca, które zwie się Sargel,[208] a znajduje się o trzydzieści mil od Algieru, w stronę Oranu, gdzie się wielki handel suchych fig prowadzi. Odbywał już tę drogę dwa czy trzy razy w towarzystwie tego Tagarina, o którym mówił. W Berberji Tagarynami zowią Maurów z Aragonu, zasię Maurów z Grenady Mudejares. Ci Mudejares w królestwie Fezu zowią się Elches[209] i bywają najwięcej przez króla do wojny używani. Mówię tedy, że ilekroć poturczeniec na morze wyjeżdżał, zarzucał kotwicę w małej zatoce, oddalonej zaledwie na strzał z muszkietu od ogrodu, w którym Zoraida oczekiwała. Tam też ze swymi Maurami, którzy wiosłami robili, odprawiał azalá czyli modlitwę, albo też próbował dla krotochwili uskutecznić to, co istotnie uczynić zamyślał. Zachodził też czasem do ogrodu Zoraidy i prosił o owoce, które mu ojciec jej chętnie dawał, aczkolwiek go nie był znał. Chocia bardzo pragnął widzieć się z Zoraidą, aby dać jej do poznania, że jest tym, co według mego ułożenia ma ją na ziemię chrześcijańską odwieść, jednak zdybać jej nie mógł, gdyż Maurytanki nie dają się nigdy oglądać Maurom ani Turczynom, chyba, że im mężowie albo ojcowie twarz odsłaniać i ukazywać się każą. Pozwalają natomiast zbliżać się do siebie chrześcijanom-niewolnikom i przestają z nimi w większej niż trzeba poufałości.[210] Nie byłbym wcale rad, gdyby renegat był z Zoraidą rozmawiał, gdyż mogłaby się była zrazić, że sprawa jej poruczona jest zaprzańcowi. Bóg, inaczej zrządziwszy, nie dozwolił, aby spełniło się pragnienie, jakie poturczeniec żywił. Ow uznawszy, że mu łatwo było jeździć do Sargelu tam i z powrotem i zarzucać kotwicę wszędzie, gdzie mu się tylko podobało, z tej przyczyny, że jego towarzysz, Tagarin, woli jego całkiem podlegał, rzekł mi (a okup mój był już zapłacony, tak iż należało jeszcze tylko znaleść kilku chrześcijan do robienia wiosłami), abym rozejrzał się spieszno za tymi, których prócz okupionych chcę ze sobą w drogę zabrać i umówił ich na przyszły piątek, czyli na dzień wyjazdu naszego. Widząc jak rzeczy stoją, namówiłem dwunastu Hiszpanów, ludzi do wiosła dzielnych, którzy bez żadnych zatrudnień z miasta wolno wyjść mogli.
Nie było zbyt łatwo tylu ich znaleść w tym czasie i okoliczności, gdy akurat dwadzieścia statków korsarskich na morze wyszło, zabierając na pokładach prawie wszystkich zawołanych wioślarzy. I tych dwunastu byłbym nie znalazł, gdyby ich pan był na tę wyprawę wyruszył; szczęściem dla mnie pozostał w domu, by rychtować statek, który miał na warsztacie w arsenale. Żadnej tajności im nie odkrywając, rzekłem im jeno, aby w przyszły piątek pod wieczór wyszli z miasta, nieznacznie po jednemu, i udali się do ogrodu Hadji Morato i tam na moje przybycie oczekiwali. Każdego oddzielnie uwiadomiłem nakazując, aby, jeśli jakich chrześcijan spotka ją, nie mówili im nie krom tego, że kazałem czekać na siebie w oznaczonem miejscu. Po uładzeniu tej sprawy jeszcze mi pozostała rzecz wielkiej wagi do wykonania, to jest zawiadomić Zoraidę, jak daleko się sprawa posunęła tak, aby się do podróży przysposobiła i nie strachała się, gdy przyjdziemy ją porwać przed owym czasem, którego, według jej rozumienia, potrzeba było, aby barka z chrześcijanami mogła powrócić. Umyśliłem do ogrodu się udać i spróbować rozmówić się z nią. Wtargnąłem tam pewnego dnia przed odjazdem pod pokrywką, że chcę narwać różnych ziół. Pierwszą osobą, na jaką się natknąłem, był ojciec Zoraidy. Zapytał mnie w języku, który jest w powszechnem używaniu wśród Maurów i niewolników w Berberj i całej, a również i w Konstantynopolu (nie jest to narzecze maurytańskie ani kastylijskie, ani też do jakiejś innej nacji należące, jeno mieszanina[211] wszystkich tych języków, które tam do porozumienia się służy) czego szukam tutaj w jego ogrodzie i czyim niewolnikiem jestem? Rzekłem mu, że należę do Arnauty Mami[212] (wiedziałem, że ów Albańczyk był jego wielkim przyjacielem) i że chcę narwać trawy na sałatę. Zapytał się, czyli jestem do okupu i ile mój pan za mnie żąda? Gdyśmy zabawni byli temi pytaniami i odpowiedziami, Zoraida, która mnie już dawno spostrzegła, wyszła z domu do ogrodu. Ponieważ damy maurytańskie nie mają tego w zwyczaju, by przed chrześcijanami oblicza przysłaniać, albo towarzystwa niewiernych unikać, jakem to już nadmienił, tedy Zoraida bez ociągania się podeszła do swego ojca, który ze mną rozmawiał. Gdy Aghi Morato zdała ją ujrzał, sam na nią zawołał, aby się zbliżyła.
Nie mógłbym wyrazić wielkiej piękności, szlachetnej postawy Zoraidy, ani opisać tego wdzięcznego i bogatego stroju, w którym ukochana dzieweczka oczom moim się ukazała; rzekę jeno, że więcej miała pereł na szyi, w uszach i na ramionach, niż włosów na głowie. Na kostkach u nóg, które zwyczajem krajowym odsłonione miała, widniały dwie carcajes (tak się po maurytańsku zowią bransoletki i manele na nogi) z czystego złota, z wprawionemi w nie wieloma djamentami, które, jak mi później rzekła, rodzic jej na dziesięć tysięcy doblas[213] szacował; te, co je na rękach nosiła, tyleż wartały. Siła była tych pereł i wszystkie wielce piękne. Wymyślny zbytek wśród Maurów na tem się zasadza, aby ich białogłowy perłami, wielkiemi jak groch, się przyozdabiały. Dlatego też w kraju Maurów więcej grubych i niekształtownych pereł się znajduje, niż w jakim bądź innym kraju. Według powszechnego mniemania, ojciec Zoraidy posiadał najszacowniejsze perły Algieru, krom dwóch kroć stu tysięcy skudów hiszpańskich. Dziedziczką całej tej fortuny była ta, co teraz do mnie należy. O tem jak piękna być musiała w tym stroju wnosić można z resztek urody, co jej po tylu strapieniach i trudach pozostała. Imaginujcież sobie WPaństwo, jak urodziwą była w szczęśliwych dla siebie czasach! Nie nowina wszak, że niektórych białogłów uroda ma swój czas stosowny i swoją porę i że albo się zwiększa, albo też maleje, zależnie od przypadków życia. Namiętności i niepokoje duszne to ją raz poniżą, to znów podsadzą; najczęściej jednak do zatraty ją przywodzą. Mówię więc naostatku, że strojem i urodą tak celowała, iż zdało mi się, że jest piękniejsza od wszystkich białogłów, dotychczas widzianych. Zważywszy zaś na słuszną wdzięczność i obowiązanie, jakie jej byłem winien, do tej myśli przyszedłem, że stoi przedemną bóstwo niebiańskie, które na ziemię zstąpiło dla mej radości i wybawienia. Gdy tylko do nas się zbliżyła, rodzic rzekł do niej w swym języku, że jestem niewolnikiem Arnauty Mami, i że się znachodzę w ogrodzie dla traw szukania. Później obróciła się do mnie i w tym ułomnym języku, o którym WPaństwu już wspomniałem, zapytała, zalibym był szlachcicem i jaka jest przyczyna, że się nie wykupiłem? Odparłem, żem jest już wykupiony, a po sumie jaką zapłaciłem, widać dowodnie, że pan mój wielce mnie szanował, gdyż za oswobodzenie mnie tysiąc pięćset sołtanów[214] odebrał. Na to Zoraida odparła:
— Gdybyś był niewolnikiem mojego ojca, nie dozwoliłabym, abyś za dwa razy tyle był uwolniony. Wy, chrześcijanie, kłamiecie we wszystkiem, co powiadacie i przedstawiacie się za ubogich, aby jeno Maurów oszukać.
— Bardzo to być może — odparłem — ale ja prawdę rzekłem memu panu i prawdę tę przed wszystkimi powtórzyć mogę.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Rozumiem, że jutro — odparłem — przybył do portu statek francuski, który jutro kotwicę podnosi. Na jego pokładzie chcę się zabrać.
— Zaliż nie lepiej — rzekła Zoraida — poczekać aż przybędą statki z Hiszpanji i pojechać z Hiszpanami, miast płynąć z Francuzami, co są nieprzyjaźni waszemu narodowi?
— Nie, pani — odrzekłem — jeśliby jednak prawdą było, że, jak słuchy chodzą, ma zawitać do portu okręt hiszpański, mógłbym na niego zaczekać, chociaż pewniej byłoby dla mnie odjechać jutro. Taką żądzą pałam ujrzenia mego kraju i ukochanych osób, iż nie mam cierpliwości innej, choćby i lepszej czekać sposobności.
— Ani chybi jesteś człowiekiem żonatym — rzekła Zoraida — i dlatego tak ci się do twojej żony spieszy.
— Nie jestem żonaty — odparłem — dałem jeno słowo, że ożenię się natychmiast, gdy do kraju powrócę.
— Zaliż piękna jest ta dziewczyna, z którą jesteś po słowie? — zapytała Zoraida.
— Tak piękna — odparłem — że, aby ją dość wysławić i prawdzie nie chybić, trzeba ją do ciebie porównać.
Na to roześmiał się jej ojciec i rzekł:
— Na Allaha, chrześcijaninie! Musi być bardzo urodziwa, skoro przypomina moją córkę, która jest najpiękniejszą dziewczyną z całego tego królestwa. Spójrz na nią bacznie, a obaczysz, że prawdę powiedziałem.
W rozmowie tej ojciec Zoraidy służył nam za tłumacza, jako najbardziej biegły w używaniu języków. Zoraida mówiła tym łamanym językiem, o którym już namieniałem, aliści więcej wyrażała na migi niż słowami.
Gdyśmy się tak dyskursami zabawiali, przybiegł pewien Maur z wieścią, że przez mur przedostało się czterech Turczynów, którzy rwą owoce, aczkolwiek te jeszcze dojrzałe nie są. Na tę nowinę starzec zmieszał się niemniej jak jego córka, gdyż Maurowie pospolicie już z przyrodzenia swojego obawiają się Turczynów, a osobliwie tureckich żołnierzy, którzy są wielce gwałtowni i popędliwi. Taką zaś przewagę nad Maurami mają, że ci władzy ich są całkiem shołdowani i ulegają im we wszystkiem, jakby ich niewolnikami byli. Aghi Morato rzekł tedy do Zoraidy:
— Wejdź córko do domu i drzwi za sobą zaprzyj, a ja tymczasem pójdę pomówić z tymi psami. Ty zaś, chrześcijaninie, poszukaj swoich traw, później odejdź i niech Allah prowadzi cię zdrowo i cało do twego kraju.
Ukłoniłem mu się nisko, on zaś pobiegł odpędzić Turków. Zostałem sam z Zoraidą, która z początku dała pozór, że chce odejść tam, dokąd ojciec udać się jej rozkazał. Aliści ledwie Aghi Morato za drzewami ogrodu zniknął, obróciła się do mnie z oczyma łez pełnemi i rzekła:
Tamscisci, chrześcijaninie, tamscisci? (co oznacza: „odchodzisz, chrześcijaninie, odchodzisz?).
— Odchodzę, pani — odparłem — ale nie bez ciebie. Czekaj na mnie najbliższego sciuma i nie strachaj się, gdy nas tu ujrzysz. Możesz być upewniona, że pojedziemy do chrześcijan.
Rzekłem jej to w taki sposób, że zrozumiała dobrze wszystko, co chciałem wyrazić. Zarzuciła mi ramiona na szyję, a później powolnym krokiem w stronę domu odeszła. Fortuna, która mogłaby się była nam nawszem przeciwną okazać, gdyby nie inne nieba ustanowienie, sprawiła, że gdyśmy tak szli w stronę domu, przymknięci do siebie i ramionami spleceni, rodzic Zoraidy, który już Turków przepędził, ujrzał nas, my zaś wraz i jego ujrzeliśmy. Roztropna Zoraida nie umknęła ręki z mego ramienia, przeciwnie, jeszcze bardziej się do mnie przytuliła, głowę na piersiach moich oparła, kolana nieco zgięła udając, jak gdyby wielkie na nią naszło omdlenie. Ja zaś ukazywałem, jakbym ją musiał podtrzymywać wbrew woli mojej. Rodzic Zoraidy przybiegł co tchu w piersiach do miejsca, gdzieśmy się znajdowali i ujrzawszy córkę swoją w tym stanie zapytał, co się z nią dzieje. Ale widząc, że nie odpowiada, rzekł:
— Ani chybi strach przed tymi psami o omdlenie ją przyprawił.
Oderwawszy ją od mych piersi, do swych piersi ją przycisnął, ona zaś westchnąwszy głęboko, z oczyma jeszcze od łez mokremi, znów rzekła:
Amesci, chrześcijaninie, amesci — czyli pójdź sobie, chrześcijaninie, pójdź sobie.
Na to ojciec jej rzekł:
— Za cóż chcesz, moja córko, żeby chrześcijanin odszedł? On ci nic złego nie zrobił. Turkowie już dawno uciekli. Nie strachaj się, gdyż nic ci nie zagraża. Jak ci już rzekłem, Turkowie na moją prośbę odeszli tą samą drogą, którą przyszli.
— Zapewne — rzekłem — przeraziło ją ich najście, jakeście sami, panie rzekli, skoro jednak żąda, abym odszedł, nie chcę jej przykrości przyczyniać. Zostańcie w pokoju! Za pozwoleniem WPana powrócę jeszcze do tego ogrodu, aby traw zebrać, gdyż, jak mój pan powiada, nie znajdzie nigdzie równie dobrych na sałatę, jak tutaj rosnące.
— Ile razy zechcesz, możesz tutaj powracać — odparł Aghi Morato; — słowa mojej córki ani do ciebie, ani do żadnego innego chrześcijanina się nie stosują; chcąc powiedzieć, że Turkowie odejść winni, rzekła, abyś poszedł sobie, albo raczej, że teraz możesz już pójść trawy rwać.
Pożegnałem się zaraz z ojcem i z córką. Zoraida odeszła ze swoim rodzicem tak smutna, jakby serce w piersiach rozdarte miała. Ja zaś zmyślając, że traw szukam, krążyłem swobodnie po całym ogrodzie; zważyłem dobrze wszystkie wejścia i wyjścia, umocnienia domu, a takoż wymiarkowałem wszystko, co tylko użyteczne do naszego przesięwzięcia być mogło. Uczyniwszy to, poszedłem zdać sprawę poturczeńcowi i swoim towarzyszom ze wszystkiego, co zaszło. Drżałem z niecierpliwości, aby jaknajprędzej móc bez wszelkiej bojaźni cieszyć się z posiadania szczęścia, którem mnie los obdarował, w postaci pięknej i wdzięcznej Zoraidy.
Wreszcie naznaczony czas upłynął i nastał dzień tak bardzo przez nas upragniony. Trzymając się ułożenia i planu, któreśmy po dojrzałem rozważeniu powzięli, przywiedliśmy wszystko do skutku tak, jak chcieliśmy, gdyż w piątek, który nastąpił po dniu gdym z Zoraidą rozmawiał, poturczeniec zarzucił w nocy kotwicę w pobliżu ogrodu. Chrześcijanie, do wioseł najęci, już uświadomionymi będąc, w różnych miejscach się ukryli. Wszyscy czekali z zapartym tchem na moje zjawienie, pałając niezmierną chęcią owładnięcia statkiem, który przed oczami swemi mieli. Nie wiedzieli, com pospołu z renegatem umyślił; mniemali przeto, że wolność zdobyć trzeba będzie dzielnością ramion, zabijając Maurów, znajdujących się w sudnie. Gdy tylko w towarzystwie swoich wspołeczników się ukazałem, powychodzili z kryjówek i do nas przymknęli. O tej porze bramy miasta już były zamknięte, tak iż żywej duszy wokół widać nie było. Gdyśmy się już do kupy zebrali, poczęliśmy się głowić, co lepiej pierwej uczynić: porwać Zoraidę, czy też obezwładnić Maurów-baharów,[215] co wiosłami na tym statku robili. Gdyśmy się tak wahali, nadszedł renegat i zapytał, czemu się ociągamy skoro pora jest stosowna, zaś Maurowie, niczego nie podejrzewając, już się do snu układali. Powiedzieliśmy mu, jakie nas powstrzymuje zatrudnienie. Odparł, że rzeczą największej wagi jest teraz owładnąć barką, co żadnych trudności i niebezpieczeństw nie nastręcza, później zaś w jednem okamgnieniu Zoraidę porwać. To, co rzekł, słuszne nam się wszystkim wydało, tedy czasu po próżnicy nie tracąc, ruszyliśmy za jego przewodem naprzód. Poturczeniec pierwszy do barki wskoczył i, położywszy dłoń na rękojeści szabli, krzyknął po maurytańsku:
— Niechaj żaden ruszać się stąd nie waży, jeśli chce żyw pozostać!
Tymczasem prawie wszyscy chrześcijanie już się dobrali do barki. Maurowie, ludzie tchórzliwego serca, słysząc, że ich zwierzchnik podobną modłą przemawia, całkiem osłupieli. Żaden z nich słowa nie powiedział, ani do broni się nie porwał (poprawdzie zbytnio w nią opatrzeni nie byli). Pozwolili, aby im chrześcijanie ręce powiązali. Moi wspołecznicy prędko się z tem uporali, zagrażając Maurom, że za najmniejszym krzykiem ostrzami szpad ich przebiją. Potem część naszych pozostała na straży jeńców, reszta zaś, prowadzona przez poturczeńca, wpadła do ogrodu Hadji Morato. Przychylna nam fortuna sprawiła, że brama, którą wyłamać chcieliśmy, otworzyła się tak lekko, jakby wcale zamknięta nie była. Nie czyniąc żadnego hałasu i przez nikogo nie dojrzani, zbliżyliśmy się do domu. Piękna Zoraida czekała, stojąc w oknie. Usłyszawszy kroki, zapytała cicho, czyli jesteśmy mizarami, to jest chrześcijanie? Odpowiedziałem, że tak i prosiłem, by zeszła nie mieszkając. Gdy mnie poznała, już ni chwili nie zwlekała; nie odpowiedziawszy mi ani jednego słowa, żartko na dół zbiegła, otwarła drzwi i ukazała się nam wszystkim tak piękna i tak strojnie przybrana, że poprawdzie opisaćbym tego nie umiał. Natychmiast gdy ją ujrzałem, schwyciłem ją za rękę i ucałowałem ją.
Poturczeniec i dwaj moi towarzysze to samo uczynili, zaś inni, którzy o całej sprawie nic nie wiedzieli, za naszym przykładem poszli tak, iż zdało się, że dziękujemy jej za łaskę, uznając ją naszej wolności sprawczynią. Poturczeniec zapytał się jej po maurytańsku, zali jej ojciec jest w ogrodzie? Odparła, że tak, ale że śpi o tej porze.
— Tedy trzeba go obudzić — rzekł renegat — aby go zabrać pospołu ze skarbami, co się w tej pięknej najdują siedzibie.
— Nie, nie — odparła Zoraida — nie chcę, aby mego ojca tykano, żadną miarą na to nie zezwolę. Z domu tego wszystkie szacowne rzeczy już sama zabrałam, to wystarczy, aby was wszystkich ukontentować i zbogacić. Poczekajcie chwilę, a zobaczycie sami.
Rzekłszy to, wbiegła do domu z powrotem upewniając nas, że zaraz powróci i zalecając, abyśmy nie czynili zgiełku i czekali spokojnie. Zapytałem renegata, co między niemi zaszło, a gdy mi odpowiedział zaleciłem, aby się woli Zoraidy w niczem nie sprzeciwiać. Zoraida wróciła niebawnie, niosąc skrzynię, pełną złotych monet, a tak ciężką, że się pod nią uginała. Nieszczęście chciało, że w tym trakcie przebudził się jej ojciec. Usłyszawszy hałas w ogrodzie, podbiegł do okna. Poznał, że wszyscy zebrani są chrześcijanami i zawołał na wszystek głos po arabsku:
— Chrześcijanie, chrześcijanie, złodzieje, zbójcy! Krzyki te wszystkich nas niezmiernie potrwożyły i zmieszały. Poturczeniec, widząc niebezpieczeństwo, w którem znajdowaliśmy się i jak było potrzebą dlań pilną rozpoczęte dzieło zakończyć nimby nas odkryto, wbiegł chyżo tam, gdzie się Aghi Morato znajdował. Wślad za renegatem kilku chrześcijan się udało; ja nie śmiałem opuścić Zoraidy, która słaniała się w moich ramionach jak zemdlona. Ci, którzy na górę skoczyli, prędko się uwinęli, gdyż i kilku minut nie upłynęło, jak pojawili się, wiodąc Aghi Morata z skrępowanemi rękoma i chustką w gębie; z tej przyczyny nie mógł słowa przemówić, zresztą zagrożono mu, że jedno słowo życie go kosztować może. Córka, ujrzawszy ojca, przysłoniła rękoma swoje oczy, aby nie patrzeć. Aghi Morato zaś zdumiał się bardzo i przeraził, nie wiedząc, że powierzyła się nam z własnej woli. Najpilniejszą rzeczą było wziąć za pas nogi, z wielkim tedy pośpiechem powróciliśmy do barki, koło której czekali na nas ci, co na straży pozostali. Turbowali się już oni, czy nam się jakieś nieszczęście nie przydarzyło.
Mogła być druga godzina po północy, gdyśmy się już wszyscy w łodzi znaleźli. Aghi Moratowi odjęto więzy z rąk i gębę od chustki uwolniono. Poturczeniec zagroził mu, że go zabije, jeśli tylko usta otworzy. Starzec, ujrzawszy swą córkę, jął wzdychać żałośnie, zwłaszcza gdy spostrzegł, że ją w ciasnym uścisku trzymam, a ona miast się bronić, uskarżać i gniew pokazywać po sobie, znosiła to w spokoju. Jednakowoż ani słowa nie rzekł, obawiając się, aby poturczeniec nie uskutecznił tych gróźb, co je ustawnie powtarzał. Zoraida widząc, że już wiosłami robić zaczynają i że jej ojciec pospołu z innymi Maurami spętany jest, rzekła renegatowi, aby mnie poprosił o rozwiązanie Maurów i przywrócenie wolności jej ojcu. Radniej woli do morza skoczyć, aniżeli widzieć, że z jej przyczyny ojciec, do którego największą jest miłością zdjęta, jako więzień jest uprowadzany. Poturczeniec powtórzył mi słowa Zoraidy, ja zaś rzekłem, że się chętnie do jej prośby przychylę. Na to przydał renegat, że uczynić nam tego żadną miarą nie lza, gdyż jeślibyśmy ich puścili wolno, zaraz całe miastoby na nogi podnieśli, pod broń wszystkich zwołali i rozpoczęli pogoń na letkich fregatach, aby nas tropić na morzu i ziemi tak pilnie, że i ujśćby nam nie było sposobu. Przybywszy jednak na pierwszą chrześcijańską ziemię, będzie im można spokojnie wolność przywrócić. Wszyscyśmy się na to zgodzili pospołu z Zoraidą, której wyłożyłem wszystkie racje i przyczyny, stojące na wstręcie szybkiego spełnienia jej życzeń. Poddała się tej konieczności.
Każdy z naszych zawołanych rudelników pilnie i radośnie wiosłami robić zaczął. Poleciwszy się z całego serca Bogu, wzięliśmy przed się drogę ku Majorce, która jest najbliższą chrześcijańską ziemią. Ponieważ jednak dął ostry wiatr północny, a morze burzliwe było, nie mogliśmy dalej w tę stronę płynąć, lecz trzymając się blisko wybrzeży, ku Oranowi zmierzać musieliśmy, nie bez wielkiej obawy, że nas odkryją w Sargelu, który się na tym wybrzeżu znajduje, nie dalej jak sześćdziesiąt mil od Algieru. Lękaliśmy się także, że w tych stronach napotkają nas statki, które pospolicie z ładunkiem różnych towarów z Tetuanu wracają. Wszyscy pospołu do tej myśli przyszliśmy, że gdy napotkamy jakiś statek handlowy (byleby to jeno nie był statek wojenny) będzie to dla nas raczej pożytek niż zguba, gdyż opanujemy go i bezpieczniej na niem podróży swojej dokończymy. Gdyśmy tak płynęli, Zoraida głowę w rękach skrywała, aby nie patrzeć na swojego ojca. Słyszałem, że często poruczała nas i siebie opiece Lela Marien.
Upyłnęliśmy blisko trzydzieści mil, nim dzień nastał; poznaliśmy, że się znajdujemy od ziemi na potrójny strzał z rusznicy. Ziemia była bezludna; nie było widać nikogo, ktoby nas odkryć mógł. Jednakoż wysiłkiem wioseł zepchnęliśmy barkę głębiej na morze, które już i spokojniejsze było. Gdyśmy się na dwie mile oddalili, został wydany rozkaz, aby wiosłować na zmianę, abyśmy tym sposobem posilić się mogli (łódź była w żywność obficie opatrzona) — jednakże ci, co wiosłowali, odparli, że teraz nie pora na spoczynek, trzeba dać jeść tym, co wiosłami nie robią, gdyż oni żadną miarą wioseł z rąk nie puszczą. Tymczasem zerwał się wiatr nawalny, który nas przymusił rozpuścić żagle i ster ku Oranowi nastawić, gdyż innego kierunku trzymać się było niepodobna. Wszystko to z wielkim pośpiechem zostało dokonane. Żeglowaliśmy teraz z wiatrem przeszło osiem mil na godzinę, obawiając się jeno tego, aby jakiejś korsarskiej nawy nie spotkać. Daliśmy jeść Maurom-Tagarynom, których poturczeniec pocieszył upewniając ich, że wcale więźniami nie są i że przy pierwszej sposobności wolność odzyskają. To samo powiedział ojcu Zoraidy, który odparł:
— Czegoś innego spodziewać się miałem prawo po waszej wielkoduszności i szlachetności, chrześcijanie! Nie jestem takim prostakiem, abym uwierzył, że mi wolność powrócić zamierzacie. Nie wystawialibyście się na takie hazardy dla odjęcia mi jej, gdybyście zamierzali tak prędko i tak wspaniale mi ją przywrócić. Wiecie przecie kim jestem i jaką cenę za nią zapłacić jestem w stanie. Ustanówcie tylko wysokość okupu, a ofiaruję wam wszystko, co chcecie za siebie i za tę nieszczęśliwą córkę moja, jeśli zaś już inaczej być nie może, tedy tylko za nią, która jest lepszą częścią duszy mojej.
Tutaj starzec tak rzewliwemi i gorzkiemi łzami się zalał, że nas do litości pobudził, zaś Zoraidę do tego przymusił, aby na niego spojrzała. Ujrzawszy go tak płaczącego, wzruszyła się bardzo, odeszła odemnie i przymknęła do ojca, uścisnęła go i twarz swoją do jego zbliżyła oblicza. Zaczęli płakać tak rzewnie, że i niektórym z nas łzy w oczach błysnęły. Ojciec ujrzawszy, że była tak odświętnie ustrojona i klejnotami przybrana, rzekł do niej w swoim języku:
— Co się to znaczy, moja córko, że wczora wieczorem, zanim się nam to okrutne nieszczęście, w jakiem się teraz znajdujemy przydarzyło, widziałem cię w sukniach zwyczajnych i codziennych, teraz zasię bez tego, abyś miała czas ubiór przemienić z racji jakiejś radosnej dla cię nowiny, którąby ci uczcić należało tym wspaniałym strojem, zważam cię, przybraną w najlepsze szaty, jakie ci dałem wówczas, gdy fortuna bardziej przychylna dla nas była. Odpowiedz mi, gdyż to mnie więcej turbuje i zdumiewa, niż samo nieszczęście, w którem się znalazłem.
Poturczenie przetłumaczył nam wszystko, co Maur do swojej córki mówił. Zoraida nie odpowiedziała ani słowa. Gdy Aghi Morato ujrzał w kącie łodzi skrzynię, w której zwykle klejnoty swoje zamykał i o której dobrze wiedział, że w Algierze pozostała, nie będąc nawet do ogrodu zniesiona, jeszcze bardziej się pomieszał i zapytał, jakim sposobem skrzynia ta do naszych rąk wpadła i co się w niej zawiera?
Poturczeniec, nie czekając aż Zoraida odpowie, rzekł:
— Nie trudźcie się, panie, by pytać o różne rzeczy córkę swoją, Zoraidę. Jednym krótkim responsem cię zadowolnię. Chcę abyś wiedział, że Zoraida jest chrześcijanką. Ona stała się ostrzem, co nasze rozcięło łańcuchy i sprawczynią naszej wolności. Znajduje się tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli. Szczęśliwa jest ze swego stanu i położenia, jak szczęśliwy, według naszego mniemania, jest ten, co z mroków na światło się wynurza, z śmierci do życia, z piekła do raju przechodzi.
— Zaliż to prawda, moja córko — spytał Maur — co ten człowiek mówi?
— Tak, to prawda — odparła Zoraida.
— Jesteś więc chrześcijanką, która ojca swego we wrażą moc oddała?
Na to Zoraida rzekła:
— Tak, jestem chrześcijanką, ale nie ja ciebie w ten stan wprawiłam, gdyż nigdy nie chciałam odstępować cię, ani ci przykrości przyczyniać, przeciwnie, starałam się zawsze samo dobro ci wyświadczać.
— Jakież to dobro, moja córko? — zapytał znów starzec.
— Zapytaj się o to — odparła Zoraida — Lela Marien, gdyż ona lepiej niż ja odpowiedzieć ci będzie mogła.
Zaledwie Maur słowa te usłyszał, z niezwykłym pośpiechem głową na dół do morza się rzucił. Niechybnieby utonął, gdyby długa i szeroka szata jaką nosił, nie utrzymała go przez chwilę na powierzchni wody. Zoraida krzyknęła, aby go wyciągnąć. Podbiegliśmy wszyscy do burty i schwyciwszy go za połę, wydobyliśmy z wody, napół utopionego i zmysłów pozbawionego. Przypadek ten tyle żałości Zoraidzie sprawił, że zaczęła płakać tak lamentliwie, jakby ojciec jej już nie był żywy. Położyliśmy go głową na dół, aby wszystka woda, której się opił, z niego wyciekła; po dwóch godzinach cucenia do zmysłów utraconych przyszedł. Tymczasem powiał wiatr odmienny tak, iż musieliśmy obrócić łódź ku brzegom, sterując jednakoż pilnie i tak wiosłami robiąc, aby się zbytnio do lądu nie przybliżać. Szczęśliwy los sprawił, że zawinęliśmy do małej zatoki, znajdującej się obok występu na morze, czyli przylądku, który zwany jest przez Maurów przylądkiem Cava Roumia, co w naszym języku na ten kształt się wykłada: „Zła chrześcijańska białogłowa“.[216] Maurowie wierzą, że Cava, z przyczyny której Hiszpanja zginęła, tam jest pochowana. Cava w ich języku znaczy „zła białogłowa“, a roumia — chrześcijanka. Mniemają także, że zły to znak i omen, gdy kogoś konieczność przymusi, aby w tem miejscu kotwicę zarzucił. Jakoż szukają tutaj schronienia tylko w nagłej potrzebie. Dla nas nie była to wszakże złej białogłowy siedziba, jeno bezpieczny port w czasie, gdy morze srogą nawałność wywierało. Zaraz wysadziliśmy na ląd straż i nie puszczając z rąk wioseł, zaczęliśmy się posilać temi zapasami, które poturczeniec z sobą zabrał. Prosiliśmy także w modlitwach Pana Boga i Marię Dziewicę, aby nas w swej pieczy mieli i zwolili doprowadzić do skutku tak szczęśliwie zaczęte zamysły.
Na prośbę Zoraidy został wydany rozkaz, aby jej ojca i innych spętanych Maurów na ląd wysadzić. Czułe jej serce nie mogło przenieść widoku ojca i ziomków swoich w niewoli. Przyrzekliśmy, że uczynimy to nim odlądujemy, gdyż nie mieliśmy już i obawiać się czego w miejscu tak pustem i odludnem. Modlitwy nasze nie były tak próżne, aby ich niebo wysłuchać nie miało. Wiatr się inaczej wykręcił i morska zmniejszyła się fala. Dozwoliło nam to w dalszą się drogę odprawić. Odwiązaliśmy Maurów i odwiedliśmy ich na ląd po jednemu, z czego niepomiernie zdumieni byli. Gdy przyszła kolej na ojca Zoraidy, który już całkiem do przytomności powrócił, rzekł:
— Z czego wnosicie, chrześcijanie, że ta wyrodna dziewczyna rada będzie, gdy mi wolność powrócicie? Mniemacie, że ma litość dla mnie? Nie, nie! — czyni to jeno dlatego, aby przytomność moja nie była jej przeszkodą w uskutecznieniu sprośnych zamysłów. Nie sądźcie, że do odmienienia wiary przynagla ją ten sąd, że wasza wiara wyższa jest i lepsza od naszej. Wie ona jeno, że w waszym kraju bezeceństwo nierządne łatwiej jest niźli u nas praktykować.
I obracając się do Zoraidy (ja i inny chrześcijanin mocno trzymaliśmy go za ramiona, aby przeszkodzić mu w popełnieniu jakiegoś szaleńczego czynu) rzekł:
— Bezecne i nierozumne dziewczę! Dokąd to dążysz, ślepa i szalona, zdając się władzy tych psów niewiernych i najsroższych naszych nieprzyjaciół? Przeklęta niech będzie godzina, w której cię matka poczęła, przeklęte niech będą te pieszczoty i starania, wśród których cię wychowałem!
Widząc, że Maur prędko złorzeczyć nie przestanie, pospieszyłem, aby go na ląd wysadzić. Stanąwszy na ziemi, odnowa jął przeklinać i lamentować podniesionym głosem, prosząc Mahometa, aby to u Allaha wyjednał, by nas pogrążył, zagubił i na proch starł. Gdyśmy już żagle rozpięli i łódź od brzegu się oddaliła, nie mogliśmy słyszeć jego słów, widzieliśmy tylko, co czynił: włosy sobie z głowy i brody wyrywał i po ziemi się tarzał. Nagle podniósł głos tak, że usłyszeliśmy jego wołanie:
— Wracaj córko moja najdroższa, wracaj na ziemię, przebaczam ci wszystko. Oddaj pieniądze i skarby tym ludziom, gdyż one i tak już do nich należą, sama zaś wróć pocieszyć biednego ojca, który, jeśli go opuścisz, na tej pustyni życie odda.
Zoraida, usłyszawszy to wszystko i łzami się zalawszy, odpowiedziała mu jeno w te słowa:
— Niechaj Allah to sprawi, ojcze mój, aby Lela Marien, która mnie chrześcijanką uczyniła, pocieszyła cię w strapieniu swojem. Allah wie dobrze, że inaczej uczynić nie mogłam i że ci chrześcijanie woli mojej nie przymusili, gdyż jeślibym nawet nie chciała z nimi w drogę wyruszyć, jeno w domu pozostać, nie możliweby to było; dusza i serce nagliły mnie, bym to dzieło do skutku przywiodła. Zda mi się ono równie dobre, jak tobie, ojcze kochany, złe i bezecne. Mówiła to wówczas, gdy rodzic jej nie słuchał, gdyż jużeśmy go z oczu stracili. Pocieszywszy Zoraidę, całą baczność na podróż naszą obróciliśmy. Pomyślny wiatr tak ją ułatwiał, że już za pewne to mieliśmy, iż nazajutrz rano do brzegów hiszpańskich dobijemy. Ale jakoże fortuna nigdy nie daje samego dobra bez przydatku zła, które szczęście zakłóca i mąci, tedy też smutny traf albo i przekleństwo tego Maura, na głowę córki rzucone, (przekleństw takich zawsze się trza obawiać, choćby od najgorszych ojców pochodziły) sprawiły, że gdyśmy się o drugiej czy trzeciej nad ranem na głębokiem morzu znajdowali, płynąc pod pełnemi żaglami i z wiosłami ku górze wzniesionemi, jakoże wiatr pomyślny oszczędzał nam pracy ich używania, ujrzeliśmy nagle w świetle księżyca, który jasno świecił, bardzo blisko nas wielki statek z opuszczonemi żaglami i ze sterem, zwróconym ku wiatrowi. Zbliżył się do nas tak, że musieliśmy żagle opuścić, aby się z nim nie zderzyć; statek również ster swój zastanowił, aby dać nam wolne przejście. Z pokładu zaczęto pytać kim jesteśmy, skąd i dokąd jedziemy? Ponieważ zwracali się do nas po francusku, renegat rzekł:
— Niechaj nikt nie waży się odpowiadać, gdyż ani chybi są to korsarze francuscy, którzy nikogo nie szczędzą.
— Będąc przestrzeżeni nie odpowiedzieliśmy ni słowa i popłynęliśmy dalej tak, iż barka znalazła się już pod wiatrem. Nagle wystrzelili do nas dwa razy z armat (jak się zdaje były to kule[217] łańcuchami powiązane); jeden z pocisków złamał nam maszt napół i wraz z całym żaglem do morza zniósł, druga kula, zaraz wypuszczona, nie czyniąc nikomu szkody, trafiła w bok naszego statku i na wylot go przebiła. Widząc, że się na dno grążymy, zaczęliśmy wielkim głosem o ratunek wołać i prosić tych ze statku, aby nas na pokład wzięli, nim łódź nasza zatonie. Wówczas statek zwinął żagle i spuścił na morze szalupę, do której weszło około dwunastu Francuzów, dobrze uzbrojonych, z muszkietami i zapalonemi lontami w rękach. Zbliżywszy się do nas ujrzeli, że jest nas nie wielu i że łódź nasza tonie; zabrali nas do szalupy mówiąc, że postąpili z nami tak grubjańsko tylko dlatego, żeśmy na ich zapytania odpowiedzi nie dali. Poturczeniec schwycił skrzynię z klejnotami Zoraidy i zatopił ją w morzu tak, iż nikt nie dostrzegł tego, co czyni. Wkrótce znaleźliśmy się wszyscy na statku Francuzów, którzy, dowiedziawszy się od nas wszystkiego czego żądali, odarli nas i obłupili do szczętu. Zoraidzie odebrali także obręcze, które na kostkach nóg nosiła. Nie tyle turbowałem się z przyczyny tej krzywdy jej uczynionej, ile obawiałem się, aby obłupiwszy ją z klejnotów i kosztowności, do gorszych gwałtowności się nie udali i nie odjęli jej skarbu, który najbardziej szacowała. Szczęściem ci grubijanie tylko o pieniądze dbają, któremi ich chciwość nigdy nasycona nie jest. W tej okoliczności chciwość korsarzy do tego doszła, że niechybnie odebraliby nam i szaty niewolników, gdyby jakiś profit z tego odnieść mogli. Naradzali się między sobą, czy nas zawiniętych w żagle nie wrzucić do morza. Mieli zamysł kupczyć w niektórych portach hiszpańskich jako rzekomi Bretończycy. Gdyby nas żywych ze sobą zabrali, łupiestwo ich jawneby się stało i karę słuszną za swój postępek mogliby odebrać. Aliści kapitan, któremu w udziale przypadł łup, odjęty drogiej mojej Zoraidzie, rzekł, iż będąc ukontentowany zdobyczą, nie chce w żadnym porcie Hiszpanji lądować, jeno naprzód płynąć i przebyć nocą cieśninę Gibraltarską, aby dostać się do La Rochelle, skąd był w drogę wyruszył. Umyślili przeto dać nam szalupę ze swego statku i wszystko, co nam do krótkiej podróży przydatne być może. Uczynili też tak następnego dnia, gdy już brzegi Hiszpanji na horyzoncie widne były. Widok ten taką nas pociechą napełnił, iżeśmy zapomnieli o wszystkich naszych strapieniach i nieszczęściach, tak, jakbyśmy ich nigdy nie doznali owóż jak wielka jest radość z odzyskania wolności utraconej.
Było blisko południa, gdy nas na łódź wysadzili, którą uprzednio opatrzyli w dwie baryły słodkiej wody i trochę sucharów. Kapitan, zdjęty niejaką litością dla pięknej Zoraidy, dał jej przy odjeździe czterdzieści dukatów złotych — nie dozwolił także, aby korsarze odjęli jej suknie, które dotychczas miała na sobie. Wsiedliśmy tedy na łódź, podziękowawszy kapitanowi za dobro, które nam wyświadczył i pokazawszy więcej wdzięczności, niż żalu i urazy. Gdy korsarze głęboko na morze się zapuścili, w stronę cieśniny sterując, my, mając oczy utkwione w naszą gwiazdę polarną, którą była ziemia, ukazująca się zdali, jęliśmy robić wiosłami z taką furją, że przed zachodem słońca tak blisko brzegu byliśmy, że, według swego rozumienia, mogliśmy przed zapadnięciem nocy wylądować. Ale jakoże noc była bez miesiąca i pochmurna, a my kraju niewiadomi, tedy nie mogliśmy się odważyć na ląd wysiąść przeciwko życzeniu większej części naszej załogi, która mniemała, że lepiej będzie do brzegu przybić, choćby to miało nastąpić w miejscu skalistem i od ludzkich siedzib oddalonem, gdyż tym sposobem pozbędziemy się słusznego lęku, że możemy napotkać statki korsarskie z Tetuanu, które o zmierzchu znajdują się u brzegów Berberji, o świcie natomiast koło brzegów hiszpańskich krążą, gdzie, pochwyciwszy zdobycz jakąś, wracają na spoczynek do przystani swoich. Z tych dwóch przeciwnych zdań powzięliśmy takie, aby do brzegów zbliżać się powoli i wylądować gdzie się da, gdy tylko morze się uciszy. Tak też uczyniliśmy i wkrótce po północy zbliżyliśmy się do stóp niezwykle wysokiej góry, która jednak, nie przytykając tuż do morza, zostawiała małą płaszczyznę, do bezpiecznego lądowania dogodną. Skoczyliśmy na ławicę piasku, później przedostaliśmy się na ziemię i jęliśmy ją całować, płacząc z radości i dziękując Bogu kornie za niezrównaną łaskę i pomoc, w podróży nam wyświadczoną. Potem wyjęliśmy z łodzi naszą żywność, wyciągnęliśmy szalupę na ziemię, udaliśmy się pod górę, nie będąc jeszcze całkiem upewnieni czy ziemia, która nas nosi, jest chrześcijańską ziemią.
Dzień wstał później, niżeśmy się tego chcieli spodziewać. Weszliśmy na sam szczyt góry, aby się przekonać, czy stamtąd nie odkryjemy jakiejś wioski, albo choćby kilku pastuszych lepianek, ale jak daleko wzrok sięgał, nie widać było ludzkich siedzib, ani nawet drogi czy ścieżki. Mimo to postanowiliśmy głębiej w kraj się zapuścić, gdyż według naszego rozumienia i być to nie mogło, byśmy nie mieli spotkać kogoś, coby nas objaśnił, gdzie się znajdujemy. Najbardziej mnie martwił widok Zoraidy, idącej pieszo po tej skalistej pustyni. Chocia nieraz ją na ramiona brałem, więcej ją moje zmęczenie trapiło, niż ją ten wczas krzepił. Nie chcąc tedy, abym tak się obciążał, szła koło mnie cierpliwie i z radością, ja zaś ją za rękę wiodłem. Gdyśmy uszli ze ćwierć mili, dobiegł do uszu naszych dźwięk dzwoneczka. Było to dowodnym znakiem, że w pobliżu pasą się trzody. Rozglądając się pilnie, czy jakiej nie dojrzymy, ujrzeliśmy pod pniem drzewa korkowego młodego pastuszka, który wczasu beztroskiego zażywając, kij sobie strugał.
Krzyknęliśmy na niego, a on, podniósłszy głowę, zerwał się zaraz na nogi. Jakeśmy się potem dowiedzieli, z początku dojrzał poturczeńca i Zoraidę w maurytańskich szatach; mniemając snać, że wszyscy Maurowie z Berberji na niego napadają, rzucił się w głąb lasu i krzyknął ze wszystkich sił:
— Na Maurów, Na Maurów! Do broni, do broni! Maurowie są w głębi kraju!
Bardzośmy się z przyczyny tych krzyków pomieszali i nie wiedzieliśmy, co czynić mamy. Zważywszy jednak, że pastuch całą okolicę poburzy, tak iż jazda nadbrzeżna[218] śledzić nas pocznie, umyśliliśmy, aby poturczeniec zdjął szaty tureckie i włożył kaftan niewolnika, który jeden z naszych mu zaraz podał, aczkolwiek sam tylko w koszuli pozostał. Poleciwszy się Bogu, poszliśmy ścieżką, którą pasterz uciekł. Oczekiwaliśmy, że lada chwila jazda nadbrzeżna na nas uderzy. Nie omyliliśmy się w tem, gdyż po upływie dwóch godzin, gdyśmy tylko wynurzyli się z krzewów i chróstów na pole, ujrzeliśmy z pięćdziesięciu jeźdźców, którzy kłusem ku nam zdążali. Ujrzawszy ich stanęliśmy, aby na nich zaczekać. Gdy się zbliżyli i miast Maurów, których szukali, znaleźli biednych i obdartych chrześcijan, srodze się zdziwili; jeden z nich zapytał, czy to nie my przypadkiem byliśmy przyczyną, że pastuch jął wzywać do broni? Tak, odparłem, i już zamierzałem odpowiedzieć mu skąd wracamy i kim jesteśmy, gdy jeden z chrześcijan z naszego pocztu, poznawszy rycerza, który mi to pytanie zadał, przerwał mi mowę, wołając: „Bogu Najwyższemu chwała za to, iż zawiódł nas w to miejsce szczęśliwe. Jeśli się nie mylę ziemia, po której teraz stąpamy, należy do Velez Malaga.[219] jeśli zaś lata, które w niewoli spędziłem, pamięci mi nie odjęły, to Wy, panie, zapytujący teraz kim jesteśmy, zwiecie się Piotrem de Bustamante, a jesteście moim stryjem“.
Zaledwie niewolnik te słowa wymówił, gdy rycerz, skoczywszy z konia, zaczął ściskać młodzieńca, mówiąc:
— Poznaję cię, synowcze drogi. Opłakiwałem już pospołu z siostrą moją, czyli twoją matką, śmierć twoją. Aliści Bogu podobało się przy życiu cię zachować, abym miał teraz radość oglądania cię na oczy moje. Wiedzieliśmy, że przebywasz w Algierze; teraz zaś z twoich, jak również z towarzyszów twoich sukien wnoszę, że w cudowny jakiś sposób musieliście wolność odzyskać.
— Tak jest w samej rzeczy — odpowiedział młodzieniec. — Będziemy mieli dosyć czasu, aby wam opowiedzieć o swoich losach.
Gdy rycerze usłyszeli, że jesteśmy chrześcijanami, którzy z niewoli wracają, zeskoczyli z rumaków i ofiarowali je nam, abyśmy na siodłach siedząc, udać się mogli do miasta Velez-Malaga, znajdującego się o półtorej mili stamtąd. Niektórzy dowiedziawszy się, gdzie się nasza łódź znajduje, wrócili, aby ją zabrać do portu w mieście. Inni wzięli nas na siodła. Zoraida siadła na konia Piotra Bustamante. Wszyscy mieszkańcy miasta wybiegli nam na spotkanie, gdyż byli uprzedzeni o naszem przybyciu przez kogoś, który się naprzód wysforował. Nie zdziwili się widokiem uwolnionych niewolników i uwięzionych Maurów, gdyż lud, wybrzeża te zamieszkujący, przywykł już do podobnych widoków. Zdumiała ich tylko Zoraidy uroda, która w tym czasie na swój najwyższy stopień się wzniosła, gdy znużenie podróżne zmieniło się na radość, płynącą z oglądania ziemi chrześcijańskiej, na której bezpieczna całkiem się już czuła. Ta pociecha dodała jej rumieńca tak pięknego, że gdyby mnie afekt nie zaślepiał, ośmieliłbym się powiedzieć, że nigdy, odkąd żyję, równie pięknej istoty na świecie nie widziałem. Udaliśmy się odrazu do kościoła, aby podziękować Bogu za łaskę nam okazaną. Zoraida, wszedłszy do kościoła, rzekła, że na obrazach widnieją oblicza podobne do oblicza Lela Marien. Rzekłem, że to były jej wyobrażenia. Poturczeniec wytłumaczył jej jak mógł, co one oznaczają, przydając, że je uwielbiać i czcić trzeba, jakby każde z nich było ową Lela Marien, która do niej przemawiała. Zoraida, mając z przyrodzenia rozum bystry, pojęła odrazu, cośmy jej o obrazach świętych powiedzieli. Później wyznaczono nam gospody i do różnych domów zaprowadzono; Zoraidę, mnie i poturczeńca chrześcijanin, który z nami przybył, odwiódł do domu swoich rodziców, którzy byli ludźmi znacznymi i opływającymi w dobra fortuny. Przyjęli nas z taką serdecznością, jakby własnego syna witali.
Zabawiliśmy w Velez sześć dni, zaś po upływie tego czasu poturczeniec, zasięgnąwszy języka co mu uczynić należy,[220] udał się do Grenady, aby przez pośrednictwo Inkwizycji powrócić na święte łono Kościoła. Inni uwolnieni chrześcijanie obrócili się tam, gdzie im się najlepiej zdało. Zoraida i ja pozostaliśmy we dwoje, mając te małą sumę pieniędzy, której nam udzielił ów Francuz. Za pieniądze te kupiłem muła i siodło, na którem teraz Zoraida jeździ. (Do tych pór jestem jej ojcem raczej i giermkiem, niż mężem). Wyruszyliśmy w drogę aby dowiedzieć się, czy mój ojciec żyje i czy któremuś z moich braci nie poszczęściło się lepiej niźli mnie, aczkolwiek mniemam, że niebo, zsyłając mi na towarzyszkę Zoraidę, nie mogło mnie większą pomyślnością obdarzyć. Cierpliwość, z jaką Zoraida znosiła trudy i niewygody, które ubóstwo za sobą pociąga i radość, jaką odczuwa z tego, że jest chrześcijanką są tak wielkie, że się jej cnotom zdumiewam i gotów jej jestem przez całe życie służyć. Jednak szczęście niepomierne, płynące z tego, że należę do niej a ona do mnie, pomniejsza i truje myśl i niepewność, czy w kraju moim znajdę jakiś zakąt spokojny dla wyżywienia jej i siebie. Jeżeli czas i śmierć sprawiły wielkie odmiany w majętności i życiu ojca mojego oraz braci moich, zaledwie będę mógł tu znaleść jedną oddaną mi duszę.

Już nic wam przydać do tej historii nie mogę. Waszym bystrym umysłom zostawiam sąd, zali jest ciekawa i niezwyczajna. Co się mnie tyczy, to powiedzieć mogę, że chciałem tę historię opowiedzieć bardziej pokrótce. Lęk, aby wam nudności nie przyczyniać, kazał mi niejedną przemilczyć okoliczność.[221]

KAPITULUM XLII
KTÓRE MÓWI O TEM, CO SIĘ W OBERŻY ZDARZYŁO I O INNYCH RZECZACH, GODNYCH PAMIĘCI

Gdy niewolnik mowę swoją, zawarł, Don Ferdynand rzekł:
— Doprawdy, Mości Panie kapitanie, gładki sposób opowiedzenia tej niezwyczajnej historji był równie osobliwy i ciekawy, jak i sama historja. Wszystko w niej jest dziwne i niepospolite tak, że słuchacze zdumiewają się i pałają żądzą dowiedzenia się końca tych przypadków. Przyjemność, którąśmy odnieśli, taka jest, że gotowiśmy słuchać tej historji po raz wtóry, choćbyśmy się do świtu mieli słuchaniem zabawiać. Kardenio i wszyscy pozostali grzeczność kapitanowi oświadczyli, z przydatkiem szczerych usług w słowach tak szczerych i serdecznych, że niewolnik wzruszony był ich dobrą wolą. Zwłaszcza Don Ferdynand ofiarował się wszystko tak urządzić, aby, jeśli tylko kapitan się zgodzi, do niego przystać, jego brat markiz stanie się ojcem chrzestnym Zoraidy; on zaś sam ze swojej strony tak go oporządzi, aby mógł udać się do swego kraju godnie i przyzwoicie, jak tego jego stan wymaga. Kapitan podziękował mu w grzecznych słowach, ale żadnej z tych uczynności przyjąć nie chciał.
Tymczasem wieczór się zbliżył; gdy już noc zapadła, zajechała przed oberżę karoca, otoczona kilku konnymi. Zapytali o nocleg; oberżystka odparła, ze i piędzi wolnego miejsca niemasz w całym gościńcu.
— Choćby i tak było — odparł jeden z jezdnych, którzy tymczasem do środka weszli — nie może zbraknąć gościny dla pana audytora.
Na te słowa gospodyni zastanowiła się i rzekła:
— Cała bieda w tem, Mości Panie, że łóżek wcale nie mamy. Jeśli jednak pan audytor wiezie swoje łoże ze sobą, jako niewątpię, niechaj wejdzie, gdyż ja i mój mąż swoją izbę mu odstąpimy.
Tymczasem z karety wysiadł człowiek, z którego szaty poznać można było, jaki urząd sprawował. Długa suknia i bufiaste rękawy z przęślicy oznaczały, że jest audytorem, jako ów sługa zresztą namienił.
Wiódł za rękę młodą dziewczynę, około szesnastu lat liczącą, ubraną w strój podróżny, a tak urodziwą, wdzięczną i kształtną, że wszyscy zdumieli się pięknemu zjawisku. Gdyby nie widzieli Doroty, Luscindy i Zoraidy, przytomnych w gospodzie, niechybnie mogliby mniemać, że trudno jest znaleść podobną piękność. Don Kichot, ujrzawszy audytora i panienkę, wchodzących do oberży, rzekł na ten kształt:
— Możecie, WPanie, wejść śmiało do tego zamku i rozgościć się tu najwygodniej; prawda, że ciasny jest i źle opatrzony, ale niemasz takich niewygód i przykrości na świecie, które nie miałyby ustąpić przed temi, co je znoszą ludzie, pismami, albo orężem się parający, zwłaszcza jeśli oręż i pisma mają taką orędowniczkę i gwiazdę przewodnią, jak pisma Waszej Miłości, w postaci tej dzieweczki, przed którą winny się nie tylko bramy zamków otwierać, ale skały się kruszyć i równać, a góry umykać, aby wolne przejście miała. Wejdźcie, pani, do tego raju, gdyż spotkacie tutaj gwiazdy i słońca, godne tego nieba, które ze sobą sprowadzacie. Ujrzycie tutaj oręż w całej jego chwale i piękność, na najwyższy stopień wprowadzoną.
Audytor osłupiał, wysłuchawszy tego dyskursu Don Kichota; jął mu się też przyglądać pilnie, dziwiąc się nie tylko jego słowom, ale i postaci niezwykłej. Nie umiejąc dać stosownego responsu, obrócił wzrok na Zoraidę, Luscindę i Dorotę i znów się zdumiał, tym razem ich urodzie. Białogłowy, usłyszawszy od gospodyni, że nowi goście przybyli i że nieznana dzieweczka wielkiej jest piękności, weszły do komnaty, aby ją ujrzeć i grzecznie przyjąć. Ale Don Fernando, Kardenio i pleban już wielkie uprzejmości przybyłym świadczyli. Mówiąc pokrótce, pan audytor wszedł bardzo zmieszany i zadziwiony tem, co widzi i słyszy. Damy, czekające w karczmie, uczciły dzieweczkę wdzięcznem powitaniem. Audytor zaraz poznał, że muszą to być osoby znaczniejszej kondycji. Jedynie tylko postawa, przybranie i mowa Don Kichota zbijały go z tropu. Gdy już zapewnienia grzeczności wymienione zostały, zaś niewygody oberży dobrze zważone, postanowiono, aby białogłowy udały się pospołu na spoczynek do jednej izby, mężczyźni zasię jakby na straży, tutaj pozostali.
Audytor zgodził się aby panienka, co jego córka była, wspólny nocleg z Zoraidą, Luscindą i Dorotą znalazła, na co młódka bardzo chętnie przystała Na wąskiem łożu oberżysty i na tem, co je audytor przywiózł, rozgościł się na tę noc, jak mogli lepiej.
Niewolnik, ledwie wzrokiem na audytora rzucił już uczuł, że mu serce w piersiach łomota, gdyż przeświadczył się, że nowoprzybyły jest jego bratem; zapytał tedy nie mieszkając jednego ze sług, jak się nazywa i z jakiego pochodzi kraju? Koniuszy odparł, że audytor zowie się licencjatem, Don Juanem Perez y Viedma i że, słyszał, z pewnego miasta w górach Leonu ród swój wywodzi.
Przez tę odpowiedź i przez świadectwo ócz swoich, niewolnik utwierdził się w swojem mniemaniu, iż to jest jego brat rodzony, który za radą ojca naukom i umiejętnościom się poświęcił. Wielce wzruszony i rad odwołał na stronę Don Ferdynanda, Kardenia i plebana i zdał im sprawę z tego, co zaszło, upewniając ich, że audytor jest jego bratem. Sługa doniósł mu także, że Don Juan Perez y Viedma udaje się do Indjej na urząd sędziego w wyższej izbie sądowej w Meksyku. Niewolnik dowiedział się również, że młoda dzieweczka jest córką audytora. Matka jej umarła, wydając ją na świat. Audytor stał się człekiem bardzo bogatym, gdyż żona pozostawiła mu krom córki i swoje wielkie wiano, które w dom wniosła. Niewolnik prosił o radę, jak ma postąpić, aby się wyjawić; mniemał, że lepiej będzie przekonać się wpierw, czy brat nim nie pogardzi i nie powstydzi się go, widząc go w takiem ubóstwie.
— Proszę mi pozwolić tę próbę uczynić — rzekł pleban — chocia niema przyczyny by mniemać, abyście, panie kapitanie, źle mieli być przyjęci, gdyż mądrość i szlachetność, które zważam po obcowaniu pana audytora, nie zwalają przypuszczać, że jest pyszny i nieludzki i że nie umie zważyć, co to są fortuny niestatki.
— Mimo to — odparł kapitan — nie chciałbym odrazu się wyjawiać, gdyż lepiej będzie nieznacznie przysposobić go do ujrzenia mnie.
— Rzekłem Wam już — odparł pleban — ze tym kształtem rzecz całą powiodę, iż wszyscy będą mieli słuszną przyczynę do radości.
Wtem podano wieczerzę. Wszyscy za stołem zasiedli, krom niewolnika i białogłów, które wieczerzały w swojej izbie. W czasie kolacji rzekł pleban.
— Gdy byłem przez kilka lat w Konstantynopolu, gdzie jako więzień przebywałem, miałem tam towarzysza tego samego nazwiska, co Wasza Miłość.
Wspołecznik mój był jednym z najdzielniejszych oficjerów armji hiszpańskiej. Dzielność jego i męstwo równe jego nieszczęściu były.
— Jak się zwał ten kapitan? — zapytał audytor.
— Ruy Ferez y Viedma — odparł pleban. — Wywodził się z pewnego miasta w górach Leonu. Opowiedział mi o osobliwem zdarzeniu, tyczącem się równie jego ojca, jak i braci, o zdarzeniu, które jeśliby nie było powtórzone przez człeka tak wiarygodnego jak on, miałbym za jedną z tych bajęd, które staruchy opowiadają, grzejąc się zimą przy kominie. Powiadał, że ojciec jego podzielił swoją majętność między trzech synów i że każdemu z nich udzielił rad lepszych, niż rady Katona. Wiem, że ów, co się na wojnę udał, tak dzielnie i dobrze sobie poczynał, że dla zasługi swojej kapitanem był mianowany i już miał nawet wyższy stopień otrzymać, aliści przeciwna fortuna, którą mniemał być sobie przychylną, zgubiła go, gdyż utracił wolność owego sławnego dnia, gdy tylu innych wolność tę odzyskało — chcę rzec — w bitwie pod Lepanto. Ja stałem się niewolnikiem pod Goletą i tak po różnych losu obrotach dostaliśmy się obaj do Konstantynopolu. Stamtąd udał się do Algieru, gdzie mu się zdarzyły osobliwe przygody, nigdy na tym świecie niewidziane.
Później pleban opowiedział pokrótce historję z Zoraidą. Wszystkiego tego audytor tak pilnie słuchał, że nigdy chyba nie był lepszym audytorem, jak w tej chwili. Pleban w swej opowieści doszedł do momentu, gdy to Francuzi obłupili chrześcijan, znajdujących się w barce tak, iż jego towarzysz i piękna Maurytanka ostatnie ubóstwo cierpieć jęli. Dalej nie wie, co się z nim stało, czyli się dostali do Hiszpanji, czyli też Francuzi do Francji ich uprowadzili.
Kapitan, na stronie się trzymając, słuchał wszystkiego, co pleban mówił i zważał pilnie każde poruszenie swego brata. Widząc, że pleban już swoją opowieść zakończył, audytor rzekł z ciężkiem westchnieniem i ze łzami w oczach:
— Ach, Mości Panie, gdybyś wiedział, jakich nowin mi udzieliłeś i jak mnie one mocno dotykają! Ukazują to dowodnie łzy moje, które, mimo wszelkich wysiłków, do ócz mi napływają. Ten dzielny kapitan, o którym mówiłeś, jest moim starszym bratem, który mając więcej męstwa i wspaniałego umysłu, niż ja i brat młodszy, wysokie powołanie rycerza wybrał. Była to jedna z tych dróg, które ojciec nam dał do wyboru, tak, jak to Wasz, panie, towarzysz opowiadał w tej rzekomej, słyszanej przez Was bajce. Ja naukom się poświęciłem i, dzięki pomocy boskiej i mojej pilności, zdobyłem ten stopień, jaki widzicie. Mój młodszy brat przebywa w Peru. Zbogacił się tam niepomiernie. Tak wiele pieniędzy przysłał ojcu memu i mnie, że przechodzi to znacznie część, jaką ze sobą zabrał. Ojca tak hojnie obdarzył, że jest on teraz w stanie dogodzenia swojej przyrodzonej skłonności. Ja zaś dzięki jego znacznej pomocy, mogłem, w niczem się nie ścieśniając, studja moje odbywać, aby dojść wreszcie do urzędu, na jakim mnie widzicie. Mój ojciec żyje jeszcze, ale umiera z pragnienia dowiedzenia się nowin o swym najstarszym synu. Prosi Boga w ustawnych modlitwach, by śmierć mu oczu nie zamykała, zanim nie odniesie pociechy ujrzenia swego syna. Dziwuję się, dlaczego mój starszy brat, człowiek tak roztropny, wśród tylu trudów, przeciwności i szczęsnych przypadków, nigdy nie zapragnął dać żadnej ojcu wiadomości. Gdyby ojciec albo któryś z nas o jego nieszczęściu się dowiedział, zapewne nie potrzebowałby czekać na cud z trzciną, aby być okupionym. Drżę teraz na myśl, czy ci Francuzi, miast mu wolność powrócić, nie zabili go, aby łotrostwo swoje ukryć. Wszystko to jest przyczyną, że teraz ruszę w dalszą drogę już nie z tą radością, jaką na początku podróży odczuwałem, ale z melankolją i głębokiem serca strapieniem. O drogi mój bracie! Któż może wiedzieć teraz, gdzie przebywasz? Chciałbym cię odnaleść i wydobyć z nędzy i utrapienia, choćby mnie miało to srogie utrapienia kosztować. Och, gdyby tak móc uwiadomić starego ojca, że jeszcze żyjesz! Choćbyś był strącony do najgłębszych lochów w więzieniach berberyjskich, wydobyłyby cię stamtąd bogactwa mego brata i moje. O piękna i wielkoduszna Zoraido, któż ci się będzie mógł odpłacić za dobro, bratu memu wyświadczone? Gdybyż móc być przytomnym odrodzeniu duszy swojej i ślubom, któreby nam wszystkim tak niepomierną radość sprawiły! Audytor wyrażał te słowa z tak wielką czułością, że wszyscy przytomni łączyli się z nim w żalu, wyrażając współczucie dla jego wielkiego smutku. Pleban, spostrzegłszy, że jego ułożenie dobrze się udało i że kapitan pała pragnieniem corychlejszego wyjawienia się, nie chciał już wszystkich dłużej w zasmuceniu trzymać. Podniósł się od stołu, udał się do komnaty, w której znajdowała się Zoraida, wziął ją za rękę i w towarzystwie Luscindy, Doroty i córki audytora do izby powrócił. Kapitan patrzył bacznie, co pleban uczynić zamierza. Ów zaś ujął go drugą ręką i, stanąwszy przed audytorem i szlachtą, do jego pocztu należącą, rzekł w te słowa:
— Niech już Wasze łzy, panie audytorze, płynąć przestaną i niech Waszemu pragnieniu odpowie dobro, jakiego tylko spodziewać się można. Macie WPanie przed oczyma swego brata i swoją bratową poczciwą. Stoi tutaj kapitan Viedma i piękna Maurytanka, której tyle jest winien. Francuzi, jak już WPanu namieniłem, dowiedli ich do nędznego stanu, może dla tej przyczyny, abyście mieli sposobność okazać wspaniałomyślnie serce swoje. Kapitan podbiegł aby uściskać brata, który, położywszy mu obie ręce na piersiach i odsunąwszy nieco, jął mu się pilnie przypatrywać. Wreszcie poznawszy go, uścisnął serdecznie i tyle łez radosnych wylał, że i wszyscy obecni płaczem mu zawtórowali. Zaledwie wyrazić można, co ci dwaj bracia sobie rzekli i jakie uczucia sobie wzajemnie oświadczyli. W krótkich słowach opowiedzieli koleje losów swoich. Widzieć można było dowodnie, jaka to miłość i przyjaźń gorąca ich łączy. Audytor uściskał Zoraidę i obowiązujące oświadczenia jej uczynił. Chciał także, aby córka jego godnie stryja swego przywitała. Urodziwa chrześcijanka i piękna Maurytanka znów łzy pociechy z obecnych wycisnęły. Don Kichot, nic nie mówiąc, przypatrywał się wszystkiemu bacznie i przypisywał wszystkie te niezwykłe zdarzenia dziwacznym przywidzeniom rycerstwa błędnego. Stanęła umowa, że kapitan z Zoraidą, w towarzystwie audytora, uda się do Sevilli, skąd uwiadomi ojca o szczęśliwem spotkaniu i odzyskanej wolności tak, aby ojciec natychmiast w drogę wyruszył i był później przytomny przy chrzcie i ślubie Zoraidy Niepodobieństwem było, aby audytor miał przerwać podróż, dowiedział się bowiem, że za miesiąc z Sevilli do Nowej Hiszpanji flota wyrusza. Sposobności tej zamorskiej przeprawy nie chciał żadną miarą utracić.
Wszyscy byli niezmiernie uradowani z szczęśliwego trafu, jaki niewolnika spotkał. Ponieważ ubiegły już dwie trzecie nocy, udali się tedy na spoczynek, aby przespać resztę stosownej do wczasu pory. Don Kichot ofiarował się sprawować straż przed zamkiem, aby nie byli napadnięci przez jakiegoś olbrzyma albo innego podłego zbója, czyhającego na skarby piękności w tem zamczysku zawarte. Ci, co go znali, wdzięczność mu wyrazili i uwiadomili audytora o dziwnem szaleństwie Don Kichota, z czego brat kapitana niemałą miał rozrywkę. Jeden tylko Sanczo Pansa rozpaczał, że tak długo na spoczynek nie idą. Wyciągnął się tedy na kulbace swego osła, która go miała wiele kosztować, jak to później obaczym. Damy udały się do swojej komnaty, pozostali zaś pomieścili się, gdzie kto mógł. Don Kichot wyszedł na dwór, aby zaciągnąć straż przed zamkiem tak, jak był przyrzekł.
Przededniem, do uszu białogłów dobiegł głos, tak piękny i wdzięczny, że wszystkie pilnie nasłuchiwać jęły, a zwłaszcza Dorota, jeszcze snem nie zmorzona, obok której spoczywała Klara de Viedma, (tak się zwała córka audytora). Nikt nie wiedział, ktoto by mógł tak pięknie nucić. Jeden tylko głos rozbrzmiewał, a nie wtórował mu żaden muzyczny instrument. Raz zdawało się, że śpiew dolata z dziedzińca, to znów, że ze stajni. Gdy tak wszystkie w zadziwieniu trwały, na progu drzwi stanął Kardenio, który rzekł:
— Kto nie śpi, niechaj słucha! Usłyszy głos młodego poganiacza mułów, który śpiewem swoim czaruje.
— Właśnie słuchamy, panie — odparła Dorota.

Kardenio oddalił się, zaś Dorota, większą jeszcze pilność do słuchania pieśni przyłożywszy, usłyszała słowa, które na ten kształt brzmiały:

KAPITULUM XLIII
W KTÓREM OPOWIADA SIĘ O HISTORJI POGANIACZA MUŁÓW I O RÓŻNYCH DZIWNYCH W OBERŻY TRAFUNKACH

Jestem miłości żeglarzem,
Co po głębokich jej toniach
Płynie bez źdźbła nadziei,
Że kiedyś do portu zawinie.

Za jedną poglądam gwiazdą,
Którą wciąż ścigam zoddali.
Tak jasnej i pięknej gwiazdy
Palinur[222] nie widział sam.

Ani wiem dokąd mnie wiedzie;
Na los niepewny się zdawam.
Dusza, w mych oczach utkwiona,
Oderwać się od niej nie może.

Niesłusznej skromności przesada,
Nadmierna cnotliwość i wstyd,
Są mgłami, które ją kryją
Przed memi oczyma chciwemi.

O jasna, błyszcząca gwiazdo,
Twoim promieniem rażony,
Duch mój zagaśnie na ziemi,
Gdy ty mi zgaśniesz na niebie!!


Gdy śpiewak do tego miejsca doszedł, zdało się Dorocie, że będzie rzeczą stosowną obudzić Klarę, aby i ona tak pięknego posłuchała głosu. Poruszyła ją kilka razy na posłaniu, a gdy już Klara oczy otwarła, rzekła:
— Wybacz mi, drogie dziecko, że cię budzę, ale czynię to tylko dlatego, abyś uraczyła się słuchaniem najpiękniejszego głosu, jaki kiedykolwiek w życiu mógł dotrzeć do uszu twoich.
Klara, niezupełnie jeszcze ze snu ockniona, nie zrozumiała zrazu, co Dorota mówi, obróciła się tedy do niej z prośbą, aby jej wytłumaczyła, o co chodzi. Pojąwszy wreszcie i wyczmuciwszy się z snu należycie, zaczęła pilnie nadsłuchiwać. Gdy tylko usłyszała dwie strofki, napadło ją dziwne drżenie, jakby febry dostała; obłapiła Dorotę za szyję i rzekła:
— Ach, Miłościwa Pani, pocóżżeście mnie budzili? Największem dobrem, teraz mi przez fortunę wyświadczonem, byłoby, gdybym miała oczy zawarte i uszy zatkane tak, abym nie widziała ani słyszała tego nieszczęsnego śpiewaka!
— Co też ty mówisz moje dziecko? — odparła Dorota. — Spójrz bacznie, przecież ten śpiewak jest poganiaczem mułów.
— Nie — odparła Klara. — Jest to pan wielu włości. Posiada także moje serce i duszę moją tak całkowicie, że jeśli sam niemi nie wzgardzi, wiecznie one doń należeć będą.
Dorota zdumiała się bardzo tą roztropną mową Klary, gdyż wydało się jej, że słowa te znacznie przechodzą eksperjencję, jakiej po młódce w tym wieku można się było spodziewać. W końcu rzekła:
— Mówicie tak zawikłanie, moja panienko, że wcale Was zrozumieć nie mogę. Objaśnij mnie lepiej i powiedz, coś chciała powiedzieć o włościach, duszy, sercu i tym śpiewaku, którego głos taką niespokojnością cię napełnia. Wszakoż poczekaj jeszcze chwilę, gdyż nie chciałabym twoich trosk słuchając, stracić sposobności doznania przyjemności przy słuchaniu tego śpiewu. Wydaje mi się, że znów na inną nutę i innemi słowy śpiewać zaczyna.
— Niech będzie, jak chcecie, pani — rzekła Klara i aby nie słuchać uszy rękoma zatuliła.
Dorota, zdziwiona tem niepomiernie, jęła słuchać pieśni, która taką była:

Słodka nadziejo moja!
Która, znosząc przeszkody, niepodobieństw tamy,
Lecisz pośród gwiazd roja,
Zapalonych przez siebie u niebieskiej bramy.
Gdy śmierć pójdzie w me trony,
Równie lśnić będą blasków twoich snopy!

Bezwolni i gnuśni ludzie
Zwycięstw, ani triumfów żadnych mieć nie mogą;
Szczęścia nie znają po trudzie,
Ci, co na los przeciwny z niemą patrzą trwogą,
Mdlejące oddają zmysły
Lenistwu i wczasowi w związek nader ścisły.

Jeśli Amora względy
Trza kupować, to nie jest, wierę, bez kozery
Ta cena, co ją płacą zawsze i powszędy
Za afekt kochanki szczery.
Rzecz wiadoma, że ludzie
Szacują tylko rzeczy, zdobywane w trudzie.

Często upór w kochaniu
Wszelkie niepodobieństwa w możliwość przemienia.
Jeśli zaś ja w miłosnem, upartem staraniu
Daleki mam cel pragnienia,
To jeszcze wątpić nie trzeba,
Że kiedyś z ziemi, szczęsny, wzniosę się do nieba.

Tutaj głos umilkł, zaś Klara znów szlochać zaczęła. Wszystko to napełniło Dorotę jeszcze żywszem pragnieniem dowiedzenia się, jakaby była przyczyna tego śpiewu, tak miłego i tego, tak rzewnego, płaczu. Zapytała tedy. co jej Klara przed chwilą powiedzieć chciała. Wówczas Klara, obawiając się, aby Luscinda słów jej nie usłyszała, podszedłszy do Doroty, usta do jej uszu tak zbliżyła, że mogła mówić bezpiecznie bez tego, aby ją inni usłyszeć mieli.

— Ten, co śpiewa, Miłościwa Pani, jest synem rycerza, wywodzącego się z Królestwa Aragonu, pana dwóch zamków, mieszkającego w Madrycie, naprzeciw domu mego ojca. Chocia okna mieszkania naszego przysłonione były w lecie płótnem, a w zimie żaluzjami, młody ten panicz, który podówczas jeszcze do szkół uczęszczał, przecie mnie ujrzał (nie wiem sama, gdzie się to stać mogło, może w kościele, a może też w innem jakiemś miejscu). Mówiąc pokrótce, zakochał się we mnie i dał mi to poznać, ile mógł, na migi przez okno swoje. Płakał przy tem tak rzewliwie, że musiałam uwierzyć mu i pokochać go, chocia i nie wiedziałam czego żąda odemnie.
Między innemi znakami, które mi okazywał, często ręce pospołu składał, dając mi poznać, że się ze mną ożeni. Ja, aczkolwiek wielką radość na samą myśl o tem odczuwałam, będąc sama i bez matki, nie wiedziałam do kogo się po radę obrócić. I tak go w jego niepewności ostawiałam, nie okazując mu innego faworu, krom tego, że gdy mój i jego ojciec z domów się wydalali, unosiłam nieco zasłony, albo żaluzji, by się mnie mógł napatrzeć do syta. Było to dlań takiem szczęściem, iż zdało się, że od rozumu odchodzi z uciechy. Tymczasem zbliżył się dzień wyjazdu mego ojca. Dowiedział się o tem, ale nie odemnie, gdyż ja z nim rozmawiać nie mogłam. Uznałam, że zachorzał ze zmartwienia tak, iż, opuszczając miasto, nie mogłam się z nim zobaczyć i pożegnać go choćby oczyma. Acz po dwóch dniach drogi, gdyśmy zajechali przed karczmę, o dzień drogi od tego miejsca oddaloną, ujrzałam go przed bramą. Przebrany był za poganiacza mułów tak udatnie, że gdybym żywego jego konterfektu w duszy swej nie nosiła, niechybnie poznaćbym go nie była mogła. Rozpoznałam go, zdumiałam się i ucieszyłam się wielce. Spoglądał na mnie nieznacznie tak, aby tego nie dostrzegł mój ojciec, przed którym zawsze się ukrywa, gdy za mną po kraju jeździ i do tych zajazdów, w których my wczasu zażywamy, wstępuje. Wyznać muszę, iż wiedząc kto on jest i że to przez miłość do mnie tak pieszo biega i tak wielkie utrapienia znosi, mało nie umieram ze zgryzoty i wszędzie tam, gdzie on nogę postawi, ja oczy obracam. Nie wiem z jakim zamysłem tu przybył, nie wiem, jak mógł uciec od ojca swego, który mu radby nieba przychylić, jakoże innego dziedzica nie ma, zaś syn jego na tą pieczołowitość i starania całkiem zasługuje, jak się Wasza Miłość zresztą sama upewni, gdy go pozna. Mogę także powiedzieć, że wszystko co śpiewa, z własnej głowy bierze, gdyż, jak słyszałam, jest zawołanym wierszopisem. Ile razy go widzę lub słyszę śpiewającego, drżę cała z obawy, aby mój rodzic nie dowiedział się o naszych miłosnych pragnieniach. Nigdy w życiu mojem jednego z nim nie zamieniłam słowa, a jednak tak go miłuję, że mi żyć bez niego nie sposób. To jest wszystko, droga pani moja, co mogę opowiedzieć o tym śpiewaku, którego głos w takie Was wprawił uniesienie. Słów tych starczy, abyście poznali, że to nie mułów przewodnik, jakeście mniemali, ale pan znacznych włości i wielu zamków.
— Już i niczego przydawać nie potrzebujesz, śliczna panienko — rzekła Dorota, całując ją stokrotnie. — Dość na tem, powtarzam. Poczekaj aż dzień nastanie, a z pomocą Boską sprawę Waszą tym trybem powiodę, że radosny i zasłużony skutek uwieńczy szlachetne Wasze zamiary.
— Ach, miła pani — rzekła Klara — jakiegoż szczęśliwego końca oczekiwać można, skoro ojciec jego, będąc człekiem znacznym i bogatym, mniema zapewne, że ledwiebym godna była zostać służką jego syna, a cóż dopiero małżonką? Chciałabym przeto, aby zawrócił z drogi i mnie w spokoju ostawił. Może nie widząc go i odjeżdżając w tak daleki kraj, uczuję, że ból, który teraz cierpię, pofolguje trochę, chocia, mówiąc po prawdzie, nie bardzo ja wierzę w skuteczność tego środka. Nie wiem jaki djabeł to sprawił i skąd ta miłość na mnie naszła: jestem wszak młódką, a on otrokiem; jak mniemam, równą liczbę lat liczymy. Ja jeszcze nie mam szesnastu lat. Jak ojciec mój mówi, skończę je dopiero na święty Michał.
Dorota nie mogła powstrzymać się od śmiechu, słysząc tak dziecinną mowę Klary i rzekła:
— Prześpijmy, panienko, resztę nocy, która nam pozostaje. Gdy Bóg zechce dzień wstanie, a wówczas obmyślimy potrzebne środki i uznamy, czy jeszcze do czego sposobna być mogę.
Dorota i Klara zamilkły. W całym gościńcu panowała niezakłócona cisza. Nie spała jeno córka gospodarska i Maritornes, która wiedząc na którą nogę utyka Don Kichot, sprawujący właśnie na koniu i w zbroi straż przed oberżą, umyśliły jakiś figiel mu wypłatać albo przynajmniej rozerwać się trochę słuchaniem jego andronów.
Traf zrządził, że w całej karczmie nie było ani jednego okna, któreby na dwór wychodziło, jeno dziura od siennicy, przez którą wyrzucano na dół słomę i siano. Owe dwie rzekome dziewice wyjrzawszy przez ten otwór spostrzegły, że Don Kichot siedząc na koniu, podpierał się swoją ogromną lancą i wydawał od czasu do czasu tak przeraźliwe westchnienia, jakby za każdym razem miał ducha wyzionąć. Usłyszały również jak mówił jedwabistym, pieściwym i rozkochanym głosem:
— O pani moja, Dulcyneo z Toboso, najwyższy kresie piękności, szczycie i korono mądrości wszelkiej, arko największego wdzięku, zbiorze cnoty, a wreszcie obrazie wszystkiego tego, co jest szacownego, przedniego i najmilszego na świecie! Co czynisz w tej godzinie? Czy masz myśl zabawną swoim niewolnikiem-rycerzem, który z własnej woli na takie utrapienia i hazardy się wystawia, aby ci tylko godnie służyć? Daj mi jakąś wieść o sobie, o srebrna luno, bogini o trzech jaśniejących obliczach![223] Zazdrosna o własne swoje oblicze nadziemskie, przyglądasz mu się teraz zapewne, przechadzając się po krużgankach wspaniałych pałaców swoich, albo też stojąc oparta na jakimś balkonie. Rozmyślasz, jakby to bez uszczerbku dla cnoty i wielkości swojej uciszyć tę burzę, szalejącą w mojem sercu, jaką szczęśliwością moje udręki wynagrodzić, jaki ukazać wczas trudom moim, słowem, jakie życie dać mojej śmierci, i jaką nagrodę moim tak wiernym służbom.
Ty słońce, coś winno teraz się pośpieszyć, aby zaprząc rumaki do swego ognistego wozu i wzejść wcześnie dla oglądania pani mojej — błagam pozdrów ją odemnie. Bacz jednak, abyś, ujrzawszy ją i pozdrowiwszy, nie pocałowało ją w oblicze, gdyż byłbym bardziej o ciebie zazdrosny, niż ty o tę wietrznicę niewdzięczną, która ci wiele mozołu przysporzyła i uganiać się kazała po polach Tessalji, czy wybrzeżach Peneusza, gdyż sam już nie wiem, gdzieś biegał, będąc zakochanym i zazdrosnym.[224]
Don Kichot doszedł właśnie do tego miejsca w swej uroczystej oracji, gdy córka gospodarska dała mu znak, żeby umilkł, a później rzekła:
— Przybliż się WPan, Mości kawalerze, jeśli łaska.
Na ten głos Don Kichot obrócił głowę i ujrzał w świetle miesiąca, który właśnie był w pełni kogoś, kto go wołał przez dziurę w murze. Zdało mu się, że to jest ganek, złotemi kratami opatrzony, jak to się zdarza w bogatych zamkach, do jakich według jego rozumienia i ta oberża się zaliczała. Wraz uroił sobie w szalonej głowie, że piękna panna, córka właścicielki tego zamku, zwyciężona miłością, znów się do niego zalecać próbuje. Tak myśląc i nie chcąc się niewdzięcznym ani grubijańskim okazać, ściągnął wodze Rossynantowi, zbliżył się do otworu i rzekł, ujrzawszy dwie damy:
— Żal mi was, piękna pani, żeście swoje miłosne zamysły umieściły w tym, któremu nie lza odpowiedzieć na nie tak, jakby tego wymagała Wasza dostojność i uroda. Nie obwiniajcie o nieczułość tego nieszczęśliwego rycerza błędnego, któremu Amor nie zwala, aby zwrócił swoje strzeliste chęci ku innej niż ta, co się stała samowładną i całkowitą panią jego duszy, zaledwie ją oczy jego ujrzały. Wybaczcie mi, piękna panienko, powróćcie do swojej komnaty i nie czyńcie mnie jeszcze sroższym niewdzięcznikiem przez ustawne odkrywanie swoich miłosnych upałów. Ale jeśli dla miłości, którą dla mnie żywicie, znajdziecie we mnie inny przymiot, co nie będąc miłością, będzie w stanie jednak Was ukontentować, zażądajcie go odemnie. Przysięgam Wam na miłą moją nieprzyjaciółkę, nie przytomną tutaj, że go Wam dam nie mieszkając, choćbyście zapragnęły pęku włosów Meduzy, co wszystkie były wężami albo też promieniami słońca, zamkniętemi w ampułce szklanej.
— Moja pani nie potrzebuje tego wszystkiego, panie rycerzu — rzekła w tem miejscu Maritornes.
— Czegóż tedy trza twojej pani, o roztropna ochmistrzyni? — zapytał Don Kichot.
— Jednej tylko pięknej ręki Waszej — odparła Maritornes — aby zaspokoić nią wielkie pragnienie, które sprowadziło ją do tej dziury z tak wielkiem niebezpieczeństwem dla jej honoru; gdyby ją pan ojciec tutaj zdybał, posiekłby ją na drobne kawałeczki, tak iż zaledwieby z niej uszy pozostały.
— Chciałbym już ja to widzieć — odparł Don Kichot. — Niechaj się ma na baczności jeśli nie chce, aby go spotkał najżałośniejszy koniec, jakiego kiedybądź doświadczył surowy ojciec za to, że śmiał ręce podnieść na pieszczone członeczki swej zakochanej córki.
Maritornes nie wątpiła, że Don Kichot poda dłoń, o którą go tak proszono i głowiąc się nad tem, co jej dalej uczynić wypadnie, odeszła od dziury w murze, udała się do stajni, gdzie schwyciła postronek od osła Sanczo Pansy i podpełzła cicho do otworu z powrotem w tym czasie, gdy Don Kichot stanął już był nogami na siodle Rossynanta, aby dostać się do okratowanego ganku, na którym, według jego rozumienia, miała się znajdować dzieweczka tak srodze miłością zraniona. Podając jej dłoń, rzekł:
— Przyjmijcie wdzięczna panienko tę dłoń, albo lepiej rzekłszy, ten bat na wszystkich bezecników, jacy są na ziemi, przyjmijcie tę dłoń, mówię, której żadna ręka białogłowy nie dotykała, nawet ręka tej, co jest wszechwładną mego ciała i mojej duszy władczynią. Nie daję jej Wam w tej myśli, abyście ją ucałowali, czynię to jeno po to, byście zważyli zwięzłość nerwów, zapletłość muskułów, krzepkość natężenia tych żył szerokich, z czego już można wnosić o sile ramienia, co taką ręką jest ozdobione.
— Zaraz to obaczym — rzekła Maritornes i, zadzierzgnąwszy powróz na jednym końcu, zarzuciła pętlę na kiść ręki Don Kichota. Później, oddaliwszy się od dziury w murze, przywiązała drugi koniec do łańcucha drzwi od siennicy.
Don Kichot, czując tęgość powroza na swojej ręce, rzekł:
— Zdaje mi się, Wasza Miłość, że raczej skrobiecie moją dłoń, niż ją głaskacie. Nie obchodźcie się z nią tak twardo, gdyż nie jest ona winna temu złu, co je Wam moja obojętność wyrządza. Nie jest to słuszna rzecz, by na takiej małej cząstce ciała całą nawałność srogich wywierać gniewów. Zważcie, że ten kto kocha nie zwykł mścić się tak grubijańsko.
Wszystkich tych słów Don Kichota już nikt nie słyszał. Maritornes, przykrępowawszy go silnie, odeszła pospołu z córką oberżysty, śmiejąc się do rozpuku. Don Kichot pozostał uwiązany tak mocno, że żadną modłą uwolnić się nie mógł. Jako się rzekło, stał na siodle Rossynanta z ramieniem, tkwiącem w dziurze i z ręką, uwiązaną za kiść do łańcucha drzwi. Obawiał się srodze, aby Rossynantowi nie zachciało się przypadkiem z miejsca ruszyć, gdyż wówczas zawisłby za ramię w powietrzu. Prawdę mówiąc, po cierpliwości i spokojnem przyrodzeniu Rossynanta wnosić można było, że będzie stał na miejscu, nie drgnąwszy, choćby przez wiek cały.
W końcu Don Kichot, spostrzegłszy, że jest związany i że damy odeszły, ubrdał sobie, że wszystko to stało się przez zaczarowanie, podobnie jak wtedy, gdy w tym omamionym zamku Maur mulnika wygrzmocił go naschwał. Przeklinał po tysiąc razy swoją nierozwagę, gdyż, opuściwszy zeszłym razem ten zamek w tak żałosnym stanie, odważył się wejść tutaj po raz wtóry (zwłaszcza, iż jest przestrogą dla rycerza błędnego, że gdy mu się zdarzy jeno jakaś przygoda, której do skutku szczęśliwego dowieść nie podobna, znak to, że jest przeznaczona wykonaniu innego rycerza, a nie jego — nie trza tedy, aby drugi raz miał bezskutecznie tego samego próbować).
Z tem wszystkiem nie przestawał ciągnąć ręki ze wszystkich sił, aliści był tam mocno uwiązany, że wszystkie jego wysiłki daremne się okazały. Próbował ostrożnie tak, aby Rossynant się nie umknął. Z wielką chęcią na siodleby usiadł, musiał jednak stać na nogach, gdyż inaczej rękęby sobie ze stawów wyłomił. Jakżeby chciał posiadać w tej chwili szpadę Amadisa, wobec której czary mocy żadnej nie miały. Jakże przeklinał swój los, który pozbawiał świat jego pomocy tak długo, jak tu zaczarowany pozostaje.
Wieleż razy wspominał swoją ukochaną Dulcyneę z Toboso i przyzywał wiernego giermka, Sanczo Pansę! Ów, rozciągniony na kulbace swego osła, leżał w głębokim śnie pogrążony i nie myślał w tej chwili nawet o matce, która go na świat wydała. Wywoływał także i na pomoc przyzywał mędrców, Ligardea i Alquifa, a takoż wierną przyjaciółkę swoją, Urgandę. Nareszcie dzień go zastał w tak opłakanym i rozpacznym stanie, że ryczał jak wół, nie mając nadziei, aby świt miał temu złu zaradzić. Mniemał, że skoro jest zaczarowany, cierpienia jego wiecznie trwać będą. Wiarę tę umacniała niesłychana Rossynanta nieruchawość, który przez całą noc ani drgnął. Nie wątpił już, że on i jego rumak, nie jedząc, nie pijąc, nie śpiąc, zostaną tutaj tak zaklęci, dopóki inny jakiś, bardziej potężny i mądrzejszy czarnoksiężnik z tego omamienia ich nie wyprowadzi.
Omylił się jednak w mniemaniu swojem, gdyż zaledwie świt się uczynił, zajechali przed oberżę czterej konni, bogato odziani, opatrzeni porządnie i z rusznicami u łęków siodeł. Zakołatali mocno do wrót jeszcze zamkniętego gościńca. Don Kichot, ujrzawszy ich z miejsca, w którem jeszcze straż sprawował, zawołał głosem władczym i donośnym:
— Rycerze i giermkowie, ktobądź jesteście, nie godzi się tak rano do bram zamku dobijać, gdyż jasną jest rzeczą, że ci, co wewnątrz się znajdują, śpią jeszcze o tej porze. Nie jest w obyczaju, aby wrota twierdz otwierać, nim słońce wzejdzie. Ustąpcie i zaczekajcie, aż dzień będzie należyty, wtedy obaczym czy się godzi was do wnętrza wpuścić.
— Cóż to za zamek jest u bisa? — rzekł jeden z przybyłych — aby tyle korowodów z nami robić? Jeśli jesteście gospodarzem, rozkażcie, aby bramę otworzono, gdyż jeno krótką chwilę zabawić tu chcemy. Popasiemy konie i wraz dalej ruszymy.
— Zaliż mam pozór karczmarza, rycerze? — zapytał Don Kichot.
— Nie wiem jaki pozór macie — odparł konny — słyszę jeno, że banialuki gadacie, nazywając tę karczmę zamkiem.
— Tak, to zamek — odparł Don Kichot — i to jeden z najznacznieszych w całej okolicy. Są w nim i takie osoby, co nosiły koronę na głowie i sceptrum w ręku trzymały.
— Lepiejby było przeciwnie powiedzieć — rzekł jezdny — sceptrum na głowie, a koronę w ręku. Jest do wiary podobne, że w oberży gości trupa komedjantów, którzy pospolicie te korony i sceptra noszą. Niemasz podobieństwa, aby w tak małej karczmie, gdzie niezakłócony panuje spokój, inne osoby, godne królewskich oznak, się znajdowały.

— Mało znacie świat — odparł Don Kichot — jeśli nie wiecie, jakie przypadki zdarzać się mogą rycerstwu błędnemu. — Towarzysze tego, który pytał, sprzykrzywszy sobie ten dyskurs z Don Kichotem, poczęli znów do drzwi kołatać tak wściekle, że wreszcie obudził się oberżysta i wszyscy, co się w karczmie znajdowali. Gospodarz wstał z łoża i zapytał, kto się do bramy tak dobija? Zdarzyło się, że w tym czasie jedna z klaczy zwąchała Rossynanta, który smutny i melankolji pełen, z uszami opuszczonymi, wspierał, nie ruszając się z miejsca, zawieszonego w powietrzu pana. Koniec końców Rossynant, który był z ciała, a nie z drewna, chocia takim się być wydawał, nie mógł się powstrzymać, aby z kolei nie powęszyć za klaczą, co zaloty czynić umyśliła. Odemknął się nieco od swego pana, a wówczas usunęły się z siodła nogi Don Kichota. Rycerz nasz byłby niechybnie na ziemię się zwalił, gdyby nie był za rękę uwiązany. Poruszenie Rossynanta sprawiło mu nieznośną boleść; uczuł, jakby mu rękę wyłamywano. Znajdował się tak blisko ziemi, że końcami palców jej dotykał; co było mu tylko nowej udręki przyczyną, gdyż, czując, że nie wiele brak, aby stopy na ziemi postawić, wyciągał się i wyprężał, jak ci, którzy torturom sznura podlegają. Zawieszają ich w ten sposób, że już ziemię czują, a przecie dotknąć jej nie mogą. Sami swoją mękę powiększają, wyprężając się z wszystkich sił. Zwodzi ich próżna nadzieja, że, gdy się dobrze wyciągną, nogami gruntu dostaną.

KAPITULUM XLIV
KTÓRE OPOWIADA O DALSZYCH, NIEZWYKŁYCH W OBERŻY PRZYTRAFIENIACH

Krzyki Don Kichota tak przeraźliwe były, że karczmarz otworzył co prędzej wrota i wraz z przybyszami pobiegł zobaczyć, co się dzieje. Maritornes przez tenże rumor obudzona, wiedząc, co się święci, wymknęła się niedostrzeżona przez nikogo do składu słomy i odwiązała sznur. Don Kichot runął jak długi na ziemię, w obecności karczmarza i podróżnych, którzy, zbliżywszy się do niego, zapytali czemu tak okrutne wrzaski wydaje? Rycerz nasz, słowa nie mówiąc, porwał się szybko, ściągnął pętlicę z ręki, wskoczył na Rossynanta, narzucił tarczę na ramię, nastawił dzidę i, pocwałowawszy kawał w pole, wrócił znów kłusem, wołając:
— Ktokolwiek powie, żem słusznie w tym zamku zaczarowany został, kłamstwo mu jawne zadam, dam mu pole i na ręczne wyzwę potkanie, jeśli tylko Jejmość Księżniczka Mikonikoma potykać mi się pozwoli. Podróżni ździwili się wielce na te słowa Don Kichota, lecz gospodarz wyprowadził ich z tego osłupienia, opowiedziawszy im, kto jest Don Kichot i nadmieniwszy, że nie trza na niego uwagi zwracać, jako na człeka, niespełna rozumu.
Jezdni zapytali gospodarza, czy przypadkiem nie przybył do tej oberży młody chłopiec, około piętnastu lat liczący, przebrany za mułów poganiacza, i określił go szczególnemi znaki, po których poznać można było kochanka pięknej Klary. Oberżysta odparł, że tyle ludzi przez gospodę się przewinęło, iż nie mógł zważyć tego, o kogo się zapytuje.
Jeden z przybyłych, ujrzawszy Karocę, w której przybył audytor, rzekł:
— Ani chybi musi się tu znajdować, gdyż to jest karoca, za którą goni. Niech jeden trzyma straż przed drzwiami, my zaś zajrzymy do środka. Dobrzeby było, aby któryś z nas koło oberży krążył tak, by zbieg przez mur nie przelazł i nie umknął.
— Tak też uczynić wypada — rzekł jeden z jezdnych.
Dwóch z nich weszło do oberży, jeden pozostał przy drzwiach, czwarty zaś jął krążyć koło gościńca. Oberżysta, widząc te wszystkie dziwne praktyki, nie mógł odgadnąć pocoby je czynili, aczkolwiek suponował, że szukają młodzieniaszka, którego mu szczegółowymi znaki określili.
Tymczasem dzień się uczynił. Promień słońca, czy też tumult, który Don Kichot sprawił, wszystkim sen z powiek spędził tak, iż podnosić się z łoża jęli. Tem spieszniej wstały Klara i Dorota, które nie wiele spały tej nocy, jedna ze wzruszenia, czując się tak bliska swego kochanka, druga z pragnienia ujrzenia go. Don Kichot, widząc, iż żaden z czterech jezdnych o niego nie dba, ani na jego wyzwanie nie odpowiada, zapalił się gniewem i wściekłością rozjuszył. Gdyby w ustawach rycerstwa błędnego mógł znaleść, że rycerz, dawszy słowo i obietnicę, iż w żadną przygodę nie wstąpi, póki przyrzeczonej do skutku nie doprowadzi, jużby dawno na nich natarł i przymusił ich, aby mu mimo swej woli respons dali. Ale jakoże mu się zdało, że nie jest rzeczą stosowną i przyzwoitą przedsiębrać cośkolwiek, nim królewny Mikonikomy na tron nie wprowadzi, tedy zamilkł i stał spokojnie, czekając jaki skutek wezmą indagacje tych podróżnych.
Jeden z nich znalazł otroka, śpiącego u boku mulnika. Spał spokojnie, daleki od myśli, że go ktoś szukać, a tembardziej odnaleść może. Podróżny schwycił go za ramię i rzekł:
— Zaprawdę, Mości Don Ludwiku, ubiór, który nosicie, godny jest wielce osoby Waszej, a to łoże, na jakim Was znajduję, ze wszechmiar odpowiada pieczołowitości, w której Was matka wychowała.
Otrok, srodze rozespany, zaczął sobie oczy przecierać i spoglądać pilnie na tego, co go za ramię trzymał. Wraz poznał, że to był jeden ze służących jego ojca, co go tak zalękło, że przez długi czas jednego słowa wymówić nie mógł.
Tymczasem sługa ciągnął dalej:
— Nic innego, Don Ludwiku, teraz czynić nie pozostaje, jak, używszy powolności i posłuszeństwa, powrócić do domu, jeśli nie chcecie, aby Wasz ojciec, a mój pan, z przyczyny tego strapienia, w które go Wasza ucieczka wprawiła, na tamten świat się nie przeniósł.
— Jakże mógł uznać mój rodzic — rzekł Don Ludwik — że w taki strój przybrany, w te strony się udałem?
— Pewien żak, któremuście swój zamysł wyjawili, odkrył wszystko ojcu, tknięty litością dla jego niezmiernego frasunku. Ojciec Wasz rozkazał, abyśmy we czterech, nie mieszkając, w wasze tropy ruszyli. Polecamy teraz służby swoje WPanu, niepomiernie radzi, że z dobremi będziemy mogli powrócić nowinami, i poruczymy pana temu, kto Was tak kocha.
— Będzie tak, jak ja zechcę i jak niebo ustanowi — odparł Don Ludwik.
— Cóż innego chcieć możecie i co ma niebo ustanawiać, jak tylko nie to, abyście powracali? I być inaczej nie może!
Mulnik, obok którego Don Ludwik spoczywał, usłyszał ten cały dyskurs. Podniósł się przeto i doniósł Don Ferdynandowi, Kardeniowi i innym, którzy już byli ubrani, o tem, co zaszło, mówiąc, że do tego otroka zwracają się przez „don“ i że gwałtem chcą go do domu rodzicielskiego zabrać, chocia młodzieniaszek temu się opiera. Ta opowieść pospołu z tem, co słyszeli już byli o pięknym głosie, którym go niebo obdarzyło, napełniła ich pragnieniem dowiedzenia się, kim onby był, a takoż okazania mu pomocy w przypadku, gdyby mu jakiś gwałt zadać chciano. W tej myśli udali się wszyscy tam, gdzie otrok sprzeczał się ze służącym. W tym czasie Dorota, wraz ze srodze pomieszaną Klarą wyszły z izby. Dorota, odwoławszy na stronę Kardenia, opowiedziała mu pokrótce historję śpiewaka i donny Klary, Kardenio zaś nawzajem nadmienił, co zaszło po przybyciu sług ojca Don Ludwika, na poszukiwania wysłanych. Aczkolwiek Kardenio cichym głosem mówił tak, aby Klara nie dosłyszała, jednakoż uniknąć tegoż nie zdołał. Młódka tak się temi słowy wzruszyła i przeraziła, że niechybnieby na ziemię zemdlona upadła, gdyby Dorota jej nie podtrzymała. Kardenio rzekł do Doroty, aby do izby wróciły, gdyż on tymczasem wszystko uładzić się postara. Białogłowy rady tej się posłuchały.
Czterej jezdni, szukający Don Ludwika, otoczyli go teraz w oberży i namawiali, aby, nie zwlekając, powrócił do domu i pocieszył ojca swego. Don Ludwik odpowiedział, że żadną miarą tego uczynić nie może, dopóki nie zakończy jednej czynności, od której zawisły jego życie, honor i dusza. Wysłańcy schwycili go wówczas, oznajmiając, że bez niego nie powrócą i że, czy chce, czy nie chce, uprowadzą go gwałtem.
— Tego nie uczynicie — odparł Don Ludwik — chyba, że chcecie martwym mnie zabrać. Za żywa stąd mnie nie weźmiecie!
Tymczasem wszyscy przytomni w gościńcu nadbiegli na ten hałas: a więc Kardenio, Don Ferdynand ze swymi towarzyszami, pleban, balwierz i Don Kichot, któremu się zdało, że sprawowanie straży koło zamku jest już o tej porze rzeczą zbędną. Kardenio, wiadomy historji młodzieniaszka, zapytał tych, co mu gwałt zadać chcieli, dlaczego pragną go siłą uprowadzić.
— Słuszny mamy do tego powód — odparł jeden z wysłanników — chcemy ocalić życie jego ojca, który tak cierpi niezmiernie z powodu rozłąki z synem, że każdej chwili utracić je może.
Na to odparł Don Ludwik:
— Nie ma powodu, abym miał się tłumaczyć ze spraw moich. Jestem wolny. Powrócę, kiedy mi się będzie podobało. Jeśli mi się zaś nie podoba, nikt z was do powrotu mnie nie przymusi.
— Rozum Was nakłonić do tego powinien, WPanie — odparł sługa. — A jeśli głos rozsądku niedostateczny się okaże, tedy my będziemy musieli wypełnić to, pocośmy tu przybyli, by naszej powinności nie chybić!
— Dowiedzmy się, co się w tem wszystkiem kryje? — zapytał wówczas audytor.
Sługa, który poznał w nim sąsiada domu swojego pana, odparł:
— Zaliż, WPanie audytorze, nie znacie tego panicza? Jest przecie synem sąsiada WPana. Uciekł z domu swego ojca w tem przebraniu, które, jak to na własne oczy widzicie, wysoce jest dla jego stanu nieprzystojne. Audytor spojrzał wówczas baczniej na młodzieniaszka, a poznawszy go, uścisnął go serdecznie i rzekł:
— Cóż to znów za dziecinności, panie Don Ludwiku? Jakież to ważkie przyczyny skłoniły Was do tego, żeście przybyli tutaj, w tak niestosownym do Waszej kondycji ubraniu?
Młodzieniaszkowi łzy napłynęły do oczu tak, iż nie mógł odpowiedzieć audytorowi ni słowa. Audytor rzekł wówczas czterem wysłańcom, aby mieli trochę cierpliwości, gdyż wszystko z pomocą Bożą się ułoży.
Audytor wziął Don Ludwika za rękę, odciągnął go na stronę i zapytał, co ma znaczyć ta jego ucieczka?
Gdy audytor rozmawiał z Don Ludwikiem, usłyszano nagle wielki hałas i krzyk we drzwiach gościńca. Przyczyna była taka, że dwaj nocleżnicy, którzy się byli zatrzymali w oberży, widząc, że wszyscy zatrudnieni są dowiedzeniem się, czego ci czterej jezdni szukają, chcieli się wymknąć, nie uiściwszy zapłaty. Gospodarz, który więcej zważał na swój pożytek niż na cudze sprawy, zdybał ich gdy przez próg przechodzili, domagając się należnej mu zapłaty i łając ich za ich szkaradną intencję w takich słowach, że ich pobudził do odpowiedzenia mu pięściami. Okładali go tak żwawo i gracko, że nieborak-oberżysta jął wzywać pomocy. Oberżystka i córka ujrzawszy, że Don Kichot najmniej jest w tej chwili zatrudniony i że przeto on pierwszy w sukurs pospieszyć może, rzekły doń:
— Biegnij, Mości panie, zaklinamy Was na męstwo, którego Bóg Wam nie poskąpił, biegnij dopomóc biednemu ojcu memu, którego dwaj łotrowie mielą niby wór ziarna na młyńskim kamieniu.
Na to Don Kichot odparł spokojnie i bez zbytniego poruszenia:
— Urodziwa damo, Wasza prośba nie może być teraz wysłuchana, gdyż jestem obowiązany nie podejmować żadnej potyczki ani przygody, dopóki nie dopełnię tej, której dopełnić przyrzekłem. Wszystko, co teraz dla Was uczynić mogę, to jeno poradzić Wam, abyście co żywo do ojca swego pobiegli i rzekli mu, żeby tak mężnie jak tylko może w potrzebie stawał i nie ulegał w walce aż do czasu, gdy ja od księżniczki Mikonikomy wyjednam pozwolenie wsparcia go w tych srogich terminach. Jeśli mi tylko pozwolenia udzieli, bądźcie pewni, że go obronię i żywego wydobędę.
— A, do kaduka — krzyknęła przytomna temu Maritornes. — Nim WPan otrzymasz pozwoleństwo, o którem powiadasz, już mój pan na tamten świat się przeniesie.
— Pozwólcie pani, abym się o to pozwolenie wystarał — odparł Don Kichot. — Gdy je uzyskam, nie będę się trapił tem, że pan tego zamku na tamtym świecie się znajduje. Wydobędę go stamtąd, choćby cały świat miał mi się sprzeciwić, albo przynajmniej zemszczę się na tych, co go tam wyprawili, tak iż do zupełnego ukontentowania będziecie mieli przyczynę.
To rzekłszy pobiegł upaść na kolana przed Dorotą, zaklinając ją rycerskiemi i błędnemi słowy, aby raczyła mu pozwolić dać wspór panu tego zamku, w tak ciężkiej znajdującemu się potrzebie.
Księżniczka chętnie na to przystała. Rycerz nasz zasłoniwszy się tarczą, z ręką na rękojeści szpady ruszył ku drzwiom gospody, gdzie dwaj podróżni jeszcze ciągle oberżystę młócili. Gdy tam doszedł, stanął nagle jak wryty i dalej nie postąpił, chocia Maritornes i oberżystka zagrzewały go do bitwy i okazania pomocy panu i mężowi.
— Zatrzymałem się — rzekł Don Kichot — gdyż nie lza imać mi się oręża przeciwko ludziom o kondycji giermków. Przywołajcie mego koniuszego, Sanczę; jego to jest powinnością teraz w sukurs pospieszyć i wziąć zemstę powinną.
Działo się to wszystko przed karczmą, gdzie razy i uderzenia gęsto na skórę oberżysty się sypały, ku rozpaczy i wściekłości Maritornes, gospodyni i córki, które widziały tchórzliwość Don Kichota i zły obrót, jaki przybrała sprawa dla ojca, męża i pana.
Ale pozostawmy go, gdyż sam sobie poradzi, a jeśli nie, niechaj cierpi! Kto ośmiela się wdawać w imprezy nie na miarę sił swoich, sam sobie jest winien.
Odstąpmy pięćdziesiąt kroków w tył, aby obaczyć, co Don Ludwik odpowiedział audytorowi. Zostawiliśmy ich na stronie, gdy audytor pytał młodzieniaszka o przyczynę jego przybycia tutaj piechotą, w tak nikczemnem przebraniu. Otrok, uścisnąwszy go mocno za rękę, jakby na znak, że wielka boleść serce jego ściska, rzekł, obfite łzy wylewając:
— Nie mogę Wam, panie, nic innego powiedzieć jak jeno to, że od chwili gdy niebo zechciało, abym pannę Klarę, Waszą córkę, a moją panią ujrzał, co łatwie stać się mogło z przyczyny sąsiedztwa naszego, panią swoich myśli i swojej woli ją uczyniłem. Jeśli wola Wasza, WPanie, przeciwną się temu nie okaże, dziś jeszcze panna Klara małżonką moją stać się może. Dla niej opuściłem dom rodzicielski, dla niej ten strój niedbały przybrałem, aby dążyć za nią wszędzie, dokąd się obróci, niby strzała, do swego celu zmierzająca, albo marynarz, gwiazdę ścigający północną. Nic nie wie o moich afektach krom tego, co mogła dostrzec z oddali, gdy moje łzy obaczyła. Wiecie dobrze, panie, jakie jest bogactwo i jaki ród rodziców moich, a takoż wiecie, że ja jedynym dziedzicem całej tej fortuny jestem. Jeżeli uważacie, WPanie, że przymioty te dostateczne są na to, abyście mogli odważyć się na uczynienie mnie szczęśliwym, przyjmijcie mnie zaraz za syna swego. Jeśli ojciec mój, inne zamysły żywiący, nie będzie zadowolony, uznawszy o tem szczęściu, które ja sam sobie przysporzyć umiałem, to wszakoż czas, bardziej niż ludzka wola zdolny do przemian sprawiania, wszystko ku lepszemu obróci.
Rzekłszy to umilkł zakochany dziecauk, audytor zaś pozostał zadziwiony roztropnością i sposobem, w jaki Don Ludwik mu tajne myśli swoje wyjawił, jako i tem, że znalazłszy się w tem położeniu nie wiedział, jak ma na to nagłe i niespodziewane odpowiedzieć zagadnienie. Rzekł mu tedy jeno, żeby się uspokoił, nie dozwolił, by wysłańcy jego ojca dzisiejszego dnia stąd go zabrali, gdyż trzeba pomyśleć o sposobie najlepszego załatwienia tej sprawy. Don Ludwik schwycił audytora gwałtownie za ręce, aby je ucałować. Oblał je łzami obfitemi, coby mogło było zmiękczyć i serce z marmuru, a cóż dopiero serce audytora, który będąc człekiem rozumnym, uznał już, że to zamężcie wielce korzystneby dla jego córki było. Radby był tedy je uskutecznić, za pozwoleniem ojca Don Ludwika, o którym wiedział, że chce synowi znaczny urząd i tytuł wyjednać.
Tymczasem dwaj podróżni ułożyli się już z oberżystą, zapłaciwszy mu wszystko, czego żądał. Uczynili to raczej dla perswazji i słusznych napomnień Don Kichota, niż dla jego gróźb. Służący Don Ludwika czekali cierpliwie końca rozmowy audytora z ich panem i jego decyzji, gdy naraz djabeł, który nigdy nie śpi, sprowadził do oberży balwierza, któremu Don Kichot odjął hełm Mambrina, zaś Sanczo rząd na osła.
Cyrulik ów, wiodąc swego kłapoucha do stajni, ujrzał Sanczę, który coś przy siodle rychtował, a ujrzawszy go, wraz go poznał, schwycił go za ramię i zawołał:
— Ha, Mości Panie złodzieju, teraz cię krzepko trzymam. Oddaj mi zaraz miedniczkę, siodło juczne i ten rząd na osła, coś ukradł. Sanczo, który się poczuł niespodzianie napastowany, usłyszawszy te niecne wymysły, jedną ręką uchwycił za siodło, a drugą wyciął balwierzowi policzek z takim rozmachem, że mu gębę rozkrwawił. Z tem wszystkiem cyrulik nie puścił tej części rzędu, za którą już ułapił i zaczął wrzeszczeć tak mocno, że wszyscy przytomni w oberży nadbiegli na hałas tej kłótni.
— Pomocy, w imieniu króla i sprawiedliwości — krzyczał. — Nie tylko mnie ten zbójca i łotr z dobra mego obłupił, lecz jeszcze teraz chce mnie zamordować.
— Łżesz — ryczał Sanczo — nie jestem łotrzykiem, plądrującym na gościńcach. Pan mój, Don Kichot, wziął ten łup w sprawiedliwej i słusznej bitwie.
Don Kichot, wszystkiemu temu przytomny, niezmiernie był rad, że jego giermek nie tylko jest zdatny do obrony, ale i że nacierać na przeciwnika potrafi. Odtąd miał go już za człeka mężnego serca i postanowił przy pierwszej nadarzonej sposobności pasować go na rycerza nie wątpiąc, że będzie to z wielkim pożytkiem dla całego zakonu rycerstwa błędnego.
Cyrulik w czasie bitwy dalej wykrzykiwał:
— Mości Panowie, to siodło jest moje własne, jak dusza, którą Bogu oddać kiedyś muszę. Poznaję je tak, jakbym je sam wyrychtował. W stajni znajduje się mój osioł, który da świadectwo prawdzie. Niechaj mu siodło przymierzę, a jeżeli nie będzie leżało jak ulane, tedy ja ostatnim niecnotą będę. To jeszcze nie wszystko; tegoż dnia, gdy mi je ukradziono, wzięto mi także miedzianą miedniczkę nowiutką, wcale nie używaną i dobrego talara wartającą.
W tem miejscu Don Kichot, nie mogą się wstrzymać od responsu, stanął między giermkiem i balwierzem i ich przedzielił. Później, położywszy siodło na ziemi tak, aby było od wszystkich widziane i dało dowód prawdy, rzekł:
— Patrzcie, patrzcie, WPanowie, w jak grubym błędzie tkwi ten koniuszy, zowiący miedniczką to, co jest i zawsze było hełmem Mambrina. Odjąłem mu ten szyszak w słusznej i sprawiedliwej wojnie i stałem się prawym panem zdobyczy. Co się rzędu na osła tyczy, w to się nie mieszam. Mogę jeno rzec, że giermek mój, Sanczo, prosił mnie o pozwolenie zabrania rzędu z dzianeta, należącego do tego zwyciężonego tchórza, tak, aby mógł swego osła nim przyozdobić. Nie broniłem mu tego. Jakim kształtem ten rząd wspaniały teraz na oślą się przemienił kulbakę, tego nie pojmuję. Mogę jeno rzec, że takie przedzierzgnięcia często się w rycerstwie błędnem zdarzają. Na potwierdzenie moich słów biegnij, synku mój, Sanczo, i przynieś hełm, który ten prostak miednicą być mianuje.
— Na Boga, WPanie — rzekł Sanczo. — Jeśli nie mamy innego dowodu krom tego, o którym Wasza Miłość mówi — to hełm Mambrina tak się miednicą okaże, jak wspaniały rząd kulbaką na osła.
— Czyń, co ci każę — odparł Don Kichot — chyba nie wszystkie przedmioty w tym zamku czarom i omamieniom podlegają.
Sanczo poszedł po miednicę i wkrótce ją przyniósł. Don Kichot ujrzawszy ją, wziął ją do rąk i rzekł:
— Patrzajcie, panowie, z jakiem czołem mógł ten koniuszy utrzymywać, że jest to miednica balwierska, a nie hełm. Klnę się na zakon rycerstwa błędnego do którego należę, że jest to ten sam szyszak, w swojej całkiem niezmienionej postacią.

— Nie lza o tem wątpić — rzekł wówczas Sanczo — odkąd go mój pan zdobył, nie używał go, jak tylko w jednej bitwie wtedy, gdy to uwolnił nieszczęśliwców, zakutych w kajdany. Gdyby nie ów hełm miedniczny, sprawa nie zbyt dobryby obrót wzięła, gdyż pan Don Kichot w tej srogiej utarczce wiele twardych uderzeń kamieniami otrzymał.

KAPITULUM XLV
W KTÓREM WYJAŚNIA SIĘ WĄTPLIWOŚĆ, CO DO HEŁMU MAMBRINA I OŚLEJ BURDY I OPOWIADA SIĘ O RÓŻNYCH PRAWDZIWYCH ZDARZENIACH

— I cóż myślicie, Mości Panowie — zawołał cyrulik — o tych ludziach, którzy z uporem utrzymują, że to hełm a nie miedniczka?
— Ktokolwiek waży się stwierdzić przeciwnie — rzezkł Don Kichot — pokażę mu, że kłamie, jeśli jest pasowanym rycerzem, a jeśli tylko giermkiem, że łże stokrotnie.
Nasz balwierz, Mikołaj, przytomny temu wszystkiemu, jakoże znał już wybryki naszego rycerza, chciał poprzeć szaleństwo Don Kichota, przeciągając ów żart tak, aby wszyscy mieli do śmiechu przyczynę. Rzekł tedy do cyrulika:
— Mości balwierzu lub ktokolwiek jesteś, czy wiesz waść, że my jednem rzemiosłem się paramy? Oto już lat dwadzieścia z górą, jak się wyzwoliłem na majstra. Znam się na wszystkich narzędziach i naczyniach balwierskich, od największego do najmniejszego. Byłem także żołnierzem w młodości, dlatego też wiem co to jest hełm, przyłbica, szyszak, misiurka i inne rzeczy, do rynsztunku żołnierskiego należące. Owóż powiem Wam, że według mego rozumienia ta sztuka zbrojna, którą ten dostojny pan w rękach trzyma, nie tylko nie jest balwierską miedniczką, ale tak się od niej różni, jak czarne od białego, a prawda od kłamstwa. Potwierdzam, że to jest hełm, lubo niezupełny.
— I sporu w tem trzymać nie lza — rzekł Don Kichot — gdyż brak mu blachy ruchomej.
— Prawda — przydał pleban, który zmiarkował już zamiar mistrza Mikołaja.
Kardenio, Don Ferdynand i wszyscy przytomni także to potwierdzili. Audytor nie omieszkałby się przyczynić do tej uciechy, gdyby nie zaprzątała go była mocno sprawa Don Ludwika. Tak się w myśli swoje ponurzył, że prawie na te figle nie zważał.
— Boże mi odpuść — zawołał wówczas wyszydzony cyrulik. Czyż podobna, aby tylu statecznych ludzi miedniczkę za szyszak uznawało? Rzecz ta mogłaby wprawić w osłupienie całą choćby najbardziej uczoną wszechnicę. Dosyć na tem! Jeśli to prawda, że miedniczką jest hełmem, tedy i kulbaka na osła siodłem na konia się okaże, jak ten pan powiada.
— Mnie się zdawa, że to kulbaka — odparł Don Kichot — alem już powiedział, że się w to nie wdaję.
— Jeno pan Don Kichot objaśnić nas może — rzekł pleban — czy to jest kulbaka, czyli też siodło. W rzeczach, do rycerstwa należących, wszyscy jego wyższość uznajemy.
— Na Boga, Mości Panowie — odparł Don Kichot — w kasztelu tym, w którym dwa razy noclegowałem, tak dziwne rzeczy mi się przydarzyły, że teraz nie śmiem już wyrażać się twierdząco o jakiejś rzeczy, która do niego przynależy. Jak sobie imaginuję wszystko, co się tu przytrafia, dzieje się przez omamienia. Za pierwszym razem okrutnie mnie poturbował jakiś Maur tutejszy, zaś Sanczy niezbyt dobrze się powiodło w rozprawie z łotrami, co temu Maurowi towarzyszyli. Wczorajszej znów nocy zostałem zawieszony za ramię i w tym przykrym stanie znajdowałem się około dwóch godzin, nie wiedząc wcale, skąd mnie ta zdrada i nieszczęście spotkać mogło. Gdybym teraz chciał tak zawiłe rzeczy roztrząsać, nadto zuchwałym mógłbym się okazać. Jużem powiedział moje zdanie względem tego, że jest to hełm, a nie miedniczką, nie podejmuję się jednak rozeznać, czy to kulbaka, czy też siodło. Sprawę tę pozostawiam rozsądzeniu WPanów. Może zaczarowania nie będą miały mocy nad WPanami, gdyż nie jesteście pasowanymi rycerzami jako ja. Mając umysł niezaćmiony, będziecie mogli osądzać sprawy tego zamku takiemi, jakiemi są w istocie. Ja tego uczynić nie jestem w stanie, gdyż wszystko mi się tu opacznie przedstawia.
— Pan Don Kichot rzetelnie mówi — rzekł w tem miejscu Don Ferdynand — do nas należy tę sprawę rozsądzić. Aby zaś żadnej niepewności już nie było, chcę sekretnie głosy WPanów pozbierać, a później dopiero wynik jasno objawić.
Wszystko to było pobudką do śmiechu dla wszystkich tych, co znali szaleństwa Don Kichota, lecz inni za niezwyczajne dziwactwa to uznawali, zwłaszcza czterej służący Don Ludwika, jako też sam Don Ludwik i trzej podróżni, którzy przypadkiem w oberży się znaleźli. Mieli oni pozór zbirów Św. Hermandady; jakoż tak w samej rzeczy było.
Balwierz prawie nie szalał ze złości, widząc, że miednica przed jego oczyma przemieniła się na hełm Mambrina. Nie wątpił, że i okulbaczenie z osła na bogaty rząd koński się zamieni. Wszyscy się śmieli patrząc, jak Don Ferdynand zbiera głosy. Mówił z każdym na ucho, aby zapytany sekretnie deklarował czy ów klejnot, o który takie walki toczono, uważa za kulbakę czyli też za rząd. Gdy już pozbierał głosy tych, co Don Kichota znali, oznajmił wielce donośnie:
W samej rzeczy, mój poczciwcze, jużem się i znużył zbieraniem tych sądów. Widzę przecie, że gdy kogoś zapytam o to, co wiedzieć pragnę, otrzymuję respons, że szaleństwem jest utrzymywać, iż ten rząd na konia jest kulbaką na osła. Już tedy, mój nieboraku, musisz się z losem pogodzić, gdyż choćbyś pospołu ze swym osłem chciał przeczyć temu, nic rzędu końskiego na burdę nie zmieni. Złe racje i dowody w tym sporze przywodziłeś!
— Bodajbym nigdy nieba nie oglądał — rzekł nieborak balwierz — jeśli się wszyscy nie mylicie! Niechaj moja dusza tak czysta przed Bogiem stanie jako jest prawdą, że to kulbaka, a nie rząd. Aliści prawa tam się obracają[225] ...więcej już nie powiem. Przecież nie jestem pijany. Często poszczę, chocia nie zawsze czynię to dla grzechów odpuszczenia.
Androny, które plótł balwierz, niemniejszą były pobudką do śmiechu, jak szaleństwa Don Kichota. Rycerz nasz rzekł w końcu:
— Niemasz tedy tutaj nic więcej do czynienia, jak aby każdy wziął swoją własność. Komu Bóg dał, niechaj mu święty Piotr błogosławi!
Jeden z czterech jezdnych rzekł wówczas:
— Jeśli to wszystko nie jest ułożoną krotochwilą, to i pojąć nie mogę, jak ludzie roztropni i stateczni, zebrani tutaj, śmią twierdzić, że to nie jest miednica, ani kulbaka. Widząc jednak, że wszyscy tak z uporem utrzymują, imaginuję sobie, że coś się w tem kryć musi, skoro przeczą temu, co jawna prawda i eksperjencja okazuje. Przecie do bisa (i tu piękne słówko dodał) wszyscy, co na świecie żyją, nie przekonają mnie, że to nie jest miednica balwierska, a tamto kulbaka z osła.
— Może jest to kulbaka z oślicy — rzekł pleban.
— Na jedno to wychodzi — odparł sługa — nie na tem przecie materja sporu się zasadza. Rzecz w tem, czy to kulbaka, czy nie kulbaka, jak WPanowie utrzymujecie!
Jeden z łuczników, którzy przybyli do austerji usłyszawszy o co rzecz idzie, rzekł pełen kolery:
— Ta kulbaka jest taką kulbaką, jak mój ojciec jest moim ojcem. Kto mówi przeciwnie, jest opojem i warjatem.
— Łżesz niegodnie, arcyszelmo! — krzyknął Don Kichot i podniósłszy kopję, której nigdy z rąk nie wypuszczał, wymierzył tak tęgi raz w głowę zbira, że gdyby ten był się nie umknął, niechybnie padłby na ziemię bez duszy. Kopja połamała się w kawały. Inni łucznicy widząc jak potraktowano ich towarzysza, wszczęli wielki rumor, wzywając pomocy w imieniu Świętej Hermandady.
Oberżysta, który także do bractwa[226] należał, pobiegł co żywo po swoją urzędową laskę i szpadę i stanął u boku swoich towarzyszy. Służący Don Ludwika otoczyli go kołem w obawie, aby im się nie wymknął, skorzystawszy z zamieszki. Balwierz widząc, że cały dom do góry nogami się wywraca, znów schwycił za kulbakę, za którą z drugiej strony Sanczo ułapił. Don Kichot dobył szpady i runął na zbirów Świętej Hermandady. Don Ludwik rozkazał swoim ludziom, aby biegli na pomoc Don Kichotowi, Kardeniowi i Don Ferdynandowi. Pleban krzyczał, oberżystka wrzeszczała, zaś jej córka i Maritornes płakały. Dorota była pomieszana, donna Klara bliska omdlenia, a Luscinda osłupiała. Balwierz łupił Sanczę, a Sanczo okładał balwierza. Don Ludwik, którego jeden z wysłańców ośmielił się za ramię schwycić, aby mu nie uciekł, tak go pięścią uraczył, że mu gębę rozkrwawił. Audytor pospieszył na pomoc Don Ludwikowi; Don Ferdynand powalił jednego ze zbirów i trzymał go pod sobą, okładając co się zmieści. Oberżysta wrzeszczał ze wszystkich sił, wzywając na pomoc świętej Hermandady. W całej oberży słychać było tylko płacze, krzyki, piski, wrzaski, odgłosy kijów, pałek, pięści i kopnięć, kląskania kułaków, zgrzytania zębów, wołania na trwogę i szmer krwi płynącej. Wpośród tego tumultu, rozterek i nierządu, Don Kichot wyobraził sobie nagle, że przybył do obozu Agromanta, gdzie się piekielna wdała niezgoda. Zawołał grzmiącym głosem, który rozległ się w całej karczmie:
— Wstrzymajcie się wszyscy, uciszcie się, bron złóżcie i słuchajcie mnie, jeśli życie zachować chcecie!
Na ten ogromny krzyk wszyscy się zastanowili, zaś Don Kichot dalej swoją mowę ciągnął:
— Zaliż wam nie mówiłem, Mości Panowie, ze zamczysko to jest zaczarowane i że cały regiment djabłów tutaj zamieszkuje? Chcąc się przeświadczyć o prawdzie słów moich, musicie na własne oczy ujrzeć, iż niezgoda z obozu Agromanta między nas się wcisnęła. Zważcie, że się wojuje tutaj dla szpady, tam dla rumaka, tam znów dla orła, czy hełmu.[227] Wszyscy się zwalczamy, nikogo i niczego w tem pomieszaniu nie rozeznając.
Przybliżcie się, Mości Panie audytorze i księże plebanie; niechaj jeden z WPanów znaczy króla Agromanta, drugi zaś króla Sobrina i uczyńcie pokój pomiędzy nami. Wszak, na Boga żywego, wielkie to jest szaleństwo, by tylu ludzi znakomitych mordowało się dla tak błahej przyczyny.
Łucznicy, którzy tej mowy Don Kichota pojąc nie mogli widząc, że ich Don Ferdynad, Kardenio i ich wspołecznicy tęgo młócą, nie chcieli bitwy zaprzestać. Jeno balwierz dość miał zwady, gdyż stracił w niej brodę swoją i kulbakę na osła. Sanczo na pierwsze słowo swego pana pohamował się, jak na dobrego sługę przystało. Czterej służący Don Ludwika także uspokoili się widząc, że nie wieleby wskórali, tą modłą wojując. Tylko gospodarz upierał się przy swojem i krzyczał, aby ukarać zuchwalstwa tego szaleńca, który mu ciągle spokój w oberży zakłócał. Wreszcie zgiełk ustał. Kulbaka aż do sądnego dnia pozostała rzędem, miednica hełmem, a karczma zamkiem w wyobraźni Don Kichota.
Gdy więc pokój zawarty został, a wszyscy dzięki staraniom plebana i audytora pogodzili się z sobą, służący Don Ludwika odnowa nań nalegać jęli, aby z nimi nie mieszkając powracał. Gdy Don Ludwik z sługami się umawiał, audytor, opowiedziawszy Don Ferdynandowi, Kardeniowi i plebanowi słowa Don Ludwika, radził się ich, jak ma postąpić w tej okoliczności. Ułożyli wszyscy zatem, iż Don Ferdynand da się poznać służącym Don Ludwika i powie im, że zabiera go z sobą do Andaluzji, gdzie brat jego, markiz, przyjmie gościa z honorami, należnemi jego znacznej kondycji. Wszystkim wiadomy był zamysł Don Ludwika, aby się ojcu swemu na oczy nie pokazywać. Gdy już czterej wysłannicy poznali znakomity stan Don Ferdynanda i nieprzemożony Don Ludwika zamiar, postanowili, że trzech z nich pojedzie dać znać ojcu o tem co zaszło, jeden zaś na usługach Don Ludwika tak długo pozostanie, aż tamci po mego powrócą.
Tym sposobem dzięki roztropności króla Sobrina[228] i powadze króla Agromanta, skończyły się rozruchy, tumulty i zamieszki. Aliści nieubłagany wróg zgody, zazdrosny o panujący spokój, widząc, że go wyszydzono i wyśmiano i że nieznaczną korzyść odniósł z tego, iż mu się udało wepchnąć wszystkich do zawikłanego labiryntu, umyślił nowemi poduszczaniami znów do kłótni i zamieszek doprowadzić.
Zbiry ucichli dowiedziawszy się, że ludzie, z którymi się w zwadę wdali, byli personami znacznego stanu; wymknęli się przeto z ciżby mniemając, że większą korzyścią będzie walki zaprzestać, niż nawet zwycięstwo w niej odnieść. Lecz jeden z łuczników, ten sam, którego Don Ferdynand srodze zmordował i podeptał, przypomniał sobie, że między wyrokami i rozkazami uwięzienia różnych złoczyńców, ma także wyrok przeciwko Don Kichotowi, którego Święta Hermandada kazała poimać za to, że galernikom wolność przywrócił. (Sanczo obawiał się więc nie bez racji). Gdy już to podejrzenie na niego naszło, zapragnął upewnić się, czy znaki, co mu tego złoczyńcę oznaczały, do Don Kichota się stosują. Dobywszy z zanadrza zwitek pergaminu, znalazł to, czego szukał. Jął czytać powoli, kawęcząc, ponieważ w sztuce czytania zbytnio biegły nie był i za każdem przeczy — tanem słowem podnosił oczy na Don Kichota, przyrównując skład jego twarzy do znaków, które go tam określały. Gdy się upewnił, złożył pergamin, schwycił go w lewą rękę, a prawą ułapił Don Kichota za kołnierz od kaftana tak mocno, że tamten ledwie mógł dech złapać i wrzasnął z całej siły:
— Pomocy dla Świętej Hermandady! Aby nikt nie wątpił, że mam słuszność tego się domagać, niechaj przeczyta wyrok, który rozkazuje schwytać tego łotra i zbójcę.
Pleban, wziąwszy wyrok do ręki uznał, że zbir prawdę mówi i że znaki podane nawszem się z wyglądem Don Kichota zgadzają. Nasz rycerz, widząc się szpetnie potraktowanym od tak podłego gbura, wpadł w gniew straszliwy tak, iż mu wszystkie kości trzeszczyć jęły, poczem ułapił zbira za gardło obiema rękoma. Niechybnie gdyby towarzysze mu na pomoc nie przybiegli, zginąłby, nimby się był z uścisku Don Kichota wydostał. Karczmarz z urzędu swego obowiązany do okazywania pomocy zbrojnej swoim wspołecznikom, przybiegł co tchu w sukurs. Oberżystka ujrzawszy, że jej mąż znów w zwadę się wdaje, zaczęła wrzeszczeć; z wrzaskami temi zmieszały się piski i krzyki Maritornes oraz gospodarskiej córki, które wzywały pomocy nieba dla walczących.
Sanczo, widząc co się dzieje, zawołał:
— Na Boga żywego! Prawdą jest, co mówił mój pan o zaczarowaniu tego zamku. I jednej godziny nie można tu żyć spokojnie!
Don Ferdynand rozdzielił zbira i Don Kichota i z wielką radością dla obu, którzy się wzajemnie dusili, uścisk ich rozluźnił. Jeden był ułapiony za szyję, drugi za kołnierz od kaftana. Niemniej jednak łucznicy nie przestali się domagać jeńca i wołać pomocy tak, aby go związać i uprowadzić swobodnie mogli. Tego się po nich domagał wszak król i Święta Hermandada, w imieniu której teraz żądali wsporu, aby pojmać łupieżcę i zbójcę, włóczącego się po głównych traktach i błędowiach.
Don Kichot usłyszawszy, że go takiemi słowy szkalują, roześmiał się w głos i rzekł z wielkim spoko jem:

— Pójdźcie tu, hałastro nikczemna! Plądrowaniem i rozbijaniem po gościńcach zowiecie, jeśli ktoś powraca wolność ludziom w kajdany zakutym, daje pomoc nieszczęśliwym, podnosi upadłych, wspiera uciśnionych, opatruje potrzebujących? Ach, nikczemne plemię, które dla swej podłości i niskości umysłu niegodne jesteś, by niebo dało ci pozory cnoty dzielności, w rycerstwie błędnem się zawierające, albo wywiodło cię z grubej ciemności i błędu, w jakiej ponurzeni tkwicie, nie umiejąc okazać czci nie tylko cieniowi błędnego rycerza, ale i jego przytomności. Pójdźcie tutaj całą gromadą obmierzłe łajdaki, nie łucznicy, ale złodzieje, rozbijający na traktach pod osłoną Świętej Hermandady. Cóż to za głupiec podpisał rozkaz pojmania takiego jak ja rycerza? Któż jest ten, co nie wie, że rycerze błędni nie podlegają sprawiedliwości trybunałów i że ich prawem jest szpada, ich trybunałem dzielność, a ich ustawą i nakazem wola własna? Któż był tym szaleńcem, powtarzam, co nie wiedział, że niemasz na świecie indygenatu, coby w takie przywileje i wyłączności był opatrzony, jak tytuł, który zdobywa sobie rycerz w dniu, gdy pasowania dostępuje i twardemu ćwiczeniu rycerskiego rzemiosła się poświęca. Któryż to rycerz błędny płacił kiedy czynsz, podatek od soli, daninę, myto, cło, czopowe, mostowe, podymne, pogłowne, albo na papucie młodej królowej się składał?[229] Jakiż to krawiec żądał od niego zapłaty za szatę którą mu uszył? Któryż kasztelan, goszczący go w zamku, domagał się później za tę gościnę pieniędzy? Któryż król nie sadzał go po prawicy u swego stołu? Jakaż to dama albo panienka mogła się jego powabom oprzeć, zaś zakochawszy się w nim, nie ulec jego woli czy zachceniu? Naostatek, któremuż to rycerzowi z tych, co byli, są, albo i będą na świecie mogło zabraknąć odwagi, by nie wyliczył czterystu plag czterystu zbirom, którzy mu się pod nogami plączą?

KAPITULUM XLVI
O SŁAWNEJ POTYCZCE ZE ZBIRAMI ŚWIĘTEJ HERMANDADY I O ZACIEKŁEM MĘSTWIE NASZEGO DZIELNEGO RYCERZA

Gdy Don Kichot tak rozprawiał, pleban usiłował przeświadczyć strażników, że nasz rycerz jest warjatem, jak to zresztą dowodnie z jego słów i czynów widać i że nie ma ją przyczyny domagać się jego uprowadzenia, gdyż jeśliby go nawet do zwierzchności zawiedli, zarazby go na wolność z powrotem, jako szaleńca, wypuszczono.
Na to ów, który mandat nosił rzekł, że nie jest jego zadaniem roztrząsać szaleństwa Don Kichota, jeno wypełniać zlecenia swego zwierzchnika. Oni go tylko raz pojmać muszą, a inni, jeśli zechcą, niechaj go i trzysta razy uwalniają.
— Mimo to — rzekł pleban — na ten raz go nie weźmiecie, gdyż i on, jako widzę, nie ma wcale chęci na to zezwolić. Jakoż pleban umiał im tak wszystko przełożyć, a Don Kichot tyle dziwactw popełnić, ze musieliby być jeszcze większymi szaleńcami niż on, gdyby nie uznali, że ów kawaler na umyśle jest pomieszany. Uspokoili się zatem, a nawet starali się pośredniczyć w zawarciu ugody między balwierzem i Sanczo Pansą, którzy jeszcze wściekłością i gniewem dyszeli. Wkońcu jako przedstawiciele sprawiedliwości doprowadzili do zgody. Obie strony na ich sąd się zdały, a oni rozsądzili sprawę z pewnem dla jednego i drugiego dogodzeniem, gdyż przemienioną okazała się tylko kulbaka, zaś uzdeczki i popręgi w swej pierwotnej pozostały postaci. Co się tyczy hełmu Mambrina, to ksiądz wyliczył ukradkiem balwierzowi osiem reali za miedniczkę tak, że Don Kichot tego nie widział. Cyrulik dał plebanowi pokwitowanie na dowód, że nie będzie się jej domagał ani teraz, ani w przyszłości. Amen.
Gdy więc te dwa główne zatargi załagodzone zostały, pozostawało tylko namówić służących Don Ludwika, aby we trzech w powrotną ruszyli drogę, czwarty zasię pozostał dla towarzyszenia Don Ludwikowi tam, gdzie go Don Ferdynand poprowadzi. Los i przyjazna fortuna, włócznie przeciwności skruszywszy i usunąwszy przeszkody z drogi kochanków i walecznych, znajdujących się w gospodzie, dzieło do szczęśliwego kresu przywieść zechciały. Służący Don Ludwika zgodzili się na wszystko, czego żądał. Donja Klara taką niezmierną pociechę stąd odniosła, że każdy na twarz jej spojrzawszy, musiałby rozpoznać jej wnętrzną radość. Co się Zoraidy tyczy, to aczkolwiek nie rozumiała dobrze, co się wokół niej dzieje, zasmucała się lub rozweselała, stosownie do tego, jaki był wyraz na obliczach przytomnych, zwłaszcza zaś na twarzy niewolnika, od którego oczu nie odrywała, będąc z nim duszą całą zespolona.
Karczmarz, którego wzroku nie uszła zapłata i nagroda, wyliczona cyrulikowi przez plebana, jął się domagać zapłaty za żywność dla Don Kichota i za szkody, uczynione w postaci rozprutych bukłaków i wytoczonego wina, klnąc się, że nie wypuści ze stajni Rossynanta i osła Sanczo Pansy, dopóki co do szeląga zaspokojony nie będzie. Pleban wszystkiemu zadosyć uczynił, zaś Don Ferdynand zapłacił, wyprzedziwszy w tem audytora, który chciał zapłatę uiścić.
Pokój powszechny nastąpił i oberża nie zdawała się już skłóconym obozem Agromanta, jak Don Kichot mówił, jeno ucieleśnionym pokojem i zgodą z czasów Oktawjana.[230] Według powszechnego mniemania wszystko to było dziełem roztropności i wymowy plebana oraz niezmiernej hojności Don Ferdynanda. Don Kichot, widząc się myśli niezaprzątnionej i od zatargów wolny tak, jak i jego giermek, mniemał, że słuszną rzeczą będzie w dalszą drogę wyruszyć i dowieść do skutku to wielkie dzieło, do którego był powołany i wybrany. W tej myśli poszedł i klęknął przed księżniczką Mikonikomą, która nie dozwoliła, aby słowo przemówił dopóki nie powstanie. Dźwignął się tedy na nogi, aby jej życzeniu zadosyć uczynić i rzekł:
— Wysoka i znamienita damo, jak pospolite przysłowie powiada, pilność jest matką pomyślności. W nagłych i ważnych potrzebach, jak eksperjencja wskazuje, pilność i pospieszność nieraz szczęśliwym końcem dzieło wieńczyła wątpliwe. Prawda ta najjaśniejsza staje się w czasie wojny, kiedy to zabiegłość i pośpiech zamysły wrogów uprzedza i pozwala odnieść zwycięstwo, nim nieprzyjaciel o obronie pomyśli. Mówię to wszystko, znakomita i dostojna damo, gdyż zdawa mi się, że nasz pobyt w tym zamku nie tylko żadnej nam nie przysparza korzyści, ale że, gdybyśmy go jeszcze o kilka dni przeciągnęli, szkodliwym się okazać może. Kto wie, czy wróg Waszej Dostojności, sprośny olbrzym, Pandofilando, przez tajemnych szpiegów swoich i stronników nie uzna, iż zabieram się go zgładzić? Gdy czasu potrzebnego mu stanie, zamknie się, niecnota, w jakimś warownym zamku, czy twierdzy niezdobytej, wobec której na niewiele się zda dzielność mego niezwyciężonego ramienia, wysiłek mój i zapał. Uprzedźmy tedy, jakom rzekł, swoją pilnością jego zamysły i ruszajmy stąd żartko w świat szeroki, gdyż osiągnięcie, upragnionego przez Waszą Wysokość, celu zależy jeno od tego, bym jaknajprędzej i nieodwłocznie schwycił się za bary z jej nieprzyjacielem.
Zawarł tutaj mowę Don Kichot i już ani słowa nie powiedział, czekając w dusznym niepokoju na respons pięknej królewny, która z postawą dworną wielce i słowy kwiecistemi, podobnemi do słów Don Kichota, odparła:
— Dank Wam składam, Panie kawalerze, za to słuszne pragnienie, jakie okazujesz, pałając żądzą podźwignięcia mnie z niedoli. Poczynasz sobie, jak przystało na prawego rycerza, który winien wspomagać i ratować uciśnionych i sieroty. Oby niebo zezwoliło, by Wasze i moje żądania uskutecznione zostały, gdyż wówczas przeświadczycie się, że są na świecie wdzięczne białogłowy. Co się mego odjazdu tyczy, to chcę, aby on jaknajprędzej nastąpił. Pragnienie moje i wola ni kęska od Waszego pragnienia nie odbiegają. Dysponuj i rządź WPan mną, jak mu się podoba, gdyż ta, co powierzyła Wam obronę swojej osoby i w ręce Wasze złożyła troskę o odzyskanie państwa swego, nie może się przeciwiać rozumnemu WPana ułożeniu.
— Ruszajmy tedy w imię Boże — rzekł Don Kichot. — Skoro tak znakomita dama uniża się przedemną, nie chcę tracić stosownej pory, aby ją wywyższyć i osadzić spieszno na dziedzicznym tronie. Zabierajmy się nieodwłocznie; już mnie pragnienie wyjazdu bodźca dodaje, zwłaszcza iż wiem, że jako się pospolicie mówi, niebezpieczeństwo tkwi w odwłoce. A że niebo, ustanowiwszy piekło i inne rzeczy, nie wydało na świat nic takiego, coby mnie zastraszyć mogło, tedy siodłaj Sanczo Rossynanta i rumaka królewny, oraz kulbacz swego osła. Pożegnajmy kasztelana tego zamku i coprędzej do drogi się zbierajmy.
Sanczo, przytomny temu wszystkiemu, rzekł, kiwając na wszystkie strony głową.
— Ach Mości Panie, Mości Panie, więcej czart we wsi bruździ i więcej się tam zła pod pokrywką święci, niż z rzeczy zwierzchnich wnosić można. Niechaj to jednak będzie powiedziane, bez urażenia kogokolwiek.
— Jakież to zło, prostaku we wsi lub we wszystkich miastach stać się może, coby się na moją szkodę było zdolne obrócić?
— Jeśli się Wasza Miłość gniewać będzie, zamknę gębę lub będę mówił jeno to, co jestem mówić obowiązany, jako wierny giermek i sługa WPana.
— Mów, co chcesz — odparł Don Kichot — twoje słowa zastrachać mnie nie mogą. Jeśli cię trwoga oblata, czyń na co cię stać, ja, który jej nie odczuwam, będę czynił, co do mnie należy.
— Hej, na mą grzeszną duszę, nie o to tu wcale rzecz idzie! — odparł Sanczo — jestem jeno przekonany i upewniony, że ta dama mieniąca się królową wielkiego Państwa Mikonikomu, jest zaprawdę taką monarchinią, jak moja matka. Gdyby było tak, jak mówi, nie chodziłaby, raz i przy każdej sposobności gzić się po kątach z jednym z tych Ichmościów.
Na te słowa Sanczy, Dorota rumieńcem spłonęła, bo prawdą było, że jej małżonek Don Ferdynand nieraz skrycie odbierał w pocałunkach nagrodę, na jaką jego strzeliste afekty zasługiwały. Sanczo, postrzegłszy to, był zdania, że taka bezwstydność raczej gamratce niż królewnie przystoi, zwłaszcza królewnie tak znamienitego państwa. Dorota nie mogła, ani nie chciała odpowiedzieć Sanczy, który, korzystając z jej milczenia, ciągnął dalej na ten kształt.
— Mówię to Waszej Miłości dla tego powodu, że skoro, po uciążliwej po świecie włóczędze, po wielu nocach przykrych i jeszcze gorszych dni spędzeniu, jeden z tych powsinogów, znajdujących się w oberży, ma łatwie zebrać owoc trudów naszych, tedy niema racji, abym siodłał Rossynanta, kulbaczył osła i oporządzał dzianeta. Lepiej mi się zdaje siedzieć na miejscu... Niechaj sobie tam każda kurwa jako chce grubo przędzie, my zaś o naszych brzuchach pomyślmy...
O wielki Boże, jakimż straszliwym gniewem zjuszył się Don Kichot, usłyszawszy te zuchwałe słowa swego giermka. Tak był w złości niepohamowany, że aż mu się język plątał i wikłał, zaś oczy skry sypały.
— Ha, hultaju, opryszku, niecnoto, bezwstydniku, oszczerco, zuchwalcze, głupcu, bluźnierco, jakież to słowa wyrzec się ośmieliłeś w przytomności mojej i tych dam znamienitych? Jakież szkaradne myśli i podejrzenia dopuściłeś do swego pustego łba? Precz z moich oczu monstrum, które natura wydała, łgarstw chlewie, spichrzu łotrostw, oszustw gnojówko, plugastw schowie, precz, powiadam, potrójna smocza paszczęko, wynaleźco złośliwości, głosicielu głupstw i szalbierstw, zaprzysięgły wrogu czci, winnej królewskiemu stanowi! Precz na zawsze z oczu moich, pod groźbą gniewu mego!
I rzekłszy to, zmarszczył brwi, policzki wydął, rzucił wokoło straszliwym wzrokiem, tupnął nogą w ziemię z okrutnym rozmachem, okazując niezmierną kolerę, która mu się we wnętrznościach burzyła. Na te straszne słowa i wściekłe poruszenia, Sanczo tak ścierpł ze strachu i struchlał, że radby był, gdyby w tej chwili ziemia mu się pod nogami rozstąpiła i pochłonęła go za żywa. Nie wiedząc, co ma czynić, skulił jeno ramiona i chyłkiem oddalił się nieco od swego pana. Atoli roztropna Dorota, znając już umysł Don Kichota i chcąc go ułagodzić, rzekła:
— Umórzcie złość swoją, panie Rycerzu Posępnego Oblicza! Nie gniewajcie się z powodu głupstw, które rzekł ten giermek, gdyż, być może, nie mówił ich bez przyczyny. Z jego sumienia chrześcijańskiego i poczciwości wnosić trzeba, że nie chciał przeciwko komukolwiek świadczyć fałszywie. Można zatem domyślać się i przypuszczać, że skoro, jak WPan namienił, w zamku tym wszystko dzieje się przez zaczarowanie, iż Sanczo djabelskim jakimś sposobem ujrzał to, co, jak mówi, widział z uszczypkiem czci mojej.
— Na Boga Najwyższego przysięgam — zawołał Don Kichot — że Wasza Wysokość odrazu w sedno utrafiła. Jakaś szkaradna zjawa ukazała się oczom tego niecnego grzesznika, Sanczy tak, iż ujrzał to, czego bez omamień i zaczarowań ujrzećby nie mógł. Znam przecie dobrze poczciwość i niewinność tego nieszczęśnika, niezdolnego do fałszywych zaświadczeń i szkalowań.
— Tak niechybnie być musi — rzekł Don Ferdynand — dlatego też Wasza Miłość powinien mu przebaczyć i do łaski swojej z powrotem go dopuścić. Sicut erat in principio, nim podobne urojenia w głowie mu pomieszały.
Don Kichot oznajmił, że mu przebacza; wówczas pleban przywołał Sanczę, który zbliżył się wielce pokorniutki. Rzucił się na kolana i poprosił pana, aby mu rękę do ucałowania podał. Don Kichot uczynił to chętnie i, obdarzywszy go swojem błogosławieństwem, rzekł:
— Już teraz nie będziesz wątpił synku mój, Sanczo, że prawdą jest to, co ci tyle razy mówiłem, to jest, że wszystko w tym zamku przez omamienia i czary zachodzi.
— I ja tak wierzę — odparł Sanczo — wyjąwszy to moje zdarzenie na derze, które rzeczywistem i zwykłem być mienię.
— Nie lza ci tak sądzić — rzekł Don Kichot — gdyż, jeśliby się tak rzecz miała, pomściłbym się już wówczas, a cóż dopiero dzisiaj. Ale ani przedtem ani teraz, nie mogę wziąć pomsty na tym, kto ci krzywdę wyrządził, gdyż niemam się na kogo porwać ani z kim wojować.
Wszyscy pragnęli uznać, co znaczyło to podrzucanie na kołdrze. Wówczas oberżysta opowiedział im dokładnie, jak to Sanczo w powietrze ulatał. Niemałą mieli z tego do śmiechu przyczynę; Sanczo niechybnie gniewemby wybuchnął, gdyby go pan nie upewnił, że to zaczarowania były. Przecie jego szaleństwo tak daleko się nie rozciągało, aby miał wierzyć, że nie jest prawdą rzetelną i potwierdzoną, bez przymieszki jakiegoś urojenia i złudy, to zdarzenie z podrzucaniem na derze, którą za rogi ludzie z ciała i krwi trzymali.
Dwa dni już znakomici goście w oberży bawili, gdy zaś według ich rozumienia, nastał czas odjazdu, umyślili, aby pleban i balwierz pod pokrywką przywrócenia wolności księżniczce Mikonikomu, odwiedli do domu Don Kichota, gdzie już skuteczniej pracować będą mogli nad uzdrowieniem go z jego szaleństwa. Nie chcieli zatrudniać Don Ferdynanda i Doroty, którzy, jak wprzód było ułożone, mieli zabrać Don Kichota do jego wsi. Powziąwszy taki zamysł, umówili się z woźnicą, który trafunkiem się w oberży znalazł, że zabierze rycerza na swój wóz, zaprzężony w parę wołów. Kazali zrobić wielką klatkę, bardzo przestronną, z kijów zapletłych uczynioną, zdolną do pomieszczenia wcale wygodnego Don Kichota. Później Don Ferdynand, jego towarzysze, słudzy Don Ludwika, łucznicy, a takoż i oberżysta z namowy plebana, który wszystkim przewodził, zasłonili sobie twarze i przybrali się w różne suknie, w jakie kto mógł, tak iż Don Kichot musiał ich wziąć za osoby różne od tych, które widział w oberży. Uczyniwszy to, weszli na palcach cichaczem do komnaty, w której spał, zażywając wczasu po odbytych walkach.
Przybliżyli się do jego łoża, w którem, twardym snem zmorzony, spoczywał, nie spodziewając się wcale takiego podejścia. Schwycili go mocno za ramiona, ręce i nogi mocno skrępowali tak, iż gdy się obudził i chciał się poderwać, nie mógł się poruszyć i nic więcej uczynić, jak tylko zadziwić się i osłupieć, ujrzawszy przed sobą tak dziwaczne maszkary. Natychmiast przyszedł do tej myśli, którą mu zawsze fantazja jego szalona do głowy podsuwała. Uwierzył, że wszystkie te postacie są zjawami, wypełzłemi z zakamarków zaklętego kasztelu. Nie mógł się ani bronić, ani nawet poruszyć. Jedynie Sanczo, wśród wszystkich, którzy się tam znajdowali, był w swojej własnej osobie, żadnej innej postaci na siebie nie wziąwszy.
Giermek, któremu mało brakowało, aby nie zaczął cierpieć na tę samą chorobę, co jego pan, poznał przecie, że są to straszydła zmyślone. Nie śmiał jednak gęby rozewrzeć, aby się dowiedzieć, co ma znaczyć ta napaść i pojmanie jego pana. Milczał zatem, czekając, jaki to nieszczęście koniec weźmie. Owóż przyniesiono klatkę, do której wsadzono spiesznie Don Kichota, przyczem obito ją po bokach tarcicami dębowemi, tak mocnemi, że żadne wysilenie nie mogłoby ich naruszyć.
Później wzięli klatkę na ramiona. Gdy wychodzili z komnaty rozległ się głos straszliwy, na jaki tylko mógł się zdobyć balwierz (nie ten od oślej burdy, lecz inny).
— O Rycerzu Posępnego Oblicza, nie dziwuj się, że popadłeś w jeństwo, gdyż tak się stać musiało, abyś mógł coprędzej uskutecznić dzieło, do którego dzielność twoja cię przeznaczyła. Zakończy się ta znamienita czynność, gdy srogi lew manczueński i biała gołębica z Toboso złączą się pospołu, ugiąwszy wyniosłe głowy pod słodkie jarzmo małżeństwa. Z tego cudnego stadła przyjdą na świat waleczne lwięta, które drapieżnemi łapami w ślady swego znakomitego ojca wstępować będą. A stanie się to wówczas, gdy bóg, prześladujący nimfę strachliwą, w swym przyrodzonym pędzie, dwa razy obieży gwieździste Zodjaku znaki. Ty zaś, najpoczciwszy i najwierniejszy ze wszystkich giermków, którzy kiedykolwiek szpadę przy boku nosili, brodę mieli na podbródku, a węch w nozdrzach, nie strachaj się i nie smuć, widząc, że ci z przed oczu porywają kwiat rycerstwa błędnego. Niebawnie, jeśli się to tylko Stwórcy Najwyższemu podoba, ujrzysz się wyniesiony na tak wysoki stopień, że sam siebie nie poznasz, chocia uznasz, że pan twój ni kęska obietnicom swoim nie uchybił. Upewniam cię, imieniem roztropnej magini, Szalbieronki,[231] że ci żołd twój, co do joty, wypłacony zostanie. Teraz wstępuj w tropy dzielnego, zaczarowanego rycerza, bowiem trzeba, abyś go nie odstępował, aż do miejsca, gdzie się obaj zatrzymacie. A że mi nie wolno więcej mówić, tedy ostawaj z Bogiem, jak zaś wracam tam, gdzie mi jest wiadomo.
Przy końcu swojej wyroczni golibroda dobył tęgiego głosu, a później zniżył go tak pieszczenie, że wszyscy, krotochwili owej świadomi, prawie uwierzyli, iż szczerą prawdę słyszą.
Don Kichot wielką z tego wieszczenia odniósł pociechę, gdyż wnet jej treść odgadł, zrozumiawszy, że wkrótce świętym węzłem małżeńskim połączy się z ukochaną swoją Dulcyneą z Toboso, z płodnego łona której wyjdą na świat jego synaczkowie, lwięta, na wieczną chwałę rodzinnej Manczy. We wszystko to niezłomnie i niezachwianie wierząc, podniósł głos, westchnął serdecznie i rzekł:
— O ty, ktokolwiek jesteś, co mi tak słuszne czynisz prognostyki, błagam cię, poproś odemnie mądrego czarnoksiężnika, który sprawy moje ma na pieczy, aby mi sczeznąć nie pozwolił w tej niewoli, póki nie doznam pomyślnego skutku najmilszych, teraz mi czynionych, przyrzeczeń. Jeśli się to uiści, mizerje i utrapienia niewoli największą będę mienił szczęśliwością, kajdany, co mnie uciskają, swobodą, a owo legowisko, na którem rozciągniony spoczywam. już nie twardem bitwy polem, aliści ślubną puchową łożnicą. Co się tyczy pocieszenia, jakiego doznał mój giermek Sanczo Pansa, to o jego dobroci i przywiązaniu takie mam rozumienie, iż pewien jestem, że nie opuści mnie zarówno w pomyślności, jak i w przeciwnych losów utrapieniu. Gdyby nawet przeciwna fortuna nie dozwoliła, bym mu dał wyspę, albo jakąś rzecz podobną, to wszakoż za pewne mieć może, że zasługi jego mu nie przepadną. Już i kodycyl w testamencie uczyniłem, oznajmiając, co ma mu w dziedzictwie przypaść, jeśli nie według znakomitych zasług jego, to przynajmniej według mojej majętności stanu. Sanczo Pansa w wdzięcznym zgiął się ukłonie i ucałował obie ręce swego pana, nie mogąc jednej osoby uchwycić, gdyż były pospołu związane.

Maszkary wzięły klatkę na ramiona i postawiły ją na wozie, zaprzężonym w dwa woły.

KAPITULUM XLVII
KTÓRE MÓWI O DZIWNYM SPOSOBIE, W JAKI DON KICHOT ZACZAROWANY ZOSTAŁ I O INNYCH NIEZWYCZAJNYCH ZDARZENIACH.

Don Kichot, ujrzawszy się uwięzionym w klatce, stojącej na wozie, rzekł:
— Siła poważnych ksiąg o rycerzach błędnych czytałem, aliści nie zdarzyło mi się nigdy przeczytać, usłyszyć lub ujrzeć, aby rycerzów zaczarowanych uprowadzano tym kształtem, wioząc ich z powolnością, przystojną tym gnuśnym i leniwym bydlętom. Zawsze to w zwyczaju leżało, że ich z niezwykłą szybkością porywano w powietrze, otoczonych chmurą szarą albo mgłą gęstą, często na wozie ognistym, na hippogryfie, lub innem podobnem skrzydlatem straszydle. Mnie tymczasem, na Boga żywego, wiodą przecie na wozie, przez woły ciągnionym, co mnie taką napawa konfuzją, że sam już nie wiem, co mam myśleć. Może być wszelako, że rycerstwo błędne i zaczarowania naszych czasów odstrychnęły się już od drogi, którą w wiekach ubiegłych kroczyły. A może też, jakoże jestem nowym bohaterem i pierwszym, który odrodził rycerskiego rzemiosła ćwiczenie, wynaleziono wobec mnie inną modłę zaczarowań i nowy sposób uprowadzania rycerzy błędnych. Jak ci się zdaje, synku mój, Sanczo?
— Nie wiem, co mi się wydawać ma — odparł Sanczo — gdyż nie czytałem tylu pism błędnych, co Wasza Miłość. Ale mimo to ośmielam się twierdzić, a nawet klnę się na duszę moją, że te zmory i widziadła, co nas otaczają, nie są całkiem katolickie!
— Katolickie? Ach, Ojcze mój na niebiosach! — zawołał Don Kichot. — Jakoż katolickiemi być mogą, skoro są bisami i demonami, co na siebie urojone kształty wzięli, by tę psotę uczynić i mnie w ten smutny stan wprawić. Jeśli upewnić się pragniesz, dotknij się ich i pomacaj, a obaczysz, że nie z ciała, a z lotnej mgły się składają, gdyż na pozór są tylko utworzone.
— Doprawdy, Wasza Miłość — odparł Sanczo — już ich obmacałem. Ten djabeł, co się tu tak uwija, ma tęgie lędźwie i przymioty, odmienne od tych, co jak powiadają, djabłom przystoją. Słyszałem, że bisów czuć siarką i innemi smrodami, ten zaś tak silnie ambrą wonieje, iż w nosie kręci o pół mili.
Sanczo mówił to o Don Ferdynandzie, który, znacznym panem będąc, temi pachnidłami woniał.
— Nie dziw się, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — gdyż musisz wiedzieć, że czarci siła mogą. Chocia i odory wloką za sobą, sami przez się nie pachną, gdyż są duchami. Jeżeli zaś już jakąś woń wydzielają, tedy musi to być smród gnilny i fetor cuchnący. Przyczyną tego jest, że gdziekolwiek się znajdują, piekło jest wraz z nimi, tak iż żadnej folgi w swych mękach czuć nie mogą. Wonność jest rzeczą miłą i zmysły delektującą, nie może przeto być, by ją wydzielać mogli. Jeśli ci się wydaje, że ten demon ambrą wonieje, tedy, albo ty się mylisz, albo też on cię zwodzi, nie chcąc, by był przez ciebie za djabła uznany.
Podczas tego dyskursu między panem a sługą, Don Ferdynand i Kardenio, obawiając się, by Sanczo nie odkrył ich fortelu i ułożenia, czego nie bez racji strachać się mogli, postanowili odjazd przyśpieszyć. Odwoławszy oberżystę na stronę, kazali mu osiodłać Rossynanta i okulbaczyć osła Sanczy, co gospodarz z wielką żwawością uczynił. Tymczasem pleban ugodził się z łucznikami, którzy, za dzienną płacę, podjęli się odprowadzić Don Kichota do jego wsi. Kardenio przytwierdził do łęku rossynantowego siodła z jednej strony tarczę, z drugiej miedniczkę; później niememi znaki rozkazał Sanczy dosiąść osła i wziąć za uzdę Rossynanta. Dwaj strażnicy, z muszkietami w rękach, stanęli obok wozu z klatką. Zanim wóz ruszył z miejsca, wyszły z oberży gospodyni, jej córka i Maritornes, aby się pożegnać z Don Kichotem. Udawały, że płaczą, srodze jego nieszczęściem zasmucone.
— Nie płaczcie, szlachetne damy — rzekł Don Kichot — takie nieszczęścia zawsze ścigają tych, co jak ja, rycerską profesję sprawują. Gdyby mi się nie zdarzyły, nie mógłbym się poczytywać za sławnego rycerza błędnego. Rycerzy, którzy zbytnim rozgłosem i sławą się nie cieszą, nigdy podobne nie spotykają trafunki; zaprawdę, nikt o nich na świecie nie wie. Jest to tylko uczestnictwo sławnych wojowników, których cnota i dzielność zazdrość brzydką budzą w sercach innych rycerzy i książąt tak, iż próbują oni nikczemnemi sposobami do zguby ich przywieść. Mimo to cnota z przyrodzenia swego tak jest potężna, że nie obawiając się czarnoksięstwa, które Zoroaster wynalazł, odnosi zwycięstwa we wszystkich potrzebach i taki blask na świecie rozlewa, jak słońce, jaśniejące na niebiosach. Wybaczcie mi, piękne damy, jeżeli przez brak uwagi jakąkolwiek wam przyczyniłem przykrość (gdyż jeszcze mi się to nie zdarzyło, abym miał to komuś uczynić umyślnie) i proście Boga, by mnie rychło wybawił z tej niewoli, w którą mnie zły i zawistny czarnoksiężnik wtrącił. Niewygasłą pamięć zachowam o tych łaskach i uprzejmościach, jakiemiście mnie w tym zamku uraczyły, by się za nie odwdzięczyć tak, jak na to zasługują.
Gdy damy zamkowe takim dyskursem się z Don Kichotem zabawiały, balwierz i pleban odbierali pożegnanie od Don Ferdynanda, jego towarzyszy, kapitana, audytora, a również od uszczęśliwionych swoim losem białogłów, zwłaszcza Luscindy i Doroty. Uściskali się serdecznie i postanowili, że będą się wzajemnie o swych losach powiadamiać. Don Ferdynand objaśnił plebanowi, gdzie ma do niego pisać i upewnił, że nic mu milsze nie będzie od nowin o dalszych dziejach Don Kichota. Wzajem przyrzekł donosić o wszystkiem, co plebana obchodzić może, a więc o swojem małżeństwie, chrzcie Zoraidy, o powrocie Doroty do domu i o dalszych Don Ludwika losach. Pleban obowiązał się wszystkie zlecenia pilnie wypełnić. Znów się mile uściskali i nowych grzeczności zapewnienia sobie złożyli. Gospodarz zbliżył się do plebana i podał mu papiery jakoweś, mówiąc, że je znalazł za obiciem kuferka, gdzie się zawierała także opowieść o „Natrętnym ciekawcu“, i że pleban zatrzymać je może, gdyż ich właściciel, ani chybi, już w te strony nie wróci, zaś jemu, oberżyście, nic mu po nich, jakoże sztuka czytania jest mu obca. Pleban dziękował mu, zaś otworzywszy rękopismo obaczył zaraz na pierwszej stronie napis: „Opowieść o Rinconete i Cortadillo“[232] z czego wniósł, że musi to być historja przednia na wzór opowieści „O natrętnym ciekawcu“. Domyślił się, że obie te historje przez jednego i tego samego autora napisane zostały. Schował zatem rękopismo z tą myślą, by je przeczytać, gdy mu wolny czas na to pozwoli.
Pleban i balwierz wsiedli na muły, maski na twarz nałożyli, by nie być odrazu poznanymi przez Don Kichota, i podążyli za wozem w tym porządku: naprzodku jechał wóz, powożony przez swego pana, po bokach wozu szli zbirzy Św. Hermandady, z muszkietami w rękach, później jechał na ośle Sanczo Pansa, trzymając za uzdę Rossynanta, zasię na końcu wlekli się na mułach, stosując się do powolnego kroku wołów, balwierz i pleban, z zasłonionemi obliczami i postawami, wielce godnemi.
Don Kichot tkwił w klatce z związanemi rękoma. Nogi swobodnie wyciągnął, o tarcice plecami się oparł i siedział z tak dziwnym spokojem i niewzruszeniem, że snadnieby go za posąg z kamienia wziąć było można. Jadąc tak, noga za nogą, dwie mile przebyli, aż stanęli na dolinie, która woźnicy bardzo do popasu wołów odpowiednia się zdała. Gdy o tem wspomniał, rzekł mu balwierz, iż trzeba trochę dalej ujechać, gdyż za pobliską wzgórza pochyłością znajduje się, jak mu wiadomo, dolina bardziej żyzna i w większe trawy bogata, niż ta, na której zastanowić się chcieli. Przychylili się do życzenia balwierza i dalej w drogę ruszyli. Nagle pleban, odwróciwszy głowę, ujrzał, że w ich tropy zdąża siedmiu jezdnych, bogato przybranych. Jezdni ci wkrótce do ich pocztu się zbliżyli, gdyż nie posuwali się naprzód leniwym i spokojnym krokiem wołów; siedząc na kanonicznych mułach, jechali żwawo z tą myślą, by jaknajprędzej móc wczasu zażyć w pobliskiej oberży, o jedną milę od tego miejsca oddalonej. Ci, co tak pospieszali, złączyli się z maruderami i pozdrowili ich uprzejmie. Jeden z tych przejeżdżających, który, mówiąc pokrótce, był kanonikiem z Toledo i panem towarzyszących mu sług, ujrzawszy ten dziwaczny orszak, złożony z wozu, łuczników, Sanczy, Rossynanta, balwierza i plebana, a takoż i Don Kichota, uwięzionego w klatce, nie mógł się wstrzymać, aby nie zapytać, co ma znaczyć, że uwożą tego człeka tak dziwnym sposobem, aczkolwiek domyślał się, wnosząc ze zbroi i oznak zbirów, że musi to być jakiś łotrzyk niebezpieczny i zbójca, którego ukaranie do Świętej Hermandady należy. Jeden ze strażników, do którego się kanonik z zapytaniem zwrócił, odparł:
— Niechaj ten kawaler sam odpowie Waszej Miłości, dlaczego w tak nieobyczajny sposób podróżuje, gdyż nam nic nie jest wiadome.
Don Kichot, usłyszawszy ten dyskurs, rzekł:
— Panowie rycerze powiedzcie mi, czy przypadkiem w rzeczach rycerstwa błędnego biegli nie jesteście? Jeżeli tak, opowiem wam o nieszczęściach moich, jeżeli nie, nie będę się po próżnicy trudził ich opowiadaniem. — Balwierz i pleban, ujrzawszy, że jezdni rozmawiają z Don Kichotem, przybiegli co tchu, obawiając się, aby ich ułożenie odkryte nie zostało.
Kanonik odparł na słowa Don Kichota:
— Prawdę mówiąc, mój bracie, więcej ja znam ksiąg rycerskich, niźli Sumulas[233] Villalpando. Jeżeli tylko o to Wam chodzi, tedy możecie mnie śmiało o wszystkiem powiadomić.
— Bogu Najwyższemu chwała! — rzekł Don Kichot skoro tak jest, tedy dowiedzcie się, Panie rycerzu, żem jest zaczarowany w tej klatce, przez zawiść i zdradę złośliwych czarnoksiężników. Cnota jest bardziej prześladowana przez złych, niż miłowana przez dobrych. Jestem rycerzem błędnym, ale nie z tych, których sława zaniedbała, nie chcąc ich imion unieśmiertelnić na wieki, jeno z tych, którzy, mimo szkaradnej zawiści, wbrew wszystkim magom perskim, braminom indyjskim i szarlatanom etjopskim, zapiszą imiona swoje w świątyni nieśmiertelności, aby służyły one za przykład i wzór dla przyszłych wieków tak, by rycerze błędni szli ich śladami i wierzchołka sławy wojennej dostąpić mogli.
— Prawdę mówi Pan Don Kichot z Manczy — rzekł pleban — gdyż znajduje się na tym wozie zaczarowany, nie dla swych win i grzechów, ale przez złą intencję tych, którym cnota śmierdzi, a dzielność gniewem napawa. Ten ci jest Rycerz Posępnego Oblicza (zapewne o nim nieraz, WPanie, słyszeć musieliście), którego bohaterskie przewagi i wielkie czyny zapisane są na twardych bronzach i marmurach wiecznotrwałych, chocia invidia się wysila, aby blask ich zaćmić, zaś złośliwość natęża, by je niepamięcią pokryć.
Gdy kanonik usłyszał, jakim kształtem przemawia zarówno uwięziony, jak i na wolności będący, o mało się ze zdumienia znakiem krzyża świętego nie przeżegnał, nie mogąc pojąć, co się tu dzieje. Niemniej byli też zadziwieni jezdni z jego orszaku. Wtem Sanczo, który się zbliżył, aby się dyskursowi ich przysłuchać, rzekł dla objaśnienia sprawy.
— Owóż, panowie, czy wam to przypadnie do smaku, czy nie, dowiedzcie się, że pan Don Kichot jest równie zaczarowany, jak moja macierz. Zachował swój umysł nienadwyrężony, je, pije i wszystkie przyrodzone potrzeby odbywa, jak inni ludzie, jako to zresztą jeszcze i wczora czynił, nim go do klatki zamkniono. Skoro jest tak, a nie inaczej, jakże tedy o zaczarowaniu mówić można? Słyszałem, że zaczarowani nie jedzą, nie śpią, podczas gdy pan mój gdyby mu tylko mówić pozwolono, trzydziestu jurystówby przegadał.
Później obróciwszy się do plebana, ciągnął dalej:
— Ach Mości Książę, ach Wasza Wielebność! Zaliście mniemali, ojcze duchowny, że was nie poznam? Sądziliście, że nie odgadnę, dokąd to te nowe zaczarowania zmierzają? Wiedzcie zatem, że Was poznaję, chocia sobie twarz przysłaniacie, wiedzcie także, że wiadomy jestem matactwa, które tak udatnie prowadzicie. Gdzie panuje zawiść, tam cnota królować nie może, gdzie skąpstwo przemaga, tam na hojność miejsca nie masz! Kaduk to całe spotkanie nadał! Gdyby nie Wasza Rewerencja, pan mój już dawnoby księżniczkę Mikonikomu w stadło pojął, ja zaś już bym był księciem, czego zresztą najmniej spodziewać się mogę, po łaskawości mego pana, Rycerza Posępnego Oblicza, i znaczności moich zasług. Widzę, że prawdą jest, co się pospolicie mówi: Koło fortuny szybciej się obraca, niż młyński kamień. Ci, co byli wczoraj na wierzchu, dzisiaj srodze są poniżeni. Boleję jeno nad żoną i dziatkami memi. Mogły się były spodziewać, że ojciec ich wejdzie do domu już jako gubernator, czy wicekról jakiejś wyspy albo królestwa, tymczasem ujrzą go, jako masztalerza.
Wszystko to mówię Waszej Wielebności jeno dlatego, gdyż chcę, aby Was sumienie tknęło, za to niegodne obejście się z moim panem. Zważcie, Wasza Wielebność, aby Bóg na tamtym świecie nie zażądał od Was ścisłego rachunku, za to niegodne mego pana uwięzienie i nie obarczył Was winą za to, że dobrodziejstwa, która pan mój, Don Kichot, mógłby był pod ten czas światu wyświadczyć, z przyczyny tego zamknięcia, uchybione zostały!
— Owóż tego tylko brak! — rzekł w tem miejscu balwierz — jako widzę i ty, Sanczo, należysz do bractwa swego pana. Na mą duszę, powinieneś obok niego tkwić w klatce i takiemuż jak on podlegać zaczarowaniu za to, że już chimery rycerstwa błędnego do ciebie przylgnęły. W złej godzinie stałeś się ciężarny obietnicami swego pana i w złej godzinie ta upragniona wyspa do łba ci wlazła!
— Nie jestem w ciąży od nikogo — odparł Sanczo — nikt mi bańdziocha nie nabije, nawet sam król tego nie sprawi. Jestem ubogi, ale prawy chrześcijanin, który nikomu nic winien nie jest. Jeśli wyspy pragnę, to inni gorszych i większych rzeczy żądają. Ludzie są dziećmi czynów swoich.
Jeśli człek nie tylko wielkorządcą wyspy, ale i papieżem stać się może, zacóżbym ja na ten urząd wysadzić się nie mógł, zwłaszcza, że mój pan tyle wysp zdobędzie, że i zabraknie tych, którymby się je rozdać godziło. Baczcie, Wasza Miłość, panie golibrodo na słowa, jakie mówicie. Brody strzyc i golić, to jeszcze nie wszystko, zaś między Piotrem a Piotrem pewna różność zachodzi. Mówię to, jakoże wszyscy się znamy, a ja się na dudka wystrychnąć nie dam. Co się szaleństwa mego pana tyczy, to Bóg zna całą prawdę. Dosyć na tem, lepiej tego omamienia już nie tykajmy!
Balwierz nie chciał nic odpowiedzieć Sanczy ze strachu, aby ten, w prostactwie i głupocie swojej, nie wygadał tego, co oni obaj z plebanem utaić chcieli. Pleban, w tej samej zostając obawie, poprosił kanonika, aby nieco naprzód się wysforował, a wówczas będzie mu mógł wyjawić tajemnicę klatki, przydając jeszcze siła rzeczy uciesznych wielce. Kanonik ruszył przodem, w otoczeniu sług swoich, i wysłuchał, co mu pleban opowiedział o kondycji, życiu, obyczajach i szaleństwach Don Kichota. Wyjaśnił mu takoż, jaka była przyczyna i początek tego warjactwa i opowiedział o jego przygodach pokrótce, aż do uwięzienia go w klatce. Nadmienił przy tem, że ich zamysłem jest odprowadzić go do wsi rodzinnej, aby tam doświadczyć, czy szaleństwo jego do uleczenia jest zdolne.
Kanonik i jego słudzy zadziwili się, usłyszawszy dziwną historję Don Kichota. Gdy pleban opowieść swoją zakończył, kanonik rzekł:
— Zaprawdę, Mości Księże, znajduję, że tak zwane księgi rycerskie bardzo szkodliwe są dla Rzeczypospolitej. Próżną i fałszywą pobudzany ciekawością, przeczytałem początek prawie wszystkich, które dotychczas wydrukowane zostały, aliści nigdy k‘temu przyjść nie mogłem, aby je do końca zgłębić. Zdawa mi się, że wszystkie księgi, jedne mniej, drugie więcej, te same rzeczy zawierają. W tej niema więcej, niż w tamtej, ta nie więcej od tamtej warta! Według mego rozumienia, ten rodzaj pisania pod bajki, milezyjskiemi zwane, podpada. Są to głupie bajędy dla uciechy, a nie dla pożytku ludzkiego wynalezione, całkiem przeciwnie do apologów, które wraz zabawiają i pouczają. A chocia głównym celem podobnych ksiąg jest rozśmieszać, sam nie wiem, jak to uskuteczniać mogą, będąc napełnione ambaiami i banialukami okrutnemi. Rozkosz, jaką umysł odnosi, winna płynąć z piękna i harmonii, które tkwią w rzeczach świata tego i na widok duszy się podają, zasię brzydota, zamieszanie i nierząd żadnej przyjemności sprawiać nie mogą. W samej rzeczy, jakaż piękność być może, albo jakie przyrównanie części do całości, czy też całości do części, w księdze bajęd, w której siedemnastoletni otrok jednym potężnym szabli uderzeniem rozpoławia olbrzyma, tak wielkiego jak wieża, jakby to nie był wielkolud, a jeno głowa cukru. Co za przyjemność odnosimy, gdy nam malują wojnę, oznajmiwszy wprzód, że po stronie nieprzyjacielskiej miljon żołnierzy się potyka. Bohater opowieści wychodzi im na spotkanie, zaś my, nieboracy, radzi nie radzi, wierzyć musimy, że odnosi on zwycięstwo dzięki męstwu niezłomnego swego ramienia. Cóż mam rzec o tych królowych, czy cesarzowych dziedzicznych, które rycerzom błędnym zaraz, na pierwszem pojrzeniu, w ramiona się rzucają? Chyba tylko ciemny, gruby i prostacki umysł może się cieszyć, czytając, że wielka wieża, w której mnóstwo rycerzy zapartych siedzi, żegluje po szerokiem morzu, niby statek, pomyślnemi pchany wiatrami. Dzisiaj noc zastaje ją u brzegów Lombardji, jutro już ją świt wita w krajach księdza Juana Indyjskiego, albo też w innych, których Ptolomeusz nigdy nie odkrywał ani Marco Polo, jako żywo, nie widział. Jeśli mi powiedzą, że ci, co podobne księgi składają, z umysłu wszystko zmyślają i że nie są przeto obligowani prawdy wiernie się trzymać i ni na źdźbło jej nie chybiać, tedy im odpowiem, że zmyślenie wtedy tylko jest lube, gdy się do prawdy zbliża, a przynajmniej jej pozory w sobie zawiera. Zmyślone opowieści winny się nawszem zgadzać z pojęciem tego, kto je czyta. Niech tedy takim kształtem pisane będą, aby rzeczy niepodobne wydawały się możliwemi, zaś rzeczy trudne i zawiłe, łatwiejszemi. Niech zdumione umysły w ciekawości utrzymują, wzruszając, bawiąc, zachwycając i tyleż uciechy, co i zadziwienia sprawiając. Wszystkich tych rzeczy nie osiągnie ten, co się będzie oddalał od prawdy podobieństwa i od naśladowania natury, na czem się zasadza prawdziwa pisania sztuka. Nie miałem jeszcze takiej księgi rycerskiej w rękach, ktoraby część bajędy w tak jedną całość sprzęgła i spoiła, by środek z początkiem się zgadzał, a początek końcowi nie bruździł — przeciwnie piśmidła te z tylu części osobnych się składają, że, jak się wydaje, bardziej są one do jakichś cudotwórców czy monstrów podobne, niźli do prawdziwej istności kształtu. Twarde i chropowate są w stylu, w trafunkach i przydarzeniach do wiary niepodobne, w opisach miłosnych pełne lascivii, głupie w dyskursach, w dwornościach niezbyte i natrętne, w wystawianiu bitew przydługie i nudne, w historji podróży niezdarne, jednem słowem, dalekie od udatnej i rozumnej sztuki, a przeto zasługujące, by je, jako nieużyteczne społeczności, z Rzeczypospolitej wygnano.
Pleban wysłuchał tych słów z wielką pilnością. Kanonik zdał mu się człekiem bystrego rozumu i słusznego pojęcia. Rzekł mu, że jednego jest z nim mniemania i że, nienawidząc z duszy i z serca ksiąg rycerskich, kazał całe mnóstwo tych pism, do Don Kichota należących, w ogień wrzucić. Nadmienił mu także o sądzie, jaki nad niemi złożył, o tych, które na stos skazał i tych, co je oszczędził. Nie mało naśmiał się z tego kanonik, który rzekł, iż mimo nagany tym księgom uczynionej, krztynę dobrego przecie w nich znaleźć można. Na tej osnowie talent prawdziwy piękne rzeczy uprząść może.

Szerokie i przestronne zostawiają pole, po którem pióro swobodnie buja, opisując nawałności morskie, bitwy, potyczki, spotkania, wystawiając dzielnego dowódcę, z wszelkiemi przymiotami mu przynależnemi, tak, aby był zabiegliwy w uprzedzaniu forteli i zamysłów nieprzyjacielskich, wymowny w zagrzewaniu żołnierzy, roztropny w radzie, żwawy i pochopny w uskutecznianiu zamysłów swoich, dzielny w napaści, jako też i w obronie, malując raz smutne i ubolewania godne zdarzenia, to znów wesołą i niespodziewaną przygodę, tu piękną, szlachetną, dostojną i rozumną damę, tam znów dwornego i mężnego chrześcijańskiego rycerza, dalej znów niezbytego i zadufanego w sobie prostaka, abo też grzecznego i dzielnego książęcia, opowiadając o wierności i poczciwości wasali lub wielkości i hojności królów. Ksiąg tych składacz ma sposobność wydać się, to astrologiem, to gwiaździarzem znamienitym, to biegłym w sprawach państwowych statystą, a to znów w magji praktykiem zawołanym. Może malować chytrość Ulissesa, litość Eneasza, dzielność Achilla, nieszczęścia Hektora, hojność Aleksandra, zdradliwość Sinona, przyjaźń Euriala, cnotę Cezara, łagodność i szczerość Trajana Zopira,[234] wierność i roztropność Katona, mówiąc pokrótce, wszystkie przymioty wysokie, które człeka znamienitego rodu doskonałym czynią, abo niemi jednego człowieka uraczając, abo też na różnych ludzi je rozdzielając. Jeśli to wszystko miłym i niezawikłanym stylem opisze i umiejętnością swoją do prawdy pozoru się zbliży, dzieło jego będzie podobne do tkaniny, z różnych i drogocennych złożonej wątków, a w piękności swojej niezrównanej i doskonałości osiągnie cel, do jakiego pisma tego rodzaju zmierzać mogą, to jest: będzie uczyć i zabawiać pospołu, jak o tem już mówiłem. Rodzaj tych pism, nieścieśmony będąc, daje autorowi sposobność okazania się epicznym, lirycznym, tragicznym, lub krotochwilnym, i dobycia na jaśnię wszystkich zalet, w wyśmienitych i słusznych regułach poezji i retoryki się zamykających. Epika przecie równie wierszem, jak i prozą, może być oddana.

KAPITULUM XLVIII
W KTÓREM KANONIK JESZCZE SIĘ SZERZY NAD MATERJĄ KSIĄG RYCERSKICH

— Rzetelną prawdę powiadacie, Wasza Miłość — odparł pleban — dla tej racji słusznej nagany są warci autorowie, którzy podobne księgi składają, nie dbając o zachowanie słusznych sztuki prawideł. Takie usilne zasad przestrzeganie mogłoby ich uczynić sławnymi w prozie, tak jak sławnymi są w poezji dwaj książęta łacińskiej i greckiej poezji.
— Miałem ja niejaką chęć — rzekł kanonik — ułożyć księgę rycerską, zachowując wszystkie pryncypja, o których nadmieniłem. Jużem i był przeszło sto arkuszy napisał. Aby się upewnić, czy ten początek zasługuje na dobre o nim mniemanie, pokazałem moją pracę ludziom rozumnym i na rzeczy się znającym, a takoż i głupcom, którym jeno dziwaczne banialuki przypadają do smaku. Jedni i drudzy wielkich mi nie szczędzili pochwał. Przecież, mimo to, nie chciałem się dalej w tę pracę zapędzać, bo oprócz, iż mi się zdawała powołaniu memu nieprzyzwoita, zważyłem, że liczba głupców znacznie liczbę mądrych przechodzi. Milej od niewielu rozumnych odnieść pochwałę, niż przez siła matołków być wysławionym. Nie chciałem podlegać niesprawiedliwym sądom nieokrzesanego pospólstwa, które takie księgi czytać chciwie zwykło. Acz, co mnie najbardziej odraziło i pióro wytrąciło z ręki, chocia przecie umyśliłem wodzić niem po papierze, aż do dzieła całkowitego uskutecznienia, to widok komedyj, które się dzisiaj na theatrum odgrywają. Rzekłem tedy do siebie: Jeżeli te komedje, których osnowa zmyślona jest albo też z dziejów prawdziwych wyjęta, są prawie wszystkie za głupstwa wierutne, bez ładu i składu, uznane, chocia nic to nie wadzi, by gawiedź pilnie ich słuchała i w niepomiernych wynosiła chwalbach, jeżeli autorowie, co je składają i komedjanci, je odgrywający, twierdzą, że takiemi być muszą, gdyż w takich właśnie, a nie w innych[235] pospólstwo się lubuje, gdy tymczasem komedje, których wątek rozwija się tak, jak tego reguła wymaga, a ich zmyślenie poza obręby ustaw tej sztuki nie wychodzi, mogą jeno czterech mądrych ukontentować, zaś odrazić tych, co pojęcia sztuki zbyci, w pięknych ich kształtach gustować nie są w stanie i przekładają raczej do stołu z wieloma zasiadać, niż z nielicznymi rozmyślać, tedy łatwie się zdarzyć może, że za moją księgę, nad którą nieźle się głowiłem, wszystkie prawidła pisania mając na uwadze, odniosę nagrodę, jako ten przysłowiowy krawiec, co patrzył za ściegiem, o zapłatę nie dbając.
Nieraz dawałem poznać komedjantom ich błąd w tej mierze, chcąc ich upewnić, że więcejby ludzi na theatrum ściągnęli i znaczniejszejby sobie przysporzyli sławy, gdyby odgrywali komedje, nawszem zgodne z sztuki ustawami, a nie jakoweś banialuki, alem ich znalazł tak przy swojem mniemaniu obstających uparcie, że niemasz takiego dowodu i przełożenia, coby ich od przedsięwzięcia odciągnąć mogły. Pamiętam, żem raz mówił jednemu z tych zaciekłych partaczy: — Powiedz mi Waść, rzekę, czy przypominasz sobie, że przed kilku laty były w Hiszpanji odegrane trzy tragedje, ułożone przez słynnego poetę, do naszej nacji należącego?[236] Były one takie, iż zadziwiły wszystkich i wszystkim niezmierne sprawiły ucieszenie, tak głupcom, jak i ludziom uczonym, prostakom, jako i personom znamienitym. Te trzy tragedje więcej zysku komedjantom przysporzyły, niż trzydzieści innych, najlepszych, które później napisane zostały.
— Ani chybi myślisz, WPan, o Izabelli, Philis i Aleksandrze — odparł rymotwórca.
— Tak jest, w samej rzeczy — rzekłem. — Sami teraz roztrząśnijcie, czy nie są według przyzwoitego sztuki ustanowienia napisane. Zachowując wszystkie prawidła, podobały się jednak niezmiernie. Cała bieda tedy nie stąd pochodzi, że plebs zwykł się bawić niedorzecznościami, ale stąd, że lepszych pisać i odgrywać nie umiecie. Nie jest, zaprawdę, fraszką nierozumną „Niewdzięczność pomszczona“, niemasz nijakich dziwactw i bzdur w „Numancji“, w „Kupcu zakochanym“, w „Łaskawej nieprzyjaciółce“,[237] ani też w wielu innych, które rozumni poetowie, na chwałę swoją i na pożytek komedjantom, napisali. Przydałem do tego wiele innych dowodów tak, iż mój rozmówca zmieszał się nieco, acz nie odmienił swojego zdania błędnego.
— Mości Księże Kanoniku — rzekł wówczas pleban — dotknąłeś Wasza Miłość, materji, która obudziła zadawniony rankor, żywiony przezemnie do komedji naszego wieku. Niemniejszy on jest od tej wrogości, jaką okazywałem zawsze księgom rycerstwa błędnego. Komedja, według rozumienia Tulljusza, winna być zwierciadłem życia ludzkiego, wzorem obyczajów i prawdy obrazem. Tymczasem te, co się teraz odgrywają, są jeno zwierciadłem wszelkiej brzydliwości, arcywzorami głupstw i lubieżności wizerunkami. Czy może być coś bardziej niezdarnego, jak dać widzieć, w pierwszej scenie pierwszego aktu, dziecko w pieluchach, które już w drugiej scenie źrałym mężem i to brodatym się staje? Cóż głupszego nad zamiar wystawiania zgrzybiałego starca junakiem, młodzieniaszka tchórzem, lokaja oratorem, pazia doradcą, króla nosicielem brzemion, a księżniczkę kuchenną posługaczką? Cóż powiedzieć o zachowaniu czasu, w którem te czynności zmyślone zachodzą? Rzeknę jeno, że widziałem taką komedję, której pierwszy akt zaczyna się w Europie, drugi odgrywa w Azji, a trzeci w Afryce; gdyby się była zatem z czterech aktów składała, cały światbyśmy objechali. Jeżeli podobieństwo do prawdy i jej naśladowanie ma być głównem komedji zadaniem, jakim to sposobem może ona choćby pospolity umysł zadowolnić, skoro, zmyślając czynność, jaka za czasów króla Pepina, albo Karola Wielkiego zachodzi, ma za głównego bohatera cesarza Herakljusza, który rzekomo miał wejść z krzyżem do Jerozolimy i miast Godfryda de Bouillon grób święty odzyskać — przecie między jednym a drugim wojownikiem wielki przeciąg czasu leży. Gdy zaś komedja na wymyślonej się opiera osnowie, jakże można historyczne jej przypisywać zdarzenia, mieszać dzieje różnych osób w różnych czasach, nietylko już żadnego podobieństwa do prawdy nie zachowując, ale i z grubemi omyłkami na plac wyjeżdżając. Co jest w tem jeszcze niedobrego, iż się znajdują prostacy, upewniający, że w tem właśnie doskonałość się najwyższa zawiera, podczas gdy wszystko inne szczerem jest jeno wydwarzaniem. Jakież to cuda niepodobne zmyśla się w tragedjach duchownych, jakie się tam wystawia apokryfy i ileż cudów, dokonanych przez jednego świętego, drugiemu świętemu się przypisuje? Nawet w dramatach świeckich ośmielają się niejedno miraculum wystawiać, na to jeno zważając i z tym względem się licząc, że taki cud albo przemiana sceniczna, jak ją zowią, bardzo tu dobrze podchodzi i że ciemne pospólstwo, gęby rozdziawiwszy, na teatrum ławą przybierzy. Wszystko to dzieje się z szwankiem prawdy, osławieniem historji i z wstydem wysokich hiszpańskich umysłów, bowiem cudzoziemcy, będący nader ściśli, w przestrzeganiu prawideł komedji, za nieuków i barbarzyńców nas dzierżą, widząc głupstwa i bzdury wierutne w naszych przedstawieniach.[238] Aby wymówkę dostateczną znaleść, nie wystarczy rzec, że głównym celem, który mają państwa dobrze rządzone, a pozwalające na publiczne odgrywanie komedyj, jest chęć zabawienia ludu rozrywką godziwą i ochronienia go od złych chęci, które lenistwo zwykle zradza. Ponieważ to osiągnąć można dzięki jakiejkolwiek komedji, dobrej, czy złej, nie trza zatem prawideł ustanawiać, ani zmuszać autorów i aktorów, aby komedje wystawiali i składali, tak jak one winny być składane i wystawiane, zwłaszcza, że, jak rzeczone zostało, to, czego się pragnie, osiągnione być może ladajaką komedją.
Na to powiem, że przy pomocy dobrych komedyj doszlibyśmy do tego celu nierównie lepiej, niźli przy pomocy komedyj złych, bowiem widz, wysłuchawszy komedji dobrze przy zachowaniu prawideł złożonej, wyszedłby rozweselony krotochwilami, pouczony w rzeczach poważnych, zadziwiony różnemi przypadkami, mądry, dzięki przykładom i dyskursom, mający się na baczności przed oszustwy, pełen kolery wobec występku i rozmiłowany w cnocie. Wszystkie te uczucia winna budzić dobra komedja w duszy widza, choćby on był tępy i ciężki do pojmowania. Nie jest rzeczą możliwą, aby komedja, podobne zalety posiadająca, nie miała rozweselać, bawić i przypadać do smaku bardziej, niźli komedja wszystkiego tego zbyta, jak większość tych, co się je teraz na theatrum wystawia. Nie ponoszą w tem winy poetowie, którzy je składają, bowiem są pośród nich i tacy, co widzą dobrze swoje błędy i wiedzą, jakby im pisać należało; ponieważ jednak komedje są towarem, wystawionym na sprzedaż — mówię tedy, a mówię prawdę — że komedjanciby ich nie kupili, gdyby nie były tego rodzaju. Poeta zatem musi podlegać wymaganiom igrca, który mu za jego dzieło płaci.[239] Że tak jest w samej rzeczy, widać to po nieskończonej ilości komedyj, które ułożył jeden z wybranych, a szczęśliwych umysłów tego królestwa. Uczynił to z takim wdziękiem wyszukanym, wierszem tak pięknym, w tak niepokalanym języku i z myślą tak głęboką, że komedje te są bogate w retorykę i w formie swej szlachetne, a jego sława cały świat napełniła. Jednakoż nie wszystkie doszły do stopnia wymaganej doskonałości, bowiem i one przystosować się musiały do gustu igrców. Niektórzy autorowie składają komedje z taką letkością, że nie zważają nawet na to, co czynią. Po odegraniu ich, aktorowie czują potrzebę ucieczki i ukrycia się przed karą, która nieraz na nich spadała za wystawianie rzeczy, wydwarzającej się z królów lub znacznych rodów. Wszystkie te zdrożności, a i inne, o których na ten czas milczę, bruździćby przestały, gdyby w stolicy znalazł się mąż, obdarzony bystrym umysłem, coby badał wszystkie sztuki, nimby je na scenach odegrano, i to nie tylko te, co dla stolicy są przeznaczone, ale i te, które mają być w całej Hiszpanji wystawiane. Bez jego przyzwolenia, pieczęci a podpisania, żadna władza nie ośmieliłaby się zgodzić na odegranie komedji. Tą modłą igrce musieliby dbać o wysyłanie do stolicy dzieł, które później bez nijakiego niebezpieczeństwa mogliby wystawiać, ci zasię, co komedje składają, musieliby z większem baczeniem do pracy przystępować, wiedząc, że ich płody mają przejść przez surowy examin ludzi, na rzeczy się znających. Tym sposobem powstawałyby komedje zacne i osiągnioneby zostało to, czego się od nich oczekuje: godziwa rozrywka dla ludu i dobre imię poetów Hiszpanji, poprawa kondycji aktorskiego stanu i bezpieczeństwo igrców, którymby już kary nie groziły.
Gdyby zasię tej samej, czy też innej osobie powierzono trud badania ksiąg rycerskich, od nowa składanych, ani chybi, że niektóre z nich do tej doskonałościby się wzniosły, o której Wasza Miłość mówił. Język nasz zbogaciłby się szacownym skarbem wymowy, zaś stare księgi zostałyby zaćmione światłem nowych, które ukazywałyby się na świecie dla godziwej rozrywki, nie tylko próżniaków, ale i ludzi wielce pracą zajętych. Nie jest to możliwe, aby łuk był zawżdy napięty i aby słabej naturze człowieczej odmawiać miano cnej i dozwolonej rozrywki.
Kanonik i pleban w swym dyskursie właśnie do tego miejsca doszli, gdy balwierz, przyspieszywszy kroku, zbliżył się do nich i rzekł do plebana:
— To miejsce, panie licencjacie, ze wszechmiar nadaje się na to, o czem mówiłem. Gdy będziemy zażywali wczasu, woły znajdą tutaj świeżą i obfitą paszę.
— I mnie takoż się zdawa — odparł pleban i zapytał zaraz kanonika, co uczynić zamierza. Kanonik, zachwycony widokiem pięknej doliny, rozciągającej się przed oczami, rzekł, że pozostanie z nimi. Chcąc się nacieszyć tym widokiem i rozmową z księdzem, a takoż dowiedzieć się o dziełach Don Kichota, rozkazał swoim służebnym udać się do pobliskiej oberży i przynieść poddostatkiem strawy dla wszystkich. Postanowił bowiem zażyć południowego wczasu w tem miejscu. Jeden ze sług odparł, że muł juczny z żywnością winien się już znajdować w oberży. Żywności tej dla wszystkich wystarczy tak, iż w oberży należy zakupić tylko owsa dla bydląt.
— Skoro tak jest — rzecze kanonik — niechajże bydlęta do oberży odprowadzą, tu zaś przyślą tylko muła jucznego. — Gdy tak rozprawiano, Sanczo, widząc, że będzie mógł mówić swobodnie ze swoim panem, bez tego, aby mu przeszkadzać miała przytomność plebana i balwierza, względem którego niejakie podejrzenia żywił, zbliżył się do klatki, gdzie siedział Don Kichot i rzekł:
— Aby mieć sumienie spokojne, pragnę rzec Wam, panie, jakie rzeczy zachodzą w Waszem zaczarowaniu. Ci dwaj ludzie, co mają oblicza zasłonione, to balwierz i pleban z naszej wsi. Mniemam, iż uknuli spisek, aby porwać w ten sposób Waszą Miłość, z przyczyny zawiści, jaką do Was żywią, ponieważ górujecie nad nimi, w dopełnianiu sławnych przedsięwzięć i czynów. Gdy założymy, że jest to prawda, wypłynie stąd, że nie jesteście zaczarowani, jeno oszukani i na szwank narażeni. Aby się o tem przekonać, chcę Was o jedną rzecz zapytać, jeśli mi odpowiecie, jak się tego spodziewam, dotkniecie sami ręką tego oszustwa i obaczycie, że nie jesteście zaczarowani, jeno, że macie mózg w głowie przewrócony.
— Pytaj o co chcesz, synku mój, Sanczo — rzekł Don Kichot — ukontentuję cię i odpowiem na wszystko, czego chcesz. Co się zaś tyczy twego rzeczenia, że ci, co jadą z nami, są naszymi rodakami i przyjaciółmi: plebanem i balwierzem, to odpowiem, iż się tak zdawać może, przecie żadną miarą nie uwierzę, aby to oni być mieli naprawdę.
Musisz wierzyć, że jeśli nawet pozór podobny do tamtych mają, jak powiadasz, zachodzi to tylko dlatego, że, chcąc mnie zaczarować, owo podobieństwo złudne na się wzięli. Czarownikom łatwie jest przyjmować taki pozór, jaki chcą. Ci stali się podobni do naszych przyjaciół, aby dać ci przyczynę głowienia się, oraz wpędzić cię do labiryntu niepewności, skąd nie będziesz się mógł wydobyć, chociabyś i miał nić Tezeusza. Uczynili to takoż, aby mój umysł zamącić i abym nie wiedział skąd moje zło płynie. Jeżeli bowiem z jednej strony mi mówisz, że towarzyszą nam balwierz i pleban z naszej wsi, zaś z drugiej strony widzę się uwięziony w klatce, wiedząc jednocześnie, że niemasz takiej ludzkiej, czy nadprzyrodzonej potęgi, coby mnie do klatki zamknąć mogła, tedy co chcesz, abym myślał, albo i rzekł, jak nie to, że forma mego zaczarowania, przechodzi wszystko, co czytałem w księgach, traktujących o zaczarowanych rycerzach błędnych. Dlatego też uspokój swój umysł i oddal od siebie mniemanie, że ci dwaj są tymi, o których mówisz — wierę, że są nimi tak, jak ja jestem Turkiem. Jeżeli mnie chcesz pytać jeszcze o coś, mów, będę ci odpowiadał, choćbyś mnie miał pytać do jutra.
— Niech mi nasza pani będzie ku pomocy — zawołał Sanczo gromkim głosem. — Zaliż to możliwe, aby Wasza Miłość miał tak twardą głowę i tak mało w niej mózgu, aby nie spostrzec, że to, co mówię, jest najczystszą prawdą i że Wasze więzienie jako i nieszczęście, jest raczej dziełem cudzej złośliwości, niźli zaczarowania? Skoro jest tak, pragnę przekonać Was dowodnie, że nie jesteście zaczarowani. Rzeknijcie mi... Ach, aby Bóg Was wybawił jaknajprędzej z tego utrapienia i abyście mogli ocknąć się w ramionach pani Dulcynei wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewać będziecie!
— Przestań mnie zaklinać — rzekł Don Kichot — i pytaj, o co chcesz. Obiecałem ci już, że odpowiem na wszystko szczegółowie.
— Chcę tego — odparł Sanczo — abyście mi powiedzieli, nic nie przydając, ani nie ujmując, z tą szczerotą, jakiej oczekuje się od wszystkich, rycerską profesję sprawujących tak, jak ją Wasza Miłość sprawuje, pod nazwą rycerza błędnego...
— Rzekłem, że w niczem nie uchybię — przerwał Don Kichot — pytaj wreszcie, bowiem już mi nudność sprawiasz temi zaklęciami, prośbami i wybiegami.
— Jestem upewniony o szczerości i dobroci pana mego — rzecze dalej Sanczo — i dlatego, wracając do tego, co myślałem, pytam z całą czcią powinną, czy Wasza Miłość, odkąd jest uwięzion, czy też zaczarowany w tej klatce, nie miał ani razu ochoty uczynić coś na grubo, czy też na cienko, jak to pospolicie mówią...
— Nie rozumiem, co to znaczy uczynić coś na grubo, czy na cienko. Wytłumacz mi to jaśniej, Sanczo.
— Zaliż to możliwe, aby WPan nie wiedział, co oznacza na grubo, czy na cienko, gdy wiedzą o tem małe dzieci, odkąd do szkoły chodzić poczynają? Dobrze zatem! Chciałem uznać, czyście nie mieli chęci uczynić tego, czego za Was nikt inny, jako żywo, nie uczyni.

— Ach, pojmuję cię, Sanczo — odparł Don Kichot. — Już nieraz tę chęć nieprzemożoną odczuwałem tak, jak ją i teraz odczuwam. Wspomóż mnie w tem utrapieniu, bowiem wkrótce może się stać niezbyt ochędożnie dokoła!

KAPITULUM XLIX
W KTÓREM SIĘ MÓWI O MĄDRYM DYSKURSIE MIĘDZY SANCZO PANSĄ A JEGO PANEM, DON KICHOTEM

— Ach — rzekł Sanczo — złapałem WPana, wiem już, co wiedzieć chciałem, jeśli łżę, bodajbym zbawienia wiecznego nie dostąpił. Nie będziecie mogli zaprzeczyć, Wasza Miłość, temu, co się pospolicie mówi, o pewnym niemrawcu: „Nie wiem, co się Pieterkowi stało; nie je, nie pije, nie śpi, nie odpowiada, a gdy się go pytają — rzecby można, że jest zaczarowany“.
Stąd wnosić trzeba, że ci, co nie piją, nie jedzą, nie śpią i potrzeb swych przyrodzonych, o których mówię, nie odprawują, są zaczarowani, natomiast nie ci, którzy, jak WPan, chęć na to i na owo mają, piją, kiedy im do picia dają, jedzą, kiedy strawa przed nimi stoi, i odpowiadają na zadane pytania.
— Prawdę mówisz, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Ale wszakożem ci już nadmienił, że zaczarowania się wielorakie, a i to być może, że w biegu czasu odmieniły się omamień sposoby, tak iż dzisiaj jest to w zwyczaju, aby ludzie zaczarowani robili wszystko, co ja robię, aczkolwiek drzewiej tego nie czynili. Nie trzeba przeciwko obyczajom czasów powstawać i opacznie ich sobie tłumaczyć. Twierdzę i mocno utrzymuję, że zaczarowany jestem; to mi do spokoju mego sumienia wystarcza. Gdybym nie myślał, że jestem zaczarowany, za wielki grzechbym sobie poczytywał, że zostaję w tej klatce, jako człek gnuśny i tchórzliwy, pozbawiając pomocy uciśnionych i nieszczęśliwych, którzy w tej godzinie nurzają w potrzebie mego sukursu i wsporu.
— Z tem wszystkiem, Wasza Miłość — rzecze Sanczo — trzeba, abyście dla większej wygody i ruchów przestronności, wydobyli się z tej opresji (postaram się być Wam pomocnym i wydźwignąć Was z tego więzienia) i spróbowali dosiąść Rossynanta, który także wydaje się zaczarowany, gdyż jest smutny i ciężkiej melankolji pełen. To uczyniwszy, będziemy mogli znów fortunę kusić i na poszukiwania przygód wyruszyć. Gdy się nam dobrze nie powiedzie, zawsze będziemy mieli czas powrócić do tej klatki, w której obiecuję się zamknąć pospołu z Waszą Miłością, jak na wiernego i dobrego giermka przystało. Chyba, że WPan takim nieszczęśliwym się okaże, a ja takim głupim, że nie będziemy mogli wykonać tego, co zamyślam.
— Pozwalam ci uczynić tak, braciszku Sanczo — odparł Don Kichot — gdy tylko sposobną porę do uwolnienia mnie pomiarkujesz, bierz się żwawo do dzieła, będę ci posłuszny i dam się sobą całkiem powodować, ale uznasz Sanczo, że się mylisz w materji nieszczęścia mego. — Takim dyskursem bawili się rycerz błędny i jego źle błędny giermek, aż dojechali do miejsca, gdzie pleban, kanonik i balwierz zatrzymali się, by na nich czekać. Woźnica wyprzągł woły i puścił je luzem na zielony pastewnik, którego świeżość nęciła do wczasu nietyle ludzi, tak ciężko jak Don Kichot zaczarowanych, ile osoby roztropne i otumanieniu niepodległe, jak jego giermek. Sanczo poprosił plebana, aby przyzwolił jego panu na chwilę klatkę opuścić, gdyż jeśli to się nie stanie, więzienie nie będzie już tak czyste, jakby tego wymagała znamienitość takiego rycerza, jak jego pan. Pleban pojął w czem rzecz i rzekł, że chętnieby się do jego prośby przychylił, gdyby nie lęk, iż Don Kichot, ocknąwszy się na swobodzie, nie wyrządził jakiejś zwykłej sobie sztuki i nie uciekł tam, gdzieby go już nikt znaleźć nie mógł.
— Ręczę, że nie uciecze — odparł Sanczo.
— Ja także — dodał kanonik — jeżeli tylko da nam parol rycerza, że nie oddali się od nas, dopóki mu na to nie pozwolimy.
— Przysięgam — zawołał Don Kichot, który tego wszystkiego słuchał. — Zwłaszcza, że człek zaczarowany tak jak ja, nie jest swobodny w czynieniu tego, co chce. Czarnoksiężnik, co go w ten stan wprawił, i to uczynić może, aby na jednem miejscu tkwił, bez poruszenia, choćby przez trzy wieki, gdyby zaś uciekł, ma moc go powrócić tak, iż przybieży chyżo niby wiatr. Przeto, Mości Panowie, dobrze będzie dla wszystkich, jeśli go się wypuści, gdyż w razie, gdy mu wyjścia zabronią i nieco od klatki nie odstąpią, będzie musiał, wbrew swej woli, podrażnić ich nozdrza niemiłym odorem.
Kanonik wziął Don Kichota za rękę, aczkolwiek ten obie miał związane i uwolnił go na słowo rycerskie. Ujrzawszy się na swobodzie, nieborak rycerz wielce się uradował. Przeciągnął się kilka razy, potem pobiegł do Rossynanta i, uderzywszy go dwa razy pieszczenie po grzbiecie, rzekł:
— Mam ufność w Bogu i w Najświętszej Matce Jego, że wkrótce, o kwiecie i wzorze rumaków, obaczymy się już w stanie tym, którego sobie życzymy. Ty będziesz mnie nosił na grzbiecie, ja zaś na tobie siedząc, będę dopełniał powołania, dla którego Bóg mnie stworzył.
To rzekłszy, udał się Don Kichot w towarzystwie Sanczy na osobność, skąd wrócił bardziej letki i gorejący większą jeszcze żądzą uskutecznienia tego, co Sanczo wziął przed się. Kanonik patrzył pilnie na Don Kichota, dziwując się niepomiernie rodzajowi jego szaleństwa, zwłaszcza, że rycerz nasz okazywał przecie zdrowy umysł w tem, co mówił. Tracił jeno, jak to się mówiło, ostrogi, gdy ktoś dotknął materji rycerstwa błędnego. Gdy już wszyscy rozłożyli się na zielonej murawie, oczekując na łuby z żywnością, kanonik, tknięty litością, rzekł
— Czy podobna, Waszmość Panie, aby te głupie i puste księgi rycerskie mogły to sprawić, by się Wam umysł pomieszał tak dalece, że się już zaczarowanym rozumiesz i wierzysz w wiele rzeczy tak dalekich od prawdy, jako od niej kłamstwo jest dalekie? Jakże to jest możliwe, by się znalazł umysł człowieczy, wierzący niezachwianie, że na świecie było tylu Amadisów, tylu sławnych rycerzy, tylu cesarzy Trebizondy, tylu Felixmartów z Hirkanji, nie mówiąc już o ciżbie błędnych dziewic, o mrowiu wężów, smoków, olbrzymów, o niesłychanych przygodach, wielorakich zaczarowań sposobach, o niezliczonych bitwach, straszliwych pojedynkach, o wspaniałych szatach, o zakochanych księżniczkach, o giermkach, co się grabiami stali, o wdzięcznych karłach, o posłaniach, pełnych zaklęć miłosnych, o tylu walecznych damach, jednem słowem o wszystkich tych andronach i bzdurach, które księgi rycerskie w sobie zawierają? Co do mnie, to mogę powiedzieć WPanu, że gdy je czytam, nie przywoławszy sobie na pamięć, ze wszystko to są duby smalone, pewną przyjemność z tej lektury odnoszę. Dosyć jednak, abym uprzytomnił sobie jaki jest ich walor, a już pierwszą lepszą, która mi w ręce wpadnie, o mur grzmocę; niechybnie wrzuciłbym ją także w ogień, gdyby blisko obok mnie płonął. Zasługują, wierę, na taką karę, gdy żsą bałamutne i nad wyraz zwodzicielskie, wynajdujące nowe sposoby życia, tworzące nowe sekty i dające do tego pobudkę, by pospólstwo wierzyło we wszystkie banialuki, jakich w nich jest pełno. Ośmielają się nawet sprawować pomieszanie i zakłócenie w umysłach roztropnej i dobrze urodzonej szlachty, jak to widać z WPana przykładu, którego w tak zły stan wprawiły, iż go musiano do klatki wsadzić i wieść na wozie, zaprzężonym w woły, niby lwa albo tygrysa, co go od miasta do miasta przewożą dla zysku.
Miejcie litość, Panie Don Kichocie, nad samym sobą, starajcie się do zdrowego rozumu powrócić i używajcie na dobre tego rozsądku, którego Wam niebo udzieliło. Zdatność swego bogatego umysłu na czytanie innych ksiąg obróćcie. A jeśli przyrodzonej swojej potrzebie folgując, będziecie chcieli już czytać księgi o wielkich czynach i rycerstwie, tedy weźcie do rąk Pismo Święte i Księgę Proroków, gdyż znajdziecie w nich nie tylko prawdy wspaniałe, ale i czyny, równie bohaterskie jak i prawdziwe. Rzym miał Cezara, Portugalja Viriata, Kartagina Hannibala, Grecja Aleksandra, Kastylja Ferdynanda Gonzalesa,[240] Walencja Cyda, Andaluzja Gonzalo Fernandeza, Estramadura Diego Garcia de Peredes, Xeres Garcię Perez y Vargas, Toledo Garcilasa, a Sevilla Don Manuela de León. Czytanie o ich dzielnych czynach może najgłębsze umysły zabawić i zadziwić. Wierę, taka lektura będzie godna Waszego wysokiego umysłu, panie Don Kichocie, dzięki niej staniecie się zawołani w historji, rozmiłowani w cnocie, obyczaje swoje polepszycie, zasłyniecie, jako mąż dzielny acz nie zuchwały, śmiały i żadnej trwogi nie odczuwający, a wszystko to obróci się na chwałę Boga, na Waszą niezmierną korzyść i na sławę Manczy, skąd, jak mi oznajmiono, ród swój bierzecie.
Don Kichot wysłuchał pilnie słów kanonika, widząc zaś, że ten już mowę swoją zawarł, pomilczał kęs czasu, później zaś rzekł:
— Zdaje mi się, mój panie szlachcicu, że cała ta Wasza przemowa k‘temu dąży, abym się przekonał, iż na świecie nie było rycerzy błędnych, że wszystkie księgi rycerskie są kłamliwe, szkodliwe i Rzeczypospolitej nie potrzebne, żem ja źle czynił, czytając je, gorzej, że im dowierzałem, a najgorzej, że starałem się je naśladować, obierając sobie profesję rycerstwa błędnego. Rozumiem także, iż Waszmość nie przyznajesz, iżby kiedy mieli być na świecie Amadisowie, Grecje i Galje, a takoż różni rycerze, od których w księgach się roi.
— Wszystko jest tak, jak Wasza Miłość mówi — odparł kanonik.
Don Kichot rzekł: — Przydaliście także, że te księgi znaczną mi szkodę wyrządziły, gdyż pomieszały mi umysł i zamknięcia mego w więzieniu stały się przyczyną, że użyteczniej dla mnie byłoby zmienić lekturę i czytać księgi bardziej prawdziwe, które lepiej uczą i zabawiają.
— Tak jest — odparł kanonik.
— Ja natomiast — rzecze Don Kichot — znajduję, że to Wy jesteście człekiem omamionym i rozumu zbytym, skoro ważycie się tak wiele bluźnierstw wypowiadać przeciwko rzeczy, dobrze na świecie przyjętej i tak za prawdziwą uznanej, że ten, co tego ośmiela się nie przyznać, zasługuje na tę samą karę, jaką chcielibyście wymierzyć księgom, których lektura Was w odrażenie wprawia.
Bo chcieć przekonać kogoś, że na świecie nie było Amadisów i innych sławnych rycerzy, o których książki wspominają, byłoby to samo, co powiedzieć, że słońce nie świeci, lód nie mrozi i że ziemia nie żywi nikogo. Jakiż to umysł może drugiemu na świecie umysłowi wytłumaczyć, że historja infantki Floripy i Guy z Burgonji nie jest prawdziwa, jako i czyn Fierabras na moście Mantilby, za czasów Karola Wielkiego,[241] cysarza. Klnę się na wszystkie świętości, że to prawda, jak prawdą jest, że teraz słońce świeci. Jeśliby to miało być kłamem, tedy i kłamem jest, że istniał kiedyś Hektor i Achilles, że była wojna trojańska, że dwunastu Parów Francji po ziemi stąpało, że żył król Angielczyków, Artur, który teraz przemieniony w kruka, tylko czeka swego na tron powrotu. Również możnaby powiedzieć, że łgarstwem jest historja Guarina Meschino, oraz Świętego Graala szukanie, że miłość Tristana i królowej Izabelli zmyślona była, równie jak afekty Lancelota i Ginewry, podczas gdy jeszcze są żyjący na świecie, co pamiętają damę Quintagnonę, która była najlepszą w calem królestwie angielskiem podczaszynią. Ta historja jest prawdziwa, gdyż nawet ja sam pamiętam, że jedna z moich prababek z linji ojczystej zwykła mawiać, gdy tylko ujrzała matronę w długim na głowie czepeczku: „Spojrzyj na nią, mój wnuku! Wszak to żywy konterfekt damy Quintagnony!“ Z tego wnoszę, że babka moja znać ją musiała, albo przynajmniej widzieć jej wyobrażenia. Któż ośmiela się twierdzić, że nie jest prawdziwa historja pięknej Magalony i Piotra, skoro jeszcze dziś można widzieć w skarbcu królewskim Armenji kołek, trochę szerszy od zwykłego dyszla wozu. Służył on do obracania drewnianego konia, na którym dzielny Piotr wzbił się w powietrze.[242] Krom tego kołka, jest przecie jeszcze siodło Babieki, w Roncenwallu zasię znajduje się róg Rolanda większy od belki. A więc widać dowodnie, że musiało być na świecie dwunastu Parów Francji, że istniał Pierres, Cyd i inni podobni rycerze, o których historje mówią, że szli na szukanie przygód swoich.[243] Któż mnie zdoła przekonać, że nie jest prawdą, jakoby waleczny Portugalczyk, Juan de Merlo, był rycerzem błędnym, że wyruszył do Burgundji, że walczył w mieście Ras przeciwko panu na Charni, tak zwanemu mosen Pierres, później zaś w Bazylei z mosen Henrykiem de Remestan, odnosząc w dwóch tych rozprawach walne zwycięstwo i przysparzając sobie sławy nieśmiertelnej.[244] A może nieprawdą są także trafunki i wyzwania dwóch Hiszpanów, którzy w Burgundji walczyli, Pedro Barba i Gutierre Quijada (od którego pochodzę w linji prostej po mieczu) i porazili synów grabi San Polo.[245]
Ani mi tego nikt nie zaprze, że Don Ferdynand z Guevary udał się do Niemiec na szukanie przygód, gdzie się potykał z rycerzem Jerzym, pochodzącym z arcyksiążęcego domu Austrji. Zaliż bajkami są turnieje pana Suera de Quinones de Pas, walki jakie toczył pan Ludwik de Falcas[246] przeciwko panu Don Gonzalowi de Guzman, rycerzowi kastylijskiemu, a takoż i inne czyny, dokonane przez rycerzy tego królestwa i rycerzy cudzoziemskich, które tak są istotne i prawdziwe, iż trzeba być całkiem rozumu zbytym, aby im przeczyć.
Kanonik osłupiał, wysłuchawszy tej mieszaniny prawd i fałszów, przyrządzonej przez Don Kichota, który tak był zawołany we wszystkiem, co tyczyło dziejów rycerstwa błędnego.
— Nie mogę przeczyć, panie Don Kichocie — odparł — że jest część prawdy w tem, co Wasza Miłość powiada, zwłaszcza jeśli chodzi o rycerzów hiszpańskich. Przyznaję i to, że było na świecie dwunastu Parów Francji, ale zaprawdę nie mogę wierzyć wszystkiemu, co pisał arcybiskup Turpin. Prawdą jest, że królowie Francji wybrali dwunastu rycerzy, równych sobie w męstwie, znamienitości rodu i zasłudze i dlatego „Parami“ zwanych (jeśli i takimi nie byli, to przynajmniej takimi być mogli). Był to niby święty zakon rycerski, w rodzaju tych, które dzisiaj istnieją, jako zakony Santiago, albo Calatrava.[247] Ci co do nich należą, winni być rycerzami dzielnymi i szlachetnie urodzonymi. Jak mówią teraz:
„Rycerz św. Jana Alcantara“ tak na ten czas powiadano: „Jeden z dwunastu Parów“, gdyż tylu ich było, w liczbie wybranych na ten święty, wojskowy urząd. Nie lza wątpić o tem, że istniał Cyd, jako też i Bernard del Carpio,[248] ale mniemam, że ci, co o ich przewagach i czynach piszą, zbytnio już puścili swej fantazji wodze. Co się zaś należy do kołka grabi Pierres, który to kołek, jak Wasza Miłość powiada, najduje się w skarbcu armeńskim, obok siodła Babieki, to błąd mój uznaję. Nie jestem w tych sprawach zbytnio zawołany, a do tego wzrok mam tępy i krótki tak, iż patrząc na kołek i siodło, wcale ich nie dostrzegłem, chocia, jak WPan mówi, są wielkości ogromnej.
— A przecież nie ma wątpliwości, że się tam znajdują — odparł Don Kichot — mówią nawet, że je włożono w pokrowce ze skóry krowiej, aby wilgoć ich nie nadpsowała.

— Wszystko to być bardzo może — rzekł kanonik — jednak przysięgam na święcenia kapłańskie, które otrzymałem, żem ich wcale nie widział. A nareszcie choćbym i przyznał, że tam są, nie znaczy to jeszcze wcale, abym był zmuszony uwierzyć w historje Amadisów i innych niezliczonych rycerzy. Nie jest to rzeczą godziwą, aby człek tak zacny, jak Wasza Miłość, tak pięknemi zaletami umysłu uraczon, wierzył, że prawdziwe są te wszystkie cudactwa i błazeństwa, opisane w dziwacznych, rycerskich księgach.

KAPITULUM L
O MĄDRYCH DYSKURSACH MIĘDZY DON KICHOTEM A KANONIKIEM I O RÓŻNYCH TRAFUNKACH

— Tam, do kaduka — zawołał Don Kichot. — Książki, drukowane za przywilejem królewskim i zgodą tych, których sądom podległe były, księgi z jednaką przyjemnością przez wszystkich czytane, zarówno przez wielkich, jak i małych, biednych, jak i bogatych, uczonych, jak i głupich, wielkich panów, jak i prostaczków, jednem słowem przez wszystkich, bez różnicy kondycji i stanu, miałyby być szalbierstwem i kłamem? Przecie jasność prawdy jest w nich widoczna, gdyż, mówiąc o tym czy innym rycerzu, przytaczają wraz imiona ojców ich i matek, wspominają o ich kraju rodzinnym, o krewniakach, o ich wieku, miejscu zamieszkania i opowiadają dzień po dniu jakich to czynów dokonali. Zamilknij, Wasza Miłość, nie przydawaj nowych bluźnierstw i herezyj (a wierzaj, WPanie, że w tej mierze radzę Wam po przyjacielsku byście uczynili to, co człekowi rozumnemu przystaje) i czytajcie je, a czytając, upewnicie się, że prawdziwej rozkoszy doznajecie. Rzeknijcie mi, zaliż może być większa przyjemność, jak patrzeć na wielkie jezioro, (załóżmy, że się ono teraz przed nami rozlewa) smołą gorącą wrzące, w którem plują się i pływają, to tu, to tam niezliczone węże, jaszczury, żmije i inne gadziny obrzydliwe a jadowite. Nagle ze środka tego jeziora dobywa się głos lamentliwy, który woła:
— O rycerzu, ktokolwiek jesteś, co patrzysz teraz na to jezioro straszliwe, jeśli chcesz zdobyć skarb nieoszacowany, co się pod tym czarnym utaja odmętem, pokaż dzielność swego nieustraszonego serca i wskocz w ten mroczny i gorejący nurt. Jeśli tak nie uczynisz, nie będziesz godzien oglądać nieporównanych cudowności, które w sobie zawiera siedem pałaców siedmiu wróżek, znajdujących się na dnie tych ciemnomętnych otchłani.
Rycerz, zaledwie tego głosu straszliwego wysłuchał, już na nic nie bacząc, nie zważając na niebezpieczeństwa, na jakie się wystawia, nie zbywając się nawet ciężaru swej zbroicy, rzuca się w zapędzie w to ogniste jezioro, poleciwszy się wprzód Bogu i swojej damie. I w chwili, gdy nie wie, co się z nim stać ma, widzi się nagle pośrodku łąk kwiecistych, z któremi pola Elizejskie wcale w paragon wchodzić nie mogą. Zdawa mu się, że niebo jest bardziej przezroczyste i że słońce piękniej nad zwyczaj jaśnieje. Podaje mu się na widok miły gaj, złożony z tak zielonych i bogatych w listowie drzew, że ta zieleń niezwykłą go rozkoszą napawa, podczas gdy słodki śpiew niezliczonych ptasząt, różnobarwnemi pióry przystrojonych i przelatujących z jednej gałązki na drugą, uszy łechce przyjemnie. Tu odkrywa strumyczek, którego świeże wody, zdające się być z przezroczych kryształów, płyną wśród ławic szczerozłotego piasku i kamyczków, mających pozór złota i subtylnych perełek, tam znów widzi fontannę z pstrego jaspisu i gładkiego marmuru cudnie utworzoną, albo i inną, mniej wymyślnym wzniesioną sposobem, gdzie maluchne muszelki ślimaczków, pospołu z białemi i żółtemi domkami mięczaków, w miłem leżą pomieszaniu, zaś kawałeczki lśniących kryształków i szmaragdów składają się na obraz tak piękny i tak różnolity, że sztuka, co naturę naśladuje, tu zda się nad nią przodek odnosić.
Wtem, niespodzianie, ukazuje mu się warowny zamek, czy też alcazar wspaniały, którego mury są z kutego złota, blanki z djamentów, bramy i drzwi z hyjacyntów, słowem tak wspaniałej budowy, że chocia jego budulec z samych pereł, djamentów, karbunkułów, rubinów i szmaragdów się składał, przecie jego robota jeszcze większego jest szacunku. Cóż mógłby obaczyć jeszcze po tem wszystkiem, jeśli nie to, że z drzwi zamku wychodzi całe mnóstwo najśliczniejszej urody panien? Gdybym chciał opisywać ich szacowne i piękne szaty tym kształtem, jak to historje czynią, nigdybym chyba nie skończył. Panienka pierwszą wśród tych bogiń piękności być się zdająca, chwyta za rękę zuchwałego rycerza, który był się rzucił w jezioro, ukropem wrzące, i, nie mówiąc mu ani słowa, do wspaniałego pałacu, czy alcazaru, go wiedzie. Tam każe mu zdjąć szaty tak, iż wkrótce jest nagi, jak wówczas, kiedy go matka na świat wydawała, wykąpać go w pachnącej wodzie, namaścić mu ciało olejkami wybornemi i balsamami i ubrać w koszulę z najprzedniejszego płótna, wykadzoną różnemi pachnidłami. Jedna z dworek zarzuca mu na ramiona płaszcz, który wart więcej, niż dobre miasto. Cóż milszego jak słuchać, że po tem wszystkiem prowadzą go do innej komnaty, gdzie widzi sprzęty przecudne i stoły, tak wspaniale zastawione, że zadziwiony i oczarowany zostaje. Cóż rzec, widząc jak sobie ręce myje wodą, pachnącą ambrą i różanemi olejkami, i jak siada za stołem na krześle ze słoniowej kości, podczas gdy wszystkie te dzieweczki usługują mu, srogie zachowując milczenie. Kto potrafi wyrazić różność i wymyślność potraw, tak subtylnie przyrządzonych, że i sam apetyt nie wie po którą sięgnąć. Jakaż to piękna kapela przygrywa do stołu, chocia nie wiadomo skąd te cudne głosy i dźwięki się dobywają! Gdy już wieczerza ukończona została, zaś stoły uprzątnięte, rycerz nasz siedzi oparty i dłubie sobie w zębach, jak to jest w obyczaju, aż tu niespodzianie, przez odrzwia boczne, wchodzi do komnaty inna dzieweczka, urodą swą niezwykłą nad tamtemi pierwszemi górująca. Siada ona u boku rycerza i tłumaczyć mu zaczyna, co to jest za zamek, w którym w zaczarowaniu przebywa, a takoż opowiada mu siła innych rzeczy, które rycerza zachwycają i podziwienie sprawują wszystkim, dzieło to czytającym. Nie chcę się już więcej nad tą materią szerzyć, gdyż z tego, com rzekł, jasno wnosić można, że każda część każdej historji o rycerzach błędnych napełnia rozkoszą i zdumieniem tego, co ją czyta. Niech Waszmość Pan mi uwierzy i niech te księgi czyta, a obaczy jak one przepędzą z niego melankolję, jeśli na nią cierpi, i jak poprawią przyrodzenie obyczajów, jeśli trafunkiem jest ono złe. Ja mogę upewnić WPana, że odkąd stałem się rycerzem błędnym, jestem dzielny, mężny, wspaniałomyślny, dworny, łagodny, cierpliwy, znoszący z wielką hartownością trudy, zaklęcia i zamknięcia, tudzież osobnego wdzięku pełen. Chocia od pewnego krótkiego czasu w tej klatce, jak szaleniec, siedzę, przecie ufność pokładam w dzielności mego ramienia i nieba przychylność, tę nadzieję żywiąc, że jeśli tylko fortuna bruździć mi nie będzie, obaczę się po dniach niewielu królem jakiegoś znacznego państwa. Na ten stopień wysadzony, będę miał plac pokazać całą wdzięczność i wspaniałomyślność, która w sercu mem mieszka. Na mą duszę, WPanie, wszakże biedak nie zdolen jest objawić cnoty swej szczodrobliwości i hojności, choćby ją nad miarę posiadał. Hojność, która tylko na pragnieniu i zamyśle się zasadza, jest rzeczą martwą, jak martwą jest wiara bez dzieł. Chciałbym, aby fortuna prędko nadarzyła mi sposobność stania się cysarzem, abym dał poznać, jak serce moje jest dobrotliwe dla mych przyjaciół, a nadewszystko dla tego nieboraka, Sanczo Pansy, mego giermka, który jest najpoczciwszym na świecie człowiekiem. Pragnę mu nadać grabiostwo, com mu je już dawno obiecał, boję się jeno, czy okaże się zdatny do sprawowania państwowych rządów.
Sanczo, usłyszawszy ostatnie słowa swego pana, rzekł:
— Niech Wasza Miłość postara się jeno dać mi to grabiostwo, tyle razy przez WPana przyrzekane i tak pożądane odemnie, ja zaś obiecuję, że nie zbraknie mi do rządzenia zdatności. A gdyby mnie jej nawet zbraknąć miało, to przecie najdują się, jak słyszałem, ludzie na świecie, co biorą w dzierżawę ziemię panów, tenutę płacą i o zawiadywanie tą ziemią się troszczą. Tymczasem prawy dziedzic dobrego wczasu zażywa, i, o nic się nie turbując, intratę swoją pobiera. Ja takoż uczynię; nie będę się targował, zali trochę mniej, zali też więcej w zysku odniosę, zbywszy się wszego kłopotu, będę się cieszył z mego dostatku, jak książę!
— Dobre to, przyjacielu Sanczo, jeśli się tylko samego zażywania intrat tyczy. Aliści także o utrzymanie sprawiedliwości troskać się wypada. Tu trzeba okazać całą pilność, zdatność, wielką roztropność i intencję szlachetną. Jeśli jej z przodku brakować będzie, środek chybi celowi, cel się ze środkiem rozminie. Bóg błogosławi dobrym zamysłom serc prostych i wszczęt psowa plugawe pragnienia różnych niecnot.
— Nie znam się na tych filozofjach — odparł Sanczo. — Wiem jeno to, że gdybym prędko to księstwo otrzymał, umiałbym niem rządzić naschwał! Mam taką duszę jak inni i tyleż, jak inni, ciała. Umiałbym być w mojem państwie królem, jak inni są królami w państwach swoich. Raz już nim się stawszy, robiłbym cobym chciał, a robiąc to, co chcę, sprawiałbym sobie przyjemność, zaś sprawiając sobie przyjemność, byłbym ukontentowany. Kto zaś jest ukontentowany, ten już niczego nie pragnie. Tedy i cała sprawa skończona! Niechaj państwo, albo państwa prędko do łap mi wpadną, a później bywaj zdrów, bracie, do obaczenia, jak mówi ślepiec do niewidomego.
— Nie jest zła ta filozof ja, którą wyłuszczasz, mój Sanczo — rzekł kanonik — przecie niejednoby się jeszcze powiedzieć dało w materji tych grabstw.
— Nie wiem, co tu jeszcze przydać można — odparł Don Kichot. — Ja chcę naśladować jeno wzory, które mi daje wielki Amadis z Galji. Uczynił on swego giermka grabią wyspy stałego lądu. Tedy mogę i ja, bez sumienia szwanku, nadać grabiostwo Sanczo Pansie, który jest najlepszym giermkiem, jakiego kiedykolwiek miał rycerz błędny, żyjący na świecie!
Kanonik zdumiał się niepomiernie temi dobrze ułożonemi bredniami, które Don Kichot przywodził i sposobem, w jaki opisał przygodę rycerza z jeziora, oraz tem żywem wyobrażeniem, co je romanse rycerskie w jego umysł wprawiły.
Niemniej zastanowiła go głęboka ufność Sanczy, który tak gorąco pożądał grabiostwa, przyrzeczonego mu przez jego pana. Tymczasem zjawili się słudzy kanonika, którzy udali się byli do oberży, aby sprowadzić muła, objuczonego żywnością. Rozesłali obrus na zielonej murawie; wszyscy podróżni usiedli pod drzewami, miły cień zsyłającemi, i obiadować jęli w tem miejscu, gdyż podwodnik, jak się rzekło, nie chciał stracić sposobności dobrego popasu. Gdy tak jedli, usłyszeli nagle potężny łoskot i odgłos klekota, dobywający się z pobliskich gęstych krzewów i głogów i wnet ujrzeli piękną kozę srokatą, w czarne, białe i szare plamy nakrapianą, a tuż za nią pasterza, który ją zachęcał głośnemi słowy, aby do trzody powróciła. Płochliwa koza, cała zestrachana, zbliżyła się do obiadujących i zatrzymała się obok nich, jakby tutaj opieki szukać chciała. Wnet nadbiegł pasterz i, uchwyciwszy ją za rogi, jął mówić do niej i przekładać jej różne rzeczy, tak, jakby go rozumieć mogła:
— Ach łajdaczko, ladacznico pstrokata! Czemużeś się dziś tak rozbrykała? Jacyż to wilcy tak cię zestrachali, moja córuchno? Co to ma znów znaczyć, ślicznotko? Ale cóżby to być mogło, jak nie to, że jesteś samicą, dlatego też nie możesz być spokojna, ani nie potrafisz panować nad swojem przyrodzeniem, jako i nie umieją tego wszystkie podobne do ciebie samice. Powróć, powróć, moja miła, chocia ci bowiem ten powrót zbytniej przyjemności nie sprawi, wszakoż bezpieczniejsza będziesz w owczarni, pospołu z innemi swemi towarzyszkami. Cóż one uczynią, skoro ty, która masz ich prowadzić i dbać o nich, na takie schodzić błędowia?
Słowa pasterza rozśmieszyły tych, co ich słuchali, a zwłaszcza kanonika, który rzekł:
— Mój przyjacielu, miejże trochę cierpliwości i nie kwap się tak z zaganianiem tej kozy do stada. Skoro jest, jak powiadasz, samicą, pójdzie za swoim przyrodzonym instynktem, choćbyś temu, nie wiedzieć jak, przeszkodzić chciał. Weź ten kawał mięsa i napij się kieliszek, rankor twój przeminie, koza zaś wytchnie tymczasem. Mówiąc tak, podsunął mu na sztućcu udziec królika pieczonego na zimno; koziarz wziął, podziękował, napił się i rzekł:
— Nie chciałbym, abyście, WPanowie, dlatego, żem tak poważnie z tem bydlęciem gadał, za głupiego prostaka mnie poczytywali. Po prawdzie słowa, które mówiłem, nie są bez kozery. Jestem prostakiem, ale wszakoż nie takim, abym nie wiedział, jak mam się odnosić do zwierząt, a jak do ludzi.

— Przeświadczony jestem, że jest tak, jak mówicie — odparł kanonik — gdyż wiem przecie z eksperjencji, że góry roją się od rymotwórców, zasię w szałasach pasterzy filozofowie się kryją.
— Przynajmniej — rzekł pasterz — goszczą one ludzi rozumnych i doświadczonych. Abyście się o tej prawdzie upewnili i dowodnie sprawdzić ją mogli, chciałbym (chocia wydawać się może, że się nieproszony narzucam) opowiedzieć WPanom jedną historję, na potwierdzenie słów, które rzekł ksiądz — i tu wskazał na plebana.
Tutaj zabrał głos Don Kichot: — Zważywszy, że w tem, co nam opowiedzieć pragniesz, zawierać się będą przygody rycerstwa błędnego — tedy będę cię słuchał z wielką pilnością i ochotą. Tyczy się to także tych panów, którzy, wielkim obdarzeni rozumem, lubią słuchać niezwyczajnych nowinek, radujących i odświeżających umysł, jak to, ani chybi, będzie mogła sprawić wasza opowieść. Zaczynaj więc, przyjacielu, gdyż cię wszyscy słuchamy.
— Ja moją stawkę cofam — rzekł Sanczo. — Pójdę nad pobliski strumyk i naładuję brzuch pasztetem na kilka dni. Słyszałem, że pan Don Kichot mówił, iż giermek błędnego rycerza winien jeść aż do przesytu, gdy mu się sposobność nadarza. Zdarzyć się przecież może, że trafi do tak gęstej i srogiej puszczy, że i przez sześć dni wyjścia z niej nie znajdzie. Gdy człowiek nie jest dobrze nażarty i zacnie swej sakwy opatrzonej nie ma, przemienia się wnet w mumję wywiędłą, co się nieraz zdarza.
— Dobrze mówisz, Sanczo — odrzekł Don Kichot. — Idź, dokąd cię oczy poniosą i jedz do woli. Ja już syty jestem i jeno dla ducha potrzebuję pokarmu — jakoż będę go miał, słuchając opowieści tego poczciwca.
— My takoż dusze nasze posilimy — rzekł kanonik i poprosił koziarza, aby ów obietnicę swoją uiścił. Pasterz uderzył dwa razy lekko po bokach kozę, którą krzepko za rogi trzymał, i rzekł:
— Ułóż się tu przy mnie, srokata! Mamy dość jeszcze czasu, aby do naszej trzody powrócić. Zdało się, że koza zrozumiała, gdyż legła obok niego spokojnie, wpatrzona w jego oblicze, tak jakby chciała dać do poznania, że go pilnie słucha.

Koziarz zaczął w te słowa:

KAPITULUM LI
KTÓRE OPOWIADA O HISTORJI PASTERZA, SŁUCHANEJ PRZEZ WSZYSTKICH, KTÓRZY DON KICHOTA WIEDLI

O trzy mile od tej doliny znajduje się wieś, która, aczkolwiek mała, za najbogatszą w tych okolicach uchodzi. Żył w niej pewien rolnik, wielce od wszystkich czczony, który, bardziej dla swej poczciwości i cnoty, niż dla swego bogactwa, powszechnem się cieszył poważaniem, chocia przecie cześć ludzka od bogactwa pospolicie zawisła.
Największą szczęśliwość sprawiało mu posiadanie córki, tak wielką urodą, rozumem, cnotą i osobnym wdziękiem uraczonej, że ci, co ją ujrzeli, zdumiewali się zaletami doskonałemi, w które ją Bóg i natura uposażyły. Piękna, już jako dziecko, z każdym rokiem zyskiwała na urodzie tak, iż gdy do szesnastu latek doszła, prawdziwą ślicznotką się stała. Słuch o jej urodzie rozszedł się po wszystkich wioskach okolicznych, co mówię, okolicznych, dotarł i do miast odległych, do komnat królewskich i do ludzi przeróżnych, którzy zbiegali się z wszystkich stron, aby oglądać ją, jako osobliwość, czy wizerunek cudowny. Rodzic strzegł jej pilnie, ona zaś także surowe na siebie dawała baczenie, niema bowiem łańcuchów i zamków, coby mogły lepiej dopilnować młodego dziewczęcia, niż jej własna wstrzemięźliwość i roztropność.
Bogactwo ojca i piękność córki sprawiły, że wielu młodzieńców, tak tutejszych, jak i z innych wiosek pochodzących, o rękę jej starać się jęło. Rodzic, który miał o losie tego szacownego klejnotu postanowić, w wielkiem się znalazł zatrudnieniu, nie wiedząc, któremu z niezliczonych natrętników ją oddać. W niemałej liczbie tych, co do niej wzdychali, uczciwe zamiary żywiąc, i ja się znajdowałem. Ponieważ byłem dobrze jej ojcu znany, w tej samej wsi mieszkający, pochodzący ze starego domu chrześcijańskiego, a do tego bogaty i w kwiecie wieku — więc wszystko napawało mnie nadzieją, że pragnienia swoje do miłego przywiodę skutku.
O względy dziewczęcia zabiegał jeszcze jeden młodzieniec, takiemiż, jak ja, zaletami uraczon. To sprawiło wątpliwość w wyborze i zachwiało wolę ojca, który, nie wiedząc, jakiego zalotnika na męża dla Leandry wybrać (tak się zwała ta bogata dzieweczka, co mnie do tak smutnego dowiodła stanu), ku tej myśli przeszedł, że skoro obaj równi sobie jesteśmy, tedy trzeba wybór swej ukochanej córce pozostawić, według jej woli i skłonności nieprzymuszonej. Zamysł to szlachetny, godny naśladowania przez wszystkich ojców, którzy chcą córki swoje w dobre stadło oddać.
Nie mówię, aby pozwalali im wybierać między rzeczą złą a plugawą, powiadam jeno, że rzeczy poczciwe i szlachetne im ukazując, mogą w tej mierze już im wolny pozostawić wybór. Nie wiem, jaka była Leandry skłonność, to mi tylko wiadome jest, że ojciec jej w niepewności nas trzymał, zasłaniając się młodym swej córki wiekiem i mętnych nam dzielając obietnic, które ani jego ku niczemu nie obligowały, ani naszej nie mogły wszczęt nadziei popsować. Mój rywal zwie się Anzelm, ja zaś Eugenjusz. Mówię to, abyście WPanowie znali imiona osób, zaplątanych w tę tragedję, której koniec jeszcze wiadomy nie jest, chocia, jak suponować można, zbytnio on szczęśliwy nie będzie.
W tym czasie przybył do naszej wsi niejaki Wincenty de Roca, syn ubogiego kmiecia z tejże wioski. Wracał z Włoch i z innych krajów, po długiej żołnierce. Gdy miał dwanaście lat, zabrał go w świat kapitan pewien, który ze swą chorągwią przez naszą wieś trafunkiem przechodził. Wincenty powrócił po dwunastu latach, ubrany po żołniersku w suknię o barwach papuzich,[249] obwieszony niezliczonemi wisiorami z kryształu i stalowemi łańcuszkami. Dzisiaj jeden łaszek, jutro drugi nakładał — wszystko to były szatki różnobarwne, wymuskane, ale niewielkiej wartości. Kmiecie, którzy w złośliwości celują, a nawet samą złośliwością się stają, gdy im na to wolny czas pozwala, dobrze to sobie wszystko w pamięci zakonotowali, zliczyli jego łaszki i ozdoby i upewnili się, że ma tylko trzy szaty o różnej barwie z takiemiż podwiązkami i pończochami. Tak je zręcznie umiał przemieniać, że jeśliby ich nie zliczono, możnaby było przysiąc, że posiada dziesięć par sukien ozdobnych i więcej niż dwadzieścia federpuszy. Nie dziwujcie się, WPanowie, że się nad temi strojami szerzę, ale wielkie one znaczenie w tej historji mają. Wojak nasz często siadał na kamiennej ławie, stojącej na placu, pod wiązowym drzewem, i tam opowiadał o swojej junakerji i przewagach tak niezwyczajnych, że wszyscy z zadziwieniem gęby otwierali. Nie było na świecie miasta, któregoby me widział, bitwy, w którejby udziału nie brał; więcej Maurów wybił, niż ich się w Maroku i Tunisie znajduje, więcej pojedynków odbył, niż Gante, Luna, Diego de Peredes i tysiące innych rycerzy, których wymieniał; odnosił takoż zwycięstwa nad wszystkimi bez rozlania kropli krwi własnej. Pokazywał nam blizny od ran, których dojrzeć nie można było, i udawał, że to postrzały od kul z arkabuzów, w różnych, wojennych odniesione potrzebach. Z niezwykłą pychą tykał równych sobie i tych, którzy go dobrze znali, i mówił, że jego dzielne ramię jest jego ojcem i jego rodowitością, i że, jako żołnierz, nie jest nic niższy od króla samego.
Do tych przechwałek przydawał także, że zna się na muzyce i że umie grać na arfie i na gitarze. Nie koniec tu jego wrzekomych doskonałości i wielkich przymiotów. Był także wierszopisem i o najmniejszem zdarzeniu we wsi układał balladę, na półtora mili długą.
Ów żołnierz tedy, którego wam tu wystawiam, ów Wincenty de Roca, bohater, galant, muzykant i poeta, był widziany od Leandry przez okno jej domu, które na plac wychodziło. Szych tandetnych strojów tego filuta w oczy ją uderzył, zachwyciły ją jego ballady, z których dwadzieścia przepisów sporządzał, obiły jej się o uszy opowieści o jego sławnych poczynaniach, aż wreszcie (tak sam djabeł ustanowił) zadurzyła się w nim srodze, nim jeszcze on o jej względy zaczął się starać. A jakoże w kochaniu spiesznym krokiem rzeczy dążą, gdy białogłowa skłonność swą jawnie okaże, Leandra i Wincenty łatwie się porozumieli i nim któryś z zalotników Leandry zamysł jej spostrzegł, ona już go uskuteczniła, opuszczając dom tak niezmiernie kochającego ją rodzica. Uciekła ze wsi z żołnierzem, któremu się więcej w tej okoliczności powiodło, niż we wszystkich innych.
Zdarzenie to okrutny popłoch we wsi sprawiło i zadziwiło wszystkich, którzy się o niem dowiedzieli. Anzelm był pomieszany, ojciec smutny, ja zrozpaczony, krewniacy zawstydzeni. Doniesiono o wszystkiem sprawiedliwości i w pogoń łuczników wysłano. Obsadzono wszystkie drogi, myszkowano po lasach, przetrząsano wszystkie kryjówki, aż wreszcie po trzech dniach znaleziono kapryśną Leandrę w górskiej grocie, w jednej tylko koszuli, ogołoconą ze złota i klejnotów, które z sobą z domu zabrała. Odprowadzono ją do nieszczęśnika ojca i zapytano o nieszczęścia przyczynę. Wyznała szczerze, że Wincenty Roca oszukał ją niegodnie i pod obietnicą, że pojmie ją za żonę, namówił do opuszczenia domu ojca. Przyrzekł jej, że ją zawiedzie do Neapolu, najpiękniejszego i najbogatszego na świecie miasta[250], ona zaś, doświadczenia należnego nie mająca i słowami jego omaniona, uwierzyła mu. Okradła ojca i uciekła ze swym szaławiłą nocą ze wsi. Zawiódł ją w górskie ustronie i zamknął w tej jamie, gdzie ją później znaleźli. Opowiedziała także, że żołnierz, żadnego szwanku jej cnocie nie zadawszy, obdarł ją z wszystkich kosztowności, jakie posiadała, i uciekł, zostawiając ją w tej grocie samą. Trudno było uwierzyć w tę wstrzemięźliwość naszego piórkosia, aliści Leandra tak uporczywemi słowy prawdę tę potwierdzała, że zrozpaczony rodzic pewną z tego odniósł pociechę. Niewiele dbał o utracone klejnoty, dość mu było, że córka ocaliła ten swój skarb, który, raz utracony, już się odzyskać nie daje. Tegoż dnia, gdy Leandra znaleziona była, ojciec skrył ją przed naszemi oczami: zamknął ją w klasztorze, znajdującym się w pobliskiem mieście, chcąc, aby czas zmazał plamę, którą sobie swoją płochością przyczyniła. Młodość wieku Leandry była wymówką jej nierozważnego czynu, przynajmniej dla tych, których niewiele obchodziło, czy jej charakter dobry jest, czyli też zły. Jednak ci, co znali jej roztropność i umysłu bystrość, nie przypisywali tego błędu niewiadomości, jeno rozkosznictwu i przyrodzonej skłonności białogłów, co pospolicie są nieuważne, tak, iż przystojność ich często z naznaczonego kresu występuje.
Gdy już Leandra w klasztorze zamknięta została, oczom Anzelma zbrakło światła, a przynajmniej wi- doku, który im rozkosz sprawiał, moje zaś oczy mrok opanował.
Smutek nasz rósł z dnia na dzień, pomniejszała się cierpliwość nasza; przeklinaliśmy zuchwalstwo wojaka i wyrzucaliśmy ojcu brak baczenia na córkę. Wreszcie Anzelm i ja umyśliliśmy pospołu opuścić wieś i udać się do tej doliny, on, aby pasać wielkie stada swoich owiec, ja zaś trzody kóz moich. Wiedziemy tu życie, w cieniu drzew, dając folgę cierpieniom naszym, śpiewając na chwałę Leandry, lub naszą krzywdę jej wyrzucając, wzdychając samotnie i bóle nasze niebu polecając.
Za naszym przykładem wielu zalotników Leandry przybyło w to dzikie gór ustronie, aby nasz sposób życia naśladować. Miejsce to zamieniło się już na Arkadję pasterską, tak jest pełne trzód i pasterzy. Niema zakątka, gdzieby nie rozlegało się imię pięknej Leandry. Ten ją przeklina, zowiąc niecnotliwą i lekkomyślną wietrznicą, tamten ją potępia za płochość i nierozwagę, ów znów ją rozgrzesza i przebacza jej, podczas gdy inny ją piętnuje i surowy sąd nad nią sprawia; jeden wynosi jej piękność, drugi jej przyrodzenie przeklina; mówiąc pokrótce, wszyscy się na nią żalą, a wraz ją i ubóstwiają.
Powszechne szaleństwo tak już daleko się rozciągnęło, że na odniesioną wzgardę żali się ten, co ni razu z nią nie mówił, inny znów lamentuje i nieznośną gorączkę zazdrości czuje w sercu, chocia ona przecie jej wzbudzić nie mogła, gdyż, jako rzekłem, prędzej jej błąd był uznany, niż zamysł i skłonność. Niemasz pieczary skalnej, brzegu strumienia, cienistego miejsca pod drzewami, które nie byłoby zajęte przez pasterzy, powierzających wiatrom westchnienia swoje. Echo, gdzie tylko się zastanowi, imię Leandry powtarza. — Leandra! — wtórują góry — Leandra! — strumyki szemrzą. Leandra wszystkich nas w niepewności i zachwyceniu trzyma; żywimy nadzie- ję wszak wszelkiej nadziei i wraz w bojaźni zostajemy, nie wiedząc, czego się obawiać mamy.
Pośród tych szaleńców i dziwaków najwięcej zachował rozumu mój rywal, Anzelm, który, mając wiele do użalania się powodów, skarży się jeno na rozłąkę z nią, bądź to dźwiękami skrzypiec, na których gra wybornie, bądź też składaniem wierszy, w których jej piękność i rozum wynosi. Ja zaś inną drogą, bardziej łatwą i bardziej, według mego rozumienia, stosowną idę, ganiąc niestateczność kobiet, skarżąc się na ich lekkomyślność, obłudność, na ich próżne obietnice, na niedotrzymanie słowa danego, wreszcie na brak namysłu, który ukazują przy wyborze tego, co się ma stać ich afektów i myśli przedmiotem.
To była, WPanowie, przyczyna tych słów, które, przybywszy tutaj, wypowiedziałem do kozy. Nie wiele ją szacuję i ważę, gdyż jest samicą, chocia po prawdzie przyznać trzeba, że z całego mego stada najlepszą. Oto historja, com ją wam powiedzieć obiecał.

Jeślim w opowieści nazbyt się dłużył, nie dam teraz WPanom czekać długo na me usługi. W pobliżu znajduje się moja chata, w której mam mleko świeże, owczy ser pachnący i mnóstwo źrałych owoców, równie przyjemnych dla oczu, jak i smaku.

KAPITULUM LII
O SPRZECZCE DON KICHOTA Z KOZIARZEM I O DZIWNEJ PRZYGODZIE Z POKUTNIKAMI, KTÓRĄ NASZ RYCERZ W POCIE CZOŁA SZCZĘŚLIWIE ZAKOŃCZYŁ

Opowieść pasterza podobała się bardzo wszystkim, którzy jej słuchali, zwłaszcza zaś kanonikowi, który, pilnie bacząc na sposób opowiadania, uznał, że gadkarz raczej na polerowanego dworaka wygląda, niż na grubego wiejskiego pastucha. Przytwierdził tedy, że pleban miał słuszność, mówiąc, że w górach znajdują się ludzie, uczeni i rozumienie na rzeczach mający. Wszyscy oświadczyli Eugenjuszowi swoją uprzejmość. Najgorętszą chęć uczynności wyraził Don Kichot, który rzekł do koziarza:
— Zaprawdę, kmotrze mój, pasterzu, gdybym był w stanie przedsięwziąć jakąś przygodę, wyruszyłbym w drogę, nie mieszkając, aby ci przysługę wyrządzić: wydobyłbym Leandrę z klasztoru (gdzie zapewne wbrew swej woli się znajduje) i, nie zważając na sprzeciw kseni i wszystkich mniszek, twoimbym ją rękom powierzył, abyś nią rozporządzał, według swego upodobania, przestrzegając jednakoż praw rycerstwa błędnego, które niedozwalają wyrządzania gwałtu jakiejkolwiek dziewicy. Niezmierną ufność w Bogu pokładam, że moc złośliwego czarnoksiężnika nie ostoi się wobec potęg innego, bardziej dla mnie przychylnego maga, dlatego na ten czas przyrzekam, że okażę ci mój fawor i pomoc, do czego obowiązuje mnie moje powołanie, zasadzające się na tem, aby nieść pomoc uciśnionym i wsparcia potrzebującym.
Pasterz spojrzał na Don Kichota i, zdziwiony jego nieszczęśliwym pozorem, a takoż i dziwacznym rynsztunkiem, zapytał balwierza:
— Mości Panie, co to za człowiek, który ma taki wygląd i tym kształtem gada?
— A któż ma być — odparł balwierz — jeśli nie znakomity pan Don Kichot z Manczy, naprawiacz krzywd, obrońca białogłów, postrach olbrzymów i zwycięzca we wszystkich bitwach i spotkaniach.
— Jest to zatem podobne — odparł pasterz — do tego, co się czyta w księgach o rycerzach błędnych, którzy byli ulani w formie, na wzór tego pana. Mniemam jednakoż, że albo Wasza Miłość żartuje, albo też, że ten pan ma puste komory w głowie.
— Jakto, łajdaku? — krzyknął Don Kichot. — To ty masz łeb pusty i rozumu zbyty, podczas gdy ja pełniejszy nim jestem i bardziej ciężarny, niż łajdaczka, córka łajdaczki, która cię na świat wydała.
Tak mówiąc, schwycił bochen chleba, który przed nim leżał i cisnął nim z tak wściekłym zamachem w twarz pasterza, że mu nos zmiażdżył. Koziarz, nielubiący takich krotochwil, ujrzawszy się potraktowanym tak po grubijańsku, nie zważał już na obrus, kobierzec i na tych, co wokół siedzieli, jeno skoczył do Don Kichota i ułapił go z całej mocy obiema rękoma za szyję. Niechybnie byłby go zadusił, gdyby, w tej chwili nie nadbiegł Sanczo Pansa, który, schwyciwszy go z tyłu za ramiona, na stół go obalił. Pastuch padając, potłukł szklanice i półmiski, rozlawszy wszystko, co się na nich znajdowało.
Don Kichot, widząc się wolny, napadł na pasterza, który z obliczem, pełnem krwi, kopany nielito- ściwie przez Sancza, pełznął na czworakach i macał na stole noża, aby nim krwawą zemstę uczynić. Kanonik i pleban przeszkodzili mu w tem. Balwierz dopomógł koziarzowi, który, wydostawszy się na wierzch, wziął pod się Don Kichota. Wówczas taki grad kułaków posypał się na rycerza, że wkrótce jego oblicze było tak krwią zjuszone, jak i twarz koziarza. Kanonik i pleban mało się nie rozpukli od śmiechu, zbiry Świętej Hermandady skakali z radości i niezmiernej uciechy i podżegali ich obydwóch do bitki, jak to się czyni ze szczuciem psów, które, wpadłszy w wściekłość, zagryzają się wzajem. Tylko Sanczo rozpaczał, gdyż nie mógł się wyrwać z uścisku kanonicznego sługi, nie dozwalającego mu biec na pomoc swemu panu.
Gdy tak wszyscy hałaśliwie się weselili, krom dwóch zapaśników, traktujących się pięściami, nagle dał się słyszeć dźwięk trąby, ale tak żałosny, że wszyscy zwrócili głowy w tę stronę, skąd pochodził. Najwięcej był tem poruszony Don Kichot, który leżał pod pasterzem, więcej niż tęgo obity i wymłócony.
— Bracie szatanie — rzecze — gdyż kimże innym mógłbyś być, skoro masz moc pokonania mojej dzielności — proszę cię, zawrzyjmy rozejm na godzinę, bo mi się widzi, że przenikliwy i żałosny głos trąby, docierający do uszu naszych, na nową wzywa mnie przygodę.
Pasterz, który dość się go już natłukł i sam takoż dobrze był potłuczony, puścił go w tem oka mgnieniu. Don Kichot dźwignął się z ziemi i, obróciwszy głowę tam, skąd dźwięk dochodził, ujrzał nagle spuszczających się po pochyłości górskiej wielu ludzi, ubranych w białe szaty, na wzór pokutujących.
Rok temu chmury poskąpiły ziemi swej odżywczej wilgoci; z tej przyczyny powszędy w tych okolicach odprawiano modły i pokuty i ciągniono z procesjami, prosząc Boga, aby otworzył ręce miłosier- dzia swego i deszcz spuścił życiodajny. Dlatego też mieszkańcy pobliskiej wsi szli z nabożeństwem do pustelni, znajdującej się w tej dolinie.
Don Kichot, ujrzawszy dziwaczne szaty pokutników, nie bacząc na to, że sto razy w życiu podobny widok oglądał, uprządł sobie w głowie, że nowa się nadarza przygoda, którą jedynie jemu, jako błędnemu rycerzowi, przedsięwziąć należy. Utwierdził go w tem przedsięwzięciu obraz, pokryty żałobą, przez pokutników niesiony. Ubrdał sobie, że ci hultaje i gwałtownicy uprowadzili siłą jakąś znaczną damę, podbiegł tedy chyżo do rumaka, pasącego się spokojnie, odjął mu od łęku siodła uzdę i tarczę, okiełznał go co żywo i, wziąwszy od Sanczy szpadę, wskoczył na Rossynanta i rzekł donośnym głosem do wszystkich przytomnych:
— Teraz dowiecie się, waleczni mężowie, jak wielce użyteczni są światu rycerze, którzy profesję błędnego rycerstwa sprawują. Po oswobodzeniu tej zniewolonej damy poznacie, jaką cześć winniście rycerzom błędnym.
— Rzekłszy to, ścisnął kolanami Rossynanta, gdyż ostróg nie miał przecie i, na wyskok dążąc (chocia w całej tej prawdziwej historji nie mówi się ani razu o tem, aby Rossynant umiał biec galopem), runął na pokutników. Pleban, kanonik i balwierz daremnie zatrzymać go chcieli. Nie byli tego w mocy uczynić, jak również i Sanczo, który darł się z wszystkiej siły:
— Dokąd to się znów, panie rycerzu błędny, zapędzacie? Jacyż to bisi Was opętali, że naszą świętą wiarę katolicką napastujecie? Górze! Zważcie, panie, że to procesja pokutników, zaś owa dama, co ją niosą na podwyższeniu, to przecie Najświętsza, Niepokalana Panienka Nasza. Patrzajcie, co czynicie?! Tym razem, zaprawdę, powiedzieć można, że nie wiecie, co zamierzacie!
Próżno się mordował Sanczo, gdyż jego pan tak sobie w głowę wbił, że musi napaść na te białe straszydła by damę w żałobie oswobodzić, ze wszystkie przestrogi puszczał mimo uszu. Gdyby nawet usłyszał, to nie cofnąłby się, nawet choćby sam kroi tego po nim wymagał. Dopadł procesji i osadził na miejscu Rossynanta, który miał już wielką chętkę wytchnąć trochę, i krzyknął gniewnym i chrypliwym głosem:
— Wy, co na ludzi poczciwych zbytnio mi nie wyglądacie, zasłońcie sobie twarze, zatrzymajcie się i słuchajcie pilnie, co wam powiem.
Pierwsi stanęli obraz niosący i jeden z czterech duchownych, którzy litanję śpiewali. Ujrzawszy dziwaczny pozór Don Kichota, niezwykłą chudość Rossynanta i inne śmieszne szczegóły postury i stroju, jeden z nich odparł:
— Jeśli chcesz nam coś powiedzieć, bracie, gadaj spiesznie, gdyż tych biednych ludzi plecy już bolą; nie mamy czasu słuchać próżno długiej przemowy, chyba, że powiesz nam w dwóch słowach, czego żądasz.
— Powiem wam w jednem słowie — odparł Don Kichot — to jest, abyście w tem oka mgnieniu uwolnili tę piękną damę, której żałosny wygląd jawnie świadczy o tem, że ją wiedziecie po niewoli i ze jakąś ciężką krzywdę wyrządzić jej chcecie. Ja, co przyszedłem na świat, aby podobnych nieprawości zabraniać, nie dozwolę wam ani kroku postąpić, jeśli jej nie przywrócicie pożądanej przez nią swobody.
Z tych słów wszyscy przytomni uznali, ze Don Kichot musi być jakimś pięknym szaleńca okazem. Zaczęli się tedy śmiać z całego serca. Ten śmiech wzbudził w naszym rycerzu gniew niepohamowany; nie rzekłszy już ani słowa, porwał się do szpady i natarł na ołtarzyk Świętej Dziewicy. Jeden z nosicieli, zdawszy brzemię towarzyszom, wyszedł na spotkanie Don Kichota, uzbrojony w drewniane widły, któremi podparł nosze w chwili, gdy ołtarzyk z pleców zdejmował. Don Kichot jednym, potężnym zamachem szpady widły na dwoje rozłupał, aliści pokutnik odłamkiem, co mu w ręku pozostał, wymierzył tak tęgi cios w ramię rycerza, niezasłonione tarczą przed tą grubijańską napaścią, że nieborak-rycerz spadł na ziemię z konia, jak długi. Sanczo Pansa, który bez tchu w piersiach za swoim panem biegł, krzyknął na poskromiciela, aby go bić zaprzestał, gdyż jest to biedny rycerz zaczarowany, który w całem swojem życiu nikomu najmniejszego zła nie wyrządził. Nie tyle ten wrzask powstrzymał chłopa, ile widok leżącego Don Kichota, który ręką ani nogą nie ruszał. Mniemając, że go zabił, podniósł szatę i jął uciekać przez pola, z chyżością łani.
W tej chwili nadbiegli wszyscy, co orszak Don Kichota stanowili. Pokutnicy, widząc ich nadbiegających pospołu ze zbirami, uzbrojonymi w muszkiety, w obawie, że na nich napadają, uszykowali się koło ołtarza. Podnieśli kaptury, schwycili pokutnicze bicze, zaś księża lichtarze od świec i czekali na natarcie, gotowi dać odpór stosowny swoim prześladowcom. Fortuna jednak lepiej wszystko ustanowiła, niżby się tego spodziewać było można. Sanczo rzucił się odrazu na ciało swego pana, i rozumiejąc go być nieżywym, jął zawodzić w sposób okrutnie lamentliwy i śmieszny zarazem. Pleban był poznany od jednego księdza, który szedł z procesją. To rozpoznanie wzajemne uśmierzyło lęk po obu stronach. Pleban nasz opowiedział księdzu pokrótce, kim jest Don Kichot. Duchowni, otoczeni ciżbą pokutujących, poszli obaczyć, czy nasz rycerz jeszcze zipie. Zapłakany Sanczo na ten kształt lamentował:
— O kwiecie rycerstwa błędnego — czemuż to jeden cios, pałką wymierzony, przerwał bieg twego tak pożytecznego żywota? O chwało swego rodu, sła- wo i ozdobo nie tylko Manczy, ale i świata całego! Dziś, gdy ciebie zabrakło, zaroi się on od łotrów i zbójców, grasujących już bezkarnie i bez obawy, że zostaną ukróceni za niecne uczynki swoje. O człeku wspaniałomyślniejszy od wszystkich Aleksandrów, który za osiem miesięcy służb moich dałeś mi najlepszą wyspę z wszystkich wysp, falami morza obmywanych. O ty, pokorny wobec zuchwałych i pysznych, hardy wobec pokornych, w miłości bez przyczyny zapamiętały, o naśladowco szlachetnych, biczu nikczemnych, nieprzyjacielu podłych, rycerzu błędny, który wszystkie cnoty w sobie zawierasz!
Na krzyki i jęki Sanczy Don Kichot powrócił do utraconych zmysłów. Otwarłszy oczy, rzekł w te słowa:
— Ten, co żyje w oddaleniu od ciebie, miła pani Dulcyneo, musi podlegać takim, jak te oto, utrapieniom. Pomóż mi, przyjacielu Sanczo, dostać się na ten wóz zaczarowany, gdyż mając ramię zgruchotane, nie mogę wskoczyć na siodło Rossynanta.
— Z największą chęcią to uczynię, WPanie — odparł Sanczo — i powracajmy do naszej wioski, w towarzystwie tych Ichmościów, co dobra Waszego pragną. Tam się namyślać zaczniemy nad naszem trzeciem w świat wyruszeniem, które oby większej nam przysporzyło korzyści i sławy.
— Dobrze gadasz, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Mądrość każe unikać złego planet aspektu, który teraz na niebie widnieje.
Kanonik, pleban i balwierz pochwalili go za tak roztropne zdanie i, naśmiawszy się dowoli z prostactwa Sanczy, wsadzili Don Kichota na wóz, na którym wprzód się znajdował.
Procesja, od nowa uszykowana, w dalszą drogę ruszyła. Pasterz pożegnał się z wszystkimi i odszedł. Zbiry Świętej Hermandady nie chcieli już iść dalej, tak iż pleban wypłacił im ich należność. Kanonik po- prosił plebana, aby go uwiadomił o sprawach Don Kichota, chciał się bowiem dowiedzieć, czy nasz rycerz ozdrowieje ze swego szaleństwa, czy też będzie w niem trwał uparcie. Później pożegnał się i w dalszą drogę odjechał.
Wszyscy się zatem rozjechali, zostali tylko pleban, balwierz, Don Kichot, Sanczo i poczciwy Rossynant, który w każdej okoliczności nie mniejszą niż jego pan okazywał cierpliwość.
Przewodnik zaprzągł woły, umieścił Don Kichota na wiązce słomy, a później ze zwykłą sobie flegmą pojechał drogą, wskazaną mu przez plebana. Po sześciu dniach, przybyli wreszcie do wsi Don Kichota. Zajechali tam w samo południe świątecznego dnia; wszyscy wieśniacy byli zgromadzeni na placu, przez który musiał ciągnąć wóz z Don Kichotem. Uznali zaraz swego sąsiada, ledwie do wozu podbiegli, i osłupieli na ten widok. Pewien otrok pobiegł co tchu do domu naszego rycerza, aby oznajmić ochmistrzyni i siostrzenicy, że ich pana i wuja, wychudzonego i znędzniałego, uśpionego na wiązce słomy, przywieźli na wozie, zaprzężonym w woły. Litość brała kiedy się słyszało jęki dwóch białogłów, ich ciężkie westchnienia i przekleństwa, które miotać odnowa jęły na księgi rycerskie. Ujrzawszy Don Kichota, wchodzącego do domu, jeszcze żałośniej wyrzekać poczęły.
Na wieść o przybyciu rycerza nadbiegła żona Sanczo Pansy, która wiedziała, że mąż jej wyruszył w świat z Don Kichotem, aby mu służyć jako giermek. Ujrzawszy Sanczę, zapytała zaraz, czy osioł zdrów. Sanczo odparł, że kłapouch ma się lepiej niż jego pan.
— Bogu Najwyższemu chwała! — odparła. — Wiele nam przecież ten osioł dobra przysporzył! Ale teraz powiedz mi, mój miły mężu, coś odniósł w zysku w służbie u swego pana? Jakież ozdobne szatki przywozisz dla mnie w upominku? Jakie ciżemki dla dziecków naszych?
— Nic z tych rzeczy nie przywożę, umiłowana żono moja — odparł Sanczo. — Mam jednak w zanadrzu inne, większego szacunku i znaczności.
— Bardzo jestem z tego rada — rzekła Teresa. — Pokaż mi, najmilszy, te rzeczy większego szacunku i znaczności, aby się rozweseliło serce moje, żałością niezmierną uciśnione, przez długi czas naszej rozłąki.
— Pokażę ci je w domu, moja żono — odparł Sanczo. — Tymczasem raduj się z całej duszy, gdyż, jeśli tylko Bóg dozwoli nam, po raz trzeci, w świat na poszukiwanie przygód wyruszyć, ujrzysz mnie wkrótce grabią i gubernatorem wyspy i to nie ladajakiej, ale najlepszej, jaką tylko sobie wystawić można.
— Oby Bóg zdarzył, mój mężu, gdyż właśnie tego nam potrzeba. Ale rzeknij mi, co to jest ta sprawa z wyspą, gdyż wcale tego pojąć nie mogę.
— Miód nie jest dla mordy osła — odparł Sanczo. — W stosownym czasie zrozumiesz, moja żono, co to jest, a takoż zdumisz się wielce, usłyszawszy, że wasale zowią cię swoją panią i władczynią.
— Co mówisz, drogi mój Sanczo, o władczyniach, wyspach i wasalach? — odparła Janina Pansa. (Tak się zwała żona Sanczy, nie dlatego, aby byli krewniakami, lecz dla tej racji, że w Manczy żony biorą przezwisko od imienia męża).
— Nie obruszaj się na mnie, Janino, i nie kwap się tak, chcąc w tem oka mgnieniu dowiedzieć się o wszystkiem. Winno ci wystarczyć, że szczerą prawdę mówię — zasznuruj więc gębę. Powiem ci tylko węzłowacie, że nie ma przyjemniejszej na świecie rzeczy, jak być czcigodnym giermkiem rycerza błędnego, który przygód szuka. Prawda, że nie wychodzi się z nich z takiem ukontentowaniem, z jakiemby się chciało, gdyż w dziewięćdziesięciu dziewięciu razach na sto razy obraca się wszystko na zgubę człowieka.
Wiem ci ja o tem dobrze z własnej eksperjencji, bowiem raz podrzucano mnie na derze, drugi raz zasię omłócono pałkami. Tem nie mniej piękną jest rzeczą oczekiwać na przygody, myszkując po lasach, przeprawiając się przez góry, wspinając się na skaliste szczyty, odwiedzając zamki i popasając w zajazdach (i to, powiem ci w zaufaniu, bez uiszczenia choćby grosza zapłaty).
Gdy Sanczo Pansa i jego żona, Janina Pansa, tak wdzięcznym się zabawiali dyskursem, ochmistrzyni i siostrzenica przyjmowały tymczasem Don Kichota. Rozebrały go i położyły do starożytnej łożnicy. Rycerz nasz spoglądał na nie zukosa, nie mogąc rozeznać, gdzie się znajduje. Pleban polecił siostrzenicy, aby najtroskliwsze miała o swego wuja staranie i pospołu z ochmistrzynią baczny dawała pozór, by im znów z domu nie uciekł. Opowiedział im, ile trzeba było zachodów i trudów, aby Don Kichota do domu przywieść. Wówczas obie białogłowy od nowa zawodzić jęły, przeklinać księgi rycerskie i prosić Boga, by w abissy piekielne strącił autorów tych kłamstw i dziwactw. Turbowały się i martwiły, że wuj i pan, ledwie trochę zdrowia odzyszcze, znów ich porzuci. Jakoż tak się i stać w samej rzeczy miało.[251]
Autor tej historji, chocia nie szczędził trudu i pilności, chcąc się dowiedzieć o wielkich czynach, których Don Kichot dokonał, po raz trzeci w świat wyruszywszy, przecie nie mógł wpaść na ślad jakichś wiernych zapisek. Jedynie wieść, w pamięci mieszkańców Manczy przechowana, głosi, że Don Kichot, opuściwszy po raz trzeci swój dom, udał się do Saragossy, gdzie wziął udział w sławnych turniejach, w tem mieście odprawianych, i gdzie go spotkały rzeczy, godne jego wielkiej dzielności i szlachetnego umysłu. Nic także uznać nie było można o kresie ziemskich dni i o śmierci jego. Autorowi nie udało dowiedzieć się, czy przychylna fortuna zetknę- ła go z medykiem, który miał, jak mówi, przy sobie ołowiane puzdro, znalezione na ruinach pustelni, świeżo teraz odnowionej.
W tem puzdrze zawierały się pergaminy, zapisane pismem gotyckiem, które w kastylijskich wierszach opiewały przewagi Don Kichota, mówiły o piękności Dulcynei z Toboso, o wyglądzie Rossynanta, wierności Sanczo Pansy, o grobie naszego rycerza, a takoż różne epitafia i panegiryki, jego życiu i obyczajom poświęcone. Te, co je odczytać było można, zostały tu postawione przez wiarygodnego autora tej nowej i nieporównanej historji. Ów autor w nagrodę za niezmierny trud, jaki go kosztowało szperanie po archiwach Manczy, prosi czytelników, by użyczyli mu tej samej wiary, jaką ludzie roztropni użyczają księgom rycerskim, tak wysoko na świecie szacowanym. Mówi, że będzie mu tego zadosyć, aby być ukontentowanym i czuć się ośmielonym do szukania i podawania na jaśnię innych historji, jeśli nie tak wiarygodnych, jak ta, to przynajmniej nic jej nie ustępujących w inwencji i również jak ona zabawnych.
Pierwsze słowa, napisane na pergaminie, znalezionym w puzderku ołowianym, mówią na ten kształt:

AKADEMICY Z ARGOMASILLA, MIASTA W PROWINCJI MANCZY, NA ŻYCIE I ŚMIERĆ ZNAMIENITEGO DON KICHOTA Z MANCZY HOC SCRIPSERUNT.
Epitafium.

Szaleniec, który Manczę ubrał w blask swej sławy,
Jaśniejszy niźli Jazon swą rodzinną Kretę,
Człek, co z ustawnych marzeń brał czynów podnietę,
Gdy jego wiek dla chimer był już niełaskawy.

Ramię, co tak niezwykłą sprawowało dzielność,
Że fama jej od Cathey poszła do Gaety.
Muza wdzięczna, a wraz i okrutna niestety,
Ryjąca wierszem w spiżu swoją nieśmiertelność.

Ten, który Galaora zaćmił, Amadisa
Znacznie w tyle ostawił, dufny w swoją sławę,
Zbrojny w miłość, z kochanki na ustach imieniem.

Ten, co uczył rycerskich przewag Belianisa
I na swym Rossynancie odbywał wyprawę,
Spoczywa pod tym twardym i zimnym kamieniem.

GŁODOMÓR, AKADEMIK Z ARGOMASILLA, IN LAUDEM DULCYNEI Z TOBOSO.
Sonet.

Ta, co ją tu widzicie, o spasionym pysku,
Zbladłych jagodach i wydatnej piersi,
Jest Dulcyneą z Toboso! Najpierwsi
Za afekt swój jej wzgardę odnosili w zysku!

Dla niej deptał Don Kichot Sierra Negra szczyty,
Z pól Montielu przebiegał do Aranjuezu.
Dni i noce, zachody słońca, słońca świty
Nie mogły cię do wczasu pokusić, rycerzu!

...Choć biegałeś piechotą z Rossynanta winy.
O, nasz łosie złowróżbny! Ta Manczy królowa
I ten błędny kawaler zmarli w kwiecie lat!

Śmierć starła z jej policzków rumieńców karminy
On, któremu pisana była wiąż laurowa
Darmo szukał ucieczki od Kupida zdrad!

KAPRYŚNIE, WIELCE MĄDRY AKADEMIK Z ARGOMASILLA, NA CHWAŁĘ DON KICHOTA Z MANCZY.
Sonet.

Na wspaniałym,, diamentowym tronie,
Który depce Mars swą stopą krwawą,
Dziś pospołu króluje ze sławą
Manczueńczyk w laurowej koronie.

Składa tutaj broń z hartownej stali,
Którą niszczy, burzy, w pień wycina.
Zaliż sztuka tego paladyna
Nową pieśnią zadosyć wychwali?

Jeśli Galja, pyszna z Amadisa,
Grecja, dumna z jego dzielnych synów,
Rozsławiły w świecie ich imiona,

Jak wspaniałą koronę wawrzynów
Musi dobyć z pod swego kirysa
Sprzyjająca la Manczy Bellona?

KROTOCHWILNIK, AKADEMIK Z ARGOMASILLA NA CHWAŁĘ SANCZO PANSY.
Sonet.

Sanczo Pansa tu leży! Nikczemny z postaci
Zawsze w męstwie celował! O dziwie, nad dziwy!
Nigdy nie żył na świecie giermek tak poczciwy
A wraz i głupiec równy!... Daj to wszyscy kaci!

O jeden włos był grabią!... lecz na jego zgubę
Sprzysiągł się wiek niewdzięczny i pełen zawiści.
Fortuna ślepa, losy rycerzom nielube,
Co nawet osłu skąpią świeżych traw i liści.

Na nim jeździł, (powiedzmyż to jawnie, bez sromu)
Wstępując w tropy pańskie, miarkując zapędy
Ośle, według żartkiego Rossynanta cwału.

O nadziejo zwodnicza, która się nikomu
W naszych czasach nie ziszczasz! Widzę twoje błędy,
Oddając hołd należny Sanczo Pansy ciału!

ODMIENIEC, AKADEMIK Z ARGOMASILLA NA GRÓB DON KICHOTA Z MANCZY.
Epitafjum.

Rycerza kościstej postury,
Błędnego Imć Nieboraka,
Który dosiadał luzaka,
Kryją tu grobu marmury.

Braciszek Sanczo, koniuszy,
Pospołu z panem spoczywa.
Nie było wierniejszej duszy,
Niż dusza giermka poczciwa!

WIETRZNIK, AKADEMIK Z ARGOMASILLA NA GRÓB DULCYNEI Z TOBOSO.
Epitafium.

Dziewka rozrosła naschwał,
Krępa, cycasta, pyzata,
Zeszła już z tego świata,
Zmieniona w proch, który z ciał
Śmierć niezbłagana czyni!
Z znamienitego szła gniazda
Ta Don Kichota bogini,
Toboso świetlista gwiazda!

Takie były te wiersze, które odczytać można było. Inne, pleśnią pokryte, wręczone zostały pewnemu Akademikowi, aby je zgłębił, opierając się na domysłach. Wiadomo, że uczynił to, czuwając po nocach i starań nie litując. Poda je na jaśnię, gdy będzie miał nadzieję, że Don Kichot po raz trzeci w świat wyruszy.

Fors‘altri cantara eon miglior plettro.[252]


CZĘŚĆ DRUGA
PRZYPISANE HRABIEMU DE LEMOS

Posyłając Waszej Dostojności, przed niedawnym czasem, moje komedje, wcześniej drukiem ogłoszone, niż na theatrum wystawione, rzekłem, o ile mnie pamięć nie zwodzi, że Don Kichot już swoje ramiona przystraja, aby pójsć i ucałować ręce Waszej Dostojności, teraz zasię dodam, że już je przystroił i że w drogę wyruszył. Jeżeli do Waszej Dostojności dotrze, będzie to, jak mniemam, z niejakim dla Was pożytkiem, bowiem ze wszystkich stron mnie przynaglają, abym go corychlej wysłał i tym kształtem zapobiegł dalszej nudności i odrazie, jaką spowodował inny Don Kichot, który, przybrawszy sobie nazwę wtórej części tych dziejów, jął się uwijać po świecie. Największą żądzą posiadania go zapałał cesarz chiński. Przed miesiącem właśnie przysłał do mnie przez umyślnego list, po chińsku napisany, w którym prosi mnie, albo, lepiej rzekłszy, błaga, abym mu go wysłał, nie mieszkając, bowiem trwa w zamyśle założenia kolegjum, w któremby język kastylijski studjowano; pragnąłby przytem, aby księgą, do nauki służącą, była historja Don Kichota. Przy końcu przydał, że jego życzeniem jest, abym został tego kolegjum rektorem.
Zapytałem wysłańca, zali Jego Cesarska Mość raczył mi przysłać nieco pieniędzy na drogę. Umyślny odparł, że cesarzowi nawet to przez myśl nie przeszło. „Dobrze tedy, mój bracie — rzekłem — możesz powrócić do swych Chin, w ciągu dziesięciu lub dwudziestu dni, albo też w tym okresie czasu, jaki na wypełnienie twej misji ustanowiono, co się mnie bowiem tyczy, to nadwątlony stan mego zdrowia nie pozwala mi przedsięwziąć tak dalekiej podróży. Prócz tego, że jestem chory, jeszcze także bez pieniędzy pozostaję. Niechaj sobie cesarz będzie cesarzem, a król królem, ja zasię mam w Neapolu wielkiego księcia de Lemos, który bez owych pustych tytułów kolegialnych i rektorskich, wspiera mnie, swoją opieką i poruczeństwem otacza i więcej łask mi świadczy, niż mógłbym sam o tem marzyć. Owóż dlaczego go wysłałem[253] i dlaczego samego siebie wysyłam[254], ofiarowując Waszej Dostojności „Prace Persilesa i Sigismundy“, księgę, którą ukończę, w ciągu czterech miesięcy, Deo volente. Będzie to księga najlepsza, albo najgorsza z tych wszystkich, jakie w języku naszym dla godziwej rozrywki napisane zostały.
Już żałuję, iż rzekłem „najgorsza“, bowiem według mniemania moich przyjaciół, doskonałość tej księgi na najwyższy stopień się wznosi. Niechaj Wasza Dostojność przybywa w dobrym zdrowiu, gdyż Persiles gotów jest już ucałować Wasze ręce, ja zaś stopy.
Madryt, ostatniego dnia października, Roku Pańskiego, tysiąc sześćset pietnastego.

Waszej Dostojności pokorny sługa,
MIGUEL DE CERYANTES SAAVEDRA.
PROLOG DO CZYTELNIKA

Niech mi Bóg najwyższy będzie na pomocy! — z jakąż to niecierpliwością czytelniku, zarówno ze znacznego jak i z podłego idący stanu, musiałeś oczekiwać tego prologu, spodziewając się, że znajdziesz w nim słuszny odwet, wzięty przeze mnie, a takoż wyrzuty i skargi na autora wtórej części Don Kichota, który, jak mówią, poczęty został w Tordesillas, zaś zrodził się w Tarragonie. Niestety, nie będę ci mógł sprawić tego zadośćuczynienia, bowiem, jeśli niesprawiedliwość w najpokorniejszych sercach kolerę budzić zwykła, to moje serce jest w tej regule wyjątkiem. Pragnąłbyś zapewne, abym go nazwał osłem, głupcem, człekiem z rozumu obranym, aliści wcale mi to nawet przez myśl nie przeszło. Niechaj sam grzech będzie dla niego karą, niechaj go trawi z każdym swoim chleba kawałem i dosyć na tem. Tego jedynie zcierpieć nie mogę, że mnie nazwał człekiem starym i mańkutem, tak jakbym miał moc czas zastanawiać, rozkazując mu, aby nie upływał dla mnie i jakby kalectwo moje poczęło się w jakiejś oberży, nie zaś w owej najsławniejszej potrzebie,[255] i jaką widziały wieki przeszłe, jaką widzi wiek teraźniejszy i jaką wieki przyszłe oglądać będą.
Jeżeli rany moje nie błyszczą dla ócz tych, któ- rzy na nie patrzą, to przynajmniej czczone są przez tych, co wiedzą, gdzie je otrzymałem, żołnierz martwy na polu bitwy piękniejszy się wydaje, niźli ten, co ucieczką żywot swój salwuje. Jestem upewniony, że gdyby mi przekładano rzecz niemożebną, wolałbym po tysiąckroć w tej wspanialej potrzebie brać udział, niźli nie poniósłszy żadnego na ciele szwanku, wcale w zgiełku bitewnym się nie znajdować.
Rany, które żołnierz na swem obliczu lub piersi okazuje, są gwiazdami, które wiodą inne ku niebu honoru i pragnienia zachwały sprawiedliwej. Trzeba zważyć, że nikt nie pisze siwemi włosami, lecz umysłem, który z latami zwykł się doskonalić.
Uznałem także, że nazywa mnie zazdrośnikiem i że maluje mnie, jako tego, który nie wie, co to jest invidia, bowiem, w samej rzeczy, z dwóch zazdrości rodzajów, znam tylko zazdrość szlachetną, świętą i dobrej woli pełną — jeżeli zatem jest tak, jak jest w samej rzeczy, nie będę wstrętów czynił żadnemu księdzu, zwłaszcza temu, który, jak mówią, jest zaufanym Świętego Oficjum. A jeśli to rzekł do tego, o którym namieniać się wydaje, tedy nawszem się pomylił, bowiem uwielbiam jego genjusz, podziwiam jego dzieła i jego w pracy chwalebną wytrwałość[256].
Dank przytem składam temu panu autorowi za to, iż powiedział, że moje nowele, będąc raczej dziełem satyry, niż moralności, są jednak dobre, jakiemi przecie nie mogłyby być, gdyby wszelakiego dobra w sobie nie zawierały.
Zdawa mi się, że mi zarzuty czynisz, iż ścieśniam się i zamykam w obrębach skromności, wiedząc, że nie trzeba przydawać zmartwień człekowi strapionemu, zwłaszcza, że strapienie tego Jegomości musi być wielkie, skoro nie ośmiela się stanąć wobec nas z odkrytem czciłem, ukrywając swoje imię i zmyślając swoją ojczyznę, tak, jakby popełnił zbrodnię obrazy majestatu. Jeśli trafunkiem jakimś go po- znasz, rzeknij mu odemnie, że się wcale za urażonego nie uważam, wiem bowiem, co to są pokusy demonów, z których to pokus największa jest, gdy człowiekowi wbiją do głowy, że może on ułożyć i drukiem ogłosić księgę, która mu tyleż sławy, co i pieniędzy przysporzy i tyleż pieniędzy, co sławy.
Na prawdy tej potwierdzenie pragnąłbym, abyś z przyrodzoną sobie bystrością i wdziękiem, tę opowieść mu przytoczył.
Żył w Sewilli szaleniec pewien, dotknięty najdziwniejszem głupstwem z tych wszystkich, jakiemi na świecie szaleńcy się odznaczają. Tenci wydrążył sobie trzcinę, na jednym końcu spiczastą, na kształt rurki, poczem, spotkawszy psa na ulicy, nadeptywał jego łapę stopą swoją, drugą łapę do góry mu podnosił i jak tylko mógł najlepiej rurkę w zadek mu wrażał. Potem dmuchał, nadymał psa jak banię, co uczyniwszy, dwa razy dłonią na płask po brzuchu go uderzał i mówił do widzów, których nigdy nie brakło: „Wasze Miłoście sądzą, że to mała praca i wielkie nic tak psa nadąć? — Czy Wasza Miłość myśli teraz, że małą pracą jest napisać księgę?
Jeśli mu ta powiastka nie przypadnie do smaku, opowiedz mu, przyjacielu-czytelniku, inną, takoż o psie i szaleńcu.
Żył w Kordobie inny warjat, który miał obyczaj nosić na głowie kawał gładkiego marmuru i kamień, jak głaz ciężki. Gdy spotkał jakiegoś psa bezpańskiego, naprzód występował i cały ciężar swój prosto na niego spuszczał, bies, wściekając się z bólu, poczynał wyć i szczekać, poczem puszczał się jak strzała i biegł przez trzy ulice. Zdarzyło się, że między psami, które brzemieniem swojem uraczył, znalazł się także pies czapnika, bardzo przez niego ulubiony. Warjat spuścił psu kamień na łeb; pies napoi zmiażdżony zawył okropnie. Pan jego, ujrzawszy to wszystko, pełen rankoru, schwycił łokieć mierni- czy, rzucił się na szaleńca i wszystkie kości mu zrachował. Za każdym wymierzonym razem przydawał: „Psie złodzieju, cóż chcesz od mego jamnika? Nie widziszże okrutniku, że mój pies jest jamnikiem?“ Powtarzał po sto razy to słowo „jamnik“, dopóki szaleńca na miazgę nie zbił. Warjat skorzystał z tej nauki; więcej niż przez miesiąc nigdzie na mieście widać go nie było — aliści po upływie tego czasu powrócił znów do swej sztuczki, obciążywszy się jeszcze większem brzemieniem. Przyszedłszy do miejsca, gdzie się ów pies znajdował, jął patrzyć na niego bacznie, jednakoż ciężaru swego nie spuścił i rzekł jeno:
To jamnik — miejmy się na baczności“. Odtąd wszystkie napotkane psy, czy to były dogi, czy też cucusie za jamniki poczytywał i dlatego też kamieni na nich nie spuszczał“.
Być może stanie się podobnie z tym dziejopisem, który nie ośmieli się już na przyszłość brać za cudze księgi, co będąc, ani chybi, złe, przecie więcej trwałości w sobie mają, niż skały. Rzeknij mu takoż, iż o jego groźbę, że mnie swoją księgą środków do życia pozbawi, dbam tyleż, co o szeląg złamany, bowiem stosując się do sławnego intermedjum z Pirendenga, odpowiadam mu: Niech żyje dwudziestu czterech[257] i Chrystus dla wszystkich, niech żyje wielki hrabia Lemos, którego szczodrość i wspaniałomyślność są dla mnie puklerzem przeciwko ciosom przeciwnej fortuny, i niechaj żyje takoż najwyższe miłosierdzie najdostojniejszego Don Bernarda de Sandoval y Rojas z Toledo, wówczas nawet, gdy nie będzie już drukarń na świecie i gdy wydrukują przeciwko mnie więcej książek, niż zawiera się liter w pieśniach Mingo Revulgo.[258] Ci dwaj książęta, bez tego, abym ich pobudzał pochlebstwem, albo ich zasług wynoszeniem, samą tylko dobrocią powodowani, tyle mi łask i faworów wyświadczyli i taką otoczyli opieką, że mniemam się być „bogatszy i szczęśliwszy, niż gdyby mnie fortuna zwykłą drogą na sam szczyt wysadziła. Biedak może swój honor posiadać, byleby występnym nie był, ubóstwo może zaciemniać chmurą szlachectwo, jednakoż całkiem go nie zaćmi. A jakoże cnota sama przez się błyszczyć zwykła, tedy, mimo wszystkie prywacje i utrapienia niedostatku, zawsze jest czczona przez wysokie i szlachetne umysły, które jej sprzyjają i wspierają ją.

Nie mów mu nic ponadto, gdyż i ja więcej ci nic nie powiem, namienię jeno, abyś zważył, że ta wtóra część Don Kichota, którą ci ofiarowuję, skrojona została z tego samego sukna, co część pierwsza i że ci daję Don Kichota, co dalej w swym rozwoju postąpił i co wreszcie zszedłszy z tego świata, pogrzebion został, tak, aby nikt nie ośmielał się nowych świadectw przywodzić, jakoże dawnych wystarcza i że dość na tem, iż człek szlachetny zdał sobie sprawę z swych zabawnych szałeństw, po to, by w nie nie wpadać odnowa. Obfitość rzeczy tak dobrych, jakiemi są w samej rzeczy, sprawia, że nie otacza się ich estymą, zaś ich rzadkość, pośród rzeczy złych, jest przyczyną, że to lub owo pochwalę znajduje. Zapomniałem ci rzec, że możesz oczekiwać „Persilesa“, którego właśnie mam na ukończeniu i drugiej części „Galatei“.

KAPITULUM I
O ROZMOWIE, JAKĄ Z DON KICHOTEM TOCZYLI BALWIERZ I PLEBAN

We wtórej części tej historji, która opowiada o trzeciem, donkichotowem w świat wyruszeniu, namienia Cyd Hamet Benengeli, że pleban i balwierz blisko przez miesiąc nie zajrzeli do Don Kichota, nie chcąc mu przywoływać na pamięć rzeczy minionych. Nie omieszkali jednak nawiedzać siostrzenicy i ochmistrzyni, zalecając im mieć staranie o jego polepszenie i dawać mu jadło pożywne, coby posilało równie serce, jak umysł, bowiem z umysłu całe jego nieszczęście pochodziło. Odpowiedziały, że właśnie to czynią i czynić nadal z wielką ochotą a staraniem będą, tem bardziej, iż spostrzegły, że ich pan miewa niektóre chwile, gdy się zdaje być przy zupełnym rozumie. Wielką pociechę odnieśli z tego uwiadomienia pleban i balwierz, bowiem zdało im się, że dobrze uczynili, sprowadzając go do domu, omamionego na wozie, przez woły ciągnionym, jak to opowiedziane zostało w ostatniem kapitulum pierwszej części tej osobliwej i nawszem wiernej historji. Umyślili zatem odwiedzić go, dla pewniejszego doświadczenia jego poprawy, aczkolwiek mniemali, że ozdrowienie jest rzeczą niepodobną. Przedtem ustanowili pospołu, że, w jego przytomności, ani słówkiem nie wspomną o rycerstwie blędnem, aby nie rozkrwawiać rany, któ- rej blizny jeszcze świeże były. Udali się zatem do jego domu i zastali go siedzącego na łożu, w kaftanie zielonym, kuchajowym i w czapeczce toledańskiej z czerwonej wełny na głowie. Tak był wynędzniały i wychudzony, że raczej do mumji, niż do żyjącego człeka podobien. Don Kichot przywitał ich z wielką dwornością, a zapytany o swoje zdrowie, odpowiedział, z wielką roztropnością, w słowach wielce foremnych. W trakcie dyskursu wdali się w dysputę o racji stanu i sposobach rządzenia. Poprawiali jedną nieprawość, potępiali drugą, odmieniali obyczaje, lub je znosili; każdy z nich stawał się nowym prawodawcą, wtórym Likurgiem, lub niezbytnym Solonem. Reformami swemi tak całą rzeczypospolitą przekształcili, że możnaby powiedzieć, iż państwo wyszło z tej kuźni, całkiem inne, niż to, jakie przedtem było. Don Kichot z taką roztropnością o każdej materji mówił, że dwaj examinatorzy mieli to za pewne, że już do zdrowego rozumu przywrócony został.
Gospodyni i siostrzenica, tej rozmowie przytomne, dzięki nieskończone do nieba zanosiły, widząc Don Kichota już uzdrowionym.
Pleban jednak, odmieniając swój zamysł pierwotny, którym było nie wspominać ni słówkiem o rzeczach rycerstwa błędnego, chciał się upewnić, czy ozdrowienie Don Kichota jest prawdziwe i istotne. Rzekł tedy, że wieści, nadeszłe ode dworu, głoszą, iż Turek spuścił na morze ogromną flotę[259]; niewiadomo jakie są jego zamysły i gdzie się ta nawałnica rozbije. Całe chrześcijaństwo, pobudzone tą obawą, którą co roku nieustawnie odczuwa, za broń chwyta, zaś Jego Królewska Mość umacniać każe wybrzeża Neapolu, Sycylji i Malty. Don Kichot odparł:
— Król Jegomość uczynił, jak na mądrego wojownika przystało, obwarowując w stosownym czasie swoje państwo; ustrzeże go to od nagłego nieprzyjaciół napadnięcia. Ale gdyby się mnie posłuchał, pora- dziłbym mu jedno zapobieżenie, którego król ani się teraz domyśla!
Pleban, usłyszawszy te słowa, rzeki do siebie:
„Niech cię Bóg ma w swej pieczy, nieboraku Don Kichocie, gdyż jak mi się zdawa, z wysokiego szczytu swego szaleństwa spadasz w niezgruntowaną otchłań głupoty“. Balwierz, te same o naszym rycerzu mając zrozumienie, zapytał Don Kichota, jakieby to było przestrzeżenie? Może powinno być ono umieszczone między mnóstwem tych rad i upomnień, które się księciom zwykle daje.
— Moja rada, mistrzu Mikołaju, jest już nie skuteczna, ale najskuteczniejsza — odparł Don Kichot.
— Nie mówię tego, abym się miał WPanu sprzeciwiać — rzekł balwierz — aliści eksperjencja mówi, że wszystkie, albo prawie wszystkie, przestrogi i rady, których się Jego Królewskiej Mości udziela, są niepodobne do uskutecznienia, dziwaczne i szkodliwe, lubo dla króla, lubo też dla państwa.[260]
— Moja tymczasem — odparł Don Kichot — nie jest ani dziwaczna, ani do wykonania trudna, ale przeciwnie do wypełnienia nader łatwa, dobrze wynaleziona, wielce roztropna i tak prosta, jaka tylko do głowy przyjść mogła doradcy-statyście.
— Zbyt długo ociągacie się, WPanie, z uwiadomieniem nas o niej — rzekł pleban.
— Nie radbym ją dzisiaj wyjawiać — odparł Don Kichot — gdyż zaraz jutro dotarłaby do uszu panów i rady i inny zagarnąłby dla siebie podziękowania i nagrodę za mój trud.
— Ja — rzekł balwierz — przysięgam przed Bogiem i przed ludźmi, że nikomu na świecie, ani królowi ani chmyzowi nie wyjawię tego, co WPan teraz powie. Tej przysięgi nauczyłem się właśnie z historji pewnego plebana, który w swojej przedmowie wymienia królowi złodzieja, co mu ukradł sto dublonów i muła, co biegał rączo.
— Nie znam się na tych historyjkach — odparł Don Kichot — ale dowierzam zaklęciu, gdyż znam pana balwierza, jako poczciwego człowieka.
— A gdyby i taki nie był — rzekł pleban — ja za niego poręczę, że w tym przedmiocie nie powie więcej, jak niemy.
— A któż mnie zabezpieczy za Was, Ojcze Duchowny? — zapytał Don Kichot.
— Moje powołanie — odparł pleban — które mnie obowiązuje dochować zawsze tajności każdemu.
— Hej do kata! — zawołał wówczas Don Kichot — nie trzeba niczego więcej, jak, by Król Jegomość otrąbić kazał po całem państwie, że w oznaczonym dniu wszyscy rycerze błędni Hiszpanji mają się stawić w jego stolicy. Gdyby nawet ich tylko sześciu przybyło, możnaby między nimi wynaleźć jednego, co sam całą moc turecką rozgromi. Zważcie dobrze WPanowie na to, co teraz powiem. Zaliż to rzecz nowa, aby jeden rycerz błędny poraził dwieście tysięcy żołnierzy, jakby oni wszyscy mieli jedną tylko głowę i z kruchego ciasta byli? Powiedzcie, ileż to historyj, pełnych jest tych cudów i dokazywań. Gdyby żył (nie chcę już innych wymienić), gdyby żył w tym wieku, powtarzam, Don Belianis, albo który z niezliczonego potomstwa Amadisa z Galji, gdyby żył ktokolwiek z nich i spotkał się z Turkiem, to na mą duszę, bisurmanowi zwycięstwabym nie wróżył. Ale Bóg będzie miał pieczę nad swoim ludem i ześle mu rycerza, który choć nie będzie tak waleczny, jak rycerze wieków ubiegłych, przecie w męstwie na krok im nie ustąpi. Bóg mnie zrozumie; więcej już nie powiem!
— Ach — zawołała siostrzenica — niechże mnie zabiją, jeśli mój pan wuj nie chce powrócić do profesji rycerstwa błędnego.
Na to Don Kichot odparł:
— Rycerzem błędnym pozostanę do śmierci. Nie- chaj Turek następuje z całą swoją potęgą, kiedy mu się podoba. Powtarzam: Bóg mnie rozumie.
— Proszę usilnie WPanów — rzekł wówczas balwierz — abyście wysłuchali, co się zdarzyło w Sevilli.
Chcę opowiedzieć tę rzecz, gdyż ona właśnie stosuje się tutaj ze wszechmiar.
Don Kichot przyzwolił; pleban i wszyscy przytomni jęli pilnie słuchać, zaś balwierz zaczął w te słowa:
— W zawarciu dla głupich, w Sewilli, znajdował się człowiek pewien, którego tam zamknęli krewniacy, z tej przyczyny, że rozum utracił. Z prawa kanonicznego otrzymał stopień licencjata w Ossuna, ale według wielu, gdyby nawet w Salamance wyższy stopień zdobył, zawszeby był niespełna rozumu. Ów doktór, po kilku latach zamknięcia, ubrdał sobie, że jest rozumny i do zmysłów przywrócony. Tak sobie imaginując, napisał list do arcybiskupa, błagając go gorąco, w stosownych słowach, aby go uwolnił od tej hańby, w której żyje, gdyż dzięki miłosierdziu Boga, już do zmysłów utraconych przyszedł. Krewniacy jego, chcąc korzystać z jego majątku, zamknęli go w tem miejscu, i przeciw prawdzie, chcą go tu trzymać do śmierci. Arcybiskup, przeświadczony z wielu rozumnych i kształtownie napisanych listów, o jego roztropności, kazał swemu kapelanowi dowiedzieć się od zarządcy domu głupich, jeżeli to wszystko, co doktór wyrażał było prawdziwe, a jednocześnie wdać się z szaleńcem w rozmowę. Jeżeli go znajdzie rozumnym, ma go stamtąd wydobyć i wolność mu przywrócić. Kapelan uskutecznił polecenie, aliści zarządca powiedział, że tamten szaleńcem być nie przestał. Po prawdzie nieraz gada całkiem do rzeczy, jak osoba wielkiego rozumu, ale przy końcu przemowy swojej popada znów w tak znaczne szaleństwa i zawroty, że ich ilość równa się liczbie rzeczy mądrych, wprzód rozumnie wypowiedzianych; jak zresztą sam tego doświadczyć może, w rozmowie z nim.
Kapelan żądał sam się upewnić. Mówił z szaleńcem więcej niż godzinę. W tym czasie głupi nie powiedział ani jednego dziwacznego czy niestosownego słowa, przeciwnie, rozmawiał tak rozsądnie, że kapelan musiał przyznać, iż szaleniec jest już uleczony. Między innemi rzekł, iż rządca domu jest mu przeciwny i wrogi, nie chce bowiem tracić podarunków, które od jego krewniaków odbiera.
Krewniacy pragną, aby rządca udawał o nim, że chociaż miewa czasem rozumu oświecenia, przecie jest ciągle głupi. Acz największego nieprzyjaciela ma w swojej wielkiej majętności, bowiem powinowaci, chcąc jej używać, złe wieści o nim rozgłaszają, chytrze zmyślając, jakoby Bóg nie oświecił go światłem zupełnego rozumu. Mówił tak udatnie i roztropnie, że kapelan przeświadczył się prawie o jego rozumu zupełności i podjął podejrzenie, że krewniacy jego muszą być ludźmi chciwymi i bez Boga w sercu; postanowił przeto zabrać go z sobą do arcybiskupa, aby ów przekonał się dowodnie o całej prawdzie. Kapelan pełen tej ufności, poprosił rządcę domu, aby doktorowi oddał te szatki, w których go tutaj przywiedli.
Rządca odparł, aby dobrze zważył, co czyni, gdyż ten człek ani chybi jeszcze jest szaleńcem; na nic się jednak zdały jego prośby i przełożenia, gdyż kapelan uparcie trwał przy swojem. Rządca, obaczywszy rozkaz arcybiskupa, nie chciał się przeciwiać i kazał ubrać doktora w wspaniałe i nowe suknie. Ten, widząc się pozbawionym ubioru głupich i w strój mądrych przybranym, prosił usilnie kapelana, aby mu przyzwolił pożegnać się z swoimi wspołecznikami-szaleńcami. Kapelan odparł, że mu będzie towarzyszył, bowiem chce ujrzeć szaleńców, którzy w tem zawarciu przebywają. Wraz z nimi udali się tam niektórzy, tej rozmowie przytomni. Doktór zbliżył się do klatki, gdzie był trzymany furjat, który w tej chwili spokojnym i cichym być się wydawał i rzekł:
— Czyli nie żądasz czego odemnie, miły bracie? Wracam już do domu, gdyż podobało się panu Bogu w jego nieskończonej łasce i miłosierdziu, bez żadnej z mojej strony zasługi, rozum mi przywrócić. Jestem całkiem ozdrowiony, bowiem dla bożej wszechmocy nic niemożliwego niemasz. Pokładaj wielką ufność w Bogu, gdyż przywróci cię. On od pierwotnego stanu, tak jak i mnie przywrócił, jeśli się na Niego spuścisz.
Ja już to będę miał na pieczy, aby ci często dosyłać przysmaki do jedzenia, gdyż, według mego rozumienia — (sam tego doświadczyłem) wszystkie nasze szaleństwa najwięcej pochodzą stąd, że brzuchy mamy puste, zaś głowy wiatru pełne. Tylko nie upadaj na duchu, gdyż zgryzota psuje zdrowie i koniec życia przybliża.
Całego tego dyskursu słuchał inny szaleniec, siedzący w klatce, naprzeciw klatki furjata stojącej; porwał się on nagle ze starej rogoży, na której leżał cały nagi i zapytał, wrzeszcząc z całej siły, kto to wychodzi tak zdrów i do rozumu przywrócony? Doktór odparł:
— Ja to, mój bracie, odchodzę, gdyż i nie potrzeba mi tu dłużej bawić; za tę łaskę mi uczynioną nieskończone dzięki składam niebu.
— Zważaj, co mówisz, doktorze, i niechaj cię djabeł nie kusi — odparł szaleniec. — Zatrzymaj się i spokojnie a cicho dalej w tym domu przebywaj, gdyż tym kształtem oszczędzisz sobie fatygi powracania tutaj.
— Wiem, że jestem ozdrowiony — rzekł doktór — i niema przyczyny, abym miał drogę krzyżową wtóry raz zaczynać.
— Ty ozdrowiony? — odparł szaleniec. — Dobrze, idź z Bogiem, my zasię zobaczymy. Jednak klnę się na Jowisza, którego żywem wyobrażeniem tu na ziemi jestem, iż za występek, co go popełnia Sevilla, uznając cię za rozumnego i przywracając ci wolność, ukarzę ją tak, że na wieki wieków to popamięta. A wiedz, nędzny doktorku, że jestem mocen to uczynić, gdyż jako mówię, jestem Jowiszem Gromowładnym, i dzierżę w rękach pioruny zapalające, któremi cały świat w oka mgnieniu w perzynę obrócę. Jednakże na ten raz nie ukarzę tak surowo tego narodu ciemnego, tylko miastu całemu, wraz z jego przedmieściami i okolicami, nie spuszczę deszczu przez trzy lata całe, rachując od tego dnia i minuty, w której ta pogróżka uczyniona została. Ty wolny, ozdrowiony, rozumny, a ja szalony, chory i uwiązany! Nie chcę użyczyć deszczu, tak jak i powiesić się niemam woli!
Wszyscy przytomni przysłuchiwali się pilnie tej wrzaskliwej mowie głupiego. Aliści nasz doktór, obróciwszy się do kapelana, schwycił go za ręce i rzekł:
— Nie turbujcie się Wasza Miłość; niech Was nie trwożą postrachy tego głupiego, bo jeżeli on jest Jowiszem i deszczu zabroni, ja będąc Neptunem, bogiem i ojcem wód wszelkich, każę deszczowi padać, ile razy mi się podoba.
Na co kapelan odparł:
— Nie lza, Neptunie, panu Jowiszowi, wstrętów czynić. Wasza Miłość pozostanie jeszcze w tym domu, ja zaś w stosownym czasie przybędę, aby WPana stąd wydobyć.
Dozorca szpitala i przytomni wybuchnęli śmiechem, tak iż ksiądz kapelan ledwie się nie rozgniewał. Z doktora zdjęto suknie i zostawiono go w szpitalu. Taki jest koniec powieści.
— To jest ta powiastka, panie balwierzu — rzekł Don Kichot — coście ją tak pilnie, jako do rzeczy służącą, opowiedzieć chcieli? Ach, mistrzu Mikołaju, mistrzu Mikołaju, ślepy jest ten zaprawdę, co przez dziury przetaka nie widzi. Zali nie wiecie. WPanie, że wszystkie przyrównania rozumu do rozumu, męstwa do odwagi, piękności do urody, rodowitości do rodowitości, zawżdy są niestosowne i źle przyjmowane? Ja, panie golibrodo, nie jestem Neptunem, bogiem wód wszelkich, nie chcę też uchodzić za jakiegoś subtylnego mędrka, którym nie jestem. Staram się jeno usilnie okazać całemu światu błąd gruby, w którym pozostaje, nie odradzając tych błogosławionych i szczęśliwych czasów, kiedy to kwitnął zakon rycerstwa błędnego. Ale nasz wiek gruby i znikczemniały nie jest wart cieszyć się dobrem, którego przeszłe wieki zażywały. Wówczas to rycerze błędni podejmowali się bronić królestw, strzec dziewic, dawać wspór sierotom, karać wyniosłych i pokornych nagradzać. Teraźniejszych rycerzy większość woli raczej szelest wymyślnych tkanin i brokatów, niźli chrzęst kolczej zbroi. Nie masz już teraz rycerzy, śpiących pośród pól i lasów, uzbrojonych od stóp do głów, i nie dbających na aury niełaskawości. Gdzież szukać takiego, co, nie wyciągając nóg ze strzemion, z głową wspartą o lancę, kontentuje się jeno drzemką, jak to czynili rycerze błędni dawnych wieków? Niema już rycerza, co, wynurzywszy się z lasu, przebywa góry niedostępne, a później zbliża się do pustynnych i piaszczystych brzegów morza, srogą miotanego nawałnością, i znalazłszy tam małą łódź bez wioseł, masztów, lin i steru, wstępuje w nią, pełen nieustraszonego męstwa, powierzając się burzliwym fluktom głębokiego morza, które raz go ku niebu podnoszą, to znów go w przepaść grążą. I oto ten, co niezłomną piersią burzy odpór daje, znajduje się nagle w miejscu, o trzy tysiące mil odległem, od miejsca, w którem wsiadł do łodzi. Wyskoczywszy na ląd oddalonej ziemi, podlega zdarzeniom i trafunkom, które godne są, aby je uwiecznić nie tylko na pergaminie, ale i na bronzach. Ale dzisiaj próżnowanie bierze przodek nad pilnością, lenistwo nad trudem, występek nad cnotą, chełpliwość nad prawdziwem męstwem, zaś teorja nad praktyką używania broni, która była udziałem złote go wieku i rycerzy błędnych. W samej rzeczy powiedzcie mi, kto był cnotliwszy i waleczniejszy od Amadisa z Galji? Kto mądrzejszy od Palmerina z Anglji? Kto względniejszy i łagodniejszy od Tiranta Białego? Kto wspanialszy i bardziej wielkoduszny od Lisuarta z Grecji? Kto bardziej ranami okryty i więcej tych ran zadający, niż Don Belianis? Kto nieustraszeńszy od Periona z Galji, kto bardziej hazardowny, niż Felismarte z Hirkanji, kto zuchwalszy od Esplandiana? Kto roztropniejszy od króla Sobrina, śmielszy od Rinalda i od Radomonta dumniejszy? Kto bardziej niezwyciężony niż Roland? Kto mężniejszy i obyczajniejszy od Ruggera, od którego, według tego, co pisze Turpin w swej Kosmografji, wywodzą się książęta Ferrary. Wszyscy ci rycerze błędni, com ich tutaj przytoczył, a także siła innych, byli zaszczytem i ozdobą rycerstwa błędnego. Chciałbym, aby na ich kształt stworzeni byli ci, coby ich użył według mojej rady, Król Jegomość. Jego Królewska Mość byłby wówczas dobrze obsłużony, wieleby sobie pieniędzy i trudu oszczędził, zaś Turczynby sobie z zgryzoty włosy z brody wyrywał. Jakkolwiekbądź ja w domu pozostanę, ponieważ nie chce mnie stąd wydobyć kapelan; jeśli jednak Jowisz, jako rzekł balwierz, deszczu nie spuści, jestem tu ja, co deszcz rzęsisty sprowadzę, wtedy, kiedy zechcę. Mówię tak gdyż chcę, aby pan skrobibroda wiedział, że go zrozumiałem.
— Zaprawdę, Mości Panie Don Kichocie — rzecze balwierz — nie dla zwady WPanu to powiedziałem. Bóg jest świadkiem dobrej intencji mojej, WPan gniewać się i urażać o to nie powinieneś.
— Jeżeli mi się należy być urażonym, albo nie — odparł Don Kichot — moja to rzecz wiedzieć!
— Do tych pór słowa nie przemówiłem — rzekł pleban — ale radbym się objaśnił w jednej wątpli- wości, która mi umysł zatrudnia a sprawiona jest mową pana Don Kichota.
— Dozwalam mówić księdzu plebanowi — odparł Don Kichot — aby nam swoją wątpliwość wyłożył. Niemiła to rzecz mieć jakąś ciężkość na sumieniu.
— Za tem pozwoleniem — rzekł pleban — powiem, że moja wątpliwość ta jest, iż nie mogę się przeświadczyć, aby ta cała zgraja rycerzy błędnych, których WPan Don Kichot wymienił, byli to ludzie, żyjący na świecie, prawdziwi, i z ciała oraz z kości złożeni. Mniemam raczej, że to wszystko jest udanie, wierutna bajda, sen opowiedziany przez ludzi, ze snu obudzonych, albo tych, co się jeszcze ze snu zbytnio nie wyczmucili.
— Otóż to właśnie — odparł Don Kichot — gruby błąd, w który wpadają ci, co nie chcą dowierzać, że rycerze błędni na świecie byli. Z różnemi osobami, w różnych sposobnościach, miałem w tej mierze podobne sprzeczki, starając się ten błąd pospolity na światło prawdy wyprowadzić. Nieraz nie udało mi się dowieść do skutku tego, com wziął przed się, nieraz zaś, na gruncie nieomylnej prawdy stojąc, wszystkich o niej przeświadczałem. Ta prawda jest tak dowodna, że prawie powiedzieć mogę, iżem na własne oczy widział Amadisa z Galji, człeka słusznego wzrostu, o białej twarzy, ozdobionej piękną, chocia czarną brodą, o wejrzeniu miłem i surowem. Był to rycerz wielce małomówny, do gniewu i zapalczywości nieskory, i w zawziętości nietrwały. Mógłbym tak łatwo, jak okryśliłem Amadisa, odmalować i wystawić wszystkich rycerzy błędnych, którzy po świecie chodzili. Z tego pojęcia, które o nich mam i z tego, co historje wyrażają o dziełach, których dokonali i o ich przyrodzonych skłonnościach, wnosić można łatwo o ich posturach, składzie twarzy i cerze.
— Jakiego wzrostu, panie Don Kichocie — zapy- tał balwierz — był ten, co się zwał olbrzymem Morgante?
— Co się olbrzymów tyczy — odparł Don Kichot — to różne są zdania w tej mierze, czy byli oni na świecie, czy też nie! Jednakoż Pismo Święte, które ni na włos prawdzie chybiać nie może, upewnia nas, że istnieli, wspominając Goljata-Filistyna, który miał być rosły na pół ósma łokcia; a jest to wysokość niezwykła. Także na wyspie Sycyliej znaleziono obojczyki i golenie tak wielkie, że, ani chybi, ci, do Których one przynależały, musieli być olbrzymami, tak wysokimi, jak wieże. O tej prawdzie wnosić można z geometrji. Z tem wszystkiem mógłbym upewnić jakiego wzrostu był Morgante.[261] Imaginuję sobie, że zbytnio rosły nie był. Gruntuję to moje mniemanie na tem, co szczegółowie o jego czynach mówi historja. Sypiał często pod dachem; skoro zaś znajdował domy, które go pomieszczały, tedy znać — że nie był nadzwyczajnego wzrostu.
— To prawda — rzekł pleban, który wielką uciechę odnosząc z słuchania tych osobliwych dziwactw, zapytał później Don Kichota, coby mniemał o składzie twarzy Rinalda z Montalbanu, Don Rolanda i dwunastu parów Francji, którzy byli rycerzami błędnymi.
— O Rinaldzie — odparł Don Kichot — rozumiem, że miał twarz szeroką, rumianą, oczy żywe: nieco wyłupiaste. Był kłótliwym z przyrodzenia, nad miarę kolerycznym, a przytem wspołecznikiem łotrzyków i złodziei. Roland, Rotoland, czy Orland — bowiem historja wszystkiemi temi imionami go zowie — był zapewne postawy średniej, szeroki w plecach, nogi miał pałąkowate, twarz czerniawą, brodę rudą i zmierzwioną, ciało kosmate, a pozór groźny. Nie wiele mówił, ale z tem wszystkiem był grzeczny i uprzejmy.
— Jeśli Roland miał pozór jeno taki, jak nam go WPan opisujesz — dodał pleban — nie dziwota, że piękna pani Angelika nim wzgardziła i przeniosła nad niego tego małego Maura, który posiadał osobny wdzięk, urodę i lubość. Mądrze uczyniła, rozmiłowawszy się nie w grubym Rolandzie, lecz w miłym Medorze.
— Ta Angelika — odparł Don Kichot — była to księże plebanie, sowizdrzałka, istota kapryśna, letkomyślna i włócząca się po świecie nieustawnie. Osławiona jest powszędy, przez swoje płochości, jako i urodę. Wzgardziła tysiącem mężnych i mądrych rycerzy, wybierając sobie nikczemnego pazia, który nie posiadał żadnej majętności, ani innego zalecenia, krom warnej przyjaźni, jakiej dochował Dardinelowi. Wielki śpiewak piękności Angeliki, sławny Ariosto, nie śmiąc, czy niechcąc wyjawić nam tego, co się z nią stało, po tym podłym wyborze (nie były to zapewne rzeczy zbyt obyczajne) temi wierszami jej zdarzenia kończy:

E come del Catai s’ebbe lo scettro
Fors‘altri cantera eon miglior plettro

Ani chybi była to wróżba, dlatego też poetów zowią wieszczkami zgadującymi. Tę prawdę dowodnie widzimy, ponieważ sławny wierszopis z Andaluzji złożył pienia o łzach Angeliki, zaś drugi, niemniej wyborny, poeta kastylijski wierszem śpiewał jej urodę.[262]
— Powiedz mi Wpan, panie Don Kichocie — rzekł balwierz — zali pośród tych poetów, co ją wysławiali, znalazł się rymotworca, który napisał satyrę przeciw tej pani Angelice?
— Nie wątpię — odparł Don Kichot — że jeśliby Sacripant i Roland byli poetami, dobrzeby tę młódkę wyłajali. Leży w obyczaju poetów mścić się satyrami i potwarczemi paszkwilami za wzgardy odniesione od prawdziwych, czy zmyślonych dam, które wybrali paniami serca swego. Dotąd nie widziałem jednak wiersza uszczypliwego i naganiającego panią Angelikę, która cały świat poburzyła swoją urodą.
— To cud prawdziwy — rzekł pleban.

Wtem usłyszeli głosy siostrzenicy i ochmistrzyni, które wyszedłszy przed niemałą chwilą z izby, podnosiły wielki tumult na dziedzińcu. Wszyscy trzej udali się tam.

KAPITULUM II
O PAMIĘTNEJ SPRZECZCE, KTÓRĄ MIAŁ SANCZO PANSA Z SIOSTRZENICĄ I OCHMISTRZYNIĄ DON KICHOTA.

Historja powiada, że wrzawę, którą usłyszał Don Kichot, pleban i balwierz, podniosły ochmistrzyni i siostrzenica. Sanczo dobijał się do drzwi, chcąc wejść do domu, zaś gospodyni i siostrzenica, opierały mu się całą siłą na progu, wołając:
— Czego tu chce ten powsinoga? Wracaj bratku do swego domu! To ty zawróciłeś w głowie memu panu i wyciągnąłeś go z domu, aby tłukł się po świecie, jak szaleniec.
— Ochmistrzyni szatana — odparł Sanczo — tym, komu we łbie zawrócili, i kogo włóczą po świecie, jak szaleńca, jestem ja, a nie twój pan. On to mnie wiedzie to tu — to tam, wy zaś mylicie się więcej, jak w połowie prawdy. Skusił mnie do opuszczenia domu swemi szalbierczemi słówkami, przyrzekając mi wyspę na którą wciąż czekam popróżnicy.
— Wyspy?... Obyś się niemi zadławił, ty obwiesiu — krzyknęła siostrzenica. Co to są te wyspy?[263] Czy to coś do jedzenia, ty żarłoku przeklęty?
— Nie są do jadła, lecz do rządów — odparł Sanczo — ja zaś będę lepiej niemi zarządzać, niż niejeden podesta miastem.
— Z tem wszystkiem — rzekła ochmistrzyni nie wejdziesz tutaj, ty worze plugastwa i sakwo wszeteczeństw! Wracaj do domu, oraj cztery piędzie swojej ziemi i wybij sobie z głowy mrzonki o wyspach! Pleban i balwierz mało się nie rozpukli od śmiechu, słuchając dyskursu tych trojga; aliści Don Kichot, obawiając się, aby Sanczo zbytnio języka nie rozpuścił, czegoś w żywe oczy nie zełgał, lub nie wymacał jakiejś rzeczy, coby rycerzowi despekt sprawić mogła, uciszył swarliwe białogłowy i Sanczę wpuścić kazał. Gdy giermek wszedł do domu, pleban i balwierz pożegnali Don Kichota, zwątpiwszy już o jego uleczeniu. Widzieli wszak, że trwa uparcie w swoich myślach błędliwych, i że całkiem owładła nim manja przeklętego rycerstwa błędnego.
Oto dlaczego pleban rzekł do balwierza:
— Mówię, kumie, że ani się obejrzemy, jak nasz szlachcic czmychnie znów gdzie pieprz rośnie!
— Ani chybi — odparł balwierz. Mniej się jednak dziwuję szaleństwu pana, niż głupocie sługi, który ma to za pewne że otrzyma wyspę we władanie. Mniemam, że mu nikt tego ze łba klinem nie wybije.
— Niech ich tam Bóg ma w swojej opiece — rzekł pleban. My jednak zważajmy pilnie, dokąd te fraszki i baraszki, doprowadzą takiego rycerza i takiego giermka, którzy, jak się zdaje, z jednej mąki są upieczeni. Szaleństwo pana bez głupstw sługi nie warteby było nawet szeląga.
— To prawda — rzekł balwierz. — Radbym wiedzieć, o czem też oni teraz gadać mogą.
— Głowębym dał — odparł pleban — że ochmistrzyni i siostrzenica wszystko nam później wypaplą. Nie są z tych, coby zaniedbały pod drzwiami podsłuchiwać.
Don Kichot zamknął się tymczasem z Sanczą w komnacie, a widząc, że są sami, rzekł:
— Kaducznie mi się to nie podobało, mój Sanczo, żeś powiedział, jakobym to ja cię z chałupy wyciąg- nął. Wiesz wszak dobrze, że i ja w domu nie pozostałem. Razem wyruszyliśmy ze wsi, pospołuśmy przebywali, razem jeździliśmy po świecie, znosiliśmy razem dolę i niedolę, i jednakowemu podlegaliśmy losowi. Jeżeli ciebie raz bujano i podrzucano, to mnie sto razy obito. Ten jeden zysk znaczną mi daję nad tobą przewagę.
— Sam rozum tego się domaga — odparł Sanczo — ponieważ, jak to Wasza Miłość sam mówi, niełaskawości losu częściej dotykają rycerzy błędnych, niźli ich giermków.
— Jesteś w błędzie, mój Sanczo — rzekł Don Kichot; gdyż według rzeczenia „Quando caput dolet...“[264]
— Nie rozumiem innego języka jak mój rodowity — odparł Sanczo.
— Chciałem rzec — ciągnął dalej Don Kichot — że gdy głowa chorzeje, chorzeją wraz z nią wszystkie członki. Ja, będąc twoim panem, jestem głową całego ciała, którego ty, jako mój sługa, jesteś członkiem. Gdy mnie jakieś zło dotknie, ty je pospołu ze mną odczuwać musisz. Tak samo i ja, gdy ty ucisk doznajesz i boleść cierpisz.
— Tak właśnie być powinno — odparł Sanczo. — Przecie jednak, gdy na derze ten członek podrzucano, to głowa patrzyła spokojnie zza muru dziedzińca, jak ja na powietrzu latam i żadnego bólu nie czuła. Jeśli członki winny dzielić dolegliwość głowy, to głowa winna w dolegliwości członków udział przyjmować.
— Chcesz powiedzieć, Sanczo — odparł Don Kichot, — że mnie nie bolało, gdy ciebie podrzucano? Nie mów tak i niech ci podobne myśli nigdy do głowy nie przychodzą; bądź pewien, że wycierpiałem wówczas więcej na duchu niż na ciele. Ale na ten czas dajmy temu pokój, w stosownej porze to roztrząśniemy. Powiedz mi, przyjacielu Sanczo, jakie słuchy o mnie po wsi chodzą? Co o mnie myślą kmiecie, co rozumieją wielcy panowie i szlachta o mojej dziel- ności, przewagach i dworności? Jakie dyskursy toczą o moim zamyśle odrodzenia rycerstwa błędnego, którego pamięć już na ziemi zanikła. Słowem, pragnę teraz, przyjacielu Sanczo, abyś mi powtórzył wszystko, co ci się w tej materji o uszy obiło; nie przyczyniaj nic, oraz dobra, ani zła nie umniejszaj. Jest powinnością każdego wiernego sługi, mówić swemu panu całą prawdę bez ogródki i bez tego aby pochlebstwo ją powiększało, lub jakiś wzgląd na szwank ją narażał. Trzeba ci wiedzieć, mój Sanczo, że gdyby prawda, w nieskażonej swej postaci, dochodziła do uszu książąt i królów, prawda, wolna od pochlebstw, inneby czasy nastały i inny wiek zwałby się dzisiaj bardziej żelazny, od wieku naszego, który, sztychowany z żelaznemi czasami, co właśnie mijają, zdałby się nam wiekiem złotym. Niech ci to służy za przestrogę, mój miły Sanczo, abyś szczerze i bez ukrycia doniósł mi prawdę o tem, czego od ciebie żądam.
— Uczynię to z wielką chęcią — odparł Sanczo — pod tym jednak warunkiem, abyście się Wasza Miłość na moje słowa nie obruszyli. Sami chcecie, abym przedstawił wam prawdę nagą, nie ubierając jej w inne suknie, jak te, o których zasłyszałem.
— Upewniam cię, że się nie urażę — odpowiedział Don Kichot. — Mów śmiało i nic w bawełnę nie obwijaj.
— Naprzód tedy powiem — rzekł Sanczo — że lud poczytuje Was za wielkiego głupca, mnie zaś za człeka, któremu także brak piątej klepki w głowie. Szlachta powiada, że, nie kontentując się szlachectwem, Wasza Miłość dodał jeszcze don do przodku nazwiska i że chce być karmazynem na czterech szczepach winorośli, dwóch morgach ziemi i dla tych szatek, z tyłu i z przodu podartych.
Panowie mówią, że nie w smak im to dzie, gdy pospolitacy chcą im dorównywać, a zwłaszcza hidalgowie od siedmiu boleści, raczej na giermków stwo- rzeni, — karmazyni, co to buty w kominie sadzami smarują, zaś w czarne pończochy zielone cery wstawiają.[265]
— To się mnie tyczyć nie może — rzekł Don Kichot — chodzę zawsze przystojnie odziany, nie noszę sukien łatanych ani podartych; gdy się czasem na moich szatach jakaś dziura trafi, bądź pewien, że nie czas ją sprawił, lecz oręż nieprzyjaciela.
— Co się należy do męstwa Wpana — ciągnął dalej Sanczo — jego dwomości, czynów i zamysłów, to o tem różnie gadają. Jedni powiadają: „Głupi ale ucieszny“, drudzy „Dzielny, lecz nieszczęśliwy“, inni znów „Obyczajny, lecz niezbyty.“ Różne rzeczy językami mielą i obmawiają nas od pięt do głowy.
— Zważ, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — że im na wyższy stopień cnota się dźwiga, tem zajadlejszym podlega prześladowaniom. Żaden lub prawie żaden ze znamienitych mężów ubiegłych wieków nie uszedł ludzkiego szkalowania i potwarzy. Juljusz Cezar, mądry, odważny, dzielny i waleczny dowódca, poczytywany był za człeka, pysznego. Naganiano mu zbytnią staranność w odzieniu i rozwiązłość w obyczajach. Aleksandra, który, dla swych dzieł odważnych, zjednał sobie przydomek Wielkiego, obmówili, jako pijaka. Herkules, który wielu dzieł przeważnych dokonał trudu nie litując, za rozpustnika lubieżnego okrzyczany został. O Don Galaorze, bracie Amadisa z Galji, szeptano, że jest strasznie swarliwy, o jego bracie zaś, że jest płaksą i niewieściuchem. Widzisz więc, mój miły Sanczo, że wśród tylu oszczerstw, którym tak zacni mężowie podlegali, ujdą potwarze, na mnie rzucane, chyba, że jeszcze gorsze kalumnje, od tych, co rzekłeś, masz w zanadrzu!
— W tem sęk, właśnie, do stu katów! — zawołał Sanczo.
— Alboż więcej co gadają? — zapytał Don Kichot.
— Jeszcze trzeba ogon ze skóry obłupie — odparł Sanczo. — Dotąd były same róże i kwiaty; jeśli Wasza Miłość chce wiedzieć o wszystkich potwarzach, powtórzę je WPanu zaraz, nie mieszkając, tak szczegółowie, że ani krztyny nie zbraknie. Wczoraj wieczorem przybył tu syn Bartłomieja Karrasco. Wraca z Salamanki, gdzie stopień bakałarza otrzymał. Poszedłem go powitać, on zaś zaraz mi oznajmił, że dzieje Wpana są już wydrukowane w księdze z napisem: Przedziwny hidalgo, Bon Kichot z Manczy. Bakałarz powiada, że i mnie tam do tej księgi wścibili, razem z mojem prawdziwem nazwiskiem: Sanczo Pansa, a takoż i panią Dulcyneę z Toboso. Spisane są tam pono, nawet rozmowy, któreśmy w cztery oczy toczyli. Zdębiałem, słuchając o tem, skądżeby bowiem mógł ten skryba o wszystkiem się dowiedzieć?
— Upewniam cię, mój Sanczo — odparł Kichot — że autor tej naszej historji musi być jakimś mądrym czarnoksiężnikiem. Dla czarnoksiężników nic nie jest tajne w tem, co na piśmie chcą wyrazić.
— Ani chybi musi to być mądry czarnoksiężnik — rzekł Sanczo — gdyż jak mówi bakałarz Samson Karrasco, autor też książki zwie się Cyd Hamet Berenjena.
— Jest to nazwisko maurytańskie — odparł Don Kichot.
— Tak być musi w samej rzeczy — rzekł Sanczo — gdyż jak słyszałem Maurowie lubią dynie.[266]
— Musisz się mylić, Sanczo, w tem przezwisku Cyd, które po arabsku znaczy pan.
— Nie przysiągłbym na to, czym się nie omylił — odparł Sanczo — ale jeśli Wpan ma życzenie, abym mu tu Karrasca sprowadził, w dwóch skokach to wypełnię.
— Bardzo ci będę za to obligowany, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot. — To, co od ciebie usłyszałem, w niepewności mnie trzyma. Nie będę mógł przełknąć ze smakiem kęska strawy, póki się o wszystkiem nie dowiem.

— A więc lecę duchem — odparł Sanczo — i opuściwszy swego pana, poszedł odszukać bakałarza, z którym wkrótce powrócił. Między Don Kichotem, Samsonem Karrasco i Sanczą zawiązał się wówczas: pocieszny dyskurs.

KAPITULUM III
O POCIESZNYM DYSKURSIE MIĘDZY DON KICHOTEM. SANCZO PANSĄ I BAKAŁARZEM SAMSONEM KARRASCO.

Don Kichot, oczekując bakałarza Karrasco, pogrążył się w zadumę głęboką, Samson miał mu oznajmić jego historję, którą jak rzekł Sanczo, w tej księdze się zawierała. Nasz rycerz pojąc me mógł jakim sposobem zdołano już ją na piśmie uwiecznić, skoro ostrze jego szpady nie obeschło jeszcze od krwi wrogów, których na tamten świat wyprawił — jakże tedy jego znakomite rycerskie poczynania mogły być już jawne dla świata?
Na ostatku ubrdał sobie, że jakiś mądry czarnoksiężnik, jego przyjaciel, czy też nieprzyjaciel, uciekając się do sztuczki czarnoksięskiej, księgę tę do druku oddał. Jeśli to uczynił, jako przyjaciel, to ani chybi, w celu przysporzenia mu splendoru i wywyższenia jego czynów ponad najsławniejsze czyny rycerzy błędnych — jeśli, jako wróg, to jawnem jest, ze go chciał upodlić i sławne jego poczynania stawie poniżej najpodlejszych czynów jakiegoś giermka o mizernej kondycji, które kiedykolwiek spisane zostały, chociaż (mówił do siebie) o czynach giermków nigdy się nie wzmiankuje. Skoro jednak takowa księga już napisana została, tedy jako dzieło o błędnym rycerzu traktująca, musi być wspaniała, prawdziwa, krasomówna, niezwykła i górna. To go pocieszyło znacznie, lecz znów zasmucił się, zważywszy, że autor jest Maurem, jak o tem świadczyło imię Cyd. Zasię od Maurów trudno jest prawdy oczekiwać. Maur, co tchnie, to łgnie; wszyscy oni są oszustami, kłamcami i mataczami. Jął się tedy Don Kichot obawiać, że pisarz ten mógł się nieprzystojnie o jego afektach wyrazić i wysokie cnoty jego damy, Dulcynei z Toboso, na osławę przywieść, życzył sobie bowiem, aby podano na jaśnię wierność, jaką dla niej zachował i cześć, którą ją otaczał, gardząc względami królowych, cysarzowych i panien i, trzymając na wodzy swoje przyrodzone cielesne chucie.
Sanczo Pansa i Karrasco zastali go w tych głębokich myślach, ponurzonego. Don Kichot powitał bakałarza z wielką dwornością.
Bakałarz ów, aczkolwiek zwał się Samson, nie był człekiem zbyt wielkiego wzrostu, zato frantem nad frantami i szelmą, kutą na cztery nogi. Cerę miał bladą, ale umysł mocny. Twarz okrągła, nos płaski i gęba od ucha do ucha — wszystko to znamionowało człeka, o złośliwem przyrodzeniu i wielkiej skłonności do żartów i wydwarzań. Gdy tylko zoczył Don Kichota, upadł przed nim na kolana i tym kształtem przemówił:
— Niech Wasza Dostojność, panie Don Kichocie z Manczy, da mi swe ręce do ucałowania. Na suknię świętego Piotra,[267] którą noszę, (chociażem dopiero czterech pierwszych święceń dostąpił) przysięgam, że Wasza Dostojność jest jednym z najznakomitszych rycerzów błędnych. Drugiego takiego na całym świecie nie masz, ani nigdy nie będzie. Niech Bóg sprzyja zacnemu Cydowi Hametowi Benengeli, który podał na jaśnię historję Waszych zawołanych czynów i niech po dwakroć błogosławiony będzie ten, co jej osnowy ciekaw będąc, z arabskiego na kastylijski ją przemie- nił ubiór, tak, aby wszystkie narody cieszyć się nią mogły.
Don Kichot podniósł go z klęczek i rzekł:
— Więc to prawda, że opisano moją historję i że autorem jej jest jakiś uczony Maur?
— Jest to w istocie rzecz tak nieomylna — odparł bakałarz — że do tej pory, jak rozumiem, więcej jak dwanaście tysięcy tych ksiąg z druku wyszło. Biorę na świadków Portugalję, Barcelonę i Walencję, gdzie je drukowano. Chodzą także słuchy, że historję tę w Anvers wydają. Z tego wnosić można, że wkrótce już nie będzie na świecie nacji, coby jej nie znała, ani języka, na któryby jej nie przełożono.[268]
— Najmilszą rzeczą — rzekł Don Kichot dla człeka znamienitej zasługi, jest widzieć się jeszcze za żywota wsławianym i cieszyć się swemi czynami, uwiecznionemi na piśmie. Myślę o zjednaniu sobie dobrego imienia, gdyż jeśliby przeciwnie być miało, jeno śmierć mogłaby kres rozpaczy położyć.
— Jeśli chodzi o dobrą sławę i cześć należną — odparł bakałarz Karrasco — to Wasza Dostojność wszystkim błędnym rycerzom przodkuje. Autor Maur, w swym arabskim języku, i tłumacz chrześcijanin w języku kastylyjskim, wystawiają Waszą Dostojność w najświetniejszym blasku cnót i przymiotów, zgodnie wynosząc odwagę Waszej Dostojności, mężne serce, które pośród największych niebezpieczeństw nigdy Wam w piersiach nie truchleje i cierpliwość i obyczajność, w nadziemskiej miłości Waszej do pani don Dulcynei z Toboso.
— Ho, ho! — zawołał Sanczo — nigdy nie słyszałem, aby pani Dulcynea nosiła don na przodku nazwiska. Zwano ją tylko panią Dulcyneą z Tobosc i dziejopis grubą tu popełnił omyłkę.
— Nie jest to zarzut ważki — odparł bakałarz.
— Nie, zapewne! — rzekł Don Kichot — ale powiedzcie mi, panie bakałarzu, które też z moich czy- nów, w tej księdze zawartych, wysławiane są najbardziej?
— Co się tego tyczy — odparł Samson — to tak, jak gusty ludzkie są różnorakie, takoż różnorakie są ludzkie sądy. Jedni wielce szacują przygodę z wiatrakami, które Wasza Dostojność wziąłeś za olbrzymów, drudzy przygodę z foluszami, niektórzy są za pogromem dwóch armij, które, jak się później okazało, były dwoma stadami owiec, inni znów wysławiają przygodę z człekiem, niesionym na marach na segowiański cmentarz. Nie brak i takich, co nad wszystko przenoszą trafunek z galernikami, którym Wasza Dostojność wolność zwrócił, jeszcze inni twierdzą zasię, że przygoda z olbrzymami-benedyktynami i walecznym Biskajczykiem pośród wszystkich przygód prym dzierży.
— Powiedzcie mi, panie bakałarzu — rzekł Sanczo — czy historja namienia o przypadku z podwodnikami Yangosami, kiedy to się Rossynantowi trufli zachciało?[269]
— Uczony arabski o niczem nie przepomniał — odparł bakałarz — z wszystkiego zdał sprawę, nawet z koziołków, co je Sanczo na kobiercu wywracał.
— Na kobiercu — rzekł Sanczo — koziołków nie wywracałem, jeno w powietrzu, i to więcej, niż miałem wolę.
— Jak widzę — odezwie się Don Kichot — niemasz takiej historji na świecie, coby swoich szczytnych i niskich kart nie miała; zwłaszcza zaś niedostatkowi temu podlegać muszą historję, traktujące o dziejach rycerstwa błędnego, które to dzieje nie zawsze pełne są pomyślności.
— Z tem wszystkiem — odparł bakałarz — niektórzy, co tę księgę czytali, mówią, że bardziej by im to było do smaku, gdyby autorowie tej księgi nie wyliczali tak dokładnie wszystkich kijów, które w roz- licznych okazjach spadały na grzibiet pana Don Kichota.
— Należy to przecież do prawdziwej treści tych dziejów — rzekł Sanczo.
— Lepiejiby uczynił — odparł Don Kichot — gdy by o tem zmilczał — jakoże nie należy szerzyć się nad zdarzeniami, które do prawdziwego wątku historji nic nie przydają, a posponują jeno i w złem okazują świetle postać głównego bohatera. Wszak Eneasz nie był tak pobożny, jak go Wirgiljusz maluje, ani Ulisess tak przebiegły, jak go Homer wystawia.
— To prawda — odparł Samson — ale, co innego jest być rytmotwórcą, a co innego dziejopisem. Poecie wolno opowiadać zdarzenia, nie takiemi, jakiemi były, ale jakiemi być powinny, natomiast dziejopis musi donosić jakiemi są, a nie jakiemi być mają, nic do prawdy nie przydając, ani jej nie ujmując.
— Skoro tedy ten pan Maur wziął przedsię — rzekł Sanczo — aby samą rzetelną prawdę powiadać, tuszę, że wśród porcji kijów, przeznaczonych dla mego pana, znalazły się także niezłe poczęstki, dla mnie przeznaczone. Gdy bowiem pana tłukli po grzbiecie, to mnie od stóp do głowy młócili. Jednak nie dziwuję się temu, ponieważ, jak mówi mój pan, gdy głowa choruje, to całe ciało czuje.
— Filut z ciebie, mój Sanczo — rzekł Don Kichot — gdy chcesz, to cię pamięć nie zawodzi.
— Gdybym nawet chciał zapomnieć o kijach, któremi mnie uraczono — odparł Sanczo — nie pozwolą na to sińce i guzy, które jeszcze dotąd na grzbiecie noszę.
— Zamknij już gębę, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie przerywaj panu bakałarzowi, którego najuprzejmiej proszę, aby mi opowiedział, co się dalej w tej księdze zawiera i co o mnie ona wyraża?
— Także i o mnie — zawołał Sanczo — gdyż jak mówią, jestem jedną ze znaczniejszych pyrson w tej księdze.
— Chyba person, a nie pyrson — miły Sanczo — zauważył bakałarz Samson.
— Owóż znów zaczyna się struganie słów — rzekł Sanczo. — Gdy będziemy takie trudności wynajdować, przez całe życie nasze nie trafimy do końca.
— Niech mnie Bóg pokarze, Sanczo — odparł bakałarz — jeśli nie jesteś drugim w tej księdze bohaterem. Są tacy, co nadewszystko lubią, kiedy ty przemawiasz, jesteś bowiem w tej historji człekiem o najbystrzejszem przyrodzeniu; niektórzy zaś naganiają ci zbytnią ufność, jaką pokładasz w obietnicy swego pana, który przyrzekł, że da ci wyspę we władanie.
— Jeszcze słońce nie zaszło — rzekł Don Kichot. — Gdy Sanczo bardziej w lata pójdzie i nabierze tej eksperjencji, którą tylko wiek dać może, stanie się zdatniejszy do sprawowania urzędu na wyspie.
— Ach, na Boga żywego — zawołał Sanczo — jeżeli teraz, licząc sobie tyle lat, ile sobie liczę, nie umiałbym rządzić tą wyspą, tem bardziej dobrze nią rządzić nie będę w Matuzalemowym wieku. W tem jednak sęk, że ta przeklęta wyspa ukryła się niewiedzieć gdzie, nie zaś w tem, że mi zbywa na zdatności do rządzenia.
— Poleć tę sprawę Bogu, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot. Wszystko pójdzie dobrze, lepiej nawet, niż myślisz. Bez woli boskiej liść żaden z drzewa nie spadnie, ani włos z głowy.
— To prawda — potwierdził Samson — gdy taka będzie wola boska, Sanczo otrzyma sto wysp nie jedną.
— Widziałem już takich gubernatorów od siedmiu boleści — odparł Sanczo — którzy nie godni są rzemyka u mego obuwia zawiązać, a wszakoż jaśnie państwem się zowią i na srebrnych półmiskach jadają.
— Nie są to gubernatorzy wysp — rzekł Karrasco — ale ludzie, na łatwiejsze urzędy wysadzeni. Ci, co wielkorządstwem wysp się zatrudniają, muszą się przynajmniej znać na gramatyce.
— Co do grama, to ani w ząb tego słowa nie rozumiem, znam się jeno na tyce, która groch na polu podpiera. Poruczając tedy Bogu sprawę tego rządzenia, gdyż on mi udzieli, co będzie za stosowne uważał, rzeknę Wam, panie bakałarzu Samsonie Karrasco, że jestem głęboko ukontentowany, wiedząc, iż autor tej historji dobrze o mnie wspomina.
Gdyby jednak ów poganin ośmielił się napisać coś nieprzystojnego o mnie, prawym chrześcijanine, podniósłbym taką wrzawę i tak głośno go łajał, że nawet głusi jak pień, by usłyszeli.
— Tedy byś cudu dokazał — odparł Samson.
— Cudu, nie cudu — rzecze Sanczo. — Niech każdy zważa na to, co gada, zaś kiedy pisze o innych, niech się poomacku nie błąka, i ze swojem widzimisię na harc nie wyjeżdża.
— Jednym z ważniejszych w tej historji niedo statków — rzekł bakałarz — jest to, że autor dołączył do niej, niewiedzieć poco, powieść o „Niezbytym ciekawcu“. Nie dlatego, aby nieprzyjemna była, lub źle napisana, tylko, że nie ma wspólności z dziejami pana Don Kichota.
— Poszedłbym w zakład o sto — zawołał Sanczo — że ten psi syn pomieszał tam wszystko, jak groch z kapustą!
— Teraz widzę dowodnie — odezwie się Don Kichot — że historji mojej składacz nie był człekiem zbytnio uczonym, ale jakimś gadułą-nieukiem, który jął pisać bez ładu i składu, zdając się na los przypadku. Podobnie packał na płótnie malarz Orbaneja z Ubedy, który, gdy się go pytano co maluje, odpo- wiadał: „Będzie, co Bóg da“. Raz namalował koguta tak udatnie, że u dołu obrazu trzeba było napisać wielkiemi literami: „To jest kogut“. Obawiam się, aby podobnie nie stało się z historją o mnie, której bez wykładów i tłumaczenia pojąć będzie trudno.
— Tego obawiać się nie należy — odparł Karrasco — gdyż historja ta jest tak jasna, że nijakich zawiłości w niej nie masz! Dzieciaki i nawet dojrzali nad nią ślęczą, młodzieńcy czytają ją, ludzie ją rozumieją, a starcy ją chwalą. Tak jest powszechnie czytana i znana, że gdy ktoś tylko chudokościstego konia obaczy, zaraz mówi: „Oto Rossynant“. Najchciwiej jednak czytają tę księgę paziowie. W antyszambrach każdego pana znaleść można „Don Kichota“. Gdy jedni po przeczytaniu dzieło odłożą na stronę, już je drudzy łapią. Nie dziwota, nie ma bowiem na świecie przyjemniejszej książki, któraby czas równie mile spędzić pozwoliła. Czytanie jej jest godziwą rozrywką, gdyż, od początku do końca, nie ma w niej ani jednego swawolnego słowa, czy też heretyckiej myśli.
— Gdyby ów autor napisał inaczej — rzekł Don Kichot — nie byłaby to prawda, lecz kłamstwo, zaś dziejopise kłamstwem się plamiący, winniby być paleni na stosie, jako i fałszerze monet. Acz nie wiem z jakiego powodu, ten pisarz ułożył sobie dodać do mojej historji, jakieś opowieści obce, jakby nie miał zadosyć osnowy, z moich czynów utkanej. Winien był zważyć na to, co przysłowie powiada: „Kto się z plewami zmiesza, tego świnie zjedzą“. Gdyby był poprzestał na opisaniu samych myśli, pragnień, łez przelanych, zamysłów i lubych westchnień, jużby miał materję na cały wolumin, tak wielki, jak wszystkie dzieła Tostada[270] pospołu wzięte. Z tego wszystkiego zakonkludować muszę, panie bakałarzu, że ten, kto chce historję składać lub księgi pisać, musi być człekiem stałego umystu i bystrego przyrodzenia. Wielkiej na to trza zdatności, aby wyrazić na piśmie, z osobnym wdziękiem, to, co się mówi. W komedji najtrudniej jest wystawić charakter błazna, czy cymbała,[271] gdyż nie może być przecie głupcem ten, co jako głupiec przedstawić się pragnie. Historja jest rzeczą świętą, ponieważ na prawdzie gruntować się winna. Gdzie zaś jest prawda, tam i Bóg, który sam jest prawdą. Z tem wszystkiem zdarzają się ludzie, którzy płodzą księgi, jakby to były owoce w cieście smażone.
— Niema takiej złej księgi, w którejby się cos cnotliwego nie zawierało — odparł bakałarz.
— Prawda jest — rzecze Don Kichot — lecz nieraz się zdarza, że ludzie, którzy zdobyli sobie swemi pismami wielki mir i sławę, tracili ją, lub na szwank narażali, pisma te do druku oddając.
Przyczyna leży w tem — odparł Samson — że dzieła drukiem ogłoszone, ściślejszym podlegają rozważaniom i że wszystkie ich błędy i uchybienia bardziej się w oczy rzucają. Im większa jest sława tego, co je składa, tem surowszy sąd je spotyka. Ludzie, co sobie imię, dzięki swoim zdatnościom zdobyli, wielcy poetowie, znakomici dziejopise są wystawieni na nagany mnóstwa ludzi, którzy dwóch zdań do kupy nigdy nie złożyli.
— Nie trzeba się temu dziwować — rzekł Don Kichot jest także siła teologów znamienitych, co to, wchodząc na kazalnicę, nic nie są warci, a przecie się poznają zawsze doskonale na ustyrkach i błędach, w kazaniach innych księży popełnionych.
— Wszystko to prawda, panie Don Kichocie — odparł Karrasco — tem nie mniej pragnąłbym jednak, aby ci przyganiacze a cenzorowie byli mniej skrupulatni i więcej wyrozumieli i nie zważali tak bacznie na każdą plamkę tego słońca, co świeci w dziełach, na które zrzędzą. Chociaż bowiem, aliauando bonus dormitat Homerus, to przecież niejedną noc on prześlęczał, aby rozjaśnić światłość dzieł swoich i jaknajlepieji ukryć każdy ich cień. Może także być, że to, co tym surowym sędziom niedostatkiem się zdało, było jeno znamieniem, które urodę pięknego oblicza podnosi. Ten, co dzieło swoje drukiem ogłasza, na rozliczne wystawia się niebezpieczeństwa, niemożliwą bowiem jest rzeczą wszystkich czytelników ukontentować.
— Książka, która o moich czynach traktuje, pewnie niewielu ludziom do smaku przypadła? — rzekł Don Kichot.
— Przeciwnie, Dostojny Panie — odparł bakałarz — jakoże „stultorum infinitus est numerus“, tedy mnóstwo ludzi w niej się rozmiłowało. Niektórzy wytykają tylko autorowi krótką pamięć. Nie mówi nam na ten przykład, kto Sanczy osła ukradł i tylko z treści wnosić można, że osioł uprowadzony został. Później znów przedstawia nam Sanczę, siedzącego na tym samym ośle, chociaż kłapouch odnaleziony nie został.
Powiadają także, że zapomniał powiedzieć, co uczynił Sanczo ze stoma dukatami, które znalazł w tłómokach Kardenia w Czarnych Górach. Wielu chciałoby się dowiedzieć, na co Sanczo ten grosz obrócił — owóż i największe zaniedbania w tem dziele!
Sanczo odparł:
— Nie mogę, panie bakałarzu, teraz z tego wszystkiego zdać Wam sprawy. Brzuch mam tak pusty, że jeśli go czemś pożywnem nie naładuję, z nóg się zwalić gotowym. Pójdę do domu, gdzie oczekuje na mnie żona. Podjadłszy sobie, powrócę i ciekawość Wpana na wszem zaspokoję, opowiadając o odzyskaniu osła i o stu dukatach, com je na różne potrzeby obrócił.
I nie czekając odpowiedzi, obrócił się na pięcie i odszedł.
Don Kichot prosił usilnie bakałarza aby z nim obiadował. Bakałarz zgodził się i pozostał. Do zwyk- łych potraw przydano jeszcze parę gołębiąt. Gdy zasiedli za stołem, rozmowa zeszła na rzeczy rycerstwa błędnego. Karrasco podzielał wywody Don Kichota.

Po obiedzie zażyli wczasu. Wkrótce powrócił Sanczo i dyskurs przerwany dalej się potoczył.

KAPITULUM IV
W KTÓREM SANCZO ODPOWIADA NA PYTANIA I WĄTPLIWOŚCI BAKAŁARZA SAMSONA KARRASCO.

Sanczo, powróciwszy do domu Don Kichota, rozpoczął przerwaną rozmowę.
— Skoro pragniecie wiedzieć, Mości Panie bakałarzu, kiedy, jak i przez kogo mój osioł ukradziony został, powiem Wam, że tej samej nocy, gdyśmy uciekali przed Świętą Hermandadą, po przygodzie, jaka nas spotkała z galernikami i z nieboszczykiem, niesionym na marach do Segowji, zaszyliśmy się z panem w gąszcz leśną. Zmordowani okrutnie tylu spotyczkami i z sił opadli, chrapnęliśmy sobie smaczno, jakbyśmy na najmiększych puchach spoczywali. Pan mój usnął z głową wspartą o lancę, ja zaś kiwałem się na kulbace mego osła. Mnie zwłaszcza tak twardy sen zmorzył, żem ani poczuł, jak złodziej-psubrat podstawił pod burdę cztery drągi i osła gładko wymknął z pod nóg moich.
— Nie jest to rzecz zbyt trudna — rzekł Don Kichot — i nie całkiem nowa, gdyż taka przygoda zdarzyła się już Sakrypantowi, pod murami Albraki; gdy ów słynny złodziej, nazwiskiem Brunei,[272] podobną sztuczką go zażył, wykradając konia z pomiędzy nóg jego.
— Tymczasem dzień nastał, — ciągnął dalej San- czo — przeciągnąłem się i poruszyłem na kulbace, a tu, jak ci się te piekielne drągi nie obsuną! Gruchnąłem na ziemię, jak długi i próżno się na wszystkie strony za osłem oglądałem. Wówczas łzy napłynęły mi do oczu i uderzyłem w głośny płacz; jeśli ten pan autor nie raczył o moich lamentach wspomnieć, to niewiele jest warte, wszystko co napisał. Po kilku dniach, gdyśmy jechali z księżniczką Mikonikomą, spostrzegłem swego osła. Siedział na nim, przebrany za cygana, ten szubrawiec, ten łotr, Ginez de Passamotne, któregośmy wraz z panem z kajdan rozkuli.
— Nie w tem jest błąd — odparł bakałarz — ale że dziejopis wystawia Sancza, siedzącego na ośle wprzód, nim namienił, że giermek osła odzyskał.
— Nie wiem, co mam na to odpowiedzieć — rzekł Sanczo — może dziejopis się omylił, a może też jest to omyłka druku.
— Tak jest, ani chybi — odparł bakałarz — ale gdzie się podziało te sto dukatów?
— Obróciłem je — rzecze Sanczo — na potrzeby moje, potrzeby mojej żony i mych dziatek. Dzięki nim moja białogłowa znosiła cierpliwie moje włóczęgi po głównych traktach i po błędowiach, w służbie mego pana. Gdybym się jej pokazał na oczy, bez osła i z pustym trzosem, sprawiłaby mi łaźnię. Jeśli chcecie więcej o mnie wiedzieć, gotów jestem odpowiadać, jakbym odpowiedział nawet królowi, we własnej osobie. Mówiąc węzłowacie, nikt nie ma prawa się pytać, czym je wziął, czy nie wziął, czym je wydał, czy też stracił. Gdyby te wszystkie plagi, co je podczas włóczęg po świecie odebrałem, zamienione zostały na pieniądze, i gdybym za każdego guza jeno cztery grosze odebrał, jeszczeby drugich sto dukatów nie starczyło, aby mi połowę zapłaty uiścić. Niech jednak każdy swego, sumienia pilnuje, białego za czarne nie trzy- ma, a czarnego za białe. Każdy jest jeno takim, jakim go Bóg stworzył, zaś czasami jeszcze gorszym.
— Dołożę starań — rzekł Karrasco — aby autor, gdy tę historję na nowo do druku odda, przydał do niej to, co Sanczo teraz wypowiedział. Walor całego dzieła przez te słowa się podniesie!
— Zali jest więcej coś jeszcze — do poprawienia w tej księdze, panie bakałarzu? — zapytał Don Kichot.
— Jeszcze są niektóre omyłki, ale małej wagi — odpowie Karrasco.
— A czy autor obiecuje drugą część wydać?
— Przyrzeka — odparł Samson — ale mówi, że jeszcze jej nie znalazł, ani nie wie, gdzie jej szukać. Dlatego też trzeba powątpiewać, czy ją kiedykolwiek ogłosi. Zresztą, ponieważ jedni mówią, że: druga część dzieła zawsze od pierwszej lichsza bywa, a drudzy, że to, co o Don Kichocie napisane zostało, całkiem wystarczy, tedy wnosić wypada, że z drugiej części będą nici. Jednakowoż niektórzy, co są bardziej weseli, niż melankolijnego przyrodzenia, dopraszają się w głos: „A dawajcie nam jeszcze te kichoterje. Niech Don Kichot przed nami stanie, niech Sanczo dalej gada i niech się dzieje, co chce — o resztę nie stoimy — będziemy całkiem ukontentowani!“
— A co myśli autor? — zapytał Don Kichot.
— Gdy tylko znajdzie historję, której z wielką usilnością wszędy szuka — odparł bakałarz — zaraz ją do druku odda, pobudzony raczej chęcią zysku, niźli przysporzeniem sobie sławy.
— Tedy na zysk jeno patrzy ten jegomość? — rzecze Sanczo — cud będzie jeśli się mu ta historja dobrze uda. Zrobi ją po partacku, podobny będąc do krawca, który w Wielką Sobotę dwoma ściegami suknię kończy — zasię dzieła w pośpiechu uskuteczniane, nigdy doskonałości nie osiągną. Niechaj ten pan Maur z większą pilnością do swojej pracy się przyłoży. Pan mój i ja tyle mu dodamy łatwej osnowy przez nasze różne przygody i trafunki, że nie tylko jedną część, ale i sto takich części będzie mógł ułożyć. Ten poczciwiec, ani chybi, mniema o nas, że my tu twardo śpimy, niechaj jednak przyjdzie i próbie nas podda, a obaczy na którą nogę utykamy. To wszystko, co mam do rzeczenia, i gdyby mój pan chciał mnie posłuchać, jużbyśmy byli w drodze, prostując błędy i naprawiając krzywdy, co należy do powinności i obyczajów rycerzy błędnych.
Zaledwie Sanczo tych słów dokończył, gdy Rossynant głośno zarżał. Don Kichot wziął rżenie za tak dobrą wróżbę, że natychmiast postanowił, za trzy albo cztery dni, w drogę wyruszyć. Wyjawił ten swój zamysł bakałarzowi, prosząc go, aby mu doradził, w którą stronę ma się najpierw udać.
Bakałarz odparł, że według jego rozumienia, Don Kichot winien obrócić drogę do królestwa Aragonu i do miasta Saragossy, gdzie za kilka dni mają się odprawować walne gonitwy i turnieje, z przyczyny uroczystości świętego Jerzego.[273] Można się tam wsławić ponad wszystkich rycerzy aragońskich, co znaczy tyleż, że się wszystkich rycerzy świata pokona. Bakałarz wysławił Don Kichota, za jego chwalebne zamysły, przestrzegając go jednak, aby się zbytnio na niebezpieczeństwa nie narażał, gdyż jego życie nietylko do niego należy, lecz do wszystkich tych, co jego sukursu i wsporu potrzebują.
— Zawsze mnie to gniewa, panie Samson — odparł Sanczo — że mój pan rzuca się na stu uzbrojonych ludzi, jak obżartuch na pół tuzina kawonów. Hej, do kopy djabłów, panie bakałarzu! — jest przecie pora i czas na nastąpienie, jest także pora na cofnięcie się, nie trza ciągle wrzeszczyć: Prowadź święty Jakóbie; naprzód Hiszpanjo![274]
Prócz tego słyszałem (bodaj czy nie od samego pana Don Kichota) że między dwoma krańcami — zuchwalstwem i tchórzostwem — waleczność środek trzyma. Gdy tak jest, nie radbym, aby mój pan uciekał bez potrzeby, ale też widziećbym nie chciał, aby się porywał próżno, na siłę przemożną. Jeżeli mój pan ma chęć zabrać mnie z sobą, muszę go ostrzec, że pójdę, pod tym jednak warunkiem, że wszystkie bijatyki i spotyczki będzie sam odbywał. Do moich powinności należeć będzie tylko dbałość o żywność i ochędóstwo jego osoby. We wszystkie wczasy, dzięki moim staraniom, opływać będzie, lecz próżno myślić, abym się targnął do szpady, przeciwko łotrzykom, czy rabusiom, uzbrojonym w siekiery i w kapice ubranym. Ja, panie bakałarzu, za człeka walecznego wcale uchodzić nie chcę, jeno za najlepszego i najwierniejszego giermka, jaki kiedykolwiek błędnemu rycerzowi służył. Jeśli pan mój, Don Kichot, za niezliczone i wierne usługi moje, zechce mnie później obdarować jedną z tych wysp, które, jak sam powiada, tu i tam i wszędy łatwie zdobyć można, tem lepiej; wdzięczny mu za nią od serca będę. Gdyby zaś mi jej nie dał i na tem poprzestanę. Żyje przecież na tym świecie, zaś człek, żyjąc, winien większą ufność w Bogu, niżli w ludziach pokładać. Może chleb, który jeść będę, nie mając żadnego urzędu, smaczniejszy mi się wyda, niż ten, którybym jadł, będąc wielkorządcą. Kaduk wie zresztą, czy djabeł na tych urzędach jakichś chytrych samołówek na mnie nie zastawił? Dalipan, mógłbym się potknąć, przewrócić i szczękę sobie wyłomie! Jako Sanczo na świat przyszedłem i jako Sanczo myślę umierać. Jeśli niebo łaskawie udzieli mi wyspy, czy też jakiejś innej rzeczy podobnej, bez tego jednak, abym karku nadstawiał i zbytnio się mozolił, tedy nie będę się wzdragał, ani ociągał z przyjęciem jej. Gdy ci dają krowę, leć po postronek, zaś okazję w lot chwytaj.
— Zaprawdę, przyjacielu Sanczo — rzekł Karrasco — rozprawiasz, jak mędrzec prawdziwy! Miejże ufność w Bogu i bądź upewniony, że pan Don Kichot da ci nietylko wyspę we władanie, ale i całe królestwo.
— Tyle znaczy więcej, ile mniej — odparł Sanczo. — Mój pan, nadając mi królestwo, nie wrzuciłby go do dziurawego wora. Macałem się nie raz po pulsie i znajduję, że dość mam zdrowia i sił, aby sprawować rządy nad wyspami i królestwami. Nieraz już o tem memu panu mówiłem.
— Zważ, Sanczo — rzekł bakałarz — że honory odmieniają humory. Mogłoby się zdarzyć, że zostawszy wielkorządcą, nie poznałbyś rodzonej matki, co cię na świat wydała.
— To można rzec o bękartach — odparł Sanczo ale nie o tych, co ze szczepu prawych i starych chrześcijan ród swój wiodą, jako ja! Przenigdy tak się nie stanie! Zważcie, panie bakałarzu, na mój charakter, a sami powiecie, że do niewdzięczności zdatny nie jestem!
— Daj Boże — rzekł Don Kichot. — Doświadczymy tego, gdy otrzymasz rządy, które już jakbym widział przed sobą.
Ale, panie bakałarzu, — jeżeli jesteś wierszopisem, ułóż wiersze na pożegnanie pani Dulcynei z Toboso. Niechaj każdy wiersz, od litery jej nazwiska się poczyna, tak aby wszystkie te litery złączywszy, można było u dołu przeczytać: Dulcynea z Toboso.
Bakałarz odparł, że aczkolwiek nie jest jednym z najgłośniejszych poetów Hiszpanji, których się na trzech i pół oblicza,[275] przecie, jednak dogodzi temu życzeniu i tym kształtem metrycznym wiersze złoży. Jedno tylko znaczne znajduje w tem zatrudnienie, gdyż liter, które tworzą nazwisko pani Dulcynei jest siedemnaście. Gdy się ułoży cztery strofy kastylijskie po cztery wiersze każda, jedna litera pozostanie, jeśli zaś strof będzie pięć, tak zwanych décimas lub redondillas[276] trzech liter zabraknie. — Postaram się wszakoż jedną literę skurczyć, jak tylko będę mógł najlepiej, tak aby w czterech kastylijskich strofach zawarło się nazwisko pani Dulcynei z Toboso.
— Tak być musi, a nie inaczej — odparł Don Kichot. Gdy jej imię nie będzie całkiem jasne, żadna białogłowa nie uwierzy, że te wiersze są dla niej.

Tej rozmowy dokończywszy, ułożyli, że wyjazd Don Kichota nastąpi za dni osiem. Nasz rycerz upraszał bakałarza, aby to zachował w tajności, zwłaszcza przed plebanem, mistrzem Mikołajem, siostrzenicą i ochmistrzynią, gdyż mogliby stanąć na wstręcie tak chwalebnemu przedsięwzięciu. Karrasco upewnił, że nikomu ni słówka nie wspomni i pożegnał się z Don Kichotem, prosząc go, aby mu oznajmiał o wszystkich swoich dobrych i złych przypadkach. Tak rozstali się z sobą, zaś Sanczo pospieszył do domu, aby przygotować sprzęt, na drogę bliską, potrzebny.

KAPITULUM V
O MĄDREJ I MIŁEJ DYSPUCIE MIĘDZY SANCZO PANSĄ A JEGO ŻONĄ, TERESĄ PANSA, TUDZIEŻ O RÓŻNYCH RZECZACH, PAMIĘCI GODNYCH

Tłumacz tej historji, doszedłszy do tego piątego kapitulum, rzecze, iż ma je za nierzetelne, gdyz Sanczo Pansa przemawia tutaj całkiem inaczej, niżby się tego było można spodziewać, po jego niezbyt bystrem przyrodzeniu. Mówi rzeczy subtylne, które się zdają przechodzić jego pojętność. Tłumacz wyjaśnia, że nie chciał jednak tego kapitulum opuścić, aby nie chybić niwczem wziętej na się powinności. Ciągnie tedy dalej na ten kształt:
Sanczo powrócił do domu, tak niepomiernie uradowany i rozweselon, że jego żona zdaleka, na strzał z kuszy, jego wesołość poznawszy, spytała go zaraz skwapliwie:
— Cóż ci się stało tak pociesznego, miły mężu, żeś taki wesoły i dobrej myśli?
Na co Sanczo odparł:
— Moja żono, gdyby Bóg chciał, zaprawdę, cieszyłbym się z tego, że nie jestem tak ukontentowany, jak to po sobie pokazuję.
— Nie rozumiem cię, drogi mężu — odparła Teresa. Nie wiem, co chcesz powiedzieć przez to, że gdyby Bóg zdarzył, miałbyś to sobie za szczęście, że nie jesteś tak ukontentowany. Chociażem prostaczka, przecie jednak nie taka, abym mogła mniemać, że jakiś człek na świecie może być kontent z tego, że nie jest kontent.
— Musisz wiedzieć, Tereso — odparł Sanczo, — żem dlatego rozweselon i szczęśliw, iż umyśliłem zaciągnąć się znów na służbę do mego pana Don Kichota, który pragnie poraz trzeci w świat, na szukanie przygód wyruszyć. Ja zaś z nim pospołu się wybieram, gdyż mnie potrzeba nagli, a krzepi nadzieja, że znajdę jeszcze nowe sto skudów, jak te, któreśmy już wydali. Trapi mnie jednakowoż myśl rozłąki z tobą i miłemi dzieciakami memi. Gdyby Bóg dał mi sposób do życia i wyżywienia się tu, we własnym domu, bez zraszania czoła potem i bez włóczenia się po różnych manowcach i pustaciach ( — niewieleby to przecie Boga kosztowało, wystarczyłoby, gdyby chciał) — jasne jest, że moja radość byłaby większa i bardziej trwała, gdyż nie doznawałbym przykrości odstępować cię. Zatem nie bez słusznej racji rzekłem, że gdyby Bóg zechciał, byłbym zadowolony, że nie jestem tak kontent.
— Bacz Sanczo — rzekła Teresa — że odkąd stałeś się towarzyszem rycerza błędnego, mówisz tak zawikłanie, że cię wcale wyrozumieć nie mogę.
— Wystarczy, moja żono — rzekł Sanczo — jeśli Bóg mnie pojmie, gdyż jest On Tym, który ma o każdej rzeczy rozumienie. Lecz przerwijmy już ten dyskurs. Pamiętaj, córuchno, że w ciągu tych trzech dni musisz mieć troskliwą pieczę nad osłem, tak, aby był zdatny do noszenia zbroi. Dawaj mu w dwójnasób obroku, miej baczenie na burdę i na cały sprzęt zbrojny. Nie jedziemy przecież na wesele, lecz wyruszamy w świat, aby się zmierzyć z olbrzymami, smokami i monstrami, aby słuchać świstów, ryczeń, skowytów, i wycia. Wszystko to byłoby jeszcze różami bez kolców, gdyby tylko nie przyszło się potykać z Yangosami i zaczarowanymi Maurami.
— Wiem dobrze, drogi mężu — rzekła Teresa — że giermkowie błędni nie jedzą darmo chleba swoich panów. Będę prosiła Boga, aby cię szybko z tych ciężkich wydobył terminów.
— Mówię, moja żono, — odparł Sanczo — że gdybym w krótkim czasie nie spodziewał się zostać rządcą jakiejś wyspy, padłbym chyba zaraz trupem.
— Tego znów nie mów, mój mężu — rzekła Teresa — Kokosz, chociaż pypciem obarczona, także żyć pragnie. Żyj przeto i niech kaduk porwie wszystkie wielkorządstwa, jakie są na świecie. Z żywota matki wyszedłeś na świat bez gubernatorstwa, bez wielkorządstwa żyłeś do tej pory i bez wielkorządstwa złożą cię do grobu, kiedy to się Bogu podobać będzie. Iluż to ludzi na świecie żyje bez tych rządów, a przecież żyć nie przestają i do rodzaju ludzkiego nadal się liczą. Najlepsza potrawa, z głodu przyprawa, a jakoże nigdy jej biedakom nie brak, tedy ją zawsze ze smakiem spożywają. Gdybyś jednak, trafunkiem, mój Sanczo, jakieś wielkorządstwo zdobył, nie przepomnij o mnie i o dzieckach.
Bacz, że nasz mały Sanczyk ma już piętnaście lat skończonych, czas tedy, aby poszedł do szkół, zwłaszcza, że jego wuj, ksiądz, chce go do stanu duchownego przeznaczyć. Bacz także, że nasza córuchna, Marja Sancza czuje już wolę Bożą, i że nie umrze ze strachu przed mężem, gdy ją w stadło oddamy.
Mniemam, że równie gorąco pragnie mieć męża, jak ty pragniesz być gubernatorem. Lepiej ją źle zamąż wydać, niż w dobrem widzieć nałożnictwie.
— Na moją duszę, przysięgam, moja żono — odparł Sanczo — że gdy tylko łaska Pana naszego wielkorządstwa mi udzieli, w tak wysokie związki oddam córkę moją, Marję Sanczę, że wszyscy będą ją musieli zwać signorą.
— Nie, nie, mój mężu — odparła Teresa. — Przeznacz dla niej równe zamężcie, pewniejsze to i przy- stojniejsze dla niej będzie, niż jeślibyś miast chodaków dał jej pantofelki, a miast siwej sukmany z barchanu, obłóczył ją w powłóczystą szatę jedwabną i w robrony ustroił. Gdy miast Marjanny, jak ją wszyscy zowią, zwracając się do niej przez ty, będzie się zwała jakąś tam donją, czy signorą, straci nieboraczka głowę z kretesem i za każdym krokiem potykać się będzie, pokazując wszem wobec osnowę swej grubej, chłopskiej tkaniny.
— Zawrzyj mowę, głupia! — rzekł Sanczo. — Wystarczy dwóch albo trzech lat, aby przywykła. Po tym czasie wielkopańskość i dostojność przylgną do niej naschwał.
— Kontentuj się swoim stanem, Sanczo, i nie wynoś się zbytnio — odparła Teresa. — Przypomnij sobie, co przysłowie powiada: „Utrzyj nosa synowi sąsiada, ożeń go z córką, taka jest ma rada.“ Właśnie pięknaby to rzecz była, ani słowa, gdybyśmy wydali naszą Marję za jakieś grabiątko czy innego wielkiego panka, który, gdy mu jaśnie pańskie fumy do głowy przyjdą, zbeszta ją okrutnie, zowiąc chłopką, córką pastucha i gałganichy. I być tego nie może, mój drogi! Zaliż po to córkę moją na świat wydałam? Przywieź tylko trochę grosiwa, Sanczo, zaś mnie już pozostaw troskę o jej zamężcie. Mamy tu Lope Toccia, syna Jana Toccia, młodzieniaszka wcale kształtnego, któremu nic nie brak — wiem, że mu nasza dziewucha w oko wpadła. Zacny to będzie dla niej związek, gdyż stanik stanikowi równy, a my ich zawsze przy sobie mieć będziemy. Znajdziemy się wszyscy społem: rodzice i dzieci, zięciowie i wnukowie, zaś pokój i błogosławieństwo boskie będzie z nami! Gdy ją dasz w stadło u dworu, albo gdzieś w tych wielkich miastach, nikt jej tam nie zrozumie, ani ona nikogo!
— O ty bydlę bezrozumne i żono Belzebuba — zawołał Sanczo — Przeczże chcesz teraz bez żadnej racji przeszkodzić mi wydać moją córkę za tego, co mi przysporzy wnucząt, wielkich paniąt i dziedziców?... Bacz, Tereso, na to, co zawsze moi dziadowie mówili: kto nie umie używać fortuny, gdy mu ona sama w ręce włazi, nie powinien się później żalić, że mu okazja uciekła. Nie byłoby dobrze, gdybyśmy zamknęli drzwi, do których teraz kołata. Dajmy się nieść temu pomyślnemu wiatrowi, który na ten czas wieje!
(Dla tej modły mówienia i tych dyskursów Sanczo Pansy, tłumacz tej historji kapitulum niniejsze za podrobione uważa.)
Zaliż myślisz, zwierzaku, — ciągnął dalej Sanczo — że nie byłoby dobrze, gdybym dostąpił jakiegoś wielkorządstwa, które nas z gnoju wywiedzie? Ożenię Marję Sanczę z kim mi się podoba, a obaczysz, że będą cię zwali „donją Teresą Pansą“. Będziesz siadała w kościele, na bogatych kobiercach, makatach i poduszkach, ku zazdrości wszystkich panien szlacheckich naszego kraju. Jeśli nie chcesz, ostawaj na zawsze w tym staniku, bez tego, aby ci przybywało, albo ubywało, nie ruszając się ani naprzód, ani wtył, niby te osoby na obiciach i malowidłach wystawione. Ale dajmy już temu spokój! Sanczyka musi być grabianką, choćbyś nie wiem co gadać miała!
— Tak jaśnie, tak dowodnie widzisz to, o czem mówisz, mój mężu? — spytała Teresa. — Ja zaś, mówiąc poprawdzie, boję się, aby to grabiostwo córki naszej do zguby nie przywiodło. Rób, co chcesz: uczyń z niej grabinię, czy księżniczkę, ale pamiętaj, że to będzie bez mojej woli i mojego przyzwolenia. Zawsze mi się podobała równość, tak iż cierpieć nie mogę tego wysadzania się i kokoszenia, bez słusznej racji. Na chrzcie świętym dali mi proste i krótkie imię „Teresa“, bez przydatków, wspaniałości, bez różnych pań i panów. Coccio zwał się mój rodzic, ja zaś, jako twoja żona, zwę się Teresą Pansą (chocia, według prawa, winnam się zwać Teresą Coccio, aliści prawa tam się obracają, gdzie chcą królowie). Kontenta jestem ze swego nazwiska i nie chcę, aby mi dodawano „don“ do przodku imienia, gdyż jest ono trudnym do udźwignięcia ciężarem. Nie chcę dać przytem ludziom do gadania pochopu. Gdyby mnie ujrzeli ustrojoną jak grabini, albo gubernatorowa, zarazby gęby strzępili: Patrzcie, jak się puszy i dmie ta tłusta świniopaska! Wczora jeszcze przędła jakieś kłaki i płótna zgrzebne, chodziła na mszę, z głową, owiniętą połą swojej sukmany, a dzisiaj paraduje już buńczoszumnie w bławatach i haftach, tak jakbyśmy nie wiedzieli, kto zacz!
Gdy Bóg mi zachowa pięć, czy siedem zmysłów, jakie posiadam z przyrodzenia w całości, nie będę dawała do takich obmowisk pobudki. Ty, mój synku, stań się gubernatorem lub wyspiarzem, według swego gustu czy smaku. Ale ani ja, ani moja córka, przysięgam ci to na duszę matki mojej, nie ruszymy się na krok z naszej wsi. Białogłowa poczciwa, to ta noga złamana, co zawsze w domu pozostaje, zaś jedyną zabawą dla młódki przystojną — robota!
Idź za swym panem, Don Kichotem, szukać swoich przygód, a nas tu z naszym złym losem pozostaw. Bóg o nas nie zapomni i dobra nam przysporzy, jeśli na nie zasłużymy. Poprawdzie nie wiem, skąd twój pan wziął to „don“, skoro nie nosił go ani jego rodzic, ani dziad.
— Teraz wiem, kobieto — odparł Sanczo — że jakiegoś bisa musisz w sobie nosić. Skądżeś, u kaduka, tyle bredniów, bez ładu i składu wydobyła i nanizała je jak paciorki na sznurek. Cóż tu mają do czynienia przysłowia, hafty i aksamity?
Rzeknij mi, prostaczko głupia (jestem w prawie taką cię nazwać, gdyż nie pojmujesz moich słów i nie chcesz używać szczęścia, które samo w dom włazi). Gdyby moja córka miała się rzucić na łeb z wieży, lub błąkać się po świecie, niby infantka, donja Urraca,[277] miałabyś przyczynę nie pójść za moją radą. Jeśli jednak, w ten okamgnieniu, jak z bicza trząsł, przydaję jej „don“ jaśnie pańskie, dobywam ją z gnojówki i dźwigam na piedestał pod baldachim, gdzie będzie siedziała na aksamitach wspanialszych, od tych, jakie mieli Almoravides[278] w Marokku, przeczże nie chcesz zgodzić się ze mną?
— A wiesz, mój mężu, dlaczego? — rzekła Teresa. Dla przysłowia, które powiada: Co się przykrywa to się odkrywa. Na biedaka zaledwie okiem rzucą, w bogaczu natomiast wszyscy wzrok mają utkwiony. Gdy zaś ów bogacz był kiedyś biedakiem — owóż zaraz szemrania, obmowy, złośliwe przytyki, owóż brzęczenia, jakby całego roju pszczół.
— Posłuchaj, Tereso — odparł Sanczo — posłuchaj uważnie tego, co ci teraz powiem, gdyż ani chybi, nigdyżeś o tem w swojem życiu nie słyszała. Nie ze swojej głowy to wynajduję, gdyż są to słowa kaznodziei, który zeszłego postu w naszej wsi kazał. Powiadał (jeżeli dobrze pamiętam), że wszystkie rzeczy teraźniejsze, co pod nasze oczy codzień podpadają, lepiej się w głowę wbijają, niż rzeczy przeszłe.
(Wszystkie te racje, które tu Sancho przywodzi, są drugą przyczyną, dla której tłumacz powątpiewa o rzetelności tego kapitulum, widząc, że przechodzą one pojętność giermka. Sancho ciągnął dalej na ten kształt)
— Gdy widzimy człeka wymuskanego, strojnie i bogato odzianego, otoczonego wielkim pocztem sług, mimo chęci naszej, cześć i respekt dlań odczuwamy, chociażbyśmy i w pamięci mieli mierny stanik, z którego nie dawno był on wyszedł. Skoro ta plama z ubóstwa, czy z podłego urodzenia, pochodząca, już się zatarła, nie pytamy kim był, tylko się na to zapatrujemy, kim jest teraz. A jeśli ów, którego fortuna wywiodła z niziny i podłej kondycji, (są to słowa samego ojca kaznodzieji) i na szczyt pomyślności wpro- wadziła, okaże się wspaniałomyślny, dworny, grzeczny i obyczajny, jeśli, powiadam, dotrzyma kroku tym, co z starożytnych rodów idą, możesz mieć to za pewne, Tereso, że nikt nie przypomni sobie kim był wprzód, a wszyscy w powinnem zachowaniu mieć go będą, wiedząc kim jest teraz, krom zazdrośników, od których żadna pomyślna fortuna obronić nie może.
— Nie pojmuję cię, mój mężu — odparła Teresa — rób, co chcesz i głowy mi więcej nie psuj swemi roracjami i banialukami. Jeżeliś już rezolmował uczynić to, co mówisz...
— Mów rezolwował — rzekł Sanczo.
— Nie bałamuć czasu po próżnicy, miły mężu — odparła Teresa. Mówię jak Bóg przykazał, i nie chcę się mięszać do rzeczy, które mnie nie dotyczą. Chciałam rzec, że jeżeli się tak koniecznie zasadzasz być samorządcą, weź ze sobą syna naszego, Sanczyka, abyś go mógł nauczyć tego rządzenia. Dobrze jest, kiedy dzieci przywykają do rzemiosła ojców, które w dziedzictwie na nich przechodzi.
— Gdy już będę rządy sprawował — odparł Sanczo — pchnę tu gońca umyślnego, aby go zabrał, tobie zaś przyślę pieniędzy na oporządzenie. Nie będzie mi ich brakować, gdyż wielkorządcom każdy pożyczać gotów. Wówczas ustrój Sanczyka pięknie, aby go nie brali za tego, kim jest, ale kim ma być.
— Przyślij tylko pieniędzy — odparła Teresa — ja zaś już go wystroję jak laleczkę.
— A więc zgodziliśmy się — zapytał Sanczo — aby nasza córka była grabinią?
— W dniu, gdy ją ujrzę grabinią — odparła Teresa — będzie mi się zdawało, żem już ją pogrzebała. — Z tem wszystkiem, jeszcze raz powiadam, rób, co chcesz, miły mężu. My, białogłowy, z niebios wyroku, podległe być musimy naszym mężom, choćby oni i wielkimi głuptakami byli.
Tutaj Teresa zaczęła płakać tak rzewliwie, jakby już córkę miała za umarłą i pogrzebioną. Sanczo ją utulił, mówiąc, że córkę uczyni grabinią, najpóźniej jak tylko będzie mógł.

Na tem skończyła się ich rozmowa i Sanczo udał się do Don Kichota, po rozkazy na bliską podróż.

KAPITULUM VI
O TEM, CO ZASZŁO MIĘDZY DON KICHOTEM, SIOSTRZENICĄ A OCHMISTRZYNIĄ; JEST TO JEDNO Z NAJCIEKAWSZYCH KAPITUŁO W CAŁEJ TEJ KSIĄŻKI

Gdy Sanczo Pansa i jego żona, Teresa Cascajo wiedli ten ucieszny dyskurs, o którym w poprzedniem kapitulum była mowa, siostrzenica i ochmistrzyni Don Kichota nie traciły czasu po próżnicy. Z tysiąca oznak poznały, że wuj i pan chce im się wymknąć po raz trzeci, aby powrócić do profesji swego źle błędnego rycerstwa. Szukały wszystkich możliwych sposobów, byleby go tylko odwrócić od nieszczęsnego i szkodliwego zamysłu, ale było to to samo, co kazać na pustyni lub kuć żelazo na zimno. Po wielu rozmowach, przełożeniach i namowach, ochmistrzyni rzekła:
— Zaprawdę, mój dobrodzieju, jeśli Wasza Miłość nie zechcesz w domu spokojnie pozostać i dalej myślisz uganiać się po górach i dolinach, niby potępiona dusza, szukając przygód, a raczej guza, ja będę się żalić i skarżyć w głos przed całym światem, przed Bogiem i królem, i wzywać ich aby złu zaradzili.
Na to Don Kichot odparł:
— Nie wiem co odpowie Bóg na twoje skargi, klucznico! Nie jestem także świadomy jakiego responsu udzieli ci Jego Królewska Mość. Wiem jeno, że gdybym ja był królem, nie przyjmowałbym tych co mu codzień supliki przedstawiają. Największym trudem pośród tych które królowie znosić muszą, jest trud słuchania wszystkich. Niechciałbym przeto, aby moja sprawa miała mu turbacji przyczynie.
— Powiedzcie mi, WPanie — rzekła ochmistrzyni — czy na dworze Jego Królewskiej Mości niemasz rycerzów?
— Są — odparł Don Kichot — i to w liczbie nie małej. Słuszna to rzecz, by byli ozdobą książąt i większego blasku wspaniałości Majestatu dodawali.
— Zaliż nie lepiejby było, aby Wasza Miłość — odparła ochmistrzyni — uczynił się jednym z tych, którzy, nie ruszając się ze stolicy, służą swoim królom i panom?
— Widzisz, moja miła — rzekł Don Kichot — nie wszyscy rycerze mogą być dworakami, zaś nie wszyscy znów dworzanie winni się w błędnych przedzierzgać rycerzy. Muszą być wszak na świecie różne rodzaje. Chocia wszyscy jesteśmy rycerzami, jednakoż między nami wielkie różności zachodzą. Dworacy, nie wydalając się na krok ze swych komnat, przebiegają cały świat, ale na mapie, tak, że nie kosztuje to ich ani grosza i że nie cierpią ani upału, ani zimna, głodu, ani pragnienia. Natomiast, my, prawdziwi rycerze, którzy znosimy żar słoneczny, zimno, różne aury, niełaskawości i wszystkie niewczasv, mierzymy ziemię krokami swojemi, zaś nieprzyjaciół znamy nietylko na malowidłach, ale i żywych, — rzucamy się na nich śmiele, w każdej okazji i potkaniu, nie oglądając się na różne faramuszki i na ustawy pojedynków. Ani się nie zastanawiamy, czy wróg posiada kopie lub lancę dłuższą niż nasza, czy bronią go jakieś relikwie i sekretne zaklęcia, czyli trzeba pod słońce uderzyć albo i nie — nie obchodzą nas podobne ceregiele, do walki w pojedynkę należące, które ja znam na pamięć, a ty o nich żadnego rozumienia nie masz. Trzeba jeszcze, abyś wiedziała, że dzielny i prawy rycerz błędny, choćby ujrzał dziesięciu wielkoludów, których głowy nie tylko dotykają chmur, ale je znacznie przechodzą, których nogi wydają się olbrzymiemi wieżami, a ręce i ramiona są jak grube maszty, i potężne cokoły, których każde oko sprawia wrażenie młyńskiego kamienia i pali jak ogień w hucie, w żadnym razie zestrachać się nie powinien. Przeciwnie, musi nieustraszony dać im odpór, uderzyć na nich, rozproszyć ich w jedynem okamgnieniu i zwyciężyć, choćby mieli uczynioną zbroję z łusek pewnej ryby, które to łuski, jak mówią, twardsze są od djamentów i choćby miast szpad nosili wyostrzone, stalowe puginały z Damaszku, albo też i pałki żelazne, z ostrzem z tejże stali, jako to nieraz na własne oczy widziałem. Powiedziałem ci to wszystko, miła klucznico, abyś poznała różność, jaka zachodzi między rycerzami a rycerzami. Należałoby, aby książęta i wielcy panowie w głębokiej estymie i zachowaniu mieli ten drugi rodzaj rycerzy, to jest, rzec chciałem, rodzinę rycerzy błędnych, którzy, jak to czytamy w historjach, nieraz stawali się wybawicielami nietylko jednego państwa, ale siła królestw.
— Ach, Mości panie, wuju — rzekła wtem siostrzenica. Bacz że wszystko, co się mówi o rycerzach błędnych, to tylko kłamstwo i bajęda — banialuka. Gdyby nie przyszło kiedyś do spalenia tych szalbierstw wierutnych, przynajmniej należałoby ubrać każdą w ubiór świętego Benedykta[279] i opatrzyć jakowymś znakiem tak, aby je rozpoznawano, jako infamisów, psowających dobre obyczaje.
Przysięgam na Boga, który mnie życiem obdarzył — rzekł Don Kichot — że gdybyś nie była moją siostrzenicą, czyli córką rodzonej siostry mojej, ukarałbym cię tak przykładnie za bluźnierstwo, które rzekłaś, że kara ta byłaby głośna i pamiętna całemu światu. Jakoż to możliwe, aby taki skrzat, który zaledwie dwanaście pasm przez krosna przesunąć potra- fi, śmiał otwierać gębę i naganiać rycerzy błędnych? Cóżby rzekł pan Amadis, gdyby to usłyszył? Chocia on przebaczyłby ci z pewnością, gdyż był w swoim czasie najbardziej dwornym i pokornym rycerzem, a przytem wielkim opiekunem dziewic. Aliści miałabyś się z pyszana, gdyby cię ktoś inny posłyszał; nie wszyscy bowiem rycerze są tak uważni i cierpliwi, zdarzają się także i gwałtownicy. Ci, co się szlachetnymi zowią, nie ze wszystkiem są tacy. Jedni są ze złota, drudzy z podlejszego kruszczu, a wszyscy uchodzą za prawych rycerzów, chociaż kamień probierski: prawda, różnie o tem powiada. Znajdują się między nimi ludzie podłego stanu, którzy odymają się, aby się wydać personami znacznej kondycji, są także rycerze znamienici, co wszelkiej dokładają usilności, chcąc się poniżyć: ci się podwyższają, przez cnotę lub wspaniałość, tamci znów przez niedołężność, ospalstwo lub występek są poniżeni. Należy tedy pilnie baczyć, aby dobrze rozróżniać te dwa rodzaje znacznych person, tak podobnych z nazwy, a tak przez czyny swoje odmiennych.
— Boże mi odpuść — zawołała siostrzenica. — Wierzę w to niezachwianie, Mości panie wuju, że jesteś tak uczony, iż mógłbyś wstąpić na katedrę albo na ulicach kazać; mimo to wszakoż tknęła cię taka ślepota i w takie błędy popadłeś, iż mienisz się być dzielnym, chocia jesteś stary, silnym, aczkolwiek choroby cię nadwątliły; chcesz naprawiać krzywdy, a przecież cię już lata ku ziemi nachylają, pragniesz także być rycerzem, chocia nim nie jesteś. Różni ludzie wysoko urodzeni, rycerzami stać się mogą, jednakoż biedni tego nie dostąpią.
— Masz wiele racyj w tem, co mówisz, moja siostrzenico — rzekł Don Kichot. — Jednakże w materji paranteli i rodowitości powiedziałbym ci siła rzeczy, któreby cię w wielkie wprawiły zadziwienie, acz wstrzymuję się, aby nie mieszać rzeczy boskich z ludz- kiemi. Zważajcie pilnie na to, co teraz powiem: do czterech rodzajów sprowadzić można wszystkie rody, jakie tylko na świecie są. Jedne, z nędznego i niziuchnego początku wychodząc, wznosiły się, aż do udzielnej znakomitości doszły. Inne, z znamienitego i wysokiego idąc gniazda, wspaniałość tę i ten sam stopień godności zachowały. Inne znów, zacne początki mając, do nikczemnego końca przyszły, niby piramidy; zmniejszały się i zwężały, aż na niczem skończyły, jako to jest z wierzchołkiem piramidy, który wobec obszernego założenia gruntu, nic nie znaczy. Ostatnie, których liczba jest największa, w wspaniałości i godności wcale nieopatrzone, koniec niesławny znajdą, niby te rody pospolite i podłe. Co się należy do pierwszych, które miały początek nikczemny, a później na wysoki stopień się wzniosły, mamy wielki przykład w Domu Ottomańskim. Wywodząc się od nędznego pasterza, wysadził się przecie ród ten na szczyt, na którym go widzimy. O drugim rodzie, co to, z początku samego, już w godność i dostojeństwo opływał, a później je zachował, nic jednak znamienitości nie przysparzając, powiem, że znaczna liczba książąt i różnych władyków, którzy państwa w dziedzictwie, prawem następstwa otrzymali, później zaś je zachowali, bez zwiększenia czy pomniejszenia granic, rządząc się wewnątrz swego państwa spokojnie, jest przykładem dla innych.
Niezliczone mnóstwo widzimy tych, którzy mieli znamienite początki, zaś koniec nikczemny. Wszyscy ci faraonowie, Ptolomeusze egipscy, rzymscy cesarzowie, z ogromną ciżbą (jeśli tylko tak powiedzieć można) książąt, monarchów, panów z Medji, Assyrji, Persji, Grecji i krajów barbarzyńskich pełni znamienitości, na niczem skończyli, niby piramidów wyniosłości, próżnobyśmy dziś na świecie ich potomków szukali, a gdybyśmy i jakiego znaleźli, niechybnie byłby to człek kondycji bardzo podłej. Nic już nie powiem o pospólstwie, które tylko po to na świecie żyje, aby liczbę ludzi powiększać, te chudopachołki na sławę zasłużyć sobie nie mogą. Z tego, com powiedział, możecie wnosić, głupie białogłowy, że jest znaczna różność między rodowitosciami i okrutne ich na świecie pomieszanie. Tylko te rody są znaczne i świetne, które, dzięki cnocie, bogactwu i szczodrobliwości do tego doszły. Mówię cnota, bogactwo i szczodrobliwość, gdyż wielki pan, który jest występny, wielkim na wsze czasy pozostanie plugawcem, ten zaś co jest bogaty, a nie szczodrobliwy za skąpego żebraka uchodzić będzie. Nie obfitość bogactw szczęśliwym czyni, ale ich używanie. Trzeba z nich robić taki użytek, jaki się należy, zaś nie taki, jaki się chce. Rycerz nie ma przed sobą innej drogi, jak droga cnoty, jeśli chce okazać, że jest rycerzem. Winien być uprzejmy, dobrze ułożon, dworny, uprzedzający, ludzki, bez odętości, pyszności i złości, nadewszystko zaś litościwy. Gdy z wesołem obliczem da dwa szelągi biednemu, pokaże się równie szczodrobliwy, jak ten, co rozdając jałmużnę, głośno w dzwony dzwoni. Widząc go uraczonym temi cnotami, o których rzekliśmy, każdy go osądzi człekiem znacznego urodzenia. Inaczej i być nie może, gdyż pochwała zawsze jest cnoty nagrodą, zaś cnotliwi wysławiani być muszą. Dwie są tylko drogi, które ludzi do bogactw i splendorów wiodą: droga pism i droga oręża. Ja bardziej dla oręża niż dla pisma stworzony jestem, a ta moja skłonność do wojny tem się tłumaczy, żem się pod Marsem rodził. Przynaglony będąc iść za natężeniem tej planety, dalej swoją drogą kroczyć będę, choćby na przekór światu całemu. Próżno się wysilacie, chcąc, aby moja wola wspak woli niebios stawała. Uczynię tak, jak los ustanawia, jak tego rozum po mnie się domaga i jak chce żądza moja. Chocia wiem, że niezliczone trudy i utrapienia do rycerskiego zawołania człeka przynależą, przecie i to znam, że nie- przeliczone dobra tam się znajdują. Nie tajno mi, że ścieżka cnoty wąska jest i stroma, zaś droga występku przestrona i szyroka wielce. Cel tych dwóch dróg bardzo jest odmienny, gdyż na końcu wygodnego i powabnego gościńca grzechu śmierć dybie napastliwa, zasię u kresu stromej uciążliwej ścieżki cnoty otwiera się życie, nie doczesne, ale to, co nigdy nie przeminie. Wiem, że, jak powiada, nasz wielki kastylijski poeta:

Przez takie utrapienia, z ziemskiego padołu
Wejdzie ten, do niebieskiej, wieczystej krainy,
Kto każe się wprzód ugiąć wyniosłemu czołu[280]

Ach, ja nieszczęśliwa! — zawołała siostrzenica. Mój pan, wuj, jest także wierszopisem! Wszystko wie, wszystko może! Poszłabym o zakład, że gdyby chciał zostać murarzem, postawiłby dom tak łatwie, jakby klatkę zrychtował.
— Zaręczam ci — odparł Don Kichot — że gdyby myśli rycerskie wszystkich moich zmysłów nie zaprzątały, nie byłoby rzeczy na świecie, do którejbym zdatny nie był. Jakież to cacka z moich rąk by wychodziły, przedewszystkiem zaś klatki i piórka do wykalania zębów.

W tem miejscu ich rozmowy ktoś zakołatał do drzwi. Gdy zapytano kto zacz, Sanczo Pansa odparł, że to on. Zaledwie ochmistrzyni jego głos usłyszała, zaraz odeszła, aby się ukryć, tak go bowiem cierpieć nie mogła. Siostrzenica otwarła drzwi. Don Kichot przyjął swego giermka z otwartemi ramionami. Zaraz zamknęli się w izbie, gdzie mieli zabawną rozmowę, nie ustępującą dyskursom poprzednim.

KAPITULUM VII
O TEM, CO NASTĄPIŁO MIĘDZY DON KICHOTEM A JEGO GIERMKIEM, JAKO TEZ O INNYCH PRZEDZIWNYCH ZDARZENIACH

Gdy ochmistrzyni postrzegła, że Don Kichot pospołu z Sanczą w izbie się zamknął, zaraz dorozumiała się ich zamysłu. Imaginując sobie, ze ta paplanina stanie się pobudką do wyruszenia w świat, poraz trzeci, narzuciła na się płaszcz i mocno potrwożona i zasmucona, pobiegła do bakałarza, Samsona Karrasco. Zdało jej się, że bakałarz, jako zawołany mówca i wielki Don Kichota przyjaciel, zdoła go odwrocie od szalonego zamysłu. Zastała Samsona, przechadzającego się przed domem. Padła mu do nóg, zapocona i srogiego frasunku pełna.
Karrasco, ujrzawszy ją tak pognębioną, zapytał:
— Co się z wami, pani klucznico, dzieje. Jakież nieszczęście się wam przytrafiło? Ledwie dychacie, tak, iż rzecby można, że wam dusza z ciała uchodzi.
— Nie tak dalece, Mości bakałarzu, dobrodzieju! Tylko, że mój pan wyrusza i że, ani chybi, wyruszy.
— Jakże to wyrusza? — spytał bakałarz. A może go we wnętrzu ruszyło?
— Oj, nie to, panie bakałarzu! Chciałam jeno rzec, że wyrusza w świat, przez bramę swego szaleństwa. Będzie to zatem już poraź trzeci! Jedzie szukać tego, co to przygodami nazywa. Nie mogę pojąć, jak może je takiemi mienić. Przywiedli go tu raz, leżącego na ośle, zbitego naschwał i wymłóconego kijami. Za drugim razem przyjechał na wozie, ciągnionym przez woły, zamknięty w klatce, gdyż, jak mówił, jest zaczarowany. Był wówczas w tak smutnym stanie, że i rodzona matka, co go na świat wydała, nie byłaby go poznała: słaby, żółty jak wosk, zmizerowany, z oczyma zapadłemi, żeby go trochę na nogi postawić i do zdrowia przywrócić, musiałam sześćset jaj poświęcić. Bóg i moje kokoszki wiedzą, że szczerą prawdę powiadam!
— Wierzę w to niezachwianie — odparł bakałarz. — Są to kokoszki zacne, dobrze odkarmione i tak przystojnie ułożone, że nie powiedziałyby żadnego łgarstwa, nawet gdyby pęknąć miały. Ale z tem wszystkiem, Mościa pani klucznico, czy nie macie innego nieszczęścia, jak strach przed tem, co pan Don Kichot zamyśla uczynić?
— Nie mam, panie bakałarzu!
— Tedy nie turbujcie się popróżnicy, Mościa pani — odparł bakałarz — wracajcie co tchu do domu i zakrzątnijcie się koło gorącej strawy dla mnie na wieczerzę. Idąc z powrotem, odmówcie nowennę do Świętej Apolonji, jeśli ją umiecie. Ja przyjdę za wami wprędce, a wówczas prawdziwe cuda obaczycie!
— Ach ja, nieszczęśliwa! — zawołała ochmistrzyni. — Rzekliście mi, panie bakałarzu, abym odmówiła nowennę do Świętej Apolonji; skuteczneby to było, gdyby cierpiał na zęby, ale on przecież na mózg chory.
— Wiem, co mówię. Mościa pani — odparł bakałarz. Dlatego też z powrotem pospieszajcie i nie kwapcie się do dysput ze mną. Wiecie wszak, że jestem bakałarzem z Salamanki — i na tem dosyć!
Ochmistrzyni odeszła, bakałarz zaś udał się zaraz do plebana, aby pospołu z nim ułożyć to, o czem w swoim czasie się dowiemy.
Don Kichot i Sanczo Pansa, będąc zamknięci w komnacie, toczyli dyskursy, które dziejopis wiernie i prawdziwie tu oddal; Sanczo rzekł do swego pana:
— Jużem, Wasza Miłość, moją żonę do tego przywiódł, że jest w tej dyssolucji, iż mi pozwala jechać z Wpanem, dokąd Wpan się obrócisz.
— Mów Sanczo, że jest w rezolucji, a nie w dyssolucji — odparł Don Kichot.
— Zdaje mi się — rzekł Sanczo — że już wielokrotnie gorąco Waszą Miłość prosiłem, abyście, skoro rozumiecie, co powiedzieć chciałem, słów moich nie poprawiali. Gdybyście zaś mnie wyrozumieć nie mogli, dość będzie, gdy powiecie: Nie pojmuję cię mój Sanczo (czy mój błaźnie). Jeśli się nie wyjęzyczę, wtedy mnie WPan wysuplikuj, i wyprowadź z tych kontrawencyj... jestem wszak pojemny!...
— Nie rozumiem cię mój Sanczo — rzekł Don Kichot co to znaczy to wysuplikuj i pojemny?
— Pojemny, hm... — odparł Sanczo — to znaczy, że już jestem taki.
— Jeszcze mniej cię pojmuję, niż przedtem — rzekł Don Kichot.
— Jeśli WPan mnie nie rozumiesz, tedy nie wiem, jak mam mówić. Nic już nie powiem i niech Bóg będzie ze mną.
— Ach, owóż się i domyślam! — zawołał Don Kichot. Chciałeś powiedzieć, że cię mam wyeksplikować, z kontrowersyj wyprowadzić i że ty jesteś pojętny, nie pojemny, to znaczy uległy, łagodny, dający się łatwo prowadzić.
— Założyłbym się, że WPan zaraz mnie zrozumiał, ale, że chciał mnie zbić z tropu, abym się pomieszał i jeszcze bardziej od rzeczy wygadywał.
— Mogło być i tak — odparł Don Kichot. — Ale cóż rzekła Teresa?
— Teresa rzekła, że pasuję do WPana jak ulał, że słowa z wiatrem ulatują, a na papierze ostają, że nim się ktoś zdecyduje, niech sobie wprzód zawaruje; ja zaś mówię, że choć rozum białogłowy krótki, przecie głupi ten, co jej rady nie posłucha.
— Ja takoż mniemam — rzekł Don Kichot Ale dalej rozprawiaj, gdyż ci dzisiaj miód prawdziwie z gęby płynie.
— Mówię tedy — rzekł Sanczo, że jak WPan lepiej ode mnie wiesz, wszyscy śmierci podlegamy. Nie znamy dnia, ani godziny. Dzisiaj jesteśmy, zaś jutro już nas niema. Śmierć nie szczędzi ni jagnięcia, ni żadnego bydlęcia. Nikt na świecie nie może liczyć na więcej chwil wieku, jak te, które mu Bóg przeznaczył. Śmierć uszu nie ma, i gdy do drzwi naszych, w wielkim zapędzie, zakołata, nie wstrzymają jej ani błagania, ani prośby, ani mitry czy sceptra, jako to się pospolicie mówi i jak księża z ambon głoszą.
— Wszystko to prawda — odparł Don Kichot — ale nie wiem, Sanczo, ku czemu zmierzasz?
— A ku temu — rzecze Sanczo — abyś WPan przeznaczył mi, na czas służb moich, żołd jakiś stały, i zasługi moje wypłacał mi co miesiąc gotowizną, gdyż nie chcę służyć za obietnice nagród, które albo zbyt późno przychodzą, albo wcale. Pewniejsze w kalecie, niż tam coś kiedyś na świecie! W końcu chcę wiedzieć, WPanie, ile zarabiam, mało czy wiele. Dość od kokoszy jedno jajo na raz! Wiele razy mało — dużo czyni. Gdy się coś zarabia, nic się nie traci. Wprawdzie, gdyby Wasza Miłość dał mi tę wyspę (czego już się nie spodziewam), nie okazałbym się takim niewdzięcznikiem, abym z dochodów tej wyspy potrącić nie miał i nie zapłacił, jak za kota w worze.
— Ten kot, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — czasem szczurem bywa.
— Prawda jest — rzecze Sanczo — i poprzysiągłbym, że winienem był powiedzieć szczur, a nie kot. Wszakoż nie dbam o to, wiedząc, że mnie Wasza Miłość dobrze zrozumiał.
— Tak dobrze — odparł Don Kichot — żem przeniknął ostatnią głębię twoich myśli i widzę do jakiego celu zmierzają niezliczone strzały twoich przysłowiów. Zważ, Sanczo, że chętniebym ci żołd ustanowił i wyznaczył, gdybym był znalazł w którejś z historyj o rycerzach błędnych exemplum, coby mnie uwiadomiło, ile giermkowie zarabiali na miesiąc lub na rok. Acz, przewertowawszy wszystkie historję rycerskie, lub przynajmniej ich część znaczniejszą, nie przypominam sobie, abym przeczytał, że rycerze błędni swym giermkom zasługi ustanawiali. Wiem jeno, że giermkowie służą za obiecaną nagrodę. Gdy najmniej się tego spodziewali, jeśli tylko fortuna ich panom przychylna się okazała, dostawali wyspy, albo coś podobnego, lub też przynajmniej uczczeni byli jakimś tytułem. Jeżeli w tej nadzieji chcesz, Sanczo, powrócić do mnie na służbę, zgoda na to. Ale jeśli myślisz, że dla ciebie zechcę wypaczać i łamać starożytny obyczaj rycerstwa błędnego, tedy się mylisz grubo. Wracaj zatem do swego domu i oznajmij Teresie o mem postanowieniu. Jeżeli ona i ty przystaniecie na to, abyś służył u mnie, za obietnicę nagrody, bene quidem, jeżeli nie, jak dotychczas przyjaciółmi pozostaniemy. Jeżeli gołębiarzowi nie brak ziarna, nie brak mu też i gołębi. Zważ, bracie, że dobra nadzieja więcej warta, niż zła majętność i że lepiej się słusznie żalić, niż niesprawiedliwą zapłatę odnosić. Mówię tą modłą, Sanczo, abyś zrozumiał, że i ja z wora wysypać potrafię mnóstwo przysłowiów. Słowem, jeżeli nie chcesz na obietnicę nagrody ze mną w świat wyruszyć i temuż losowi, co i ja podlegać, niech Bóg będzie z tobą i niech cię świętym uczyni. Nie zbraknie mi na giermkach, bardziej posłusznych, pilniejszych a mniej niezbytych i pyskujących jak ty.
Gdy Sanczo usłyszał twarde postanowienie swego pana, całe niebo mu się zachmurzyło, zaś serce w nim upadło, bowiem dotąd rozumiał, że jego pan bez niego z domuby nie wyruszył, choćby mu złoto całego świata dawano. Gdy tak trwał w zamyśleniu i niepewności, wszedł do komnaty bakałarz Samson Karrasco, w towarzystwie gospodyni i siostrzenicy, pragnących dowiedzieć się, jak należy postąpić, aby odwieść Don Kichota od zamysłu nowego w świat wyruszenia, na szukanie przygód, Karrasco, szczwana sztuka, naprzód postąpiwszy, obłapił Don Kichota, jak za pierwszym razem, i rzekł donośnym głosem:
— O kwiecie rycerstwa błędnego! O jaśniejąca światłości dzieł wojennych! O zaszczycie i zwierciedle całej nacji hiszpańskiej! Oby się podobało Wszechmocnemu Bogu, aby osoby, któreby chciały stanąć na wstręcie i przeszkodzić twemu trzeciemu w świat wyruszeniu, nie doznały nigdy wyjścia z labiryntu złych pragnień swoich, ani uskutecznienia chytrych swych zabiegów nie doczekały!
Później, obróciwszy się do gospodyni, rzekł:
— Niechaj już Jejmość, pani ochmistrzyni, nie odmawia modlitw do Świętej Apolonji, wiem bowiem dokładnie z gwiazd aspektu, że pan Don Kichot powróci do uskuteczniania swoich wysokich i cnych zamysłów. Zbytbym sumienie moje obarczył, gdybym sam nie starał się go przekonać, że nie powinien już dłużej wstrzymywać i zawściągać siły swego ramienia najdzielniejszego, oraz skrywać dobroć swego nieustraszonego ducha. Inaczej bowiem tem odwłóczaniem, na szwank przywodzi naprawę krzywd, cześć dziewic, prawa sierot, obronę, dawaną wdowom i wspór białogłowom zamężnym okazywany i tysiąc rzeczy podobnych, które tyczą się, łączą i przynależą do zakonu rycerstwa błędnego. Dalej waleczny i piękny nasz panie Don Kichocie! Raczej dziś, niż jutro niech Wasza Dostojność do drogi się zbiera!
Jeżeli jakiej rzeczy Wam nie dostaje, abyście swój zamysł dopełnić mogli, to jam tu jest, aby Was opatrzeć w pieniądze i wszystko. Za wielkie szczęście miałbym sobie takoż, gdybym, jako giermek, mógł wstąpić na służbę WPana.
Usłyszawszy to, Don Kichot obrócił się do Sancza i rzekł:
— Czyż ci nie mówiłem, Sanczo, że giermków będę miał poddostatkiem. Patrzajże, kto się na giermka ofiaruje; sam znamienity bakałarz, Samson Karrasco, podziwienie i chwała Akademji w Salamance, zdrów na ciele i w członków rzeźwości, mądry, znoszący cierpliwie mrozy, upały, głód i pragnienia, jednem słowem, posiadający wszystkie przymioty, potrzebne koniuszym rycerzy błędnych. Atoli uchowaj Panie, abym dla mego osobliwego względu i wygody miał wydać na sztych kamień węgielny i filar wszystkich umiejętności, rozbić czarę wiedzy, utrącić potężną palmę pięknych sztuk wyzwolonych. Niechaj nowy Samson pozostanie w swej ojczyźnie i ozdobą jej będzie, jak również podporą sędziwych rodziców swoich. Zadowolę się jakimkolwiek giermkiem, skoro już Sanczo nie raczy ze mną jechać.
— Hej, za cóż nie? — odparł zmiękczony Sanczo, ze łzami w oczach — nie chcę, aby o mnie rzekli, żem uciekł z placu i nie dotrzymał temu, com jadł chleb jego. Nie jestem ja z rodu niewdzięcznego. Cały świat, zwłaszcza zaś mój kraj wie, kim byli owi Pansa, z których pochodzę. Do tego znam dobrze ze skutków i z pięknych słów Wpana, że macie chęć czynienia mi dobrze. Jeżeli się domagałem od Waszej Miłości obrachowania moich zasług, uczyniłem to tylko z przyczyny mojej żony, która mi o to bez ustanku głowę suszyła. Gdy się raz na coś usadzi, to jej wszyscy kaducy, posoołu z Lucyperem, nie przeprą.
Ale naostatek mąż winien być mężem a białogłowa białogłową. Skoro zasię jestem mężem, wszędzie chcę nim być, takoż i w domu moim, choćby się i rozjadła ze złości. Już tedy nie zostaje więcej do przygotowania, jak żebyś Wasza Miłość spisał testament z krótkim kodycylem pospołu, a tak gruntownie, żeby go nie można konwokować. Potem ruszajmy pospiesznie w drogę, aby panu bakałarzowi sumienie nie ciężyło, bo jak powiada, ono to przecież kazało mu zachęcić W. Pana do trzeciego, błędnego w świat wyruszenia. Ja zasię gotów jestem odnowa Waszej Miłości służyć wiernie i to lepiej niż którzykolwiek giermkowie, co służyli przedtem i służyć będą, na potem, rycerzom błędnym.
Nie mało zadziwił się bakałarz Samson, usłyszawszy na jaką modłę Sanczo przemawia. Aczkolwiek bowiem czytał pierwszą część dziejów Don Kichota, przecie nie mniemał, aby był tak ucieszny, jak go dziejopis wystawia. Teraz jednak, usłyszawszy go prawiącego o testamencie i kodycylu, któregoby nie można konwokować, zamiast rewokować, uwierzył we wszystko, co o nim czytał i jął go dzierżyć za jednego z najpocieszniejszych głupców naszych czasów. Bakałarz pomyślał sobie, że takich dwóch głupich towarzyszów, jak sługa i jego pan, jeszcze na świecie nie było.
Don Kichot i Sanczo uściskali się i przyjaźń swoją potwierdzili. Rycerz nasz postanowił za radą wielkiego Karrasco, który w tym czasie stał się jego wyrocznią, wyruszyć w świat za trzy dni, w ciągu których miano przygotować wszelkie potrzeby na drogę i wyszukać nowy hełm z żelazną podpinką. Bakałarz Samson obiecał, że wynajdzie mu hełm, który widział u swego przyjaciela. Upewniał, że był doświadczony od razów najtęższej stali, chocia przyłbica była rdzą przeżarta i pleśnią pokryta. Przekleństwa, które ochmistrzyni i siostrzenica na głowę bakałarza rzucały, były bez końca. Wydzierały sobie włosy, twarze drapały i taki lament podnosiły, jakby ten wyjazd mial być pewną zgubą Don Kichota. Bakałarz pobudzał naszego rycerz do trzeciego w świat wyruszenia, bowiem zamysłem jego, ułożonym pospołu z balwierzem i plebanem, było uczynić to, o czem później będzie w tej księdze dołożone.
Po upływie trzech dni, Don Kichot i Sanczo opatrzyli się we wszystko, co im do podróży przydatne być mogło. Sanczo ułagodził swoją żonę, zaś Don Kichot ochmistrzynię i siostrzenicę. Gdy noc nastała, wyjechali z domu pocichu, tak iż nikt ich nie widział krom bakałarza, który ich odprowadził o pół mili, i udali się w drogę do Toboso. Don Kichot siedział na Rossynancie, Sanczo zaś na swym starym ośle. Sanczo napchał sakwy żywnością, zaś mieszek pieniędzmi, które mu dał Don Kichot na przypadek, gdyhy potrzebne były. Samson uściskał Don Kichota, prosząc aby go zawiadamiał o wszystkich swoich, tak pomyślnych jak i złych przypadkach, pragnie bowiem dzielić z nim zło i dobro, jak tego prawdziwa przyjaźń wymaga.

Don Kichot przyobiecał, że tak uczyni, Samson powrócił do swojej wsi, zaś Don Kichot i Sanczo obrócili się ku wielkiemu miastu, Toboso.

KAPITULUM VIII
CO SIĘ PRZYTRAFIŁO DON KICHOTOWI, GDY JECHAŁ NAWIEDZIĆ SWOJĄ DAMĘ, DULCYNEĘ Z TOBOSO

„Chwała najwyższemu Allahowi!“ — powiada Hamet Benengeli na początku tego ósmego kapitulum Najwyższemu Allahowi niechaj będzie chwała — powtarza trzy razy, namieniając, że wznosi te okrzyki dziękczynne, gdyż Don Kichot i Sanczo Pansa już wyruszają w pole. Dzięki temu czytelnicy tej uciesznej historji mogą się spodziewać nowych imprez i facecyj Don Kichota i jego giermka. Autor prosi ich, aby zapomnieli o przeszłych przewagach rycerskich naszego przemyślnego hidalga i baczyli jeno pilnie na te, co nastąpią na drodze do Toboso, tak jak tamte nastąpiły na równinach Montielu. Nie jest to prośba zbyt wielka, zważywszy na to, co autor obiecuje. Hamet Benengeli ciągnie tą modłą:
Don Kichot i Sanczo pozostali sami. Ledwie Samson się oddalił, gdy Rossynant rżeć, a osioł poziewać i ryczeć zaczął. Rycerz i giermek wzięli to za dobry znak i szczęśliwą wróżbę. Mówiąc prawdę, ryczenia i beczenia osła tęższe było niż rżenie rumaka. Stąd Sanczo wnosił sobie, że spotka go szczęście większe, niż to, które dla jego pana jest przeznaczone. Ani chybi, myśląc tak, opierał się na wieszczbnej astrologji, którą znał, chociaż historja nic o tem nie mówi. Nie- raz, gdy mu się osioł potknął albo upadł, pospolicie mawiał, że wolejby się był z domu nie ruszał, gdyż z postarbnięcia, czy upadku odnosi się tylko boki obite i podarte trzewiki. Chociaż był prostakiem i głupcem, przecie w tem nie wiele się mylił.
— Przyjacielu Sanczo — rzecze Don Kichot — im dalej jedziemy, tem bardziej noc się zbliża, która wnet się ciemną uczyni — nam zaś trzeba za dnia do Toboso przybyć. Umyśliłem bowiem, że żadnej przygody nie spróbuję, wpóki tam nie stanę. W Toboso czeka na mnie błogosławieństwo nieporównanej Dulcynei i jej łaskawe odprawienie. Gdy będę już miał jej wysokie przyzwolenie, pomyślny skutek, w każdem niebezpiecznem przedsięwzięciu mojem, odniosę, bowiem nic tak błędnych rycerzy nie zagrzewa i śmiałymi nic czyni, jak fawor ich dam.
— I ja tak mniemam — odparł Sanczo — ale zdaje mi się, że Wasza Miłość będziesz miał niemałą trudność ujrzenia pani Dulcynei w takiem miejscu, gdzieby mogła dać mu swoje błogosławieństwo. Chyba, że je przerzuci przez mur dziedzińca, gdziem ją pierwszy raz widział, gdym jej doręczał ów list, w którym opisane były wszystkie szaleństwa i wybryki, coś je WPan dla niej w głębi Czarnych Gór czynił.
— Podwórcem, okolonym murem — rzekł Don Kichot — zowiesz to miejsce, braciszku Sanczo, gdzieś ujrzał ten zbiór wszystkich wdzięków i piękność nieziemską, która nigdy zadosyć wysławiona być nie może? Musiały to być raczej galerje i ganki jej pałacu, jakie widujemy w królewskich, wspaniałych zamkach.
— Wszystko to być może — odparł Sanczo — jednak jeśli mnie pamięć nie zawodzi, był to dziedziniec, okolony muzeum.
— Z tem wszystkiem ruszajmy naprzód, Sanczo — odparł Don Kichot. — Jadę tam, aby ją oglądać, a mniejsza już o to, czy będę na nią patrzył przez mur, okno, szczeliny, czy złociste kraty ogrodu. Gdy jeden promyk słońca jej piękności do moich oczu dotrze, rozum mój się oświeci, umocni męstwo serca mego, tak, iż w mądrości i dzielności, niezrównany się stanę.
— Mówiąc prawdę, Wasza Miłość — rzekł Sanczo — gdym widział to słońce pani Dulcynei, nie było ono tak świetliste, aby promienie rzucać mogło. Zapewne trzeba to zaćmienie temu przypisać, że właśnie przesiewała zboże przetakiem, jakem to WPanu już dawniej namienił. Kurzawa, która się podnosiła, przysłoniła jej twarz i otoczyła ją całą niby chmurą.
— Eh, do kata! — zawołał Don Kichot. — Czyż podobna, abyś ciągle myślał, wierzył i utrzymywał, że pani Dulcynea przesiewała zboże przetakiem? Jest to wszak czynność, wielce niegodna i przeciwna tym czynnościom, któremi zatrudniają się osoby wysokiego urodzenia. Przeznaczone są one do innych zajęć i zabaw, z których na strzał z kuszy odgadnąć już można ich szlachetne przyrodzenie. Zaliż nie przypominasz sobie, Sanczo, wierszy naszego poety,[281] w których opisuje on prace, dokonane w kryształowym pałacu przez cztery nimfy, co z wód Tagu wychynąwszy, usiadły na zielonej murawie, aby tkać tkaninę przedziwną, z samego złota, jedwabiu i sznurów pereł złożoną, jak to nam zawołany w swej sztuce powiada wierszopis.
Takąż musiała być robota, do której przykładała się pani Dulcynea, gdyś ją widział. Chyba że invidia jakiegoś złośliwego czarnoksiężnika, wielce sprawom moim nieprzychylnego i przeciwnego wszystkim rzeczom, które mnie być mogą przyjemne i miłe, pomieszała ją i wszczęt zepsowała. Jakoż obawiam się, czy piszący historję moich dziejów, która, jak powiadają, już wydrukowana została, nie jest jakimś uczonym, a przeciwnym mi magikiem? Mógłby jedno za drugie położyć, do jednej prawdy tysiąc łgarstw wierutnych przydać i opowiedzieć inne zdarzenia i przypadki, niż te, co należą do prawdziwej dzieła osnowy!
O zawiści! — źródle zła nieskończonego, czerwie cnoty! Wszystkie wady, mają w sobie coś zachęcającego, aliści zawiść sprowadza tylko rankory, odrazy i gniewy.
— Ja takoż tak mniemam — odparł Sanczo. — Domyślam się, że w tej legendzie, czy historji, którą bakałarz Samson Karrasco widział, moje dobre imię jest nieźle zbrukane, poszarpane i na ziem rzucone. A przecie, na mą duszę, nigdy nie rzekłem złego słówka o żadnym czarnoksiężniku, nie posiadam także wielkich dóbr, aby mi ktokolwiek zazdrościć mógł. Mam, poprawdzie, jęzor nieco jaszczurczy i uszczypliwy, oraz zaród łotrostwa w sobie, ale wszystko to pokrywa się i przystraja moją zawsze szczerą prostodusznością. Gdybym miał tylko tę mocną, niezachwianą wiarę, co ją mam w Boga i wszystko to, czego uczy święty Kościół Rzymsko-Katolicki, oraz tę śmiertelną do Żydowinów nienawiść — już dziejopise powinni mieć pewien wzgląd na mnie i oszczędzać mnie w pismach swoich. Niechaj zresztą mówią, co chcą! Nagi na świat przyszedłem i nagim się być widzę. Nic na tem nie stracę, ani nie zyszczę, choćby mnie do księgi wsadzono i choćbym z ręki do ręki wędrował. Dbam o te gryzmolenia, jak o latośne śniegi!
— To co powiadasz, Sanczo — rzecze Don Kichot — przypomina mi trafunek, który się zdarzył jednemu sławnemu poecie teraźniejszych czasów.[282] Ułożywszy uszczypliwą i jadowitą satyrę na dworskie damy, zataił imię jednej Jejmości o której można było powątpiewać, czy w poczet dworek się zalicza. Ta, widząc, że nie jest wzmiankowana w paszkwilu, jęła się żalić przed poetą, zapytując, cóżby takiego w niej dostrzegł, że ją zlekceważył i w liczbie innych nie pomieścił. Dopraszała się, aby satyrę przedłużył i w dopisie i o niej coś powiedział — gdyż, w przeciwnym razie, będzie się musiał przed jej gniewem ucieczką salwować. Poeta przychylił się do prośby i napisał o niej, czegoby żadna najtęższa nie mogła rzec plotkarka, — ona jednakoż była ukontentowana, ciesząc się sławą swojej niesławy.
Możemy tu także przyrównać, co powiadają o pewnym pasterzu, który spalił świątynię Djany, poczytywaną za siódmy cud świata; uczynił to jeno po to, aby imię jego przez wieki przetrwało. Chociaż wydano najsurowsze zakazy nie wzmiankowania jego nazwiska w mowie ani w piśmie, tak, aby celu, upragnionego sobie, nie osięgnął, przecież wiemy dzisiaj wszyscy, że się zwał Herostratesem.[283] Nie będzie i to od rzeczy przytoczyć, co się zdarzyło cysarzowi Karolowi V z pewnym rzymskim rycerzem. Przyszła cysarzowi niepowściągliwa chętka zobaczyć świątynię Rotundy, która za czasów brzydkiego pogaństwa, zwała się „Świątynią Wszystkich Bogów“, dzisiaj zaś zwie się słuszniej Kościołem Wszystkich Swiętych.[284] Jestto budowność starożytnego Rzymu, w całkowitej swej krasie zachowana. Możemy z niej poznać wspaniałość i wielkość umysłu fundatorów. Ma kształt wpół przerżniętej pomarańczy, aliści jest olbrzymia i pełna światła, chocia ono dostaje się do środka tylko jednem oknem, zwanym, „okiem wołowem.“
Cysarz podziwiał zgóry ten gmach wspaniały, mając u swego boku szlachcica, który mu objaśniał wyborność tej wiekopomnej budowności.
Gdy już odeszli od wierzchniego okna, szlachcic obrócił się do cysarza z taką mową:
— Gdyśmy byli koło okna, tysiąc razy przychodziła mi do głowy myśl, aby, objąwszy Waszą Cesarską Mość wpół, skoczyć wraz z nim na dół, aby zyskać nieśmiertelną na świecie sławę.
— Dziękuję ci — odparł cysarz — żeś tej niegodziwej myśli nie uskutecznił. Odtąd nie dam ci już sposobności do okazania mi swojej wierności; zakazuję ci być w obecności mojej, gdziekolwiekbym się znalazł. I mówiąc tak, wręczył mu dar wspaniały.
Chcę przez to powiedzieć, Sanczo, że żądza chwały i chęć wsławienia się jest zawsze żywa i gorąca w ludziach. Jak myślisz, co było pobudką dla Horacjusza, że się, cały uzbrojony, z mostu w tonie Tybru rzucił? Co kazało Mucjuszowi ramię w żywy ogień wrazić? Co pobudziło Kurcjusza do skoczenia w przepaść płomienistą, co się wpośród Rzymu otworzyła? Cóż zmusiło Juljusza Cezara do przeprawienia się przez rzekę Rubikon, mimo tylu wróżb groźnych i przestróg? Przystępując teraz do późniejszych przykładów, zapytam, cóż to kazało przedziurawić okręty i pozostawić na ławicy piasku dzielnych Hiszpanów, których uprzejmy Kortez[285] wiódł na podbój Nowej Ziemi?
Wszystkie te wielkie czyny a poczynania były, są i będą dziełami sławy, której śmiertelni pożądają jako cząstki nieśmiertelności, należnej ich dziełom wspaniałym. My, chrześcijanie-katolicy i rycerze błędni, więcej musimy dbać o sławę przyszłych wieków, która trwa nieśmiertelnie, w wiecznej niebieskiej krainie, niżli oglądać się na próżną sławę światową, w tym naszym wieku, podłym i znikomym. Owa fama, choćby, i nie wiem jak trwała była, musi się przecie skończyć wraz z tym światem, któremu kres jest naznaczony. Dlatego też, przyjacielu Sanczo, czyny nasze nie powinny przechodzić granic naznaczonych, przez świętą wiarę katolicką, którą wyznajemy. Uśmiercając olbrzymów, winniśmy myśleć, że pognębiamy pychę nieznośną, że zabijamy zawiść przez wspaniałomyślność i dobroć serca, kolerę przez duszy pogodę i niezmąconą spokojność, ospałość i obżarstwo, przez wstrzemięźliwość w jadle i nocne długie czuwania, rozpustę i lubieżne appetita, przez wierność tej, którą damą swych myśli uczyniliśmy, lenistwo zasię przez u- ganianie się po wszystkich częściach świata, w poszukiwaniu przygód, tak, abyśmy krom nazwiska dobrych chrześcijan, mogli pozyskać także imię sławnych rycerzów. Oto, Sanczo, środki, jakiemi osiągnąć można najwyższy sławy stopień.
— Wszystko to, co mi Wasza Miłość dotychczas powiedział — rzekł Sanczo — dobrze zrozumiałem. Chciałbym jeno, aby WPan rozpędził mi pewną wątpliwość, która mi teraz do głowy przyszła.
— Chyba rozwiązał wątpliwość, mój Sanczo — rzekł Don Kichot. — Rzeknij, mi, a wyjaśnię ci, jak tylko będę mógł najlepiej.
— Powiedzcie mi, panie — spytał Sanczo — gdzie się znajdują teraz ci wszyscy waleczni a już pomarli rycerze, o którychżeście wspomnieli?
— Rycerze pogańscy są w piekle zapewne — odparł Don Kichot. Chrześcijańscy zaś, jeżeli żyli cnotliwie znajdują się w czyśćcu, albo w niebie.
— Dobrze dotąd — rzecze Sanczo — teraz mi WPan powiedz, czy w grobowcach, w których ciała tych panów spoczywają, wiszą lampy srebrzyste i czy ściany ich kaplic ozdobne są słupami, szarfami żałobnemi, wotami, nogami i oczami z wosku uczynionemi? Jeżeli nie, to cóż tam wisi?
Na to Don Kichot odparł:
— Groby pogan były przeważnie wspaniałemi świątyniami. Prochy Juljusza Cezara zostały umieszczone na wierzchołku ogromnej piramidy, którą dziś zowią w Rzymie Obeliskiem Świętego Piotra. Nagrobek cysarza Adriana był zamkiem obszernym, niby całe miasto. Zwał się „Moles Hadriani“, dzisiaj zaś jest to rzymski zamek Świętego Anioła. Królowa Artemisa pogrzebała ciało swego męża, Mausola w grobowcu, który za siódmy cud świata uchodził. Ale żaden z tych pomników i grobowców, które poganie stawiali, nie był przybrany szarfami żałobnemi, wotami lub inne- mi znakami, po którychby się dorozumieć było można, że święci są tam pochowani.
— Tu na Was czekam, WPanie — odparł Sanczo — rzeknijcie mi teraz, jeśli łaska, co jest większą rzeczą, czy wskrzesić umarłego, czy też zabić wielkoluda?
— Odpowiedź łatwa — rzekł Don Kichot — ożywić umarłego jest więcej.
— Ha, teraz mam WPana w ręku — zawołał Sanczo. — A więc sława tego, co umarłych wskrzesza, ślepym wzrok, a chromym prostość nóg przywraca, przed którego grobem lampy wiecznie płoną i którego kaplica pełna jest osób nabożnych, co, klęcząc, czczą jego kości, więcej warta jest na tym i na tamtym świecie, niźli sława pozostała po cysarzach pogańskich i rycerzach błędnych.
— Przyznaję i tę prawdę, — rzekł do Kichot.
— A więc — odparł Sanczo — tę sławę, tę moc i ten przywilej, jako się powiadać zwykło, posiadają prochy i relikwie świętych, którzy za zgodą i przyzwoleniem, świętej matki naszej, Kościoła, mają lampy, tuwialnie, kule, obrazy i rozliczne wota z wosku, ręce nogi, albo i oczy przedstawiające; wszystkie te rzeczy pobożność zwiększają, rozpowszechniając sławę religji chrześcijańskiej. Ciała świętych, albo ich relikwie, królowie na barkach noszą, całują święte kosteczki i modlnice, a takoż ołtarze niemi przyozdabiają.
— Ku czemu ma się ściągać, mój Sanczo, to, o czem teraz mówisz — zapytał Don Kichot.
— Chcę rzec — odparł Sanczo — że winniśmy stać się świętymi, bo wtedy prędzej złapiemy tę dobrą sławę, o którą się ubiegamy. Pomyślcie, Wasza Miłość, że wczoraj, czy onegdaj (można tak rzec, bowiem przed niedawnym to się stało czasem) za świętych ogłoszono dwóch braciszków bosych.[286] Dzisiaj za wielkie szczęście ludzie sobie to poczytują, jeżeli mogą całować dyscypliny żelazne, któremi się braciszkowie chłostali, ciało swoje rozraniając. Więcej się te dyscypliny szacuje, niż szpadę Rolanda, która ma się znajdować w zbrojowni pana naszego, króla (niechże go Pan Bóg w zdrowiu zachowa!) Dlatego też, WPanie, więcej znaczy być pokornym braciszkiem, przynależnym do jakiegobądź zakonu, niźli dzielnym i błędnym rycerzem. Kilka tuzinów razów, wymierzonych dyscypliną, milsze jest Panu Bogu, niźli dwa tysiące sztychów szpadą, czy lancą, zadanych olbrzymom, strzygom, czy innym cudakom.
— Wszystko to prawda — rzekł Don Kichot — ale nie wszyscy możemy być świętobliwymi braciszkami. Siła jest dróg, któremi pan Bóg prowadzi przez się wybranych do nieba. Rycerstwo błędne jest nakształt zakonu, ma ona w raju swoich świętych popleczników.
— Zapewne — rzecze Sanczo — aliści słyszałem, że w niebie jest więcej zakonników, niżli rycerzów błędnych.
— To prawda — odparł Don Kichot — bowiem liczba zakonników większa jest, niźli liczba rycerzy błędnych.
— Wieluż jest na świecie rycerzów błędnych — rzekł Sanczo.
— Wielu — przydał Don Kichot — jednakowoż mało tych, co na miano prawdziwych rycerzów zasługują.

Na takich gawędkach spędzili noc i dzień następny, w trakcie którego to czasu nie przydarzyło im się nic, godnego uwagi. Wielce się to niepodobało Don Kichotowi. Wreszcie nazajutrz ku wieczorowi, ujrzeli wielkie miasto Toboso. Rycerz nasz, na ten widok, radością niepojętą został przenikniony. Sanczo zasię zasmucił się wielce, bowiem nie wiedział, gdzie znajduje się dom pani Dulcynei, której w życiu swem, jako żywo, nigdy nie widział, tak, jak i jego pan. Mówiąc pokrótce, obaj byli pomieszani, jeden z pragnienia obaczenia jej, drugi, dla tej przyczyny, że jej nie oglądał. Sanczo nie wiedział, co mu uczynić wypadnie, gdy jego pan do Toboso go pośle. Don Kichot umyślił odbyć wjazd do miasta, wraz z nastaniem nocy. Oczekując pory naznaczonej, zatrzymali się pod dębami, rosnącymi w pobliżu grodu. Gdy okryślona godzina nadeszła, wjechali do miasta, gdzie im się zdarzyły rzeczy wielkiego znaczenia.

KAPITULUM IX
W KTÓREM SIĘ OPOWIADA O TEM, CO SIĘ TUTAJ ZAWIERA

Już była północ blisko (albo prawie),[287] gdy Don Kichot i Sanczo, spuściwszy się z góry, wjechali do Toboso. W grodzie panowała niezmącona cisza, gdyż wszyscy mieszkańcy spali snem kamiennym, jako się mówić zwykło. Noc była nie ze wszystkiem ciemna, acz Sanczo chciał, aby mroki zgęstniały i w cieniach swych ukryły łotrostwo, jakie popełnił.
W całej mieścinie słychać było tylko ujadanie psów, które obrażały słuch Don Kichota, zaś Sanczę napełniały trwogą. Od czasu do czasu osioł zaryczał; kwiczały wieprze i miauczały koty. Te różne złączone odgłosy zwiększały się cichością nocy. Zakochany rycerz brał je za złą wróżbę — mimo to rzekł do swego giermka:
— Sanczo, mój synu, zawiedź mnie do pałacu pani Dulcynei. Może zastaniemy ją jeszcze przy czuwaniu?
— Do jakiego, u djabła, pałacu mam zaprowadzić WPana zapytał Sanczo — skoro miejsce, gdziem widział Jej Wysokość, jest małym, niepozornym domkiem?
— Musiała się w ten czas udać — rzekł Don Kichot do małych, pobocznych swego zamku komnatek, aby się tam zabawiać, w towarzystwie dwóch swych panien nadwornych, jak to jest w zwyczaju wielkich dam i księżniczek.
— Mości Panie — odparł Sanczo — jeżeli już koniecznie, mimo tego co mówię, dom onej pani, Dulcynei ma być pałacem, zaliż teraz jest pora, aby jego bramy stały otworem? Czyż mamy kołatać do drzwi, chcąc by nas usłyszano i otworzono nam? Wszystkich ludzi byśmy w niezwykłe wprawili poruszenie. Czyliż dobijamy się do bram naszych miłośnic, na modłę kochanków, którzy, przybywszy o jakiejbądź godzinie, kołaczą i do komnat włażą natrętnie?
— Znajdźmy przynajmniej wprzód ten pałac — rzekł Don Kichot — później ci już powiem, mój Sanczo, co nam uczynić będzie wypadało. Ale spójrz, Sanczo, gdyż ja niedowidzę — ów gmach wielki i mroczny, wynurzający się z cienia, musi być chyba pałacem pani Dulcynei?
— Niechaj tedy Wasza Miłość prowadzi — odparł Sanczo — może to pałac w samej rzeczy. Gdy go nawet na własne oczy ujrzę i rękami memi go namacam, jeszcze nie uwierzę, jak nie wierzę, że teraz jest dzień jasny.
Don Kichot wysforował się naprzód i, ujechawszy dwieście kroków, stanął przed gmachem, który cień rzucał. Ujrzawszy wysoką wieżę, wraz pojął, że to nie jest królewski pałac, jeno kościół, matka całego grodu.
— Znaleźliśmy się przed kościołem, Sanczo — rzekł Don Kichot.
— Widzę to dobrze — odparł Sanczo. — Daj Boże, abyśmy tu nie znaleźli swoich nagrobków, gdyż nie jest to dobry znak nocą po cmentarzach się włóczyć,[288] zwłaszcza, że, jak już WPanu namieniałem, to, jeżeli należycie pamiętam, dom tej pani znajduje się w ślepym i ciasnym zakącie.
— Niech cię czart porwie, głupcze jeden! — rzekł Don Kichot. — Gdzieżeś to słyszał, aby zamki i siedziby królewskie budowane były w ciasnych zaułkach?
— Wasza Miłość — odparł Sanczo — co kraj, to obyczaj! Może być, że w Toboso pałace i gmachy okazałe na podłych uliczkach stawiają. Najusilniej WPana proszę, abyście mi pozwolili poszperać po tych ulicach i zaułkach, co się na nasz widok podają. Może, za jakimś węgłem, natknę się na ten pałac, którego oby psy zapaskudziły, za tę biedę, jakiej nam przysparza.
— Mów z większym respektem, Sanczo o rzeczach do mojej pani należących — rzekł Don Kichot. — Święćmy to święto w pokoju i nie rzucajmy za skopek powroza.
— Stulę już gębę — odparł Sanczo — ale jakoż mogę nie burzyć się, skoro Wasza Miłość po mnie wymaga, abym, widząc jeno raz dom naszej pani, znajdował go zawsze i to po nocy. Przecież WPan, który go widział tysiąc razy, także doń teraz trafić nie może.
— Nie przyprowadzaj mnie do ostatniego gniewu i niecierpliwości, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Chodź tutaj, łajdaku, czyż nie mówiłem ci tysiąc razy, że w całem mojem życiu nie widziałem nigdy nieporównanej Dulcynei, i że nie przestąpiłem nigdy progu jej pałacu. Zakochałem się w niej jeno na odgłos sławy jej piękności i rozumu.
— Teraz już wszystko pojmuję — odparł Sanczo — i mogę wyznać, że jeśli Wasza Miłość nigdy jej nie widział, to i ja jej ani razu nie widziałem.
— Jakże to być może? — zawołał Don Kichot. — Przecież mówiłeś mi, żeś ją zastał przesiewającą zboże przetakiem — wówczas, gdyś mi przyniósł odpowiedź na list, posłany przez ciebie.[289]
— Nie główcie się nad tem zbytnio, WPanie — odparł Sanczo. — Muszę Wam wyznać, żem jeno o jej wyglądzie i responsie, jaki uczyniła, zasłyszał. Tyle wiem o pani Dulcynei, ile mogę pięścią do nieba dosięgnąć.
— Sanczo, Sanczo — odparł Don Kichot — jest czas sposobny do żartów i krotochwili, a są także chwile, gdy dworowania na złe żartownisiom wychodzą.
Czyż dlatego, że ja nie widziałem pani duszy mojej, ani z nią nie rozmawiałem, wolno i tobie utrzymywać, żeś jej nie widział, chociaż przeciwnie, wcale jesteś przeświadczony?
Gdy się takiemi dyskursami zabawiali, ujrzeli nagle jakiegoś człowieka, zdążającego ku nim z parą mułów. Z łoskotu pługa wleczonego po ziemi, poznali, że musi to być jakiś kmieć, który jeszcze przed świtem w pole wyruszał. Tak też w samej rzeczy było. Chłopek szedł, śpiewając te wiersze:

Złe żniwo pod Roncenswalem
Zebraliście Francy jej synowie![290]

— Niech mnie kule biją, Sanczo — rzekł Don Kichot — jeśli tej nocy nie spotka nas jakaś szczęśliwa przygoda. Czy nie słyszysz, co śpiewa ten prostak?
— Usłyszałem dobrze — odparł Sanczo — ale co nas może dotyczyć złe żniwo pod Roncenswalem? Równie dobrze mógłby zaśpiewać romancę Calainos.[291] Ku jednemuby się to ściągnęło, jeśli chodzi o pomyślny czy niepomyślny naszych spraw obrót.
Tymczasem zbliżył się do nich kmieć, którego Don Kichot zapytał:
— Czybyś nie potrafił nam powiedzieć, poczciwcze (niech Bóg da ci wszystko najlepsze!) gdzie się tutaj znajdują pałace niezrównanej księżniczki, Duicynei z Toboso?
— Mości panie — odpowiedział parobczak. — Ja nie tutejszy, od niedawna znajduję się w tej wsi, na służbie u bogatego gospodarza, najęty do robót w polu. Ale oto prosto, w tym domu, mieszka pleban i za- krystjan. Oni obaj, albo i każdy z nich, będzie mógł udzielić wiadomości o tej księżniczce, gdyż posiadają oni spisy wszystkich mieszkańców Toboso. Co się mnie tyczy, to mniemam, że w całem mieście niemasz ani jednej księżniczki, są natomiast różne wysokie damy, z których każda w domu swoim księżniczką wydawać się może.
— A wśród nich — rzekł Don Kichot — musi być i ta, o którą pytam.
— Może i to być — odparł parobczak. — A teraz bywajcie zdrowi, gdyż już ma się ku świtaniu!
I popędził muły, nie czekając na inne pytania. Sanczo, widząc swego pana srodze pomieszanego, rzekł:
— WPanie, dzień się już zbliża żartkim krokiem i widzi mi się, że słońce nie powinno nas zastać na tej drodze. Lepiej będzie, jeśli wyjedziemy z miasta i jeśli Wasza Miłość schroni się w pobliskim lesie. Wrócę tutaj za dnia i w każdym kącie szukać będę pilnie domu, zamku, czy pałacu mojej pani. Byłbym prawdziwie zrozpaczon, gdybym go odnaleść nie miał.
Odszukawszy go zasię, pomówię z Jej Dostojnością i powiadomię ją, gdzie WPan czekasz. Niechaj da sposób, abyśmy ją zobaczyć mogli, i aby przez to nie poniosła uszczerbku jej białogłowska przystojność.
— Wiele dobrych rzeczy — rzekł Don Kichot — powiedziałeś teraz, Sanczo, w kilku słowach. Radę, którejś mi udzielił, przyjmuję wielce ochotnie. Pójdź, mój synu, poszukajmy miejsca dla schronienia się. Ty, jakżeś powiedział, powrócisz tutaj, aby odszukać panią Dulcyneę, i pomówić z nią. Niewypowiedzianych łask i dobrodziejstw oczekuję po jej mądrości i uprzejmości.

Sanczo nalegał usilnie, aby jego pan gród opuścił. Lękał się, by Don Kichot nie odkrył oszukania jego w odpowiedzi, którą przyniósł na Czarną Górę. Naglił jak mógł do drogi. O dwie mile od miasta napotkali las, w głąb którego Don Kichot się zaszył. Sanczo powrócił do miasta, aby pomówić z Dulcyneą. W tem poselstwie zdarzyły mu się rzeczy, które wymagają nowej uwagi i nowej od nas wiary.

KAPITULUM X
W KTÓREM SIĘ OPOWIADA O PRZEMYŚLNYM SPOSOBIE, JAKI UŻYŁ SANCZO, CELEM ZAKLĘCIA PANI DULCYNEI, JAKO TEŻ O INNYCH POCIESZNYCH A PRAWDZIWYCH ZDARZENIACH

Autor tej historji, doszedłszy do opowieści, w tem kapitulum zawartej, powiada, że radniejby był o tem wszystkiem przemilczał, z obawy, że mu nie uwierzą. Szaleństwa Don Kichota doszły tutaj do ostatecznego kresu, jaki sobie tylko wystawić można, a nawet przekroczyły go na dwa strzały z kuszy. Mimo tych obaw i wątpliwości, opisał wszystkie wybryki na ten kształt, jak je nasz rycerz czynił, nie chybiając prawdzie ni na jotę i nie wiele dbając, że zyska reputację kłamcy. Ma w tem swoje racje, gdyż prawda, chociaż czasem nudy przysparza, przecież nie zanika, zawsze nad kłamstwem przodek bierze i jak oliwa na wierzch wypływa.
Zaszywszy się tedy w las dębowy, niedaleko wielkiego Toboso się znajdujący, polecił Sanczy powrócić do miasta i nakazał mu, aby nie ważył się powracać, wpókiby nie rozmówił się z jego panią, prosząc ją, aby raczyła ukazać się swemu niewolnikowi-rycerzowi i udzieliła swego błogosławieństwa, które mu pozwoli spodziewać się pomyślnego skutku we wszystkich twardych przedsięwzięciach i niebezpiecznych przygodach. Sanczo podjął się tego sprawienia, przy- rzekając, że ni na włos rozkazaniu nie chybi, i że przywiezie równie pomyślny respons, jak i za pierwszym razem.
— Jedź, mój synku — rzekł Don Kichot — a nie trwóż się i nie mieszaj, gdy staniesz w jaśniejących promieniach słońca tej piękności, którą masz odszukać! O giermku, najszczęśliwszy ze wszystkich giermków na świecie! Zakonotuj w swoim umyśle, jak będziesz od niej przyjęty i niech ci to nigdy z pamięci nie wywietrzeje! Zważaj dobrze, czy się na twarzy zmieni i zarumieni, gdy jej mój sekretny komis wykładać będziesz, czy się zaturbuje i pomiesza, gdy imię moje wymienisz, czy się poruszy na swem bogatem węzgłowiu z poduszek, na którem może ją siedzącą znajdziesz, w wielkiej i wspaniałej sali gościnnej, jak tego obyczaj wymaga. Jeżeli zaś ją stojącą zastaniesz, bacz, czy z nogi na nogę przestępować będzie, czy udzieloną ci odpowiedź, dwa albo trzy razy powtórzy, czy z przykrej, uprzejmą się stanie, z cierpkiej zakochaną, czy ci dłonią dotknie grzywy, aby ją poprawić, chocia nie będzie w nieładzie; mówiąc węzłowacie, zważaj pilnie na wszystkie jej gesty, poruszenia i obroty. Gdy mi szczery wyraz ich doniesiesz, przeniknąć potrafię miłosne jej serca skrytości. Trzeba, żebyś wiedział, Sanczo, że kochankonie wiedzą z powierzchownych wzruszeń i słów, co się wnątrz święci. Są to posłańcy miłości, którzy nowiny przynoszą i podają na jaw tajemnice serca osoby ulubionej. Idź przyjacielu, i niech fortuna przychylniejszą ci się okaże, niż dla mnie była, życzę ci pomyślniejszego skutku, niż się sam spodziewam i oczekuję, w tej smutnej osobności, w jakiej mnie pozostawiasz.
— Pojadę — rzecze Sanczo — i wkrótce powrócę. Niech Wasza Miłość rozszerzy nieco swoje ściśnione serduszko, które w tej chwili nie większe być musi od ziarnka orzecha. Baczcie, WPanie, na to, co przy- słowie powiada: mężne serce wszystkie przeciwności zwycięża, a takoż, gdzie niema mięsa, tam kości brak, lub, że zając wyskakuje z pod nóg wtedy, gdy się tego najmniej spodziewać można.
Mówię tak, gdyż, jeśliśmy pałaców i zamków pani Dulcynei po nocy znaleść nie mogli, to za dnia, bez nijakich trudności, je odszukam. Gdy zaś już je odnajdę, pozwólcie, abym sam z panią Dulcyneą całą rzecz uładził.
— Zaprawdę, Sanczo — rzekł Don Kichot — zawsze trafnie do naszych przypadków przysłowia swoje stosujesz. Oby Bóg zdarzył pożądany skutek moim pragnieniom!
Sanczo obrócił się plecami i zaciął swego osła. Don Kichot pozostał, siedząc na koniu, wyciągnięty na strzemionach i na lancy wsparty, pełen myśli smutnych i pomieszanych, wśród których go zostawiamy, dążąc za Sanczą. Giermek odjechał od swego pana, niemniej jak on frasujący się i zamyślony. Tak frasujący się i zamyślony, że ledwie z lasu się wynurzył i odwróciwszy głowę, pomiarkował, że już od Don Kichota widziany być nie może, zlazł z osła, usiadł pod pniem drzewa i jął mówić do siebie, na ten kształt:
„Dowiedzmy się teraz, braciszku Sanczo, dokąd to Wasza Dostojność tak zmierza? Czyli szukacie osła, co się wam zabłąkał? — Nie, zapewne! — Czegóż tedy szukacie? — Jadę szukać wielkiego nic: księżniczki, a w niej słońca piękności, jeżeli już nie całego, urody nieba. — A gdzież chcesz odnaleść to, o czem mówisz, Sanczo — Gdzie? W wielkim mieście Toboso. — Dobrze, a od kogóż to jedziesz wysłany? — Od sławnego rycerza, Don Kichota z Manczy, który naprawia błędy, daje jeść temu, kogo pragnienie nęka, zaś pić temu, co głód odczuwa. Wszystko dobrze dotąd! A wiesz, gdzie jej dom się znachodzi, Sanczo? — Mój pan powiada, że mają to być królewskie, wspaniałe pałace. — Zaliżeś przypadkiem widział któryś z nich? — Ani ja, ani mój pan, nigdyśmy ich nie widzieli. — Azaż ci się nie wydaje, że mieszkańcy Toboso, uznawszy, że jedziesz w tym zamyśle, aby cichaczem wykradać ich księżniczki i naprzykrzać się ich damom, wychędożą ci należycie grzbiet i ani jednego żebra przetrąconego nie zostawią? Czyż możesz powiedzieć, że nie sprawiedliwieby to było. Chyba, że wprzód zważą, żem tylko poseł i nie ze swojej głowy to robię:

Jesteś braciszku posłem jeno,
I żadnej nie ponosisz winy[292]

— Nie dowierzaj temu nazbyt, Sanczo! Ludzie z Manczy koleryczni są bardzo, chocia i czcigodni. Niczyich wydarzeń ścierpieć nie mogą. Na Boga żywego, jeżeli tak mało wiesz, niedobrze z tobą będzie! Tam do kata! Tylko tak dalej! Jakiż bis cię podwodzi?! Wierę, szukać kota o pięciu łapach, dla czyjejś zachcianki Pytać się o Dulcyneę w Toboso, jest to samo, co pytać się o Marikę w Ravennie, lub o bakałarza w Salamance.[293] Czart, czart ani chybi w to zatrudnienie mnie wprawił.“ Taki dyskurs Sanczo Pansa sam ze sobą toczył, później zaś do takiej konkluzji przyszedł: „Na wszystko jest sposób i rada, krom śmierci, pod jarzmo której wszyscy poddani będziemy, choć u życia kresu nie w smak nam to idzie. Z tysiąca oznak poznałem, że mój pan jest szaleńcem, godnym zamknięcia. Prawdę mówiąc, i ja mu ani na krok nie ustępuję, i jeśli prawdę powiada przysłowie: Rzeknij mi z kim przestajesz, a powiem ci kim jesteś“, i inne: „Nie gdzie się rodzisz, ale gdzie żresz“, tedy muszę być bardziej od niego z mózgu obrany, gdyż włóczę się za nim i służę mu. Przeto będąc takim szaleńcem, jakim jest i takiem warjactwem ogarniętym, że jedną rzecz za drugą poczytuje, białe czarnem nazywa, a czarne białem, wiatraki za olbrzymów bierze, muły zakonników za wielbłądy, za armje nieprzyjacielskie gromady baranów i owiec i, tysiące innych tym podobnych rzeczy, łacno uwierzy, że pierwsza dziewka chłopska, na którą się tu natknę, jest jego panią Dulcyneą. Jeśli nie zechce uwierzyć, tedy się zaklnę. Gdy przysięgnie, że nie, ja przysięgnę że tak. Jeżeli będzie trwał w uporze, ja także się upierać będę; niech będzie, co chce, ale moje zawsze na wierzchu pozostanie! Może, zasadziwszy się na moim uporze i sprzeczając się do upadłego, tyle wskóram, że mnie drugi raz w podobnem poselstwie nie wyprawi, gdy ujrzy, jakie to hultajstwa przynoszę mu w zysku. Może też uwierzy, jak się tego spodziewam, że jakiś złośliwy czarnoksiężnik, jeden z tych, o których powiada, że mu są wielce przeciwni, odmienił pozór pani Dulcynei, jemu na psotę i zmartwienie.
Tak myśląc, Sanczo Pansa uspokoił się i miał już tę rzecz za dobrze ułożoną. Umyślił jeno zaczekać do wieczora, aby Don Kichot uwierzył, że giermek zużył ten czas na drogę do Toboso i z powrotem.
Wszystko się powiodło po jego myśli, bo gdy już chciał osła dosiąść, ujrzał nagle trzy chłopki, jadące od Toboso na trzech osłach, czy trzech oślicach (autor tego nie mówi, ale przypuszczać można, że to były oślice, na których zwykle dziewki chłopskie jeżdżą. Nie jest to rzecz wielkiej wagi, nie trzeba tedy zatrudniać się, aby prawdę odgadnąć).
Ledwie Sanczo spostrzegł dziewki, skoczył co tchu, by Don Kichota odszukać. Znalazł go ciężko wzdychającego i czyniącego żałosne narzekania miłosne. Ujrzawszy go, Don Kichot spytał:
— Jak tam się sprawy mają, przyjacielu Sanczo? Czy ten dzień białym, czy też czarnym ma być oznaczony kamieniem?
— Lepiej będzie — odparł Sanczo — gdy Wasza Miłość okryśli go czerwonym, jak to czynią w szkołach na pismach, zalecających się przez swoją udatność, tak aby lepiej widziane były!
— Zatem dobre nowiny przynosisz? — rzekł Don Kichot.
— Tak pomyślne — odparł Sanczo — że Wasza Miłość winien tylko spiąć Rossynanta ostrogą i wyjechać na równinę, aby ujrzeć panią Dulcyneę z Toboso, która w towarzystwie dwóch dam tutaj dąży, chcąc powitać WPana.
— O Boże Wielki! Co ty mówisz, drogi mój Sanczo? — rzekł Don Kichot. — Nie zwódź mnie i nie staraj się omylną radością pocieszać mego prawdziwego strapienia.
— Cóżbym odniósł w zysku, gdybym chciał zwieść WPana — odparł Sanczo — zwłaszcza, że łatwo i zaraz doświadczyć można prawdy tej rzetelności. Dodaj, WPanie, ostrogi Rossynantowi i ruszaj naprzód, a ujrzysz naszą panią, księżniczkę, przybraną wielce ozdobnie, jak jej się należy. Nie tylko ona, ale i jej dwie panny służebne są tak przystrojone, że widać tylko blask złota, pereł, djamentów, rubinów i złocistych, czy brokatowych materji, na dziesięć palców szerokich. Ich włosy, rozsypane na ramiona, są jak promienie słońca, igrające z wiatrem. Krom tego siedzą na trzech szłapakach, srokatych, które są cudem prawdziwym.
— Rumakach chciałeś powiedzieć; Sanczo.
— Nie jest w tem wielka różność — odparł Sanczo. — Niechaj zresztą jadą na czem chcą; są to najwdzięczniejsze damy, jakie sobie tylko wystawić można, zwłaszcza zaś pani Dulcynea, na którą zaprawdę trzeba patrzeć z rozdziawioną gębą.
— Jedźmy, synku mój, Sanczo — odparł Don Kichot. — Za tak dobre i niespodziewane nowiny daję ci w podarunku cały łup, jaki zdobędę w pierwszem, nadarzonem spotkaniu. Jeśli cię to nie zadowolni, obiecuję źrebięta, od trzech klaczy moich, które, jak wiesz, wnet się oźrebią na pastwisku, do naszej gminy wiejskiej należącem.
— Na ten czas przyjmuję źrebięta w zapas — odparł Sanczo — gdyż nie wiadomo jeszcze, zali łup, w pierwszej spotyczce wzięty, będzie wiele wartał.
Tak mówiąc, wyjechali z lasu, i ujrzeli w pobliżu trzy chłopki. Don Kichot objął wzrokiem całą drogę, wiodącą do Toboso, ale spostrzegłszy tylko trzy dziewki, zmieszał się srodze i spytał Sanczę, czy zostawił księżniczkę i jej orszak za miastem?
— Jakto za miastem? — odparł Sanczo. — Zali Wasza Miłość masz oczy na karku, że nie widzisz, iż te, które tutaj jadą, jaśnieją właśnie niby słońce południową porą?
— Widzę tylko Sanczo — rzekł Don Kichot — trzy chłopki na trzech osłach siedzące.
— Niech Bóg mnie od czarta obroni! — zawołał Sanczo. — Zaliż to możliwe, aby te trzy szłapaki, czy jak im tam, białe, jak śnieg, wydawały się Waszej Miłości osłami? Jeśli toby miała być prawda, do rozpaczy zostałbym przywiedziony!
— Mimo to, mówię ci, drogi Sanczo — rzekł Don Kichot, że są to osły, czy oślice, tak jak ja jestem Don Kichotem, a ty Sanczo Pansą. Przynajmniej mnie się takiemi być wydają.
— Umilknij, WPanie — odparł Sanczo — nie żartuj sobie ze mnie, jeno przetrzyj dobrze oczy i pokłoń się pani myśli swoich, która już się do nas zbliża.
Tak mówiąc, zwrócił siwca ku dziewkom, zaś później, zlazłszy z niego, schwycił za postronek jednego z osłów dziewek, padł na kolana i rzekł:
— Królowo, księżniczko i grabianko piękności, niechaj Wasza Dostojność i Wysokość raczy przyjąć do łaski tego rycerza, Waszego niewolnika, który wi- dząc się być w Waszej wspaniałej przytomności, stał się kawałkiem marmuru, tak jest bowiem oniemiały i ogłuszon. Jam jest Sanczo Pansą, jego giermkiem, on zaś błędnym rycerzem, Don Kichotem z Manczy, zwanym także Rycerzem Posępnego Oblicza.
Don Kichot ukląkł także tuż koło Sanczy i oczyma błędnemi, pełen pomieszania, spojrzał na tę, którą Sanczo zwał królową i panią. Spostrzegłszy, że jest to tylko dziewka chłopska, nawet nie urodziwa, o gębie szerokiej i płaskim nosie, osłupiał i nie śmiał ust otworzyć. Chłopki także zdumiały się wielce, widząc na kolanach dwóch cudaków, o tak różnej posturze.
— Wynocha paralusy z drogi, dawajta przejść, gdyż nam spieszno![294]
— O księżniczko, Toboso powszechna pani — rzecze Sanczo — zaliż Wasze wielkoduszne serce się nie wzruszy, widząc tu, u nóg Waszej Dostojności kolumnę i podporę rycerstwa błędnego?
Jedna z chłopek, usłyszawszy to, rzekła:
— Znam cię smoczy pysku! Zaraz cię oporządzę, psia jucho! Patrzajta no na tych frantów, którzy chcą z chłopek się naigrawać, tak jakbyśmy sobie pozwoliły w kaszę dmuchać! Wynocha, mówię z tej drogi i jazda tam, gdzie wam trza!
— Podnieś się, Sanczo — rzekł wówczas Don Kichot. — Widzę przecież, że los przeciwny, mego zła niesyty, panuje nad wszystkiemi drogami, któremi przyjśćby mogła jakaś radość do tej duszy — biedaczyny, w ciele mojem zamknionej. A ty, o skarbie doskonałości, jakiej tylko spodziewać się można, wdzięku ziemskiego arcywzorze, pociecho jedyna tego serca strapionego, które cię uwielbia, lubo nienawistny czarnoksiężnik mnie prześladuje i chmurą a mgłą oczy moje słoni, aby dla oczu tych twoja piękność nieporównana miała pozór grubej chłopianki, błagam cię, racz spojrzeć na mnie miłośnie i łaskawie, chyba, że ten nienawistnik mnie także w jakieś stra- szydło przemienił, chcąc mnie obrzydliwym ci uczynić. Zważ, że ta uniżoność i pokomość moja jest dowodnym znakiem hołdu, jaki składa dusza moja twojej piękności oszpeconej.
— Ha, na duszę mojej babki! — krzyknęła chłopka. — Właśniem po to tu przyjechała, by słuchać waszych bredniów! Dajta nam pokój i w drogę nas puśćcie swobodno!
Sanczo wstał, puścił ją wolno, rad mocno w duchu, że mu się jego fortel tak udał. Zaledwie chłopka — wrzkoma Dulcynea, postrzegła się na swobodzie, gdy, pobudziwszy do biegu oślicę kolcem, umocowanym na kiju, jęła harcować po ugorze. Oślica czując, że bodziec nad zwyczaj jej dokucza, wierzgnęła kilka razy i wreszcie panią Dulcyneę na ziemię zrzuciła. Don Kichot ujrzawszy to, podbiegł, aby ją podnieść. Sanczo także pospieszył, chcąc poprawić i podpiąć popręgami kulbakę, która się osłowi pod brzuch przekręciła.
Gdy już siwca oporządził, Don Kichot chciał ująć wpół swoją damę omanioną, aby ją na kulbakę wsadzić, aliści ta, podniósłszy się z ziemi, oszczędziła mu tej fatygi. Odstąpiła w tył dwa kroki, dla lepszego zamachu, oparła się dwiema rękoma na krzyżu oślicy i skoczyła na kulbakę lżejsza od sokoła, rozłożywszy nogi jak chłop.
— Hej, do stu djabłów! — zawołał Sanczo, — nasza pani jest bardziej zwinna od krogulca. Wszystkich koniuszych z Kordoby i Meksyku mogłaby nauczyć na koniu jeździć. Skoczyła na łęk tylni piorunem i teraz gna na oślicy, niby na zebrze, ostróg wcale nie używając. Jej damy dworskie wyprzedzić się nie dają i pędzą z wiatrem w zawody.
Wszystko to była prawda, gdyż dziewki, ujrzawszy Dulcyneę na kulbace, pognały za nią co tchu i przez dobre pół mili nawet głów nie odwróciły. Don Ki- chot odprowadzał je wzrokiem, a gdy już ich dojrzeć nie mógł, odwrócił się do Sanczy i rzekł:
— Cóż ci się wydaje, Sanczo, o zajadłej złości tych czarnoksiężników? Patrzaj, dokądże to rozciąga się ich zazdrość i nienawiść, jaką dla mnie żywią. Pozbawili mnie radości, jakąbym mógł odnieść, oglądając panią moją, w jej pierwotnym i prawdziwym kształcie. Zaprawdę, przyszedłem na świat, aby służyć za wzór dla wszystkich nieszczęśników i być tarczą i celem, w który godzą strzały przeciwnego losu. Musiałeś to spostrzec, Sanczo, że ci zdrajcy, nie przestali na tem, że przeistoczyli moją Dulcyneę, ale przedzierzgnęli ją jeszcze w grubą i szkaradną chłopiankę. Odjęli jej także to, co jest zwykłe wielkim damom, chcę rzec piękny zapach, gdyż mają one zawsze przy sobie pachnące kwiaty i wonności zachęcające. Gdym się zbliżył, aby wsadzić panią Dulcyneę na oślicę, którą ty być mienisz rumakiem, poczułem okrutny smród czosnku, co mi ckliwość sprawił.
— O kanalje — zawołał Sanczo. Przeklęci i złośliwi czarnoksiężnicy! Gdybym tak mógł was ujrzeć na rożen nadzianych, albo nawleczonych na nici za uszy, niby śledzie, wędzące się u komina!
Wiele umiecie, wiele możecie, a czynicie jeszcze więcej! Małoż wam, arcyszelmy, żeście przeinaczyli perły ócz mojej pani w galasy korkowego drzewa, a jej złociste sploty w szczecinę z ogona czerwonego byka, że wszczęt jej urodę popsowaliście? — Musieliście jeszcze tknąć się jej wonności? Przynajmniej moglibyśmy wywęszyć, co się kryje pod tym szkaradnym pozorem — chocia, mówiąc po prawdzie, nie dostrzegłem wcale jej szpetoty, widzałem jeno jej piękność, którą podnosiła jeszcze brodawka nad górną wargą, ozdobiona siedmioma czy ośmioma rudemi włoskami, długiemi na dwa palce i zdającemi się być złotemi nićmi.
Według wspólności, jaką zachodzi między bro- dawkami na twarzy a innemi na ciele oznaczeniami, Pani Dulcynea winna mieć jedno znamię na pośladku prawym, odnoszące się do znamienia na twarzy. Jednakże te włosy, o których powiadasz, są zbyt długie, jak na takie znamię.
— Przysięgam Wam, WPanie — odparł Sanczo że tam się nawszem cudnie wydają.
— Wierzę, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot. — Natura nie uposażyła pani Dulcynei w nic takiego, coby nie było najprzedniejsze i najdoskonalsze. Gdyby miała i sto takich znamion, nie byłyby to znamiona, jeno słońca i gwiazdy błyszczące. Powiedz mi jednak jeszcze, Sanczo, czy to, co mnie się wydało kulbaką, było siodłem gładkiem, czy damskiem?
— Nie — odparł Sanczo — było to siodło o krótkich strzemionach, z czaprakiem tak bogatym, że wart on jest połowę dobrego królestwa.
— Przeczżem tego wszystkiego oglądać nie mógł! — zawołał Don Kichot. — Mówię i powtarzam, że jestem największym na świecie nieszczęśnikiem.

Frant Sanczo o mało śmiechem nie parsknął, słuchając głupstw swego pana, tak gracko w pole wywiedzionego. Po wielu różnych dyskursach, wsiedli wreszcie na rumaki i udali się ku Saragossie. Spodziewali się tam wczas stanąć, aby być przytomni na uroczystych świętach, które w tem sławnem mieście corocznie obchodzą. Aliści, nim tam dotarli, zdarzyło im się w drodze tyle, tak ważnych i nowych, przypadków, że zasługują one ze wszechmiar na spisanie i zapoznanie się z niemi.

KAPITULUM XI
O PRZEDZIWNEJ PRZYGODZIE, JAKA SIĘ ZDARZYŁA DON KICHOTOWI Z WOZEM I „ORSZAKIEM ŚMIERCI“

Don Kichot jechał drogą, srodze zamyślony, zważając niecną psotę, którą mu wyrządzili czarnoksiężnicy, przedzierzgnąwszy jego damę, Dulcyneę, w szpetną chłopkę; nie wiedział jakiegoby tu sposobu się chwycić, aby jej pierwotny kształt powrócić. Tak się w tych smutnych myślach zapamiętał, że mu się cugle Rossynanta z rąk wywinęły. Rumak, czując swobodę, jakiej mu udzielono, co chwila stawał i popasał na zielonej trawie, której tutaj było wbród. Sanczo ocucił naszego rycerza z tego odrętwienia.
— Panie — rzecze — melankolja stworzona jest nie dla bydląt, jeno dla ludzi, jeśli jednak ludzie nazbyt się nią owładać pozwalają, zwierzętami się stają. Ocknij się, Wasza Miłość, bądź przytomny, ściągnij wodze Rossynantowi, otrząśnij się z tej martwoty, skrzep się w sobie i ukaż tę dzielność, którą celować zwykli wszyscy rycerze błędni. Cóż to jest u czarta? Jakież to znów opuszczenie? Jesteśmy tutaj, czy jesteśmy we Francji? Niech regiment djabłów porwie wszystkie Dulcynee na świecie. Więcej znaczy zdrowie jednego rycerza błędnego, niż wszystkie przedzierzgnięcia i czarodziejstwa.
— Zamilcz, Sanczo — rzekł Don Kichot mdleją- cym głosem. — Milcz, mówię i nie miotaj bluźnierstw przeciwko zaczarowanej damie mojej! Ja sam ponoszę winę jej nieszczęścia i niepomyślności. Jej zły los jest skutkiem zawiści, jaką ku mnie żywią owi czarnoksiężnicy.
— Ja takoż mówię — odparł Sanczo. — Kto ją wprzód widział i teraz ją widzi, musiałby mieć serce twardsze nad opokę, gdyby się nie użalił i nie zapłakał.
— Masz słuszną przyczynę tak mówić, Sanczo — rzekł Don Kichot — ty, coś ją widział wprzód, w niezaćmionym blasku jej piękności, gdyż omamienie nie miało tej mocy, aby ci wzrok zamglić i ukryć przed tobą jej przewyborne doskonałości. Na mnie jeno i na oczy moje sprzysięgła się ta moc trucicielska! Ale z tem wszystkiem, Sanczo, jedna rzecz jest już jasna dla mnie; oto żeś źle odmalował mi piękność mojej damy. Jeżeli dobrze pamiętam, rzekłeś, że jej oczy są jak perły.[295] Oczy, które się zdają być perłowe, są raczej oczami sztokfisza, niż damy. Domyślam się, że oczy mojej Dulcynei muszą być na kształt wielkich, zielonych szmaragdów, z pięknemi tęczami brwi. Odejmij te perły z jej ócz i przyrównaj je raczej do jej zębów. Zapewne pomyliłeś się, biorąc oczy za zęby!
— Wszystko to być może — rzekł Sanczo — gdyż równie mnie pomieszała jej piękność, jak WPana jej szpetota. Ale polećmy tę sprawę Bogu, który przewidzi zawsze wszystkie rzeczy, co się mają stać w tej dolinie łez, na tym padole i świecie omylnym, gdzie trudno znaleźć cośkolwiek bez przymieszki fałszu, niecnoty i zdrady. Jedno mnie tylko zatrudnia: jeśli WPan zwyciężysz jakiegoś wielkoluda albo rycerza błędnego i każesz mu stanąć później przed obliczem dostojnej pani Dulcynei, gdzież ją odnajdzie ten nieborak, rycerz pokonany? Jakbym ich już widział, błąkających się z rozdziawionemi gębami, po ulicach Toboso w poszukiwaniu pani Dulcynei. Gdy zaś ją na środku ulicy spotykają, nie poznają jej tak, jakby mego rodzonego ojca nie poznali.
— Może być, Sanczo — odparł Don Kichot — że omamienie nie będzie się tak daleko rozciągało, aby olbrzymi i rycerze błędni nie mieli rozpoznać pani Dulcynei, kiedy przed nią staną. Ale tego doświadczymy na kilku pierwszych, których pokonam i poślę ich do Toboso z tem zleceniem, aby po powrocie opowiedzieli mi, co im się zdarzyło w tej mierze.
— Znajduję WPanie — rzekł Sanczo — ten wynalazek wcale dobry, gdyż dowiemy się przezeń, co wiedzieć chcemy. Jeżeli jej piękność nie jest ukryta dla innych, tedy nieszczęście raczej Was, panie, dotyka, niż ją. Skoro nasza pani Dulcynea jest zdrowa i cała, my możemy jechać swoją drogą i szukać szczęścia, jak najlepiej będziemy mogli, w różnych przygodach. Reszty dokona czas, który swoją drogą krocząc, jest najlepszym lekarzem na te choroby, a i na większe jeszcze!
Don Kichot chciał odpowiedzieć Sanczo Pansy, gdy przeszkodził mu w tem widok wozu, który się na drodze ukazał. Wóz był pełen najróżniejszych i najdziwaczniejszych stworów, jakie sobie tylko wystawić można. Ten, co muły poganiał, był okrutnym i strasznym djabłem. Wóz był odkryty, bez zwierzchniej klecianki. Pierwsza osoba, która się oczom Don Kichota ukazała, była śmierć z ludzką twarzą; obok niej stał anioł z różnobarwnemi skrzydłami, z drugiej strony cysarz, w złotej (jak się zdawało) koronie na głowie. U stóp śmierci widniał bożek, zwany Kupidem, bez przepaski na oczach, natomiast z łukiem, sajdakiem i strzałami. Był także rycerz, uzbrojony od stóp do głów; zamiast szyszaka miał jeno na głowie kapelusz, z piórami różnobarwnie upstrzonemi. Oprócz tego były jeszcze inne osoby, o różnych obliczach i różnie przebrane.
Nieoczekiwane widowisko sprawiło podziwienie Don Kichotowi, Sancza zaś zalękło niezmiernie. Aliści Don Kichot wkrótce się rozradował na myśl, że nastręcza mu się sposobność nowej i niebezpiecznej przygody. Myśląc tak, już gotów był stawić czoło wszelkim hazardom, poskoczył tedy ku wozowi, a później głosem gromkim i groźnym, zawołał:
— Woźnico, furmanie, czy djable, kimkolwiek jesteś, powiedz mi, nie mieszkając, dokąd jedziesz i kogo wieziesz na tym wozie, który bardziej przypomina łódź Charona, niźli pojazd zwyczajny.
— WPanie — odparł na to djabeł głosem spokojnym i uniżonym, zatrzymując wóz, — jesteśmy komedjantami z trupy Złego Anioła.[296] Dzisiaj rano, jako w Oktawę Bożego Ciała przedstawialiśmy w miasteczku, za tym pagórkiem znajdującem się, misterjum zwane Orszakiem Śmierci.[297] Mamy je jeszcze powtórzyć dzisiejszego wieczora w tej wsi, co przed nami leży. A jakoże wieś jest blisko, tedy oszczędzając sobie fatygi i dwojakiego przebierania się, jedziemy w tych samych sukniach, w jakich misterjum święte przedstawiamy. Ten młodzieniec udaje śmierć, tamten znów anioła. Ta białogłowa, żona autora tego widowiska, ubrana jest za królową, ów mąż za żołnierza, drugi za cysarza, ja zaś za djabła. Jam jest jeden z pierwszych udających w tej tragedji, gdyż pierwsze odgrywam role. Jeżeli WPan chcesz czegoś więcej jeszcze się dowiedzieć, tedy pytaj; na wszystko dokładnie odpowiem, gdyż, będąc djabłem, wszystko mam w swojej mocy.
— Na cześć rycerza błędnego — zawołał Don Kichot — zaledwiem obaczył ten wóz, zaraz pomyślałem, że zdarza mi się jakaś niezwykła przygoda. Teraz zaś widzę, że pozór rzeczy trza dotknąć ręką, aby się z błędu wyprowadzić. Jedźcie z Bogiem, moi poczciwcy i odprawiajcie spokojnie swoje widowiska; gdybym mógł wam być w czemś użyteczny, nie zaniedbam tego uczynić, bowiem, od najmłodszych lat, wielką miałem do komedyj skłonność, będąc zaś o trokiem umierałem z uciechy, gdy trupa komedjantów do nas przybywała.
Kiedy się takiemi dyskursami bawili, traf zdarzył, że zbliżył się do nich jeden z igrców, przebrany za kuglarza. Cały był okryty szychowem płótnem i obwieszony gruchotkami; na końcu kija miał trzy nadęte, krowie pęcherze. Ów błazanek ucieszny, stanąwszy przed Don Kichotem, jął na wszystkie strony kijem szermować, uderzać o ziemię pęcherzami i kozły wywracać, dzwoniąc głośno gruchotkami.
Dziwaczny pozór wesołka tak przeraził Rossynanta, że choć Don Kichot starał się go utrzymać wędzidłem, cugli mu zawściągnąwszy, rumak puścił się w cwał przez pola, z chyżością nigdy niespodziewaną po jego kościstej konstytucji. Sanczo, zważywszy dobrze niebezpieczeństwo, w jakiem znalazł się jego pan, któremu upadek groził, zeskoczył ze swego siwca i co tchu w piersiach pobiegł mu na ratunek. Gdy się zbliżył, już Don Kichot na ziemi leżał, pospołu z Rossynantem. Zwykły to był koniec i wynik dziarskości i animuszu Rossynanta.
Zaledwie Sanczo porzucił swego osła, aby biec na pomoc swemu panu, ów opętany tancerz z pęcherzami wskoczył na grzbiet kłapoucha. Osioł, przerażony bardziej odgłosem dzwonków, niźli razami kija, pobiegł rączo ku wsi, w której mieli pokazywać widowisko. Sanczo spoglądał na biegnącego osła i na swego pana, leżącego na ziemi, nie wiedząc komu na ratunek ma się wprzód udać. Ponieważ był jednak dobrym giermkiem i wiernym sługą, więc miłość, jaką miał do pana, przeważyła w nim nad przywiązaniem do osła. Ilekroć ujrzał pęcherze, wznoszące się ku górze, a później spadające na boki osła, o mało nie umarł ze strachu. Wolałby, aby razy spadały raczej na jego oczy, niż choćby na sierść z ogona oślego. Pełen turbacji i wnętrznej boleści, podszedł do Don Ki- chota, znajdującego się w gorszym stanie, niżby się tego spodziewać było można, dopomógł mu wleźć na Rossynanta i rzekł:
— Mości panie, djabeł porwał mi osła!
— Jaki djabeł? — zapytał Don Kichot.
— Djabeł z pęcherzami! — odparł Sanczo.
— Odzyskam twego osła — rzekł Don Kichot — choćby się ten djabeł, pospołu z nim, zapadł w najgłębsze i najtajniejsze piekła abisy. Pójdź za mną Sanczo! Wóz wolno się po drodze toczy; muły ci się dostaną tymczasem w nagrodę za stratę osła.
— Nie trzeba się już trudzić, WPanie — odparł Sanczo — niech Wasza Miłość pohamuje gniew słuszny, gdyż, jako mi się wydaje, djabeł porzucił osła, który tu powraca.
Była to prawda, bowiem, gdy osioł na wzór Rossynanta, na ziemię się wywrócił, djabeł piechotą do lasu się przebrał, zaś osioł przybiegł do swego pana.
— Z tem wszystkiem — rzekł Don Kichot — należałoby ukarać swywolę i zuchwałość tego czarta, wywierając zemstę na jakimś igrcu, siedzącym na wozie, choćby to i był sam cysarz.
— Wybijcie sobie to z głowy Wasza Miłość — odparł Sanczo — i posłuchajcie się mojej rady: nie trzeba nigdy szukać zwady z komedjantami, którzy rozlicznemi przywilejami się cieszą!
Sam, na własne oczy, widziałem, jak pochwycono komedjanta, o dwa mordy oskarżonego, a przecie wyszedł z tego bez szwanku i włos mu z głowy nie spadł. Czy WPan, nie wiesz, że tych wesołków i trefnisiów wszyscy lubią, sprzyjają im, opiekują się nimi i wspór im dają, — osobliwie zaś tym, co do trupy królewskiej należą, gdyż ci, po zwierzchnich szatach i układności, książętami być się zdają.
— Jednakże — rzekł Don Kichot — ten komedjant-djabeł, nie będzie się puszył bezkarnie, że mi się z rąk wywinął, choćby się i cieszył faworem całego rodzaju ludzkiego.
Mówiąc to, poskoczył za wozem, który się już do Wsi zbliżał i począł wołać gromkim głosem:
— Stój, zaczekaj, wesoła i zgiełkliwa czeredo! Nauczę was, jak się macie obchodzić z osłami i rumakami, służącymi za wierzchowców rycerzom błędnym i ich giermkom!
Don Kichot wrzeszczał tak głośno, że komedjanci siedzący na wozie, dobrze go usłyszeli. Miarkując ze słów, co uczynić zamyśla, śmierć, w jednem okamgnieniu, z woza skoczyła. Za nią poszedł Cysarz, Djabeł-woźnica Anioł, Królowa i Bóg-Kupido. Opatrzywszy się należycie w kamienie, stanęli na stronie, gotowi przyjąć godnie Don Kichota.
Nasz rycerz, ujrzawszy ten poczet, w tak mężnej postawie, z rękami wzniesionemi ku górze i uzbrojonemi w tęgie głazy, wstrzymał cugle Rossynantowi, rozmyślając, z którejby tu strony szturm przypuścić, z najmniejszem dla siebie niebezpieczeństwem. Gdy tak stał, zbliżył się Sanczo, który, widząc, że lada chwila uderzy na dobrze sprawiony hufiec, rzekł:
— Zbyt wielkim szaleństwem byłaby podobna zatarga. Zważcie, Wasza Miłość, że przeciwko temu kamiennemu gradowi, przeciwko tym głazom, które trudno jest udźwignąć, na nic się nie zda broń świata całego, chyba, że trzebaby było wleźć pod miedzianą pokrywkę dzwonu. Należy także mieć na uwadze, że to raczej zuchwalstwo niż męstwo, uderzać w pojedynkę na całą armję, na czele której stoi śmierć i którą wspomagają dobrzy i źli aniołowie, cysarzów nie licząc. Jeśli to ostrzeżenie Wam nie wystarcza, zważcie przynajmniej, że między temi ludźmi nie ma ani jednego rycerza błędnego, chocia wszyscy zdają się być królami, cysarzami i książętami.
— Dosyć na tem! — rzekł Don Kichot. — Utrafiłeś w samo sedno, Sanczo! To powinno mnie odra- zić od powziętego zamysłu. Nie mogę, ani nie powinienem dobywać szpady (jak ci to już nieraz namieniałem) przeciwko temu, co nie jest na rycerza pasowany.
Do ciebie to należy, Sanczo, zemścić się za krzywdę i zniewagę, którą twemu osłu wyrządzono. Ja będę tu stał blisko, krzepiąc twego ducha i zachęcając do mężnego spotkania.
— Nie jest to rzecz sprawiedliwa i słuszna, Wasza Miłość — odparł Sanczo — brać nad kimkolwiek pomstę. Dobry chrześcijanin winien wszystkie urazy darować. To już na moim ośle wskóram, że swoją urazę i krzywdę moim rękom powierzy i spuści się całkiem na moją wolę. A moją wolą jest przeżyć mój cały wiek, w pokoju i zgodzie.
— Skoro takie jest twoje ułożenie — odparł Don Kichot — o mój poczciwy, mądry, chrześcijański i niemściwy Sanczo, tedy porzućmy te straszydła i jedźmy szukać przygód lepszych i ważniejszych. W tych stronach, jak tuszę, zbywać nam na nich nie będzie!
Tak mówiąc, chwycił za cugle, zaś Sanczo wsiadł na osła; tymczasem śmierć wraz z całym swoim orszakiem wlazła na wóz i ruszyła w drogę.

Ten był pomyślny koniec niebezpiecznej przygody z Wozem Śmierci, dzięki doskonałej radzie, jakiej swemu panu Sanczo Pansa udzielił. Nazajutrz mieli inną przygodę z zakochanym rycerzem błędnym, niemniej cudowną, od tej, która tu opisana została.

KAPITULUM XII
KTÓRE OPISUJE NIEZWYKŁĄ PRZYGODĘ WALECZNEGO DON KICHOTA Z RYCERZEM ZWIERCIADEŁ

— Noc, która nastąpiła po dniu spotkania z śmiercią, Don Kichot i jego giermek spędzili pod wysokiemi i cienistemi drzewami. Don Kichot dał się nakłonić Sanczy i jadł z zapasów, które osioł na sobie dźwigał. W czasie wieczerzy, Sanczo rzekł do swego pana:
— Byłbym wielkim głupcem, Wasza Miłość, gdybym sobie wybrał za nagrodę, miast trzech źrebiąt, łup wzięty przez WPana w pierwszej bitwie. Prawdę powiada przysłowie, że lepszy wróbel w garści, niż żóraw w powietrzu!
— Z tym wszystkiem, Sanczo — odparł Don Kichot — gdybyś mnie był dopuścił do bitki, znacznego łupubyś sobie przysporzył, a przynajmniej posiadałbyś złotą koronę cysarską i barwne skrzydła Kupidyna. Ogołociłbym ich na czysto i zdobycz twoim rękom powierzył.
— Sceptra i korony cysarzów-komendjantów — odparł Sanczo — nigdy nie były ze szczerego złota, jeno z szychu lub blachy.
— To prawda — odparł Don Kichot — i nie byłoby to rzeczą stosowną, gdyby ozdoby komedjantów z szlachetnego jakiegoś kruszcu miały być uczynione. Wszystko to musi być zmyślone i udane, jako i ko- medja sama, którą winienes lubić Sanczo, i mieć ja w zachowaniu. Miłując zasię komedję, musisz sprzyjać także igrcom, którzy ją przedstawiają, czy składają. Wszyscy oni są narzędziem, służącem dobru pospolitemu każdego państwa. Stawiają nam nieustannie przed oczami zwierciadła, w których odbijają się, jak żywe, wszystkie ludzkie działania. Nic nam tak dokładnie nie okryśla, kim jesteśmy i kim być powinniśmy, jak komedja i ci, co ją udają. Rzeknij mi na ten czas: zaliżeś nigdy przytomny nie był odgrywaniu komedji, w którą autor wwiódł postacie królów, cysarzy, papieżów, rycerzy, dam i innych osób rozlicznych? Jeden udaje oszusta, drugi matacza, ten kupca, tamten żołnierza, ów zasię znów roztropnego cymbała, czy też kochanka głupawego. Po skończonem odprawieniu widowiska i rozdzianiu się z szatek, zaliż wszyscy igrcy nie są sobie równi?
— Nieraz na theatrum bywałem — odparł Sanczo.
— Podobna rzecz — ciągnął dalej Don Kichot — zachodzi w komedji życia ludzkiego, na tym tu padole. Jedni z nas są cysarzami, drudzy papieżami, tyle tu ról rozlicznych, że ich i zliczyć nie sposób, ani w jednej komedji zawrzeć. Ale, gdy się życie kończy, śmierć zdziera z nas ozdoby, któremi się nad innych wynosiliśmy, tak, iż, ze sobą porównani, do mogiły zstępujemy.
— Piękne porównanie, ani słowa — odparł Sanczo — aczkoli nie takie znów nowe, abym go nieraz nie słyszał. Jest to, niby ta gra w szachy. Dopóki trwa partyja, każda sztuka jest przydatna i ma swoje osobne zadanie, ale gdy się gra skończy, wszystkie sztuki mieszają się z sobą, zrównują się i idą do pudła pospołu, co jest właśnie jak z tymi, których do grobu chowają.
— Zdaje mi się, Sanczo — rzekł Don Kichot — że codzień bardziej łepskim i bystrym się stajesz.
— Zapewne — odparł Sanczo — coś z mądrości WPana musiało przecie przylgnąć do mnie. Jałowe ugory i piaszczyste role, kiedy się je gnoi i uprawia piękne plony dają. Chcę przez to powiedzieć, ze rozmowy z Waszą Miłością były tym gnojem, co użyźnił bezpłodny grunt mego przyrodzenia. Czas, przez który znajduję się w służbie WPana, był czasem uprawy. Tuszę, że wydam plon w obfitości, którego wstydzić się nie będzie trzeba i który nie odstrychnie się od ścieżki dobrej edukacji, którą WPan wyżłobił w mym umyśle jałowym.
Uśmiechnął się Don Kichot z tych udatnych słów Sanczo Pansy. Zdało się naszemu rycerzowi, iż w istocie rzeczy Sanczo miał rację, mówiąc o swojej poprawie. Od czasu do czasu rezonował foremnie, nad podziw. Też jednak pewna, że ilekroć chciał przemowie uroczyście, napuszenie i dwornie, kończył swój dyskurs, staczając się ze szczytu swego prostactwa, na samo dno swojej głupoty. Najlepszą pamięć i umysłu polerowność okazywał w przytaczaniu przysłów, więcej lub mniej stosownych do argumentu, tak, jakeśmy to już nieraz widzieli w biegu tej historji.
Na tych i tym podobnych dyskursach ubiegła im większa część nocy, aż wreszcie Sanczo zapragnął zamknąć okiennice swoich ócz (mawiał tak zawszy, gdy mu się na sen zbierało.) Odkulbaczył osła i puścił go luzem na trawę, aby się pasł dowoli. Rossynantowi siodła nie odjął, gdyż, według rozkazania Don Kichota, rumak jego winien być osiodłany zawsze, gdy w szczerem polu, a nie pod dachem noclegowali. Starożytny to był obyczaj i pilnie przez rycerzy przestrzegany: zdejmować uździenicę i przytraczać ją do łęku siodła: natomiast siodła zdejmować, uchowaj Boże!
Tak też uczynił Sanczo, zostawiając Rossynantowi równą, co i osłu wolność paszenia się.
Miłość i przywiązanie1 tych dwojga bydląt były tak wielkie i osobliwe, że z podania, które z ojca na syna przechodzi, wiemy, iż autor tej prawdziwej historji dwa osobne kapituła jej poświęcił. Mówią wszakże, że dla przystojności, takiej bohatyrskiej opowieści należnej, później je pominął. Czasami jednak autor wyrywa się z tym argumentem i mówi, że dwa bydlęta miłośnie tarły się o siebie nawzajem, że gdy były nażarte i zmęczone, Rossynant kładł na szyi osła swój łeb i szyję, dłuższą na dobre pół łokcia i że mogły tak stać, patrząc w ziemię, przez trzy dni, albo przynajmniej tak długo, jak im na to pozwalano, nim ich głód nie przymusił do szukania paszy. Mówią takoż, że autor przyrównał tę ich przyjaźń do przyjaźni Nisusa i Euriala, oraz Pilada i Oresta. Z tego już wnosić można dowodnie, ku powszechnemu zadziwieniu, jak szacowną i niezłomną rzeczą musiało być przywiązanie dwojga bydląt, o spokojnem przyrodzeniu. Exemplum to jest sromotą dla ludzi, którzy tak źle przyjaźni dochowywać są zwykli. Dlatego też pospolicie mówią:

Przyjaciel nie jest przyjacielem,
Z kijów już włócznie uczyniono[298]

Albo:

Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły

Niechaj się nikomu nie zdawa, że autor przyjaźń bydląt z przyjaźnią ludzi w paragonie kładąc, zszedł ze swej drogi właściwej; bowiem ludzie od zwierząt wiele użytecznych nauk odebrali i siła rzeczy ważnych się nauczyli, tak na ten przykład od bocianów enemy, od psów womitów i wdzięczności, od żórawi czujności, od mrówek zabiegliwości, od słoni szlachetności, zaś od koni wierności.[299]
Sanczo zasnął w końcu u stóp rozłożystego dębu; Don Kichot drzemał, wsparty o pień. Nie pozostali długo w tym stanie, gdyż Don Kichota obudził hałas, rozlegający się za jego plecami. Skoczył na równe nogi i wytężył słuch, chcąc poznać, skądby ten rumor pochodził. Nagle spostrzegł dwóch ludzi, siedzących na koniach. Jeden z nich, spuściwszy się z siodła, rzekł do drugiego.
— Zsiądź i ty, miły przyjacielu, i odkiełznaj nasze rumaki. Zdaje mi się, że nie zbraknie im tutaj paszy, mnie zaś samotności i spokoju, tak potrzebnych dla moich myśli miłosnych.
Ledwie to powiedział, już legł na murawie. Gdy złaził z konia, zbroja mocny chrzęst wydała, po tym znaku poznał Don Kichot, że musiał to być jakiś rycerz błędny. Zbliżył się do Sanczy, który tęgo chrapał, ujął go za ramię i długo tarmosił, nim się giermek ocknął.
— Braciszku Sanczo — rzekł niskim głosem — czeka nas nowa przygoda.
— Niech Bóg dobrą nam zdarzy — odparł Sanczo — a gdzie jest, proszę WPana, owa donja przygoda?
— Gdzie jest? — rzekł Don Kichot. — Obróć oczy a ujrzysz, leżącego na murawie, błędnego rycerza, który jak mi się wydaje, jest wielce zatroskany. Widziałem jak z konia zsiadł i na ziemi się rozciągnął z oznakami jakiejś skrytej boleści; zbroja jego dziwny przytem dźwięk wydała.
— Z czego Wasza Miłość wnosi, że to ma być przygoda?
— Nie chcę tego twierdzić — odparł Don Kichot — że to musi być zatarga koniecznie, ale pewno początek jakiejś przygody; gdyż na ten kształt właśnie wszystkie przygody się zaczynają.
Ale posłuchaj trochę Sanczo, zda mi się, że ten rycerz stroi cytrę, czy harfę, a z tego że chrząka i czka tuszę, że gotuje się do śpiewu.
— Na mą duszę — rzecze Sanczo — dobrze WPan mówisz. Musi to być jakiś rycerz zakochany!
— Niema takiego rycerza błędnego, któryby zakochany nie był — odparł Don Kichot.
Tymczasem słuchajmy go; ani chybi, z tej nici poznamy zwikłany motek jego myśli, gdyż przez usta bogactwo serca przemawia.[300]
Sanczo chciał odpowiedzieć swemu panu, aliści przeszkodził mu w tem śpiew Rycerza z Lasu, śpiew, który nie był ani zbytnio zły, ani zbytnio dobry. Nakłonili ucha i usłyszeli takie wiersze:

Będę umiał się poddać każdemu zechceniu
Zechcijcie mi narzucić, pani, waszą wolę,
Pragnienie me zawarte jest w waszem pragnieniu,
Wasze są moje tchnienia, radości i bole.

Jeśli zechcecie, pani, bym zgasił płomienie,
Prędzej mnie zobaczycie na marach, lecz czyli
Amor nie miałby śpiewać zamiast mnie z tej chwili

O piękności, będącej w takiej dla mnie cenie

Zważam wszelkie przeszkody, ale serce moje
Jest z wosku i djamentu, przeto się nie boję,
Abym chybił w czemkolwiek prawidłom miłości

Wyryjcie to niem, co chcecie, o niebiańska pani
O piękności najwyższa, której niosę w dani
Me serce, w którem przez was treść wciąż nowa gości.

Rycerz z Lasu skończył swą pieśń westchnieniem, z głębi serca płynącem, a później zmilczawszy przez kęs czasu, rzekł głosem żałosnym i utyskującym:

— O najpiękniejsza i wraz najbardziej niewdzięczna na świecie damo! Zaliż to możliwe, o najjaśniejsza Kasildeo z Wandalji, abyś zezwoliła, żeby twój niewolnik — rycerz mamie wiek swój trawił, błąkając się po całym świecie i znosząc mnóstwo niesłychanych trudów? Zaliż nie dosyć ci na tem, ze wszystkich rycerzy Nawarry, Leonu, Andaluzji, Kastylji, a takoż rycerzy całej Manczy przymusiłem wyznać, żeś jest najpiękniejszą na świecie damą.
— A owóż i wcale nie! — rzecze wtem Don Kichot, — bo ja jestem z Manczy, a nigdy, jako żywo, tegom nie oświadczył, jako i nigdy nie oświadczę rzeczy tak przeciwnej piękności mojej pani. Z tego widzisz, Sanczo, że temu rycerzowi marzyc się musi. Ale słuchajmy dalej, może się więcej wygada.
— Zapewne, tego się spodziewać należy — odparł Sanczo, — gdyż ma wygląd, jakby się chciał żalić przez cały miesiąc.
Tak się jednakże nie stało, bowiem Rycerz z Lasu usłyszawszy głosy wpobliżu siebie, przerwał swoje utyskiwania, zerwał się z ziemi i rzekł głosem dostojnym i dźwięcznym:.
— Kto tam? Kim jesteście? Czy do liczby pocieszonych, czyli też zasmuconych należycie?
— Jesteśmy z liczby zasmuconych — odparł Don Kichot.
— Zbliżcie się zatem do mnie — rzekł Rycerz z Lasu znajdziecie tu samą żałość i nieszczęśliwość w swojej istocie!
Don Kichot, usłyszawszy respons tak dworny, podsunął się do rycerza pospołu z Sanczą. Rycerz wziął go za rękę, mówiąc: Spocznijcie tu, Mości panie rycerzu. Aby poznać, że jesteście nieszczęśliwi, i że na- leżycie do tych, co profesji błędnego rycerstwa się oddają, dość mi, że spotykam Was w tem miejscu, gdzie samotność i noc ukojona, zwykłe pocieszycielki rycerzów błędnych, Wam towarzyszą.
—. Jestem rycerzem — odparł Don Kichot — i sprawuję profesję, o której WPan namieniałeś. Chocia w duszy mojej smutki, strapienia i nieszczęścia mają swoje mieszkanie, mimo to jednak, zdolen jestem nieszczęść cudzych się politować. Z tego, coście śpiewali, poznałem, że duszne niepokoje was trapią, chcę rzec, strapienia miłości, którą darzycie piękną niewdzięcznicę mianowaną w tych użaleniach.
Taką bawiąc się rozmową, usiedli obok siebie na twardej ziemi, w tak przykładnej zgodzie i przyjaźni, jakby nazajutrz o świtaniu nie mieli sobie głów porozbijać.
— Mości panie rycerzu — zapytał rycerz z Lasu Don Kichota — czy WPan trafunkiem nie jest zakochany?
— Jestem na nieszczęście — odparł Don Kichot — lubo nieszczęścia, które się rodzą z wysokiego naszych myśli i pragnień umieszczenia, bardziej za łaskę niźli losu doznanie winny uchodzić.
— Byłaby to prawda — rzekł Rycerz z Lasu, — gdyby nam nie mieszały umysłów ustawne wzgardy, które nieraz na zemstę wyglądają.
— Nie byłem nigdy od mej damy wzgardzony — odparł Don Kichot.
— Święta prawda! — zawołał Sanczo — nasza pani jest łagodna jak baranek i miętsza od masła.
— Czy to giermek WPana? — zapytał Rycerz z Lasu.
— Tak — odparł Don Kichot.
— Nie widziałem nigdy giermka — rzekł Rycerz z Lasu — któryby śmiał gadać wówczas, kiedy jego pan mówi. Mam ja swojego, co tam stoi; człek to słuszny, jak i jego ojciec, nigdy jednak nie waży się ust otworzyć, kiedy ja gadam.
— Wyznaję, że mówiłem — rzecze Sanczo — i że mogę mówić przed kimś godniejszym jeszcze... ale lepiej ugryźć się w język.
Giermek Rycerza z Lasu schwycił Sanczę za ramię i rzekł:
— Pójdziemy na stronę, gdzie do woli będziemy się mogli wygadać na modłę giermków — niech się tam nasi panowie bawią opowiadaniem o swoich afektach — będą mieli przynajmniej do jutra rana czem się zatrudniać. Dzień ich zaskoczy, nim skończą!
— Chętnie — rzekł Sanczo — oznajmię wam kto jestem, a wy mnie powiecie, czyli mnie można zaliczać do pocztu giermków-pyskaczy.

Dwaj giermkowie oddalili się, aby zacząć dyskurs tak ucieszny, jak poważny był dyskurs ich panów.

KAPITULUM XIII
DALSZY CIĄG PRZYGODY Z RYCERZEM Z LASU I ROZTROPNA, FOREMNA I ZGODNA ROZMOWA MIĘDZY DWOMA GIERMKAMI

Rycerze i giermkowie rozłączyli się z sobą; ci jęli sobie opowiadać historję swej miłości, tamci życia swego trafunki. Opowieść nasza mówi wprzód o dyskursach giermków, a później dopiero przechodzi do rozmowy panów. Oddaliwszy się nieco na stronę, giermek Rycerza z Lasu rzekł do Sanczo Pansy:
— Prawdziwie psie życie jest, które my, giermkowie rycerzy błędnych wiedziemy. Można powiedzieć, że jemy swój chleb w pocie czoła. Oto skutek klątwy, którą Bóg rzucił na pierwszych naszych rodziców.
— Możnaby i to przydać — odparł Sanczo — że go jeszcze spożywamy w zimności i gorącości ciał naszych, gdyż niema na świecie nikogo, ktoby tak mróz i żar znosić musiał, jak nieszczęśni giermkowie rycerzów błędnych. Gdybyż jeszcze jeść było co; chleb smakuje nawet z omastą strapienia. Jednakoż nieraz, przez dzień, albo i przez dwa, nic, krom wiatru, w ustach nie mamy!
— Wszystko to znosimy i cierpimy — odparł giermek Rycerza z Lasu — dla nadzieji przyszłej nagrody. Rycerz błędny, który ma giermka w swej służbie, musiałby być nazbyt nieszczęśliwy, gdyby nie mógł dać swemu koniuszemu w nagrodę rządów nad jakąś wyspą, albo znacznem grabstwem, które oczy raduje!
— Ja — rzecze Sanczo — powiedziałem już memu panu, że rad się zadowolę wielkorządstwem jakiejś wyspy. Mój pan był tak wspaniałomyślny i szlachetny, że nie raz i nie dwa mi ją przyrzekł.
— Ja zaś — odparł giermek Rycerza z Lasu — za moje usługi poprzestanę na kanonji, na którą mi mój pan dał zapewnienie. Kanonja ta intranta wielce!
— Pan wasz — rzekł Sanczo — musi być tedy rycerzem duchownym, skoro może rozdawać urzędy kościelne swoim giermkom. Mój pan natomiast jest rycerzem świeckim. Przypominam sobie, że niektórzy z jego przyjaciół (niezbyt, według mego mniemania, mu życzliwi), doradzali mu, aby starał się zostać arcybiskupem, aliści on oparł się temu, gdyż gwałtem chce być cysarzem. Drżałem na myśl, że weźmie go ochota na jakiś urząd duchowny się wysforować, gdyż ja nie czuję się zdatny do piastowania kościelnych godności. Musicie bowiem wiedzieć, Mości Panie, że choć jestem do ludzi podobny, dla kościoła znaczę tyle, co bydlę nikczemne!
— W grubym jesteś, WPan, błędzie — odparł Giermek Rycerza z Lasu — gdyż rządy wyspiarskie nie są znów takim kęskiem wybornym. Jedne są przeciwne i opaczne, drugie ubogie i przykre, zaś najlepszy i najdogodniejszy niesie z sobą brzemię wielkich trosk i niewczasów, które zwala się na barki nieszczęśnika, na ten urząd wysadzonego. Rzetelnie mówiąc, to przeklętą służbę odbywamy, lepiejbyśmy zrobili, wracając do swoich domów i zatrudniając się łatwiejszem i milszem zajęciem, jak polowaniem lub ryb łowieniem. Niema wszak tak ubogiego na świecie giermka, któremu brakłoby rumaka, pary gończych i wędki, dla użytecznego spędzenia czasu na wsi.
— Nie brak mi niczego z tych rzeczy — odparł Sanczo — a chocia, prawdę mówiąc, nie mam ruma- ka, to posiadam osła, który siła więcej warta, niźli rumak mego pana. Bodajbym olksnął i nic strawić nie mógł, gdybym go zechciał pomieniać na pańskiego dzianeta, choćby mi i darowano na przydatek cztery korce owsa. WPan weźmiesz pewnie za żart pochwałę mego siwca; siwca mówię, gdyż jego barwa jest siwa. Gończych także mi nie zbraknie, gdyż we wsi jest ich poddostakiem, — zasię polowanie na cudzy koszt zawsze jest milsze.
— Panie giermku — rzekł koniuszy Rycerza z Lasu — muszę się przyznać, żem twardo postanowił porzucić te wybryki nieprzytomne i głupstwa rycerzy błędnych i powrócić do domu, aby dziatki swoje wychowywać. Mam troje, które są tak piękne, jak perły Wschodu.
— Ja zaś mam dwoje dziatek — odparł Sanczo — z którychby można nawet papieżowi wspaniały podarunek uczynić, zwłaszcza z dziewczyny, którą chowam na księżniczkę, chociaż moja żona jest temu przeciwna.
— Ile lat liczy sobie to dziewczę, co się ma stać księżniczką? — zapytał giermek Rycerza z Lasu.
— Około piętnastu lat, mniej albo więcej — odparł Sanczo — ale jest wielka jak kopja, świeża, niby poranek kwietniowy, a silna niby nosiciel brzemion.
— Piękne są to przymioty, ani słowa — zawołał Giermek Borowy. — Panienka ta godna jest stać się nietylko księżniczką, ale i nimfą z zielonego gaju. O wszetecznico, córko wszetecznicy, jakże okrągłą i pulchną musisz być filutko!
— Ani jej matka nie była łajdaczką, ani ona, chwalić Boga, łajdaczką nie będzie, wpóki ja żyję. Mów, Mospanie, z większym respektem. Nazbyt wolnych słów używasz, znalazłszy się między rycerzami błędnemi, którzy są samą istotą dworności.
— Mało się znacie, panie giermku, na pochwałach — odparł giermek Rycerza z Lasu, — Zaliż nie wiecie, że gdy rycerz zręcznie byka lancą uderzy, albo ktoś udatnie swojej rzeczy dokona, pospolicie się mawia: Ot taki syn, niecnota dzielnie się sprawił. To, co w tym sposobie mówienia wygląda na zniewagę i obelgę jest w istocie rzeczy pochwałą. Pewno zaparlibyście się swoich dziatek, gdyby uczynki ich nie były zacne i godne tego, by ich rodzicielom podobne, jak ta oto, pochwały składano.
— Tak, zapewne, wyrzekłbym się ich — odparł Sanczo — a jeśli taka jest modła mówienia, mozesz, WPan wysypać cały wór wszeteczeństw na głowę mojej żony i głowy moich dziatek, gdyż mówią i czynią wszystko, co na pochwałę zasługuje, jak ją WPan wyrażasz. Ja zaś, chcąc do nich powrocie, proszę Boga, aby mnie wywiódł z grzechu śmiertelnego, czyli wybawił od hazardownego rzemiosła giermka błędnego, którym poraź wtóry się stałem, skuszony i uwiedziony nadzieją znalezienia sakwy ze stem dukatów, jak ta, com ją na Czarnej Górze znalazł. Dotąd djabeł nieustannie, to tu, to tam, stawia mi na oczach worek, dublonami nabity. Wciąż mi się zdawa, ze go już ułapię, do piersi przycisnę, zaniosę do domu, pieniądze w posiadanie obejmę, okryślę intraty i będę żył jak książę. Gdy o tem myślę, za nic sobie wazę wszystkie trudy i znoje, które znoszę w służbie tego szaleńca, mego pana, o którym wiem, że jest więcej warjatem, niż rycerzem.
— Powiadają, — odparł Giermek Borowy — ze zbytnia pożądliwość sakiew dziurawi. Skręcając atoli dyskurs na rycerzy ogłupiałych, powiem, ze nie ma na świecie głupszego, niźli mój pan. Jest jednym z tych, o których się mówi: dla cudzego kłopotu osioł pozbył żywotu. Chcąc przyprowadzić do rozumu rycerza-szaleńca, sam swój rozum traci i wyrusza szukać tego, co gdy znajdzie, pewnie go nie utuczy.
— Jestże zakochany? — spytał Sanczo.
— Tak — odparł giermek Rycerza z Lasu — w niejakiej Kasildei z Wandalji, która jest najokrutniejszą a zarazem najbardziej przebiegłą i chytrą białogłową na świecie. Ale jej okrutność nie jest tą nogą, na którą mój pan chroma — inne znaczniejsze bezeceństwa po głowie mu chodzą i we wnętrzu się burzą, jako to sami niedługo obaczycie.
— Niemasz tak równej drogi — odparł Sanczo — na którejby się postarbnąć nie było można, z przyczyny jakiejś zasadzki, czy przeszkody.
Szaleństwo i głupota więcej ma hołdowników i wyznawców, niźli mądrość. Jeśli prawdą jest, co pospolicie mówią, że towarzysz w nieszczęściu ulgę przynosi, tedy mogę się pocieszać dowoli z przytomności WPana, który służy rycerzowi, jeszcze głupszemu niż mój rycerz.
— Głupi jest naschwał — odparł Giermek Borowy — ale i waleczny. Prawdę mówiąc, większy z niego filut niż głupiec.
— Mogę was upewnić — rzekł Sanczo — że mój pan nijakim filutem nie jest. To człek prostoduszny, poczciwina, który nikomu nigdy wody nie zamąci, przeciwnie, wszystkim chce dobra przysparzać — niema nic żółci w sobie. Gdyby mu dziecko przepowiedziało w dzień jasny, że jest noc ciemna, toby mu uwierzył. Dla tej szczyroty miłuję go bardzo i troskam się oń, jak o źrenicę własnego oka, i nie jestem zdolen go odstąpić, mimo wszystkich szaleństw, jakie popełnia.
— Jednakoż, panie bracie — rzekł giermek Rycerza z Lasu — kiedy jeden ślepy wiedzie drugiego ślepego, pospołu w dół wpadają.[301] Mniemam, że najlepiej by dla nas było umknąć pocichu z tej służby i wrócić do rodzinnego gniazda. Ci, co przygód szukają, nie zawsze tylko dobre znajdują.
W trakcie tej rozmowy Sanczo spluwał często kleistą i suchą śliną. Litościwy giermek leśny, widząc to, rzekł:
— Zdaje mi się, że od tyle gadania języki nam do podniebienia przyrosły; mam do odświeżenia gardziela środek stosowny, który wisi u łęku mego siodła......
Mówiąc to, podniósł się na nogi i po chwili powrócił, niosąc bukłak z winem i pasztet na pół ramienia długi, a uczyniony z białego królika tak tłustego, że Sanczo pomacawszy przysmak, pomyślał, że jest upieczony z kozła, nie tylko z królika.
— Wpan te zapasy ze sobą wozi? — zapytał.
— A jakżebyś WPan chciał — odparł Giermek Borowy. Zaliżem to ledajaki koniuszy, czy niecnota?
Lepszą spiżarnię wożę na grzbiecie swego konia, niźli generał, kiedy się w drogę wyprawia.
Sanczo zaczął pojadać, nie dając się zbytnio prosić, zaś gdy zmierzchło, połykał kawały tak wielkie, jak pięście; później rzekł:
— Wasza Miłość jest, zaprawdę, najlepszym i najwierniejszym giermkiem, co mówię, najwspanialszym, jak o tem świadczy ta uczta, której, jak się zdawa, żadnej sztuce magicznej nie zawdzięczamy. Nie jesteście takim mizerakem i nieszczęśnikiem jak ja, co w swoich sakwach nosi jeno trochę sera, tak twardego, że możnaby nim łeb olbrzymowi rozwalić. Krom sera mam jeszcze cztery tuziny strączków, tyleż pestków, albo i orzechów, a wszystko to zawdzięczam ścieśnieniom surowym mego pana i rozumieniu, jakie ma on o zakonie rycerstwa błędnego, to jest że rycerze błędni winni się żywić jeno suchemi owocami i ziołami polnemi.
— Zaprawdę, mój bracie — rzecze Giermek z Lasu — nie mam brzucha, nawykłego do liści, owoców leśnych, ani korzonków, co w górach rosną. Niechaj nasi panowie żyją, według ścisłych ustaw rycerstwa, i niechaj jedzą, co chcą. Ja tam mam zawsze w tłumoku zimne mięsiwo i ten bukłak, zawieszony u tylnego łęku siodła, na wszelki wypadek. W takiem go mam zachowaniu i taką miłością go darzę, że rzadkie są te chwile, kiedy go nie całuję i nie ściskam. To rzekłszy, oddał butlę w ręce Sancza, który podniósłszy ją w górę i do gęby przytknąwszy, stał tak blisko ćwierć godziny i na gwiazdy poglądał. Wreszcie, pić skończywszy, odchylił głowę na bok i wydał ciężkie westchnienie:
— O kurwi synku, niecnoto, to ci wino przezacne!
Giermek Borowy usłyszawszy owo „o kurwi synku“ Sancza, rzekł: — Uważcie, czyście nie nazwali tego wina „synkiem kurwy“, chcąc mu oddać należną pochwałę?
— Prawda jest — odparł Sanczo — wyznaję, że nie jest urazą nazywać kogoś „kurwim synkiem“, kiedy się ma na myśli zachwałę mu oddać.
Ale powiedzcie mi, Wasza Miłość, na Boga żywego, zali to wino nie jest z Ciudad Real?[302]
— Owóż i znawca wyśmienity — rzekł Giermek z Lasu. W samej rzeczy jest stamtąd, a liczy już sobie parę latek.
— Mnie to powiadacie? — zawołał Sanczo. — Zali dacie wiarę, panie giermku, że do win mam węch tak wyborny, iż powąchawszy jeno jakiekolwiek, odgadnę zaraz jego ojczyznę i ród, a takoż powiem, jaka jest jego siła, dobre czy złe zachowanie, zmiany, przez jakie przeszło, i wszystkie własności. Nie trza się temu zbytnio dziwować, bowiem w moim rodzie ze strony ojca było dwóch pijaków i znawców wina tak znakomitych, jakich w kraju Manczy nigdy nie widywano. Uznasz to, WPan, przez tę powieść: Zawołano ich raz, aby powiedzieli swoje zdanie o winie, co było w beczce, w jakim jest stanie, jaką ma moc, jakość i jakie braki. Jeden końcem języka wina skosztował, drugi tylko nos do niego przybliżył. Pierwszy rzekł, że wino czuć żelazem, drugi, że skórą. Właściciel wina oznajmił, że beczka była czysta i że wino to nie miało żadnej zaprawy, dzięki której mo- głoby przejść wonią żelaza lub skóry. Mimo to dwaj znawcy przy swojem zdaniu trwali z uporem. Po niejakim czasie wino sprzedano, gdy zaś beczkę czyszczono, znaleziono w niej klucz, na rzemieniu wiszący.[303] Niechaj Wasza Miłość sam osądzi, czy człek z takiego rodu idący, jak ja, może w kwestji wina swój sąd wyrażać?
— Dlatego też powiadam — rzecze Giermek Borowy — że winniśmy, już skończyć z tem przygód szukaniem. Nie trza nam lepszego chleba, niż ze zboża. Powróćmy do naszych chat. Bóg nas tam znajdzie, jeśli będzie tylko chciał. Co się do mnie należy, to będę służył memu panu tylko do czasu, aż przybędziemy do Saragossy, a dalej każdy swoją drogą pójdzie.
Dwaj zacni giermkowie tyle się napili i nagadali z sobą, że wreszcie sen musiał im języki związać i umniejszyć nieco pragnienia, bowiem o tem, aby je mógł ugasić całkiem i mowy być nie mogło. Przypięci do butli, prawie już opróżnionej, z kawałami mięsa, nie pogryzionego w gębach, zasnęli, tam gdzie siedzieli.

Ostawiamy ich, na ten czas, w uśpieniu, aby opowiedzieć, co zaszło między Rycerzem z Lasu, a Rycerzem Posępnego Oblicza.

KAPITULUM XIV
DALSZY CIĄG PRZYGODY Z RYCERZEM Z LASU

Między różnemi dyskursami, które mieli Don Kichot i Rycerz z Lasu, ten ostatni, jak nadmienia historja, rzekł do pierwszego:
— Musicie wiedzieć, panie kawalerze, że przeznaczenie moje, a raczej wybranie, zakochać mi się kazało w nieporównanej Kasildei z Wandalji.[304] Zwę ją nieporównaną, bo niemasz na świecie damy, która by jej była równa, tak postawą, jak i stopniem szlachetności i piękności. Ta Kasildea jednak, o której teraz powiadam, odpłaciła mi za moje cne pragnienia i dworne usługi wystawianiem mnie na rozliczne hazardy (jako to uczyniła z Herkulesem jego macocha) przyrzekając mi, przy końcu każdej zatargi, że gdy drugą do pomyślnego dowiodę kresu, nadzieja mnie nie omyli. Moje trudy, których zliczyć nie sposób, ciągnęły się niby ogniwa w nieskończonym łańcuchu i nie wiem która z nich miała być tą ostatnią, coby dała początek moich szlachetnych pragnień spełnieniu. Jednego czasu kazała mi wyzwać sławną olbrzymkę z Sevilli, zwaną Giraldą,[305] ulaną z bronzu, a przeto potężną i mocną naschwał, która, nie wychodząc nigdy z jednego miejsca, jest jednak zawsze w poruszeniu, i daje to poznać jawnie, że jest białogłową najzuchwalszą w świecie. Udałem się tam, zwyciężyłem ją i przymusiłem ją zastanowić poruszenia i wprawić się w kluby, za pomocą wiatru północnego, który wiał cały tydzień. Drugim razem kazała mi podnieść olbrzymie głazy, mające kształt byków z Guisando;[306] zadanie stosowniejsze dla nosicieli brzemion, niźli dla rycerzy. Dalej rozkazała mi skoczyć w abis Cabra[307] (czyn straszliwy i niebezpieczny, jakiemu podobnych na świecie nie znaleść) i przynieść jej szczegółową relację, co się zawiera na dnie tej mrocznej otchłani. Zastanowiłem Giraldę, wzięłem na wagę Byków z Guisando, zgłębiłem przepaści i wyniosłem na światło dnia skrytość jej wnętrza; aliści, z tem wszystkiem, nadzieje moje są martwe a wzgardy i obelgi cierpane od Kasildei, wiecznie żywe. Naostatek kazała mi przebiegać po wszystkich prowincjach Hiszpanji, aby zmusić wszystkich, napotkanych w tej podróży, rycerzów błędnych do przyznania, że ona góruje pięknością nad wszystkiemi damami, jakie są na świecie, ja zaś jestem najdzielniejszym i najbardziej zakochanym rycerzem błędnym. Spełniając to jej nakazanie, przejechałem już większą część Hiszpanji i zwyciężyłem siła rycerzy, którzy byli na dosyć zuchwali, by mi przeczyć. Ale najbardziej się pysznię z zwycięstwa, którem odniósł w osobliwym pojedynku nad wielce sławnym Don Kichotem z Manczy. Zniewoliłem go wyznać, że moja Kasildea piękniejsza jest od jego Dulcynei. Odniósłszy to zwycięstwo rachuję, że pokonałem wszystkich rycerzów świata, gdyż ten Don Kichot, o którym powiadam, nad wszystkimi wziął przodek. Po tem zwycięstwie, jego sława, fama i zachowanie u ludzi, obróciwszy się w niwecz, przeszły na moją osobę, gdyż

Tem lepszą się zwycięzca cieszy w świecie sławą,
Gdy zwyciężony nie był tchórzem lub niemrawą[308]

— tak iż dzisiaj na mój się piszą rachunek i do mnie należą niezliczone przewagi Don Kichota.[309]
Don Kichot osłupiał na te słowa Rycerza z Lasu. Tysiąc razy chciał mu zadać fałsz i już na końcu języka miał słowa: „Łżecie niegodnie“, ale się pohamował, aby tamten własnych ust zeznaniem potwierdził swoje kłamstwo nikczemne. Nie pokazując po sobie żadnej zapalczywości, rzekł:
— Chcę wierzyć, Mości Panie kawalerze, żeś W.Pan zwyciężył wielu rycerzów błędnych Hiszpanji, a nawet świata całego, ale to, żeś pokonał Don Kichota z Manczy, niechaj jeszcze wisi na wyroku. Może to był ktoś inny, co go przypominał, chocia poprawdzie mało jest mu podobnych.
— Jakto? — odparł Rycerz z Lasu. — Przysięgam na to niebo, które nad nami wszystkimi się rozciąga, że potykałem się z Don Kichotem, zwyciężyłem go i shołdowałem. Jest to człek słusznego wzrostu, chudy na twarzy, kościsty i żylastej konstytucji, szpakowaty, z nosem orlim, trochę zakrzywionym i czarnemi, zwisającemi wąsami. Potyka się pod imieniem Rycerza Posępnego Oblicza, wozi zaś z sobą, jako giermka, pewnego kmiecia, zwanego Sanczo Pansą. Cwałuje na sławnym rumaku Rossynancie i panią swojej woli mieni Dulcyneę z Toboso, która dawniej zwała się Aldonza Loreno, tak jak moja Kasildea z Wandalji zwała się wprzód Kalsideą z Andaluzji. Jeśli tych wszystkich oznak niedosyć, dla umocnienia tej prawdy, oto moja szpada, która samo niedowiarstwo do wiary jest przymusić zdolna.
— Nie zapędzaj się tak, WPanie — odparł Don Kichot — i wysłuchaj tego, co chcę powiedzieć. Musicie wiedzieć, że ten Don Kichot, o którym mówicie, jest wielkim moim przyjacielem i to tak dalece, że za sobowtóra swego go trzymam. Na te okryślenia i znaki, któreś mi WPan powiedział, a które są nader wierne i szczegółowe, nie lza mi wątpić, że jest on tym, coś go WPan przemógł. Z drugiej strony, widzę na własne oczy i własnemi dotykam rękami prawdy tej niepodobieństwa, gdyż nie może to i być, aby tu o prawdziwego Don Kichota rzecz szła, chyba, że jeden z niezliczonych, przeciwnych mu, czarnoksiężników (jeden osobliwie a ciągle na niego nastaje) wziął na się jego postać i dał się pognębić umyślnie, z tem zamierzeniem, aby go obłuskać ze sławy, jaką mu przysporzyły i zjednały, na cały okrąg świata, czyny waleczne i rycerskie poczynania. Dla potwierdzenia tej rzetelnej prawdy, chcę, abyś WPan wiedział, ze czarnoksiężnicy, jego adwersarze, przed dwoma dniami, przedzierżgnęli osobę pięknej pani Dulcynei z Toboso, w postać szpetnej, zapotniałej i grubej chłopianki; tą samą modłą, mogli przecie przemienić Don Kichota. Jeżeli po tem wszystkiem WPan jeszcze śmiesz powątpiewać o prawdzie, co ją tutaj wyłuszczam — oto Don Kichot, sam we własnej osobie, który tę prawdę poprze swoim orężem, potykając się konno lub pieszo, jakim tylko kształtem zechcecie.
Tak mówiąc, zerwał się na równe nogi, schwycił szpadę i jął czekać, jaką rezolucję podejmie Rycerz z Lasu, który głosem hamownym i spokojnym rzekł:
— Dobry płatnik gotów jest do dobrej zapłaty; ten, panie Don Kichocie, co Was, omanionego, pokonał, może żywić nadzieję, że Was zwycięży także w Waszym prawdziwym kształcie. Nie jest to jednak dla rycerzy błędnych rzecz stosowna, nocą oręża się imać, jako to czynią różne zawalidrogi i łotrzykowie; poczekajmy do rana, aby słońce naszą waleczność poznało. Kondycją naszej rozprawy będzie, że pokonany we wszystkiem ma być podległy zwycięzcy, tak aby wypełnił to, co mu rozkażą, a co nijak przeciwne być nie może zakonowi rycerstwa błędnego.
— Jestem bardzo rad z tego warunku — odparł Don Kichot.
Tak mówiąc, udali się do swoich giermków, których zastali mocno chrapiących, w tej postawie, w jakiej ich sen zaskoczył. Obudziwszy ich, kazali im mieć na pogotowiu konie, gdyż o wschodzie słońca odbędzie się, straszliwa i krwawa rozprawa. Sanczo na to zawiadomienie, osłupiał i ścierpł, obawiając się o życie swego pana, gdyż siła opowieści usłyszał od Giermka Borowego o przewagach Rycerza z Lasu. Dwaj giermkowie, nie rzekłszy ni słowa, udali się do rumaków. Trzy konie i osioł już się z sobą zwąchały i przebywały w swojej przytomności.
Giermek Borowy, idąc, rzekł do Sanczo Pansy:
— Musicie wiedzieć, panie bracie, że w Andaluzji jest obyczaj, który się domaga, aby giermkowie nie stali próżno z założonemi rękami, podczas gdy ich panowie się potykają. Mówię wam to, gdyż w czasie walki panów-rycerzy i my walczyć musimy na śmierć i życie.
— Ten obyczaj, panie giermku — odparł Sanczo — jest dobry dla nicponiów i zuchwalców, ale nigdy dla giermków błędnych. (Przynajmniej nigdy nie słyszałem, aby mówił o tem mój pan, który zna na pamięć wszystkie obyczaje i ustawy rycerstwa błędnego.) Załóżmy, że ta reguła, nakazująca giermkom potykanie się na wzór swoich panów jest i prawdziwa; ja jej przestrzegać nie będę, choćbym miał ponieść karę, oznaczoną dla giermków spokojnego przyrodzenia, a która nie może przenosić dwóch funtów wosku[310] dla Kościoła. Wolę już za ten wosk zapłacić, gdyż wiem, że mnie taniej będzie kosztować, niż plastry i szarpie na głowę, którą już mam za rozbitą i rozłupaną na pół. A co gorsza, że nie mam szpady, jakoże nigdy przez cały mój wiek przy boku jej nie miałem, nie mogę się przeto potykać!
— Mam na to sposób doskonały — rzekł Giermek Borowy — mam tu z sobą dwa wory płócienne jednakiej wielkości. Weźmiesz WPan jeden, ja drugi i będziemy się tą równą bronią do upadłego młócili.
— Na to zgoda — odparł Sanczo — bowiem w tej bitce raczej wykurzymy swoje suknie, niż sobie rany zadamy.
— Tego i być nie może — zawołał Giermek Borowy gdyż do worów włożymy pół tuzina dobrze okrągłych kamieni, tak aby naszej broni wiatr nie porwał. Waga kamieni równa się okaże, tak iż będziemy tęgo worami wywijać, bez zbytniej krzywdy dla nich i dla siebie.
— Ha, na duszę mego ojca — zakrzyknął Sanczo — włóżcie lepiej do worów skórę kuny, futro sobolowe i strzępy gremplowanej bawełny, abyśmy sobie łbów nie porozbijali i nie pogruchotali kości. Ale choćbyście je napełnili jedwabnemi moteczkami, jeszczebym w szrankach nie stanął. Niechaj nasi panowie wojują, to ich sprawa, my zaś pijmy i żyjmy i o salwowaniu żywota myślmy. Sam czas ma o to staranie, aby nas życia pozbawić, nie trzeba go pobudzać, i naglić, ani zrywać owoców, nim dojrzałe upadną, wszystko skończy się, gdy przyjdzie pora naznaczona.
— Z tem wszystkiem — odparł Giermek Borowy — musimy się bić, choćby przez pół godziny.
— Nigdy na to nie przystanę — rzekł Sanczo — nie okażę się przecie takim niewdzięcznym i gburowatym, abym miał szukać choćby najbłahszej zwady z człekiem, z którym tak smaczno jadłem i piłem; jak u djabła można bić się, skoro się żadnej do siebie urazy nie chowa, ani gniewnym nie jest?
— I na to mam sposób łatwy — odparł Giermek Borowy przed zaczęciem bitki, podsunę się cichutko do Wpana i wymierzywszy mu trzy, albo cztery tęgie policzki, z nóg go zwalę. Tym kształtem obudzę kolerę w WPanu, choćby była tak uśpiona, jak borsuk.
— Ja wiem jeszcze lepszy środek — rzekł Sanczo — który tamtemu ni kęska nie ustępuje. Wezmę do rąk pałkę i nim Wasza Miłość we mnie kolerę wzburzy, wściekłemi razami wasz gniew uśpię, tak iż obudzi się dopiero na tamtym świecie, gdzie wszyscy wiedzą, że nie jestem człekiem, coby się dał po pysku bezkarnie grzmocić. Niechaj każdy baczy pilnie na to, co robi. Najdogodniej będzie dla nas gniewu nie budzić, gdyż jeden nie wie, co się drugiemu wnątrz duszy święci. Czasem ten co szuka wełny, postrzyżony wraca; Bóg błogosławi spokojnych, zaś kłótliwych wyklina; jeśli kto zawarty w ciasności nabywa śmiałości i lwem się staje, to Bóg jeden wie czem ja, będąc człowiekiem, stać się mogę. Już teraz obwieszczam wam, panie giermku, że całe zło i wszystkie szkody, co z naszej kłótni wynikną, zrachowane będą na wasze dobro.
— Niechaj tak będzie — odparł Giermek Borowy. — Gdy Bóg zechce, dzień nastanie, później zaś będzie, jak Bóg ustanowi.
Już słychać było pośród drzew miłe różnobarwnych ptasząt świergoty. Ich radosne śpiewy zdały się witać uroczyście świeżą jutrzenkę, która z bramy Wschodu wychylała powoli swoje piękne oblicze, strząsając ze swojej grzywy mnóstwo płynnych pereł. Można było rzec, że trawy, wykąpane w tej słodkiej cieczy, same się rozcieklały, stając się deszczem przezroczych klejnotów. Wierzby zsyłały pachnącą mannę, mile szemrały strumyczki, radośnie mruczały ruczaje, weseliły się bory, zaś łąki stroiły się ozdobnie, na przyjście jutrzenki. Kiedy już jasność dnia pozwoliła rozeznać przedmioty, pierwszym widokiem, który się na oczy Sanczo Panczy podał, był nos Giermka Borowego, nos tak straszliwie długi, że rzucał cień na całe jego ciało. Dziejopis powiada, że w samej rzeczy był niezwykle długi, pawiego koloru, zakrzywiony w połowie i pełen brodawek.
Zwisał mu przynajmniej na dwa palce poniżej ust. Długość tego nosa, jego kolor, brodawki i zagięcie czyniły pozór twarzy giermka tak straszliwy, że Sanczo zaledwie go ujrzał, już był tknięty paraliżem i wyglądał niby chłopiec, co padaczki dostał. Wolałby wytrzymać dwieście tęgich wycięć w pysk, niźli rozbudzać swoją kolerę i potykać się z tem monstrum szkaradnem.
Don Kichot, obróciwszy oczy, na swego adwersarza, ujrzał, że ten już przyłbicę zapuścił, tak iż jego oblicze niewidoczne było. Nasz rycerz zważył jeno, że był to człek tęgi i krzepki i dość niskiego wzrostu. Na zbroi miał zwierzchnią suknię, niby opończę, która się zdawała złotolita, z mnóstwem rozsypanych po niej małych, błyszczących zwierciadełek i szklanych okruchów, co piękny i wspaniały pozór sprawiało. Na szyszaku powiewała siła, czubów z zielonych, żółtych i białych piór ptasich uczynionych. Kopja, którą oparł o drzewo, była długa, gruba i ozdobiona stalowym końcem, na dłoń długim.
Don Kichot wszystko to dobrze zważył, a zważywszy, osądził, że ten rycerz tęgim musi być osiłkiem; nie uląkł się jednak, jak Sanczo Pansa, przeciwnie rzekł śmiało do swego przeciwnika.
— Jeżeli popędliwość i żądza Wasza, panie rycerzu, co Was do bitki zachęca, nie narusza Waszej dworności, proszę abyście unieśli nieco przyłbicy, gdyż chcę wiedzieć czy skład Waszej twarzy, stosuje się do wdzięku, który Wasza postać okazuje.
— Czy zwycięzcą, czy też zwyciężonym z tego potkania wyjdziecie, panie rycerzu — odparł Rycerz Zwierciadlany — będziecie mieli aż nadto czasu na oglądanie mego oblicza. Nie mogę na ten czas Waszego życzenia wypełnić, gdyż zdawa mi się, że czynię wielkie pokrzywdzenie Kasildei z Wandalji, trwając czas po próżnicy, na unoszenie przyłbicy, bez przymuszenia Was wprzód do wyznania tej prawdy, co się jej po Was domagam.
— Teraz, gdy już rumaków dosiadamy — rzekł Don Kichot — możecie mi chyba oznajmić, panie ry- cerzu, czy ja jestem ten sam Don Kichot, któregoście mieli zwyciężyć?
— Na to mogę WPanu odpowiedzieć — odparł Rycerz Zwierciadeł, że podobni jesteście doń, niby jajo do jaja. Z tem wszystkiem, ponieważ rzekliście, że Was czarnoksiężnicy prześladują, tedy nie śmiem twierdzić, że jesteście tym samym.
— Dosyć mi na tem — rzekł Don Kichot — wierzę niezachwianie, że się mylicie. Niechaj podwiodą nam konie, a wraz Was wyprowadzę z tego grubego błędu, w tem okamgnieniu, zużywając mniej czasu, niżbyście go potrzebowali na podniesienie przyłbicy. Jeżeli Bóg, moja pani i moje ramię mi pomogą, obaczę zaraz Waszą twarz, a Wy upewnicie się, że nie jestem zwyciężonym Don Kichotem.
W tem miejscu, ucinając dyskurs, wskoczyli na siodła. Don Kichot popuścił cugli Rossynantowi, aby mieć większe pole do zapędu i uderzenia na swego adwersarza. Rycerz Zwierciadeł toż samo uczynił. Gdy już równa między nimi leżała przestrzeń, rzekł bohatyr nieznany:
— Pamiętajcie, panie rycerzu, że pakt naszego pojedynku powiada, iż zwyciężony ma podlegać we wszystkiem woli zwycięscy, tak jak to już namienione było.
— Wiem — odparł Don Kichot — ale i z tym dodatkiem, że zwycięzca nie może zadać zwyciężonemu żadnych czynności, coby przekraczały obręby rycerskich ustaw.
— I ja tak rozumiem — rzekł Rycerz Zwierciadeł.
Don Kichot obrócił trafunkiem oczy na olbrzymi nos giermka i osłupiał nie mniej, jak Sanczo; wziął tego giermka za jakieś monstrum, czy dziwotwora, z tych, których na świecie nie masz! Sanczo widząc, że jego pan oddala się, dla lepszego zapędu i impetu, nie chciał żadną miarą pozostać z nosaczem. Obawiał się, że gdy giermek pchnie tym nosem jego nos, cała rozprawa między nimi się skończy, on zaś tem uderzeniem i przestrachem z nóg zwalony zostanie. Poszedł tedy za swoim panem, trzymając się za strzemię Rossynanta. Gdy mu się zdało, że jego pan już zawrócić zamierza, rzekł:
— Błagam Was, panie mój, abyście, nim do bitwy przystąpicie, pomogli mi wieść na to drzewo korkowe, skąd lepiej, niż z ziemi będę mógł oglądać tę srogą rzeź, jaką Wasza Miłość na tym rycerzu sprawi.
— Mniemam raczej — odparł Don Kichot — że uważasz to drzewo za galerję, skąd się będziesz mógł bez nijakiego hazardu, gonitwie byków przypatrywać.
— Nie zmyślając — rzecze Sanczo — szkaradny nos tego giermka zadziwił mnie i takim lękiem napełnił, że nie śmię się znajdować w jego pobliżu.
— Jest to taki nos — odparł Don Kichot, — że gdybym nie był tym, kim jestem, sambym się zestrachał. A teraz pójdź tu bliżej, gdyż chcę ci dopomóc na drzewo się wdrapać.
Gdy Don Kichot wspierał Sanczę, chcąc aby giermek na drzewo się dostał, Rycerz Zwierciadeł, uczyniwszy sobie rum, co się mu dostateczny być wydawał, mniemając że Don Kichot to samo już uczynił, nie czekał na dźwięk trąby, ani na inny znak pobudki, jeno popuścił cugli swemu rumakowi (który nie był bardziej rączy, ani piękniejszy do Rossynanta) i pobudziwszy go do najżwawszego biegu, czyli do truchciku, leciał na spotkanie swego wroga. Ujrzawszy jednak, że Don Kichot zabawny jest podsadzaniem Sanczy, zawściągnął wodzy i na połowie drogi się zatrzymał. Rumak bardzo był mu za to obligowany, gdyż już ani kroku naprzód postąpić nie mógł. Don Kichot, któremu się zdało, że rycerz wraży bieży przeciwko niemu na skrzydłach, wbił ostrogi w wychudzone boki Rossynanta i przynaglił go tak, iż, jak dziejopis mówi, czła- pak zaczął gnać na wyskok, chocia w trakcie całej tej historji jeno truchcikiem biegał.
Z tym wściekłym impetem, jakiego nigdy jeszcze nie widziano, runął naprzód i doskoczył tam, gdzie się znajdował Rycerz Zwierciadeł, który nie przestawał wpierać pięt w swego rumaka, pakując mu w brzuch ostrogi, aż po same gwiazdki, bez tego jednak, aby go choć na palec z tego miejsca poruszyć, gdzie się zastanowił. Nasz dzielny Don Kichot skorzystał z nadarzonej sposobności, jego adwersarz bowiem wodził się ze swym biegunem, tak, iż nie mógł nawet dzidy dobrze przymierzyć, ani wziąć zamachu. Don Kichot, nie zważając na te jego zatrudnienia, bez nijakiego dla siebie hazardu, napadł z taką furją na Rycerza Zwierciadeł, że go z siodła zaraz wysadził i rzucił pod brzuch konia na ziemię, gdzie już pozostał, niby martwy, ręką ani nogą ruszyć nie mogąc.
— Sancho, obaczywszy rycerza na ziemi rozciągnionego, spuścił się gładko z korkowego drzewa, podbiegł żwawo do swego pana, który już zlazł z Rossynanta i zbliżył się do Rycerza Zwierciadeł, aby mu szyszak odjąć i upewnić się, czy jest martwy... W przypadku gdyby był żyw, chciał mu dać oddech wolniejszy. Nagle ujrzał... któż będzie mógł objawić to, co ujrzał, nie budząc zadziwienia i osłupienia w tych, co go słuchają. Obaczył, jak historja powiada, prawdziwą twarz, prawdziwe oblicze, rzetelny pozór, wierny obraz i konterfekt bakałarza Samsona Karrasco. Wówczas donośnym głosem na Sanczę zawołał: — Pójdź tu, Sanczo, i spójrz na to, czemu, mimo ócz własnych świadectwa, wierzyć nie będziesz! Bierzaj, mój synu i patrz, co za moc jest tej przeklętej magji i co mogą gusła i czarnoksiężnicy.
Sanczo, ujrzawszy oblicze bakałarza Karrasco, jął się żegnać znakami krzyża świętego i Bogu się pole- cać. Tymczasem, gdy zwyciężony rycerz żadnej oznaki życia nie dawał, Sanczo rzekł do Don Kichota:
— Mniemam, panie mój, że dla lepszego doświadczenia i upewnienia się trzeba wrazić szpadę w gardziel tego Jegomości, co być się zdawa bakałarzem Karrasco. Może zabijając go, pozbędziesz się WPan jednego ze swych wrogów — czarnoksiężników.
— Dobrze gadasz — odparł Don Kichot — im więcej trupów, tem mniej nieprzyjaciół.
Gdy już wyciągał szpadę, aby radę Sanczy uskutecznić, nadbiegł co tchu w piersiach giermek Rycerza Zwierciadeł, ale już bez nosa, co go takim szpetnym czynił, krzycząc gromkim głosem:
— Zatrzymajcie się panie Don Kichocie, baczcie, co czynić chcecie. U nóg waszych leży przecie wasz przyjaciel, bakałarz Karrasco... ja zaś jestem jego giermkiem.
Sanczo, ujrzawszy go, już bez tej ohyzdy a plugastwa, zapytał:
— A gdzie nos?
— Tutaj, w kieszeni — odparł giermek.
I zanurzywszy rękę w prawą kieszeń, wydobył nos uklejony z papieru, tak cudaczny, jakeśmy to opisali. Sanczo, przypatrzywszy się giermkowi baczniej, rzekł głosem, pełnym wielkiego zdumienia:
— O najświętsza panienko, bądź mi na pomocy! Ten ci jest Tomaszem Cecialem, moim kumotrem i sąsiadem!
— A jakżeby mogło być inaczej! — odparł giermek beznosy. Jestem Tomaszem Cecialem, kmotrem i sąsiadem Sanczo Pansy, a zaraz wam opowiem, przez jakie to sztuczki, wybiegi i zwodzenia tutaj się znajduję. Na ten czas poproście jeno swego pana, aby nie dotykał, krzywdy nie robił i nie ranił Rycerza Zwierciadeł, leżącego u jego stóp, gdyż jest on zuchwałym bakałarzem Karrasco.
Tymczasem Rycerz Zwierciadeł do utraconych zmysłów przyszedł. Don Kichot, zważywszy to, przytknął mu do gardła ostrze obnażonej szpady i rzekł:
— Zginiecie, rycerzu, jeśli nie wyznacie, że niezrównana Dulcynea z Toboso w piękności prym dzierży nad Waszą Kasildeą z Wandalji. Krom tego musicie się przedstawić mej damie w mojem imieniu, aby mogła rozporządzać Wami, według swego upodobania. Jeśli pani Dulcynea puści Was na wolę, pospieszycie nazad do mnie (sława głośnych dzieł moich za przewodnika Wam posłuży i do miejsca, gdzie będę przebywał, łatwiej doprowadzi), aby mi oznajmić, co się Wam, w przytomności pani mojej, przytrafiło. Wszystkie te warunki nie są ni kęska przeciwne tym, któreśmy przed naszem spotkaniem okryślili, gdyż nie przechodzą obrębu ustaw błędnego rycerstwa.
— Wyznaję — odparł powalony na ziemię rycerz — że jeden brudny i koślawy trzewik pani Dulcynei z Toboso, więcej warta, niżli źle postrzyżona, chocia ochędożna broda Kasildei. Przyrzekam święcie, że pójdę i wrócę, aby Wam zdać szczegółową relację z tego, co chcecie.
— Musicie także przyznać i uwierzyć — rzekł Don Kichot — że rycerz, którego zwyciężyliście nie był, ani nie mógł być Don Kichotem z Manczy, ale że był to ktoś inny, jemu podobny. Jako też i ja z mojej strony przyświadczam, że Wy, chocia zdajecie się być bakałarzem Samsonem Karrasco, wcale nim nie jesteście, tylko jemu podobnym. Te zmyślone kształty postawili mi przed oczami moi nieprzyjaciele-czarnoksiężnicy, tak, abym poskromił porywcze zapędy mego gniewu i używał w spokojności i łagodności owoców mojej sławy i zwycięstwa.
— Przyświadczam, utrzymuję i wierzę, tak jak Wy, panie, zaświadczacie, utrzymujecie i wierzycie — odparł srodze zmordowany nieborak-rycerz. Pozwólcie mi podnieść się na nogi, jeśli na to pozwoli obrażenie, com je z upadku odniósł.
Don Kichot, pospołu z Giermkiem Borowym, pomogli mu wstać. Sanczo Pansa nie odrywał oczu od giermka, pytając go o różne rzeczy; responsy na te pytania były jawnym dowodem, że znajdował się przed nim Tomasz Cecial w niezmyślonym kształcie. Aliści podejrzenie, które wszczepił w umysł Sanczy jego pan: że czarnoksiężnicy przemienili pozór Rycerza Zwierciadeł i przedzierzgnęli go w postać bakałarza Samsona, nie zwalało mu uwierzyć w prawdę, którą miał przed oczami.
Koniec końców pan i sługa pozostali w swem błędnem mniemaniu i opacznem rozumieniu. Tymczasem Rycerz Zwierciadeł i jego giermek, wielce nieszczęśliwi, odjechali od Don Kichota i Sanczy, szukając miejsca, gdzieby mogli opatrzyć plastrami żebra potłuczone.

Don Kichot i Sanczo odprawili się w drogę do Saragossy, gdzie ich historja na ten czas pozostawia, aby zdać sprawę z tego, kim był Rycerz Zwierciadeł i jego srogonosy giermek.

KAPITULUM XV
KTÓRE OPISUJE, KIM BYŁ RYCERZ ZWIERCIADEŁ I JEGO GIERMEK

Don Kichot odjechał niepomiernie rozradowan, chełpliwy i pyszny, z odniesionego zwycięstwa nad Rycerzem Zwierciadeł, który, według jego mniemania, był najdzielniejszym na świecie rycerzem. Dowierzając jego słowu przyrzeczonemu, oczekiwał wiadomości o księżniczce Dulcynei, jeżeliby jej omamienie jeszcze trwało. Musiał przecie powrócić, pod grozą wyklęcia z zakonu rycerskiego i zdać mu szczegółową relację ze spotkania z panią Dulcyneą. Ale Don Kichot myślał jedno, Rycerz Zwierciadeł drugie, chocia na ten czas tylko to miał na pieczy, aby najrychlej plastrami się obłożyć, tak, jakżeśmy już namieniali. Dziejopis powiada, że bakałarz Samson Karrasco poradził Don Kichotowi powrócić na szlak rycerskich przygód, złożywszy wprzód walną naradę z plebanem i balwierzem, jakiby był sposób najlepszy na przytrzymanie Don Kichota spokojnie w domu, bez tego, aby swój umysł zadręczał szukaniem nieszczęsnych przygód. Wszyscy jednomyślnie na to się zgodzili, za namową Karrasca, że trzeba Don Kichotowi dać wolność w świat wyruszenia, jakoże żadną miarą i tak zatrzymać go nie było można. Samson Karrasco miał mu zajechać drogę, przebrany za rycerza błędnego, znaleźć pobudkę do wyzwania go na orężną rozprawę i zwy- ciężyć go (co im się rzeczą łatwą być wydawało) — przed bitką zaś mieli pospołu ustanowić, że zwyciężony woli zwycięscy na wszem podlegać będzie; zatem Karrasco, korzystając ze swojej wygranej, przywiedzie go do domu i rozkaże mu przez dwa lata stamtąd się nie wydalać, wpóki nowego jakiegoś rozkazania nie otrzyma. Wszyscy mieli to za rzecz pewną, że zwyciężony Don Kichot, wypełni co do joty ten rozkaz, aby niwczem nie uchybić ustawom rycerstwa błędnego. Można też się było spodziewać, że w przeciągu tego czasu, który w swoim domu spędzi, zapomni o swych szaleńczych przywidzeniach, albo, że jakieś remedium na to szaleństwo wynalezione zostanie.
Karrasco podjął się tej przysługi i wziął sobie za giermka Tomasza Ceciala, kmotra i sąsiada Sanczo Pansy, człeka nie w ciemię bitego, rezolutnego i wesołego kompana. Samson uzbroił się tak, jakeśmy to już namienili, zaś Tomasz Cecial przysądził sobie fałszywy nos do nosa, co mu go natura dała, aby nie być poznany od swego kmotra, przy wzajemnem spotkaniu. Poszli w tropy Don Kichota i mało nie dostawało, aby nie byli przytomni przygodzie z Wozem Śmierci. Napotkali go wreszcie w boru, gdzie się przytrafiło to, o czem już czytaliśmy. Gdyby nie uprzedzenia dziwackie Don Kichota, które mu kazały utrzymywać, że bakałarz nie jest bakałarzem, pan bakałarz byłby się stał na wieki niesposobny dostąpienia stopnia licencjata, bowiem prawdziwie w piętkę mierząc, w łeb uderzył. Tomasz Cecial, ujrzawszy, że ich zamysł na niczem spełzł i że ich wyprawa tak smutny obrót wzięła, rzekł do bakałarza:
— Wierę, panie Samsonie Karrasco, mamy to, nacośmy zasłużyli. Łatwo jest porywać się na jakieś przedsięwzięcie, ale wyjść z niego później trudno. Don Kichot jest głupi, my mądrzy, odjechał zdrów i śmiejący się, my zaś strapieni i obici tu zostajemy. Obaczmy teraz, kto jest bardziej szalony? Czy ten, co jest nim w istocie, nie mogąc się od tego uchronić, czyli też ten, co nim być pragnie z wolnej woli?
Samson odparł na to:
— Różność między tymi dwoma szaleńcami taka jest, że ten, co jest nim w istocie, musi już takim na wiek pozostać, zaś tamten, co tylko na czas zmyśla nim być, przestanie, kiedy zechce.
— Skoro tak jest — rzekł Tomasz Cecial — ja uczyniłem się po dobrej woli głupcem, przemknąwszy na służbę, do WPana, jako giermek — teraz zaś równie z dobrej woli pragnę przestać być bezrozumnym i do domu powrócić.
— Uczynisz, jak zechcesz — odparł Samson. — Co do mnie, to próżno się spodziewać, abym powrócił do domu, wpóki Don Kichotowi tęgo boków nie obiję. Już teraz nie mam zamysłu przywrócenia go do rozumu; zemsta będzie jedyną moich poczynań pobudką. Wielki ból, który w żebrach odczuwam, nie zwala, abym się litością miał powodować.

Taką bawiąc się rozmową, przybyli do wsi, gdzie trafunkiem, na swoje szczęście, napotkali cyrulika, w rzemiośle swym zawołanego, który nad bakałarzem pieczę roztoczył. Tomasz Cecial odjechał Karrasca, przemyślającego o sposobach zemszczenia się. Historja powie nam o nim w swoim czasie, nie chcąc teraz Don Kichota zaniedbywać.

KAPITULUM XVI
CO SIĘ PRZYDARZYŁO NASZEMU DON KICHOTOWI Z PEWNYM RYCERZEM Z MANCZY

Z radością, ukontentowaniem i chlubliwością jechał Don Kichot swoją drogą, mieniąc się być, dla wiktorji, jaką odniósł, najznakomitszym na świecie rycerzem błędnym. Miał już za dokonane i do szczęśliwego przywiedzione kresu wszystkie przygody, które od tego czasu poczynając, przytrafić mu się miały. Mało dbał o czarodziejstwa i czarnoksiężników, i nie pamiętał już o niezliczonej wielości plag, które odebrał, w czasie swych sławnych rycerskich przewag, o pociskach kamiennych, co mu połowę zębów wybiły, o niewdzięczności galerników, i o zuchwalstwie Yangosów, którzy go mnóstwem kułaków obdarzyli. W końcu mówił do siebie, że gdyby tylko znalazł jakiś wybieg a sposób wyprowadzenia z omamienia pani Dulcynei, jużby i nie zazdrościł największej pomyślności najszczęśliwszemu rycerzowi błędnemu dawnych wieków.
Gdy Don Kichot był tak zatopiony w swych marzeniach, Sanczo Pansa rzekł:
— Czyli nie zdaje się, WPanu, rzeczą dziwną, że mam ciągle przed oczami wielki nos mego kmotra, Tomasza Ceciala?
— Zaliż mniemasz — odparł Don Kichot — że Rycerz z Lasu był bakałarzem Karrasco, zaś jego giermek, Tomaszem Cecialem twoim kmotrem?
— Nie wiem, co mam rzec — rzekł Sanczo — ale to pewna, że nikt inny jak tylko on, nie mógł mieć tyła wiadomości o mojej żonie, dzieckach i domu. Jego oblicze, gdy tylko odjął ten nos szpetny, okazało się obliczem Tomasza Ceciala, takiem, jakiem je widziałem, niezliczone razy we wsi. Domy nasze przytykają do siebie. Także dźwięk jego głosu był ten sam.
— Pomówmy rozumnie, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Cóż jest za podobieństwo, aby bakałarz Samson Karrasco przybył tutaj, jako rycerz błędny, z bronią nacierającą i odpierającą, na rozprawę ze mną? Zaliż jestem jego nieprzyjacielem? Zaliż mu dałem kiedykolwiek przyczynę być mi nienawistnym? Czy jestem jego współmiłośnikiem, czyli też on rycerskiem rzemiosłem się para, aby miał być zawistny o sławę, com ją sobie zdobył?
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — cóż powiedzieć na to, że ten rycerz, kimby on i nie był, jest podobny istotnie do bakałarza Karrasca, zaś jego giermek do Tomasza Ceciala, mego kmotra. Jeżeli to jest zaczarowanie, jak WPan powiadasz, czyli nie można było inszego kogo naśladować i na wzór brać, tylko tych dwóch?
— Wszystko to — rzekł Don Kichot — jest tylko sztuczką i niecnym fortelem tych złośliwych czarnoksiężników, co mnie prześladują. Przewidzieli, że odniosę zwycięstwo i odmienili twarz rycerza, zwyciężonego w obliczu mego przyjaciela, bakałarza, aby przyjaźń, jaką do niego żywię, stanęła między ostrzem mojej szpady, a niezawodnem ramieniem mojem, szanując i łagodząc słuszny i sprawiedliwy gniew mój i aby ten, co na moje życie dybał, podstępnie i zdradliwie, ostał się sam przy życiu. Na potwierdzenie tej prawdy, wiesz już sam, Sanczo, przez eksperjencję, która cię omylić, ani oszukać nie może, że dla czarnoksiężników jest rzeczą wielce łatwą przedzierzgnąć jeden ludzki pozór w drugi, uczynić z piękności szpet- ność, zaś z szpetności piękność, gdyż zaledwie przed dwoma dniami widziałeś na własne oczy niezrównaną panią Dulcyneę z Toboso, w całym niezaćmionym blasku jej przyrodzonej piękności i osobnego wdzięku, podczas gdy ja oglądałem ją pod pozorem paskudnej i obrzydliwej chłopianki, z oczami zaropiałemi i ustami, co smrodliwy dech wydawały. Nie trzeba się tedy dziwić, że przemyślni czarnoksiężnicy, co to nieszczęsne przedsięwzięcie uczynili, dali też rycerzowi pozór Samsona Karrasco, a twemu kmotrowi pozór jego giermka, aby mi tylko odjąć sławę zwycięstwa. Ale z tem wszystkiem, mam przyczynę pocieszenia się, gdyż przecież odniosłem zwycięstwo nad mym nieprzyjacielem, nie bacząc na kształt, który ten wziął na się.
— Jeden Bóg zna całą prawdę — odparł Sanczo. Znał on do gruntu sprawę przedzierzgnięcia pani Dulcynei, które z jego fortelu się zrodziło, nie mógł więc zadowolić się fantastycznemi wywodami swego pana. Nie chciał jednak w spór wchodzić, obawiając się, aby, słówkiem jakiemś niebacznem, nie odkryć swego oszukania.
Zostawali właśnie w tych rozmowach, gdy zbliżył się do nich ktoś, tą samą drogą jadący. Siedział na pięknej, szpakowatej klaczy, miał na sobie opończę z przedniego zielonego sukna, obramioną szarym aksamitem, na głowie zaś kapuzę letnią, aksamitną takiejż barwy. Rząd na konia, z krótkiemi strzemionami, był odpowiedniej szarej i zielonej barwy. Przy boku miał szablę, maurytańskim kształtem, wiszącą na szerokim temblaku zielonym i suto złotem przetykanym. Ciżmy były tegoż koloru, co i temblak. Ostrogi nie były złote, lecz zielono szmelcowane, a tak glansowne i błyszczące, że lepszy miały pozór, niż szczerozłote. Podróżny, zbliżywszy się, pozdrowił dwornie naszego rycerza i jego giermka, i byłby minął ich, dodając kla- czy ostrogi, gdyby go nie zatrzymały słowa Don Kichota.
— Jeśli, WPan, jedzie tą samą drogą, a nie spieszy się zbytnio, uczyni mi rzecz miłą, gdy pospołu z nami jechać zechce.
— Wprawdzie — odparł szlachcic na klaczy — miałem tąż samą myśl, alem się obawiał, aby Wasz rumak czegoś nieprzystojnego z moją klaczą nie uczynił.
— Wasza Miłość — rzekł Sanczo — może spokojnie zawściągnąć cugli swojej świerzopie, gdyż nasz rumak jest bardzo wstrzemięźliwy i przystojny. Nigdy w podobnych okolicznościach żadnego plugastwa nie popełnił, a gdy mu się raz przytrafiło wdać się w zaloty, mój pan i ja w siedmnasób kazaliśmy mu za to zapłacić.
Jeszcze raz, Waszej Miłości, powtarzam, że możesz wstrzymać klacz swoją, gdyż choćby nie wiem jakie nęty w sobie miała, rumak nasz ani na nią nie spojrzy.
Podróżny wstrzymał wodze koniowi, zadziwiony obliczem i postawą naszego rycerza. Don Kichot był bez szyszaka, który Sanczo przytwierdził do tylnego łęku oślej kulbaki. Jeśli jednak kawaler w zielonej opończy patrzył ciekawie na Don Kichota, to ten niemniej mu się przypatrywał, domyślając się, iż musi to być człek znacznej kondycji. Mógł liczyć około pięćdziesięciu lat, włosy miał szpakowate, nos orli, cała postać tchnęła wesołością i statecznością. Z jego pozoru i ubioru wnosić było można, że to człek jakowyś znaczny. Kawaler w zielonej opończy osądził zaś Don Kichota z Manczy za nadzwyczajnego cudaka, któremu podobnego, jako żywo, nigdy w życiu nie widział, zadziwiła go długość szyji, wysoka postawa, chudość i żółtość oblicza, zbroja, postawa, pełna powagi i statku: podobnego, żywego konterfektu w tych okolicach już od wieków nie widziano. Don Kichot do- brze zważył tę ciekawość, z jaką podróżny mu się przyglądał i z jego zadziwienia wyczytał chęć najrychlejszego dowiedzenia się o nim. Nasz rycerz, który był dworny i zawsze gotów przypodobać się całemu światu, uprzedził pytanie podróżnego i rzekł:
— Nie zadziwia mnie to, Wasza Miłość, żeście osłupieli, zważywszy ten mój pozór, tak odmienny i niezwykły. Przestaniecie się zadziwiać, gdy Wam rzeknę, że jestem rycerzem

z tych, co jak lud powiada,
szukaniem przygód są zabawni.

Porzuciłem moją ojczyznę, dałem w zastaw dobra moje, wyzułem się z wszystkich moich dostatków i rzuciłem się w ramiona fortuny, aby mnie wiodła tam, gdzie jej się podoba. Chciałem przywołać do życia umarły zakon rycerstwa błędnego; już wiele czasu upływa, gdy usterkając tutaj, tam padając, tu znów chodząc głową nadół, a tam się podnosząc, dopełniłem znaczną część moich zamysłów. Wspomagałem wdowy, ochraniałem panienki, świadczyłem usługi mężatkom i sierotom, co jest przyrodzoną powinnością rycerzy błędnych. Dla tych licznych, dzielnych i chrześcijańskich czynów, zasłużyłem już sobie na to, aby mój żywot na piśmie uwieczniono, wśród wszystkich świata narodów. Trzydzieści tysięcy ksiąg o mojej historji już wydrukowano,[311] a jeszcze ze trzydzieści miljonów razy druk ten powtórzą, jeżeli tylko temu wola boska nie zapobieży.
Przeto, mówiąc, w krótkich słowach, albo lepiej w jednem słowie, wiedzcie, że jestem Don Kichot z Manczy, zwany takoż Rycerzem Posępnego Oblicza. I lubo składanie samemu sobie pochwał, raczej poniża niż wynosi, jednakoż jestem przymuszony czasem to czynić, gdy nie masz nikogo, coby mnie w tem wyręczył.
Dlatego tedy Mości Panie, ani ten rumak, ani ta kopja, ani ta tarcza, ani ten giermek, ani te wszystkie bronie, pospołu wzięte, ani żółtość i chudość oblicza mego nie powinny w Was już odtąd zadziwienia budzić, gdyż wiecie już kim jestem i jaką profesję sprawuję.
Rzekłszy to, zawarł mowę Don Kichot, zaś Kawaler w zielonej opończy zwlekał z responsem, tak jakby słów stosownych znaleść nie mógł. Po długiej chwili milczenia rzekł wreszcie:
— Dobrzeście odgadali, Mości Panie, po mem zadziwieniu ciekawość, jaka mnie zdjęła, aliści nie udało wam się wywieść mnie z tego osłupienia, które mną na Wasz widok owładło. Rzekliście panie, że po uwiadomieniu kim jesteście, powinienem przestać się zadziwiać, tymczasem ja przeciwnie, jeszcze bardziej zaciekawiony jestem. Jakże to być może, aby jeszcze dziś znajdowali się na świecie rycerze błędni i aby drukowano historję o prawdziwych czynach rycerskich? Nie mogę dać wiary, iż chodzą dziś po ziemi ci, co dają wspór wdowom, mają pieczę nad dziewicami, strzegą czci mężatek i ochraniają sieroty, gdybym się o tem nie przeświadczył, ujrzawszy na własne oczy WPana. Bogu Najwyższemu chwała! Dzięki historji, o której Wasza Miłość mówi, a w której pomieszczono sławne i prawdziwe Wasze czyny rycerskie, pójdzie w niepamięć niesłychana mnogość bajęd o rycerzach błędnych, co cały świat napełniała, z krzywdą dla dobrych obyczajów i szkodą dla ksiąg budujących.
— Wieleby rzec można — odparł Don Kichot — w materji, czy historję rycerzów błędnych są zbiorem bajęd, czy nie.
— A któżby mógł o tem wątpić — rzekł Kawaler w zielonej opończy — że te księgi są kłamliwe i opaczne?
— Ja o tem wątpię — odparł Don Kichot — ale na ten czas materję tę pozostawmy. Jeśli podróż na- sza się przeciągnie, posiadam nadzieję w Bogu, że dam poznać WPanu, jak źle i błędnie uczynił, idąc za tymi, którzy twierdzą, że historję te nie są prawdziwe.
Te ostatnie słowa Don Kichota sprawiły podejrzenie podróżnemu, iż Don Kichot musi być jakimś półgłówkiem. Czekał jeszcze na inne rzeczenia, aby lepszą pewność powziąć. Nim jednak nowe dyskursy zawiązali, Don Kichot poprosił go, aby mu opowiedział o swoim stanie, skoro już powiadomiony został o jego życiu i kondycji. Ten w zielonej opończy odparł:
— Jestem szlachcicem, panie Rycerzu Posępnej Postaci, urodzonym w pobliskiej tu wsi, gdzie za bożą pomocą dziś jeszcze wieczerzać będziemy. Jestem człekiem dość majętnym, a zowię się Diego de Miranda. Wiodę życie, w towarzystwie swojej żony, synów i przyjaciół. Moje zabawy zwyczajne są polowanie i ryb łowienie, ale nie trzymam sokołów ani chartów, zaledwie kilka kuropatw ułaskawionych, oraz żwawe łasice. Mam ze sześć tuzinów ksiąg, tak łacińskich, jak i w języku ludowym pisanych, jedne służą do historji, drugie do nabożeństwa; księgi rycerskie jeszcze przez progi domu mego nie przeszły. Mam większe upodobanie w czytaniu dzieł świeckich, niżli duchownych, jeśli one tylko zacny argument wywodzą, cieszą językiem polerownym i inwencją swoją ciekawość i podziw budzą — prawdę rzekłszy, mało takich dzieł jest dzisiaj w Hiszpanji. Nieraz biesiaduję w gronie moich cnych sąsiadów i przyjaciół i często ich w domu swoim goszczę. Biesiady te są skromne, złożone z potraw smacznych, ale nie wymyślnych. Z całej duszy nienawidzę oszczerstw i ścierpieć nie mogę, aby w mojej przytomności na kogoś kalumnje miotano; nie wtrącam się do życia innych, ani oczami rysia na cudze sprawy nie patrzę. Słucham mszy świętej każdego rana, część dóbr swoich ubogim oddaję, nie chełpiąc się jednak ze swych do- brych uczynków — nie chcę, aby fałszywa pycha i obłuda wtargnęły do duszy mojej. Są to dwaj nieprzyjaciele, którzy najbardziej czujną duszą owładnąć mogą. Staram się pogodzić tych, co w kłótliwości trwają, mam wielkie nabożeństwo do Najświętszej Marji Panny i ufność pokładam niezachwianą w miłosierdziu naszego Pana i Stwórcy.[312]
Sanczo Pansa przysłuchiwał się bacznie tej opowieści szlachcica. Zdało mu się, że to jest życie poczciwe i święte i że ten, co je wiedzie, winien cuda czynić, skoczył tedy ze swego osła, schwycił za lewe strzemię i ucałował kilka razy stopy szlachcica, mając serce w piersiach zmiękczone i łzy w oczach. Szlachcic ujrzawszy to, zapytał:
— Co to ma znaczyć, mój przyjacielu? Za cóż mi tak nogi całujesz?
— Pozwól mi, WPan, tak się całować — odparł Sanczo — Wasza Miłość wydaje mi się być pierwszym świętym, jakiego widzę na koniu, w ciągu całego życia mego.
— Nie jestem świętym — rzekł szlachcic — jeno wielkim grzesznikiem. To ty, mój przyjacielu, dla tej pokory, jaką okazujesz, musisz być człekiem dobrym i poczciwym.
Sanczo wlazł z powrotem na burdę swego osła, sprawiwszy to, że Don Kichot, mimo swej głębokiej melancholji, uśmiechnął się szczerze rozradowan, a Don Diego odnowa się zadziwił.
Don Kichot zapytał szlachcica, czy ma dużo potomstwa, przydając, że starożytni filozofowie, pojęcia prawdziwego Boga zbyci, najwyższe dobro zakładali w darach przyrodzenia, fortuny, ilości przyjaciół i dobrych dzieci.
— Mam jednego tylko syna, panie Don Kichocie — odparł szlachcic — i może za szczęśliwszego niż jestem, bym się poczytywał, gdybym go wcale nie miał. Nie jest on zły, ale nie jest i tak dobry, jakbym sobie tego życzył. Młodzieniec ten około osiemnastu wiosen liczy, sześć lat strawił na studjach w Salamance. ucząc się greki i łaciny. Gdy chciałem, aby do innych sciencji przeszedł, znalazłem go tak zatopionego w umiejętności rymotwórstwa (jeśli tylko poezję sciencją nazwać można), że już i nie było sposobu zachęcić go, aby się przyłożył do studjów prawa, czy teologji, która jest wszystkich nauk królową. Chciałem z niego uczynić luminarza naszego rodu, gdyż żyjemy przecie w wieku, gdy to królowie nasi w wielkiem zachowaniu mają pisma cnotliwe i przystojne, bowiem pisma bez cnoty je zdobiącej, są jak perły, na gnojowisku leżące. Cały dzień trawi na rozważaniu, czy Homer słusznie, czy niesłusznie orzekł coś w pewnym wierszu Iliady, czy Marcialis nieprzystojnie się wyraził w jednym ze swoich epigramatów, czy te i tamte wiersze Wergiljusza w tym, czy innym sensie rozumieć należy? Rozmawia tedy ciągle jeno z księgarni tych poetów, o których namieniałem, a takoż z dziełami Horacjusza, Persjusza, Juvenala i Tibulla; poetów dzisiejszych, a zwłaszcza tych, co w języku ludowym piszą, lekce sobie waży. Mimo tej odrazy, jaką żywi dla poezji, językiem ludowym pisanej, jest teraz zatrudniony układaniem glossy na cztery wiersze, które mu, jak mniemam, z Salamanki przysłano.
Na to odparł Don Kichot:
— Dzieci, WPanie, są częścią wnętrzności swoich rodziców. Czyli są zatem złe, czy dobre, miłować je trzeba, tak jak się miłuje duszę, co nas życiem darzy. Do powinności rodziców należy prowadzić je, od lat najmłodszych, drogą cnoty, dobrej edukacji i poczciwych, chrześcijańskich obyczajów, aby do wieku źrałego przyszedłszy, stały się podporą ich starości i potomności chlubą. Nie zdaje mi się, aby dobrze było, do tej, czy innej sciencji je przymuszać, chocia i nie zawadzi im łagodnie pewne rzeczy przekła- dać. Gdyż celem nauki nabywania nie jest pane lucrando, o który szczęśliwy żak ubiegać się nie potrzebuje, będąc nawszem darami nieba opatrzony — jestem tego mniemania, że trza mu dać wolę iść za swoją skłonnością i dozwolić, by wybór nauki, według swego upodobania uczynił. Lubo poezja, bardziej do zabawy, niż do pożytku służy, jednakoż nie czyni zawstydzenia temu, co ją uprawia, Poezja, panie bracie, jest, według mego sądu, wdzięczną, w doskonałej piękności celującą panienką, o którą inne mnogie dziewice mają staranie, aby ją najbogaciej przystroić, ozdobić i wysoce dostojny dać jej pozór. Owe panienki są to różne umiejętności, a sciencje, których usługami cieszyć się winna, zdobiąc ich wzamian swoim splendorem. Tej pięknej dziewicy nie Iza włóczyć po ulicach, ani na placach, czy w zakątach pałaców na widok wystawiać. Jest utworzona z alchimji, tak szlachetnej, że ten, co jest w niej zawołany, zamieni ją snadnie w czyste złoto najwyższego waloru. Ten, co ją posiada, winien ją trzymać w ryzie, i nie zwolić, by się wynaturzyła w wszetecznych satyrach i uszczypliwych sonetach; żadną miarą kupczyć nią niewolno, tak w bohatyrskich poematach, żałosnych tragedjach, jak w wesołych i dobrze ułożonych komedjach; ciemne pospólstwo i facecjoniści winni nie mieć do niej przystępu, jakoże nie są zdolni poznać i uszanować skarbów, jakie się w niej zawierają. Nie myślcie przytem, panie, że pospólstwem zowię jeno ludzi niziuchnego i podłego stanu, bowiem dla mnie każdy nieuk, choćby był księciem i panem do pospólstwa się liczy.
Ten, co się poezją para, zachowując jednak bacznie kondycje, o których tu namieniałem, będzie się cieszył sławą i estymą wśród wszystkich nacyj świata.
Co zaś, WPan, powiadasz, że jego syn nie szanuje teraźniejszej poezyj, w naszym języku pisanej, to widzi mi się, że nie ze wszystkiem ma w tem słuszną przyczynę, a oto moje racje: Wielki Homer nie pisał po łacinie, gdyż był Grekiem, Wirgiljusz nie pisał po grecku, gdyż był Rzymianinem. W samej rzeczy wszyscy starożytni poetowie pisali w swoim języku rodowitym i nie szukali cudzoziemskich języków, aby swoje wysokie myśli wyrazić. Skoro tak było, tedy obyczaj ten powinien się dziś na wszystkie nacje rozciągnąć, tak, aby rymotwórca niemiecki nie był pogardzany dlatego, że w swoim języku wiersze składa, jako kastylijski, czy baskijski. Syn WPana (tak jak ja to sobie imaginuję) nie lekceważy kastylijskiej poezji, jeno poetów, którzy, prócz języka kastylijskiego, innej mowy nie znają, ani nie są zawołani w tych umiejętnościach, coby mogły ich przyrodzone talenta upiększyć i wspór im okazać. Ale i w tym gruba omyłka kryć się może, gdyż jak się pospolicie i sprawiedliwie mówi — człek poetą się rodzi.[313] Trza przez to rozumieć, że prawdziwy poeta z żywota matki na ten świat wychodzi, zaś mając tę skłonność, którą mu niebo dało, bez żadnych studjów i sztuczek składa rzeczy, co świadczą o prawdzie rzeczenia: „est Deus in nobis“.[314] Powiem takoż, iż ten, co jest poetą od natury, zaś natchnienie swoje sztuką wspomaga, stanie się jeszcze większym poetą i prześcignie znacznie, tego wierszopisa, co tylko, przy pomocy samej sztuki, chce na ten tytuł zasłużyć. Rzetelnie mówiąc, sztuka nigdy natury nie jest zdolna prześcignąć, może ją tylko doskonalszą uczynić: gdy się sztuka z naturą połączy, a natura ze sztuką, to jedność ta doskonałego poetę wydaje. Kończąc moją przemowę, radzę WPanu, aby dał swemu synowi wolę pójścia po drodze, nad którą jego gwiazda świeci. Będąc tak w naukach usilnym, i przestąpiwszy już szczęśliwie przez pierwszy próg i stopień umiejętności, jakim jest języków znajomość, dostąpi, przy ich pomocy, wierzchołka pięknej sztuki pisania, która jest przyzwoita szlachcicowi, z intraty swej żyjącemu i tak go zdobi i wyróżnia, jak mitra biskupa, albo jurystę długa szata.
Obruszaj się, WPan, na swego syna, gdy będzie pisał satyry, szarpiące dobrą cześć bliźniego, karaj go, i drzyj mu te papiery obelżywe. Ale jeśli będzie składał wiersze na modłę Horacego, piętnując występek, jak to poeta łaciński udatnie czynił, chwalić go winieneś, gdyż wolno jest rymotwórcy przeciwko invidii pisać, chłostać różne wady i zawistnych piętnować, byleby bez wymieniania imion.
Tymczasem są i tacy poetowie, co dla złośliwego i publicznego cudzej sławy uszczypku, gotowiby byli zgodzić się na wygnanie na wyspy Pontu. Poeta, przystojny w swoich obyczajach, przystojność także w swoich wierszach zachowa, bowiem pióro jest językiem duszy. Jakie myśli w głębi ducha się poczną, taki będzie pism jego owoc. Królowie i książęta, widząc ludzi mądrych, cnotliwych i dostojnych, którzy są zawołani w pięknej sztuce rymotwórstwa, wielce ich sobie cenią, wywyższają ich, hołdy im świadczą, a także koronują ich liśćmi tego drzewa, w które piorun nie uderzy, jakby na świadectwo, że nie lza tykać i obrażać tych, co na skroniach podobne wieńce noszą.
Szlachcic w zielonej opończy zadziwił się wielce, wysłuchawszy tej mowy Don Kichota; tak, iż zaczął sobie nawet naganiać skrycie, że był powziął myśl o szaleństwie Don Kichota.
Tymczasem Sanczo, któremu cały ten dyskurs niezbyt do smaku przypadł, zboczył nieco z drogi, aby poprosić o trochę mleka pasterzy, którzy w pobliżu owce swoje paśli.

Gdy szlachcic wielce ukontentowany z dyskursu, w którym Don Kichot tyle mądrości wykazał, chciał znów zacząć rozmowę, rycerz nasz, podniósłszy głowę, obaczył jadący mu naprzeciw wóz, przybrany chorągwiami, na których widniały herby królewskie. Mniemając, że gotuje się jakaś nowa przygoda, zawołał gromkim głosem na Sanczę, aby ten podał mu jego hełm. Sanczo, usłyszawszy głos swego pana, opuścił co tchu pasterzy i, pobudziwszy do biegu swego siwca, przybył wkrótce tam, gdzie go oczekiwał Don Kichot, któremu się zdarzyć miała straszliwa i szalona przygoda.

KAPITULUM XVII
KTÓRE OPISUJE NAJWYŻSZY STOPIEŃ, DO JAKIEGO DOSZŁA I DOJŚĆ MOGŁA NIESŁYCHANA ODWAGA DON KICHOTA A TAKOŻ MÓWI O SZCZĘŚLIWIE ZAKOŃCZONEJ PRZYGODZIE ZE LWAMI

Historja powiada, że gdy Don Kichot wołał gromko na Sanczę, aby mu szyszak podał, giermek właśnie był zabawny kupowaniem twarogów i serów, które pasterze ochotnie mu oddawali. Będąc przynaglony wołaniem swego pana, nie wiedział co z niemi uczynić i gdzie je ukryć, a jakoże, uiściwszy zapłatę, żałował sery porzucić, postanowił włożyć je naprędce w szyszak swego pana. Opatrzony w żywność, poskoczył dowiedzieć się, czego jego pan żąda. Gdy już do niego dopadł, Don Kichot rzekł:
— Podaj mi hełm, przyjacielu, gdyż albo się nie znam na przygodach, albo też to, co widzę, okaże się przygodą, która zmusza do dobycia broni.
Szlachcic w zielonej opończy, usłyszawszy te słowa, obejrzał się na wszystkie strony, aliści ujrzał tylko wóz, jadący im naprzeciw, a przybrany dwiema czy trzema chorągiewkami; mniemając, że jest to wóz z pieniędzmi, do skarbu należącemi, powiedział to do Don Kichota. Ale nasz rycerz, zawsze przeświadczony, że wszystko, co mu się przytrafia są to przygody i tylko przygody, nie uwierzył mu i odparł na ten kształt:
„Strzeżonego pan Bóg strzeże“. Nic na tem nie stracę, jeśli się będę miał na ostrożności, gdyż z długiej eksperjencji wiem, że mam widocznych i niewidocznych nieprzyjaciół. Nie wiem jeno kiedy, gdzie i pod jaką postacią zechcą się na mnie usadzić.
Rzekłszy to, obrócił się do Sanczy, żądając swego hełmu. Giermek oddał mu go, nie zdążywszy wyjąć twarogów. Don Kichot schwycił szyszak i nie spojrzawszy, co się tam mieści, wsadził go zaraz na głowę. Twaróg tak zgnieciony, wypuścił serwatkę, która ciec jęła po obliczu i brodzie Don Kichota. To go w takie pomieszanie wprawiło, iż rzekł do swego giermka:
— Cóż to znaczy, Sanczo? — Zdaje mi się, że mi głowa mięknie i mózg topnieje, albo też, że się pocę od stóp do głowy. Jeśli jednak pot ze mnie kapie, to zapewne nie ze strachu, chocia zatarga, która na mnie czeka, ani chybi straszliwą się okaże. Daj mi coś do obtarcia oblicza, bo mi oczy zalewa.
Sanczo, nie rzekłszy słowa, podał mu chustkę i podziękował w duszy Bogu, że się jego pan nie domyślił, co to było. Don Kichot otarł sobie twarz, później zaś zdjął szyszak, aby uznać, co go tak chłodziło. Obaczył wewnątrz białą papkę, zbliżył do niej nos, poczuwszy zaś woń twarogu, rzekł:
— Na duszę mojej pani, Dulcynei z Toboso, są to twarogi, któreś włożył tutaj, ty zdrajco, łotrze i giermku ladaco.
Sanczo odpowiedział z wielką flegmą i wybornem udaniem.
— Jeśli to są twarogi, niech mi je da Wasza Miłość, abym je zjadł. Ale nie... niech je lepiej pożre djabeł, gdyż to on, ani chybi je tam wraził. Jakże to? Zali, WPan, myślisz, że byłbym zadosyć zuchwały, aby hełm Waszej Miłości tak splugawić? Gdzieżbyś, WPan takiego zuchwalca znalazł? Bezwątpienia muszę i ja mieć czarnoksiężników, co mnie prześladują, gdyż je- stem przecie częścią istoty WPana. Oni to musieli tam tego plugastwa nałożyć, chcąc WPana do żywego rozjuszyć, tak abyście mi gnaty przetrącili.
Ale na ten raz psoty swojej nadużyli. Ufność niezachwianą pokładam w roztropności mego pana, który morze wie, że nie mam mleka, twarogu, ani żadnej podobnej rzeczy i że, gdybym je miał, radniejbym je do brzucha wsadził, nizli do hełmu.
— Wszystko to być może — odparł Don Kichot.
Szlachcic zważał to wszystko, nie mogąc się nadziwić temu, co widział, zwłaszcza, gdy Don Kichot otarłszy sobie głowę, twarz, brodę i szyszak, nałożył hełm, w strzemionach się dobrze utwierdził, dobył szpady, zniżył lancę i rzekł:
— Niech się teraz stanie, co się stać ma; jestem gotów dać opór choćby szatanowi samemu. Wtem wóz, chorągiewkami upstrzony, zbliżył się do nich. Powoziciel jechał na mule, zaś w tyle woza siedział jeden tylko człowiek. Don Kichot zastąpił im drogę i jął wołać:
— Dokąd to zdążacie? Cóż to za wóz? Za cóż jest chorągwiami przybrany?\
Na to odparł woźnica:
— Wóz ten do mnie należy. Są w nim dwa lwy, uwięzione w klatkach. Rządca Oranu posyła je do Madrytu, w darze dla Króla Jegomości. Na tych chorągiewkach są znaki królewskie, aby każdy wisiał, że to dobro monarchy.
— A czy te lwy są wielkie? — zapytał Don Kichot.
— Tak wielkie — odparł wspólnik podwodnika, siedzący na wozie, — że podobnych jeszcze nigdy z Afryki do Hiszpanji nie sprowadzono. Ja, jako lwów przewoźnik, wiele ich już przez morze przeprawiłem, ale żaden nie był tak rosły i potężny, jak ten. W tej pierwszej klatce siedzi samiec, a w drugiej samica. Są głodne, gdyż dzisiaj jeszcze nic nie jadły. Dlatego nie zatrzymujcie nas dłużej, WPanie; musimy ciągnąć na miejsce naznaczone, aby je nakarmić.
Don Kichot uśmiechnął się i rzekł:
— Ja i dwa lwięta? Dwa lwięta i ja?! Na Boga, trzeba pokazać temu jegomości, co je posyła, czym jest człowiekiem, coby się lwów przeraza!. Zsiądz z wozu, mój poczciwcze, teraz ja będę lwów strażnikiem. Otwórz klatki, wypuść na wolę te bestje drapieżne, a dam im poznać, pośród tego pola, kim jest Don Kichot z Manczy, na złość czarnoksiężnikom, którzy mi ich tutaj posyłają.
„Ha ha — mruknął pod nosem szlachcic w zielonej opończy. Nasz dzielny rycerz dał już poznakę kim jest. Twarogi już mu mózg rozmiękczyły.“
Tymczasem zbliżył się Sanczo i rzekł.
— Na miłosierdzie boskie, WPanie, uczyńcie tak, aby mój pan Don Kichot na lwy się nie rzucił. Jeśli to uczyni, te dzikie bestje rozszarpią nas na kawałeczki.
— Jakże to? — odparł szlachcic — zali mniemasz, że twój pan jest tak szalony, iż się na lwy rzucić może?
— Szalony nie — odparł Sanczo — ale zuchwały okrutnie.
— Uczynię wszystko, co w mojej mocy leży rzekł szlachcic i, zbliżywszy się do Don Kichota, który gwałtem domagał się, aby klatki otworzono, zaczął w te słowa:
— Panie rycerzu, rycerze błędni winni podejmować tylko takie przygody, z których mogliby wynijść szczęśliwie, a nie te, co żadnej nadzieji, w dobre ich uskutecznienie żywić nie pozwalają. Dzielność, która do zuchwalstwa się zbliża, jest raczej szaleństwem niż odwagą, a do tego nie przeciwko WPanu te lwy są wysłane; nie myślą nawet napadać na Waszą Miłość. Jest to podarunek dla króla. Nie na dobreby wy- szło tamować drogę tym ludziom i w podróży ich zastanawiać.
— Mości panie bracie — odparł Don Kichot — mieszaj się pan do swoich kuropatw obłaskawionych i zwinnych łasic, a każdemu zostaw jego rzemiosło czynić. To jest właśnie moje i sam wiem najlepiej, czy panowie — lwy są przeciw mnie wysłane, czy nie!
Później, obróciwszy się do strażnika, rzekł:
— Przysięgam na Boga, niecny tchórzu, że jeśli mi w tem oka mgnieniu klatek nie otworzysz, tedy cię tą dzidą do woza przyszpilę.
Podwodnik, widząc zamysł tego widma, od stóp do głów uzbrojonego, rzekł:
— Zaklinam Was na wszystkie świętości, WPanie, pozwólcie, abym wyprzągł muły i wraz z niemi ucieczką się salwował, nim się lwy na wolność wydostaną. Jeśli mi bowiem muły zaduszą, z torbami pójdę; nie mam innego bogactwa, jak te zwierzęta i ten wóz.
— O małoduszny człeku! — odparł Don Kichot — postaw nogę na ziemi, wyłóż muły i rób, co ci się podoba. Wkrótce obaczysz, że wszystkie te zachody niepotrzebne były i że mogłeś sobie tej fatygi łacno oszczędzić.
Podwodnik skoczył z wozu, szybko wyprzągł muły — tymczasem strażnik lwów jął wrzeszczyć gromkim głosem:.
„Wszystkich przytomnych biorę na świadków, że mimo mej woli i pod przymusem, drzwi tych klatek otworzyć muszę, aby lwy na swobodę wypuścić. Ostrzegam tego pana, że wszystkie nieszczęścia i szkody, przez drapieżników wyrządzone, pójdą na jego karb, bez uszczerbku dla mych praw i zapłaty. Wszyscy przytomni zaś niech się mają na baczności i niech się ukryją, nim klatki otworzę; o siebie się nie obawiam, jestem bowiem pewien, że mi nic złego nie zrobią.“
Szlachcic chciał jeszcze raz spróbować odwrócić Don Kichota od szalonego zamysłu, gdyż było to samego Boga doświadczać. Ale Don Kichot odparł jeno, iż wie, co czyni. Na to szlachcic namienił, aby dobrze wszystko zważył, gdyż ani chybi się myli.
— Mości Panie — rzekł nasz rycerz — jeśli nie chcesz być przytomny temu, co, według twego mniemania, ma się stać tragedją, dodaj ostrogi swojej srokatej klaczy i umknij się z drogi.
Sanczo, słysząc to, jął ze łzami w oczach błagać swego pana o porzucenie zamysłu tej przygody, gdyż przeciwko niej przygoda z wiatrakami, z foluszami, oraz wszystkie czyny, których w swym życiu dokonał, były niby róże a kwiaty.
— Zważcie, Wasza Miłość — mówił Sanczo — ze nie ma tu nijakiego zaczarowania, ani nic na ten kształt. Sam widziałem, przez kraty i szpary klatki, łapę prawdziwego lwa, miarkując zaś po pazurach, wnoszę, że ten lew musi być większy niż góra cała.
— Strach to czyni — odparł Don Kichot. — że lew wydaje ci się większy niż połowa świata. Udaj się na stronę, mój Sanczo, i nie zatrzymuj mnie w tej chwili. Jeśli umrę, pamiętaj jakie jest między nami ułożenie. Pospieszysz do pani Dulcynei — więcej ci nic nie powiem.
Don Kichot przydał jeszcze inne słowa, które odebrały przytomnym wszelką nadzieję, że da się im odwieść go od szalonego zamysłu. Szlachcic w zielonej opończy byłby rad sprzeciwić się temu, ale widział, ze Don Kichot lepiej od niego jest uzbrojony i ze nie jest rzeczą rozsądną wdawać się w kłótnię z warjatem, za jakiego poczytywał już naszego rycerza. Don Kichot tymczasem tysiąc pogróżek czynił prowadzącemu lwy, aby klatkę otworzył, co zmusiło szlachcica do spięcia rumaka ostrogą, zaś Sanczę i podwodnika do popędzenia mułów. Wszyscy chcieli umknąć jaknajdalej od klatki, nim lwy z niej wypadną. Sanczo opłakiwał śmierć swego pana, którego rozumiał już od lwów rozdartego. Przeklinał swój los i tę nieszczęsną godzinę, kiedy postanowił na służbę powrócić. Mimo tego lamentu a płaczu, nie przestawał jednak piętami osła popędzać, aby się od wozu oddalić. Strażnik postrzegłszy, że ci, co odjechali, są już daleko, jął odnowa prosić i ostrzegać Don Kichota przed tem, przed czem go już był raz ostrzegł.
Nasz rycerz odparł, że wszystko dobrze zważył i że wszystkie prośby, oraz przełożenia na nic się nie zdadzą. Gdy strzegący lwów zabawiał się otwieraniem pierwszej klatki, Don Kichot jął rozmyślać, czyli ma konno, czyli też pieszo się potykać. Zważywszy, że Rossynant mógłby się zestrachać widokiem lwów, skoczył prędko z konia, rzucił kopję, schwycił tarczę i z obnażoną szpadą w dłoni i nieulęknionem w piersiach sercem, stanął przed wozem, polecając się Pana Bogu i damie swej, Dulcynei z Toboso. W tem miejscu autor tej prawdziwej historji nie może się powstrzywać od zawołania:
„Och dzielny, och, nad każdą pochwałę wyższy Don Kichocie z Manczy, zwierciadle, w którem się przeglądać mogą wszyscy waleczni tego świata; och, drugi i nowy Don Manuelu de Leon, co był chlubą i zaszczytem rycerzów Hiszpanji. Jakiemi słowy wyrażę twój czyn tak straszliwy? Jakiemi dowody podam go do wierzenia wiekom potomnym? Zali są na świecie chwalby godne ciebie?
Ty sam pieszo, ty jeden tylko, ty nieustraszony, wielkomyślny, mający jedną tylko szpadę i to nie z tych, co znak pieska małego[315] noszą, chroniony tarczą, z niezbyt czystej i lśniącej stali, stajesz przeciwko dwom najdzikszym lwom, jakie wyrosły w puszczach Afryki. Niechaj twe własne czyny bohatyrskie służą ci za wysławienie, o waleczny Manczuańczyku! Ostawiam je tutaj takiemi, jakemi są, gdyż brak mi słów, dla chwalby stosownej.“
Tutaj kończy się zadanie autora, który, przecho- dząc do dalszego wątku historji, ciągnie na ten kształt:
Strażnik, widząc, że Don Kichot przyjął już postawę, pełną oczekiwania, i że nie ma sposobu odmówienia się od otwarcia klatki lwa-samca, chyba, żeby się ściągnęło na się zawziętość zuchwałego i zapalczywego rycerza, otworzył pierwszą klatkę, w której, jak się rzekło, siedział lew niezwyczajnej wielkości, nader srogi i groźny z wejrzenia. Lew z początku przewrócił się na drugi bok, później się przeciągnął, wysadził łapy z klatki, rozwarł pysk, zaryczał przeraźliwie, wywiesił ozór na półtory stopy długi, którym otarł sobie z kurzu oczy i nos polizał To uczyniwszy, łeb z klatki wystawił i spojrzał dokoła, oczami czerwonemi jak rozżarzone węgle. Jego zmarszczona brew i pozór najśmielszy mogłyby zastraszyć samą zuchwałość, ale nie Don Kichota, który trwał nieporuszenie, pragnąc, aby lew zlazł z wozu i rzucił się na niego. Nasz rycerz był w myśli upewniony, że bestję na sztuki rozplata. Do tych krańców doszło niesłychane Don Kichota szaleństwo. Wspaniały lew jednak, bardziej uprzejmy, niż gburowaty, gardząc czczemi pogróżkami i junakierją, obejrzawszy się do koła, obrócił się do Don Kichota tyłem, później zaś, z wielkim spokojem i obojętnością, znów się w klatce położył. Widząc to, Don Kichot, rozkazał wodzicielowi lwów, aby go kijem podrażnił i do opuszczenia klatki pobudził.
— Na sumienie moje — odparł strażnik — tego nie uczynię, gdyż, jeślibym go podrażnił, mnie pierwszegoby rozszarpał. Niechaj się jednak, Wasza Miłość zadowoli tem, co już uczynił, gdyż jest to najwięcej, co zdziałać można na dzielności polu, i niech już więcej fortuny nie kusi. Klatka stoi przed lwem otworem. Od niego teraz zależy wynijść, kiedy zechce. Już nie wyjdzie teraz przez cały dzień, jeśli do tych pór tego nie uczynił. Waleczność Waszej Miłości jest już za dosyć okazana. Rozumiem, że każdy dzielny wojownik jest obligowany tylko do wyzwania swego nieprzyjaciela i czekania go na placu. Jeśli tamten jednak się nie stawia, sromota staje się jego udziałem, podczas, gdy ten, co czeka, koronę zwycięstwa zdobywa.
— To prawda — odparł Don Kichot — zamknij, przyjacielu, drzwi i daj mi zaświadczenie tego, coś widział, to jest, jakoś otworzył lwu klatkę, jakom ja go oczekiwał, jako on nie wyszedł, chociażem mu dał aż nadto czasu i jako, zamiast stawić się na placu, nazad się położył. Więcej nie jestem obowiązany czynić; precz ze wszystkiemi czarami i omamieniami, jedyną prawdą jest rycerstwo błędne! Zamknij klatkę, tak jak ci rozkazałem, ja zaś dam znak tym, co uciekli i przytomni nie byli, aby z twoich ust dowiedzieli się o tym czynie.
Wodziciel lwów zawarł klatkę, zaś Don Kichot, zawiesiwszy na końcu dzidy chustkę, którą osuszył sobie twarz z serwatki, jął wzywać tych, co jeszcze ciągle uciekali, obracając za każdym krokiem nazad głowy, Zbili się wszyscy w gromadę, wiedzeni przez szlachcica w zielonej opończy. Sanczo, ujrzawszy to oznaczenie białej chustki, rzekł:
— Bodajbym olsknął, jeśli mój pan nie zwyciężył tych okrutnych drapieżników. Inaczej przecieby nas nie wołał.
Wszyscy zatrzymali się i poznali, że tym, co znaki dawał, był Don Kichot. Zbywszy się trochę strachu, zbliżyli się zwolna do miejsca, gdzie stał Don Kichot, tak iż usłyszeli wyraźnie głos jego. Gdy dojechali wreszcie do wozu, Don Kichot rzekł do podwodnika:
— Zaprząż, bracie, nazad swoje muły, i ruszaj w swoją drogę, ty zaś, Sanczo, daj tym ludziom dwa złote dukaty w nagrodę, że się zatrzymali dla mego rozkazu.
— Dam im je z wielką ochotą — odparł Sanczo — ale co się stało ze lwami? Czyli są żywe, czy zabite?
Wówczuj wodziciel lwów jął opowiadać szczegółowie, przerywając co chwila dla nabrania tchu, koniec tej zatargi. Przyczyniał jak umiał męstwa Don Kichotowi, którego pozór tak lwa zestraszył, że bestja nie śmiała wyjść z klatki, aczkolwiek drzwi stały otworem. Według rozkazu Don Kichota, miał lwa podrażnić, aby go do opuszczenia klatki pobudzić, ale byłoby to doświadczać pana Boga. Na te przełożenia rycerz, acz niechętnie i z ciężkiem sercem przyzwolił klatkę zamknąć.
— Co o tem rozumiesz, Sanczo? — spytał Don Kichot. Cóż mogą zaczarowania przeciwko prawdziwemu męstwu? Czarnoksiężnicy mogli mnie pozbawić owoców zwycięstwa, ale nie mogą mi odebrać mężnego serca i odwagi!
Sanczo dał im dwa talary; podwodnik zaprzągł muły, strażnik lwów ucałował ręce Don Kichota, dziękując za nagrodę, jaka go spotkała i przyrzekł, że po przybyciu do miasta, opowie samemu królowi o tym bohatyrskim czynie.
— Jeżeli trafunkiem Jego Królewska Mość zapyta o imię tego walecznego rycerza — odparł Don Kichot — powiedzcie mu, że to był Rycerz Lwów, chcę bowiem odtąd to nazwisko nosić miast nazwiska Rycerza Posępnego Oblicza. Uczynię to według zwyczaju rycerzy błędnych, którzy zmieniali imiona swoje kiedy chcieli, do upodobania.
Wóz odjechał w dalszą drogę; Don Kichot, Sanczo i szlachcic w zielonej opończy także w drogę ruszyli. W tym czasie Don Diego de Miranda nie odezwał się ani słowem do naszego dzielnego kawalera. Przyglądał mu się tylko pilnie i bacznie zważał wszystkie słowa i poruszenia Don Kichota. Zdawało mu się, że to człek rozsądny, który stał się szaleńcem, albo też szaleniec, co ma w sobie wiele rozsądku. Nie znał jeszcze pierwszej części historji Don Kichota; gdyby był ją przeczytał, poznałby rodzaj tego szaleń- stwa i nie dziwowałby się zbytnio słowom i czynom naszego rycerza. Ale jakoże nic nie wiedział, dzierżył o nim, to, że jest szaleńcem, to znów człekiem zdrowego umysłu. To, co powiedział, było rozsądne, polerowne, słuszne i dobrze rzeczowe, podczas gdy wszystkie jego czyny były głupie, dziwaczne i zuchwałe.
„Nie masz chyba większego szaleństwa — mówił do siebie — jak nałożyć sobie na głowę szyszak pełen twarogu, a później uwierzyć, że czarnoksiężnicy mózg rozmiękczyli. Czyż jest większe zuchwalstwo i dziwactwo, jak pragnąć gwarem potykać się ze lwami?“
Z tego zamyślenia wyprowadził go Don Kichot, mówiąc:
— Nie lza wątpić, Mości Panie Don Diego de Miranda, że WPan mnie sądzisz za człeka dziwacznego i obranego z rozumu! Nie dziwuję się zbytnio temu sądowi WPana o mnie, bo zważając moje postępki nie można mieć innego zdania. Z tem wszystkiem chciałbym, aby WPan przyznał, że nie jestem takim szaleńcem i tak rozsądku zbytym, jakim się być wydaję. Piękny to jest widok, gdy dzielny rycerz, na oczach króla, jednem uderzeniem kopji rozciąga rozjuszonego byka, na środku przestronnego placu, piękny to widok także, gdy rycerz, wdzięcznie w szrankach koniem toczy i w gonitwie do pierścienia przytomnym damom swoją udatność okazuje. Pięknie się wydają rycerze, którzy w swych ćwiczeniach wojennych (albo przynajmniej w tych, co za takie uchodzą) zabawiają nas i nasz widok radują i jeśli tak rzec można, przyczyniają splendoru dworom swoich książąt i panów. Ale rycerz błędny nad nimi wszystkimi góruje i większą sobie jedna sławę, jeżdżąc po pustaciach kniejach, drogach błędnych, górach i pustyniach. Szuka on niebezpiecznych przygód, w tym zamyśle, aby je do szczęśliwego kresu dowieść i przysporzyć sobie jedynie zaszczytu i wiecznotrwałej sławy. Rycerz błędny, powia- dam, który na odludziu jakiejś wdowie w sukurs pospiesza, piękniejszy się nam przedstawia, niźli rycerz dworak, zakochany w jakiejś pięknej damie z miasta. Wszyscy rycerze różne mają zatrudnienia i obowiązki. Niechaj dworak umizga się do dam, usługami swemi przysparza świetności dworowi swego pana, niechaj karmi i poi biednych rycerzy u swego wspaniałego stoła, wyprawia turnieje i do pierścienia goni, niechaj będzie wspaniałomyślnym, szczodrym, wielkim, a przedewszystkiem dobrym chrześcijaninem a tą modłą ni na włos swoim obowiązkom nie chybi. Rycerz błędny, natomiast, musi myszkować po wszystkich świata zakątkach, wstępować w najbardziej zawikłane labirynty, mierzyć się na każdym kroku z niebezpieczeństwem, znosić na pustyniach wysokogórskich w lecie żar słoneczny, a zimą wystawiać się na mróz i wszystkie nawalne wiatry; nie straszą go lwy, nie zalękną monstra i najpotworniejsze smoki, gdyż głównem i prawdziwem zadaniem rycerza błędnego jest szukać tych, tamtych napastować, zaś wszystkich z. Skoro zaś przeznaczenie moje ustanowiło, abym był rycerzem błędnym, muszę ważyć się na wszystko, co, według mego rozumienia, podpada pod jurysdykcję mego powołania. Owóż dlaczego nie mogłem się ochronić od tych lwów napastowania, aczkolwiek wiedziałem dobrze, że to jest zuchwalstwo niepomierne. Wiem przecie, co to jest męstwo, ta cnota, która się mieści między dwoma krańcami wad ludzkich, tchórzostwem i zuchwałością. Z tem wszystkiem, lepiej jest, jeśli człek waleczny na szczyt zuchwalstwa się wdziera, niż, jeśli do małoduszności i tchórzostwa się zniża. Tak jak człekowi szczodremu łatwiej się jest stać wspaniałomyślnym, niżli skąpcowi, tak też zuchwalcowi łatwiej dzielnym się okazać, niż tchórzowi na prawdziwe męstwo się zdobyć. Co się należy do przygód, to wierzajcie mi, panie Don Diego, że lepiej jest stracić przez jedną kartę za dużo, niż przez jedną kartę za mało, bowiem lepiej dźwięczy w uszach tego, kto słucha: „Ten rycerz jest zuchwały i waleczny“, niźli „Ten rycerz jest strachliwy i nędzny“.
— Zaprawdę, panie Don Kichocie — odparł Don Diego — wszystko, co Wasza Miłość powiedział i uczynił, z samym rozumem się łączy. Jestem przeświadczony, że gdyby prawa i ustawy rycerstwa błędnego zagubione zostały, znalezionoby je w Waszem sercu, niby w archiwach. Ale pospieszmy nieco, bowiem pora późna się robi. Niezadługo przybędziemy do mego domu, gdzie Wasza Miłość będzie mógł zażyć wczasu po trudach: jeśli nie były to trudy ciała, to w każdym razie umysłu, a taki trud całe ciało nieraz do zmęczenia doprowadza.
— Za wielki fawor, panie Don Diego, zaproszenie to sobie poczytuję — rzekł Don Kichot.

Popędzili do biegu konie i około godziny drugiej po południu przybyli do domu Don Diega, którego Don Kichot zwał Rycerzem Zielonej Opończy.

KAPITULUM XVIII
O TEM, CO SIĘ PRZYTRAFIŁO DON KICHOTOWI W ZAMKU, CZY TEŻ DOMU RYCERZA W ZIELONEJ OPOŃCZY

Don Kichot znalazł dom Don Diega bardzo przestronnym, postawionym na modłę wiejskich domostw.[316] Herb, wykuty w surowym kamieniu, widniał nad bramą. W spiżarni, na dziedzińcu, w piwnicy i sieni pełno było beczek, które wyrabiają w Toboso. To przywiodło mu na pamięć jego zaczarowaną i przedzierzgniętą Dulcyneę, począł więc wzdychać i, nie zważając na to, co mówi i w czyjej przytomności się znajduje, zawołał:

...Miłe piękności, na szkodę własną odkryte,
Szczęście złożycie mi w dani, gdy tego zapragnie Bóg.“[317]

O beczki z Toboso, któreście mi przywiodły na pamięć słodką przyczynę mych największych goryczy.
Usłyszał te słowa syn Don Diega, student poeta, który, wraz z matką swoją, wyszedł na dziedziniec, aby gościa przyjąć. Syn i matka osłupieli, ujrzawszy dziwaczny pozór Don Kichota. Rycerz nasz zsiadł z Rossynanta i podszedł do żony Don Diega, prosząc z wielką dwornością, aby mu ręce do ucałowania podała.
Don Diego rzekł:
— Przyjmijcie, pani żono, z zwykłą Wam gościn- nością, pana Don Kichota z Manczy, najmądrzejszego i najwaleczniejszego rycerza błędnego, który kiedykolwiek był na świecie.
Dama, zowiąca się donją Krystyną, okazała wszelkie względy naszemu rycerzowi, zaś Don Kichot jął się przesadzać w wyrażaniu różnych wdzięcznych dworności. Prawie te same grzeczności zapewnienia zamienione zostały między Don Kichotem a studentem, który, usłyszawszy, jak rycerz z Manczy rozprawia, poczytał go zaraz za człeka wielkiego rozumu i poloru.
Tutaj autor tej historji szerzy się nad opisem domu Don Diega, malując nam wszystko, co w domostwie bogatego i żyjącego na wsi szlachcica się zawiera. Aliści tłumaczowi zdało się stosownem opuścić te wszystkie błahe szczegóły.
Wprowadzono Don Kichota do komnaty, gdzie rozbrojony od Sanczy, pozostał w kaftanie łosiowym i krótkich walońskich spodenkach. Kalet łosi był zasmolony od zbroi. Na szyji miał kołnierz gładki i prosty, jaki studenci zwykle noszą, nie krochmalony i bez koronek. Ciżemki jego były maurytańskie; buty[318] niezły blask dawały, do czysta wyglansowane. Ponieważ, jak powiadają, od wielu lat cierpiał na nerki, miał przez siebie przewieszony pas. Szabla zwisała na temblaka, ze skóry wilka morskiego. Don Kichot zarzucił sobie na ramiona płaszczyk okolisty z przedniego płótna o siwej barwie, lecz wprzódy umył sobie głowę i oblicze, używszy do tego celu pięć czy sześć kociołków wody. Woda zabarwiła się na kolor serwatki, dzięki łakomstwu Sanczy i kupnie tych nieszczęsnych serów, które Don Kichota tak białym uczyniły. W tem przebraniu, przeszedł Don Kichot do drugiej komnaty, gdzie oczekiwał go student, aby go zabawić rozmową, nim do stołu podadzą. Donja Krystyna, z okazji przybycia tak znamienitego gościa, chciała pokazać, że umie godnie przyjmować tych, co dom jej nawiedzają. Podczas gdy Don Kichot zbroję zdejmował. Don Lorenzo (gdyż takie było imię syna Don Diega) zapytał swego ojca:
— Co wnosicie, panie ojcze, o tym rycerzu, któregoście do domu sprowadzili? Jego imię, pozór i mowa w zadziwieniu mnie i matkę trzymają
— Zaprawdę, mój synu — rzecze Don Diego — nie wiem, co ci mam na to odpowiedzieć. Mogę ci powiedzieć jeno, że widziałem go, czyniącym rzeczy, godne największego na świecie głupca, a jednocześnie słyszałem, że wyraża słowa tak mądre i dorzeczne, iż zacierają one te szaleństwa, co je popełnia. Pogadaj z nim sam i sam go wymiarkuj. Masz wiele rozumu i przezorności, osądź więc, czy to człek o bystrem pojęciu, czy też szaleniec.
Po tej rozmowie Don Lorenzo podszedł do Don Kichota. Po niektórych dyskursach, co je z sobą mieli, Don Kichot rzekł:
— Pan Don Diego de Miranda, ojciec Waszej Miłości, objaśnił mnie o wielkich sposobnościach i bystrem pojęciu Waszem, mówiąc także, że jesteście poetą, dużej miary.
— Poetą, być może — odparł Don Diego — ale aby poetą dużej miary nazywać się, od tego daleki jestem. Prawda to, że wielką skłonność do poezji żywię i że lubuję się w czytaniu wierszopisów znamienitych. ale przez to nie mogę się zwać jeszcze wielkim poetą, jak mój ojciec powiedział.
— Podoba mi się ta modestja — rzekł Don Kichot — nie masz bowiem poety o przesadnem o sobie rozumieniu, któryby się nie wynosił, jako najpierwszy w tej umiejętności.
— Nie ma reguły bez wyjątku — odparł Don Diego. Może się zdarzyć wielki rymotwórca, który ma pojęcie, że jest małym poetą.
— Nie wielu jest takich — odparł Don Kichot. — Ale powiedzcie mi, Wasza Miłość, jakie to teraz wiersze składacie? Wasz rodzic namienił mi, że wielce Was zatrudniają. Jeśli to trafunkiem jest jakaś glossa, radbym był ją poznać, gdyż znam się nieco na materji tych gloss. Jeśli zaś ułożyliście ją na jakowyś turniej poetowy, starajcie się drugą nagrodę zdobyć, ponieważ pierwszą odnosi zawsze ten, co, będąc człekiem znacznej kondycji, osobnemi faworami się cieszy. Druga nagroda zawsze sprawiedliwie przysądzana bywa. Tą modłą nagroda trzecia drugą się staje, a druga pierwszą, gdy już tym sposobem liczymy, jak to się dzieje ze stopniami licencjatów, co je na wszechnicach rozdają.
— Dotąd — rzekł do siebie Don Lorenzo — nie mogę go za głupca osądzić. Pójdźmy dalej.
— Zdaje mi się — rzekł do Don Kichota — że Wasza Miłość do szkół uczęszczał. Chciałbym wiedzieć w jakiej umiejętności najpilniej się WPan ćwiczył.
— W umiejętności rycerstwa błędnego — odparł Don Kichot — która tyle warta, co poezja, a nawet więcej trocha.
— Nie wiem co to jest za umiejętność — odparł Don Lorenzo — gdyż do tych pór o niej nie słyszałem.
— Jest to nauka — rzecze Don Kichot — która zawiera w sobie wszystkie, albo prawie wszystkie umiejętności, co są na świecie. Ten, kto ją uprawia, musi być umiejętny prawa i znać obowiązki sprawiedliwości, aby każdemu przyznać to, co mu się należy. Przystoi mu być teologiem, aby zdawać dowodnie i jasno sprawę z wyznawanej przez się wiary, gdy okoliczność tego po nim wymagać będzie. Winien być medykiem, a zwłaszcza botanikiem, by w miejscach odludnych i pustynnych poznawać zioła, które mają tę cnotę, że wszystkie rany goją. Rycerz błędny nie może się przecież zatrudniać ustawnem szukaniem kogoś, ktoby o jego leczenie miał staranie. Musi być astrolo- giem, iżby poznawał po gwiazdach, ile godzin nocy upłynęło i w jakiej części świata się znajduje, zważając różność położenia kraju i powietrza. Znać się winien także na matematyce, gdyż na każdym kroku będzie jej potrzebował.
Nie mówiąc już, że winien być uraczon wszystkiemi cnotami teologicznemi i każdego stanu ozdobami, przejdę do błahszych szczegółów i powiem, że winien umieć pływać, jak pływał człowiek-ryba. — Mikołaj.[319] Znać się ma także na okuciu konia, umieć narządzie siodło i uzdeczkę. Wracając do rzeczy wyższych, namienię, że winien dochować wiary Bogu i swojej damie; musi być czysty w myślach swoich, obyczajny w słowach, wspaniałomyślny w czynach, dzielny w imprezach, cierpliwy w trudach i przeciwieństwach, litościwy dla nędznych i uciśnionych, utrzymujący prawdę zawsze i wszędzie, choćby go to i życie kosztować miało. Wszystkie te cnoty i zalety, tak małe jako i wielkie, rycerza błędnego doskonałym czynią. Z tego obaczyć może, Wasza Miłość, panie Lorenzo, czy umiejętność w której się ćwiczy rycerz błędny jest nauką dla otroków i czy mogą z nią wchodzić w porównanie najwyższe sciencje, jakich się w szkołach udziela?
— Jeśli tak jest — odparł Lorenzo — oznajmiam, że ta umiejętność nad wszystkiemi przodek trzyma.
— Jakto, jeśli tak jest? — zapytał Don Kichot.
— Chciałem rzec — odparł Lorenzo — że powątpiewam, aby byli kiedyś na świecie rycerze błędni, tyloma cnotami uraczeni!
— Niezliczoną ilość razy powtarzałem już to, co teraz powiem — rzekł Don Kichot. — Większość ludzi utrzymuje z uporem, że rycerze błędni na świecie nie istnieli. Jeśli niebo nie zsyła cudów oczywistych, aby im dać poznać tę prawdę, że rycerze błędni byli, jako i są na świecie, tedy zdawa mi się, że szkoda sobie głowy psować, chcąc ich w tem przekonać. Nie będę się teraz tem zatrudniał, aby przez eksperjencję WPana z tego pospolitego błędu wyprowadzać, w którym pospołu z innymi, tkwisz ponurzony. Co mogę uczynić, to prosić nieba, by go oświeciło i dało poznać jak użyteczni byli na świecie, w wiekach dawnych, błędni rycerze i ile korzyści światby odnosił z nich teraz, gdyby profesja ta w obyczaju leżała. Atoli dziś, za grzechy świata, górują rokosznictwa, próżnowanie, miętkość i gnuśność.
— Teraz przynajmniej dał poszlakę — mruknął pod nosem Don Lorenzo — jest to głupiec o bystrem pojęciu i ja sam musiałbym być szaleńcem, gdybym wierzył inaczej.
Wtem zakończyli swój dyskurs, gdyż ich zawołano do obiadu. Don Diego zapytał syna, co myśli o tym rycerzu, i co pomiarkował o jego umyśle? Don Lorenzo odparł:
— Niema takich medyków, ani takich mędrków na świecie, coby przeniknąć mogli tuman jego szaleństwa. Jest warjatem naschwał, chocia ma przerywane chwile rozeznania.
Usiedli do stołu. Obiad był taki, o jakim Don Diego mówił podczas drogi i jakim zwykł był gości podejmować: obfity, smaczny a niewymyślny. Don Kichot najwięcej sobie chwalił cichość, w całym domu zachowywaną, którą przyrównywał do ciszy w klasztorze Kartuzów. Gdy już ze stołu uprzątnięto, podziękowano Bogu i ręce obmyto, Don Kichot jął usilnie prosić Don Diega, aby odczytał wiersze, przygotowane na turniej.
Don Diego odparł:
— Nie chcę się wydawać, że należę do tych poetów, co to proszeni o przeczytanie swych rymów, odmawiają, i wzdragają się umyślnie, natomiast womitują niemi, kiedy nikt o to nie prosi,[320] i dlatego też wypowiem moją glossę, którą pisałem dla samego ćwiczenia umysłu, nie myśląc o nagrodzie i zaszczycie.
— Pewien mój przyjaciel, człek wielce roztropny — odparł Don Kichot — nie radzi nikomu przedsiębrać tych gloss; racja tego jest, że, jak powiada, nigdy wykład nie stosuje się do pisma i że często, nader często, glossa odbiega od osnowy istotnej i zamysłu wykładacza. Reguły przytem są nazbyt surowe, bowiem nie dopuszczają zapytań, ani „on powiedział“ czy „ja powiem“. Nie lza też zamieniać trybu, ani czasu na nazwę, odmieniać treść ujęcia, że już nie powiem o innych ścieśnieniach i prawidłach, których muszą przestrzegać ci, co glossy składają; jak o tem Wasza Miłość sam dobrze wiedzieć musisz. — Zaprawdę, panie Don Kichocie — rzekł Don Lorenzo — chciałem nieraz schwytać WPana na jakimś grubym błędzie, ale widzę, że mi się wymykasz z rąk jak piskorz.
— Nie pojmuję — odparł Don Kichot — co chce WPan powiedzieć przez to, że mu się wymykam.
— Potem się lepiej wytłumaczę — odparł Don Lorenzo. Teraz słuchajcie Wasza Miłość tych wierszy i wykładu. Mówią na ten kształt:

ENIGM

Gdyby w „jest“ przeszło to, co „było“
Jużbym nie czekał przyszłych dni.
Lub niech się wreszcie ziści mi
Co jutro stworzyć ma swą siłą.

GLOSSA

Ponieważ wszystko mijać musi,
Minęło także szczęście moje.
Łask swych przelała na mnie zdroje
Fortuna, która wszystkich kusi.

Odtąd wciąż błagani ją daremnie:
„Daj coś swą wielkoduszną dłonią
Albo też skąpą"... bowiem we mnie
Wszystko się stało snów pogonią.
Jakbyś, fortuno, była miłą,
Gdyby w „jest“ przeszło to, co „było“

Nie pragnę dziś już żadnej sławy,
Żadnych wawrzynów, ni korony,
Niech będzie jeno mi wrócony
Kraj mojej utraconej jawy,
Której wspomnienie smutek budzi,
I którą z całem szczęściem mienię
Ach, spełń, fortuno, to pragnienie,
Bym stał się najszczęśliwszym z ludzi
Powróć to, o czem serce śni,
Bym już nie czekał przyszłych dni.

Szaleństwem jednak są te chęci,
Bowiem, co było raz — nie będzie
I tylko w baśni, lub w legendzie
Przeszłość przyszłością się uświęci.
Czas szybko płynie, leci, bieży,
Zaś raz odbiegłszy — już nie wraca
Zatrzymać go — to próżna praca
Gdyż tylko dziś do nas należy
Próżno więc przyszłych czekam dni,
Pragnąc, by się ziściły mi.

Żyć w niepewności, na przemiany,
Sycąc się trwogą lub nadzieją,
To śmierć! Niech lepiej odrętwieją
Burzliwe duszy mojej stany.
Śmierć mi najlepszym być się zdawa
Lekiem na bóle, lecz nie mogę
Wejść na tę niepowrotną drogę,
Bowiem wciąż nęka mnie obawa

Przed tem ( — gdy „dzisiaj“ jest mogiłą)
Co jutro stworzyć ma swą siłą.

Don Kichot, wysłuchawszy glossy Don Lorenza, zerwał się nagle z krzesła, wyciągnął do wierszopisa prawicę i głosem donośnym, który się krzykiem być wydawał, zawołał:
— Bogu Najwyższemu niechaj będzie chwała! Jesteście, cny młodzianie, największym poetei na tym ziemskim globie i zasługujecie, aby być uwienczonym już nie na Cyprze i w Gaecie, jak o tem powiada poeta, któremu oby Bóg wybaczył, ale w Akademjach ateńskich, jeśli one po dziś istnieją, a takoż w Akademjach Paryża, Bolonji i Salamanki. Niech Bóg sprawi, by Febus poraził strzałami ognistemi sędziów, jeśliby Wam pierwszej nagrody przyznać nie chcieli i niech Muzy nigdy nie przekroczą progu ich domostw. Przeczytajcie mi, panie, jeszcze jakiś wiersz o wysokim argumencie, gdyż chcę posmakować w zadziwiających zdatnościach umysłu Waszego.
Zaliż to nie dziwne, że Lorenzo czuł się wielce pochlebiony i uradowany, temi pochwałami Don Kichota, którego przecie miał za głupca? O mocy pochlebstwa, jakże ty daleko sięgasz i jak szeroko rozciągają się granice twojej przyjemnej władzy!
Tej prawdzie dał dowód Don Lorenzo, przystając na prośbę Don Kichota i wygłaszając sonet o bajecznych dziejach Tisbe i Pirama:

SONET

Ta, której piękne oczy zraniły Pirama,
Mur, co ją dotąd więził, znosi i otwiera.
Z portu na wyspie Cypru miłość dąży szczera,
By ujrzeć, czy szeroka zadość jest ta brama.


Mówi do niej milczenie, bowiem przez szczeliny
Żadne głosy, ni szmery przejść się nie odważą.
Dwie dusze przejdą jednak pod miłości strażą,
Gdyż Amor najtrudniejsze może spełniać czyny.

Kochankowie wychodzą... aliści dziewicę
Namiętność zaślepiła i oto na nice
Przywodzi wszystko krok jej nadto nierozumny.

Giną razem, tym samym skroś przeszyci mieczem,
Wspólną mają mogiłę i w sercu człowieczem
Tę pamięć, co odchyla zawsze wieko trumny.

— Niech Bóg będzie błogosławiony — rzekł Don Kichot, wysłuchawszy sonetu Don Lorenza, za to, że wśród niezliczonych, niezupełnych poetów spotkałem poetę zupełnego, takiego, jak Wasza Miłość. Mówi mi o tem dowodnie wysoka sztuka tego sonetu.
Cztery dni pozostawał Don Kichot w domu Don Diega, ugaszczany wspaniale. Po tym czasie pożegnał się z gospodarzem, dziękując mu za gościnność i za wszystkie świadczone mu grzeczności, i przydając, że rycerzom błędnym nie Iza czasu trawić na gnuśnem rozkosznictwie i próżnowaniu. Pałał już żądzą dopełnienia swojej powinności i szukania przygód, w które, jak wiedział, okolice te obfitują. Zamyślał w tych miejscach pozostać, póki nie nadejdzie dzień turnieju w Saragossie, które to miasto było prawdziwym celem jego drogi.
Przedtem jednak zamierzał wstąpić do jaskini Montesinos, o której w tych okolicach zadziwiające rzeczy powiadają, a takoż odkryć jakie są źródła i początki siedmiu jezior, znanych pod wspólnym mianem Ruidera. Don Diego i syn pochwalili ten jego zamysł szlachetny, prosząc, aby zawsze, gdy tylko zajdzie potrzeba, korzystał z ich domu i pomocy. Będą mu się starali usłużyć jaknajlepiej, przez wzgląd na jego zalety i jego szlachetne powołanie.
Nastał wreszcie dzień odjazdu, wielce radosny dla Don Kichota, smutny zaś i przeklęty dla Sanczo Pansy. Dobrze mu się działo w domu Don Diega, obficie we wszystko opatrzonym. Nie chciał powracać do głodu, jaki się odczuwa, wpośród lasów i pustyni, ani do nędzy swych wychudłych sakiew. Napchał je po brzegi wszystkiem tem, co mu się potrzebne widziało. Don Kichot, żegnając się z Don Lorenzem, rzekł:
— Nie wiem, czy już to Wam, Wasza Miłość, powiedziałem, ale skoro rzekłem, tedy jeszcze raz powtórzę, że jeśli, nie szczędząc zachodu i trudu, chcecie osiągnąć niedostępny szczyt sławy, nic innego uczynić Wam nie pozostaje, jak opuścić wąską nieco ścieżynę poezji i wybrać węższą jeszcze ścieżkę błędnego rycerstwa, która przecie w jednem mgnieniu oka doprowadzi Was do cysarskiej godności.
Temi słowy zamknął Don Kichot dowód swego coraz większego szaleństwa, zaś później przydał, jeszcze:
— Bóg jeden wie, jak bardzobym pragnął zabrać z sobą pana Don Lorenza, aby go nauczyć, jak należy zwyciężonym i shołdowanym przebaczać, jak uginać i stopami deptać pysznych i wyniosłych; są to cnoty, przynależne memu powołaniu. Aliści, skoro wiek jego chłopięcy stosowny temu nie jest i skoro jego chwalebne w piśmie ćwiczenia na to nie zezwalają, muszę się zadowolić tem ostrzeżeniem, że stanie się sławnym poetą gdy się rządzić będzie raczej sądem innych, niż swoim własnym. Niema takich rodziców, coby dziecię swoje za brzydkie uważali. Takowe kłamstwo najczęściej zdarza się wśród ludzi, którzy wiele rozumu po sobie pokazują.

Nowego zadziwienia przysporzyły ojcu i synowi te mądre i głupie zarazem słowa Don Kichota, zmieszane pospołu, jako i upór wytrwały, jaki po sobie pokazywał, chcąc wracać do swoich nieszczęsnych przygód, które były jedynym celem jego pragnień. Po zapewnieniach grzeczności i wzajemnych służb swoich, rozstali się z sobą. Otrzymawszy przyzwolenie na wyjazd od pani zamku, Don Kichot wsiadł na Rossynanta zaś Sanczo ruszył w jego tropy, siedząc na ośle.

KAPITULUM XIX
O PRZYGODZIE ZAKOCHANEGO PASTERZA I INNYCH ZDARZENIACH

Don Kichot, ledwie się oddalił od domu Don Diega, gdy napotkał czterech ludzi. Dwaj z nich mieli pozór kleryków, czy scholarów, dwaj drudzy zwykłych kmieci. Wszyscy czterej siedzieli na wierzchowcach, należących do oślej rodziny. Jeden z uczniów wiózł, jak się zdaje, w tłumoku podróżnym, owiniętym w zielonawą, podartą poszewkę biały batyst kambryjski i parę czarnych pończoch. Drugi miał ze sobą tylko dwie szpady tępe, szermierskie i nowe buty. Kmiecie byli opatrzeni w różne rzeczy, co dawało poznać, że wracali z jakiegoś miasta większego, gdzie je zakupili. Uczniowie i chłopi wpadli w zadziwienie, jak i wszyscy ci, którzy po raz pierwszy Don Kichota ujrzeli. Mało ze skóry nie wyleźli, pragnąc dowiedzieć się, kto był ten człowiek, którego wygląd odbiegał od wyglądu wszystkich ludzi. Don Kichot pozdrowił ich, dowiedziawszy się zaś, że tą samą, co on, drogą jadą, oświadczył im życzenie, aby wspólnie się z nim trzymali i zwolnili biegu, bowiem Rossynant nie mógł nadążyć za ich rumakami. Aby ich zachęcić i zobligować, opowiedział im pokrótce, iż jest z powołania rycerzem błędnym i że po wszystkich częściach świata wędruje, w poszukiwaniu przygód. Rzekł im także, że się zowie Don Kichotem z Manczy i że uży- wa miana „Rycerz Lwów“. Dla chłopów było to, jakby grecką mową, albo niezrozumiałą jakąś gwarą gadał; studenci jednak pomiarkowali odrazu, że ma mózg naruszony. Mimo to jednak, patrzyli nań z uszanowaniem i zadziwieniem. Jeden z nich rzekł:
— Jeżeli nie macie, Wasza Miłość, ułożenia pewnego, gdzie się zapuścić i którą drogę wybrać, jako się trafia tym, co przygód szukają, jedźcie z nami, a obaczycie najbogatsze i najokazalsze weselisko, jakie dotychczas nie było widziane w Manczy i w całym okolicznym kraju. Don Kichot zapytał, czy owo wesele, które tak wysławia, ma być weselem jakowegoś księcia?
— Nie, odparł student — jest to jeno ślub kmiecia z chłopianką. Pan młody jest najbogatszym człekiem w całej okolicy, ona zaś najpiękniejszą dziewicą, jaką oczy ludzkie dotychczas widziały. Przygotowania, jakie do tej uroczystości czynią, są dziwne i niezwyczajne, ponieważ ma się ona odbywać na łące, blisko wsi narzeczonej. Pannę młodą dla wyróżnienia zowią Quiterią Piękną, pana młodego Kamaczem Bogatym. On liczy sobie dwadzieścia dwa lata wieku, ona osiemnaście. Słowem są dla siebie stworzeni, chocia niektórzy badacze, którzy genealogjami się zajmują, powiadają, że pokolenie Pięknej Quiterji dawniejsze jest od pokolenia Kamacza. Ale dziś nie zważa się tego tak ściśle, gdyż majętność wszystkie braki naprawia.
Ten Kamacz jest hojnym młodzianem. Przyszła mu chęć ustawić chłodniki i tak całą łąkę gałęziami pokryć, aby słońce długo się natrudzić musiało, zanim przeniknie i bujne trawy odwiedzi. Ustanowił także, że mają być różne zabawy i tańce, tak z mieczami, jak i z dzwonkami,[321] ponieważ w jego wsi są sposobni do poruszania niemi, tak aby dźwięk udatny wydawały. Nic nie powiem o tych, co tańcząc, podeszew swych rękami dotykają.[322]
Wszystkie te rzeczy, o których namieniłem i siła innych, co je pominąłem, nie będą najcelniejsze na tej ochocie, bowiem Bazyli dziwniejszych dokaże. Ten Bazyli jest sąsiadem Quiterji. Jeden tylko mur przedzielał dom jego rodzicow od domu rodziców Quiterji; Tą sposobnością posłużył się Amor, aby przypomnieć światu miłość Pirama i Tisbe. Bazyli pokochał Quiterję, w młodzieńczym już wieku, ona zaś odpowiedziała na tę miłość łaskawem przyzwoleniem, tak iż cała wieś mówiła z ukontentowaniem, o czułości tych dwojga dzieciaków. Gdy Quiterja już w lata poszła, ojciec jej zabronił Bazylemu dom swój nawiedzać, chcąc się zaś od podejrzeń i nieustannego czuwania nad córką uwolnić, umyślił dać ją w zamężcie Kamaczowi; nie zdało mu się stosowne jej stadło z Bazylim, któremu fortuna odmówiła tych darów, co je miał od natury. Trzeba przyznać, że jest to najudatniejszy młodzieniec, jakiego we wsi znamy. Żaden nie rzuca tak tęgo piłki skórzanej nadętej, ani kamieniem z procy nie ciska. Biega jak jeleń, skacze jak koza, gdy zaś rzuci kulą od jednego zamachu, nad podziw wiele kręgli obala. Śpiewa przytem jak słowik, na gitarze gra tak, że już nie dźwięk, ale prawie ludzką mowę z niej dobywa, zaś szpadą włada jak szermierz najbardziej zawołany.
— Gdyby tylko tę jedną zaletę posiadał — rzekł Don Kichot — jużby na to zasługiwał, aby się ożenić nie tylko z piękną Quiterią, ale i z samą królową Ginebrą, gdyby ta jeszcze żyła, na złość Lancelotowi i tym wszystkim, coby temu byli radzi przeszkodzić.
— Powiedzcie to mojej żonie — rzekł Sanczo, który dotąd słuchał w milczeniu, — która zawsze utrzymuje, że każdy winien w równe związki wstępować, wedle tego przysłowia: „Najlepsza żona o miedzę“. Chcę przez to rozumieć, że poczciwy Bazyli, którego już miłować zaczynam, winien się ożenić z panną Quiterją. Niechże im Bóg błogosławi! Tych zaś, którzy wstręty czynią kochankom, serdecznie się miłującym, niech Bóg w pokoju zachowa (o włos czegoś wręcz przeciwnego nie powiedziałem).
— Gdyby wszyscy ci, co się miłują — odparł Don Kichot — mieli śluby zawierać, rodzicom odjętyby został wybór i prawo oddawania swych dzieci w stadło, według ich woli. Gdyby zasię panienki miały wolność wybierać swych mężów do upodobania, częstoby się trafiało, że jakaś zacna panienka upodobałaby sobie pachołka swego ojca, albo pierwszego na ulicy przechodzącego, któregoby znalazła do swego smaku, jako gładysza i galanta, chociaby on jakimś zawalidrogą lub hultajem niecnym był. Miłość i namiętność zaślepia rozum, którego bardzo potrzeba temu, co chce trafny wybór uczynić i stan swój odmienić. Co się tyczy małżeńskiego stanu, to człek podlega niebezpieczeństwu omyłki, dlatego też trza mieć wiele rozsądku, a także szczególną łaskę nieba, aby w wyborze nie chybić. Gdy ktoś się w długą podróż wybiera, szuka sobie, przed wyjazdem z domu, miłego i godnego towarzystwa. Dlaczegóż tedy nie miałby czynić podobnie ten, co całe życie, aż do śmierci, ma przebyć z towarzyszką, zwłaszcza, że, dzieli z nią łoże, stół i jest od niej nierozłączony, jako mąż od żony. Kobieta poślubiona nie jest towarem, albo fantem jakimś, który po kupnie można zamieniać albo nim facjendować. Śluby małżeńskie trwają, dopóki trwa życie. Jest to pętla, co raz zarzucona na szyję, staje się węzłem gordyjskim, który dopiero ostre nożyce Parek przecinają. Mówiąc o tej materji, mógłbym przydać jeszcze siła rzeczy, gdyby mi w tem nie stało na wstręcie pragnienie dowiedzenia się od pana licencjata jeszcze czegoś o historji Bazylego. Wówczas student bakałarz, czy też licencjat, jak go Don Kichot nazwał, odparł:
— Nic mi już nie pozostaje namienić, jak to, że, gdy Bazyli dowiedział się, że piękna Quiterja pójdzie za mąż za Kamacza, wpadł w ciężki żal i smutek, tak, iż możnaby sądzić, że rozum utracił. Nigdy go potem nie widziano śmiejącego się, albo do rzeczy mówiącego. Mruczał tylko coś do siebie pod nosem; oznaka to jawna, że mu się w głowie pomieszało i ze mu się mózg naruszył. Jada mało i śpi niewiele, do pożywienia tylko owoców używa, nocuje zaś w polu, na gołej ziemi, niby zwierz jaki. Nieraz oczy wznosi do nieba, albo nagle w ziemię je wlepia i trwa tak nieruchomie, podobny raczej do posągu, ubranego w suknię, którą wiatr na wszystkie strony porusza, niż do żyjącego człeka. Ze wszystkiego tego widać, że serce jego nieznośny ucisk cierpi. Wszyscy, co go znają, lękają się, iż gdy jutro Quiterja powie słowo „tak“ przed ołtarzem, będzie to wyrok śmierci dla nieboraka.
— Pan Bóg tego nie dopuści — rzecze Sanczo — gdyż, po utrapieniu, zrządza on zaraz i ulżenie. Zaprawdę, nikt nie zgadnie, co mu jutro przypadnie. Od dziś do jutra wiele godzin rachować trzeba; a owóż w jednej godzinie, co mówię, w chwili jednej, cały dom obalić się może. Widziałem już nieraz, że deszcz pada i słońce się jednocześnie śmieje. Niektóry się zdrowy do łóżka kładzie, a nazajutrz ruszyć się już me jest zdolen. Rzeknijcie mi, azaliż kto pochwalić się może, że koło fortuny zastanowił? Takiego i być na świecie nie może! Między „tak“ a „nie“ kobiety, nie chciałbym się podjąć umieszczać końca igły, bowiem by tam nie wlazł. Niechaj mnie upewnią, że Quiterja kocha szczerem sercem, ze stałością niewzruszoną Bazylego, a dam mu wór, pełen szczęśliwości. Miłość, według tego, co słyszałem, zwykła jest patrzyć przez takie szkła, że miedź złotem, ubóstwo bogactwem, a groch perłami się wydaje.
— Dokąd się to zapędzasz, Sanczo? — zapytał Don Kichot. — Bodajbyś olsknął! Gdy zaczniesz nadziewać przysłowia i dykteryjki, nikt już się końca doczekać nie może, nawet sam Judasz, który, oby cię do wszystkich bisów zawiódł. Powiedz mi, ośle, co wiesz o gwoździach, kołach fortuny i innych rzeczach?
— Skoro się mnie nie pojmuje — odparł Sanczo — nie trzeba się dziwować, że moje rzeczenia dziwaczne i głupie się wydają. Ale o to nie stoję; sam siebie dobrze rozumiem i wiem, że w słowach moich, nie zawierało się wiele niedorzeczności, widzę jeno, że WPan lubi mnie prześladować za wszystko, co czynię, oraz słowa moje okręcać.
— Powiedz, przekręcać, przewrotniku dobrej mowy — krzyknął wówczas Don Kichot. Obyś zaniemiał na całe życie!
— Nie naprawiajcie mnie, Wasza Miłość, — odparł Sanczo — wiecie przecie, żem nie był chowany u dworu, anim nie studjował w Salamance, aby wiedzieć teraz, czy oddaję, czy też odejmuję jedną literę moim słowom. Przecie, do kaduka, nie można żądać od człeka z Sayago, aby gadał, tak jak w Toledo gadają, a do tego i w Toledo tacy zdarzyć się mogą, co cudów nie czynią i dobrą mową nie grzeszą.[323]
— Co się przywar języka tyczy — rzekł licencjat — to prawda rzetelna, bowiem ci, co wzrośli w Tenerias i Zocodover[324] nie mogą mówić tak dobrze i rzetelnie, jak owi, co przez cały dzień przechadzają się po klasztornym dziedzińcu Katedry, chocia i ci i tamci są równie z Toledo rodem. Czystość, jasność dokładność i udatność języka znajduje się tylko między dobrze polerownymi dworakami, choćby i oni z samej Majalahonda[325] się wywodzili. Mówię dobrze polerownymi i uczonymi, bowiem jest wielu takich, którzy takimi nie są. Bystry i ogładzony umysł jest gramatyką dobrej mowy. Ja niegodny uczyłem się w Salamance prawa kanonicznego, a teraz chełpię się nieco, że się umiem wyrażać w słowach jasnych, wyszukanych, ozdobnych i wielomownych.
— Gdybyście się nie chełpili, że umiecie naschwał szpadą szermować i mniej się do tego kunsztu przykładali a więcej do wyborności języka, dziś dostąpilibyście pierwszego stopnia licencjatowego, miast ostawać na końcu w ogonie, jak to jest w samej rzeczy.
— Zważcie, bakałarzu — odparł licencjat — że w grubym tkwicie błędzie, uważając, że to niepotrzebna doskonałość umieć dobrze szpadą wyrabiać.
— Nie jest to — rzecze Korczuelo — moje przewidzenie osobne, ale rzetelna i pospolita prawda, a jeśli chcecie, abym Wam tego dokazał, hnet to uczynię. Macie tu szpady, pora jest przydatna, ja mam zdrowe ramię i siłę dostateczną, która połączona z niemałą odwagą, przymusi was do wyznania, że się nie mylę. Zleźcie ze swego podjezdka, zróbcie użytek ze wszystkich wybiegów swej sztuki, pchnięć, parowań, uskoczeń i nastąpień[326] ja zaś żywię nadzieję, że ukażę wam wszystkie gwiazdy wpośród jasnego południa, tem mojem zwykłem dokazywaniem ordynaryjnem. Przysięgam na Boga, że jeszcze nie urodził się ten, coby mnie do podania tyłu przymusił, z miejsca mnie poruszył i z pola spędził.
— Co do podania tyłu nic nie mówię — rzekł ów wysiekacz zawołany — ale mogłoby się przytrafić, że tam, gdziebyście raz pierwszy nogę postawili, jużby wasz grób kopano. Chcę rzec, że zabitoby was, tą sztuką a umiejętnością, którą w takiej pogardzie macie.
— Zaraz to obaczym — odparł Korczuelo.
I skoczywszy rączo z osła, porwał, z wielką zapalczywością, za jeden z floretów, które licencjat miał przytwierdzone do łęku.
— To nie może być tym kształtem — zawołał Don Kichot. — Chcę być sędzią tego pojedynku i tej kwestji, co tak często rozważana, jeszcze nierozeznaną pozostaje.
Mówiąc to, zsiadł z konia i, wsparłszy się na lancy, stanął pośrodku pola, właśnie w chwili, gdy licencjat, odmierzonym krokiem, mając dobrze ułożoną po- stawę, zbliżał się do Korczuela, który spieszył na spotkanie przeciwnika, skry z oczu miotając, jak się to mówić zwykło. Dwaj kmiecie i ich wspołecznicy w podróży, nie schodząc ze swych oślic, przypatrywali się temu śmiertelnemu spotkaniu. Przerzuty, pchnięcia, sztychy, ciosy i płazy Korczuela były niezliczone i padały gęsto jak grad. W tem natarciu zdawał się być lwem rozjuszonym, ale adwersarz dawał mu do pocałowania guziczek, tkwiący na końcu floretu, jakby to była relikwia, chocia nie całował jej tak nabożnie, jak się to z relikwiami czynić zwykło. Wreszcie licencjat policzył mu razami szpady wszystkie guziki u krótkiej jego sutanny, potargawszy ją u pasa na strzępy, które wyglądały niby macki polipów. Zerwał mu z głowy dwa razy biretek i tak go umordował, że ze złości, wstydu i kolery, chwycił szpadę za rękojeść i rzucił ją od siebie z taką siłą, iż jeden z kmieci, tej bitce przytomny, który był ją podniósł, powiadał, że upadła daleko, prawie na milę. Ten przypadek okazuje, że sztuka i umiejętność zawsze nad siłą przodek trzyma.
Korczuelo siadł srodze zmordowany; Sanczo Panso zbliżył się doń i rzekł:
— Zaprawdę, Mospanie bakałarzu, posłuchajcie mojej rady i odtąd na przyszłość nigdy nie wyzywajcie na sztychy nikogo, chyba jeno na mocowanie się za bary, albo ciskanie kamieniem. Widzę, że dla tych zawodów dość krzepkim a przytem i dość młodym jesteście. Zawsze słyszałem, że ci ludzie, których zuchami zowią, umieją utrafić końcem szpady w igielne ucho.
— Jestem rad — odparł Korczuelo — że błąd mój uznałem i że eksperjencja ukazała mi prawdę, od której tak daleki byłem.
Rzekłszy to, podniósł się, uścisnął licencjata. Zostali, bardziej jak przedtem, dobrymi przyjaciółmi. Nie czekając już na kmiecia, który pobiegł podnieść szpa- dę, ruszyli do wsi Quiterji, skąd tamci byli rodem. W tej podróży, licencjat wysławiał wyborności szermierskiej sztuki, dowodząc jej pożytkow, tak jasnemi racjami i określeniami matematycznego wymiaru, ze wszyscy przeświadczeni zostali o jej potrzebie, wraz z Korczuelem, który ze swego błędnego mniemania wyprowadzony został.

Tymczasem noc zapadała. Gdy dojeżdżali, zdało się im, że nad wsią, na niebie błyszczy całe mrowie jaśniejących gwiazd. Usłyszeli dźwięki rożnych instrumentów, jak fletów, bębnów, waltorni, gęśli, piszczałek, cymbałów, dzwoneczków, i skórzanych przetaków. Wjeżdżając do wsi, ujrzeli mnóstwo świateł, zawieszonych do gałęzi drzew, z których uczyniona była powitalna brama. Wiatr tym światłom nie szkodził, bowiem jego powiew był tak słaby, że nawet liście się nie poruszały. Grajkowie, którzy byli duszą tego weselnego święta, chodzili, w kilku pospołu, po tem miejscu, będącem zbiorem uciechy i rozkoszy; jedni tańcowali, drudzy śpiewali, inni grali na multankach, fujarkach i różnych instrumentach, o którychżeśmy już namieniali. Siła ludzi było zatrudnionych wznoszeniem rusztowań, skąd można było mieć nazajutrz widok przestrony wszystkich tańców i uciech, na tem miejscu, przeznaczonem na wesele bogatego Kamacza i pogrzeb nieboraka Bazylego. Don Kichot nie chciał wjechać do wsi, mimo usilnych nalegań bakałarza i kmieciów, z nim jadących. Wymówił się dawnym zwyczajem rycerzy błędnych, którzy zawsze woleli nocować wśród pól i lasów, niźli w domach, nawet gdyby ich dachy były ze złota szczerego. Dlatego też zjechał nieco z głównego traktu, ku niezmiernemu smutkowi i wściekłości Sanczy, który wspominał sobie jeszcze zacną gościnę, w zamku czy tez domu Don Diega.

KAPITULUM XX
W KTÓREM OPOWIADA SIĘ O WESELU BOGATEGO KAMACZA I O PRZYGODZIE BIEDNEGO BAZYLEGO

Zaledwie blada jutrzenka pozwoliła jaśniejącemu Febowi osuszyć piekącemi promieniami płynne perły swych złotych włosów, gdy Don Kichot, otrząsając z lenistwa swoje członki, porwał się na nogi i zawołał na swego giermka, który jeszcze chrapał w tej godzinie.
Nasz rycerz nim go był obudził, te słowa do niego wyraził:
„O ty, najszczęśliwszy ze wszystkich na okręgu ziemi przemieszkujących! Nie zazdrościsz nikomu, ani tobie nikt i śpisz głębokim i spokojnym snem, nie będąc prześladowany od czarnoksiężników i żadnej od nich nie cierpiąc przykrości. Śpisz — mówię raz jeszcze i powiem jeszcze ze sto razy — bez tego, aby płomień zazdrości wiecznie ci czuwać kazał, lub, aby troska o niespłacone długi zasnąć ci nie pozwalała. Nie męczy cię myśl o wyżywieniu rodziny, ambicja i żądza sławy świata tego nie odbiera ci spokojności, bowiem granice pragnień twoich nie rozciągają się i nie uwodzą cię dalej nad dojrzenie i utrzymanie twego osła. Troska o zaspokojenie twoich potrzeb na mnie włożona została; jest to ciężar i obowiązek, który natura i obyczaj ustanowiły dla tych, którzy mają służących. Sługa śpi, podczas gdy pan jego czuwa, myśląc jak go wyżywić, los jego polepszyć i dobra mu przysporzyć. Widok pałającego nieba, odmawiającego ziemi błogiej wilgotności, zasmuca nie sługę, lecz pana, który musi się troskać w dniach nieurodzaju i głodu o tego, co mu służył w dniach szczęśliwej obfitości.
Sanczo na to wszystko, należycie śpiąc i chrapiąc, ani słowa nie odpowiedział i nieprędkoby się przebudził, gdyby Don Kichot nie trącił go lekko końcem swojej lancy. Na ostatku otworzył wreszcie oczy, gnuśny i niezbyt jeszcze ze snu wyczmucony, poczem powiódł wzrokiem na różne strony i rzekł:
— Zdawa mi się, że dobrze czuć od tych szałasów, jest to raczej zapach pieczeni na ruszcie, niźli czombru i macierzanki. Wesele, które się od takich zapachów zaczyna, będzie, przysiągłbym na moją duszę, obfite i wspaniałe, wielce.
— Wstawaj prędzej, obżartuchu i łakomcze — rzekł Don Kichot — pojedziemy obaczyć te zaślubiny, aby przekonać się jednocześnie, co uczyni wzgardzony Bazyli.
— Niechaj czyni, co chce — odparł Sanczo — gdyby nie był ubogi, mógłby się ożenić z Quiterją. Gdy się nie ma grosza przy duszy, pocóż związki małżeńskie po obłokach gonić.
Na moją duszę, WPanie, jestem tego zdania, że biedak winien się kontentować tem, co znajduje pod nosem, nie szukając miodu w rzece. Głowębym moją łożył, że Kamacz przykryłby Bazylego złotem od stóp do głów — jeżeli zaś jest tak w istocie, to głupia byłaby Quiterja, wyrzekając się pierścieni i klejnotów, które ani chybi dał jej i może jej dać Kamacz, dla fechtunków i rzucania drągiem Bazylego. Za te sztuczki w żadnej oberży nie dadzą jednej szklanicy wina. Wszystkich tych udatności nie można sprzedać nawet za szeląga. Gdy jednak one ozdabiają tego, kto ma pieniądze — nawszem pięknie wówczas się wydają. Można postawić piękny dom na dobrym fundamencie, zaś najlepszym na świecie fundamentem są pieniądze.
— Sanczo — rzekł Don Kichot — skończ, na Boga żywego, tę mowę swoją. Jestem przekonany, że gdyby ci mówić dozwolono, za każdym razem, gdy zaczniesz, nie jadłbyś ani nie spał, używając całego swego czasu jeno na bajanie.
— Gdybyście, WPanie, mieli dobrą pamięć — odparł Sanczo — przypomnielibyście sobie umowę, zawartą między nami, przed wtórym naszym w świat wyruszeniem. Jeden z punktów tego ustanowienia głosił, że pozwolicie mi gadać dowoli, ile się podoba, aby tylko nie było to ze szkodą bliźniego, lub ze szwankiem czci Waszej Miłości — zdawa mi się, że do tych pór nie przekroczyłem tego ułożenia.
— Nie przypominam sobie, Sanczo — odparł Don Kichot — tego punktu, jednakoż przyjmując nawet, że tak było, pragnę, abyś zamilkł i jechał ze mną, już bowiem narzędzia muzyczne, któreśmy wczoraj słyszeli, rozbrzmiewają wesoło po dolinach. Ani chybi uroczystość ślubna odprawiona zostanie zrana o chłodzie, aby uniknąć gorącości południa.
Sanczo uczynił, co jego pan rozkazał: osiodłał Rossynanta i na osła burdę włożył, poczem wsiedli obaj na swoje jeźdźce i wolnym krokiem skierowali się ku szałasom. Pierwszy widok, który oczy Sanczy uderzył, był to woleć cały, na drzewie wiązowym, zamiast na różnie osadzony; ognisko obszernie założone składało się ze stosu drzewa, wedle którego przystawiono sześć wielkich kopraków, czyli raczej pół-kadzi, w których cała jatka rzeźnicza była pogrzebiona, bowiem zawierały one całe barany, tak iż zaledwie dojrzeć je można było, jakby kurczakami były. Zające, już ze skóry obłupione, oraz opierzone ptactwo, rozwieszone na drzewach, które miało wejść w te garnce, było niezliczone, tak jak i inne ptactwo dzikie wszelkiego rodzaju, również na drzewach rozwieszone, aby na powietrzu kruszało. Sanczo narachował więcej niż sześćdziesiąt gąsiorów, pełnych wybornego wina, jak o tem miano się później przekonać. Każdy z tych gąsiorów zawierał więcej niż dwie arrobas. W miejscu tem widać było również spore kupy chleba białego, tak jak się widzi stosy zboża w śpichrzach.
Sery, nałożone jedne na drugie, niby cegły, tworzyły mur prawdziwy; blisko zaraz stały dwa kotły z oliwą, większe niżli kotły farbierskie — kadzie, służące do smażenia owoców w cieście i innych przysmaków, które wyciągano dwiema wielkiemi szuflami, aby zanurzać je potem w innym jeszcze kotle, pełnym miodu, stojącym w pobliżu. Więcej niż pięćdziesiąt kucharzy i kucharek, czysto i ochędożnie przybranych krzątało się i uwijało wesoło, z pilnością wielką. W wydrążony a przestrony brzuch wołu włożono dwanaście małych tłustych prosiąt, dla dania mu lepszego smaku i zapachu. Co się tyczy korzeni różnych rodzajów i gatunków, to wydawało się, że zakupiono je nie na wagę funtów, lecz arrabas — można je było odkryć w wielkiej skrzyni.
Jednem słowem, przygotowania na to weselisko, aczkolwiek wiejskie, były tak obfite, że zapasy mogłyby wyżywić armję całą.
Sanczo Pansa zważał pilnie wszystkie te rzeczy, z wielkiem upodobaniem. Najpierw zwabiły go do siebie kapraki, tak iż się w nich zakochał i z chęcią przyjąłby pół garnka, potem wielkie butle wina wolę jego shołdowały, jak zresztą i przysmaki z patelni, jeżeli tylko patelniami nazwać można, równie wielkie konwie. Nie mogąc wytrzymać dłużej ponęcie i pokusie, przysunął się do jednego z uwijających się żwawo kucharzy i równie dwornemi, jak i wygłodniałem! słowy, jął go prosić, aby mu zezwolił zanu- rzyć ułamek chleba w kapraku. Kucharz odparł mu w te słowa:
— Hej, mój bracie, dzień ów nie jest z tych, w których głód władzę swoją sprawuje, z łaski bogatego Kamacza; zsiadaj tedy ze swego osła, i rozejrzej się za jakąś wielką warząchwią; zszumuj sobie parę kur i niechaj ci będą na zdrowie.
— Nie widzę łyżki nigdzie — odparł Sanczo.
— Poczekaj, nieszczęśniku — rzekł kucharz — jak widzę jesteś wstydliwy i skrupulatny.
To rzekłszy chwycił za panew, zanurzył ją w kaprak, skąd wydobył trzy kury i dwie gęsi, potem zaś rzekł do Sanczy:
— Pojedz, mój przyjacielu, na śniadanie z tej szumowiny, zanim nie nastanie pora obiadowa.
— Nie mam gdzie tego mięsa podziać — odparł Sanczo.
— Zabierz tedy patelnię i wszystko, bowiem bogactwo Kamacza wszystkich może ukontentować.
Podczas gdy Sanczo tem był zabawny, Don Kichot, rozglądając się po chłodniku na wszystkie strony, ujrzał dwunastu kmieci, siedzących na pięknych klaczach, w bogate rzędy przybranych, z gruchotkami i blaszkami u podpiersiów. Wszyscy ci ludzie, ubrani w suknie odświętne, zatoczyli klaczami w pięknym szyku na łące, wesoło wołając:
„Niech żyje Kamacz i piękna Quiterja, on równie bogaty, jak ona piękna, ona na całym świecie najpiękniejsza!“
Don Kichot, usłyszawszy te słowa, rzekł do siebie: „Oczywistą rzeczą jest, że ludzie ci nigdy nie widzieli mojej Dulcynei z Toboso, bowiem, gdyby ją ujrzeli, nie wysławialiby w ten sposób owej Quiterji“.
Po chwili dokoła chłodnika zawiedzono tańce różne, wśród których był jeden, przez dwudziestu czterech pasterzy o udatnej postawie odtańczony.
Wszyscy oni byli ubrani w suknie z białego i cienkiego płótna, na głowach mieli zawoje na kształt czapek, przystrojone pasmami jedwabiu farb rozmaitych. Ten, który ich prowadził, był młodzieńcem okazałym.
Jeden z siedzących na koniach zapytał go, zali który z tancerzy do tych pór ranion nie został? — Nikt, jak dotychczas — odparł — nie odniósł żadnego szwanku, chwała Bogu, wszyscy zdrowi jesteśmy.
Natychmiast wmieszał się między innych swoich wspołeczników, czyniąc tyle tak zręcznych obrotów i podskoków, że Don Kichot, aczkolwiek nawykły do oglądania podobnych tańców, wyznał otwarcie, że nigdy tak umiejętnych nie widział. Podobną zachwałą obdarzył inny taniec, zawiedziony przez wielce urodziwe dziewice, tak młode, że żadna z nich nie liczyła sobie jeszcze osiemnastu lat wieku, wszystkie zasię czternaście lat przekroczyły. Wszystkie te dziewice były przyodziane w stroje z zielonego sukna, włosy ich poczęści wstążkami związane, spływały wolno i kształtnie na ramiona, tak złote i tak jaśniejące, że tylko do promieni słonecznych można je było przyrównać. Miały na sobie girlandy z jaśminu, róż, amarantu i powoju wonnego.
Wiódł je czcigodny staruch i białogłowa stateczna — oboje rzeźwi bardziej, niż ich wiek szedziwy mógł obiecywać.
Za narzędzia muzyczne służyły im kobzy. Piękne dziewczątka, mające przystojność w oczach, zaś w nogach letkość, okazały się najlepszemi tanecznicami świata.
Za niemi zbliżała się inna grupa tancerek, z tych, które tworzą koła i figury wymowne. Było osiem nimf na dwa szeregi podzielonych. Pierwszy prowadził bożek Kupido, drugi — Interes. Tamten był skrzydlaty, miał na sobie sajdak ze strzałami, w ręku zaś trzymał łuk, ten zaś ubrany był w złociste suknie, jedwabiem dziane, różnych kolorów.
Nimfy, za Amorem postępujące, nosiły na ramionach swoje imiona, wielkiemi literami na białym pergaminie wyrażone. Imię pierwszej brzmiało Poezja, imię drugiej Mądrość, trzecia zwała się Dobra Rodowitość, czwarta Męstwo. Te, które szły za boginią bogactwa, podobne oznaki miały. Na napisie pierwszej widniała Szczodrość, na napisie drugiej Wspaniałomyślność, trzecia zwała się Skarbem, czwarta Pomiernem Używaniem.
Na czele tego grona osób posuwał się zameczek drewniany, niesiony od czterech dzikich mężów, przybranych w płótno zgrzebne i konopie na zielono przyfarbowane; cały ten strój był bluszczem pokryty. Wszystko to tak udatnie i prawdziwie wyrażone było, że mało nie dostawało, aby się Sanczo nie zestrachał.
Na przodzie i na szczycie zamku, a takoż po czterech jego bokach, można było przeczytać ten napis: Zamek Mądrej Przezorności. Zamkowi towarzyszyło w pochodzie czterech zawołanych muzykantów, na bębnie i na flecie grających. Kupido zaczął taniec, poczem dwa obroty uczyniwszy, podniósł oczy, strzałę na cięciwę nałożył, spojrzał na urodziwą panienkę, na blankach zamku stojącą i obrócił się do niej z temi słowami:

Jam ci jest wszechpotężnym bogiem,
Niebios i ziemi pod nieb progiem,
Potęgę mą uznaje morze
I nawet piekło w czuciu wrogiem
Wszechwładzy mojej ujść nie może.

Nigdy nie czuję w sercu drżenia,
Czynię, co pragnę, choć zachcenia
Przechodzą obręb możliwości,

Hołdując czucia i sumienia,
Tu, gdzie się ciągną moje włości.

Skończywszy tę strofę, Kupido wypuścił strzałę, która przeleciała ponad zamkiem, poczem cofnął się na swoje miejsce. Poczem wystąpił Interes i początek tańca uczyniwszy, te słowa wyrzekł, gdy bębny zamilkły:

Więcej potęgi mam i sławy
Niż Amor, który mme przewodzi.
Na świat mnie wydał ród tak prawy,
Że w blaskach niebieskiej powodzi,
Blask, co ozłaca boskie sprawy,
Memu blaskowi nie zaszkodzi.

Jestem bogactwo możne bardzo,
Choć ludzie cnotą swą się hardzą,
W niewielu sercach ona gości;
Beze mnie zaś nic czynić nie lza,
Ma wola jarzmi świat i kiełza,
Lecz ja hołd niosę twej piękności.

Gdy Interes odszedł, Poezja naprzód wystąpiła, poczem zacząwszy taniec i rzuciwszy spojrzeniem na dzieweczkę z zamku, te wiersze wyraziła:

Słodka poezja, tobie, pani
Piękne zmyślenia zsyła, w dani,
Śnienia podniosłe, marzeń roje,
Imaginacji skarb bogaty.
Niechaj poezji duch skrzydlaty
Przesiąknie w wszystkie myśli twoje.

Gdyby przypadkiem me pochwały
Twoją przychylność wywołały,
Będę wynosił twą fortunę;

Przyczynę kobiecej zazdrości,
Aż chwalby me, na wysokości,
Zaćmią blask gwiazd i zgaszą lunę.

Po odejściu Poezji, Szczodrość będąca w spoczeństwie Przepychu, uczyniła obroty i kroki podobne do tamtych, poczem te wiersze wypowiedziała:

Szczodrobliwością zowią oto,
Gdy ktoś rozdaje swoje złoto,
Od marnotrawstwa tak daleki,
Jak i od zbytniej oszczędności:
Oznaką serca, w którem gości
Chłód, albo letniość, zamiast spieki.

Lecz ja, bogactwo twe na względzie
Mam dziś — pół martwy i pół żywy.
Niech rozrzutnością zatem będzie
Mój dar tak bardzo szczodrobliwy,
Być hojnym nader, gdy się kocha
To rozkosz i występek trocha,
Budzący aplauz i podziwy.

W ten sposób wychodziły na scenę i ustępowały z niej osoby, w dwa szeregi ustawione. Każda z nich, wystąpiwszy, swoje wiersze wypowiedziała. Jedne z nich brzmiały wspaniale, drugie śmiesznie.
Don Kichot, który miał dobrą pamięć, zapamiętał te, któreśmy przytoczyli. Tymczasem wszystkie osoby pomieszały się z sobą, poczem każda z nich, w wielkim porządku, swoje miejsce zajęła. Amor, przechodząc przed zamkiem, wypuścił w górę strzał kilka, podczas, gdy Interes jął rozbijać złociste kule.[327] W końcu, przetańczywszy swój taniec, Interes wydobył z kieszeni wielki mieszek, ze skóry kota rzymskiego. Zdawał się cały złotem nabity. Bogactwo rzuciło nim prosto w zamek, którego mury przy tem uderzeniu rozpadły się w proch, tak iż urodziwa panienka pozostała bezbronna i swej osłony przyrodzonej pozbawiona. Widząc to, Interes, w otoczeniu swoich wspołeczników, zbliżyło się do niej i zarzucił jej wielki złoty łańcuch na szyję, — czyniąc pozór, że chce ją poimać, shołdować swej woli i wziąć w niewolę.
Amor, ze swej strony, wraz ze swą świtą starał się przeszkodzić temu. Wszystkie te poruszenia czynione były pod dźwięk bębnów, miarowym krokiem tanecznym.
Dzicy mężowie ustanowili spokój, osadziwszy znów ściany zamku, gdzie urocza panienka z powrotem się zamknęła, poczem taniec zakończył się, wywołując wielkie ukontentowanie w tych, którzy patrzyli nań. Don Kichot zapytał się jednej z nimf, kim jest ten, co tak udatnie całe widowisko ułożył. Nimfa odrzekła, iż jest to pewien beneficjarjusz z tejże wsi, człek bardzo zdatny w tych wynalezieniach.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzekł wówczas Don Kichot — że ten bakałarz lub beneficjarjusz jest większym przyjacielem Kamacza, niż Bazylego i że bardziej mu satyra odpowiada, niźli brewjarz. Pozatem dobrze wysławił w tym tańcu zasługi Bazylego i bogactwa Kamacza.
Sanczo Pansa, który słuchał tego wszystkiego, rzekł: „Kogut jest moim królem[328] — ja trzymam za Kamaczem!“
— W ten sposób okazujesz, Sanczo — odparł Don Kichot — że jesteś prawdziwym prostakiem i jednym z tych, którzy mówią: „Niech żyje silniejszy“.
— Nie wiem — rzekł Sanczo — czyim stronnikiem jestem, jednakoż z kotłów Bazylego nie zszumuję nigdy piany tak smakowitej, jak z kotłów Kamacza.
To rzekłszy, ukazał patelnię, pełną ptactwa. Wziął jedną z kur i począł zajadać ją wdzięcznie, z wielkim apetytem, szemrząc skroś zęby o zaletach Bazylego: „Znaczysz tyle, ile posiadasz, posiadasz zasię tyle, ile znaczysz“. Są tylko dwa rodzaje ludzi na świecie — mawiała jedna z moich prababek — ci, którzy mają i ci, co nie mają. Prababka moja trzymała zawsze z tymi, którzy mają, dzisiaj zaś, mój panie Don Kichocie, maca się puls poto aby mieć, nie poto, aby wiedzieć i osioł złotem nabity przyjemniejszy być się wydaje, niźli rumak z rzędem zbrojnym, pragnę rzec raz jeszcze, że trzymam za Kamaczem, którego kapraki zawierają w obfitości gęsi, kury, zające i króliki, podczas gdy kotły Bazylego, gdyby nam do rąk popadły, okazałyby się tylko pełne lury.
— Zali skończyłeś już swoją mowę, Sanczo? — zapytał Don Kichot.
— Skończyłem ją — odparł Sanczo — widzę bowiem, że Wam ona, Panie, przykrość sprawia. Gdyby nie wzgląd na to, miałbym osnowę na trzy dni rozłożoną.
— Oby Bóg zwolił Sanczo — rzekł Don Kichot — abym cię mógł ujrzyć niemym przed moją śmiercią.
— Jeżeli rzeczy pójdą dalej tym trybem — odparł Sanczo — zanim Wasza Miłość umrze, ja będę zmuszony żuć ziemię gliniastą i wówczas tak niemy się stanę, że nie wypowiem ani jednego słówka aż do końca świata, lub przynajmniej do dnia Sądu Ostatecznego.
— Gdyby się tak stało — odparł Don Kichot — nigdyby twoje milczenie nie zrównało zbytku twego gadulstwa. Mówisz i mówić będziesz przez cały bieg życia swego, przyjąwszy zasię, z przyczyny naturalnej, że kres moich dni ziemskich prędzej nastąpi, nie ujrzę cię nigdy niemym, nawet wówczas gdy będziesz pił lub spał, co jest najwięcej z tego, co powiedzieć mogę.
— Na moją duszę, WPanie — rzekł Sanczo — nie trzeba zbytnio ufać tej przyjaciółce, chciałem rzec, śmierci, która się pasie równie jagnięciem, jak i baranem. Słyszałem kiedyś, jak nasz pleban prawił, że śmierć depce zarówno swoją stopą wysokie wieże królów, jak i niskie lepianki nędzarzy. Dama ta ma więcej mocy, niżli pieszczotliwości w sobie. Nie jest, wierę, obrzydliwa, jada wszystko i napełnia swoje sakwy ludźmi, różnymi wiekiem i dostojeństwem. Nie jest to również żniwiarz, coby przesypiał dni świąteczne, zbiera bowiem obfite żniwa o każdej porze, ścinając trawę wyschniętą, tak jak i zieloną. Wydaje się, że nie żuje szczękami, jeno połyka wszystko, co popadnie. Ma apetyt wilczy, który nigdy zaspokojony być nie może, i chocia brzucha nie posiada, wydaje się cierpieć na puchlinę wodną — nigdy nienasycona, pragnie wypić życie wszystkich tych, co żyją, tak jak się wypija dzban zimnej wody.
— Wstrzymaj się, Sanczo — rzekł w tej chwili Don Kichot — i poprzestań na tem, coś dotychczas wyraził, bowiem zaprawdę, wszystko, coś powiedział o śmierci, w swych wiejskich wyrazach, mogłoby być wypowiedziane przez zawołanego kaznodzieję. Ponieważ masz, Sanczo, dobre przyrodzenie i zdrowy rozsądek, mógłbyś wziąć kazalnicę, i chodząc po świecie piękne rzeczy kazać.
— Ten dobre kazania prawi, który żyje dobrze — odparł Sanczo — nie znam się na innej teologji.
— Nie potrzebujesz nic więcej wiedzieć ponadto — odparł Don Kichot — jednakoż, założywszy, że bojaźń Boga jest początkiem wszelkiej mądrości, nie pojmuję jakim sposobem ty, który się jaszczurki lękasz, tak mądrym się okazujesz.
— Prosiłbym Waszą Miłość — odparł Sanczo — abyście WPanie wydawali sąd o swoich rycerstwach błędnych, nie mieszając się jednakoż w sądy o cudzych lękach lub męstwie. Obawiam się Boga równie, jak dzieci mego sąsiada.
Tymczasem dajcie mnie się pożywić tą zszumowa- ną pianą, bowiem wszystko inne, to tylko próżne i puste słowa, z których zdamy sprawę w tamtem życiu.

To rzekłszy, przypuścił od nowa szturm do kociołka z tak wielkiem męstwem, że podobną odwagę obudził w Don Kichocie, który ani chybi w szturmie tym wziąłby udział, gdyby mu nie przeszkodziło to, co jesteśmy zmuszeni przedstawić w kapitulum następnem.

KAPITULUM XXI
O DALSZEM ODPRAWIANIU WESELA I O RZECZACH OSOBLIWYCH, KTÓRE SIĘ TAM PBZYTRAFIŁY

Gdy Don Kichot i Sanczo prowadzili tę gawędę, o której poprzednie kapitulum mówi, usłyszeli nagle głośne okrzyki i tumult, sprawiony od ludzi, siedzących na koniach. Przebiegli w pełnym galopie, wiwatując gęsto na cześć państwa młodych, którzy szli w towarzystwie muzykantów, w społeczności księdza; rodziców, krewnych i gości, zaproszonych z sąsiednich wsi, wszystkich w świetne szaty przybranych.
Skoro Sanczo ujrzał oblubienicę, zawołał:
— Na mą duszę, nie po wiejsku ta panna młoda ustrojona, możnaby rzec, że to wdzięczna flama pałacowa. Niech mnie kule biją! Miast pospolitych blaszanych świecidełek, widzę na jej piersiach wspaniały korale, zaś to sukno zielone z Cuenca jest axamitem, jak trzydzieści skór tęgim, przybranym lamówką, z białej tkaniny. Tam do kata! — przecież to atłas! A spójrzcie na jej ręce! Święta Panno! Same klejnoty! Obym zbawienia nie dostąpił, jeśli to nie są pierścionki ze złota i to ze złota przedniego, z wprawionemi w nie perłami. A każda biała, jak mleko zsiadłe i warta za źrenicę oka. O kurewskie nasienie, cóż za włosy cudne, patrzcie no moi mili, jeżeli nie są te kosy fałszywe, to w całem życiu mojem nie widziałem równie długich i złotawych. W pięknym jej stanie a kibici, żadnej przywary nie znajdziecie! Wysmukła jest i prościuchna jak palma, obsadzona daktylami, bowiem daktylami, zaprawdę, wydają się klejnoty, co wiszą u jej szyji i włosów. Klnę się na mą duszę, że ta wdzięczna dzieweczka może wejść śmiało w łożnicę mężowską![329]
Don Kichot nie mógł się powstrzymać od śmiechu na te zachwalenia panny młodej, które czynił Sanczo w swojej prostej mowie; zdało mu się przecie, że po pani Dulcynei z Toboso ta gładka młódka zaraz miejsce bierze. Piękna Quiterja zdawała się nieco blada, musiało to być skutkiem nocy bezsennej, którą oblubienice zwykle trawią nad strojeniem się i przyozdabianiem na dzień ślubu.
Cały ten orszak weselny zbliżył się do miejsca wyniesionego, przykrytego kobiercami i świeżemi gałęziami. Tutaj właśnie miał się ślub odprawić i stąd miano się także przyglądać tańcom, grom i widowiskom różnym. Wtem dał się słyszeć za niemi krzyk mocny:
— Czekajcie, czekajcie, ludzie, równie nierozumni, jak i naglący!
Na ten głos wszyscy obrócili głowy i ujrzeli, że ten, co wrzeszczy, był ubrany w sajan czarny, obłożony klinami czerwonego jedwabiu, wyciętego w kształt płomieni.[330] Na głowie miał wieniec, z żałobnego cyprysu uwity, zaś w ręku trzymał kij długi. Gdy bliżej przystąpił, wszyscy uznali, iż był to Bazyli i poczęli obawiać się jakiegoś smutnego przypadku, widząc go o tej porze, w tem miejscu, i nie wiedząc, ku czemu miały się ściągać jego krzyki i słowa.
Przybiegł wreszcie, zatchnąwszy się ze zmordowania, skoro zaś stanął przed oblubienicami, wbił w ziemię kij, opatrzony końcem stalowym i, mieniąc się na obliczu, z oczyma, wlepionemi w Quiterję, rzekł do niej głosem chrapliwym i żałosnym.
— Wiesz dobrze, niewdzięczna Quiterjo, że dla tej wiary świętej, którą wyznajemy, nie jesteś wolna innemu dać ręki, wpóki ja żywię. Wiesz równie, że mając nadzieję, iż czas i moje starania stan mój nędzny poprawią, nigdym nie postąpił przeciw przystojności twojej dziewczyńskiej, i nigdym nie uchybił w składaniu czci, tobie należnej. Ty jednak, depcąc stopami wszystkie powinności i obliki, chcesz innego uczynić panem tego, co do mnie należy. Tamten ma wszak dostatki, które go nie tylko bogatym czynią, ale i nad miarę szczęśliwym. Aby pełną pomyślnością ucieszyć się mógł, (nie, aby, według mego mniemania na nią zasługiwał, ale że mu jej łaska niebios udzieliła) chcę, własnemi rękami, usunąć zawadę, która mu na drogach szczęśliwości przeszkadzać może. Niech bogaty Kamacz i niewdzięczna Quiterja żyją w szczęściu lata całe i niech umiera biedny Bazyli, któremu ubóstwo skrzydła szczęścia podcięło i w grób wtrąciło.
Rzekłszy to, schwycił kij, który był w ziemię zatknął. Połowa kija okazała się pochwą, w której tkwiła krótka szpada. Wbiwszy tedy w grunt, to, co można było nazwać rękojeścią, z wściekłym zamachem rzucił się na ostry koniec piersiami. Ostrze, a raczej połowa szpady, wyszła mu nawylot plecami, cała zakrwawiona, zaś nieszczęśnik, przeszyty własną bronią, runął na ziemię. Natychmiast przybiegli na pomoc jego przyjaciele, zasmuceni jego nieszczęściem i jego losowi współczujący. Don Kichot, takoż zeskoczywszy z Rossynanta, skoczył do Bazylego, schwycił go w ramiona i obaczył, że nieborak jeszcze dycha. Chciał wyjąć z jego piersi szpadę, ale, przytomny temu wszystkiemu, ksiądz nie dozwolił tego uczynić, wpókiby się Bazyli nie wyspowiadał, zdało mu się bowiem, że gdy tylko szpadę wyciągną, nieszczęśnik żywot postrada. Tymczasem Bazyli, przyszedłszy nieco do zmysłów, rzekł:
— Gdybyś, okrutna Quiterjo, w tej ostatniej, smutnej chwili życia mego, zechciała mi oddać rękę, uważałbym, że w części nie będę ponosił winy za ten czyn srogi i zuchwalstwo moje, bowiem dzięki niemu dostąpiłem tej szczęśliwości, że jestem twoim.
Pleban, usłyszawszy te słowa, rzekł mu, żeby myślał raczej o zbawieniu duszy, niż o rzeczach świata tego i szczerem sercem błagał Boga o wybaczenie mu jego przewin i tego gorszącego występku samobójstwa. Na to Bazyli odparł, że żadną miarą do spowiedzi nie przystąpi, jeśli Quiterja wprzód jego żoną nie zostanie. Radość, z tego płynąca, pozwoli mu skupić wolę i potrzebnych sił nabrać.
Don Kichot, słysząc to, rzekł podniesionym głosem, iż Bazyli domaga się rzeczy słusznej, niezdrożnej, i łatwej do uiszczenia. Pan Kamacz, wziąwszy w stadło panią Quiterję, wdowę po dzielnym Bazylim, niemniej będzie miał uczczenia i honoru, jak gdyby ją był otrzymał prosto z własnych rąk rodzica.
— Nie ma tu nic innego do czynienia, jak powiedzieć słowo tak i wszystko zależy od tego, aby ono rzeczone zostało. Łożnicą weselną tych ślubów będzie grób.
Kamacz, słuchając tych wszystkich słów, był srodze pomieszany i nie wiedział, co ma czynić, ani mówić.
Jednakie przyjaciele Bazylego tak nalegali, aby pozwolił Quiterji dać rękę umierającemu, który, odchodząc z tego świata, może duszę utracić, iż nareszcie nakłonili go do zezwolenia. Kamacz odparł, że jeśli Quiterja na prośbę Bazylego przystanie, to i on się zgodzi, zwłaszcza, że żądań jego spełnienie tylko na krótki czas odwlecze. Obstąpili zatem wszyscy Quiterję, starając się ją nakłonić do oddania ręki Bazylemu, prośbami, płaczem i różnemi słusznemi racjami.
Aliści ona twardsza od marmuru, i zimna jak posąg, dała poznakę, że nie umie, nie może i nie chce odpowiedzieć jednego słowa. I możeby się niczego od niej nie dobili, gdyby pleban nie był jej rzekł, iż winna prędko postanowić, co chce uczynić, bowiem z ciała Bazylego już dusza uchodzi, tak iż czasu na wahanie nie zostaje. Wówczas piękna Quiterja, pomieszana, zasmucona i wyrzutem sumienia tknięta, udała się tam, gdzie leżał Bazyli, który z zawróconemi błędnemi oczyma, dychając tchnieniem wysilonem a szybkiem, mruczał imię Quiterji, pokazując po sobie, ze umiera, nie jak chrześcijanin, ale jak poganin. Na ostatek Quiterja będąc bliska mego, uklękła i żądała skinieniem i znakiem jego ręki. Bazyli otworzył oczy, poczem, spojrzawszy na nią bacznie, rzekł.
— O Quiterjo, która się skłaniasz do litości teraz, gdy litość twoja musi służyć za puginał, pozbawiający mnie życia, wiedz, że już nie mam sił cieszyć się z tej szczęśliwości, że twoim małżonkiem jestem, ani zastanowić boleści, co skwapliwie oczy mi słoni okrutnym cieniem śmierci. Błagam cię, żałobna gwiazdo duszy mojej, abyś oddając mi rękę, nie czyniła tego przez łaskę, ani nie chciała nanowo mnie uwodzić; ale mów tak, jakbyś do tego przyniewoloną nie była, bo nie godzi się, zważywszy na stan mój najsmutniejszy, zmyślać jeszcze ze mną i łudzić mnie, znając mnie, jako szczerego i wiernego dla ciebie kochanka.
Mówiąc te słowa, mdlał co chwila, tak iż wszyscy przytomni mniemali, że w tem omdleniu ducha odda. Quiterja, pełna strzemięźliwości i zawstydzenia, wzięła rękę Bazylego i rzekła:
— Żadna siła nie potrafi zniewolić mojej woli. Wolnem sercem i umysłem daję ci moją rękę i twoją odbieram, jeżeli mi zaręczysz, że czynisz to w przytomności i rozeznaniu, bez tego, aby nieszczęście rozum twój mieszało.
— Daję ci ją — odparł Bazyli — nie będąc pomieszany, ale z tą rozważnością pełną, jaką podobało się mi udzielić niebu; przyjmuję cię za żonę moją z całego serca.
— Ja zaś — rzecze Quiterja — ciebie nieobłudnie za męża uznaję, nie bacząc na to, czy będziesz żył długie lata, czy cię też z ramion moich prosto do grobu zaniosą.
— Zdaje mi się — rzekł Sanczo Pansa — że ten młodzian nadto gada, będąc tak ciężko ranionym. Niechaj się jednak czułemi słowy wyżali i niech myśli o duszy swojej, którą ma na końcu języka.
Gdy Bazyli i Quiterja tak się za ręce trzymali, pleban, wielką litością tknięty, ze łzami w oczach, dał im błogosławieństwo, prosząc niebo o pokój dla duszy małżonka. Skoro Bazyli odebrały ślubne błogosławienie, zerwał się szybko na nogi, później zaś jednym zamachem wyciągnął szpadę, tkwiącą w jego piersi. Wszyscy przytomni osłupieli, a jeden z nich, człek bardziej prostego ducha niż przenikliwy, zawołał: Cud, cud!
Ale Bazyli odparł: Nie cud to, lecz chytrość i przebiegłość!
Pomieszany i zdumiony pleban obiema rękami jął mu rany macać i wówczas doświadczył, że ostrze nie przeszyło ciała Bazylego, lecz weszło w rurkę blaszaną, sztucznie przytrafioną w tem miejscu i napełnioną krwią, tak przyrządzoną, aby się nie zsiadła. Ksiądz, Kamacz i wszyscy przytomni mniemali się być zwiedzionymi i okpionymi. Panna młoda zaś żadnego zmartwienia i przeciwności stąd nie okazała, przeciwnie, usłyszawszy, że ten ślub był nieważny, jako przez zdradę i wybieg zawarty, oświadczyła gotowość potwierdzenia go; z tego wnieśli wszyscy, że to podejście stało się za wspólną umową. Kamacz i jego wspołecznicy takim się gniewem zażegli, że myśl o zemście powierzyli swoim ramionom i, dobywszy szpad, uderzyli na Bazylego, w którego obronie tyleż obnażonych mieczów błysnęło. Don Kichot na swym rumaku wysforował się naprzód, ścisnąwszy krzepko kopię i tarczą się zasłoniwszy. Sanczo, który w podobnie grubych żartach nigdy nie znajdował upodobania, schronił się między kotły, z których tak smakowitą pianę szumował, zdało mu się bowiem, że jest to miejsce święte, w należnem u wszystkich zachowaniu będące.
— Stójcie, Mości Panowie — krzyczał Don Kichot stójcie! Nie jest rzeczą stosowną brać pomstę za urazę, którą miłość uczyniła. Baczcie, że miłość a wojna to jedno, a jako na wojnie dozwolone jest używać podstępów i wybiegów, aby nieprzyjaciela zwyciężyć, tak też w zatargach i sporach miłości godzi się używać matactw i różnych subtylnych sztuczek, dla osiągnięcia upragnionego celu, bez tego jednak, aby ukochana dama miała być osławiona. Z słusznego i sprawiedliwego niebios wyroku, Quiterja należała do Bazylego, zaś Bazyli do Quiterji. Kamacz jest bogaty i może kupić swoje upodobanie, gdzie i jak mu się podoba. Bazyli posiada tylko tę owieczkę i żaden człowiek na ziemi, choćby i moc jego największa była, odebrać mu jej nie może, bowiem tego, co Bóg złączył, człowiekowi rozłączyć nielza. Ktoby zaś ośmielił się o to pokusić, musi się wprzód z ostrzem tej kopji zapoznać.
Mówiąc to, potrząsnął nią i machnął z taką siłą i zręcznością, że wszystkich przytomnych, którzy go nie znali, srogi strach obleciał. Wzgarda dla Quiterji owładła całą duszą Kamacza, który w jednem oka mgnieniu z myśli dawną kochankę sobie wybił, tak, iż perswazje plebana, człeka mądrego i roztropnego dobry grunt napotkały. Uspokoił się zatem Kamacz i wszyscy ci, co jego stronę trzymali, a na dowód tego uspokojenia, szpady do pochew wrazili, większą winę przypisując płochości Quiterji, niźli sztucznej przemyślności Bazylego. Kamacz przełożył sobie, ze jeśli Ouiterja, będąc panną, kochała Bazylego, mogłaby mu także sprzyjać jako mężatka; zatem winien Bogu dzię- kować raczej za to, że mu ją odjął, niż gdyby mu ją był dał.
Gdy Kamacz i ludzie, mu sprzyjający, uspokoili się, schowali także szable ci, co za Bazylim trzymali. Bogaty Kamacz, chcąc okazać, że już żadnej urazy za ten żart nie chowa, żądał, aby wesele dalej na jego koszt się odbywało, tak jakby jego własne było. Ale Bazyli, jego żona i ich sprzyjający, nie chcąc brać w niem udziału, udali się do wsi. Poczciwym i cnotliwym biedakom, nie brak ludzi, którzy im sprzyjają, cześć im oddają i pieczę nad nimi roztaczają, tak jak i bogaczom nie brak pochlebców. Wspołecznicy Bazylego zabrali z sobą Don Kichota, gdyż uważali go za człeka wielkiej dzielności.

Jedynie Sanczo zasmucił się i zaturbował mocno, wiedząc, że nie będzie obecny na wspaniałej uczcie Kamacza, która miała trwać do późnej nocy. Zagniewany i smutny jechał za swoim panem, który się już był przyłączył do orszaku Bazylego. Odwrócony plecami do kociołków egipskich, unosił je jednak w swojej duszy. Zszumowana piana już prawie znikła z patelni, którą był zabrał z sobą, przypominała mu obfitość tego dobra, co go pozostawił. Siedząc na ośle, jechał śladami Rossynanta i wzdychał ciężko, aczkolwiek głód mu wcale nie dokuczał.

KAPITULUM XXII
O STRASZNEJ I NIESŁYCHANEJ PRZYGODZIE W JASKINI MONTESINOS, KTÓRA SIĘ ZNAJDUJE W POBLIŻU KRAJU MANCZY

Młodzi małżonkowie przesadzali się w świadczeniu grzeczności Don Kichotowi, wdzięczni za to, że się ujął za nimi. Mniemali, że jego dzielność równa jest jego męstwu i dzierżyli go za Cyda, w dziełach oręża, i za Cycerona, w wymowie. Poczciwy Sanczo pasł się nieźle przez trzy dni na koszt nowo poślubionych. Don Kichot dowiedział się od nich, że piękna Quiterja nie wiedziała nic o rzekomej ranie Bazylego, i że nie miała uczestnictwa w zmyślonym wynalazku, który miał jej wynaleźcę do upragnionego celu doprowadzić, jako się i stało. Sam Bazyli oznajmił swoje ułożenie kilku przyjaciołom, aby w stosownej chwili wspór mu okazali i dopomogli w tej sztuczce kłamliwej.
— Nie można zwać oszustwem tego — rzekł Don Kichot — co ma na celu koniec poczciwy i szlachetny, zasię małżeństwo zawarte między tymi, co się kochają, jest celem najszlachetniejszym, jaki tylko być może. Ale trzeba baczyć, że głód i ustawiczne nurzanie się w potrzebie są największymi wrogami miłości. Miłość jest radością, weselem i lubością, zwłaszcza miłość, która się cieszy posiadaniem rzeczy ulubionej, zasię głód i potrzeba to jej zawzięte i okrutne wrogi. Mówię to dlatego, aby przestrzec Bazylego, że czas mu już porzucić ćwiczenia się w tych zdatnościach, w których tak celuje, bowiem chociaż mu one dają płone pochwały, przecie nieprzydatne są do zrobienia fortuny. Winien się przeto pilnie przykładać, aby przysporzyć sobie grosza środkami uczciwymi, a chytrymi, których nigdy nie brak ludziom roztropnym i zabiegliwym. Biedak, mający u ludzi należne zachowanie, (jeśli tylko mieć je może) posiada w pięknej żonie klejnot szacowny. Gdy mu się ją odbiera, pozbawia go się wraz życia i czci. Poczciwa i piękna białogłowa, której mąż jest w niedostatku, zasługuje być uwieńczona wawrzynami i palmami, na znak zwycięstwa i triumfu. Piękność sama przez się przynęca wolę tych wszystkich, co na nią patrzą i mają o niej rozumienie, niby smakowity żer, ku któremu dążą orły królewskie i ptaki wysokiego lotu. Jeśli jednak tej urodzie ubóstwo i brak towarzyszą, jest ona napastowana także od kruków, krogulców i innych ptaków drapieżnych. Ta, co się tym napaściom ostoi, godna jest ze wszechmiar zwać się swego męża koroną.[331]
Wiedz, roztropny mój przyjacielu Bazyli, — przydał Don Kichot — że według zdania jednego mędrca, którego miana przepomniałem, jest na świecie tylko jedna mądra białogłowa. Mędrzec ów radził każdemu mężowi, aby się starał uwierzyć, że tą jedną poczciwą i mądrą białogłową jest jego żona własna, a będzie żył z nią, pełen ukontentowania i radości. Ja dotychczas żonaty nie jestem, gdyż mi chęć jeszcze do tego nie przyszła; z tem wszystkiem ośmieliłbym się stosownych przestróg udzielić każdemu, co sobie żonkę wybrać pragnie. Gdyby mi się kto o radę zapytał, rzekłbym mu, aby się oglądał raczej na dobre imię, niźli na majętność. Białogłowa poczciwa nie tylko dobre imię sobie zdobywa tem, że jest w istocie cnotliwa, ale też, że i powierzchownie taką się być wydaje. Zbytnia płochość i głupota, jawnie przed ludźmi okazywana, więcej pokrzywdzenia na czci białogłów czynią, niźli ułomności, jakim w skrytości niewiasty podlegają. Gdy cnotliwą białogłowę w dom wprowadzisz, możesz ją w tej cnocie utrzymać, a nawet jej zalety polepszyć, jeśli jednak kto na złą natrafi, jeno z ciężkością ją naprawić zdoła, trudno bowiem od jednego krańca przejść do drugiego, nie mówię, aby to było niepodobne, mam jeno taką odmianę za bardzo trudną.
Sanczo Pansa, który całej tej mowy pilnie słuchał, rzekł do siebie, szemrając między zębami:
„Gdy powiem coś ważkiego i brzemiennego w skutek, pan mój ma w zwyczaju utrzymywać, że winienem wieść na kazalnicę lub po świecie wędrować, aby piękne rzeczy kazać, ja zaś powiem o nim, że gdy zacznie nawlekać sentencje i rad udzielać, nie tylko na jedną, ale na dwadzieścia kazalnic winien włazić i ku powszechnemu weselu, na placach publicznych rozprawiać. Tam do kata! Jeden rycerz błędny, a tyle rzeczy umie. Na sumienie moje! — rozumiałem, że zna się tylko na rzeczach, do rycerstwa błędnego należących, tymczasem zaś niema rzeczy, gdzieby swego nosa nie wetknął.
Te słowa Sanczo Pansa mruczał nieco głośniej, tak iż Don Kichot coś niecoś zasłyszawszy, zapytał:
— Co tam bredzisz, Sanczo?
— Nic nie gadam — odparł Sanczo — i nie szemrzę o nikim, tylko to myślę, że pragnąłbym wiedzieć, to, co Wasza Miłość teraz powiedział, jeszcze przed ożenieniem się, bo teraz już mogę mówić śmiało, że wół będący w jarzmie, niech się jako chce liże.
— Jakto — zawołał Don Kichot — alboż Teresa jest tak zła i swarliwa?
— Nie jest ani zbyt zła, ani zbytnio dobra — odparł Sanczo — przynajmniej nie jest tak dobra, jakbym tego pragnął.
— Nie dobrze czynisz, Sanczo — rzekł Don Kichot — ganiąc swoją żonę, która jest przecież matką twoich dzieci.
— W tem nic sobie dłużni nie jesteśmy — odparł Sanczo — bo i ona o mnie źle gada, kiedy jej przyjdzie na to ochota, zwłaszcza zaś wówczas, kiedy jest zazdrosna. Sam Lucyperby jej nie zniósł wówczas.
Don Kichot i Sanczo przez trzy dni pozostawali w gościnie u młodych małżonków, którzy ich ugaszczali i podejmowali jak królów. Don Kichot poprosił licencjata, tak zawołanego w szermowaniu, aby mu dał przewodnika, któryby znał drogę do jaskini Montesinos. Nasz rycerz chciał ją poznać, aby upewnić się na własne oczy, czy owe cuda, o których w całym okolicznym kraju powiadano, są prawdziwe. Licencjat obiecał, że mu da jednego ze swoich krewnych, pilnego studenta, i czytelnika ksiąg rycerskich, który z wielką chęcią zaprowadzi go do samego wejścia jaskini i pokaże mu jeziora Ruidera, tak sławne w całej Hiszpanji. Powiedział także Don Kichotowi, że wielkie upodobanie mieć będzie z jego społeczeństwa i rozmowy z nim, jest to bowiem młodzieniec, zdatny do składania i drukowania ksiąg, które książętom się przypisuje.
Przybył wreszcie ten krewniak, siedzący na źrebnej klaczy, której kulbaka pokryta była kołdrą szamerowaną.
Sanczo osiodłał Rossynanta i włożył burdę na osła. Później opatrzył dobrze sakwy żywnościami. (krewniak miał już swoje nieźle przedtem opatrzone). Pożegnawszy się z domownikami, polecili się z całej duszy Bogu i skierowali się ku słynnej jaskini Montesinos.
Don Kichot, jadąc, zapytał krewniaka Bazylego jaki jest sposób jego zajęcia i jakiego jest kunsztu a umiejętności. Tamten odparł, że pisma starożytne są jego umiejętnością i że zajmuje się składaniem ksiąg, aby je później do druku oddawać, ku wielkiemu pożytkowi całej rzeczypospolitej. Rzekł także, iż jedna z tych ksiąg nosi tytuł: „Księga ubiorów dworskich“. Opisuje, w niej siedemset i trzy rodzaju szat, wraz z ich barwami, dewizami i cyframi tajemnemi. W czasie gonitw i turniejów, rycerze dworscy będą mogli brać te, które im się podobają, nie prosząc o nie nikogo, ani jako się to mówi, mózgu sobie nie psowając.
Mam gotową także inną księgę, którą nazwę „Metamorfozy, czyli Owidjusz hiszpański“. Będzie to księga o nowem, a przedziwnem ułożeniu, w której naśladuje żartami Owidjusza, objaśniam, co to była Giralda z Sevilli, Anioł Magdaleny,[332] kanał Vecinguerra w Kordobie. Byki z Guisando, Sierra Morena, źródła Leganitos i Levapies, nie zapominając o Źródle Wszawvm, Kanale Złotym, i o Priorze: wszystko to pełne alegoryj, wykładów i przenośni, które wraz bawią, radują i nauczają. Mam na podorędziu także trzecią księgę zwaną Przydatkiem do Wirgiljusza Polidora,[333] co objaśnia wynalazców rzeczy. Jest to księga osobliwego wypracowania i głębokiej nauki, bowiem wyłuszcza dokładnie, w stylu wielce kwiecistym, wszystkie rzeczy, o których Polidor przepomniał. Wirgiljusz, na ten przykład, zaniedbał powiedzieć nam, kto pierwszy na świecie kataru się nabawił i kto soliwację na chorobę francuską wynalazł. Ja to wszystko ustanawiam szczegółowie, gruntując się na świadectwach, więcej niż dwudziestu pięciu pisarzy. Uznajcie sami, Wasza Miłość, czy się pilnie do pracy nie przykładałem i czy ta księga wielkiego pożytku nie sprawi?
Sanczo, który tej całej mowy krewniaka uważnie słuchał, rzekł:
— Rzeknijcie mi, panie, (oby Bóg szczęśliwie rękę waszą w składaniu ksiąg prowadził!), czy możecie mi oznajmić, a napewno będziecie mogli, gdyż wszystko umiecie, kto się pierwszy po głowie podrapał; ja rozumiem, że był to nasz pierwszy rodzic, Adam.
— Bardzo to być może — odparł młodzian — bo- wiem Adam miał głowę i włosy, skoro zaś tak było, ów pierwostworzony człowiek mógł się kilka razy po głowie świerzbiącej podrapać.
— Ja takoż mniemam — rzecze Sanczo — ale rzeknijcie mi teraz, kto pierwszy w powietrzu kozły wywracał?
— Prawdę rzekłszy, mój przyjacielu — odparł młodzian — nie mógłbym tak nagle tej trudności rozeznać, muszę wprzód dobrze w księgach poszperać. Uczynię to, gdy powrócę tam, gdzie mam wszystkie moje pisma i nieomieszkam oznajmić ci tego, za pierwszem widzeniem, gdyż jak tuszę, nie ostatni raz się widzimy.
— Nie mozolcie się, panie, nad tem po próżnicy — rzekł Sanczo — bom już dociekł tego, o com się pytał. Pierwszym skoczkiem i latawcem powietrznym był Lucyper, który z nieba wypędzony, wywracając po powietrzu kozły, do piekła zleciał.
— Masz rację przyjacielu! — odparł młodzieniec.
— Sonczo — rzecze Don Kichot — te pytania i odpowiedzi nie są z twojej głowy, musiałeś je zasłyszeć od kogoś.
— Nie gadajcie byle czego, Wasza Miłość — od parł Sanczo — gdy zacznę pytać i odpowiadać, do jutra mogę nie skończyć. Aby pytać o głupstwa i bzdurami odpowiadać, nie potrzebuję pomocy mego sąsiada!
— Powiedziałeś więcej niż wiesz — rzecze Don Kichot. — Jest na świecie wielu ludzi, którzy mozolą się nad zgłębianiem i dociekaniem rzeczy, co zgłębione i już docieczone, nie warte są ani szeląga i żadnego pożytku umysłowi nie przynoszą.
Na tym podobnych żartach i rozmowach nasi podróżni dzień strawili. Noc spędzili w małej wiosce, skąd, jak krewniak Bazylego powiadał, było jeszcze tylko dwie mile odległości do jaskini Montesinos.[334] Jeśli Don Kichot wstąpić do niej zamierza, musi się w powrozy opatrzyć, któremi będąc przewiązany, aż do gruntu się spuści. Don Kichot odparł, że choćby ta jaskinia do piekła wiodła, on musi uznać, gdzie jest jej kres. Nakupili więcej niż sto sążni powrozowi, nazajutrz około godziny drugiej popołudniu, przybyli do jaskini. Wejście do niej było obszerne i przestrone, ale tak zarosłe cierniami, głogami, dzikiemi figami i jeżynami, splątanemi i zwikłanemi z sobą, że przystęp był trudny wielce.
Gdy jaskinię odkryli, krewniak, Don Kichot i Sanczo zeskoczyli z wierzchowców. Przewodnik i giermek przewiązali naszego rycerza linkami. Sanczo, będąc tem zatrudniony, rzekł:
— Zważcie dobrze, Wasza Miłość, na to, co uczynić zamierzacie. Przeczże chcecie za żywa się zakopać, dążąc w to miejsce, gdzie będziecie przypominali butelkę, którą, dla ochłody, do studni się wpuszcza. Cóż Was przynagla zgłębiać tę pieczarę, która gorsza być musi od maurytańskiego więzienia?
— Przewiąż mnie i ucisz się — odparł Don Kichot. — Zapewne, dla mnie jest to przedsięwzięcie zachowane.
— Panie Don Kichocie — rzecze przewodnik — proszę Waszą Miłość, abyście stu oczami przyglądali się pilnie wszystkiemu, co się w tej jaskini zawiera. Może się tam okażą rzeczy, godne być wzmiankowane w mojej księdze „Przemian“.
— Beben — rzekł Sanczo — jest w rękach godnych. które będą umiały zagrać na nim.
Gdy już Don Kichot dobrze przewiązany został (nie przez zbroję, lecz przez kaftan), rzekł:
— Uczyniliśmy nieopatrznie bardzo, zapomniawszy wziąć z sobą małego dzwoneczka, który na tym samym sznurze uwiązany, dźwięczeniem znakby dawał, że jeszcze na dół się spuszczam i żyw jestem. Ale teraz jest już to szkoda nie do naprawienia, polećmy się tedy Bogu i w drogę.
Ukląkł potem i cichą modlitwę odprawił, prosząc Boga, aby mu dopomógł i do szczęśliwego skutku dowieść zezwolił tę niebezpieczną i nigdy niepróbowaną przygodę. Nakoniec rzekł gromkim głosem:
— O królowo i pani wszystkich moich uczynków i poruszeń, najjaśniejsza i nieporównana Dulcyneo z Toboso! Jeśli to możliwe, aby prośby i błagania twego szczęśliwego kochanka do twoich uszu się przebrały, zaklinam cię, na twoją piękność niezwyczajną, racz ich łaskawie wysłuchać. Nie proszę o nic, jak tylko o to, abyś mi nie skąpca faworu i twej wspołeczności, których mi na ten czas tak bardzo potrzeba. Mam się zapuścić, pogrążyć, zanurzyć w ten abiss niezgruntowany, aby okazać dowodnie całemu światu, iż ten, któremu ty swego wsporu i opieki udzielasz, nie znajduje nic niepodobnego do wypełnienia.
Te słowa wymówiwszy, przybliżył się do występu lochu, ujrzał jednak, że niema sposobu zapuścić się w otchłań, a nawet wejść do gardzieli jaskini, nie czyniąc sobie rumu rękami, albo ciosami szpady. Don Kichot dobył przeto żelaza i jął wściekle ciąć krze i głogi, które rosły koło otworu pieczary. Na łoskot, stąd powstały, jęły wylatywać z krzów wielkie kruki i kawki, z taką natarczywością, że naszego rycerza na ziemię obaliły. Gdyby Don Kichot miał duszę równie zabobonną, jak ją miał chrześcijańską i katolicką, wziąłby to wszystko za złą wróżbę i odstąpiłby od zamysłu zgruntowania tej otchłani. Ale nasz rycerz podniósł się na nogi i, widząc, że nie wylatywały już więcej kruki, nietoperze i inne ptactwo nocne, zaczął się spuszczać w dół straszliwej pieczary, powierzywszy wprzód powróz Sanczy i krewniakowi Bazylego. Sanczo dał mu swoje błogosławieństwo i znak krzyża świętego powielokroć nad nim uczyniwszy, rzekł:
— Niech cię prowadzi Bóg, Najświętsza Panienka ze Skał Francjej i Święta Trójca z Gaety,[335] o kwie- cie, śmietanko i przewyborna substancjo wszystkich błędnych rycerzy! Idź z Bogiem, o waleczności zapamiętała, o serce ze stali i ramię z bronzu. Niech cię Stwórca świata powróci zdrowym i całym i pozwoli ci oglądać raz jeszcze światłość tego życia, którą porzucasz, aby się zakopać w bezdennej ciemności.
Krewniak Bazylego podobne modły zanosił. Don Kichot zaś spuszczał się do jaskini, coraz wołając, aby mu sznura nie skąpili. Gdy już więcej jak sto sążni powroza wydali, zaś głosy, dobywające się z głębi lochu, umilkły, do tej myśli przyszli, że, skoro sznura nie staje, tedy i czas nazad Don Kichota wyciągać. Zaczekawszy z pół godziny, zaczęli sznur z wielką łatwością zwijać, nie czując żadnego ciężaru. Z tej oznaki poznali, że Don Kichot musiał w przepaści pozostać. Sanczo, zgoła o tem nie wątpiąc, płakał gorzkiemi łzami i ciągnął coprędzej linkę, aby się upewnić. Wyciągnąwszy kilkadziesiąt sążni sznura, uczuli ciężar, co ich niezmiernie pocieszyło. W końcu, jeszcze dziesięć sążni wydobywszy, uznali wyraźnie Don Kichota, do którego Sanczo rzekł:
— Witaj nam, witaj, w dobrem zdrowiu Wasza Miłość! Jużem rozumiał, że tam zostaniecie.
Aliści Don Kichot ani słowa nie odparł. Dobywszy go z jamy całego, ujrzeli, że ma oczy zawarte, jakby spał. Rozwiązali go i na ziemi położyli, ale mimo to się nie ocknął. Jęli nim potrząsać, tarmosić i przewracać go na wszystkie strony, tak iż począł wreszcie przychodzić do siebie, i przeciągać się, jakby się był obudził z głębokiego i twardego snu. Obejrzawszy się na wszystkie strony, jak człek ogłupiały, rzekł:
— Niech wam Bóg przebaczy, przyjaciele, za to, żeście mnie pozbawili najmilszego życia i najpiękniejszego widoku, jakie kiedykolwiek udziałem śmiertelnika były. Teraz uznaję, że wszystkie rozkosze świata jak sny i mary mijają, albo też więdną jak kwiecie polne! O nieszczęśliwy Montesinosie![336] O Durandarcie, raniony zdradliwie! O żałosna Belermo! O litości godna Guadiano! O wy, nieszczęsne córy Ruidery, które przez wód waszych obfitość, okazujecie niezmierność łez, wypłakanych przez piękne oczy!
Krewniak Bazylego i Sanczo słuchali pilnie słów Don Kichota, które tak wyrażał, jakby je sobie z wnętrzności z niezmierną boleścią dobywał. Prosili go usilnie, aby im objaśnił słów tych znaczenie i opowiedział, co w tem piekle widział.
— I wy to piekłem zowiecie? — zapytał Don Kichot. — Miejsce to na taką nazwę nie zasługuje, jak to zaraz sami obaczycie!
Prosił, aby mu dali coś do posilenia się, bowiem wielki głód odczuwał. Wówczas rozciągnęli na zielonej murawie zgrzebne płótno krewniaka i zasiadłszy wkrąg, jęli w przykładnej zgodzie smakować i pożywiać się z zapasów swoich sakiew.

Gdy płótno uprzątnięto, Don Kichot rzekł: „Niechaj nikt z was nie podnosi się z miejsca! Słuchajcie uważnie, moje dzieci, co wam teraz powiem“.

KAPITULUM XXIII
O RZECZACH PRZEDZIWNYCH, KTÓRE NIEZATRWOŻONY DON KICHOT MIAŁ WIDZIEĆ W GŁĘBOKOŚCIACH JASKINI MONTESINOS

Była blisko godzina czwarta po południu i słońce, obłokami zakryte, nie sprawowało łagodnemi swemi promieniami zbytniego upału. Don Kichot, nienękany już gorącem, jął opowiadać swoim znamienitym wspołecznikom o tem, co widział w jaskini Montesinos.
„Na dwanaście lub czternaście sążni wgłąb jaskini, znajduje się obszerny zakręt i wklęsłość, zdolna pomieścić wóz, zaprzężony w muły. światłość przenika tam przez rozpadliny i dziury, które dodają widoku z wierzchu ziemi. Spostrzegłem ten zakręt, gdy już byłem zmęczony zawieszeniem na powrozie i spuszczaniem się wgłąb, bez tego, abym jakąś drogę miał sobie naznaczoną; umyśliłem przeto wejść tam i trochę wczasu zażyć. Zawołałem wówczas na was, abyście więcej sznura nie opuszczali, wpóki was znów nie ostrzegę, aleście mnie snać nie usłyszeli. Zwinąwszy sznur, który mi spuszczaliście, uczyniłem zeń okrąg; usiadłem i jąłem przemyślać, jak mam dalej sobie postąpić, aby dojść do spodu głębokości, (nie miałem przecie nikogo, coby mi dopomógł.) Gdym w tej myśli i tem pomieszaniu tkwił, zdybał mnie sen. Później przebudziłem się, nie wiedząc sam, jak ani kiedy, i znalazłem się na środku najrozkoszniejszej łąki, którą natura stworzyć, a fantazja wynaleść mogła. Otworzyłem oczy, przetarłem je rękami, i poznałem, że nie śpię, lecz że jestem na jawie, całkiem ze snu wyczmucony. Nie przestając na tem doświadczeniu, macałem się po głowie i po ciele całem, chcąc się upewnić, czy to ja sam byłem, czy też jakieś mamiące straszydło pozór mój na się wzięło. Ale dotknięcia, zamysły i rozważania, które czyniłem, przeświadczyły mnie, iż to ja sam byłem w istocie, taki, jakim i teraz jestem. Wtem podał mi się na widok królewski, wspaniały zamek, którego mury i ściany zdały się być z przezroczego kryształu. Ujrzałem, że otwierają się dwoje drzwi i że jakiś starzec szedziwy do mnie się zbliża. Ubrany był w szatę z rasy fijoletowej, tak długą, że się za nim po ziemi wlokła, ramiona i piersi przewiązane miał wstęgą z zielonego atłasu, na głowie nosił biret czarny, medjolański; biała broda za pas mu przechodziła. Zamiast broni miał różaniec, którego ziarna na Ave-Marja, były tak duże jak orzechy, Ojcze-Nasze, jak jaja strusie. Pozór, chód, poważność i okazałość tego starca wiele mi zadziwienia sprawiły. Zbliżył się do mnie i, uściskawszy mnie serdecznie, rzekł:
„Już oddawna, waleczny rycerzu, Don Kichocie z Manczy, my omamieni, oczekujemy cię w tej jaskini, abyś odkrył światu cuda, które się zawierają w otchłani Montesinos; dzieło to i ta przygoda zachowane są dla twej niezłomnej odwagi i nieustrasznego serca. Pójdź za mną, szlachetny i znamienity rycerzu, gdyż chcę ci pokazać wspaniałości, które się kryją w tym pałacu przezroczystym. Jam jest jego kasztelanem i rządcą wieczystym, zaś imię moje jest Montesinos, skąd poszła nazwa jaskini całej.
Zaledwie mi rzekł, iż się zwie Montesinosem, prosiłem go, aby mi oznajmił, czyli to prawda co rozgłaszają na bierni, a mianowicie że małym puginałem dobył z piersi serce Durandarta i zaniósł je pani Be- lermie, według zlecenia tegoż Durandarta, danego na łożu śmierci.[337] Odparł, że to wszystko prawda rzetelna tylko, że miast krótkiego, czy tez długiego puginału, użył do tego sztyletu, kończastego i ostrzejszego od szydła.
— Ten sztylet — rzecze Sanczo — musiał być roboty Ramona de Hocés z Sevilli.
— Nie wiem — odparł Don Kichot — ale nie jest do podobieństwa, aby sztylet był od tego płatnerza, bo Ramon de Hocés żył w naszym wieku, tamto zaä nieszczęście zdarzyło się przed wiekami, pod Roncesvalles. Ale to uwiadomienie jest bez znaczenia dla wątku i istności tej prawdziwej powieści.
— To prawda — potwierdził krewniak Bazylego — ale dalej rzecz swoją prowadźcie, panie Don Kichocie, bowiem słucham Was z wielką ciekawością i przyjemnością.
— Nie mniejszej pociechy i ja doznaję, rozpowiadając tę historję — odparł Don Kichot. Mówię więc, że cny starzec, Montesinos, wprowadził mnie do kryształowego pałacu, a właściwie do sali wspaniałej i całej z alabastru, gdzie miły chłód panował. Był tam nagrobek marmurowy roboty wybornej; leżał na nim rycerz rozciągnięty na całą długość ciała. Nie był z marmuru, bronzu, ani jaspisu, jak są zwykle postacie na grobowcach leżące, ale z kości i ciała. Miał rękę prawą (włosami obrosłą i muskularną, co było znakiem wielkiej siły) położoną na sercu. Zanim się Montesinosa o coś zapytać zdołałem, ten, widząc mnie zadziwionego i przypatrującego się bacznie grobowcowi, rzekł:
„Ów jest przyjacielem moim, Durandarte, kwieciem i zwierciadłem rycerstwa błędnego, sławnym kochankiem i najdzielniejszym rycerzem. Merlin, sławny czarownik francuski, który, według tego, co pospolicie powiadają, jest synem djabła, zaś o którym ja mniemam, że synem djabła[338] nie jest, ale za to są- dzę go umiejętniejszym i zdatniejszym od samego szatana, trzyma tu zaczarowanego Durandarta pospołu ze mną i z wielu innemi, tak mężczyznami, jak i damami. Jak i dlaczego jest zaczarowany nikt nie wie; powiedzą to lata, które przyjdą (jak mi się zdaje dzień ten jest już niedaleki). Ale co mnie najbardziej zadziwia to, że pewien jestem, iż Durandarte umarł w moich ramionach i że, gdy tylko ducha wyzionął, wyjąłem z wnętrzności jego serce, które miało należytej wagi dwa funty. Piszący o przyrodzonych własnościach powiadają, że ten, co ma serce wielkie, jest większą dzielnością uposażony, niż ten, co ma serce małe. Nie pojmuję, jak to może być, aby ten rycerz wieku swego dokończywszy, teraz się żalił i co pewien czas wzdychał, jakby był przy życiu. Gdy Montesinos słów tych dokończył, nieszczęsny Durandarte zawołał:

„O krewniaku Montesinie,
Prośbą mą ostatnią było,
Abyś, gdy już będę martwy,
Gdy dusza uleci z ciała,
Rozpruł pierś mą ostrym mieczem,
Wyjął serce me dymiące
I Belermie cnej je zaniósł“

Usłyszawszy to, dostojny Montesinos, ukląkł przed nieborakiem-rycerzem i ze łzami w oczach, rzekł doń na ten kształt:
„Panie Durandarcie, o najmilszy z krewniaków moich, w dzień zaguby naszej wypełniłem już to, coście mi wypełnić rozkazali; wydobyłem twoje serce, jak mogłem najlepiej, tak, iż najmniejszej odrobiny nie zostało we wnętrznościach. Otarłem je chustką koronkową i, zabrawszy je z sobą, ruszyłem w drogę do Francjej; przedtem jednak oddałem twoje ciało ziemi, płacząc tak rzewliwie, że łez tych starczyłoby na umycie do czysta rąk, które krwią się zbrukaly, grzebiąc się w wnętrznościach twoich. Co więcej, o miły mój krewniaku, w pierwszej wsi, którą napotkałem, jadąc z Roncevaux, nasypałem trochę soli w wasze serce aby nie wydzielało smrodliwej woni i abym je mógł przedstawić jeśli już nie świeże, to przynajmniej solone, pani Belermie, którą mądry Merlin tutaj w zaczarowaniu trzyma, pospołu ze mną, z naszym giermkiem Guadianą, damą Ruiderą, jej siedmioma córkami, dwiema krewniaczkami i wielu twymi innymi znajomymi i przyjaciółmi. Ciocia już pięćset lat upływa, nikt z nas me umarł. Brak tylko Ruidery, z jej córkami i siostrzenicami, których łzy tak zmiękczyły Merlina, że przez politowanie przemienił je w tyleż jezior. Jeziora te, przez tych, co na święcie żyją, w prowincji Manczy, zowią się jeziorami Ruidera. Siedem cór należy do króla Hiszpanji, zaś dwie siostrzenice do kawalerów zakonu świętego. Guadiana twój giermek, który nieustannie opłakiwał twoje nieszczęście, został przemieniony w rzekę, nazwaną od jego imienia.[339] Gdy wypłynął na wierzch ziemi i odkrył słońce innego nieba, z żalu, że się oddala od ciebie, zapadł się w wnętrze ziemi, ale jakoże nie można zmienić swego biegu, przyrodzonego, miejscami wychodzi z pod ziemi i ukazuje się słońcu i ludzkim oczom. Jeziora, o których namieniłem, pospołu z różnemi strumyczkami i źródłami, powiększają jego spław, tak iż pełen okazałości do królestwa portugalskiego wstępuje. Acz, w którąkolwiekby się nie udał stronę, wszędzie będzie nosił na się znamię smutku i melankolji. Nie chce nawet w łonie swych wód żywić ryb dobrego smaku, jeno ryby pospolite i suche, bardzo rożne od ryb złotego Tagu.[340] To, co wam teraz mówię, o mój miły powinowaty, nie raz i nie dwa już wam powiadałem, ale że mi nie odpowiadasz, przeto mniemam, ze mnie nie słuchasz, albo mi wiary nie dajesz, co mnie nieznośnie martwi i nęka. Chcę ci dać teraz jedno u- wiadomienie, które jeśli nie będzie zdolne do ulżenia dolegliwości, przynajmniej twoich niepomyślności nie powiększy. Wiedz zatem, że masz przed sobą (otwórz oczy, a sam to ujrzysz) wielkiego rycerza, o którym mądry czarnoksiężnik Merlin tyle rzeczy przepowiedział, chcę rzec, Don Kichota z Manczy, co z większą sławą niż w wiekach zeszłych, odrodził w naszym wieku już zapomniane rycerstwo błędne. Mam otuchę, że dzięki jego faworom i mężności z długiego zaczarowania zwolnieni zostaniem, bowiem wspaniałe czyny są zachowane do wypełnienia ludziom wielkim. A jeśli to teraz do skutku nie przyjdzie — odparł Durandarte głosem osłabionym i żałosnym — jeśli się tak nie stanie, miej cierpliwość, miły krewniaku, i czekaj nowej sposobności. Rzekłszy to, odwrócił się na drugi bok, powracając do swego zwykłego milczenia. Wtem usłyszeliśmy okropne krzyki i płacze, którym towarzyszyły głębokie wzdychania i zawodzenia żałosne. Obróciłem głowę i ujrzałem przez ściany kryształowe dwa orszaki nader cudnych dziewic, przechadzających się po sali. Wszystkie były w żałobie, z białymi, tureckimi zawojami na głowach. Na końcu orszaku postępowała dama, pełna dostojności, która już z jej chodu przebija. Była także na czarno ubrana, zaś na twarzy miała zasłonę białą, tak długą, że się po ziemi wlokła. Zawój na głowie był dwa razy większy niż innych panien. Brwi miała złączone, nos nieco płaski, usta szerokie, wargi czerwone, a zęby, które czasem okazywała, białe, chociaż przyrzadkie i nierówne.
Trzymała w ręku chustkę cienką, w której, jak mi się zdawało, było owinięte serce, wyjęte z ciała wyschniętego na wiór, tak było bowiem suche i wystałe. Montesinos mi opowiedział, że cały ten orszak składa się z dworek Durandarta i Belermy, które pospołu ze swem państwem tam w zaczarowaniu przebywają. Ta zaś, co na końcu postępowała i serce niosła, była sama Belerma. Cztery razy co tydzień czyniła ona ze swemi pannami to żałosne obchodzenie, śpiewając, albo raczej jęcząc, nad ciałem i sercem swego krewniaka Durandarta. Montesinos rzekł mi także, że jeśli nie wydaje mi się tak urodziwą, jak ją opisują, płynie to ze smutnych nocy i smutnych dni, które pędzi w tem zaczarowaniu, co zresztą widać po jej oczach zapadłych i zaćmionej barwie twarzy. Ta żółtość oblicza i te sińce pod oczami nie są z przyczyny miesięcznych niewieścich upławów, bowiem od długich miesięcy, a nawet lat już ich wcale nie miewa, jeno z bólu, jaki jej serce odczuwa, z przyczyny tego serca, które, będąc w ręku niesione, przypomina jej nieszczęścia nieboraka-kochanka. Gdyby nie to, zaledwieby jej w piękności, wdzięku osobnym i wesołości dotrzymała kroku wielka Dulcynea z Toboso, tak wychwalana w tych okolicach i na całym świecie sławiona!
— Dosyć na tem — odpowiem — panie Montesinosie! Opowiadajcie jeno swoją historję, jak się to należy. Przyrównania są zawsze nienawistne i dlatego nie należy jednej osoby z drugą sztychować. Nieporównana Dulcynea z Toboso, jest tem, czem jest, a pani Belerma, tem czem jest i czem była; nie mówmy już o tem.
Na to Montesoins odparł:
„Wybaczcie mi, panie Don Kichocie, przyznaję, żem się pomylił, mówiąc, że pani Dulcynea, z ciężkością tylko do prymu piękności Balermy mogłaby się ubiegać, bowiem zasłyszawszy, że Wasza Miłość jest jej rycerzem, winienem był się wprzód w język ugryźć, albo też przyrównać panią Dulcyneę do nieba samego.
Ta uniżoność i przeprosiny Montesina uspokoiły mego umysłu porywczość i gniewne wzruszenie, jakie uczułem, usłyszawszy, że Dulcyneę do Balermy przyrównano.
— Dziwuję się bardzo — rzecze Sanczo — że Wasza Miłość nie wskoczył na kark temu staruchowi, nie połamał mu żeber tęgiem nóg kopnięciem i wszystkich kłaków z brody mu nie powydzierał.
— Nie uczyniłbym dobrze, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — ponieważ wszyscy winniśmy mieć starców w należytej czci i zachowaniu, choćby i nie byli rycerzami, zwłaszcza zaś ludzi szedziwych, w omamieniu pozostających. Zresztą wiem, że nie mamy sobie co wymawiać, nie zostaliśmy bowiem sobie nic dłużni w zapytaniach i odpowiedziach.
— Jakże to być może — zapytał krewniak Bazylego, — aby Wasza Miłość w tak krótkim czasie tyle rzeczy na dnie jaskini widział i w tak szczegółowe dyskursy wchodził?
— Dawnoż jest — zapytał Don Kichot — jak spuszczony byłem do tej przepaści?
— Nie więcej, jak godzina — odparł Sanczo.
— To niepodobne do wiary — rzecze Don Kichot — gdyż trzy razy noc mnie tam zaskoczyła i trzy razy widziałem słońce wschodzące, tak iż, według mego rachunku, musiałem spędzić trzy dni w tych miejscach dalekich i przed naszym wzrokiem zakrytych.
— Pan mój prawdę powiada — odparł Sanczo — bowiem jeśli wszystko, co mu się przytrafia, przez omamienie się dzieje, tedy, co my tutaj za godzinę rachowaliśmy, jemu tam na dole wydało się trzema dniami i trzema nocami.
— Tak być musi — odparł Don Kichot.
— Czy Wasza Miłość jadł tam coś przez ten przeciąg czasu? — zapytał krewniak Bazylego.
— Nie tknąłem ani kęsa strawy — odparł Don Kichot — i nawet chęci żadnej nie miałem.
— A ci zaczarowani czy co jadają? — znów zapyta tenże.
— Nie jedzą — odparł Don Kichot — i żadnych nieczystości z siebie nie wydzielają; wnosić tylko można, że im paznokty, włosy i brody rosną.
— Zaliż sypiają? — zapytał Sanczo.
— I tego nie czynią — rzecze Don Kichot — przynajmniej przez trzy dni, jak się tam znajdowałem, żaden z nich, jako i ja, oczu nie zmrużył.
— Bardzo się dobrze ku temu ściąga — odparł Sanczo — przysłowie, które powiada: Z jakim przestajesz, takim się stajesz. Dopóki, WPan, przebywasz między zaczarowanymi, nie dziwota, że nie jadasz, ani nie sypiasz. Zawczasu mi jednak Wasza Miłość daruj, jeśli powiem, że niech mnie djabeł porwie, jeśli wierzę choć odrobinę w to wszystko, coście przed chwilą opowiadali.
— Jakże to nie wierzysz? — rzecze krewniak Bazylego — zaliżbyś miał pana Don Kichota za łgarza i szalbierza? Gdyby nawet chciał, nie umiałby w tak krótkim czasie wynaleźć takiej kupy łgarstw.
— Nie wierzę, aby mój pan kłamał — odparł Sanczo.
— Cóż tedy rozumiesz? — zapytał Don Kichot.
— Mniemam — rzecze Sanczo — że pan Merlin i czarownicy, co omamili tę całą zgraję ludzi, których Wasza Miłość tam widział i z nimi gadał, nabili WPanu głowę wszystkiemi temi dobrze ułożonemi bajędami, któreś WPan już nam opowiedział, krom tych, co jeszcze do opowiedzenia pozostają.
— Wszystko to być mogło, Sanczo — odparł Don Kichot — aliści tak nie jest, bowiem to, co tutaj opowiedziałem, widziałem na własne oczy i własnemi tego dotykałem rękami. Ale co powiesz na to, co ci teraz oznajmię? Wpośród innych dziwów niesłychanych, pokazanych mi przez Montesinosa (opowiem ci o nich szczegółowie w dalszej podróży, bowiem nie wszystkie są teraz dla nas wielkiej wagi) ujrzałem trzy dziewki wiejskie, które przebiegały przez te urocze pola i łąki, skacząc jak kozy i tęgo harcując. Ledwie je obaczyłcm. zaraz uznałem, że jedna z nich jest nieporównaną Dulcyneą z Toboso, zaś dwie drugie jej towarzyszkami, z któremi rozmawialiśmy wyjeżdżając z Toboso.
„Zapytałem Montesinosa zaliby je znał? Odparł, że nie, ale, że, według jego rozumienia, muszą to być jakieś znaczne damy zaczarowane, które niedawno się na tych łąkach pojawiły. Rzekł mi także, iż dziwować się nie powinienem, ponieważ znajduje się tam obfitość dam różnych, z wieków zeszłych i czasu dzisiejszego. omamionych pod różnemi postaciami, pośród których uznaje królowę Ginebrę i jej damę, Quintanionę, która zmieszała Lancelotowi wino, gdy ten z Bretanji powrócił.
Sanczo, usłyszawszy, co jego pan prawi, mało nie zdechł od śmiechu, znał on bowiem prawdę o fałszywem zaczarowaniu Dulcynei, którego sam był sprawcą, czarownikiem i poręczycielem. Poznał więc z tego nieomylnie, że jego pan jest człekiem z mózgu obranym i szaleńcem naschwał.
— W złą godzinę i w zły dzień — rzecze Sanczo — spuściliście się, WPanie, do tych czeluści i na swoje nieszczęście spotkaliście pana Montesinosa, który Was do takiego stanu przywiódł. Tutaj na ziemi mieliście rozum całkowity a dostateczny, jakiego Wam Bóg udzielił, przepowiadaliście sentencje i rozumne zdania na każdą okoliczność, a takoż na każdym kroku udzielaliście rad, teraz zaś wygadujecie największe głupstwa, jakie sobie tylko wystawić można.
— Znam cię, Sanczo — odparł Don Kichot — i dlatego nie zważam na to, co bajesz trzy po trzy.
— Ani ja — rzecze Sanczo — nie zważam na to, co, WPan, prawisz od rzeczy, choćbyś mnie WPan bił i zabijał za to, co rzekłem i co jeszcze powiem, chyba, że się w słowach swoich poprawicie i mówić poczniecie rzetelnie. Ale rzeknijcie mi teraz bez gniewu, po czem uznaliście naszą panią, Dulcyneę? A jeżeliście do niej mówili, coście jej oświadczyli i co Wam odpowiedziała?
— Uznałem ją — powie Don Kichot — po sukniach, które miała te same, jak w ten czas, gdyś mi ją wskazał, przemówiłem do niej, ale ona nic nie odrzekła, przeciwnie, obróciła się tyłem i pomknęła odemnie tak szybko, żeby jej chyża strzała nie doścignęła. Chciałem pobiec za nią, i uczyniłbym to niechybnie, gdyby Montesinos mnie nie zatrzymał, mówiąc, iż byłby to trud próżny, zwłaszcza, że zbliżała się już godzina, gdy miałem wyjść z tego abisu i na świat powrócić. Rzekł mi także, że, gdy czas pewien spłynie, będę miał zawiadomienie w jaki sposób Balerma, Durandarte i wszyscy ich wspołecznicy odczarowani zostali. Ale rzeczą, która mnie najbardziej zmartwiła ze wszystkiego, co tam spostrzegłem i zważyłem, było, że jedna z dworek pani Dulcynei przysunęła się do mnie nieznacznie i rzekła mi pocichu ze łzami w oczach: „Moja pani Dulcynea z Toboso całuje ręce Waszej Miłości i prosi uwiadomienia o zdrowiu WPana, a że jest w nagłej potrzebie, uprasza najpokorniej o pożyczenie jej pół tuzina realów na zastaw tej spódnicy nowej barchanowej, co ją tutaj przysyła. Przyrzeka na słowo poczciwe, że je odda wprędce. Zdumiałem się, poselstwa tego wysłuchawszy, obróciwszy się przeto do Montesinosa, zapytałem go: „Zali to możliwe, panie Montesinosie, aby tak znakomici zaczarowani w niedostatku ostawali? — Wierzajcie mi, Wasza Miłość — odpowie — że potrzeba wszędzie się wciska, wszędzie się rozciąga, wszelkiego stanu ludziom dokucza i nie przepuszcza nawet osobom zaczarowanym. Jeśli pani Dulcynea z Tobolo przysyła do WPana o pożyczenie sześciu reali, pod zastaw tak zacny, który tej sumy warta, nie pozostaje nic innego do czynienia, jak dać jej te pieniądze, bowiem, ani chybi, w potrzebie ciężkiej być musi. Nie będę brał zastawu — odparłem — i nie dam tyle, ile żąda, mam bowiem tylko cztery reale przy duszy. Rzekłszy to, wręczyłem mu te, coś mi je dał Sanczo na jałmużnę dla ubogich, w podróży spotykanych.
„Powiedzcie, moja miła, waszej pani — rzekłem — że mi ciężą nieznośnie na sercu troski jej i utrapienia i że pragnąłbym z całej duszy być Fucarem,[341] aby złu zaradzić. Niechaj wie jednak, że nie mogę i nie chcę cieszyć się dobrem zdrowiem, będąc pozbawiony jej widoku i możności miłej z nią rozmowy, przeto z całego serca ją proszę, aby się dała oglądać swemu niewolnikowi, rycerzowi zasmuconemu. Powiedzcie jej także, że, gdy najmniej się tego spodziewać będzie, usłyszy o przysiędze i ślubie, jaki uczyniłem, na wzór ślubowania markiza mantuańskiego, który, znalazłszy swego krewniaka Boduina bliskim skonania, zaklął się, że nie będzie jadał chleba na obrusie i że wiele podobnych prywacyj znosić będzie, wpóki się nie pomści; ja takoż przysięgam, że nie spocznę i ze przebiegać będę siedem części świata, z większą usilnością niż to czynił infant portugalski, Don Pedro,[342] aż nie zjednam odczarowania Jejmość Dulcynei. „Wszystko to, a i więcej jeszcze — odparła dworka — winien jesteś, Wasza Miłość, mojej pani! Potem, wziąwszy cztery reale, zamiast ukłonu i podziękowania, wywróciła w powietrzu dwa kozły.
— Ach, Święta Panno! — zawołał w tem Sanczo Pansa. — Czyż podobna, aby czarnoksiężnicy i ich omamienia miały tyle mocy, aby zepsować zdrowy rozum mego pana i jego głowę tak dziwacznem szaleństwem napełnić. O mój panie, dla miłości boskiej, zważcie, co mówicie, powróćcie do zdrowych zmysłów i nie dawajcie wiary tym bredniom, a bałamuctwom, które Was gubią i mózg wniwecz Wam obracają!

— Mówisz tym kształtem, Sanczo — odparł Don Kichot — gdyż mi sprzyjasz i dobrze mi życzysz. Ponieważ nie masz eksperjencji w rzeczach świata tego, tedy mniemasz za niepodobne te, co nie są łatwe do pojęcia. Ale przyjdzie czas, jakem ci to już raz przepowiedział, iż oznajmię ci rzeczy tak przedziwne, które w tej jaskini widziałem, że więcej powątpiewać nie będziesz mógł o tych, co je teraz ogłaszam.

KAPITULUM XXIV
W KTÓREM SIĘ OPOWIADA O TYSIĄCU ANDRONÓW, RÓWNIE NIEPOTRZEBNYCH, JAK I KONIECZNYCH DO ZROZUMIENIA TEJ WIELKIEJ HISTORJI

Ten, co przełożył ową wielką historję Cyda Hameta Benengeli, mówi, iż doszedłszy do kapitulum, w którem się zawiera opis przygody w jaskini Montesinos, znalazł na marginesie te słowa, własną ręką Hameta napisane:
„Nie mogę w to uwierzyć, aby walecznemu Don Kichotowi mogły się zdarzyć wszystkie te przytrafienia. Wszystkie inne przygody, dotąd opisane, są możliwe do podobieństwa, ale ta w jaskini Montesinos, nie ma żadnego dowodu rzetelności, bowiem obręby rozumu przechodzi. Nie lza mniemać, aby Don Kichot, prawy i szczery szlachcic, rycerz tego wieku najszlachetniejszy, miał się kłamstwem kalać; nawet gdyby go na męki wzięto, łgarstwaby z niego nie dobyto. Z drugiej strony zważam, że to zdarzenie, ze wszelkiemi okolicznościami, tak gładko opowiedział, iż nie jest do wiary podobne, aby w tak krótkim czasie taką kupę bajęd i bzdur miał wynaleźć. Jeśli ta przygoda nieprawdziwą się być wydaje, nie jest to moja wina. Przepisałem ją, nie roztrząsając zali jest fałszywa, czy też prawdziwa. Ty, czytelniku, który jesteś człekiem roztropnym, uczyń sąd do swej woli, gdyż ja tego u- czynić nie mogę. Jednak pospolicie to za pewne mają, że Don Kichot, na łożu śmierci będąc, odwołał swoje słowa i rzekł, że całą tę przygodę zmyślił, bowiem zdało mu się, że przypada ona dobrze do tych przygód, co je w księgach rycerskich czytywał. Dalej autor na ten kształt rzecz swoją prowadzi:
Krewniak Bazylego niepomału się dziwował zarówno śmiałości Sanczo Pansy, jak i cierpliwości jego pana, sądząc, że pociecha oglądania damy, chocia zaczarowanej, ułagodziła umysł Don Kichota. Gdyby tak nie było, przymówki Sancza sto plag na jego plecyby ściągnęły. Zdało mu się, że giermek aż nadto był zuchwały wobec pana swego.
— Ja, panie Don Kichocie — rzecze krewniak — mam ten czas, zużyty na podróż z WPanem, za dobrze obrócony, bowiem cztery sobie przysporzyłem zyski: pierwszy jest, że poznałem Waszą Miłość, co sobie za wielkie i osobne szczęście przypisuję, drugie, że uznałem, co się zawiera w jaskini Montesinos, a takoż dowiedziałem się o przeistoczeniu Guadiany i jezior Ruidery, co będzie znacznem przyozdobieniem mego Owidjusza hiszpańskiego, trzecie, iż powziąłem wiadomość o starożytności kart do grania, których używano już za czasów cysarza Karola, jak to wnosić można ze słów, które wyrzekł Durandarte, w przytomności WPana; gdy po długiej mowie Montesinosa, ocknął się i rzekł: „Cierpliwości i zmieszajmy karty“. Tego rzeczenia nie mógł się nauczyć, będąc zaczarowany, lecz w czasie, gdy się znajdował we Francji, za panowania Karola Wielkiego. To odkrycie zda mi się wielce stosowne do innej księgi, którą piszę: „Przydatek do Wirgiljusza Polidora“.
W samej rzeczy mniemam, że zapomniał on w swem dziele namienić o wynalazku kart, co ja w mojej księdze do wiadomości podam. Jest to rzecz wielkiej wagi, zwłaszcza, że mogę dać zaświadczenie tak poważnego i prawdomównego człeka, jak pan Duran- darte. Czwartym zyskiem jest, że poznałem nieomylnie źródło rzeki Guadiany, dotąd całemu światu nieznane!
— WPan ma rację — rzekł Don Kichot — ale jeśli otrzymasz pozwolenie podać księgi do druku, o czem prawdę mówiąc powątpiewam, chciałbym wiedzieć, komu je przypiszesz? Nie brak w Hiszpanji wielkich i znakomitych panów, którym przypisać je mogę — odparł krewniak.
— Nie tak ich jest wielu — rzecze Don Kichot — nie przeto, aby zasługiwać na takowe nie mieli, lecz, że ich przyjmować nie chcą, aby nie być później przymuszonymi dawać nagrody za trud i grzeczność autorów. Znam poprawdzie jednego księcia[343] który sam jeden za wszystkich innych stanąć może i zaletami swemi wady i braki innych pokryć, z tak znaczną zaletą, że gdybym to powiedział, niechybnie wzbudziłbym zawiść w kilku wspaniałych sercach. Ale zostawmy to na drugi raz, teraz zaś jedzmy szukać noclegu.
— Blisko stąd — rzekł krewniak Bazylego — znajduje się pustelnia pewnego starca, który dawniej, jak mówią, był żołnierzem. Jest to człek miłosierny, roztropny i prawy chrześcijanin. Obok pustelni, własnym kosztem, postawił domek, który, chociaż mały, może kilku gości pomieścić.
— A czy ten pustelnik ma przypadkiem kury — zapytał Sanczo.
— Mało takich jest teraz — odparł Don Kichot — coby kur nie mieli. Dzisiejsi pustelnicy różnią się znacznie od tych, co na pustyniach Egiptu mieszkając, okrywali się liśćmi palmowemi i żyli korzonkami. Nie lza mniemać jednak, abym, mówiąc dobrze o tamtych, chciał o tych źle się wyrażać, pragnę jeno rzec, że pokuty naszego wieku nie mogą się równać z ostremi umartwieniami wieków dawnych. Nie znaczy aby przez to, ci pokutnicy dobrzy i świątobliwi być nie mieli, przynajmniej ja ich mam za takich. Obłudnik utajony, który chce mieć pozorność człeka cnotliwego, mniejsze czyni zgorszenie, niż niecnota, grzeszący jawnie.
Tak rozmawiając, ujrzeli nagle idącego ku nim człeka, który spieszno dążąc, przynaglał kijem muła, obładowanego dzidami i halabardami. Zbliżywszy się do nich, pokłonił im się i dalej pośpieszał.
Don Kichot zawołał:
— Zatrzymaj się, poczciwcze, gdyż mi się zdawa, ze dążysz z wielką szybkością.
— Nie mogę się zastanowić, WPanie — odparł tamten — bo ta broń, co ją WPan widzisz, jutro ma być użyta, dlatego też rad nie rad pospieszam. Ostańcie z Bogiem, jeśli zaś jesteście ciekawi dla kogo oręż wiozę, wiedzcie, że dzisiejszą noc spędzę w karczmie, która blisko pustelni się znajduje. Jeśli tą samą drogą zdążacie, znajdziecie mnie tam, zaś ja opowiem rzeczy zadziwiające. Jeszcze raz niech Bóg ostanie z wami!
To rzekłszy, tak szybko muła pognał, że Don Kichot nie miał czasu zapytać się, co to były te rzeczy zadziwiające, ale że był zawsze ciekaw rzeczy nowych, umyślił przeto nocować w karczmie, a nie w domku pustelnika, jak radził krewniak Bazylego.
Dosiedli tedy wierzchowców i zdążali drogą, która wiodła prosto do karczmy. Stanęli tam, nim jeszcze noc zapadła. Krewniak rzekł, iż nieźleby było wstąpić do pustelni, aby się czegoś napić. Sanczo, usłyszawszy to, poskoczył zaraz na ośle, a za nim udał się Don Kichot i przewodnik. Zły los Sanczy sprawił, ze pustelnika nie było w domu, tylko jego zastępca. Zażądali najlepszego i najdroższego wina, ale tamten odparł, ze jego pan nie trzyma u siebie wina. Jeżeli jednak życzą sobie wybornej wody źródlanej, da im jej dostatek, wielce ochotnie.
— Gdybym chciał wody — odparł Sanczo — mógł- bym jej zaczerpnąć z tych studni, co są koło drogi. O wesele Kamacza, o obfitości domu Don Diega! Ileż razy wasze wspomnienie do żałości mnie pobudzi!
Wyjechali tedy z pustelni i nazad ku karczmie się obrócili. Po pewnym czasie ujrzeli na drodze jakiegoś młodzieńca; szedł wolnym krokiem, przeto wkrótce złączyli się z nim. Otrok niósł na ramieniu szpadę, do której uczepione było zawiniątko. Miał w niem zapewne pludry, płaszcz okolisty i koszulę. Jego suknia była z pliszu, z podwójnemi rękawami, przetykana połyskującym atłasem, a koszula na wierzch wyrzucona; pończochy były jedwabne, zaś trzewiki czworokątne, na wzór tych, które noszą dworzanie w Madrycie.[344]
Mógł mieć osiemnaście albo dziewiętnaście lat. Był to dzieciuk rzeźki i wesoły. Aby drogą się nie nudzić, śpiewał piosenki. Gdy się doń zbliżyli, kończył właśnie jedną, którą krewniak Bazylego zapamiętał:

Patrzebą naglony,
W obce dążę strony;
Może wojny bogi
Los odmienią srogi!

Don Kichot pierwszy do niego przemówił.
— Bardzo letko ubrany jesteście, panie gładyszu! Dokąd to droga wiedzie, jeśli zapytać się wolno?
— Gorącość i ubóstwo są powodem, że tak ubrany chodzę. Idę teraz na wojnę! — odparł dzieciuk.
— Jakto, przez ubóstwo? — zapytał Don Kichot.
— Mości Panie — rzecze otrok — mam w tem tłomoczku pludry aksamitne, które są towarzyszami tego kabatu. Gdy je w drodze zedrę, przybywszy do miasta, nie będę się mógł wydać przystojnie, a na inne mnie nie stać. To jest przyczyna, dla której idę tak ubrany, pragnąc chłodu zażyć. Mniemam, że na dwanaście mil stąd znajduje się chorągiew piechoty; spodziewam się do niej zaciągnąć. Znajdę tam podwody zbywające, co mnie przewiozą, aż na miejsce wsiadania na okręty, którem, jak mówią, jest Kartagena. Wolę mieć za pana króla i służyć mu na wojnie, niż wysługiwać się jakiemuś hołyszowi w mieście.
— A przysporzyliście sobie przynajmniej jakiegoś profitu? — zapytał krewiak Bazylego.
— Gdybym był służył jakiemuś grandowi Hiszpanji, albo u którego znamienitego pana ostawał, — odparł młodzian — niechybnie miałbym dziś wszystkiego za dosyć; gdyż ta jest korzyść służby u wielkich panów, że z izby czeladnej[345] wychodzi się na świat już jako kapitan, albo chorąży, dostatnio uposażony. Ale ja nieborak służyłem zawsze łowcom urzędów i próżniakom, bez żadnej profesji, którzy tak źle karmią swoich służących i tak im skąpo płacą, że na nakrochmalenie kołnierza trzeba połowę zasług wydać. Cudby był, gdyby pokojowy u takich panów mógł coś wskórać.
— Czy podobna — rzecze Don Kichot — abyś przez te lata, coś je na służbie strawił, nie mógł sobie przynajmniej dobrej sukni wysłużyć?
— Dano mi tylko dwie — odparł paź. — Aliści, jako odejmuje się strój duchowny temu, co opuszcza zakon, do którego przedtem należał, zwracając mu jego szatki świeckie, takoż i moi panowie, ukończywszy sprawy, co je u dworu mieli i powróciwszy do domu, odejmowali mi liberję, w której jeno na pokaz paradowałem.
— Piękne to oszukaństwo — jak pewien Włoch powiada — odparł Don Kichot — powinniście jednak sobie to za wielkie szczęście poczytywać, iżeście wyszli ze dwora, takim zacnym zamysłem powodowani. Niemasz bowiem na świecie chwalebniejszej rzeczy i większy profit dającej, jak po pierwsze służyć Bogu, potem zaś swemu królowi, czyli panu naturalnemu, nadewszystko broni ćwiczeniem, które, jeśli już większych bogactw nie przysparza, to przynajmniej nie mniejszą sławą, niż pisma darzy — jakom to już nie raz i nie dwa namieniał. Aczkolwiek bowiem przy pomocy pism więcej majoratów utworzono, niż przy pomocy oręża, jednakoż te, które orężowi początek swój zawdzięczają, prym dzierżą, nad temi, co dzięki pismom powstały, taki ich bowiem splendor otacza. Zatrzymajcie w pamięci waszej, co wam teraz powiem, gdyż będziecie mieli z tego pożytek i ulżenie w trudach waszych: oddalajcie od imaginacji waszej wyobrażenia wszelkich niepomyślności, które się wam zdarzyć mogą, bowiem najgorszem nieszczęściem jest śmierć; jednakoż byleby tylko sławna była — najwyższem dobrem jest umrzeć. Zapytano pewnego dnia Juljusza Cezara, znakomitego cysarza Rzymian, jakaby śmierć była najlepsza. Odparł, że ta, o której się najmniej myśli. Śmierć najmniej spodziewana i najszybciej następująca. Aczkolwiek odpowiedział, jak poganin, prawdziwego Boga nie znający, jednakoż miał rację, jeżeli chodzi o wyjęcie z pod reguły przyrodzenia ludzkiego. Bowiem, założywszy, że czy was zabiją w pierwszej spotyczce, czy w pierwszej zamieszce, kulą z armaty wystrzelaną, czy też was miną w powietrze wysadzą — do jednego wszystko się tu ściąga. Dosyć na tem. że się umiera i że komedja odegrana została. Terencjusz powiada, że żołnierz, w bitwie poległy, piękniejszy być się zdawa od żołnierza, który żywot swój ucieczką salwuje i że dobry żołnierz tem większej zachwały sobie przysparza, im bardziej posłuszny jest swym kapitanom i tym, co dowództwo nad nim sprawują. Zważ przytem mój synu, że dla żołnierza lepiej jest proch wąchać, niźli piżmo. Gdy was sędziwa starość zaskoczy, na tem tak zacnej profesji sprawowaniu, gdybyście nawet mieli być ranami okryci, na jedną nogę chromać, lub ręką nie władać, przecie was nie zdybie bez honoru, którego nawet bieda pomniejszyć nie może. Należy, abyście twardo w to uwierzyli, bowiem już zaczyna się wydawać ustawy o godziwem zaopatrzeniu dla starych i kalekich żołnierzy, co jest słuszne bardzo, nie lza bowiem, aby ich traktowano tak, jak murzynów, którym wolność się zwraca, gdy są już starzy i do niczego nie zdatni. Panowie, wyrzucając ich z domów, pod pokrywką wolności, czynią ich niewolnikami głodu, któremu ujść mogą, chyba tylko drogą śmierci. Na ten czas nic wam już więcej nie powiem, chyba to jeno, abyście wsiedli na grzbiet mego konia i wraz ze mną do oberży się udali. Tam powieczerzamy wspólnie, jutro zaś wyruszycie w dalszą drogę, którą, oby Bóg wam dobrą zdarzył, tak jak na to wasze zacne zamysły zasługują.
Paź nie chciał wejść na grzbiet rumaka, zgodził się jednak na wspólną wieczerzę w oberży. Tymczasem Sanczo Pansa wyrzekł te słowa: „Niech Bóg mi będzie na pomocy! Zaliż to możliwe, aby człek, który podobnie piękne rzeczy mówił, jak te, które tu rzeczone zostały, mógł twierdzić, iż widział owe dziwactwa w jaskini Montesinos? Jednakoż jedźmy dalej i niech będzie, jako chce!

Zajechali do karczmy, gdy już słońce ku zachodowi się skłaniało. Sanczo przekonał się, nie bez wielkiego ukontentowania, że pan jego wziął oberżę za prawdziwy zajazd, nie zaś za zamek, jak to miał w obyczaju. Zaledwie przez próg przestąpili, gdy Don Kichot zapytał oberżystę o nowiny o człeku, niosącym halabardy i lance. Karczmarz odparł, że człek ten znajduje się w stajni, gdzie swego muła oporządza; krewniak Bazylego i Sanczo toż samo uczynili ze swemi bydlętami, przeznaczając dla Rossynanta najlepszy w tej stajni żłób i miejsce.

KAPITULUM XXV
O PRZYTRAFIENIU RYCERZA OŚLEGO I O PRZYGODZIE POKAZYWACZA KUKIEŁ, A TAKOŻ O WRÓŻENIACH MAŁPY

Don Kichot o mało ze skóry nie wyskoczył, pragnąc dowiedzieć się dziwów, co mu je człek, bron niosący, obiecał opowiedzieć. Poszedł szukać go tam, gdzie mu oberżysta wskazał i prosił, aby mu rzekł, nie mieszkając to, co później opowiedzieć zamyślał, a o co go już w drodze zapytywał.
— Trzeba — odpowie ten człowiek — większej wygody i czasu dłuższego na wypowiedzenie i słuchanie tych dziwów. Pozwólcie mi, miły panie, wprzód muła mego opatrzyć, później zaś opowiem Wam rzeczy, co Was w zadziwienie wprawią.
— O to mniejsza — rzecze Don Kichot — we wszystkiem ci dopomogę.
Jął zatem żłób czyścić i jęczmień podsiewa,ć ta pokora zobligowała tamtego do opowiedzenia mu chętnie tego, o co prosił. Usiadł na ławie kamiennej, obok Don Kichota i, mając za słuchaczów Bazylego, pazia, Sanczo Pansę i oberżystę, zaczął swoją opowieść na ten kształt:
— Musicie wiedzieć WPanowie, iż w jednej wsi, o pięć mil stąd oddalonej, tameczmemu wójtowi i asesorowi zginął osioł. Powiadają, że stało się to przez psotę i łotrostwo jego służącej (siłaby o tem mowić należało). Chocia wójt wszystkich starań dokładał, aby osła odzyskać, przecie wysiłki jego były daremne. Od dnia, gdy osioł zaginął, ubiegło już piętnaście dni, aż razu pewnego, gdy wójt się po wsi przechadzał, zbliżył się doń namiestnik sądowy tegoż miejsca i rzekł:
— Dajcie mi hojny napiwek, kumie, bowiem wasz siwec się znalazł.
— Przyrzekam, że go uiszczę — odparł tamten — ale wprzód powiedzcie mi, gdzieście go odnaleźli.
— Widziałem go dzisiaj rano — rzecze namiestnik — w górach, bez, burdy i uzdy, tak chudego, że aż litość bierze, gdy się na niego patrzy. Chciałem go schwytać i przygnać tu do was, ale tak zdziczał, że gdym się do niego zbliżył, zaczął ligać, później zaś uciekł w najgęstszy las. Jeżeli chcecie, abyśmy się we dwóch na poszukiwania udali, pozwólcie, abym moją oślicę do stajni odprowadził; niezadługo do was powrócę.
— Bardzo mi rzecz miłą uczynicie — odparł wójt — i postaram się odwdzięczyć wam przy pierwszej sposobności.
Z temi wszystkiemi szczegółami i tym kształtem właśnie opowiadają o tem zdarzeniu wszyscy, co całej prawdy są świadomi.
Dwaj przyjaciele poszli tedy w las, ku temu miejscu, gdzie się osioł ukazał, ale mimo usilnych poszukiwań znaleść go nie mogli. Namiestnik, widząc, że nic wskórać nie mogą, rzekł:
— Słuchajcie, kumie, przyszedł mi na myśl dobry sposób, dzięki któremu, ani chybi, znajdziemy to bydlę, choćby się ono zapadło nie tylko w głąb lasu, ale i ziemi. Ja umiem ryczeć bardzo udatnie, a jeśli i wy trochę potraficie, całą rzecz pięknie uładzimy.
— Jeżeli ja trochę ryczeć umiem, kumie? — odparł wójt. Na Boga! — tak ryczę, że nikt mnie w tem nie przewyższy, nawet same osły.
— Zaraz to obaczym — odparł namiestnik — mo- jem ułożeniem jest, że ja się udam w jedną stronę, wy zaś w drugą tego lasu, tak iż cały bor okrążymy i przetrząśniemy. Wy będziecie ryczyć, ja wam będę odrykiwał, tak iż osioł, jeśli się w lesie znajduje, niechybnie się nam odezwie..
— Muszę wam rzec, kumie — oparł wójt — że wynalazek jest wyśmienity i godny waszego wielkiego rozumu.
Rozdzielili się zatem, jak było ustanowione, i zaczęli oba wraz ryczeć jak osły. Omyłem wspólnem ryczeniem, przybiegli do siebie, rozumiejąc, ze osioł się już odnalazł. Gdy się do siebie zbliżyli, rzekł ten co osła utracił:
— Zali to możliwe, kumie, aby to nie mój osioł tak ryczał?
— Nie, to ja ryczałem — odparł namiestnik.
— Zatem powiedzieć mogę — rzekł pierwszy — że nie ma żadnej różności między wami a osłem, przynajmniej co do ryczenia. W życiu mojem nie widziałem, ani słyszałem nic podobnie dokładnego.
— Te gorące zachwalania i pochwały — odparł ten, co ułożenie wymyślił — raczej do was, kumie, niż do mnie stosować się winny, gdyż przysięgam na Boga, który mnie stworzył, że moglibyście dwoma ryczeniami zgasić tego, co najlepiej w świecie ryczeć umie. Głos macie mocny, dźwięk wasz jest wysoki, ostatnie nuty szybkie i liczne; słowem uważam się za zwyciężonego i wam oddaję prym i koronę tej tak rzadkiej zdatności.
— Muszę tedy rzec — odparł właściciel zaginionego osła — że odtąd jeszcze więcej szacował się będę, niż przedtem, w tej myśli pozostając, że mam zdolności osobne i coś nie coś umiem; dotąd bowiem mniemałem, że dobrze ryczę, aliści nie wiedziałem, że aż tak w doskonałości celuję.
— Ja zasię powiem — odparł drugi — że wiele jest na świecie zdatności i biegłości straconych i źle uży- wanych przez ludzi, którzy nie umieją ich ukazać i używać.
— Nasza biegłość — rzecze właściciel osła — nie wiem ku czemuby służyć miała, gdyby nie to przytrafienie; daj Boże jeszcze, aby skuteczna była.
Rzekłszy to, znów się rozdzielili i ryczeć jęli, ale za każdym razem ta sama omyłka się powtarzała i zbiegali się do siebie, aż wreszcie na oznaczenie, że to nie osioł, umówili się dwa razy, raz po raz ryczeć. Tak tedy podwoiwszy ryczenia, okrążyli całą górę, aliści zgubiony osioł wcale im się nie odezwał. Jakżeby jednak mógł głosu dobyć, nieborak, skoro w gęstwinie lasu wpół pożarty od wilków leżał? Gdy go ujrzał jego pan, rzekł:
— Dziwiłem się mocno, że nie odpowiada, gdyby był przy życiu, jużby dawno się nam odezwał, nasze ryczenia usłyszawszy; chybaby nie był osłem. Już i nie żałuję trudu, któregośmy na szukanie nie litowali, chocia bowiem mego osła martwym znalazłem, to słyszałem was dokładnie i gładko ryczącego.
— Biegłość nasza jest równa, kumie — odparł tamten. Jeżeli ksiądz proboszcz dobrze śpiewa, to jego wikary nie podlej.
Powrócili do swej wsi zmordowani, źli i ochrypnięci, i opowiedzieli przyjaciołom, znajomym i wszystkim, co się tam znajdowali, co się im przytrafiło przy poszukiwaniu osła, wynosząc pod niebiosy wzajemną zdatność doskonałego ryczenia. Niezadługo rozniosła się ta sława po wsiach okolicznych i djabeł, który nigdy nie śpi, siejąc niezgody, wzniecając kłótnie wszędzie, gdzie może, za błahym powodem, sprawił, że mieszkańcy innych wsi zaledwie jakiegoś człeka z naszej wsi napotkali, zaczynali mu zaraz ryczeć pod nos, jakby się naśmiewali z naszych urzędników. Aż do dzieci się ta igraszka przeniosła, a było to jakby się w ryczenie wszyscy czarci z piekła wdali. Ryczenie rozszerzyło się po całym kraju okolicznym, tak, iż mieszkańcy wsi są po tym ryku odróżniani od innych, jak murzynowie od białych. Nieszczęście tych żartów tak daleko zaszło, że nieraz wyszydzeni występowali zbrojnie przeciwko szydercom, aby im bitwę wydać, nie dbając na królewskie zakazy, na strach przed wieżą, ani na wstyd. Mniemam, że jutro albo pojutrze wszyscy z naszej wsi wyjdą w pole, aby walczyć z mieszkańcami innej, o dwie mile stad się znajdującej, bowiem ci najwięcej nas prześladują.
Abyśmv dobrze uzbrojeni wystąpić mogli, kupiłem te alabardy i dzidy, coś je WPan widział. Oto są dziwy, WPanowie, com je miał opowiedzieć, o innych nie wiem.
Wtem wszedł do karczmy człek, ubrany w skórę dzikiej kozy, kaftan, spodnie i pończochy. Wchodząc, rzekł głosem donośnym:
— Czyli macie jaką izbę próżną, panie gospodarzu. Oto małpa, która wróży i wyobrażenie uwolnienia Melisandry...
— Tam do kata! — zawołał karczmarz — przecie to mistrz Pieter! Wesoły wieczór się nam gotuje!
„Zapomniałem wam powiedzieć, że mistrz Pieter miał lewe oko i prawie cały lewy policzek opasany przepaską z zielonej kitajki, jakby na dowód, że cała ta część była chora“. Gospodarz ciągnął dalej:
— Witajcie nam, witajcie Wasza Miłość, mistrzu Piętrzę. Gdzie jest małpa i obraz, gdyż ich tu nie widzę.
— Znajdują się w pobliżu — odparł człek, w skórę ubrany ja pośpieszyłem naprzód, aby dowiedzieć się, czy będzie miejsce dla nas.
— Odmówiłbym izby księciu Alby, aby ją tylko dla was zachować — odparł oberżysta. — Niech jeno przybywa małpa i obraz sceniczny,[346] gdyż są tu dzisiaj osoby, co zapłacą należycie za to widowisko i zręczność małpy.
— Dobrze zatem — odparł człek z opaską na oku — taniej się zgodzę i bylebym tylko koszty swoje opędził, już rad będę. Teraz pójdę, aby corychlej sprowadzić wóz, na którym się znajduje małpa i obraz sceniczny. To rzekłszy, wyszedł z oberży.
Don Kichot zapytał gospodarza, co to za jeden ten mistrz Pieter i jaki obraz oraz małpę posiada?
— Jest to stary pokazywacz kukieł — odparł gospodarz. — Oddawna już objeżdża prowincję Aragonu, która w skład Manczy wchodzi, wożąc ze sobą obraz Melisandry, uwolnionej przez znamienitego Don Gaiferosa. Jest to jedna z najlepszych i najudatniej wyobrażonych historyj, jakich w tym kraju oddawna nie widziano. Ma także małpę, tak zręczną i zdatną, że drugiej takiej pośród wszystkich małp nie masz. Przechodzi ona to, co człek imaginować sobie i wystawiać może. Gdy się jej o co pytają, słucha z pilnością, potem skacze na ramiona swego pana i, zbliżając się do ucha swego pana, szepce odpowiedź na pytanie, którą później mistrz Pieter oznajmia. Więcej gada o przeszłości, niż o przyszłości, a chocia nie zawsze zgadnie, jednakoż nie często się myli, tak iż niektórzy rozumieją, że djabła ma za skórą. Za każde zapytanie, jeśli małpa odpowie, jej pan bierze dwa reale, chciałem rzec raczej, jeśli Pieter odpowie, potem gdy mu już małpa do ucha naszepce, tak dalece, że ten Pieter za człeka majętnego uchodzi. Jest to człek dworny, jak mówią we Włoszech, dobry kompan, dobrze życia używający; mówi za sześciu, pije za dwunastu, a wszystko to z przemysłu swego języka, swej małpy i swego obrazu.
Tymczasem przybył Pieter; na wozie znajdowała się tłusta małpa bez ogona, mająca pośladki pokryte pilśniowemi kudłami; z tem wszystkiem niezbyt szpetnie wyglądała. Zaledwie Don Kichot ujrzał ją, zapytał:
— Rzeknij mi pani wróżko, jakie to ryby się łowi? Cóż tam robimy? Co się z nami stanie? Oto moje dwa reale!
To mówiąc, kazał Sanczy odliczyć je mistrzowi, aliści ten odparł za małpę:
— To zwierzę, WPanie, nie wie rzeczy, które nastąpić mają, wie tylko przeszłość i trochę teraźniejszych.
— Hej, do bisa! — zawołał Sanczo — nie dałbym ani szeląga za przepowiadanie tego, co już się stało, któż może to lepiej wiedzieć odemnie samego? Wielkie toby głupstwo było płacić komuś za opowiedzenie mi tego, co ja dokładnie wiem. Ale skoro małpa jest wiadoma, co się teraz dzieje, tu są dwa reale, niechaj cudak powie, co pod ten czas robi Teresa Pansa, moja żona i czem się bawi.
Mistrz Pieter nie chciał wziąć zapłaty, mówiąc:
— Nie zwykłem brać wcześniej pieniędzy, niż małpa usłuży.
Rzekłszy to, uderzył się dwa razy prawą ręką po plecach; małpa wskoczyła mu na nie, przybliżyła pysk do jego ucha i poczęła szczęką o szczękę uderzać. Trwało to kęs czasu, jaki potrzebny jest na odmówienie Credo, później z równą letkością i chyżością skoczyła na ziemię; mistrz Pieter tymczasem padł na kolana przed Don Kichotem i obejmując mu nogi rzekł:
— Obejmuję te nogi, tak jakbym kolumny Herkulesa obejmował, o wskrzesicielu znamienity zapomnianego rycerstwa błędnego, o nigdy zadosyć nie wychwalony rycerzu, Don Kichocie z Manczy, podporo słabych, ramieniu upadłych, wsporze i pociecho nieszczęsnych.
Don Kichot osłupiał. Sanczo pozostał pomieszany, krewniak zastanowiony, paź zacudowany, gospodarz i wszyscy wielce zadziwieni ze słów, pokazywacza kukieł, który ciągnął dalej tym kształtem:
— A ty, poczciwy Sanczo Pansa, najlepszy giermku najwyborniejszego rycerza na świecie, ciesz się z całej duszy: twoja żona Teresa raduje się dobrem zdrowiem i przędzie teraz len, a jeśli chcesz, abym ci jeszcze coś powiedział, wiedz, że blisko niej po lewej ręce stoi dzban naszczyrbiony, pełen wina, którym się w pracy swojej pokrzepia.
— Temu łatwo wierzę! — zawołał Sanczo — Teresa jest kobieta rządna, starowna i zabiegła, gdyby nie była zazdrosna, nie oddałbym jej za olbrzymkę, Andandonę, która według tego, co mój pan powiada, była białogłową, wielkimi zaletami uraczoną. Moja Teresa jest z tych, co to nie dają sobie w kaszę dmuchać.
— Mniemam — rzecze wtem Don Kichot — że kto wiele czyta i dużo po świecie jeździ, siła widzi i siła umie. Mówię to dla tej przyczyny, że nie ma dowodu, któryby mógł mnie przekonać, że są na świecie małpy wieszczki, jako to teraz na własne oczy widzę. Jam jest ten Don Kichot z Manczy, którego to zwierzę mianowało. A chocia zbytnio mnie nad zasługę zachwaliło, przecie dziękuję niebu, że mnie obdarzyło duszą łagodną, tkliwą i litosną, zawsze gotową do świadczenia wszystkim dobra, a nigdy zła.
— Gdybym miał pieniądze — rzekł paź — zapytałbym pani wróżki, co mnie czeka w dalszej podróży, którą przedsięwziąłem.
Na to mistrz Pieter, powstawszy z klęczek, rzecze:
— Jużem namienił, że to zwierzę o rzeczach przyszłych nie gada, nic tu nie znaczy, czy są pieniądze, czy ich niema, bo, przez wzgląd na przytomność pana Don Kichota, o zapłacie wcale nie myślę.
A teraz, aby się uiścić ze swej obietnicy i uciechę panu Don Kichotowi sprawić, zaraz widowisko odprawię, ku zabawie wszystkich przytomnych, nie domagając się grosza od nikogo.
Gospodarz, wielce uradowany, wyznaczył miejsce sposobne na to widowisko kukieł, które zaraz sprawione zostało.
Don Kichot nie był zbytnio ukontentowany zgadywaniem małpy, gdyż nie mógł tego wymiarkować, dlaczego zwierzę nie jest wiadome teraźniejszości i przyszłości, przeto, gdy mistrz Pieter zajęty gotowaniem widowiska, odciągnął Sancza w kąt stajni i rzekł:
— Myślałem i przemyśliwałem nad cudowną zdatnością tej małpy i owóż mniemam teraz, że jej pan, mistrz Pieter musi mieć skrytą i osobną umowę z djabłem[347], aby ten nadawał małpie tę doskonałość, co Piętrowi daje możność wyżywienia się. Gdy się już ubogaci, będzie musiał oddać kusemu duszę swoją, czego ten nieprzyjaciel ludzkiego rodzaju zawsze najusilniej żąda. W zdaniu tem utwierdza mnie i to, iż małpa tylko teraźniejszych i przeszłych rzeczy jest wiadoma; w samej rzeczy uwiadomienia djabła dalej nie idą, bo przyszłość jest mu tajna i znać on ją może jeno przez omylne domyślania. Panu Bogu tylko jednemu jest zostawiona wiadomość wszystkich wieków i chwil i jeno dla Boga niema przyszłości ani przeszłości, tylko sama teraźniejszość. Skoro jest tak nieomylnie, za pewne to kładę, że małpa djabelskim językiem przemawia i w zadziwieniu ostaję, że jeszcze nie doniesiono o niej Świętej Inkwizycji, aby ją wybadała jakim językiem i duchem zgaduje i jakiej tajemnej mocy zdatność tę zawdzięcza. Wiadomo jest przecie, że ani ona, ani jej pan nie są astrologami i nie umieją horoskopów dochodzić, która to umiejętność tak powszechna jest teraz w Hiszpanji, że niema dzisiaj szewca, pazia lub babiny, coby nie umieli gwiaździarskich figur układać, jakby tu chodziło o podniesienie waleta dzwonkowego; przez te łgarstwa i zabobony zaciemniają i upadlają cudowną prawdę tej sciencji. Przypominam sobie, że jedna dama zapytała pewnego dnia jednego z tych gwiaździarskich zgadaczów, czyli jej suczka, co ją na ręku trzymała, oszczeni się, wiele mieć będzie szczeniąt i jakiej maści? Mistrz gwiaździarski, okryśliwszy horoskop, odparł, że suczka stanie się szczenna i urodzi trzy szczeniaki: jeden będzie zielony, drugi czerwony, a trzeci mieszanej barwy. Stanie się to jednak tylko wtedy, jeśli suczka będzie się parzyła w poniedziałek lub sobotę, między godziną jedenastą a dwunastą w południe lub w nocy. Zdarzyło się, że po dwóch dniach suczka zdechła, z przyczyny niestrawności, a ten znaków okryślacz zyskał w całem mieście sławę znakomitego astrologa.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — chciałbym, aby Wasza Miłość kazał Piętrowi zapytać się małpy, jeżeli cuda, coś je WPan widział w jaskini Montesinos są prawdziwe, ja bowiem, bez nijakiego dla Waszej Miłości uszczypku, poczytuję je za łgarstwo, zmyślenie, albo przynajmniej za marzenie we śnie.
Gdy się takiemi dyskursami bawili, mistrz Pieter zbliżył się do Don Kichota, aby mu powiedzieć, że widowisko jest już gotowe. Prosił go też, aby przybył nieodwłocznie, bowiem theatrum na zobaczenie zasługuje. Don Kichot oznajmił mu swoje pragnienie i prosił go, aby dowiedział się od małpy, czy rzeczy, co mu się przytrafiły w jaskini Montesinos, były rzetelne, czy też przez sen marzone, gdyż, jak mu się zdawa, mają one w sobie coś z jawy, a coś ze snu.
Majster nie odrzekł ani słowa, jeno przywiódł małpę i, postawiwszy ją przed Don Kichotem i Sanczem rzekł:
— Pani małpo, ten rycerz chce wiedzieć, czyli pewne rzeczy, co mu się zdarzyły w jaskini, zwanej Montesinos, są prawdziwe, czyli też zmyślone. Rzekłszy to, dał znak umówiony, małpa zaś skoczyła mu zaraz na ramię i szemrać jęła do ucha. Majster Pieter oznajmił, nie mieszkając: — Małpa powiada, iż część tych osobliwości, coście je widzieli w jaskini jest do prawdy podobna, druga zasię wątpliwa i to jest wszystko co wie względem tego zapytania. Jeżeli jednak Wasza Miłość chce więcej dowiedzieć się, w przyszły piątek małpa odpowie na wszystkie zadane jej trudności. Te- raz skończyła się już moc jej zgadania i cnota ta wróci małpie dopiero w piątek, jak sama rzekła.
— Zaliżem nie powiedział — rzecze Sanczo do swego pana — że te widziadła w Montesinos nie ze wszystkiem są rzetelne? Nawet połowy prawdy niema w tem, coś WPan opowiedział.
— Zdarzenia ci to wyjawią, Sanczo — odparł Don Kichot — czas wszystko odkrywa i na jaśnię podaje, choćby i rzecz jakaś była we wnętrznościach ziemi utajona. Ale dosyć na tem! Pójdźmy obaczyć widowisko majstra Pietra; widzi mi się, że musi mieć w sobie coś nowego i dobrego.
— Coś? — zapytał majster Pietr — moje theatrum tysiąc najwyborniejszych rzeczy w sobie zawiera. Zaręczam Waszej Miłości, że jest to osobliwość największa jaką dzisiaj na świecie oglądać można, lecz, operibus credite et non verbis. Pospieszajmy jednak, gdyż pora robi się późna, a siła rzeczy mamy czynić, mówić i pokazywać.
Don Kichot i Sanczo weszli za Pietrem do izby, gdzie już theatrum kukieł ustawione było, wielą świeczek woskowych oświetlone, co mu dawało wspaniały pozór. Majster Pieter zaraz wlazł pod płótno, gdyż on to miał kukłami poruszać. Na przodzie stanął mały chłopiec, sługa majstra Pietra, aby tłumaczyć i objaśniać przytomnym tajemnice widowiska. W ręku miał laseczkę, którą ukazywał kukły, wychodzące na scenę.

Don Kichot, Sanczo, paź i krewniak Bazylego zasiedli na najlepszych miejscach; wszyscy obecni w karczmie bądź stali, bądź też siedzieli naprzeciw theatrum. Tłumacz jął mówić to, o czem dowiemy się w kapitulum następnem:

KAPITULUM XXVI
W KTÓREM DALEJ SIĘ OPOWIADA O PRZYGODZIE POKAZYWACZA KUKIEŁ, A TAKŻE O INNYCH WDZIĘCZNYCH RZECZACH

Chcę rzec, że wszyscy wisieli oczami na ustach tłumacza, który wielkie dziwy powiadał, gdy nagle, z głębi sceny, rozległy się odgłosy trąb, bębnów i wystrzałów z małych harmatek. Gdy hałas ten ucichł, otrok znów mówić począł:
„Te prawdziwe dzieje, co są WPanom teraz przedstawiane, wyjęte są, słowo w słowo, z kronik francuskich i hiszpańskich romansów, które są wszystkim wiadome, tak iż nawet dzieci je na ulicach śpiewają. Historja owa ma za argument uwolnienie Melisandry przez jej męża, Don Gaiferosa[348]. Melisandra była więziona przez Maurów w Hiszpanji, w mieście Sansuena, gdyż tak wówczas zwała się dzisiejsza Saragossa. Obaczcie teraz jak Don Gaiferos gra w szachy, co i sama pieśń wyraża:

Don Gaiferos gra spokojnie w szachy,
Jakby zapomniał już o Melisandrze!

„Ta osoba, co ją oglądacie WPanowie, wyższą od innych, z koroną na głowie i sceptrum w ręku, jest to cysarz Karol Wielki, rodzic nieprawy Melisandry. Zagniewany z opieszałości zięcia swego, przychodzi „Nie ścierpię i nie dozwolę, aby, w mojej przynaganiać mu to niedbalstwo. Spójrzcie, proszę was, jak go łaje i fuka, zdawa się, że tem sceptrum chciałby mu z pół tuzina plag w sam łeb wymierzyć. Jakoż niektórzy dziejopise twierdzą, że go dobrze nieraz godził. Wymówiwszy mu hańbę, jakiej sobie przyczynia, zaniedbując dać pomoc żonie, rzekł, jak to pospolicie mówią:

Dosyć już powiedziałem, teraz czyń coś winien.

Zważajcie pilno, jak się cysarz plecami od niego odwraca, ostawiając Don Gaiferosa, pełnego rankoru. Małżonek Melisandry, gniewem zapalony, ciska z zawziętością o ziemię szachownicę i żąda, aby mu, nie mieszkając, jego broń przyniesiono. Swego krewniaka, Rolanda, prosi o pożyczenie mu ulubionej szpady Durindany. Roland mu odmawia, ale obiecuje za to towarzyszyć mu w tej niebezpiecznej wyprawie. Dzielny i zasmucony rycerz, Don Gaiferos, nie przyjmuje tej uczynności. Powiada, iż sam wystarczy, aby wydobyć z więzienia swoją żonę, nawet gdyby ją umieścili za Antipodami. Nie tracąc czasu po próżnicy, uzbraja się i w podróż wyrusza.
„Rzućcie teraz okiem na tę wieżę, co się tutaj wznosi. Trzeba mniemać, że jest to jedna z wież zamku w Saragossie, który dzisiaj zowią Aljaferia. Dama, co ją na ganku widać, w stroju maurytańskim, jest to nieporównana Melisandra. Często wdrapywała się ona na wieżę, aby patrzeć na drogę, prowadzącą do Francji i pocieszać się, w swej niewoli i smutku, wspomnieniem swego męża i dobrego miasta, Paryża. Zważcie teraz, WPanowie, nowe i nigdy niewidziane przytrafienie. Zaliż nie widzicie plugawego, a sprośnego Maura, co cichaczem, nieznacznie, palce trzymając na gębie, skrada się z tyłu do Melisandry? Patrzcie teraz jak ją całuje w same usta i jak Melisandra spluwa i białym rękawem od koszuli gębę sobie obciera, jak wyrzeka, i z rozpaczy złociste włosy sobie wyrywa, właśnie jakby one winne były tej zniewagi. Spójrzcie takoż na dostojnego Maura, o wspaniałym pozorze, który na innym krużganku się przechadza. Jest to król Marsyl de Sansuena. Widząc swywolę Maura, zaraz każe go poimać, chocia to jego bliski krewniak i ulubiony dworak i dać mu dwieście batogów na ulicach i placach miasta.

Ten, co obwieszcza, idzie przodem,
Z tyłu statecznie kroczą władze.

I owóż wychodzą, aby wyrok królewski wypełnić, chocia prawdę mówiąc, występek ledwie był popełniony, bo między Maurami nie masz ani dowodów, ani odwołania się do sądu wyższego jak u nas.“
— Hola, dzieciuku! — zawoła wtem Don Kichot — prowadź dalej swoją rzecz prosto, nie czyniąc żadnych kołowań a wybiegów. Chcąc jasno wykazać prawdę, należy dać dowody najistotniejsze!
Majster Pieter, stojący za theatrum, rzekł do chłopca:
— Nie mieszaj się do rzeczy, które do ciebie nie należą, i czyń tak, jak ci ten pan powiada — ciągnij dalej swój śpiew i nie dbaj o muzykę, znaczoną punktami, gdyż to jest rzecz tak subtylna, że łatwie postarbnąć się możesz.

„Ten, co się teraz pokazuje na koniu — rzecze otrok — okryty gaskońskim płaszczem, jest sam Don Gaiferos. Tutaj jego żona, już pomszczona za zuchwalstwo miłującego ją Maura, twarz mając pogodną i spokojną, rozmawia ze swym mężem z ganku wieży. Myśli, nieboże, że to jakiś człek podróżny. To, co sobie rozpowiadają, zawiera się w romansie, który powiada:

Jeśli do Francjej jedziecie, rycerzu,
O Don Gaifera dowiedzcie się, proszę!

„Nie powtarzam tutaj ich dyskursu, gdyż z takich rozwlekłościów nuda się rodzi. Dosyć widzieć, jak Don Gaiferos daje się poznać swojej żonie, jak Melisandra, przez wesołe wejrzenie, okazuje radość z tego spotkania i jak się spuszcza z ganku górnego na dół, chcąc wskoczyć na grzbiet konia swego dzielnego małżonka. Ale owóż i nieszczęście! Zawadziła spódnicą o kraty ganku i ostaje zawieszona w powietrzu, nie mogąc ziemi dostąpić. Uważajcie WPanowie, jak to litosne niebo pomaga zasmuconym w najcięższej potrzebie. Don Gaiferos zbliża się, i nie dbając na zepsowanie bogatej spódnicy, chwyta swoją żonę, poczem, mimo wszystkich przeszkód, na ziemię ją sprowadza. Później jednym zamachem wciąga ją na konia. Melisandra tu ma jedną nogę, tam drugą, tak iż siedzi na rumaku męskim kształtem.
„Don Gaiferos przestrzega ją, aby się go dobrze trzymała, objąwszy go wpół i ręce na żywocie jego zaplótłszy, bowiem nie jest zwyczajna tak jeździć. Zważajcie, jak koń, przez swoje rżenie, radość objawia z miłego i wdzięcznego ciężaru swojego pana i pani. Obaczcie, jak się obracają plecami, wyjeżdżając z miasta, jak z pociechą i wesołością jadą drogą bitą ku Paryżowi. Jedź z Bogiem, o niezrównana paro kochanków! Obyście zdrowi i cali przybyli do swojej upragnionej ojczyzny; niechaj los przeciwny żadnej wam w podróży nie czyni zawady. Niech oczy waszych krewniaków i przyjaciół oglądają was w spokojnej pomyślności, przez resztę dni waszych, które oby się zrównały z Nestorowemi.“
Wtem mistrz Pieter podniósł głos i rzekł:
— Powoli chłopcze, nie wylatuj tak wysoko, czułość nie jest tu potrzebna!
Tłumacz nic na to nie odparł, jeno ciągnął dalej:
„Nie zbrakło jednak ócz próżniaków, którzy zwykli są wszystko widzieć. Spostrzegli oni wyjście Melisandry z wieży i jej na koń wsiadanie. Zaraz dali znać królowi Marsylemu, który kazał na gwałt uderzyć.
Uważcie ów tumult wściekły i owo larum niezwykłe; wszystkie dzwony na meczetach zawieszone dzwonią tak, iż zda się, że od tego huku całe miasto się zapadnie.“
— A owóż i nie — rzecze Don Kichot — co się dzwonów tyczy, to gruba jest w tem niewiadomość, bowiem Maurowie nie używają dzwonów, tylko ta rabanów i hobojów, wielkiem tedy głupstwem jest twierdzić, że w Sansuena dzwony huczały.
Usłyszawszy to, majster Pieter przestał dzwonić i rzekł:
— Nie zważajcie, WPanie, na te błahe rzeczy, nie żądajcie doskonałości, do której dojść nam przytrudno. Zaliż nie odprawiają się codziennie i powszędy komedje, pełne omyłek, głupstw i różnych dziwaczności? Wszakoż nie przeszkadza to, aby były słuchane, i aby nie tylko z aplauzem, ale i z zadziwieniem wszystkich przypatrujących się spotykały. Prowadź swoją rzecz dalej, mój chłopcze, bylebym tylko moją kiesę napełnił, nie dbam więcej o nic.
— To prawda — rzecze Don Kichot.
„Uważajcie, WPanowie — rzecze otrok — jaka to liczna i świetna jazda, miasto opuszcza, aby się puścić w pogoń za parą wiernych kochanków, jak trąby grają, jak dźwięczą rogi i bębny huczą. Obawiam się, aby ich nie dopadli i nie przyprowadzili nazad, przywiązawszy do ogonów koni, coby było żałosnym i srogim widokiem.“
Don Kichot, ujrzawszy mrowie Maurów i usłyszawszy tumult, pomyślał, że należałoby przyjść w sukurs tym, co uciekają. Zerwał się przeto na nogi i zawołał donośnym głosem:
„Nie ścierpię i nie dozwolę, aby, w mojej przytomności, miał się dziać równie nikczemny gwałt tak sławnemu rycerzowi i dzielnemu kochankowi, jak Don Gaiferosowi. Stójcie, plugawi nędznicy; nie ważcie się dalej pomykać i prześladować go, albo będziecie mieli ze mną rozprawę.“
To rzekłszy, obnażył miecz, jednym susem przypadł do obrazu, i z niezwykłą a wściekłą żwawością jął rozdawać gęste razy na ciżby Maurów. Jednych przewracał, drugim ścinał głowy, innych znów kaleczył. Między różnemi ciosami, taki raz okrutny z góry wymierzył, że gdyby majster Pieter nie byłby się uchylił, a raczej nie padł plackiem na ziemię, ściąłby mu głowę z taką łatwością, jakby była z marcepanu.
Tymczasem majster Pieter wrzeszczał:
„Hej stójcie u kata, panie Don Kichocie! Zaliż nie widzicie, że ci, których ścinacie, rąbiecie na kawały i uśmiercacie, nie są prawdziwymi Maurami, jeno kukłami z papieru i klajstru? Gubisz mnie WPan i odbierasz sposób do życia!“
Ale Don Kichot, dla tych wyrzekań, nie przestawał Maurów wojować, rozdając cięcia, sztychy, i płazowania, które sypały się jak grad na biedne kukły.
W końcu, w dwa pocierze, rzucił na ziemię całe theatrum, razem z połamanemi kukłami: król Marsyl odniósł śmiertelne rany, cysarz Karol Wielki miał koronę i głowę na dwoje rozłupaną. Wszyscy przytomni byli pomieszani. Małpa uciekła na dach oberży, krewniak Bazylego i paź struchleli, Sanczo dygotał ze strachu, bowiem, jak się przyznał potem, gdy burza minęła, nigdy nie widział pana swojego, w tak wielkiej zawziętości. Zniszczywszy cały obraz widowiska, Don Kichot uśmierzył swój gniew i rzekł:
— Chciałbym mieć teraz przed sobą wszystkich tych, którzy nie chcą wierzyć, że rycerstwo błędne jest potrzebne na świecie. Uważcie bowiem, coby się stało z Don Gaiferosem i piękną Melisandrą, gdybym nie był tutaj przytomny. Nie lza wątpić, że jużby ich zdybały te psy niewierne i hańbę jakąś im uczynili.
Niechaj zatem żyje rycerstwo błędne! — Niech żyje, ile chce — rzecze majster Pieter głosem żałosnym — ja zaś niechaj umieram. Jestem tak nieszczęśliwy, że mogę rzec wraz z królem Rodrygiem:

Wczora jeszcze byłem panem Hiszpan jej,
Dzisiaj zasię nawet jedna wieża
Nie została już w władaniu mojem![349]

Niemasz i pół godziny, gdy rozkazywałem królom i cysarzom; moje stajnie pełne były koni, a skrzynie i sakwy ozdobnych strojów; teraz zaś widzę się złupionym, obdartym i ubogim żebrakiem; przedawszystkiem zaś straciłem moją małpę. Zanim ją odzyskam, pewnie siedem koszul przepocę. Wszystko to się stało, dzięki nieuważnej popędliwości tego pana rycerza, o którym powiadają, że prostuje błędy, sierotom wspór daje i wiele rzeczy litościwych czyni. Czemuż dla mnie okazał się tak nieużyty? Rycerz Posępnego Oblicza jest tym, co zniszczył oblicza moich kukieł.
Sanczo zmiękczył się narzekaniami majstra Pietra i rzekł:
— Nie płaczcie majstrze Piętrzę, nie lamentujcie, bo mi serce z żalu pęka. Zaręczam wam, że mój pan Don Kichot jest katolikiem i chrześcijaniniem, tak prawym, iż uznawszy, że wam szkodę znaczną wyrządził, nagrodzi was w dwójnasób, tak iż jeszcze w zysku coś odniesiecie.
— Niechaj mi pan Don Kichot zapłaci choćby część tego, co mnie te kukły kosztowały — odparł majster Pieter — a będę ukontentowany. Jeśli to uczyni, nie będzie już miał obarczonego sumienia; nie można wszak dostąpić zbawienia duszy, gdy się dobra cudze przywłaszcza i prawemu właścicielowi ich nie zwraca.
— To prawda — odparł Don Kichot — ale dotąd majstrze Piętrzę nie uznaję, abym miał wam coś wziąć.
— Jakto? — zawołał majster Pieter — a te nędzne ostatki i ułomki mizerne, leżące na twardej i ubitej powale? Zaliż to nie siła tego niezwyciężonego i krzepkiego ramienia tak je zniszczyła i pościnała? Do kogóż te ciała pobite należały? Któż mnie żywił, jeśli nie te małoludki?
— Teraz uznaję — odparł Don Kichot — i nie mogę wątpić o tem, com już wiele razy mniemał, to jest, że czarnoksiężnicy, co mnie prześladują, stawiają mi na oczach wszystkie rzeczy w swej prawdziwej istności, później zaś je przedzierzgają i na wspak obracają, według swej woli, a zachcenia. Rzetelnie mówię WPanom tu przytomnym i słuchającym mnie, iż wierzyłem, że wszystko, co się tu przytrafia, ani na jotę istotnej prawdzie nie chybia, że Don Gaiferos jest Don Gaiferosem, Melisandra, Melisandrą, Karol Wielki, Karolem Wielkim, a Marsyl, Marsylem. To mniemanie zapaliło we mnie kolerę, tak iż, czyniąc zadosyć powołaniu rycerstwa błędnego, chciałem dać wspór uciekającym. Ożywiony tem dobrem pragnieniem, uczyniłem to, coście tutaj widzieli. Jeśli skutki zamysłom moim stały się przeciwne, to nie moja wina, jeno tych przeklętych złośliwców, co mnie prześladują. Z tem wszystkiem, chocia mój błąd nie ze złej woli wypłynął, sam chcę się osądzić i zapłacić za to uszkodzenie. Niechaj majster Pieter tylko rzecze, ile chce za swoje małoludki zniszczone, a każę mu zapłacić, nie mieszkając, w dobrej monecie kastylijskiej, która jest w obiegu.
Majster Pieter skłonił się nisko i rzekł:
— Nie spodziewałem się czego innego, po niewypowiedzianej pobożności chrześcijańskiej dzielnego Don Kichota z Manczy, wsporu i pewnej ucieczki wszystkich opuszczonych i tułaczów. Niechaj pan gospodarz i wielki Sanczo będą rozjemcami i pośrednikami między Waszą Miłością a mną i niech rzekną, ile wartały i mogły wartać kukły poniszczone.
Gospodarz i Sanczo chętnie na to przystali, a wówczas majster Pieter podniósł z ziemi króla Marsjla z Saragossy, któremu brak było głowy i rzekł:
— Widać dowodnie, że tego króla nie lza do pierwotnego stanu przywrócić. Dlatego zdaje mi się, (wolne i lepsze zdanie sędziom ostawiam), że nie można dać mniej za jego śmierć, koniec i zejście z tego świata, jak półczwarta reala.
— Pójdźmy dalej — rzecze Don Kichot.
— Za ową szpetną dziurę, od góry aż do dołu — rzecze majster Pieter, biorąc do ręki cysarza Karola Wielkiego, z głową na dwoje rozłupaną, nie będzie zbyt wiele półszósta reala.
— Nie jest to mało! — rzekł Sanczo.
— Ale i nie wiele — odparł gospodarz. — Ustanówmy cenę pięciu reali.
— Trza mu dać pięć i ćwierć reala — rzecze Don Kichot. — Czwarta część reala, więcej albo mniej, nie stanowi wiele w całem szacunku tej klęski. Ale się pospieszajmy, majstrze Pietrze, gdyż czas jeść wieczerzę, ja zaś mam chęć niezmyśloną głód zaspokoić.
— Za tego małoludka — ciągnął dalej majster Pieter — co ma oko wybite i nos ucięty a przedstawia Melisandrę, domagam się dwóch reali i dwunastu maravedis.
— Djabeł, ani chybi, i tutaj wmieszać się musiał — zawołał Don Kichot — rzecz to osobliwa, że Melisandra i jej mąż nie są już na francuskiej ziemi; zdaje mi się, że ich rumak raczej po powietrzu latał, niż biegł. Nikt mi kota za zająca nie sprzeda, przedstawiając mi Melisandrę bez nosa, podczas gdy prawdziwa Melisandra już we Francji, wespołek ze swym mężem wczasu i wszelkiej pomyślności zażywa. Niech się każdy kontentuje tem, co mu Bóg daje, majstrze Pietrze, a my postępujemy szczerze i uczciwie. Teraz zaś idźmy dalej.
Majster Pieter postrzegłszy, że Don Kichot znów się w rozumie mieszać poczyna, wracając do swoich zwykłych fantazmów, nie chciał, aby rycerz mu się wywinął, i rzekł przeto:
— Ta osóbka nie jest Melisandrą, lecz jedną z jej dworskich dam. Będę się miał za dobrze zapłaconego, jeśli otrzymam sześćdziesiąt maravedis.
Tym kształtem przeglądał wszystkie kukły pobite, kładąc cenę za każdą. Sędziowie przyznali ją z pomiarkowaniem i dogodzeniem obu stronom, tak iż wyniosła czterdzieści i trzy czwarte reala. Krom tej sumy, którą Sanczo, nie mieszkając, zapłacił, majster Pieter zażądał jeszcze dwóch reali za fatygę, jaką będzie miał, chcąc małpę odzyskać.
— Daj mu je — rzecze Don Kichot — jeśli nie na schwytanie małpy, to na schwytanie małpoluda. Przydałbym jeszcze dwieście temu, ktoby mógł mnie powiadomić, czy pani Melisandra i Don Gaiferos znajdują się już pośród swoich, na ziemi francuskiej.
— Nikt o tem lepiej nie uwiadomi, jak moja małpa — rzekł majster Pieter — ale jej i sam djabeł nie złapie teraz.
Gdy się już uciszyła burza z theatrum małoludków, wszyscy powieczerzali w spokoju, na koszt Den Kichota, który dnia tego był hojny niezwykle.
Ten, co wiózł dzidy i halabardy wyruszył jeszcze, przed świtem; gdy się już dzień uczynił, przyszli pożegnać się z Don Kichotem krewniak Bazylego i paź.

Pierwszy wracał do swej wsi, drugi sposobił się da dalszej drogi. Don Kichot dał mu dwanaście reali. Majster Pieter, nie chcąc mieć więcej do czynienia z Don Kichotem, którego dobrze znał, podniósł się z łoża, nim słońce weszło, i pozbierawszy relikwie swego theatrum oraz, schwyciwszy małpę, ruszył szukać szczęścia. Gospodarz, który Don Kichota nie znał, był zadziwiony zarówno jego szaleństwami jak i szczodrością. Sanczo, na rozkaz swego pana, zapłacił mu hojnie. Pożegnawszy się z oberżystą, około ósmej godziny rano, wyjechali z gospody i ruszyli w drogę, w której na ten czas ich pozostawimy. Musimy tak uczynić, chcąc mieć sposobność do opisania innych rzeczy, należnych do wyłożenia tej znamienitej historji.

KAPITULUM XXVII
W KTÓREM SIĘ OZNAJMIA, KIM BYŁ MAJSTER PIOTR I JEGO MAŁPA, A TAKOŻ OPOWIADA SIĘ O PRZECIWNYM SKUTKU I NIEUDANIU SIĘ PRZYGODY RYCZENIA, KTÓREJ DON KICHOT NIE ZAKOŃCZYŁ TAK, JAK ZAMYŚLAŁ

Cyd Hamet, dziejopis tej wielkiej historji, niniejsze kapitulum zaczyna od tych słów: „Przysięgam juko chrześcijanin i katolik“, zaś jego tłumacz uważa, że owo zaklęcie Cyda Hameta, który był ani chybi Maurem, nic innego oznaczać nie może, jak tylko, że przysięgając po chrześcijańsku i po katolicku, chciał powiedzieć prawdę o Don Kichocie, a przedewszystkiem objaśnić nam, kim był majster Pieter i jego małpa-wieszczka, która przez swoje odgadywania w zadziwienie cały kraj wprowadzała, bowiem, gdy chrześcijanin i katolik przysięga, ma na myśli prawdę, którą powie w tem, co ma do powiedzenia.
Cyd Hamet mówi później, że ci, co trafunkiem pierwszą część tych dziejów czytali, przypomną sobie zapewne o pewnym Ginesie z Passamontu, którego Don Kichot, wraz z innymi niewolnikami, w Sierra Morena wyzwolił; dobroczynność, za którą ci ludzie nikczemni i złośliwi źle mu się odwdzięczyli, a jeszcze gorzej odpłacili. Ów Gines z Passamontu, zwany przez Don Kichota Ginessillem de Parapilla, był ten sam, co Sanczo Pansy osła ukradł. A że w pierwszej części tych dziejów nie dołożono, jakim sposobem i kiedy to złodziejstwo uiścił, które to zaniedbanie stało się przez omyłkę drukarzów, tedy niektórzy błąd druku przypisują krótkiej pamięci autora. Gines ukradł osła, kiedy Sanczo siedział na nim, tęgim snem zmorzony. Złoczyńca użył sztuczki Brunela, który wyciągnął konia z pomiędzy nóg Sacripanta, gdy ten znajdował się pod fortecą Aebraque. Potem Sanczo znalazł swego siwca, jakeśmy to już nadmienili: Ten Gines, obawiając się później, aby nie dostać się w ręce sprawiedliwości, która go szukała, dla ukarania za występki i złoczyństwa tak mnogie, że sam o nich wielką księgę ułożył, umyślił przejść do królestwa Aragonu, przewiązać sobie lewe oko i stać się pokazywaczem małoludków, bo w rękach miał wielką zdatność, zaś do sztuczek kuglarskich był wielce przemyślny.
Trafiło się później, że od chrześcijan, powracających z niewoli z Berberiej, kupił tę małpę, którą nauczył, na znak umówiony, skakać mu na ramię i szemrać do ucha. To uczyniwszy, nim do jakiego miejsca przystąpił, gdzie chciał swoje theatrum i małpę pokazywać, w pobliskiej wsi dowiadywał się dokładnie jak tylko mógł, jakie szczególne zdarzenia w tej wsi się przytrafiły i komu. Nabiwszy sobie tem pamięć należycie, naprzód pokazywał swoje theatrum małoludków, raz jedną historję, to znów drugą przedstawiając; wszystkie one były ucieszne, wesołe i wysławiane. Po odegraniu krotochwili, o doskonałości małpy cuda opowiadał, zachwalając ją przytomnym, jako zwierzę, co ma uwiadomienie o rzeczach przeszłych i teraźniejszych, nie mieszając się do przyszłych. Za odpowiedź na każde pytanie domagał się dwóch reali; czasem brał mniej, miarkując, ile zapłacić może ten, co pytania zadaje. Gdy się trafunkiem znalazł w domu, o którego mieszkańcach już mu opowiedziano, że zdarzyły im się jakieś trafunki ciekawe, dawał znak swojej małpie, aczkolwiek o nic się go nie pytano, nie chcąc płacić, aby mu wyjawiła te a te rzeczy, co się szczegółowie z przytrafieniem zgadzały. Tym sposobem zjednał sobie zaufanie u ludzi, tak iż tłumem za nim chodzili. A jakoże był człekiem roztropnym i bystrego przyrodzenia, odpowiadał tym kształtem, że jego responsa nawszem z zapytaniem się zgadzały. Nikt go o te odpowiedzi nie nagabywał, ani pracy sobie nie zadawał, chcąc rozważyć zgadania małpy — przeto Gines drwił z całego świata i tęgo sobie mieszek napełniał. Wszedłszy do karczmy, poznał zaraz Don Kichota i Sanczę, dzięki temu nie było mu trudno sprawić podziwienia w jednym i drugim, jako też we wszystkich przytomnych. Kosztowałoby go ono drogo, gdyby Don Kichot zniżył trochę swój zamach wtenczas, kiedy ścinał głowę królowi Marsylemu i znosił całą jego jazdę, jakośmy to w poprzedniem kapitulum opisali. To jest wszystko, co miałem rzec o Don Kichocie i jego małpie. Wracając do Don Kichota z Manczy, rzeknę, iż wyjechawszy z karczmy, umyślił zwiedzić naprzód brzegi Ebro i okolice przyległe, nimby przybył do Saragossy, mając dosyć czasu na to, gdyż dzień wyznaczony na gonitwy był jeszcze oddalony. To ustanowiwszy, całe dwa dni jeździł, bez tego jednak, aby zdarzyło mu się coś osobliwego i godnego uwiecznienia na piśmie. Dopiero trzeciego dnia, wjeżdżając na pagórek, usłyszał odgłos trąb, kotłów i wystrzały z arkabuzów.
Z początku rozumiał, że przez to miejsce jakiś pułk piechocy przechodzi; chcąc go lepiej obaczyć, dodał ostrogi Rossynantowi i pospieszył na wierzch góry. Ze szczytu pagórka obaczył na polu więcej niż dwustu ludzi uzbrojonych, w różne rodzaje broni, jak w halabardy, włócznie, oszczepy, rusznice i tarcze.
Zjechawszy z górki, zbliżył się do tego szeregu tak, iż mógł rozeznać ich chorągwie z napisami i barwami. Wśród wielu innych była jedna z białego atłasu, na którym widniał osioł, cudnie udany, podobny do małych osłów z Sardynji. Łeb miał w górę podany, ozór wywieszony, pysk rozwarty, jakby miał co tylko ryknąć. Wkoło niego były wypisane wielkiemi literami te dwa wiersze:

Nie darmo nasi panowie sędziowie
Ryczeli, jako najtężsi oslowie!

Z tej dewizy wniósł Don Kichot, że ludzie ci musieli należeć do wsi oślego ryku i powiedział to Sanczy, tłumacząc mu napis na chorągwi. Rzekł mu także, iż ten, co im o całem zdarzeniu oznajmił, musiał się pomylić, mówiąc, że ci, którzy ryczeli jak osły, byli to rajcowie, gdy tymczasem z napisu widać, że tu chodziło o sędziów.
— Nie trza, Mości Panie — odparł Sanczo — przykładać wagi do sprawy tak błahej. Może ci rajcy, co osła udawali, stali się później w tej wsi sędziami; wolno nam im jeden i drugi tytuł nadawać i nic to nie ma do istoty historji, czy to sędziowie, czy też rajcy ryczeli jak osły. Jakby się i rzecz nie miała, ryczeli, a równie azarduje, rycząc rajca, jak i sędzia!
W końcu dowiedzieli się, że mieszkańcy wsi wydrwionej porwali się do broni, przeciwko mieszkańcom innej wsi, którzy z nich szydzili i przedrzeźniali ich nieznośnie, nie zważając na prawa bliskiego sąsiedztwa.
Don Kichot zbliżył się do nich, ku wielkiemu zmartwieniu Sanczy, który na podobne wyprawy patrzyć nie lubił. Uszeregowani przyjęli go z chęcią, rozumiejąc, że to ktoś z ich stronników. Don Kichot, podniósłszy przyłbicę, pełen dostojności i powściągliwości, zbliżył się do miejsca, gdzie powiewał sztandar z namalowanym osłem. Cała starszyzna tej armji otoczyła go tam, pragnąc mu się przyjrzyć. Patrzyli na niego zadziwieni, jak i wszyscy, którzy go po raz pierwszy oglądali. Don Kichot widząc, że mu się z ciekawością przyglądają, nie pytając go o nic, chciał skorzystać z tego milczenia, przeto swoje przerywając, rzekł donośnym głosem:
— Mości panowie i przyjaciele, proszę was usilnie jak tylko mogę, abyście nie przerywali mowy, którą do was chcę obrócić aż do czasu, gdy się wam naprzykrzy i gdy jej dosyć będziecie mieli. Wówczas za najmniejszym znakiem, jaki mi dacie, położę pieczęć na swoich ustach i ugryzę się w język.
Wojownicy odparli, aby mówił, co chce, gdyż będą go chętnie słuchali. Otrzymawszy takie zapewnienie, Don Kichot ciągnął dalej na ten kształt:
— Jestem rycerzem błędnym; wojowanie jest mojem rzemiosłem, zaś profesją niesienie pomocy tym, co wsporu potrzebują. Wiele dni już upłynęło od czasu, gdym się dowiedział o nieszczęściu waszem i przyczynie, która każe wam za broń chwycić, abyście się pomścić mogli na wrogach. Nieraz zważałem sam w sobie wasze przytrafienie i znalazłem, że według ustaw i praw pojedynku, niesłusznie rozumiecie się być urażonymi. Jedna osoba nie może obrazić całego ludu, chyba gdyby oskarżyła o zdradę wszystkich w powszechności, nie wiedząc kto w szczególności ową zdradą się pokalał.
Mamy przykład podobnego wypadku, gdy to Diego Ordoniez de Lara oskarżył cały lud Zamory, nie będąc wiadomy, że tylko Vellido Dolfos zdradę popełnił i swego króla zabił. Przeto oczernił ich i wyzwał wszystkich, tak iż zemsta i odpowiedź do wszystkich pospołu należała. Mówiąc prawdę, Don Diego zbytnio się zapędził i przestąpił obręby oskarżenia, bowiem nie było powodu obwiniać martwych, wód, oraz zbóż zebranych i tych, co dopiero źrały, jako też wszystkiego tego, o czem się namienia. Ale dosyć na tem; gdy popędliwość i zawziętość z kresów, sobie naznaczonych, wystąpi, nie masz stosownego hamulca, wędzidła i tamy, coby ją wstrzymać mogły. Skoro tak jest, że jeden człek nie może obrazić całego królestwa, całej prowincji, rzeczypospolitej, miasta, czy narodu, tedy nie ma przyczyny, aby mścić się za taki despekt rzekomy, w którym urazy nie masz. Mieszkańcy kraju Reloja musieliby się potykać nieustawnie z tymi, co ich zowią zegarmistrzami; zasię mieszkańcy innych wsi i miast porywać się do broni i mścić się za to, że chłopcy i lud zowią ich mydlarzami, handlarzami ryb, czy serów.
Piękna toby rzecz była, gdyby cały ten lud znamienity trwał ciągle w kłótni zapamiętałej i mścił się za każde najmniejsze słowo.
Nie, nie tego Bóg chce, ani na to nie dozwala! Ludzie rozważni, rzeczypospolite, mądrze rządzone, nie chwytają nigdy za broń, nie obnażają mieczów, nie azardują życiem swych obywateli i dobrami swemi, chyba dla jednego z tych powodów: pierwszym jest obrona wiary katolickiej, drugim obrona życia, według praw boskich i praw natury, trzecim, obrona czci, rodziny i majętności, czwartym, służba królom w słusznej, a sprawiedliwej wojnie. Jeśli zechcemy przydać piąty powód, który liczyć można za drugi, będzie nim obrona ojczyzny. Do tych pięciu głównych powodów dodać można jeszcze kilka przyczyn dość słusznych, aby broni się imać. Ale walczyć o rzeczy błahe; które raczej do śmiechu, niż do rankoru pobudzać winny, to znaczy być zbytym pospolitego rozumu, zwłaszcza, że mścić się niesłusznie (zaś żadna zemsta słuszną być nie może) sprzeciwia się nawszem świętej wierze, którą wyznajemy. Każe nam ona dobrze czynić nieprzyjaciołom naszym i miłować tych, co nas nienawidzą. Rozkazanie owo, aczkoli trudne się wydaje do uskutecznienia, trudne jest jeno dla tych, co miłują bardziej świat niż Boga, a w sobie więcej ciała niż ducha mają. Nasz pan, Jezus Chrystus, prawdziwy Bóg i człowiek prawdziwy, który nigdy nie skłamał, gdyż skłamać żadną miarą nie mógł, rzekł jako nasz prawodawca, że jego brzemię jest słodkie, a ciężar letki; nie przykazywałby nam On wypełniać rzeczy, któraby nasze możliwości przechodziła.
Otóż tedy, Mości Panowie, prawa boskie i ludzkie nakazują wam trwać w pokoju.
— Niech mnie kaduk porwie! — zamruczał Sanczo — jeśli mój pan nie jest zawołanym teologiem. Jeśli nie jest, to go przypomina, jak jedno jajo drugie!
Don Kichot zamilczał, aby nabrać tchu, a widząc, że wszyscy ciszę zachowują, chciał dalej rzecz swoją prowadzić i byłby tak niechybnie uczynił, gdyby Sanczo, zawsze do gadania pochopny, w tem mu nie przeszkodził. Ujrzawszy, że jego pan zatrzymał się, zabrał głos i rzekł:
— Pan mój, Don Kichot z Manczy, który dawniej nazywał się Rycerzem Posępnego Oblicza, teraz zaś mianuje się Rycerzem Lwów, jest szlachcicem, wielce rozumnym. Zna łacinę i nasz język jak bakałarz i we wszystkich zaradzeniach i sprawach poczyna sobie jak dzielny żołnierz. Na końcach palców ma wszystkie prawa i ustawy pojedynkowe; przeto nic innego czynić wam nie pozostaje, jak iść za jego radą. Gdyby się co opacznie stało, ja to już na siebie biorę, zwłaszcza zaś to, co było wam już rzeczone, że głupota jest bić się za ryczenie. Przypominam sobie, że gdy byłem dziecięciem, ryczałem dowoli, ilekroć mi się zaryczyć chciało, bez tego, aby mi ktoś w tem przeszkadzał. Ryczałem tak udatnie, a wdzięcznie, że wszystkie osły z całej wsi, słysząc mnie, także ryczeć zaczynały. Niemniej nie przestałem być przez to synem swoich rodzicieli, którzy byli ludźmi wcale znacznymi. Zazdrościli mi tej umiejętności niektórzy mieszkańcy naszej wsi, ale dbałem o to, jak o złamany szeląg. Abyście uznali, że mówię prawdę, posłuchajcie jeno: z tą zdatnością jest tak, jak z umiejętnością pływania; kto się jej raz nauczy, już nigdy nie zapomni.
Rzekłszy to, ścisnął sobie nos ręką i zaryczał tak potężnie, że echo poszło po okolicznych dolinach. Jeden z tych, co blisko niego stali, rozumiejąc, że czyni to na urąganie im i pośmiewisko, podniósł do góry żerdź, którą w ręku trzymał i wymierzył nią Sanczy cios tak potężny, iż giermek, nie mogąc się ostać na kulbace, runął na ziemię. Don Kichot, widząc Sanczę tak potraktowanego, skoczył do napastnika z wymierzoną lancą, ale wielu ludzi stanęło między nimi, tak iż zemsty dopełnić nie mógł. Widząc, że pada na niego grad kamieni i że grożą mu odwiedzione muszkiety i kusze, zwrócił szybko Rossynanta i galopem, do jakiego tylko rumak jego był zdolen, wymknął się z szeregu, polecając się z całego serca Bogu i prosząc go, aby mu z tych ciężkich terminów szczęśliwie wyjść dozwolił. Dzielny rycerz obawiał się, że lada chwila wystrzelona kula wejdzie mu plecami a piersią wyjdzie i za każdym razem wstrzymywał dech, aby się upewnić, czy mu go jeszcze nie brak.

Jednakże ci z szeregu poprzestali na tem, że uciekł i nie wypalili ni razu. Później wsadzili na osła Sanczę, który ledwie się ocucił z zagłuszenia i puścili go za panem; Sanczo nie był zdatny siwcem swoim kierować, ale osioł sam poszedł w tropy Rossynanta, bez którego nigdy kroku nie zrobił. Don Kichot, który się już kęs drogi oddalił, odwrócił głowę i zoczył nadjeżdżającego Sanczę. Zaczekał na niego, widząc, że giermek jedzie sam, nie będąc goniony od nikogo. Ci, do bitwy gotowi, stali w polu aż do nocy, ale gdy ich adwersarze nie pojawili się na placu, wrócili do swej wsi, pełni radości i dumy. Gdyby znali byli starodawny obyczaj, nie omieszkaliby na tem miejscu wystawić pomnika.

KAPITULUM XXVIII
O RZECZACH, PRZEZ BENENGELI OPOWIODZIANYCH. DOWIE SIĘ O NICH TEN, CO Z PILNOŚCIĄ CZYTAĆ BĘDZIE

Gdy waleczny ucieka, snąć odkrył zasadzkę, zaś i człeka rozumnego rzeczą jest, zachować się na lepszą sposobność. Tej prawdy dowód jasny mamy w Don Kichocie, który umknął od wściekłości i złych zamysłów rozjuszonego pospólstwa, zapominając o Sanczy i niebezpieczeństwie, w jakiem go pozostawił.
Odjechał daleko, aby się czuć bezpiecznym. Sanczo postępował za nim, półleżąc na ośle. Dojechał wreszcie, już do zmysłów powrócony, a dojechawszy, spuścił się z osła na ziemię, blisko nóg Rossynanta, pełen ciężkiego strapienia i tęgo kijem wymłócony. Don Kichot zsiadł prędko z konia, chcąc obaczyć jego rany, ale uznawszy, że był cały od stóp do głowy, rzekł mu wpół z gniewem:
— Nie mogłeś lepszej pory sobie znaleść na ryczenie, Sanczo? Gdzież to u bisa słyszałeś, aby w domu wisielca o sznurze wspominano? Na melodję ryczenia nie można się spodziewać innego wtóru, jak łoskotu i kija! Podziękuj Bogu, Sanczo, że pobłogosławiwszy cię pałką, nie uczynili ci pięknego znaku krzyża szablą.
— Nie mam ochoty odpowiadać — odparł Sanczo — gdyż zdawa mi się, że mówią za mnie moje plecy. Siadajmy na siodła i oddalmy się stąd. Nie będę już od- tąd nigdy ryczał, ale to mnie nie przeszkodzi mówić, że rycerze błędni uciekają, zostawiając swoich giermków, mielonych jak ziarno w młynie, we władzy wrogów.
— Nie ucieka ten, co się usuwa — odparł Don Kichot. Musisz wiedzieć, Sanczo, że męstwo, które się na mądrości nie gruntuje, nazywa się zuchwalstwem, zaś waleczne czyny zuchwałego raczej przypisać trzeba jego pomyślnej fortunie, niż odwadze. Przyznaję, żem się usunął, alem nie uciekał i w tem naśladowałem siła walecznych, którzy się ochraniają na lepszą sposobność. Historję pełne są takich przykładów, ale nie będę o nich na ten czas powiadał, gdyż tobie nic po nich, ja zasię nie mam chęci nad tem się szerzyć.
Sanczo, przy pomocy Don Kichota, wlazł na osła, jego pan dosiadł Rossynanta. Ruszyli powoli naprzód i wkrótce zaszyli się w las topolowy, który rósł o ćwierć mili stamtąd. Sanczo, od czasu do czasu, wydawał ciężkie i żałosne westchnienia. Gdy Don Kichot spytał się go o przyczynę tego gorzkiego strapienia, Sanczo odparł, że od kości pacierzowej, aż do karku czuje ból niezmierny, co go prawie zamracza.
— Przyczyna tej boleści — rzecze Don Kichot — musi być ani chybi ta, że kij, którym cię tłukli, był długi i szeroki, tak iż doścignął wszystkich tych części ciała, co ci dolegają; gdyby drąg dalej był dostał, jeszcze więcej, byś cierpiał.
— Hej do stu katów, WPanie — zawołał Sanczo z wielkiej mnie wywiedliście wątpliwości i dobrzeście mnie oświecili. Zaliż przyczyna tej boleści, co ją odczuwam, tak jest ukryta, że aż mowie trza było, ze dokucza mi ta cała część ciała, którą zbito. Gdyby mnie bolały golenie, możnaby było dochodzie jeszcze, dlaczego urażenia czuję. Ale tu i bez proroctwa wiadomo, że musi mnie boleć tam, gdzie mnie drągiem zwalono. Zaprawdę, WPanie, że cudza boleść jest to próżna wieść, poznaję codzień jawniej, ze nie wiele się mogę spodziewać po służbie u WPana. Jeżeliście mnie dziś potłuc pozwolili, to na przyszły raz (tysiące okazyj zdarzyć się może) powrócimy do podrzucania na derze i innych dwornych figlów; teraz porachowali mi wszystkie żebra, później i oczy mogą wyłupić.
O ileż lepiejby było (w tem rzecz jednak, że jestem głupcem i nigdy nic mądrego w życiu nie zdziałałem), o ileż lepiejby było, powtarzam, gdybym do domu powrócił, do mojej żony i dziecek, aby je żywić i wychowywać, korzystając z tych darów, co mi je Bóg udzielił, miast błąkać się z Waszą Miłością po drogach, które nie są drogami, po ścieżynach i gościńcach, co wiodą nie wiedzieć dokąd, jadać przytem źle, a pijać jeszcze gorzej, Nie rzeknę już nic o spaniu! Mój bracie, panie giermku, odmierz sobie siedem piędzi ziemi, a jeśli ci to nie wystarcza, dodaj drugie siedem, bowiem rozciągnąć się możesz wygodnie i wyspać należycie. Och, gdybym mógł ujrzyć spalonym i w popiół obróconym tego, co pierwszy wynalazł rycerstwo błędne, albo przynajmniej tego giermka, który pierwszy przystał na służbę do tych głupców, jakimi w zeszłych wiekach byli błędni rycerze. O teraźniejszych nic nie mówię; szanuję ich dlatego, że Wasza Miłość jesteście jednym z nich i że uznaję, iż swoją mądrością moglibyście djabła w kozi róg zapędzić.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzecze Don Kichot — że teraz, gdy tak paplotasz, bez tego, aby ci ktoś przerywał, nie czujesz już najmniejszej boleści w całem ciele. Rozprawiaj do woli, mój synu, gadaj wszystko, co ci myśl na język niesie, abyś tylko dolegliwości nie znosił, ścierpię chętnie przykrość, którą mi zadają twoje wymówki uszczypliwe. Jeżeli masz tak niezmyśloną chęć powrotu do swojej żony i dzieci, Bóg mi świadkiem, że cię wstrzymywać nie będę. Masz moje pieniądze, porachuj, ile czasu ubiegło od naszego trzeciego ze wsi wyruszenia. Później pomiar- kuj sam, ile ci za miesiąc zapłaty przypada i weź co się należy.
— Gdy służyłem u Tomasza Karrasco, ojca pana bakałarza Samsona Karrasco, którego Wasza Miłość zna dobrze, dostawałem oprócz jedzenia dwa dukaty. Nie wiem, co mogę zarobić u WPana, aliści wiem to dobrze, że giermek rycerza błędnego, więcej ma pracy i mozołu, niż parobek u gospodarza. My słudzy kmieciów pracujemy ciężko przez dzień cały, jednak wieczorem możemy się najeść do syta i wyspać w łożu, w którem nie leżałem, odkąd zostaję na służbie u WPana. Nie liczę krótkiego czasu, gdyśmy bawili w domu Don Diega de Miranda, upominków, com je z garnków Kamacza wyszumował, podobnież tego, co zjadłem, wypiłem i wyspałem się u Bazylego. Resztę czasu spałem na twardej ziemi, pod niebem odkrytem, wystawiony, jak się mówić zwykło, na wszystkie aury niełaskawości, żywiąc się jeno okrawkami sera i chleba skórkami i żłopiąc wodę czystą, ze źródeł i strumyczków, napotykanych w odludnych miejscach.
— Przyznaję — rzekł Don Kichot — że wszystko, co mówisz, Sanczo, jest prawdą, a więc wiele mam ci drożej zapłacić niż Tomasz Karrasco?
— Według mego rozumienia — odparł Sanczo — dwoma realami wyżej na miesiąc. Wtedy się będę miał za dobrze zapłaconego. To jest, co się zasług za moje trudy tyczy. Co się zaś należy do obietnicy, dania mi rządu wyspy, to za nią słusznieby należało przydać jeszcze sześć realów, co pospołu uczyni trzydzieści.
— Bardzo dobrze — rzekł Don Kichot — upłynęło dwadzieścia pięć dni od chwili, gdyśmy z domu wyjechali. Skoroś sobie już zapłatę okryślił, weź teraz z moich pieniędzy, według swego rachunku, stosowną sumę.
— Tam do bisa, — zawołał Sanczo — dalecy jesteście, WPanie, od słusznego obrachowania, bowiem co się należy obietnicy wyspy, trzeba ją liczyć od pierwszego dnia, gdyś mi ją Wasza Miłość obiecał aż do tej godziny.
— Jakże dawno ci ją namieniłem? — spytał Don Kichot.
— Jeżeli dobrze pamiętam — odparł Sanczo — dwadzieścia kilka lat temu, trzy, albo cztery dni mniej lub więcej.
Don Kichot uderzył się ręką po czole i jął się śmiać z całego serca. Później rzekł:
— Ach na Boga żywego, ledwie dwa miesiące trwają moje błędne jazdy, licząc już w tem czas, gdy pozostawałem w Sierra Morena, a ty mówisz, że dwadzieścia lat upłynęło, jakem ci wyspę przyobiecał. Poznaję, że chcesz, mój przyjacielu, aby wszystkie moje pieniądze, co je masz przy sobie, tytułem zasług tobie przypadły.
Skoro taką żądzą ku nim pałasz, daję ci je z miłą chęcią; niechaj ci służą. Wolę pozostać sam i biedny, bez grosza przy duszy, niźli widzieć się w towarzystwie takiego giermka-ladaco. Lecz powiedz mi, przestępco reguł giermkowych rycerstwa błędnego, gdzieżeś to widział lub czytał, aby giermek targował się z swym panem i mówił mu: „jeżeli chcecie, abym wam służył, musicie mi dać tyle a tyle zasług na miesiąc“. Zagłąb się, zagłąb zbójcze, hultaju, potworze, co nie masz sobie równego, zagłąb się powtarzam w „mare magnum“ ich dziejów, i jeżeli znajdziesz tam, że jakiś giermek powiedział, albo pomyślał to, coś ty rzekł przed chwilą, pragnę, abyś mi to wyrył na czole, a na przydatek wymierzył mi pięć tęgich policzków, tak, abym miał twoje palce na twarzy dobrze odciśnione. Zawściągnij wodze, albo raczej uzdeczki twemu osłu i zaraz do domu powracaj; odtąd już ani kroku ze mną naprzód nie postąpisz. O Chlebie mój, dany niewdzięcznikowi, o obietnice, niedobrze umieszczone, o człeku, który więcej zwierza, niż człowieka masz własności! Właśnie teraz, gdy zamyślałem wysadzić cię na stopień takiej godności, że wbrew życzeniu twojej żony, zwanoby cię Jaśnie Panem, zabierasz się porzucać mnie? Uciekasz w ten czas, gdy miałem już twarde postanowienie uczynienia cię panem najpiękniejszej na świecie wyspy? W końcu, jakeś to rzekł kiedyś: „Miód nie jest uczyniony dla oślej mordy“. Osłem jesteś, osłem pozostaniesz i osłem zejdziesz z tego świata, gdy się już przerwie nić żywota twojego. Jestem upewniony, że prędzej ono do swego kresu dojdzie, nim ty poznasz, że byłeś na świecie zwierzakiem.
Gdy tak Don Kichot łajał Sancza i wymówki gorzkie mu czynił, ten oczu z niego nie spuszczał. Wreszcie żalem do żywego przenikniony, rzekł głosem ubolewającym i słabym, z oczyma od łez mokremi:
— Przyznaję, WPanie, że do tego, abym był zupełnym osłem, tylko mi ogona nie dostaje. Jeśli mi Wasza Miłość zechce go przyprawić, na swojem miejscu się znajdzie, ja zaś służyć będę WPanu jako osioł, aż do końca dni moich. Niech mi WPan przebaczy, trzeba mieć wzgląd na głupotę moją. Wiem niezbyt wiele, a jeżeli siła gadam i rozprawiam, pochodzi to bardziej ze słabości niż złośliwości umysłu, ale kto grzeszy i wnet się poprawia, duszę swoją zbawia.
— Zdziwiłbym się Sanczo — rzekł Don Kichot — gdybyś do swych wywodów jakiegoś maluchnego przysłowia nie wsadził. A więc odpuszczam ci ten błąd, pod warunkiem, że się poprawisz i nie będziesz już tak wdanym w żądzę zysku podłego. Bądź dobrej myśli, miej odwagę i ożywiaj w sobie nadzieję na uskutecznienie mojej obietnicy; odwłoka niepodobną jej nie czyni.
Sanczo odparł, że tak postąpi, choćby to tylko z konieczności miało być cnotą.
Tę rozmowę skończywszy, wjechali do lasu. Don Kichot rozłożył się pod pniem wiązu, Sanczo zaś, pod pniem buku, bowem te i inne drzewa mają tylko pnie, rąk zaś nie posiadają.

Sanczo nie bardzo dobrą miał noc, bowiem rzeźki chłód spowodował, że obite boki znów mu doskwierać poczęły. Don Kichot swemi zwykłemi marzeniami się zaprzątnął. Jednakże w końcu obaj oczy zamknęli. O świcie, w dalszą drogę ruszyli, zwracając się ku brzegom sławnej rzeki Ebro, gdzie im się przydarzyło to, co w następnem kapitulum opowiedziane będzie.

KAPITULUM XXIX
O SŁAWNEJ PRZYGODZIE W ZACZAROWANEJ ŁODZI

W dwa dni po wyjeździe z lasu, Don Kichot i Sanczo przybyli nad brzeg rzeki Ebro. Widok rzeki wielkie ukontentowanie w Don Kichocie sprawił. Nie mógł się napatrzyć jej brzegów zakwitłych i urodzajnych, czystości jej wód, obfitości płynnych kryształów i łagodnego nurtu. Widok ów miły tysiąc miłosnych myśli na pamięć mu przywiódł. Osobliwie wspominał sobie, co widział w jaskini Montesinos, chocia bowiem małpa mistrza Pietra oznajmiła mu, że tylko część tych rzeczy była rzetelna, a reszta zmyślona, to rycerz nasz wierzył zarówno w rzeczy fałszywe, jak i w prawdziwe, wcale przeciwnie do Sancza, który wszystko za wierutne kłamstwo poczytywał.
Gdy tak jechali, Don Kichot ujrzał nagle małą barkę, bez wioseł, masztu i lin, przywiązaną na brzegu postronkiem do pnia. Nasz rycerz obejrzał się na wszystkie strony, aliści nie ujrzał nikogo. Nie mieszkając, zeskoczył tedy z Rossynanta i rozkazał Sanczy, aby zlazł z osła i przywiązał oba bieguny do pnia topoli, czy wierzby, rosnącej w pobliżu. Sanczo spytał, co ma znaczyć to nagłe porwanie się z siodła i wierzchowców pętanie.
— Musisz wiedzieć, Sanczo — rzekł Don Kichot — że ta barka (nie masz w tem żadnej wątpliwości) zaprasza przyzywa mnie, abym wsiadł w nią i popłynął dać pomoc jakiemuś rycerzowi lub znacznej osobie, znajdującej się w niebezpiecznej toni. Tym sposobem właśnie postępują sobie czarnoksiężnicy, jak o tem mówią księgi, o historjach rycerskich składane. Gdy którykolwiek rycerz znajduje się w ściśnieniu i nie może wyjść ze złego razu, jak tylko przez wspór, okazany przez drugiego rycerza, ów, chocia od tamtego na trzy tysiące mil albo i więcej jest oddalony, zostaje przeniesiony na obłoku, albo też przepławiony w łodzi. W jednem mgnieniu oka czarnoksiężnicy przenoszą go powietrzem, albo morzem tam, gdzie chcą i gdzie jego pomoc jest potrzebna. Tę łódź zatem nie na co innego tu przysłano, jakem już namienił, a jest to prawda tak rzetelna, jak i to, że teraz dzień mamy. Nim tedy noc nastanie, przy wiąż do pnia Rossynanta i osła i pospieszajmy naprzód w imię Boże. Wsiądę do barki i uskutecznię tę przygodę, choćby mi ją i odradzali wszyscy braciszkowie z zakonu karmelitów bosych.
— Skoro tak jest — rzecze Sanczo — i skoro Wasza Miłość trwa z uporem w swoich cudackich przewiedzeniach, nic innego uczynić mi nie pozostaje, jak schylić głowę, według przysłowia, które mówi: „czyń, co ci każą i cierp, co możesz“. Jednakoż chcąc mieć sumienie spokojne, pragnę przestrzec Waszą Miłość, że ten statek, według mego rozumienia, nie należy do czarnoksiężnika, jeno do rybaków, co w tej rzece najsmakowitsze na świecie sardele łowią.
Sanczo, mówiąc to, wziął jednocześnie dwa bieguny, ostawiając ich, nie bez wielkiego w duszy żalu, opiece i poruczeństwu czarnoksiężników. Don Kichot rzekł mu, aby się nie turbował, bowiem ten, co ich powiedzie tak longique, będzie miał staranie także o ich bydlęta.
— Nie rozumiem panie, co to znaczy „loginque— rzekł Sanczo — bowiem takiego słowa jeszcze w mem życiu nie słyszałem.
— „Loginque“ — odparł Don Kichot — znaczy „dalekie“. Nie dziwota, że słowa tego nie rozumiesz, bowiem nie jesteś obligowany rozumieć po łacinie, jak niektórzy, co uważają, że łaciński język pojmują, a przecie w istocie rzeczy nic nie rozumieją.
— Rossynant i osioł już są uwiązane — rzekł Sanczo cóż nam teraz uczynić należy?
— Nic już odparł Don Kichot — tylko znak krzyża świętego uczynić i kotwicę podnieść; chcę rzec, wsiąść do barki i linę odciąć.
To rzekłszy, wskoczył do łodzi; Sanczo poszedł jego śladem. Gdy powróz przecięli, poczęła łódź od lądu się oddalać, niesiona pędem wody. Gdy Sanczo obaczył, że już na dwa kije od brzegu odpłynęli, jął drzeć ze strachu, rozumiejąc, że zaraz zginie. Największej mu jednak boleści przyczyniało to, że słyszał ryczenia osła i widział, jak Rossynant się szarpie, chcąc się oderwać. — WPanie — rzecze — osioł ryczy z tęsknoty — zaś Rossynant próbuje się zdjąć z uzdeczek, aby popłynąć za nami. Moi przyjaciele najmilsi, ostawajcie w pokoju! Szaleństwo, co nas odłącza od was, wkrótce się wniwecz obróci, a wówczas do was powrócimy.
Tutaj zaczął płakać rzewliwie, tak, iż Don Kichot, krzywo na niego spojrzawszy, rzekł gniewnym głosem: — Czego się boisz, podły tchórzu? Czego płaczesz ty, serce maślane? Któż cię prześladuje, albo cię ściga ty, szczurze domowy? Czegóż ci braknie, pisklę, pośród tych wszystkich obfitości? Zali chodzisz bosemi nogami po krzemienistych górach Rypheyskich, czy też siedzisz teraz rozparty wygodnie, jak książę, na ławce tej barki, którą wody tej rzeki spławiają, miłym biegiem, ażeby wkrótce dostała się ona na morze szyrokie. Tymczasem nie masz nijakiej wątpliwości żeśmy już siedemset, albo i osiemset mil ubiegli. Gdy- bym tu miał Astrolab, czyli miernik gwiazd, aby wziąć wysokość polu czyli osi świata, dokładniejbym ci to mógł powiedzieć, chociaż, jak zważam, jużeśmy przebyli, albo też bardzo blisko mamy przebrać się przez linję, czyli przez podział północny, który dwie strony świata na równe połowy przedziela.
— A gdy tę dzielnicę przejedziemy, o której Wasza Miłość powiada — spytał Sanczo — wieleż drogi ujedziemy?
— Nie mało zapewne — odparł Don Kichot — bowiem, zbliżywszy się do linji, o której namieniałem, będziemy mieli za sobą połowę trzystu sześćdziesięciu gradusów, czyli przedziałów i stopniów, co je zawiera okrąg ziemi, wedle rachunku Ptolomeusza, najlepszego ze sławnych kosmografów.
— Na Boga! — zawołał Sanczo — czy Wasza Miłość po to mnie z brzegu rusza, abym był świadkiem słów jakiegoś hultaja, po to mnie rusza, z przydatkiem jakiegoś lo czy lu, sam zresztą nie wiem.
Roześmiał się Don Kichot, usłyszawszy, co Sanczo uczynił z imienia zacnego kosmografa i rzekł:
— Winieneś wiedzieć, Sanczo, że Hiszpanie, jako też i wszyscy inni, co wsiadają na okręty w Kadyks-Porcie, aby do Indyj Wschodnich popłynąć, niezawodnie i wielokrotnie tego doznawali, iż, po przebyciu podziału północnego, wszystkie wszy i inne robactwa na nich ginęło, tak iż później nie można było naleść na statku jednego owada, choćby się i za niego zlotem zapłacić chciało. Jeżeli chcesz prawdy tej doświadczyć, przesuń rękę po swoich udach, jeżeli coś żywego napadniesz, to znak pewny, żeśmy jeszcze rzeczonej linji nie przejechali, jeżeli zaś nie, tośmy ją nieomylnie minęli.
— Nie wierzę temu — odparł Sanczo — jednakoż uczynię to, co mi Wasza Miłość każe. Nie wiem, jaka jest potrzeba takie próby czynić, skoro dobrze widzę memi oczyma, że zaledwie na pięć sążni od brzegu odpłynęliśmy, tak, że jeszcze widzę Rossynanta i osła w tem samem miejscu, gdzieśmy ich pozostawili. Teraz, gdy bacznie patrzę, przysiągłbym na moją duszę, że nie ruszamy się z miejsca, nawet krokiem mrówki.
— Uczyń tylko tę próbę, Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie mieszaj się do rozprawiania, bowiem nie wiesz, co to są kolury, albo cyrkuły, linje i kresy, paralikie, albo równo odległe, zodjaki, ekliptyka, pola i osie niebieskie, substitia, ekwinokcja, planety, znaki, punkta i miary, z których składa się sfera tak niebieska, jako i ziemska. Gdybyś znał się na tych rzeczach, albo przynajmniej na ich częściach, wiedziałbyś już dowodnie, ileśmy paralikii przecięli, ileśmy minęli konstelacyj i ile znaków oglądali. Mówię ci tedy jeszcze raz, abyś się obmacał i dobrze uda obszukał, przeświadczony bowiem jestem, że musisz być czystszy, niż karta białego papieru.
Sanczo włożył powoli rękę w lewą nogawicę, później podniósł głowę, spojrzał na swego pana i rzekł:
— Albo jest to doświadczenie omylne, albo też jesteśmy odlegli od owej linji o tysiące mil.
— Jakto — zapytał Don Kichot — zaliżeś coś wynalazł?
— Nawet kilka — odparł Sanczo i, strzepnąwszy palcami, zanurzył rękę w wodę. Tymczasem barka płynęła powoli za biegiem wody, nie będąc popędzana od skrytych czarnoksiężników, ani od innych tajnych duchów. Niósł ją sam nurt rzeki, który w ten czas cichy był i spokojny.
Nagle odkryli kilka wodnych młynów, pośrodku rzeki stojących. Don Kichot, zaledwie je ujrzał, rzekł do Sanczy gromkim głosem:
— Przyjacielu, odkrywa nam się miasto, zamek i twierdza, gdzie znajduje się uwięziony rycerz, albo jakaś królowa, infantka, czy też księżniczka nieszczęśliwa, której mam przybyć na odsiecz.
— O jakiem mieście, u djabła, o jakim zamku, czy też twierdzy mówi Wasza Miłość? — zapytał Sanczo. Zali nie widzicie, że są to młyny, stojące w wodzie, młyny, w których się zboże miele.
— Zamilcz, Sanrzo — rzekł Don Kichot — chocia te budowania podobne są do młynów, przecie nie są niemi w istocie. Czym ci sto razy tego nie powtarzał, że czarnoksiężnicy przemieniają i przeistaczają dla mnie wszystkie rzeczy, nie wyzuwając ich jednakoż z ich własności przyrodzonej. Nie powiem, aby je przerabiali w inne, potrafią tylko tak zwieść i ułudzie, że wydają się inakszego kształtu i pozoru. Doznałem tego żałośnie w przeinaczeniu mojej pani Dulcynei, jedynej ucieczki w ciężkościach oraz celu moich nadziej.
Tymczasem łódź, dostawszy się na wart, zaczęła płynąć spieszniej, niż przedtem. Młynarze, zajęci przy młynach, widząc, że pędzi wprost w burzliwy zakręt wód, od obrotu kół powstały, wybiegli coprędzej z długimi kijami, aby łódź odepchnąć. Ponieważ byli na twarzach i szatach umączeni, więc pozór mieli dziwaczny.
— Gdzie się zapędzacie, djabły wcielone? — krzyczeli ode młynów — czyście oszaleli? Czy chcecie, aby was kola młyńskie pogruchotały?
— Czym ci nie powiedział, Sanczo — rzekł Don Kichot — żeśmy przybyli do miejsca, gdzie mam pokazać, dokąd sięga mego ramienia dzielność? Spójrz, ile łotrów i hultajów wychodzi mi naprzeciw, ile monstrów chce się opierać mojej odwadze i ile stworzeń okropnych, a bezecnych odstraszyć mnie próbuje... Ale zaraz to obaczymy.
Rzekłszy to, podniósł się, stanął w barce i wielkim głosem jął wygrażać młynarzom:
— Hultajstwo wierutne i niegodziwe, zaraz, nie bawiąc, wypuście na wolność osobę, którą w tej twierdzy, albo więzieniu trzymacie w zaczarowaniu, jakiejkolwiek byłaby kondycji i stanu, bowiem jestem Don Kichotem z Manczy, zwanym inaczej Rycerzem Lwów, któremu niebo przeznaczyło przygodę tę do szczęśliwego doprowadzić końca. Wyrzekłszy te słowa, dobył szpady i począł nią machać w powietrzu.
Młynarze, nie rozumiejąc nic z tych wszystkich bredni, wystawili długie kije naprzeciw łodzi, którą bystrość wody pędem pod koła młyńskie zawracała. Sanczo-nieborak ukląkł i jął się modlić, aby go Bóg wybawił z tak niebezpiecznej toni. Bóg uczynił to, przez zręczność i usilną pracę młynarzów, którzy odwrócili łódź od kół bosakami, acz nie tak zręcznie, aby Don Kichot i Sanczo nie powpadali do wody. Dobrze, że Don Kichot umiał pływać, jak kaczor, lubo i tak woda dwa razy ponurzyła go do gruntu, dzięki ciężarowi zbroicy. Gdyby młynarze nie wskoczyli do rzeki i nie wydobyli ich na brzeg, miejsce to stałoby się dla nich obydwóch Troją. Położyli ich na ziemię, zmoczonych bardziej, niźli martwych z pragnienia. Sanczo, podniósłszy ręce i oczy do nieba, prosił Boga z całego serca, aby na przyszłość oswobodził go od zuchwałych pragnień i szalonych zamysłów jego pana. Wtem nadlecieli rybacy, do których barka należała. Widząc ją w kawałki od kół młyńskich pogruchotaną, rzucili się na Sanczę, aby go odrzeć z sukien. Nagabywali też o zapłatę Don Kichota. Don Kichot niewzruszony, jakby się nic nie stało, rzekł do młynarzów i rybaków, że chętnie za łódź zapłacić każe, ale pod obowiązkiem, że przywrócą pełną wolność osobie, czy też kilku osobom, co je w tym zamku więzione trzymają.
— O jakich osobach i o jakim zamku mówisz, ty człeku, na umyśle pomieszany? — zapytał jeden z młynarzy. — Czy myślisz zabierać ludzi, którzy przyjeżdżają tutaj, aby mleć ziarno w młynach?
— Dosyć na tem! — zaszemrał skroś zęby Dos Kichot. — Jest to widzę próżna rzecz, równie jak na pustyni kazać, chcieć przywieść tych hultajów k‘temu, aby czynu jakiegoś szlachetnego dokonali. Zapewne w tej przygodzie zeszło się dwóch czarnoksiężników; co jeden zrobi, drugi odrabia. Jeden mi przysłał barkę, drugi ją o młyńskie koła pogruchotał. Pan Bóg chyba tylko jeden temu zaradzi. Taki jest bieg świata; same jeno przeciwności, zdrady i oszukania, przewrotne. Już i zdzierżyć mi trudno!
Potem spojrzawszy na młyny i podniósłszy głos, rzekł:
— O mili przyjaciele, ktokolwiek jesteście, co zostajecie zamknięci w tem zamczysku, przebaczcie mi, że na moje i wasze nieszczęście wyzwolić was nie mogę. Może ta przygoda jest dla innego rycerza zachowana.
Rzekłszy to, ugodził się z rybakami i zapłacił im za łódź pięćdziesiąt reali, które Sanczo z wielką ciężkością im oddał, mówiąc:
— Jeszcze dwie takie przejażdżki wodne, a dno w mieszku obaczymy.
Rybacy i młynarze nie mogli się nadziwić tym dwóm cudakom, różniącym się swym wyglądem tak bardzo od innych ludzi. Nie udało im się takoż pojąć nic z dyskursów i zapytań Don Kichota. Ostawili ich, z myślą, że są ludźmi z rozumu obranymi i udali się do młynów, oraz do swych sieci.
Don Kichot i Sanczo powrócili do swoich bydląt zaś bydlęta powróciły do nich.

Taki był koniec przygody z barką zaczarowaną.

KAPITULUM XXX
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI Z PIĘKNĄ DAMĄ POLUJĄCĄ

Nasz rycerz i jego giermek, wielce smutni i zafrasowani, do swych biegunów powrócili. Zwłaszcza Sanczo był ciężko strapiony, bowiem ilekroć ktoś mu się dobierał do węzełka z uciułanemi pieniędzmi, miał wrażenie, że mu duszę z ciała dobywa. Gdy mu odbierano grosz, zdawało mu się, że źrenicę oka utraca. Wsiedli w głębokiem milczeniu na rumaki i oddalili się nieznacznie od sławnej rzeki; Don Kichot, zanurzony w swych zamyśleniach miłosnych, Sanczo w myśli zostania znacznym panem, od czego wiele oddalonym się uznawał. Chocia był prostakiem i głupcem, przecie dobrze miarkował, że czyny, zamysły i postępki jego pana były po większej części tylko dziwactwa i przywidzenia, tak dalece, że czekał tylko stosownej pory, aby, nie uczyniwszy obrachunku, ani nie pożegnawszy się ze swym panem, czmychnąć i do domu powrócić. Jednakoż fortuna inaczej zdarzyła, niż zamyślał.
Trafiło się, iż nazajutrz, nad wieczorem, Don Kichot, wyjeżdżając z lasu, rzucił wzrokiem na łąkę zieloną, na skraju której wielu ludzi stało. Zbliżywszy się, uznał, iż byli to polujący na ptactwo. Gdy się dalej przysunął, obaczył między nimi damę urodziwą, siedzącą na rumaku śnieżnobiałym, co miał na sobie rząd zielony i siodło wspaniałe, przetykane srebrem. Dama była przybrana w zielone suknie polowe, tak dobrane i ozdobne, iż zdało się że to sama ozdobność w jej osobę przemieniła się. W lewej ręce sokoła trzymała, co było Don Kichotowi powodem do mniemania, że musi być to jakaś znaczna dama i pani tych myśliwych. Jakoż było tak w samej rzeczy. Rzekł zatem do Sanczy:
— Jedź, mój synku, Sanczo, i powiedz tej damie, na białym rumaku siedzącej, że ja, Rycerz Lwów całuję ręce jej przedziwnej piękności. Jeżeli Jej Wysokość pozwoli, sam osobiście ucałuję je i złożę Jej zapewnienia pokornych służb moich we wszystkiem, co mi rozkaże. Zważaj dobrze, Sanczo, na to, co mówić będziesz i nie wściubiaj w to przywitanie mnóstwa przysłów swoim obyczajem.
— Właśnie WPan znalazł wściubiacza — odparł Sanczo. — Zali do mnie z taką mową obracać się należy? Alboli to pierwszy raz w mojem życiu poselstwa do wysokich i znakomitych dam odprawiam?
— Krom tego, coś je odbył do Jejmość pani Dulcynei — rzekł Don Kichot — nie wiem o innem, chyba, żeś nie odemnie był wyprawiony.
— Prawdą jest — odparł Sanczo — ale dobry płatnik nie boi się dać zastawy, zasię w dostatnim domu wnet stół do wieczerzy nakrywają, chcę rzec, że nie mnie to trzeba przestróg udzielać, bowiem jestem zdatny do wszystkiego i na wszystkiem znam się potrosze.
— I ja tak trzymam o tobie, Sanczo — rzekł Don Kichot — jedź szczęśliwie i niech cię Bóg prowadzi.
Sanczo ruszył zaraz truchcikiem, przynaglając osła do zmiany chodu. Przyjechawszy do miejsca, gdzie cię znajdowała piękna dama polująca, zlazł z kulbaki rzucił się na kolana i tym kształtem przemówił:
— Wysoka i piękna damo, ten rycerz, co go tam widać, Rycerzem Lwów zwany, jest moim panem, ja zasię jestem jego giermkiem, którego w domu Sanczo Pansą zowią. Ów Rycerz Lwów, który przed niedawnym czasem zwał się Rycerzem Posępnego Oblicza — przysyła mnie, abym powiedział Waszej Wysokości, że Ją uprasza o pozwolenie i dozwolenie, by mógł, za łaską Jej osobliwą i wiadomością własną, swoje pragnienie uskutecznić, co je ma, i które jest, jak powiada i jak mnie się zdaje, usługiwać wiecznie Waszej Dostojności i Piękności Wysokiej. Jeżeli mu Wasza Uprzejmość tego przyzwolenia udzieli, obróci się ono na dobro Waszej Wysokości, on zasię otrzyma fawor osobny, co go w ukontentowanie głębokie wprawi.
— Zaprawdę, mój wdzięczny panie giermku — odparła dama — odprawiłeś swoje poselstwo należycie, z wszystkiemi okolicznościami, jakich podobny urząd wymaga. Podnieś się, proszę, nie jest bowiem rzeczą przyzwoitą, aby giermek tak wielkiego rycerza, jakim jest Rycerz Posępnego Oblicza, o którym już doskonałe uwiadomienie mamy, na kolanach pozostawał. Wstań, mój przyjacielu i powiedz swemu panu, że wielkim zaszczyci faworem mnie i mego małżonka, księcia pana, jeśli nas odwiedzić zechce w naszym wiejskim domu, co go tu mamy w pobliżu.
Sanczo powstał, przenikniony pięknością i grzecznością tej damy. Najwięcej zadziwił się jednak usłyszawszy, że była już uwiadomiona o Rycerzu Posępnego Oblicza. Mniemał, że dlatego tylko nie nazwała go Rycerzem Lwów, iż niedawno sobie przybrał ten przydomek.
— Powiedz mi, panie giermku — rzekła księżna (o której nie wiadomo z jakiego była rodu) — zali twój pan nie jest tym rycerzem, o którym historję wydrukowano pod tytułem „Przedziwny hidalgo, Don Kichot z Manczy“ i który ma za panią swego serca pewną Dulcyneę z Toboso?
— Ten sam właśnie, Wasza Wielmoznosc — odparł Sanczo — ja zasię jestem jego giermkiem, o któ- rym winno być w dziejach dołożone, jeżeli mnie tylko w kołysce nie przemieniono, chcę mówić, w druku nie przechrzczono.
— Cieszę się z tego wielce — rzekła księżna. — Jedź, mój przyjacielu, Pansa, i powiedz swemu panu, że jego przyjazd do naszych posiadłości jest nam wielce miły i że nic przyjemniejszego nam się stać nie mogło nad tę bytność.
Sanczo powrócił spieszno i wesoło z tak pocieszną wiadomością do swego pana. Rozpowiedział mu szyroce, co z tą damą rozmawiał, wynosząc pod niebiosy, w swym gminnym stylu, jej urodę, kształtność i grzeczność. Don Kichot na siodle się dobrze osadził, nogi w strzemionach utwierdził, poprawił szyszak i spiąwszy Rossynanta ostrogą, ruszył na ucałowanie rąk księżnej. Księżna przywołała tymczasem swego małżonka-księcia, i gdy Don Kichot się zbliżał, opowiedziała mu o poselstwie Sanczy. Księstwo czytali już byli pierwszą część Dziejów Don Kichota, znali więc cudacką naturę naszego rycerza. Czekali zatem na niego niecierpliwie, pragnąc go poznać jaknajprędzej. Umyślili obchodzić się z nim jego zwyczajem i zgadzać się z nim we wszystkiem, przyjmując go z wszelkiemi obrządkami rycerstwa błędnego, o jakich mówią księgi rycerskie, których lubownikami byli.
Wtem przybył Don Kichot z podniesioną przyłbicą; Sanczo, widząc, że chce zleść z konia, pragnął mu strzemię podtrzymać, ale gdy chciał szybko na ziemię zeskoczyć, zaplątała mu się noga w postronku, co był u burdy, tak iż nie mógł żadną miarą jej wywikłać i pozostał zawieszony, łbem i brzuchem na ziemi leżąc. Don Kichot, który nie miał obyczaju zsiadać z rumaka bez tego, aby mu giermek strzemienia nie podtrzymywał, mniemając, że Sanczo już puślisko trzyma, przechylił się całem ciałem na jedną stronę, pociągając za sobą siodło, snać źle podpięte i obalił się wraz z niem na ziemię, nie bez wielkiego wstydu.
Przeklinał pocichu biednego Sanczę, który się jeszcze nie mógł wydobyć z zawikłania. Strzelcy zaraz, z rozkazu księcia, skoczyli, aby dopomóc rycerzowi i giermkowi. Podnieśli Don Kichota, który srodze potłuczony, szedł, jak mógł nachramując, poczem przykląkł na jedno kolano przed parą książęcą. Książę nie chciał dopuścić tego uniżenia, zsiadłszy tedy prędko z rumaka, pochwycił go w ramiona i rzekł:
— Martwi mnie, panie Rycerzu Posępnego Oblicza, to nieszczęście, które się Wam przytrafiło, zaraz po wjeździe do mych włości. Aliści zaniedbania giermków bywają nieraz przyczyną cięższych przypadków.
— Fawor, który otrzymałem od tak wielkiego książęcia — odparł Don Kichot — czyni, że nie mógł bym się czuć nieszczęśliwy, nawet, gdybym był i spadł w abis najgłębszy, gdyż szczęście widzenia Was wydobyłoby mnie stamtąd bez szwanku i ze sławą. Mój giermek, oby Bóg mu tego nie pamiętał, lepiej umie jęzor rozwiązywać dla nieprzystojnego rozprawiania, niż popręgi zaciskać i siodło umacniać. Ale w jakimkolwiekbym się znajdował stanie, konno czy pieszo, stojąc lub leżąc, jestem zawsze gotów na wszelkie rozkazy i skinienia Waszej Dostojności i mojej pani, księżnej, królowej piękności i władczyni powszechnej grzeczności.
— Zamilczcie, panie Don Kichocie z Manczy — rzekł książę — tam, gdzie jest Jejmość pani Dulcynea z Toboso, nie lza bez przestąpienia słuszności, chwalić innej urody jak jej.
Sanczo tymczasem wyplątał się już z sideł, a znajdując się w pobliżu, nie czekał, aż jego pan odpowie, jeno rzekł:
— Nie można tego zaprzeć, aby Jejmość pani Dulcynea z Toboso nie była piękna bardzo. Aliści, gdy się tego najmniej spodziewać możesz, zając ci z pod nóg wylata. Mówię tak, bowiem słyszałem, że to, co my zowiemy przyrodzeniem, jest jak garncarz, który wazy lepi. Gdy jedną piękną utoczy, dwie, trzy, albo i sto podobnych uczynić zdoła. Dlatego też Jejmość Księżna, nieobludnie mówiąc, nic nie ustępuje w urodzie Jejmość Dulcynei.
Don Kichot obrócił się wówczas do księżnej i rzekł:
— Trzeba, aby Wasza Wysokość wiedziała, że nigdy rycerz błędny nie miał za giermka równego plotucha i krotochwilnika, jak ja. Jeżeli będę miał szczęście służyć Waszej Książęcej Mości, choćby przez kilka dni, on sam to da poznać dowodnie.
— Księżna odparła: — Że Sanczo jest żartowniś tem więcej go szanuję. Znak to, że ma rozum pojętny, bo żarty i facecje, jak WPan sam wiesz, nie wychodzą z umysłów grubych, a tępych. Z tego, że poczciwy Sanczo jest krotochwilnikiem, wnoszę, że musi być człekiem pojętnym i mądrym.
— I gadatliwym — przydał Don Kichot.
— Tem lepiej — odparł książę — bowiem siła facecyj nie można pomieścić w niewielu słowach. Nie chcąc teraz na próżnem gadaniu czasu trawić, proszę, aby Rycerz Posępnego Oblicza zechciał nam towarzyszyć.
— Wasza Książęca Mość, raczcie mówić Rycerz Lwów — rzekł Sanczo — bo już niemasz Rycerza Posępnego Oblicza.
— Niechże będzie Lwów — odpowiedział książę — upraszam więc raz jeszcze, aby WPan Rycerz Lwów raczył jechać z nami do mego zamku, który się znajduje w pobliżu. Spotka go tam przyjęcie, jakie należne jest tak wysokiej osobie. Ja i moja małżonka zwykliśmy przyjmować godnie wszystkich rycerzy błędnych, którzy tu przybywają.

Tymczasem Sanczo osiodłał już był Rossynanta. Don Kichot dosiadł swego bieguna, zaś książę pięknego rumaka. Wzięli księżnę w środek i udali się w stronę zamku. Księżna pragnęła, aby Sanczo jechał przy jej boku, bowiem niezmiernie rada słuchała go rozprawiającego. Sanczo nie dał się wiele prosić; wmieszał się między państwo i jako czwarty wdawał się i wrywał w mowę, ku wielkiej uciesze księżnej i księcia, którzy czuli się ukontentowani ze zdarzonej sposobności przyjęcia w zamku takiego rycerza błędnego i podobnego giermka.

KAPITULUM XXXI
KTÓRE ZAWIERA W SOBIE WIELE NIEPOŚLEDNICH RZECZY

Niezmierna była radość, którą Sanczo odczuwał, widząc się w łaskach u księżnej. Nie wątpił, że w tym zamku znajdzie obfitość podobną, co w domu Don Diega i Bazylego. Dobry objadacz lubił się uraczyć i gdy mu się zdarzała sposobność, wlot ją chwytał.
Historja opowiada więc, że nim dojechali do zamku, książę wprzód się tam udał, aby dać dworskim i służbie polecenia, jak się z Don Kichotem obchodzić mają. Gdy nasz rycerz, pospołu z księżną, do wrót zamku się zbliżył, zaraz ukazało się dwóch hajduków, czy masztelarzy, przybranych w długie do kostek suknie, z wybornego atłasu karmazynowego. Ci, nie mieszkając, wzięli Don Kichota za ręce, zsadzili go z konia i rzekli:
— Niechaj Wasza Wysokość poda rękę Księżnie Jejmości do zsiądnięcia z klaczy.
Don Kichot zaraz poskoczył; zaczęły się obustronne grzeczności oświadczenia, wkońcu zwyciężył opór księżny, która nie chciała zsiąść z klaczy, tylko za podaniem ręki księcia, małżonka swego. Mówiła, że nie jest tego godna, aby tak znakomitemu rycerzowi próżnego zatrudnienia przyczyniać. Wreszcie ukazał się książę i dopomógł jej na ziemi nogę postawić. O weszli na obszerny dziedziniec zamkowy, zbliżyły się do nich dwie kształtne panienki, zarzucając Don Kichotowi na ramiona wielki płaszcz purpurowy. Gan- ki na dziedzińcu zapełniły się ciżbą dworskich i panien służebnych. Wszycy wołali w glos:
— Witaj kwiecie i śmietanko rycerstwa błędnego.
Potem wszyscy, albo prawie wszyscy jęli kropić księstwo i Don Kichota wódkami pachnącemi. Nasz rycerz niezmiernie był zachwycony tem przyjęciem, pierwszy raz w życiu uznał się być prawdziwym i nieomylnym rycerzem błędnym, widząc, że obchodzą się z nim tak, jak z rycerzami dawnych wieków, o czem w księgach swoich czytał.
Sanczo, zlazłszy ze swego osła i trzymając się blisko księżny, wszedł do zamku. Aliści sumienie go zaraz ruszyło, że siwca samego bez dozoru pozostawił. Dlatego też przysunął się do pewnej czcigodnej ochmistrzyni, która z pannami dworskiemi wyszła przywitać księżnę i rzekł do niej cichym głosem.
— Mości pani Gonzales, czy jak się tam zowiecie...
— Zwę się donja Rodriguez de Grijalva — odparła ochmistrzyni — czego chcesz, mój przyjacielu?
— Chcę, aby WPani uczyniła mi grzeczność i wyszła do wrót zamku, gdzie znajdzie mego siwego osła. Raczcie pani odprowadzić go do stajni, bowiem nieborak jest wielce strachliwy i sam żadną miarą ostawać nie może.
— Jeżeli pan — rzecze ochmistrzyni — ma tyleż rozumu, co sługa, to, ani słowa, pięknych gości nabyliśmy. Idź sobie, mój poczciwcze do stu djabłow pospołu z tym, co cię tu przywiódł. Sam miej staranie o swego osła, bowiem my, ochmistrzynie tego zamku nie jesteśmy nawykłe do podobnych zajęć.
— Jednakoż słyszałem od mego pana — rzecze Sanczo — który jest prawdziwą wyrocznią w sprawie dziejów, że gdy pan Lancelot powrocił z Anglji.

...dziewice dbały o niego,
księżniczki o jego konia.

Co się zaś należy do mego osła, to nie pomienialbym go na rumaka pana Lancelota.

— Jeżeli jesteś trefnisiem dworskim, mój bracie — odparła ochmistrzyni — zachowaj swoje żarciki i drwiny, dla tych, którym one do smaku przypadną i którzy lepiej ci za nie zapłacą, niż ja, bowiem ode mnie i suchej figi nie wydostaniesz.
— Wtem pociecha — rzekł Sanczo — że byłaby ona mocno źrała; gdyby Wasza Miłość grała w sześćdziesiąt, nie potrzebowałaby ani jednej kreski mniej.
— O taki synu! — zawołała pani Rodriguez, już gniewem zapalona — jeżelim stara, z lat swoich będę zdawała rachunek nie tobie, niegodziwcze i hultaju, śmierdzący czosnkiem.
— Te słowa tak głośno wymówiła, że aż księżna je usłyszała. Obróciwszy się, obaczyła, że dama Rodriguez jest wielce poburzona i że ma oczy zapalone od złości. Spytała się zatem, co się jej stało i z kim miała sprzeczkę?
— Z kim? — odparła pani ochmistrzyni — z tym dwornym panem, który nalegał na mnie uporczywie, abym odprowadziła do stajni jego osła, co pozostał koło bramy zamku. Za przykład stawiał mi pewne damy, które miały staranie o jakiegoś Lancelota i o jego konia, a na końcu dokładał jeszcze, że jestem stara.
— To poczytuję za największą obrazę — rzekła księżna — jaką kiedykolwiek mi ktoś wyrządzić mógł.
I, obróciwszy się do Sanczy, rzekła:
— Zważ, przyjacielu Sanczo, że donja Rodriguez jest jeszcze młoda. Jeżeli czepek nosi, czyni to raczej dla pokazania swej godności; a takoż dlatego, że jest to w obyczaju powszechnym.
— Niechaj nieszczęsne będą te lata, co mi jeszcze do życia pozostają — odparł Sanczo — jeżelim to dla uszczypku wymówił. Powiedziałem te słowa jeno dlatego, że mam wielkie przywiązanie do mego osła, rozumiejąc, iż go lepiej nie mógłbym zalecić staranności niczyjej, jak tej damy dobrej i miłosiernej.
Don Kichot, który słyszał wszystko, rzekł do Sanczy:
— Zali się należy mówić tak w tym domu.
— Każdy gada WPanie, o swej potrzebie, tam gdzie się znajduje — odparł Sanczo. — Tutaj sobie o ośle przypomniałem i tutaj o nim mówię; gdybym był sobie o nim w stajni przypomniał, tambym o nim rozprawiał.
Na to rzekł książę:
— Sanczo debrze mówi i nie trzeba go naganiać. Niechaj się pan giermek o swego osła nie turbuje. Osioł otrzyma wszystko, czego mu trza i będzie tu ugoszczony nie gorzej, niż Sanczo we własnej osobie.
Tocząc te dyskursy, miłe dla wszystkich, krom Don Kichota, weszli na piętro i zaprowadzili naszego rycerza do obszernej komnaty, bogatem obiciem ze złota litego przyozdobionej, gdzie od sześciu panienek kształtnych był ze zbroi rozebrany. Panienki te pouczone dobrze od książęcej pary, jak mają poczynać sobie z Don Kichotem, tak, aby ów był przeświadczony, że jest prawdziwym rycerzem błędnym usługiwały mu miast paziów. Don Kichot, gdy mu zbroję odjęto, pozostał w spodniach obcisłych i w łosim kaftanie. Chudy, wywiędły, i długi, z szczękami wydalonemi, przedstawiał widok, tak ucieszny, że panny mu usługujące, ani chybi rozpukłyby się ze śmiechu, gdyby go siłą nie były wstrzymały, przypominając sobie zlecenia księcia i jego małżonki. Prosiły rycerza o pozwolenie rozebrania go, bowiem chciały mu nałożyć koszulę białą, ale Don Kichot do tego nie dopuścił, wzbraniając się grzecznie i mówiąc, że obyczajność równie rycerzom błędnym przystoi, jak i dzielność. Prosił, aby zostawiły koszulę Sanczy. Później zawarłszy się z giermkiem w pokoju, gdzie bogate łoże stało, zrzucił szatki i koszulę przewlókł. Widząc, że sam z Sanczą pozostał, z takiemi słowy doń się obrócił:
— Rzeknij mi, bezwstydniku naszych czasów i starodawny głupcu, gdzieżeś się to nauczył tak źle spotykać białogłowę szedziwą i godną poszanowania, jaką jest dama Rodriguez? Byłaż to pora i czas przypominać o swym podłym ośle? Czy rozumiesz, że państwo, co tak wspaniale gości przyjmują, nie będą dbali o ich bydlęta?
Dla Boga! Sanczo, pozbądź się swego grubijaństwa i nie daj poszlakować, żeś jest utkany z grubej, chłopskiej tkaniny. Zważ, niegodny grzeszniku, że panowie tem większą cieszą się estymą, im obyczajniejsi i lepiej urodzeni są ich słudzy. Tę pierwszość nad innymi mają książęta i wielcy panowie, że są usłużeni od ludzi, równie grzecznych jak oni sami. Nie rozumieszże, nieszczęśniku, że gdy spostrzegą, że jesteś prostakiem i trefnisiem, z mózgu obranym, wnet z tego wnosić poczną, iż i ja jestem kuglarzem lub jakowymś rycerzem z przypadku?
Nie, nie, przyjacielu Sanczo, unikaj bacznie tych usterków; rozprawiacz nieuważny, który chce być nieustannym żartownisiem, za pierwszym postrabnięciem się, upada i staje się błaznem uprzykrzonym. Zawściągnij zatem swego języka, uważ słowa i myśl wprzód, co masz wymówić, nim gębę rozewrzesz. Przybyliśmy do tego miejsca, skąd, dzięki łasce boskiej i dzielności mego ramienia, wyjedziemy, mając niemałe pożytki na sławie i majętności.
Sanczo obiecał swemu panu, że gębę sobie zaszyje i w język się ugryzie, nim jakieś niestosowne i nieprzemyślane słowo wypowie. Niechaj zatem Don Kichot będzie spokojny na dalszy czas, bowiem nigdy nic takowego nie dopuści, coby złe porozumienie o nich sprawiało. Don Kichot ubrał się, za pas swą ulubioną szpadę zasadził, płaszcz czerwony z galonami na ramiona zarzucił, zaś na głowę nałożył kapelusik z zielonego atłasu, który mu panny pozostawiły. W takim ubiorze powrócił do wielkiej sali, gdzie zastał panienki, uszykowane w dwa rzędy po bokach komnaty i czekające, aby mu podać wszystko, czego trza do rąk obmycia, co też uczyniły z wielu ukłonami i dworności wyrażeniami. Później weszło dwunastu paziów na czele z marszałkiem, aby go zaprowadzić do jadalni, gdzie już książęca para oczekiwała na niego. Wzięli go między siebie i z wielką okazałością zaprowadzili do komnaty, gdzie był już stół bogato, na cztery osoby zastawiony. Książę i księżna wyszli naprzeciwko niego dla przyjęcia do drzwi pokoju, wraz z duchownym jednym, z tych, co to w Hiszpanji domami książąt rządzić się starają. Owi wysoko urodzonymi nie będąc, nie umieją nauczyć możnych tego świata, jakimi mają być w istocie, i pragną, aby wielkość książąt mierzyła się dusz ich nizkością, przez co ich do sknyrstwa brzydkiego przywodzą. Takim, powiadam, musiał być ów poważny duchowny, co wraz z księciem i księżną na powitanie Don Kichota wyszedł.
Po wielu grzeczności oświadczeniach, zasiedli do stołu, zmusiwszy wprzódy Don Kichota, aby pierwsze miejsce brał. Książę nalegał, aby gość zasiadł u przodu stołu, a chocia ów się wzbraniał, przecie wreszcie ustąpić musiał. Ksiądz usiadł naprzeciwko Don Kichota, zaś księstwo po bokach. Sanczo, przytomny temu wszystkiemu, był nadęty z uczczenia, które księstwo jego panu okazywali. Zważywszy te ceregiele i prośby, z jakiemi książę do Don Kichota się obracał, ustępując mu pierwsze miejsce, rzekł:
— Jeżeli Ichmość Księstwo mi pozwolą, opowiem o jednej okoliczności, względem zasiadania na pierwszem miejscu, co się w naszej wsi przydarzyła.
Zaledwie giermek te słowa wymówił, Don Kichot drżeć począł i trwożliwość okazywać, będąc mocno upewniony, że Sanczo głupstwo jakieś rzecze. Ów postrzegłszy niepokój pana, rzekł:
— Nie obawiajcie się WPanie, nie powiem nic, co by nie było do rzeczy służącego. Jeszcze pamiętam napomnienia, coście mi dali niedawno, względem mówienia siła, czy mało, źle lub dobrze.
— Wypadło mi to z pamięci, Sanczo — odparł Don Kichot — mów, co chcesz, tylko nie długo bawiąc.
— To, co chcę opowiedzieć — rzekł Sanczo — jest prawdą najrzetelniejszą, której może dać świadectwo mój pan, Don Kichot, tutaj przytomny.
— Dla mnie, możesz zmyślać do woli — odparł nasz rycerz — ja cię nie powstrzymam, przecie zważaj, co masz mówić.
— Jużem to przemyślał i nadmyślał — rzecze Sanczo — jak ów, co chcąc się czuć w bezpieczności, na larum dzwoni. Zaraz to zresztą obaczymy z samej opowieści.
— Prawdziwie Ich Książęce Moście dobrzeby uczyniły, każąc wydalić stąd tego głupca, który tysiąc bredniów gotów napleść — rzekł Don Kichot.
— Na życie mego męża — rzekła księżna — klnę się, że Sanczo ani na chwilę się odemnie nie oddali, lubię go bardzo i za męża rozumnego go poczytuję.
— Niechaj Wasza Wysokość, za to dobre rozumienie, co ma o mnie, choćby i ono niesłuszne było, tysiąc lat żyje — odezwie się Sanczo. A owóż i jest moja przypowiastka.
Szlachcic jeden z naszej okolicy, majętny i dobrego urodzenia, bo pochodził z rodu Alamos de Medina del Campo ożenił się z donją Mencią de Quinones, która była córką Don Alonza de Maranion, rycerza z zakonu świętego Jakóba, który utopił się w pobliżu Herradura. Przed kilku laty w naszej wsi były o niego wielkie zwady, w które także i mój pan, Don Kichot się był wmieszał. Wówczas to odniósł rany Tomasillo-Wartołeb, syn Ballasda-kowala. Powiedzcie WPanie, zali nie jest prawdą rzetelną, wszystko, co mówię? Proszę Was, abyście raczyli dać świadectwo, bowiem Księstwo Ichmoście pomyśleć gotowi, żem plotuch i kłamca.
— Dotąd — rzekł duchowny — zdajesz mi się być raczej plotuchem tęgim, niż szalbierzem, ale nie wiem czy dalej za kogoś innego mieć się nie będę.
— Tyle świadectw używasz, Sanczo — rzecze Don Kichot — i tyle przywodzisz szczegółów, iż muszę uznać, że prawdę powiadasz, ale skróć swoją powieść, bowiem inaczej, będziesz ją wlókł przez dwa dni.
— Niechaj Sanczo nic nie opuszcza — rzekła księżna — i niech tak prawi, jak umie, choćby miał gadać przez sześć dni, ochotną mnie znajdzie do słuchania. Jeśli ten cały czas na gadanie zużyje, będą to najmilsze dni życia mego.
— Powiadam tedy WPaństwo, że ów szlachcic, którego znam, jak swoje ręce, bo od jego domu do mego nie masz dalej, jak na wystrzelenie z kuszy, zaprosił raz do siebie ubogiego, lecz poczciwego kmiecia...
— Ciągnij dalej, przyjacielu — rzekł duchowny. — Weszłeś bowiem na drogę, po której z swoją opowieścią idąc, na koniec świata przybędziesz.
— Zatrzymam się w połowie drogi, jeśli się tak Bogu podobać będzie — odparł Sanczo. — Mówię zatem, że ów kmieć, przyszedłszy do domu szlachcica, co go zaprosił (Ach, nieborak szlachcic, niechże Bóg do raju przyjmie jego duszę, bo umarł potem niedługo, a jak powiadają, była to śmierć anioła)... mnie podówczas nie było w domu, bowiem udałem się do wsi Tembleque żyto żąć.
— Błagam cię, przyjacielu — rzekł duchowny — wróć prędko z tej wsi Temleque i nie grzeb szlachcica, a jeśli nie chcesz i mnie pogrzebać, kończ swoją opowieść.
— Otóż zdarzyło się, że gdy mieli już do stołu siadać... patrzajcie WPaństwo, zdaje mi się, jakbym ich widział żywych, tak mi w oczach stoją.
Księstwo niezmiernie cieszyli się z gniewu, który pokazywał po sobie duchowny, gdy Sanczo tak z przerywkami i dodatkami opowieść swoją ciągnął.
Don Kichot tymczasem jadowił się w bezsilnej złości.
— Mówię zatem — ciągnął dalej Sanczo — że gdy przyszło do stołu siadać, kmieć zaczął nalegać, aby szlachcic pierwsze miejsce wziął. Szlachcic zasię pragnął, aby jego gość wyżej usiadł, bowiem, jak mówił, w jego domu należy jego rozkazów słuchać. Kmieć, który za obyczajnego chciał uchodzić, żadną miarą na to przystać nie chciał. Wówczas gniewny szlachcic, chwycił go za ramiona i gwałtem na pierwszem miejscu posadził, mówiąc:
— Usiądź tu, gdzie ja chcę, prostaku, bowiem gdziekolwiek ja usiądę, będzie zawsze miejsce wyższe i pierwsze.
To jest moja opowieść. Mniemam, że dobrze jest tu przystosowana.
Tyle odmiennych farb wystąpiło na oblicze Don Kichota, iż jego cera ogorzała wydawała się jak z jaspisu. Księstwo, zrozumiawszy złośliwą przymówkę Sanczy, z trudem śmiech powstrzymali. Chcąc skręcić dyskurs i tak uczynić, aby Sanczo nie miał sposobności do dalszych ugryźliwości, księżna spytała Don Kichota, jakie ma wiadomości od pani Dulcynei z Toboso i czy nie posłał był jej w tych dniach jakich olbrzymów i łotrów, bowiem i być tego nie może, aby ich wielu nie przemógł.
— Mości Księżno — rzecze Don Kichot — należy, aby Wasza Wysokość wiedziała, że moje nieszczęścia nigdy kresu mieć nie będą, aczkolwiek początek miały. Zwyciężyłem w samej rzeczy wielu olbrzymów, posłałem jej niejednego hultaja i łotrzyka, aliści gdzież mają jej szukać i jak ją rozeznać, skoro jest zaczarowana i przedzierzgniona w najszpetniejszą dziewkę chłopską, jaką sobie tylko wystawić można.
— Nie wiem — rzekł Sanczo — ale mnie się zdała najwdzięczniejszą pod słońcem istotą. Co się tyczy zwinności i skoczków, to nie ustępuje najbieglejszej tańcownicy po linie. Skacze na grzbiet oślicy, jak kot na dach.
— Czyżeś ją w zaczarowaniu widział, Sanczo? — spytał książę.
— Jakżebym jej nie miał oglądać zaklętej — odparł Sanczo — a któż u kata, to wszystko odkrył, jeżeli nie ja! Jest tak zaczarowana, jako i mój ojciec.
Duchowny, usłyszawszy, że o czarnoksiężnikach i omamieniach rzecz idzie, dorozumiał się, że musi to być Don Kichot z Manczy, którego historję książę często czytywał. Ksiądz nieraz mu to naganiał, mówiąc, że jest prawdziwem szaleństwem podobne brednie czytać. Przeświadczywszy się w końcu, że jego dorozumienia słuszne były, obrócił się do księcia i rzekł w zapędzie gniewu:
— Wasza Wysokość będzie obowiązany zdać kiedyś rachunek Bogu, z tego, co czyni z tym człekiem. Ów Don Kichot, czy też Don Warjat, czy jak się on tam i zowie, nie zdaje mi się tak z mózgu obrany, jakby tego Wasza Wysokość pragnął, dając mu pochop do czynienia dalszych dziwactw i do brnięcia w myśli oblędliwe.
Później obrócił się do Don Kichota i rzekł:
— Co się do Was należy, panie półgłówku, któż Wam do łba wbił tę pustą nieroztropność, że błędnym jesteście rycerzem, że zwyciężacie olbrzymów, oraz że łotrzyków w niewolę bierzecie? Idźcie z Bogiem i pozwólcie, abym Wam rzekł: wracajcie do domu, pilnować swoich dzieci, jeśli je macie i swego dobra, miast błąkać się po świecie, karmić się wiatrem, śmiech i szyderstwo sprawując wszystkim, co Was znają. Gdzieżeście to, na Boga żywego, wyczytali, że byli i że są na świecie rycerze błędni? W którym zakącie Hiszpanii znajdują się olbrzymy, Dulcynee omamione i to mnóstwo dziwolągów, co, jak mówią, macie niemi głowę zaprzątnioną!

Don Kichot słuchał cierpliwie słów tej godnej osoby; widząc, że ksiądz mowę swoją skończył, nie zważając na uszanowanie, winne księstwu, wstał od stołu, z twarzą od gniewu zasrożoną, i rzekł... Ale ta odpowiedź sama warta jest osobnego kapitulum.

KAPITULUM XXXII
O ODPOWIEDZI, JAKIEJ DON KICHOT SWEMU NAGANIACZOWI UDZIELIŁ, A TAKOŻ O INNYCH ZDARZENIACH

Don Kichot porwał się na nogi i drżąc calem ciałem, tak jakby je żywem srebrem natarto, głosem przytłumionym i przerywanym, rzekł w te słowa:
„Miejsce, w którem się znajduję, poważanie, jakie zachowuję dla przytomnych ku Księstwa Ichmościów i uczczenie przyzwoite, jakie miałem i mam dla powołania, które Wasza Miłość sprawuje, wstrzymują gniew mój sprawiedliwy i popędliwości ręce wiążą. Chcę rzec, że bronią ludzie w pismach ćwiczonych, jak cały świat wie dobrze o tem, jest broń niewieścia, czyli język — dlatego też staje do walki, z równą bronią, używając jej przeciwko Waszej Miłości, od którego raczej rad dobrych spodziewać się należało, niźli haniebnych wyrzutów i nagan. Święte napomnienia, z szlachetnej intencji płynące, do innych się ściągają okoliczności i innych wymagają celów. Przynajmniej to powiedzieć mogę, że strofując mnie publicznie, tak surowie i z taką zapalczywością, przekroczyliście obręby wszelkiej sprawiedliwej nagany, bowiem w pierwszych jej granicach raczej łagodność niż porywczość zawierać się winna; nie będąc uwiadomiony o grzechu, który się gromić pragnie, nie lza traktować grzesznika, ni mniej, ani więcej, jako człeka z mózgu obranego i szaleńca. Niechaj mi Wasza Miłość powie — jakież to szaleństwo we mnie zważył, tak aby mnie potem potępiać, znieważać i rozkazywać mi, bym do domu ruszał i o dom ten, jako też o żonę i dzieci miał staranie, skoro nie jest wcale wiadome, zali jestem żonaty i zali dzieci posiadam. Czyż nie znaczy to wkraczać do cudzego domu natrętnie, z tym zamysłem, aby nad jego panami władzę sprawować? Czyż należy się, aby ci, którzy w ciasnych regułach jakiegoś kolegjum wychowani zostali, nie widząc świata dalej, jak na dwadzieścia lub trzydzieści mil wokoło, mieli sprosta mieszać się we wszystko oraz nadawać prawa rycerzom błędnym i błędne rycerstwo osądzać? Zaliż to sprawa pusta i czas źle zużyty, jeżeli ktoś przebiega świat, wzgardziwszy jego rozkoszami i przekładając nad nie trudy i znoje, które ludzi cnotliwych do nieśmiertelności wynoszą. Jeśliby rycerze, panowie wielcy, dowódcy i wodzowie, ludzie o znakomitych rodowitościach nazywali mnie szaleńcem — miałbym to sobie za obelgę nieznośną. Gdy jednakoż ludzie nauki taki o mnie sąd wydają, niechaj mówią co chcą i niech mnie sobie za półgłówka poczytują. Nigdy nie wkroczyli na ścieżkę rycerstwa błędnego i nigdy jej swoją stopą nie deptali, dlatego też tyle dbam o nich, co o złamany szeląg. Jestem rycerzem i jako rycerz zejdę z tego świata, jeśli się tak Najwyższemu podobać będzie. Niektórzy z ludzi kroczą wąską drogą ambicji i pychy, inni niskiem i podłem pochlebstwem się wspomagają, zaś jeszcze inni zmierzają ścieżką obłudy oszukańczej i tylko nieliczni drogę prawdziwej religji wybierają. Ja, dążąc za moją gwiazdą, która mi jest pobudką, zmierzam prostą drogą rycerstwa błędnego — profesji tej sprawowanie każe mi mieć w pogardzie dostatki i bogactwa tego świata, aliści nie cześć i honor.

„Prostowałem błędy, karałem swywole, naprawiałem mnóstwo nieprawości, zwyciężałem olbrzymów i poczwary stopą moją deptałem. Jestem zakochany, acz tylko tyle, jak to się należy rycerzom błędnym. Będąc rycerzem, nie należę do liczby miłośników nierządnych, tylko do Platona naśladowców i kochanków umiarkowanych. Zamysły moje zawsze do wysokiego i szlachetnego celu zmierzają, który jest świadczyć dobro całemu światu i nikomu krzywdy nie wyrządzać. Jeżeli ten, co tak czyni, i ten, co tak myśli zasługuje na miano głupca — zdaje się w tym zupełnie na sąd Księstwa Ichmościów“
— Zaprawdę — rzecze Sanczo — wybornie to WPan powiedział i na tem poprzestaćby należało. Nie ma bowiem już tu nic do gadania, nic do myślenia, ani nic do utrzymywania przed światem, zwłaszcza że ów ojciec wielebny twierdząc, jakoby nie było nigdy na świecie rycerzy błędnych, a takoż że ich dzisiaj nie ma, dał dowód, że się całkiem nie zna na rzeczach, o których mówi, czemu się zresztą dziwić nie lza.
— Czy to nie wy jesteście przypadkiem — zapytał ksiądz — tym Sanczo Pansą, któremu, jak mówią, wasz pan wyspę obiecał?
— Tak jest, w samej rzeczy — odparł Sanczo — i wart jej jestem tak dobrze, jak kto inny, bowiem należę do tych, co to zbliżając się do ludzi zacnych, sami zacni się stają, do tych, którzy mówią: „Nie gdzie się rodzisz, lecz u kogo żresz“ i „gdy się oprzesz o dobre drzewo, dobry cień cię okryje“.
Oparłem się o dobrego pana i od wielu miesięcy już z nim po świecie jeżdżę, będąc z nim jednego ducha i umysłu. Niechaj zatem żyje mój pan i niech ja takoż żyję, bowiem nie będzie mu schodzić na królestwach do rozdania, ani mnie na wyspach do rządzenia.
— Nie, zapewne, przyjacielu Sanczo — rzekł w tej chwili książę — gdyż przez wzgląd na WPana Don Kichota, czynie cię w tej chwili gubernatorem jednej z mych wysp wakujących, a takoż nie najpodlejszych, jeśli o rozciągłość chodzi.
— Padnij na kolana, Sanczo — rzekł Don Kichot — i ucałuj ręce Jego Wysokości, za tę łaskę, jaką ci wyświadcza. Sanczo uczynił tak, aliści w tej samej chwili duchowny powstał od stołu, z obliczem zagniewanem i rzekł:
— Na tę sukienkę duchowną, którą noszę, przysięgam, że Wasza Dostojność jest niemniej szalony, od tych grzeszników. Zważcie proszę, zali nie mają być szaleni, skoro ludzie rozumni w tem szaleństwie i głów zawrocie ich utrzymują i szaleństwo to uświęcają. Niechże Wasza Dostojność z nimi pozostaje, co się mnie tyczy, to dopóki w zamku bawić będą, moja noga tu nie postanie.
Rzekłszy to i nie dokończywszy jadła, wyszedł z komnaty: prośby księstwa nie mogły tego sprawić, aby się zatrzymał. Książe zresztą nie nalegał zbytnio, bowiem przeszkadzał mu śmiech, który ten zapalczywy gniew księdza w nim obudził.
Przestawszy się śmiać, rzekł do Don Kichota:
— Zaprawdę, Mości Panie Rycerzu Lwów, odpowiedział WPan tak godnie i należycie temu księdzu, że już nie trzeba pragnąć żadnego uczynienia zadość, za tę rzekomą zniewagę, która wcale taką nie jest, gdyż, jak sami o tem lepiej ode mnie wiecie, zelżywość, która nas zarówno od kobiet, jak i duchownych spotyka, wcale nie może być za zelżywość poczytywana.
— To prawda — odparł Don Kichot — przyczyna zaś jest ta, że ten, kto nie może być zelżony, innego także zelżyć nie jest w stanie.
Białogłowy, dzieci i duchowni nie mogą bronić się, kiedy się ich znieważa, nie można im także sromoty przyczynić, gdyż między obrazą a zniewagą, jak Wasza Dostojność dobrze wie o tem, różność znaczna za- chodzi. Zniewaga pochodzi od tego, co ją może wyrządzić, co ją wykonuje, zaś wykonawszy, utrzymuje opornie; obraza natomiast może przyjść od kogobądź, bez tego, aby się zniewagą stawała. A otóż i przykład stosowny. Jakiś człek przechadza się po ulicy, nie myśląc o żadnej zatardze. Wtem napada na niego dziesięciu zbrojnych i obija go kijami. Napadnięty chwyta szablę do ręki, i czyni swoją powinność, jednakoż wielka liczba nieprzyjaciół udaremnia jego wysiłki, nie pozwalając mu się zemścić. Można powiedzieć, że człek ten został obrażony, lecz że nie odniósł obelgi, jak to i przez inne podobieństwo okazać się może. Pewien człek drugiego z tyłu kijem obija, poczem uczyniwszy to, zaraz ucieka; ten go goni, aliści nie może go doścignąć. Ten, na którego razy kija spadły, został obrażony, lecz nie znieważony, ponieważ zniewaga podtrzymana być musi. Gdyby jednak ten, co z tyłu razy kija wymierzył, wziął do rąk szpadę i dotrzymał pola nieprzyjacielowi swemu, pobity otrzymałby wraz urazę i zniewagę — obrażenie, że go napastnik zdradziecko poturbował, — zniewagę, bowiem ten, co go był pobił, utrzymał ją, stawiwszy mu czoło i nie podawszy tyłu. I tak zatem, według ustaw przeklętego pojedynku, mogłem być obrażonym, nie odniósłszy jednak zniewagi, bowiem dzieci nie mają rozumu, równie jak i kobiety; nie mogą uciekać, ani nie mają na co czekać. Toż samo powiedzieć możemy o ludziach duchownego stanu. Te trzy osób rodzaje pozbawione są broni zaczepnej, jak i obronnej. Dlatego też, jakkolwiek obrona własna jest ich powinnością, przecie nikogo obrazić nie mogą. Chocia więc powiedziałem przed chwilą, że obrażony zostałem, przecie teraz twierdzę, że żadnym kształtem stać się tak nie mogło, gdyż ten, co nie może obrazy odnieść, tem mniej zadać ją jest w stanie. Dla tych racyj nie mogę się czuć dotknięty obelgami, które na mnie miotał ów poczciwiec. Radbym był tylko, aby tu dłużej zabawił, tak bym go zdołał wyprowadzić z błędu, w którym pozostaje, twierdząc, że nigdy nie było na świecie błędnych rycerzy. Gdyby pan Amadis, albo też który z niezliczonego jego pokolenia słowa te usłyszał, za pewne to kładę, że Jego Rewerencja miałby się z pyszna.
— Na mą duszę, — zawołał Sanczo — przysiągłbym na wszystko, iż jednem cięciem naodlew rozpołowiliby go od góry do dołu, niby owoc granatu lub melon, dobrze źrały. Ach byli to właśnie ludzie, do podobnych łechtań i żarcików nawykli! Przysięgam, że gdyby pan Renaud z Montbalbanu racje tego poczciwca usłyszał, zarazby mu na gębę knebel nałożył, iż i przez trzy lata gadaćby nie mógł. Niechaj im tylko wlezie w drogę, a obaczymy w jakim stanie z rąk ich wyjdzie!
Księżna za boki się trzymała ze śmiechu, słuchając tych przymówek Sanczy, którego uznawała za zabawniejszego jeszcze głupca, niż jego pan — wielu ludzi to jej zdanie podzielało.
Don Kichot uspokoił się wreszcie i wówczas dokończono posiłku. Gdy już obrus zdjęto ze stołu, weszły do komnaty cztery panny dworskie. Pierwsza niosła miednicę srebrną, druga takąż nalewkę, trzecia miała zarzucone na ramię dwa ręczniki z białego i ozdobnego płótna. Czwarta, mając rękawy po łokcie zakasane, trzymała w rękach (które ani chybi białe być musiały) kulę pachnącego mydła z Neapolu. Ta, która miednicę niosła, podstawiła ją wdzięcznym ruchem pod brodę Don Kichota, który, nie rzekł słowa, zadziwiony srodze podobną ceremonją, acz mniemając, że obyczaj tego kraju wymagał mycia nie rąk, lecz brody, swoją brodę jak tylko mógł daleko wyciągnął — w tej samej chwili z dzbanka polała się woda, pod czas gdy panienka, mydło trzymająca, zaczęła mu pocierać szybko brodę, tworząc na niej jakby śniegu płaty, bowiem ta mydlnica również biała była. Panien- ka natarła nie tylko brodę, lecz całe oblicze i oczy cierpliwego rycerza, tak iż zmrużyć je całkiem musiał. Książę i księżna, nie będąc wcale o tym żarcie uwiadomieni, czekali jaki będzie koniec tego niezwyczajnego mycia. Panienka, która rolę balwierza przedstawiała, dobrze Don Kichota namydliwszy, uczyniła pozór, że jej wody zabrakło, rozkazała przeto, tej co nalewkę trzymała, aby poszła po świeżą, prosząc jednocześnie Don Kichota aby poczekał chwilę. Don Kichot pozostał z tak śmiesznym i dziwacznym pozorem, jak to sobie tylko wystawić można.
Wszyscy przytomni, w wielkiej liczbie tam zgromadzeni, zważali go z szyją długą na pół łokcia i maurytańską trocha, z oczyma zamkniętemi i brodą pełną mydła. Wielki to cud zaiste i wielkiego rozumu oznaka, że się od śmiechu wstrzymać mogli. Panienki, które ten żart wymyśliły, trzymały oczy wbite w ziemię, nie ośmielając się spojrzeć na swego pana lub panią. Co się Ichmość Księstwa tyczy, to naprzemian złość i chęć do śmiechu nimi owładała, tak, iż nie wiedzieli sami, zali zuchwalstwo panienek dworskich ukarać, zali też je nagrodzić za pociechę, jaką odnosili, widząc tak pocieszny pozór Don Kichota.
W końcu przybyła panna z nalewką i zaraz dokończono myć Don Kichota. Wówczas to młódka, która ręczniki trzymała, wytarła go do sucha letko i powoli, poczem wszystkie cztery zgięły się przed nim w głębokiem pokłonie. Już i odejść zamierzały, gdy książę, nie chcąc, aby Don Kichot poznał się, że z niego dworują, przywołał panienkę z nalewką i rzekł: — „Umyjcie i mnie, bacząc, aby wam wody nie zabrakło“. Wówczas to zbliżyła się subtylna i skrzętna panna. Podstawiła niedużą miednicę księciu pod podbródek, tak jak uczyniła to przedtem Don Kichotowi; poczem wszystkie wraz jęły namydlać, myć i osuszać. Dokonawszy swego dzieła, złożyły ukłon głęboki i wyszły z komnaty. Później uznano, że książę gotów już był ukrócić zuchwalstwo, gdyby go nie umyły, tak jak Don Kichota — uniknęły zręcznie tej kary, namydlając swego pana.
Sanczo Pansa zważał bacznie wszystkie te ceremonje obmywania, mówiąc do siebie:
— Hej, na Boga żywego, gdyby w tym kraju panował obyczaj umywania bród giermkom, tak jak się je umywało rycerzom, wierę, nie byłoby to wcale od rzeczy. Za większy fawor poczytywałbym sobie jednak, gdyby mnie wraz i wygolono.
— Cóż tam szemrzesz przez zęby, miły Sanczo? — zapytała księżna.
— Mówię, Mości Pani Księżno — iż słyszałem, że na dworach innych książąt dają zawsze po stole wodę do umycia rąk, jednakoż bród w ługu nie piorą. Dlatego też dobrze jest żyć długo, aby dużo widzieć, aczkolwiek powiadają również, że ci, co długo żyją, wiele wycierpieć muszą, Umycie takowe jest atoli bardziej przyjemne, niż przykre.
— Nie turbuj się, przyjacielu Sanczo — rzekła księżna — gdyż każę cię umyć moim pannom dworskim, a nawet kąpiel sprawię ci w ługu, jeśli zajdzie potrzeba.
— Na ten czas kontentuję się umyciem brody — odparł Sanczo — co się reszty tyczy, to z biegiem czasu będzie, jak Bóg zechce.
— Panie marszałku — rzekła księżna — niechaj dla Sanczy będzie to, czego żąda. Przykazuję ściśle spełnić jego wolę.
Marszałek odparł, że pan Sanczo będzie we wszystkiem usłużony godnie. Rzekłszy to, udał się na obiad, zabierając z sobą Sanczę. Księstwo Ichmoście pozostali przy stole z Don Kichotem, wiodąc dyskursy o mnóstwie rzeczy przeróżnych, zawsze jednak stosujących się do rycerstwa błędnego. Księżna poprosiła Don Kichota, aby jej okryślił piękność pani Dulcynei, co może łatwo uczynić, mając pamięć znakomitą. Zgod- nie z tem, co wieść o jej urodzie niesie, musi to być najkształtniejsze i najpiękniejsze stworzenie na świecie, a takoż i w Manczy całej. Don Kichot, usłyszawszy życzenie księżny, jął wzdychać głęboko, później zaś rzekł:
— Gdybym mógł wyrwać z piersi serce i położyć je tutaj na stole, na półmisku, na oczach Waszej Dostojności, język mój zbyłby się trudu przedstawiania tego, co tylko z wielkim trudem — imaginować sobie można, gdyż Wasza Dostojność ujrzałaby w tem sercu żywy jej obraz, z prostotą wielką wyobrażony. Jakżebym mógł teraz Waszej Książęcej Mości opisać i odrysować dokładnie, szczegół po szczególe wszystkie wdzięki nieporównanej Dulcynei z Toboso, skoro jest to ciężar, do udźwignięcia którego innych ramion trzeba niż moje. Tem przedsięwzięciem zająć się powinien pędzel Timanta i Apellesa, a takoż rylec Zysippa, aby odmalować, wyryć w marmurze i bronzie konterfekt pani Dulcynei. Trzebaby tu także cycereńskiej i demostenesowej wymowy, aby stosowną pochwałę jej piękności oddać.
— Co WPan chciałeś powiedzieć przez tę „demostenesową“ — rzekła księżna — jest to słowo, o którem nigdy nie słyszałem, odkąd na świecie żyję.
— Retoryka demostenesowa — odparł Don Kichot — czyli, jakby powiedzieć równie można, retoryka Demostenesa, tak jak się mówi retoryka Cycerona, zamiast cycerońska — była jedną z dwóch największych retoryk świata.
— To prawda — rzekł książe, poczem obracając się do księżnej dodał: — Widocznie ślepi byliście pani księżno, pytanie to zadając.
Z tem wszystkiem, panie Don Kichocie, uczynisz nam WPan rzecz niewypowiedzianie miłą, jeżeli choćby pierwsze dasz okryślenie tej damy nieporównanej. Jestem twardo upewniony, że tak wspaniale wysta- wioną zostanie, iż pozazdroszczą jej najbardziej urodziwe.
— Stałoby się tak, ani chybi — odparł Don Kichot — gdyby nieszczęście, co ją przed niewielu dniami doświadczyło, mieszając w moim umyśle jej wyobrażenie, nie było tej natury, iż mi teraz raczej damę moją opłakiwać trzeba, niż opisywać. Należy, aby Wasze Dostojności wiedziały, że, gdy przed niedawnym czasem udałem się do Toboso, aby ucałować jej ręce i aby otrzymać od niej błogosławieństwo i ochotne przyzwolenie na trzecie moje w świat wyruszenie, znalazłem ją w stanie całkiem odmiennym od tego, w jakim ją zastać się spodziewałem.
Ujrzałem ją zaczarowaną, przedzierzgniętą z księżniczki w grubą chłopkę, przemienioną z pięknej w szpetną. Anioł stał się djabłem, dziewica woniejąca wszelkimi pachnidłami — cuchnącą, wstydliwa i wstrzemięźliwa — natrętną i uprzykrzoną, światłość ciemnością, mówiąc pokrótce Dulcynea z Toboso stała się brudną chłopką z Sayago.[350]
— O, na Boga żywego! — zawołał książę — któż był tak nieludzki, aby tę wielką krzywdę całemu światu wyrządzać? Kto odjął mu tę nieporównaną urodę, która go radawoła, osobny wdzięk i powab, który go czarował, kto wyzuł świat ten z przystojności i obyczajności, tak godnej zalecenia?
— A któżby — odparł Don Kichot — jeżeli nie jeden z tej wielkiej liczby zazdrosnych czarnoksiężników, co mnie nieustannie prześladują, jeżeli nie jeden z tego plemienia, które na świat wychynęło, aby zatłumiać, przećmiewać i niszczyć sławę czynów wojennych, przez ludzi zacnych dokonanych, zaś wywyższać czyny podłe i ladajakie. Czarnoksiężnicy mnie prześladowali, czarnoksiężnicy mnie prześladują i zawsze, jak widzę, prześladować mnie będą, wpóki nie zagrzebią, wraz ze mną moich czynów rycerskich w głębokiej zapomnienia bezdenności. Szkodzą mnie i do żywego mi dokuczają. Wiedzą przytem w jaką najdotkliwszą część mnie ugodzić, bowiem odjąć rycerzowi błędnemu damę jego serca, jest to jakby pozbawić go wzroku, którym patrzy na słońce — żywioł oświecający, utrzymujący i posilający jego życie. Namieniałem to wiele razy i teraz jeszcze raz powiem, że rycerz błędny bez damy jest, jak drzewo liści zbyte, jak domostwo bez węgielnego kamienia i jak cień bez ciała, od którego pada.
— Nic tu więcej przydawać nie trza — rzekła księżna — z tem wszystkiem jednakoż, jeżeli mamy dać wiarę historji, która przed niejakim czasem ukazała się na widok, z powszechnem wszystkich zachwaleniem, historji, opisującej przewagi orężne JWPana Don Kichota z Manczy, tedy, jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, należy to mniemanie powziąć, że Wasza Miłość nigdy nie widział pani Dulcynei z Toboso i że ma to być istota, której niemasz wcale na świecie, bowiem została wymyślona i przywidziana, poczęta i zrodzona w imaginacji Waszej Miłości, poto, aby WPan przydawał jej jakie sam chcesz powaby i doskonałości.
— Jest wiele o tem mówić — odparł Don Kichot Bóg jeden wie, jeżeli jest lub nie Dulcynea na świecie, czyli rzetelna, lub też wynaleziona; są to rzeczy, które dopiero na końcu sprawdzić będzie można.
Jakkolwiekbądź, ja nie zrodziłem i nie wydałem jej na świat, zważam ją jeno taką, jaką winna być dama, posiadająca wszystkie zalety potrzebne na to, aby się stała sławną pośród wszystkich dam świata, czyli urodziwą bez żadnego braku a wady, poważną bez pychy i odętości, miłująca z wszelką przystojnością, miłą w swojej dworności, która jest dobrej edukacji skutkiem, wreszcie pochodzącą z rodu znakomitego, bowiem nad krwią zacną piękność króluje i błyszczy w wyższym stopniu, niźli nad zaletami i wdziękami,
co z podłego się wywodzą stanu. — To prawda — rzecze książę — acz proszę WPana Don Kichota, aby mi pozwolił wypowiedzieć jedną trudność, którą mi sprawiło czytanie historji o jego wielkich czynach traktującej. Choćbyśmy się zgodzili na to, że istnieje Dulcynea z Toboso, lub gdzieindziej, poza tą wsią, choćby była urodziwa w najwyższym stopniu, tak jak ją WPan nam tutaj wystawiasz, przecie, widzi mi się, że nie może wchodzić w paragon, co do rodowitości, z Orianami, Alastrajerami, Madasimami i innemi podobnemi, których pełne są dzieje rycerskie, jak o tem WPan sam wiesz najlepiej.
— Na to Mości Książe — rzecze Don Kichot — powiedzieć mogę, że Dulcynea jest dziecięciem dzieł i uczynków swoich, że cnota poprawia krew i że więcej należy szacować człeka podłego stanu, wówczas gdy jest cnotliwy, niżli człeka występnego o wysokiem imieniu; przydam jeszcze, że pani Dulcynea ma za proporzec i zbroję to, co dać jej może scertum i koronę królowej, bowiem zasługi pięknej i cnotliwej białogłowy zdolne są prawdziwe cuda czynić, zawierając w sobie wszelkie możebności szczęścia i fortuny najznakomitszej.
— Powiem tylko WPanie Don Kichocie — odparła księżna — że we wszystkich swoich dyskursach stąpacie twardą nogą i jak się mówić zwykło, z sondą w ręku. Oto dlaczego odtąd całkiem przeświadczona, podawać będę do wierzenia wszystkim w domu moim, a także, gdy zajdzie potrzeba, księciu memu panu, że jest w Toboso żywa Dulcynea, urodziwa i wysoko urodzona i że zasługuje ona ze wszechmiar na to, aby służył jej rycerz tak znamienity, jak Don Kichot z Manczy, co jest rzeczą najbardziej godną i zaszczytną, jak to sobie tylko wystawić można. Z tem wszystkiem jeszcze mi jedna wątpliwość pozostaje i nie mogę się powstrzymać, aby nie wyrazić tej urazy, co ją żywię dla Sanczo Pansy. Skrupuł jest ten, że namieniona historja opowiada nam, iż Sanczo Pansa wówczas, gdy oddawał pani Dulcynei list od Waszej Miłości, zastał ją zboże przesiewającą przetakiem, co mówiąc prawdę, każe powątpiewać o zacności jej urodzenia. Sanczo, dla lepszego upewnienia, przydał wówczas jeszcze, że było to zboże wyrośnięte.
— Mościa Księżno — odpowie Don Kichot — należy, aby Wasza Dostojność wiedziała, iż wszystkie przypadki, które mi się zdarzają, przynajmniej po większej części, przechodzą zwykle granice tych, co dla innych rycerzy błędnych są zachowane; bądź dzieje się to, przez niezgłębione przeznaczeń wyroki, bądź też przez zawziętość i złość nienawistnych czarnoksiężników. A jest to rzecz powszechnie znana i niewątpliwa, że pospolicie rycerze błędni obdarzeni są jakąś skrytą własnością: jeden naprzykład nie mógł być omamiony, drugi miał skórę tak twardą, iż jego ciało zawsze nieranione pozostawało.
Taki był Roland znamienity, jeden z dwunastu parów Francji, o którym powiadają, iż nie mógł być rażony, tylko w podeszwę lewej nogi i to szpilką jeno. Dlatego też, gdy Bernard del Carpio zwyciężył go pod Roncevaux, wiedząc, że nie będzie mu mógł odjąć życia szpadą, podniósł go i zadusił w swych ramionach, przypominając sobie ani chybi śmierć, jaką zadał Herkules Anteuszowi, pysznemu olbrzymowi, zwanemu także synem ziemi. Chcę z tego wnosić, iż i ja także mogę posiadać którąś z tych własności, nie tą jednak, abym rażony być nie mógł, bowiem eksperjencja mi wykazała, że mam skład subtylny ciała, które sztych orężny przeniknąć łatwie może, a do tego również podpadam omamieniom, bom się widział w klatce więzionym, gdzie cały świat nie byłby zdolen mnie zamknąć, gdyby nie siła czarów. Z tem wszystkim sam się stamtąd później wydobywszy, mniemam, że już nie zdarzy się taki czarnoksiężnik, coby mnie znów uwięził. Przeto ci przeklęci czarno- księżnicy, widząc, że nie mogą swej złości prosto na mnie wywrzeć, mszczą się na rzeczach, co mi są na świecie najmilsze. Zamyślają życia mnie pozbawić, znęcając się nad moją Dulcyneą, przez którą żyję. To mnie wierzyć każe, iż, gdy giermek mój poselstwo sprawiał, przedzierzgnęli ją w szpetną chłopkę, zajętą tak niegodną i grubą pracą jak przesiewanie zboża. Alem już dawniej namienił, że nie było to ziarno wyrośnięte, ani też inny zboża rodzaj, lecz wielkie perły orjentalne. Na dowód tej prawdy, niechaj się Wasze Dostojności dowiedzą, że przed niedawnym czasem, bawiąc w Toboso, nie mogłem odnaleźć pałacu Jejmość Dulcynei — tymczasem nazajutrz Sanczo, mój giermek, ujrzał ją w jej pierwotnej, nieprzemienionej postaci, która jest najpiękniejszą na świecie; mnie zaś pani Dulcynea wydawała się brzydką i grubą chłopką, głupią w swojej mowie, aczkolwiek przecie jest wcieloną mądrością. A że ja sam nie jestem teraz omamiony, ani być nim dla różnych racyj nie mogę, tedy ona jest odczarowana, przeistoczona, przedzierżgnięta i odmieniona. Na niej to ci nieprzyjaciele moi zemstę na mnie wykonali i dla niej to żyć będę we łzach nieustannych, wpóki jej nie ujrzę do pierwotnej przywróconą postaci.
Rzekłem to wszystko, aby nikogo nie zatrudniało to, co Sanczo mówił o pytlowaniu, czy przesiewaniu zboża przez panią Dulcyneę, bowiem, jeśli czarnoksiężnicy mogli ją odmienić dla mnie, nie dziwota, że toż samo zdołali uczynić i dla niego. Ducynea jest zacna i wysoko urodzona; wywodzi się z jednego z najszlachetniejszych rodów z Toboso, gdzie ich jest zapewne niemało i dobrze zacnych.
Zapewne nie trzeba mniemać, aby miejsce urodzenia jej dodawało zaszczytu, bowiem ona je uczyni sławnem, tak jak Troja stała się sławna dla Heleny, zaś Hiszpanja dla Cava,[351] acz z lepszego tytułu i z większem rozgłoszeniem. Z drugiej strony chciałbym, aby Wasze Dostojności wiedziały, że Sanczo Pansa jest giermkiem najzabawniejszym z wszystkich tych, którzy kiedykolwiek służyli rycerzom błędnym. Czasem zdobywa się na prostactwa tak subtylne, że się można pytać nie bez ukontentowania, zali to jest prostactwo, czyli też subtelność sama? Dla psot złośliwych można go poczytywać za nicponia, dla prostactwa za wielkiego niezgrabjasza. Wątpi o wszystkiem i każdej rzeczy wraz dowierza; gdy mniemam, że już w jakiemś głupstwie ugrzęźnie, nagle dobywa się na wierzch, racje najprzedniejsze przywodząc.
Nie mieniałbym go na innego giermka, gdyby mi nawet w przydatku całe miasto dawano. Wątpię jednakoż, czy będzie rzeczą dobrą posyłać go na te rządy, które mu Książe Jegomość obiecał. Z drugiej strony zważam w nim pewne do rządzenia zdatności; jeżeli mu się obostrzy nieco umysł tępy, będzie rządził tak dobrze jak król podatkiem od soli, zwłaszcza, że eksperjencja nas uczy, iż nie trza siła doskonałości i umiejętności, aby być gubernatorem, znamy takich, co to zaledwie czytać umieją, a wszakoż rządzą, jak białozory. Cała ważność na tem zawisła, aby mieć chęć szczerą dobrze czynienia i zawsze sprawiedliwości dochodzić. Nie zbraknie mu nigdy na dobrych doradcach, którzy postępkami jego kierować będą, jak to się dzieje z gubernatorami szlachetnymi i nie biegłymi w piśmie, co przez ławników sądy sprawują.
Zechcę mu dać rady użyteczne, aby nie skaził swego przyrodzenia i dostojność a powagę swoją utrzymał, a takoż przydam szczegóły różne, które w mem wnętrzu pozostając, w stosownym czasie na świat wyjdą, dla pożytku Sanczy i dobra wyspy, pod jego sądami zostającej.
Wtem miejscu rozmowy Księstwa Ichmnśćiów z Don Kichotem. dały się słyszeć różne głosy oraz hałas wielki, sprawiony przez ludzi w zamku, i w tejże chwili ujrzano Sanczo Pansę, pomieszanego srodze, ze ścierką na szyji zamiast ręcznika. Za nim biegło kilku otroków — kuchcików i inni podlejsi dworscy. Jeden z nich niósł wiadro, pełne wody, do pomyj podobnej, co dawało poznakę, że służyła ona raczej do szorowania, niż do mycia. Kuchcik biegł za Sanczą, ze wszystkich sił starając się mu wiadro pod brodę podsadzić, podczas gdy drugi nicpoń chciał mu plugastwem twarz umywać.
— Cóż to za swywola? — zawołała księżna — co chcecie od tego poczciwca? Czyż nie wiecie, że został gubernatorem naznaczony? Wówczas hultaj — cyrulik taką dał odpowiedź:
— Jegomość ten nie chce być umyty, jak Książę Pan i WPan Don Kichot, co przecie zwyczaj powszechny nakazuje.
— Chcę umyć się — odparł Sanczo z gniewem — aliści pomyjami bardziej czystemi, rękami mniej zapaskudnemi i przy użyciu bielszego ręcznika. Nie tak ci jest wielka różnica między panem moim a mną, aby jego różaną wodą[352] skrapiać, mnie zaś te djable pomyje podsuwać. Zwyczaje w pałacach książąt i panów wtenczas tylko są dobre, gdy nikogo nie urażają, aliści ten obyczaj tutejszego mycia gorszy jest od obyczaju plag wymierzania. Mam brodę czystą i nie potrzebuję żadnych orzeźwień, dlatego też, mówiąc z należnem uszanowaniem, zapowiadam, że pierwszego, który się do mnie zbliży, aby mnie umyć lub dotknąć się włoska na mojej głowie, chciałem rzec, na brodzie, poczęstując kułakiem tak dobrze ściśnionym, że mu moja garść w mózgu utknie.
Te ceremonje i te mydliny wydają mi się raczej drwinami z gości, niż ich uczczeniem.
Księżna mało się nie rozpukła ze śmiechu. widząc kolerę Sanczy i słuchając jego racyj. Aliści Don Kichot nie mile to przyjął, zważając Sanczę w tym stanie. otoczonego przez brudasów z kuchni i z brudną ścierką na szyi. Dlatego też, zgiąwszy się przed księ- stwem w głębokim ukłonie, jakby prosił ich o pozwolenie mówienia, rzekł do hultajów głosem spokojnym.
— Hejże! — panowie rycerze, pozostawcie tego człeka i wracajcie tam, skądżeście przyszli, lub tam, gdzie się wam podoba. Mój giermek jest tak czysty, jak każdy inny i nie potrzeba mu wcale waszych pomyjów. Pozostawcie go, powtarzam, bowiem ani on, ani ja do drwinek się nie nadajem.
Sanczo wyrwał mu z gęby słowa, ciągnąc dalej na ten kształt:
— Niechaj się tylko zbliżą, aby się z bydlaka naigrawać! Będę to znosił równie, jakbym twierdził, że teraz noc panuje. Niech przyniosą szczotkę i brodę mi ochędożą. Jeśli złowią w niej jakąś nieczystość, gotów się będę powiesić.
Księżna, śmiejąc się w głos, rzekła:
— Sanczo Pansa ma rację słuszną we wszystkim, co powiada, a takoż będzie ją miał zawsze na przyszłość. Jest czysty i żadnego mycia mu nie trzeba. Jeżeli nasz obyczaj nie przypada mu do smaku, niechajże wolny od niego będzie, zwłaszcza, że owi ministrowie czystości nadto niepoważni, a takoż zuchwali się okazali, stawiając przed tą osobą znamienitą i jego brodę, miast miedniczek i nalewek z czystego złota oraz ręczników niemieckich, koryta drewniane i ścierki, dobre do czyszczenia kredensów.
Jesteście ludzie złośliwi i nieobyczajni bardzo: nie umiecie ukryć swej nienawiści do giermków rycerzy błędnych, czego zresztą po podobnych łajdakach należało się spodziewać.
Sfora kuchcików i pomywaczy mniemała iż księżna szczerze to mówi; tegoż zdania był marszałek dworu.
Dlatego też odjęli Sanczy ścierkę z piersi, poczem pomieszani i zawstydzeni, wyszli z sali. Sanczo uj- rzawszy, że niebezpieczeństwo, które za wielkie uważał, już mu nie zagraża, rzucił się na kolana przed księżną i rzekł:
— Od wielkich panów zawsze wielkich dobrodziejstw spodziewać się można. Za łaskę, którą Wasza Dostojność dzisiaj mi wyświadczyła, można odpłacić jedynie pragnieniem stania się rycerzem błędnym, aby przez wszystkie dni swego żywota, pozostawać na służbie tak wysokiej i znamienitej damy. Jestem chłopem, nazywam się Sanczo Pansą, mam żonę i dzieci, służę zaś jako giermek. Jeżeli dzięki tym przymiotom, mógłbym służyć Waszej Dostojności, niechaj Wasza Dostojność tylko rozkazać raczy.
— Zdawa mi się, Sanczo — odparła księżna — iż nauczyliście się być dwornym w szkole dworności samej, chcę rzec, że wzrastaliście na łonie pana Don Kichota, który jest śmietanką dobrego ułożenia i kwiatem grzeczności wyszukanej. Wielka to chwała dla takiego pana i takiego sługi: jeden jest gwiazdą polarną rycerstwa błędnego, drugi wzorem giermkowej wierności. Powstańcie z ziemi, przyjacielu Sanczo. Nagrodzę waszą dworność, starając się, aby książę mój pan, uiścił jaknajprędzej obietnicę tych rządów. Na tem skończyły się ich dykursy. Don Kichot udał się do wczasu, zaś księżna poprosiła Sanczę, aby, jeśli do spania zbytniej chęci nie ma, dotrzymał jej i jej pannom dworskim towarzystwa, w poobiedniej porze, w jednej z dobrze chłodnych zamku komnat.
Sanczo odparł, że aczkolwiek ma obyczaj sypiać po obiedzie, w czasie kanikuły, cztery lub pięć godzin, przecie się zgadza. Chcąc podziękować za jej dobroć, będzie się starał bronić ze wszystkich sił przed zaśnięciem dnia tego, tak iż rozkazowi posłuszny się okaże.

Książe wydał jeszcze raz rozkazy, aby z Don Kichotem obchodzono się, jak z rycerzem błędnym, nie chybiając ani na włos tym obyczajom i temu życia trybowi, który, jak powiadają, należał się rycerzom wieków ubiegłych.

KAPITULUM XXXIII
O KROTOCHWILNEJ ROZMOWIE KSIĘŻNY I JEJ DWORSKICH PANIEN Z SANCZO PANSĄ, KTÓRA WARTA JEST BYĆ CZYTANA Z UWAGĄ

Historja powiada, że Sanczo wstrzymał się od spania poobiedniego tego dnia, i że, chce dotrzymać słowa księżnie, zjadłszy posiłek, udał się do niej. Księżna, która wielką pociechę odnosiła z rozmów z nim, rzekła mu, aby usiadł wedle niej na karle, aliści Sanczo odmówił, jako człowiek rozumienie na rzeczy mający, acz księżna mu powiedziała, że powinien usiąść jako rządca wyspy, a rozmawiać jak giermek, gdyż przez wzgląd na oba te urzędy wart jest zasiadać na krześle Cyda Ruy Dias Campeadora.[353] Sanczo, skłoniwszy głowę, usłuchał i usiadł. Wszystkie panie i panny dworskie Księżnej obstąpiły go wkoło, milczenie ścisłe zachowując i czekając co powie. Księżna zaczęła pierwsza w te słowa:
— Teraz, gdy sami jesteśmy i gdy nas nikt nie słucha, radabym, żeby mnie Pan Wielkorządca objaśnił w trudnościach, które znajduję w dziejach wielkiego Don Kichota z Manczy, które do druku oddane zostały. Pierwsza wątpliwość taka jest: Skoro Sanczo nigdy nie widział pani Dulcynei, chciałam rzec pani Dulcynei z Toboso, i nie odwiózł jej listu Don Kichota. jakoże list ten pozostał w Sierra Morena, między kartkami książeczki pamiętnej, jakże tedy mógł być tak śmiały, aby myślić odpowiedź i powiedzieć, że zastał tę damę, i zesiewającą zboże przetakiem, co jest nie tylko szalbierstwem grubem, ale też uszczerbkiem dla dobrego imienia nieporównanej Dulcynei; rzeczy te są przeciwne i niegodne wierności, ani rzetelności prawych giermków.
Na tę mowę Sanczo powstał z karła, nie odpowiedziawszy słowa, palec sobie na ustach położył i przeszedł przez pokój pocichu, skradając się i podnosząc zasłony i kobierce; to uczyniwszy powrócił i usiadł.
— Teraz Mościa Księżno, rzecze, gdym widział, że nas nikt nie podsłuchuje pokryjomu, szczerze i bez strachu jestem gotów odpowiedzieć na to, o co się mnie zapytano i na wszystko, czego pani Księżna żąda. Naprzód tedy, rzec muszę, iż uznaję mego pana Don Kichota za szaleńca, któregoby związać należało. chociaż czasami tak dobrze gada, iż mojem zdaniem i tych co go słuchają, sam djabeł nie mógł wymyślić mądrzejszych, udatniejszych i foremniejszych rzeczy; z tem wszystkiem mniemam i twardo utrzymuje, że ma mózg przewrócony. To, co mi do głowy przyjdzie, zaraz mu do wierzenia podaje, choćby to była bzdura wierutna, jak to odpisanie na list, albo i to, co się sześć czy osiem dni temu przydarzyło i nie jest jeszcze w dziejach dołożone, chcę rzec zaczarowanie pani Dulcynei, które jest równą prawdą, jak to, że osioł mój po powietrzu lata.
Księżna nalegała, aby Sanczo opowiedział ten figiel z zaklęciem Dulcynei, co giermek dokładnie wyłożył, nie opuszczając najmniejszej okoliczności, ku niemałej uciesze księżnej i jej dworskich panien.
— Z tego, co mi pan Sanczo wyraża — powie księżna — straszna wątpliwość budzi się w mojej duszy, zdaje mi się jakbym słyszała jakiś głos, szepcący do ucha: „Ponieważ Don Kichot z Manczy jest głupcem, szaleńcem i człekiem z rozumu obranym, zacóż Sanczo Pansa, jego giermek, wiedząc o tem dobrze, jednak mu służy/pokładając ufność w próżnych obietnicach; zapewne sługa musi być jeszcze głupszy i bardziej szalony niż jego pan.
Jeśli tak jest, jak jest istotnie, za złe ci będą poczytywali, pani księżno, że dałaś do rządzenia wyspę temu Sanczo Pansie, który nie umiejąc sam sobą rządzić, nie będzie też potrafił rządzić innymi!
— Zaprawdę, Mościa Księżno, ta wątpliwość całkiem słusznie się rodzi, może jej Księżna Pani powiedzieć, aby mówiła jasno, albo jako chce, ponieważ wiem, że prawdę twierdzi. Gdybym miał rozum zdrowy, dawnobym powinien był porzucić mego pana, ale owóż taki już mój los i moje złe przeznaczenie nie mogę inaczej, muszę za nim ciągnąć. Obaj jesteśmy z jednej wsi, jadłem jego chleb, dobrze mu życzę, nie jest niewdzięczny, dał mi oślęta, zasię ja bardzo wierny jestem, dlatego nie trzeba się spodziewać, aby nas rozłączyć mogła rzecz inna, jak ta motyka i rydel, któremi grób kopią. Jeżeli Wasza Wspaniałość nie chce, aby mi dano urząd na wyspie, który mi obiecano, powiem, że bez tego urzędu Bóg mnie na świat zesłał, a może też, nie otrzymawszy go, sumienie będę miał wolniejsze. Chociażem głupiec i prostak, rozumiem, że prawdę powiada przysłowie, iż mrówce skrzydła na jej zgubę wyrosły. Może się także zdarzyć, że Sanczo giermek łatwiej i prędzej trafi do nieba, niż Sanczo, rządca. Równie tu dobry chleb pieką, jak we Francji, a nocą wszystkie koty są szare. Nieszczęsny to człowiek, który o drugiej godzinie po południu, jeszcze nic w gębie nie poczuł; niema żołądka, coby o dłoń był większy od drugiego, a czy się słomą, czy sianem bańdzioch nabije, w tem rzecz cała, aby był pełen. Ptaszkom z pól Bóg dostarcza pożywienia i pieczę ma nad niemi! Lepiej grzeją cztery łokcie sukna grubego z Cuenca, niż cztery łokcie przedniej materji wełnianej z Segovii; gdy się z tego świata schodzi i gdy nas do ziemi kładą, jedna droga dla książęcia jak dla prostaka. Ciało papieża więcej miejsca nie zajmuje, jak ciało zakrystjana, chociażby i papież był wyższy za życia. Wchodząc do jamy, trzeba się kurczyć i zginać, bowiem nam się kurczyć i zginać każą, chocia to nam i do smaku nie przypada, a później dobranoc!
Wracając do mego wątku, powiem tedy, że jeżeli mi Wasza Dostojność nie chce dać tej wyspy, rozumiejąc, żem głupi, ja, jako człowiek mądry, pokażę dowodnie, że wcale o nią nie stoję! Słyszałem, że często djabeł siada za krzyżem, że nie wszystko złoto, co się świeci i że chłopa Wambę wzięto od pługów i wołów, aby go uczynić królem Hiszpanji, zasię króla Rodryga porwano z pośród bogactw obfitości, brokatów, używania i krotochwil, aby go pożarły węże i żmije, jeżeli starożytne romanse nie kłamią.
— Jakto, jeżeli nie kłamią? — powie ochmistrzyni, pani Rodriguez, która była wśród słuchających: jest to romans, który opisuje, że tego króla za żywa wtrącono do wieży głębokiej, pełnej żmij, wężów i gadzin jadowitych i, że we dwa dni potem słyszano wyraźny głos tegoż króla, żałośnie jęczący i wyrzekający:

Teraz mnie szarpią, teraz pożerają
Części, któremi grzeszyłem najbardziej

dlatego też ma rację ten Jegomość, mówiąc, że woli być kmieciem, niż królem, skoro gadziny mają go pożreć.
Księżna nie mogła się wstrzymać od śmiechu, z prostactwa ochmistrzyni, a zarazem zdumiała się wywodami Sancza i jego przysłowiami.
— Przyjaciel Sanczo wie dobrze — rzecze — że każdy rycerz, kiedy co obiecuje, winien słowa dotrzymać, choćby go to i życie kosztować miało. Lubo książę, mój mąż, nie należy do zakonu rycerstwa błędnego, jednakoż przez to nie przestaje być rycerzem; uiści tedy swoje przyrzeczenie, mimo zawiści i niechęci ludzkiej. Bądź dobrej myśli, Sanczo; gdy się najmniej tego spodziewać będziesz, zasiądziesz na stolcu wyspy i swego urzędu i ujmiesz w dłonie ster rządzenia. To ci jeno zalecam, abyś umiał rządzić dobrze swoimi lennikami, którzy są wszyscy wiernymi i zacnymi ludźmi.
— Co się należy do dobrego rządzenia — zawoła Sanczo — nie trzeba mi tego przepowiadać ani polecać, bo z przyrodzenia jestem miłosierny i dla nędznych litościwy. Nie leź nikomu w drogę, kiedy placki piecze i chleba mu z pieca nie wygarniaj! Ale na Święty Krzyż Zbawiciela, niech mi czarnego za białe nie udają; jestem stary wilk, który dobrze wszystko słyszy i umie się obudzić kiedy trza. Nikt mi piaskiem oczu nie zasypie; wiem który but mnie uciska, chcę przez to rozumieć, że dobrzy będą u mnie mieli łaskę i wspór, ale źli nie znajdą przystępu ani pomocy. Widzi mi się, że co się należy do rządów, wszystko na tym zawisło, aby dobrze zacząć, może będąc przez piętnaście dni gubernatorem, będę się lepiej znal na rządach, niż na uprawie roli, na której się urodziłem.
— Dobrze mówisz, Sanczo — odezwie się księżna — nikt nie rodzi się uczonym, zaś biskupów robią z ludzi a nie z kamieni. Ale powracając do pierwszego wątku, czyli do omamienia pani Dulcynei, przeświadczona jestem i mam to za prawdę dowodną, że ułożenia Sancza, aby swego pana oszukać i dać mu do wierzenia, że prosta chłopka jest panią Dulcyneą, której nie rozpoznaje, z powodu jej zaczarowania, było wynalezieniem czarnoksiężników, co Don Kichota prześladują. Wiem dostatecznie z pewnego źródła, że dziewka, która jednym zamachem na osła wskoczyła, była prawdziwą Dulcyneą z Toboso i tak dobry San- czo, który umyślił ułudzie pana, sam został uwiedziony. Nie lza rzucać cienia wątpliwości na tę prawdę.
Wiedz, panie Sanczo Pansa, że i my mamy tutaj przychylnych nam czarnoksiężników, którzy mówią nam o wszystkiem, co na świecie zachodzi, z wiernością niewypowiedzianą, bez matactw i wykrętów. Niech mi Sanczo wierzy, że ta dziewka, tak żywo skacząca, jest właściwą Dulcyneą z Toboso, zaczarowaną jako i jej matka, co ją na świat wydała. Gdy najmniej się tego spodziewać będziemy, obaczymy ją w jej stanie prawdziwym, wówczas Sanczo wywiedziony będzie z błędu, w którym pozostaje.
— Zaprawdę Mościa Księżno — rzecze Sanczo — może to być wszystko i poczynam już wierzyć w to, co mój pan rozpowiadał o swoich widzeniach w jaskini Montesinos, gdzie jak oznajmił, ujrzał Jejmość Dulcyneę z Toboso, ubraną tak, jak jam ją widział, gdy mi przyszło do głowy zaczarować ją. Widzę teraz, że to było naopak, jako Wasza Dostojność namienia, nie można bowiem tego po moim grubym umyśle się spodziewać, aby w jednej chwili wyskoczyła z niego tak subtylna sztuczka; do tego nie sądzę, aby mój Pan był tak głupi, żeby, dla słabiuchnych i wątłych mych racyj, miał uwierzyć w rzecz, daleko po za obręb prawdy wychodzącą. Atoli, Mościa Księżno, nie trzeba przez to sądzić o mnie, że jestem złośliwym, bowiem od takiego prostaka, jak ja, nie lza wymagać, aby przenikał myśli i złośliwości zręcznych czarnoksiężników. Wynalazłem ten fortel jedynie, abym się pozbył naprzykrzania mojego pana, nie dlatego, żebym go urażał i znieważał. Jeżeli się rzeczy inaczej obróciły, jest w niebie Bóg, który patrzy w serca nasze.
— Dobrze to powiadasz — rzecze księżna — ale zechciej mnie teraz objaśnić, Sanczo, co to znaczy ta jaskinia Montesinos? Radabym wiedzieć o tem.
Sanczo opowiedział księżnie szczegółowie wszystko, cośmy już o tej przygodzie mówili.
Księżna, wysłuchawszy pilnie tej mowy, rzekła:
— Z tego przytrafienia wnosić możemy, że skoro Don Kichot twierdzi, że widział tą samą chłopiankę, którą Sanczo spotkał, wyjeżdżając z Toboso, jest to istotna Dulcynea i że nasi czarnoksiężnicy są bardzo pilni i ciekawi.
— Co do mnie — rzecze Sanczo — to oznajmiam, że jeżeli Jejmość Dulcynea jest zaklęta, tem gorzej dla niej. Nie czuję się dość silny, aby wadzić się ze wszystkimi nieprzyjaciółmi pana mojego, których jest wielu i to nader złośliwych. To pewna, że ta, którą napadłem, była wieśniaczką; za taką ją uznałem i taką być osądziłem. Jeżeli taż sama jest Dulcyneą, nie lza mi tego przypisywać, ani mnie o to obwiniać, w tej materji żarty stosowne nie są. Zaprawdę nie miłe mi jest to powtarzanie: Sanczo to zrobił, Sanczo tu, Sanczo tam, jak gdyby Sanczo Pansa był nie wiem kto i nie ten sam Sanczo Pansa, który teraz w książkach po całym świecie wędruje, jak mi o tem oznajmił Samson Karrasco, co w Salamance stopień bakałarza uzyskał. Persony takie, jak on, kłamać nie mogą, chyba że im przyjdzie na to fantazja, albo jakiś profit w tem mają. Niechże tedy ze mną zatargi nie szukają; cieszę się dobrem imieniem, a jak od mego pana słyszałem, więcej warta dobre imię, niż wielkie bogactwa. Niech się tylko wdam w to rządzenie, a cudowne rzeczy dziać się poczną. Ten, co był dobrym giermkiem, stanie się też dobrym gubernatorem.
— Wszystko, co teraz tu Sanczo powiedział — rzecze Księżna — są to sentencje Katona, albo przynajmniej maksymy, dobyte z samych wnętrzności Michała Verino,[354] który „Florentibus occidit annis“. Mówiąc na modłę Sancza: pod nędznym płaszczem czasem się dobry pijak ukrywa.
— Upewniam, Mościa Pani Księżno — odpowie Sanczo — że w życiu mojem nie piłem nigdy dla nałogu, tylko dla pragnienia; trafiało się, bo nie jestem świętoszkiem. Pijam, kiedy mam chęć i kiedy mnie częstują, choćby mi i pragnienie nie dokuczało, nie chcę się bowiem wydać człowiekiem gburowatym i odtrętnym. Gdy przyjaciel zdrowie wznosi, któreż serce może być tak zatwardziałe, aby mu nie odpowiedziało? Jeśli dziób do napoju wkładam, nie upijam się jednak i o abecadle nie zapominam, zwłaszcza, że giermkowie rycerzy błędnych pospolicie wodę żłopią, włócząc się po kniejach, borach, łąkach, górach i skałach.
— I ja tegoż zdania jestem — odpowie księżna — ale teraz niech się Sanczo na spoczynek uda. Za drugim razem szczegółowiej pomówimy i ustanowimy, co się należy do osadzenia na tym urzędzie.
Sanczo ucałował księżnej ręce, prosząc ją o wyświadczenie mu tej łaski, aby miała na pieczy jego siwca, który jest światłością ócz jego.
— Cóż to za siwieć? — zapyta Księżna.
— Jest to mój osioł — odpowie Sanczo. — Aby go tak nie nazywać, zwykłem go zwać siwcem. Prosiłem już tę panią ochmistrzynię o staranie nad osłem, gdym do zamku wchodził, ale się rozgniewała, jakbym ją nazwał starą babą szpetną. Tymczasem, wiadomo o tem dobrze, że dla tych dam jest rzeczą bardziej stosowną i właściwą dawać bydlętom paszę, niż ozdabiać komnaty swoją obecnością. O Panie Święty, w jakiejż nienawiści miał te jejmość dobrodziejki pewien szlachcic z mojej wsi!
— Musiał to być zapewne jakiś prostak gburowaty — rzekła ochmistrzyni, dama Rodriguez — bo gdyby był zacnie urodzony, wynosiłby te damy pod gwiazdy.
— Dosyć na tem — rzekła Księżna — zmilczcie pani Rodriguez, przestań mówić panie Sanczo! Będę to miała na pieczy, aby z siwcem dobrze się obcho- dzono, gdyż jest on szacownym skarbem Sanczy, a przeto tak mi drogim, jak źrenica mego oka.
— Wystarczy Mościa Pani Księżno — zawoła Sanczo — jeśli w stajni trzymany będzie. Ani ja, ani on nie jesteśmy godni, aby być tak drodzy, jak źrenice ócz Waszej Dostojności. Nie pozwoliłbym na to również, jak i nie dopuścił, aby mnie kto kułakiem wygrzmocił, chocia bowiem pan mój mówi, że ze względu na prawa dworności, lepiej jest stracić, dając jedną kartę więcej niż mniej, to w materji oślej paszy trza być ścisły i poza naznaczoną granicę nie wychodzić.
— Może go Sanczo — odparła księżna — wziąść z sobą na urząd i tam dogadzać mu do upodobania, a nawet od wszelkiej pracy go uwolnić.
— Nie sądźcie, Mościa Księżno — odparł Sanczo — żeście za wiele powiedzieli. Widziałem już nie jednego osła, co szedł na urząd, gdybym i mego tam zaprowadził, wierę, nie byłaby to rzecz nowa.

Słowa Sanczy nowy śmiech i ukontentowanie w księżnej wzbudziły. Odesławszy giermka na spoczynek, udała się do księcia, aby zdać mu sprawę z pociesznego dyskursu z giermkiem. Umyślili wówczas oboje ułożyć dla Don Kichota krotochwilę, dobrze do obyczajów rycerskich się nadającą. Wynaleźli wiele krotochwil, tak udatnych i pociesznych, że są one najlepszemi trafunkami i przygodami pośród tych, co się w tej wielkiej historji zawierają.

KAPITULUM XXXIV
KTÓRE MÓWI O SPOSOBACH ODCZAROWANIA PANI DULCYNEI

Księstwo wielką uciechę odnosili z dyskursów z Don Kichotem i Sanczo Pansą. Trwając w zamyśle wynajdywania krotochwil, któreby gościom przygodami być się zdały, wzięli osnowę z tej, co się Don Kichotowi, według jego słów, w jaskini Montesinos przytrafiła.
Księżna najbardziej zdumiewała się prostactwu Sanczy, które było tak wielkie, iż uwierzył on, że omamienie Dulcynei było prawdą rzetelną, chociaż sam ją był zaczarował i tę sztuczkę chytrą wymyślił. Udzieliwszy służbie zleceń, co ma czynić i jak stosować się do ich ułożenia, po sześciu dniach zaprosili Don Kichota na wielkie łowy. Wyjechali na polowanie z tak wielkim orszakiem łowców i naganiaczy, że i sam król koronowany okazalejby nie wyruszył. Naszemu rycerzowi dano ubiór myśliwski, zaś Sanczy suknię zieloną, z sukna przedniego. Don Kichot nie chciał oblec się w tę piękną odzież, mówiąc, że nazajutrz musi powrócić do twardej rycerskiej zabawy i że przeto ani mu to w głowie, aby wozić ze sobą suknie ozdobne i sprzęt rozliczny. Sanczo zasię ochotnie odebrał suknię, mu ofiarowaną, myśląc, że ją sprzeda za pierwszą zdarzoną sposobnością. Gdy już nastał dzień oznaczony, Don Kichot włożył zbroję, Sanczo wdział swój strój zielony i wsiadł na osła, którym nie pogardził, chociaż mu rumaka ofiarowali, poczem wmieszał się między zgraję naganiaczy. Wkrótce ukazała się księżna, bogato i ozdobnie przebrana. Don Kichot, zawsze nader grzeczny i uprzejmy, trzymał cugle jej rumaka, lubo książę niechętnie na to zezwolił. Dojechawszy po pewnym czasię do kniei, położonej między wysokiemi górami, wyznaczono stanowiska, zastawiono sieci i psy rozsforowano; myśliwi się rozstawili i zaczęło się polowanie, z wielkim tumultem i okrzykami strzelców, tak iż z powodu psów naszczekiwania i dźwięków rogów nic niepodobna było słyszeć.
Księżna, zsiadłszy z rumaka, stanęła z oszczepem w ręku w miejscu, gdzie zwykły dziki uciekać na przesmyku. Książę i Don Kichot także zsiedli z koni i po bokach się ustawili, Sanczo zasię za nimi się ukrył, nie schodząc z kulbaki osła, dla obawy jakiegoś niemiłego przypadku. Ledwie nogi na ziemi postawili i uszykowali się, pospołu z częścią dworskich, gdy ujrzeli biegnącego ku nim strasznego dzika, z wyszczerzonemi kłami i pianę z pyska toczącego. Dzik był kondlami poszczwany i od strzelców goniony. Zaraz Don Kichot tarczę na ramię zarzucił, rękę na mieczu położył i poskoczył ku bestji, chcąc się z nią zmierzyć. Książę także pobiegł ze swoim oszczepem; księżna byłaby ich wszystkich wyprzedziła, gdyby książę jej nie wstrzymał. Jeden tylko nieborak Sanczo, widząc rozjuszone zwierzę, podniósł za pas nogi i począł uciekać co tchu do dębu, chcąc na jego wierzchołek się przebrać. Wlazłszy już do połowy, uchwycił za gałąź suchą, która, na jego nieszczęście, złamała się, tak, że, spadając na dół, został zawieszony na drzewie za suknię i nie mógł ziemi dostać. Widząc się w tym stanie niebezpiecznym, a najbardziej żałując sukni nowej, co mu się rozdzierała, myśląc takoż, że dzik mógłby go kłami rozszarpać, począł wrzeszczeć tak przeraź- liwie i tak gwałtownie pomocy wzywać, że wszyscy, co go słyszeli, rozumieli, że go już zwierz jakiś luty pożera. Nakoniec srogi odyniec został ubity na miejscu razami oszczepów. Don Kichot, obróciwszy się na krzyk Sanczy i poznawszy go po głosie, ujrzał swego giermka zawieszonego na drzewie głową na dół. Przy nim stał wierny osioł, który go nie chciał odstąpić w tak złym razie. Cyd Hamet powiada, że rzadko widywał Sanczę bez osła, a osła bez Sanczy, tak wielka bowiem była ich wzajemna wierność i przywiązanie. Don Kichot odplątał nieboraka giermka, który, znalazłszy się na ziemi już bezpieczny, spojrzał na swoją suknię rozdartą i nie mało się zasmucił, gdyż szacował ją na całą majętność. Wspaniały odyniec został włożony na grzbiet muła i przykryty gałęziami rozmarynu oraz mirtu. Myśliwi zawiedli go, jako łup zwycięzki do namiotów, rozstawionych w środku kniei, gdzie stoły były sowicie zastawione. Po obfitych a wymyślnych daniach łatwo było zgadnąć wspaniałość tego, kto tę ucztę wydawał. Sanczo przybliżył się do księżnej i, pokazując jej strzępy sukni rozdartej, rzekł:
— Gdyby to polowanie było na zające albo na ptaszki, moja sukniaby ocalała i uniknęłaby tego oporządzenia. Nie wiem, co to za uciecha czekać na zwierza bezecnego, który kły wyszczerzywszy, człowieka na tamten świat może wyprawić. Przypominam sobie starodawną romancę, która powiada:

Pożarty będziesz przez niedźwiedzi
Jak ten Favila znamienity.

— Był to król Gotów — rzecze Don Kichot — który na polowaniu od niedźwiedzi został pożarty.
— Toż samo ja chcę mówić — odpowie Sanczo — nie chciałbym, aby książęta i królowie podawali się na takie niebezpieczeństwa, przynaglani do tego fol- gowaniem swemu upodobaniu, które nie wiem na czem się zasadza.
Co za pociecha zabić zwierza niewinnego, który nic złego nie uczynił? — Mylisz się, Sanczo — rzekł książę — łowy na wielkie zwierzęta są przyzwoitsze królom i książętom, niż wszystkie inne zabawy; polowanie jest obrazem wojny, trzeba używać fortelów, chytrości, zasadzek, aby zwyciężyć zwierza bez swojej szkody, znosić zimno i skwar nieznośny, gardzić wczasem i snu nie zaznawać. Przez to wszystko siły rosną, a członki ciała zwinne się stają, słowem jest to rozrywka, która nikomu szkody nie przynosi, a wielu raduje, zwłaszcza że nie jest ona dla wszystkich, jak inne łowów rodzaje, krom polowania z sokołami, które dla królów i panów znacznych powinno być zostawione. Dlatego też, Sanczo, zmień swój sąd, zaś gdy będziesz sprawował rządy wyspy, radzę ci bawić się myślistwem, a uznasz, że to ci będzie użyteczne.
— Oh, co to, to nie — rzekł Sanczo. — Dobry rządca to noga złamana; o każdej godzinie winien być w domu. Pięknieby było, gdyby rudzie, pilne mając sprawy, szukali go niecierpliwie, on zasię tymczasem zabawiał się w lasach. Wielkorządstwo wkrótceby djabli wzięli.
Na mą duszę, Mości Książę Panie, polowanie jest bardziej dla próżniaków, jak dla Rządców przyzwoite. Myślę, że w Święta Wielkanocne, będę się bawił grą w „triumf o czterech łapach“ a w niedzielę grą w pliszki, bo te wszystkie łowy nie są według mojego smaku i sumienia.
— Czyń, jak sam rozumiesz, Sanczo — rzekł książę — acz od mówienia do czynienia daleki przeciąg.
— Niech będzie jak chce, — odparł Sanczo — dobry płatnik zawsze gotów dać dobry zastaw, człekowi szczęśliwemu, nawet gdy śpi, fortuna muchy ogania, na pomocy Boskiej więcej zależy, niż na ran- nem wstawaniu; bebechy ruszają nogi do drogi, a nie nogi bebechy. Chcę przez to powiedzieć, że jeżeli mnie Pan Bóg wesprze, a ja zacnie będę moją powinność czynił, ani chybi, rządzić będę lepiej od raroga. Kto nie wierzy, niechaj mi palec do gęby włoży, obaczy czy kąsam, czy nie.
— Bądź przeklęty od Boga i wszystkich świętych, Sanczo niegodziwy — zawołał Don Kichot. — Kiedyż wreszcie nastąpi dzień, gdy obaczę, że rozprawiasz do składu, w słowach foremnych i bez dziesiątka przysłów. Proszę Księstwa Ichmościów rozkazać milczeć temu plotuchowi, jeżeli nie chcą, aby im dusze zmiażdżył, już nie między dwoma, ale między dwoma tysiącami przysłów.
— Przysłowia Sanczy — powie księżna — choć są liczniejsze, niż przysłowia Greka, objaśniacza Santiago[355] cenić należy dla ścisłości i krótkości ich sentencyj. Co do mnie powiedzieć muszę, że mi bardziej od innych do smaku przypadają, choćby tamte i lepiej przystosowane były.
Tak rozmawiając, wyszli z namiotu i obrócili się w głąb kniei, aby stanowiska obejść i obaczyć, jeżeli czego w sieci nie ułowiono.
Na tem zabawianiu się noc ich zaskoczyła, ciemniejsza i mniej pogodna, niżby się tego można było spodziewać po porze roku, którą było lato. Mrok, wraz z nocą zapadający, bardzo był dogodny dla zamysłów księcia i księżnej. Gdy noc schodzić poczynała, zanim jeszcze zmierzchło, nagle zdało się, że las z czterech stron się zapalił; usłyszano, tu, tam i powszędy odgłos trąb, kotłów i innych wojennych narzędzi brzmienie okropne, jak gdyby kilka pułków wojska konnych w boru się spotkało. Łuna ognia i hałas narzędzi wojennych uczyniło ślepymi i głuchymi wszystkich, co się w boru naleźli. Usłyszano potem nieskończone „hélélis“ okrzyki, które Maurzy wznoszą, rzucając się do boju. Dźwięczały trąby i puzony, warczały bębny, świszczały piszczały i hoboje, a wszystko to jednocześnie taki przeraźny i gwałtowny huk sprawowało, że trzeba było być głuchym, aby nim się nie stać. Książę został zadziwiony, księżna się zestrachała, Don Kichot osłupiał, a Sanczo od strachu ledwie żył. Księstwo zdawali się być przestraszonymi. Zadrżeli nawet ci, co byli uwiadomieni o wszystkiem. Nareszcie, wraz z obawą, i spokój zapanował. Posłaniec, ustrojony na podobieństwo djabła, przybiegł, dmąc miast w trąbę, w róg olbrzymi, który odgłos chrypliwy i przeraźliwy wydawał.
— Hej, gończe, — zawołał książę. — Kto jesteś, dokąd zmierzasz i co za wojownicy są ci, co przez las przechodzą?
— Ja jestem djabeł — odpowie goniec strasznym głosem — szukam Don Kichota z Manczy; konni, co tu jadą, stanowią sześć oddziałów czarnoksiężników, którzy prowadzą nieporównaną Dulcyneę na wozie zwycięskim; pospołu z zaczarowaną jedzie waleczny Francuz Montesinos, co ma opowiedzieć Don Kichotowi sposób odczarowania Dulcynei.
— Gdybyś był djabłem, jak powiadasz i o czem pozór twój świadczy, — rzekł książę — poznałbyś zaraz rycerza co go szukasz, gdyż masz go przed sobą!
— Na Boga i na duszę mą przysięgam — odparł djabeł, — że nie zauważyłem tego, tyle mam dziwnych rzeczy w umyśle, żem przepomniał najznaczniejszej, dla której tu właśnie przybyłem.
— Zaprawdę — zawoła Sanczo — ten djabeł musi być człekiem poczciwym i dobrym chrześcijaninem, jeśliby tak nie było, nie przysięgałby na Boga i na swoją duszę. Odtąd będę utrzymywał, że i w piekle są ludzie zacni.
Czart, obróciwszy wzrok na Don Kichota, zawołał, nie zsiadając z konia:
— Do ciebie, Rycerzu Lwów (obym cię mógł pręd- ko widzieć w moich pazurach) przysyła mnie nieszczęśliwy, acz waleczny rycerz Montesinos; kazał ci mówić, abyś czekał w tem miejscu, gdzie cię zastanę, bo prowadzi z sobą niejaką Dulcyneę z Toboso, którą przez sposoby mu wiadome, może odczarować. Ten jest powód mojego poselstwa, zaś wypełniwszy, co należy, nie chcę tu dłużej bawić! Niech złe duchy, takie jak ja, zostają z tobą, zaś anioły z tymi Ichmościami. To rzekłszy, zatrąbił w róg chrypliwy i odjechał co tchu, nie czekając odpowiedzi. Wszyscy jeszcze więcej się zdumieli, zwłaszcza zaś Don Kichot i Sanczo; Sanczo widząc, że na wspak prawdzie, zaczarowanie Dulcynei rzetelne się okazuje, Don Kichot, gdyż nie mógł się przeświadczyć, czy przytrafienia w jaskini Montesinos są prawdą całkiem niezmyśloną. Gdy Rycerz z Manczy te w głowie swojej przemyśliwał widziadła, książę rzekł do niego:
— Czyś WPan umyślił zaczekać na tych niezwyczajnych gości, Mości Panie Don Kichocie?
— Za co nie! — odpowie Don Kichot — oczekiwać ich będę tu nieustraszony i gotów na wszystko, choćby i całe piekło przyszło spotykać się ze mną.
— Ja zaś — rzekł Sanczo — jeżeli jeszcze drugiego takiego djabła obaczę i odgłos drugiego rogu usłyszę, zostanę tu tak, jak i we Flandrjej.
Tymczasem gdy noc zciemniała, jęły biec przez las smugi świateł migotliwe, jak i biegają po niebie gorące wyziewy ziemi, które naszym oczom wydają się być spadającemi gwiazdami. Usłyszano jednocześnie łoskot potężny, podobny do tego, jaki czynią ciężkie koła wozów, ciągnionych przez woły. To nieustanne i nieznośne skrzypienie, przepłasza, jak się mówi, niedźwiedzie i wilki, jeśli się trafunkiem w pobliżu znajdą. Do tych wszystkich stukań, pukań i skrzypień przyłączył się inny jeszcze harmider; wydawało się wszystkim, że po czterech stronach lasu zaczęły się cztery bitewne natarcia. Tutaj słychać było huk cięż- kich harmat, tam palbę z muszkietów rzęsistą, wpobliżu rozbrzmiewały głosy walczących, a dalej „hélélis“ synów Agara. Słowem te trąby, rogi, hoboje, bębny, odgłosy harmat i muszkietów, a nadewszystko wozów huczenia, czyniły taki zgiełk, nierząd i rumor, że Don Kichot musiał całą swoją odwagę przywołać, aby wytrwać na miejscu. Sanczę zaś męstwo tak opuściło, że zachwiał się i runął w omdleniu na księżnę, która, schwyciwszy go w ramiona, kazała mu zaraz gębę zimną wodą spryskać. Przyszedł do utraconych zmysłów w chwili, gdy wóz o skrzypiących kołach, właśnie się z lasu wynurzył. Wóz ten był w cztery woły zaprzężony i czaprakiem czarnym cały okryty. U każdego rogu wołów świeciły zapalone pochodnie woskowe. Na przodzie wozu było wywyższone siedzenie, na którem sędziwy i cny staruch się znajdował, z brodą białą jak śnieg i tak długą, że za pas mu spływała. Odziany był w suknię długą z zwisającemi rękawami, z czarnej i świetlistej materji uczynioną. Można było łatwie rozróżnić całą wozu zawartość, dzięki niezliczonym światełkom. Przy wozie szło dwóch plugawych djabłów, także na czarno ubranych, a o tak szkaradnych twarzach, iż Sanczo, raz ich ujrzawszy, oczy zmrużył, aby ich powtórnie nie oglądać. Gdy wóz przybył na miejsce, gdzie stał książę, staruch podniósł się na nogi i gromkim głosem rzekł:
— Jam jest Mędrzec Lirgand.
Po tych słowach zaraz wóz odjechał, później podobny, czarny przybył ze starcem, na tronie siedzącym, który, zatrzymawszy wóz, rzekł głosem uroczystym:
— Jam jest Mędrzec Alguif, przyjaciel wielki Urgandy Nierozpoznanej — i przejechał jak inny. Dalej trzeci wóz, z tem samem przybraniem nadciągnął, lecz ten, co na nim siedział, nie był staruchem jak tamci, jeno osiłkiem krzepkim, tłustym, o twarzy nie- przyjemnej i dzikiej. Stanąwszy na nogi, zawołał głosem chrypliwym i djabelskim:
— Jam jest czarnoksiężnikiem Arkalausem, nieprzyjacielem jawnym Amadisa z Galji i całego pokolenia jego.
To powiedziawszy, odjechał jak i drudzy. Trzy wozy, nieco oddaliwszy się, zatrzymały się opodal, a gdy skrzypienia kół ustały, dała się słyszeć, miast rumoru i zgiełku, wdzięczna melodja kapeli. Sanczo rozradował się i, biorąc to za dobry znak, rzekł:
— Tam gdzie grają nie może by nic złego, ani smutnego!
— Ani tam gdzie jest światło i jasność widać — dodała księżna.
Na co Sanczo odparł:
— Światło daje ogień, jasność zasię pochodzi od płomieni któremi i my zająć się możemy; muzyka tymczasem zawsze znaczy wesołość i uciechę.
— Wnet to obaczym — odparł Don Kichot — który wszystko słyszał.

Rzekł słusznie, jak o tem dowiemy się w następnem kapitulum.

KAPITULUM XXXV
O WIADOMOŚCI W JAKI SPOSÓB PANI DULCYNEA MOŻE BYĆ ODCZAROWANA

Przy dźwiękach miłej kapeli nadjechał ku nim wóz, z tych, co je „triumfalnemi zowią“, zaprzężony w sześć mułów siwych, białemi kapami przykrytych. Na każdym z nich siedział pokutnik, mając w ręku woskową pochodnię zapaloną. Ten wóz był dwa albo trzy razy większy niż tamte, co przeszły. Dwunastu innych pokutników, w białych jak śnieg szatach, szło po jego bokach z pochodniami gorejącemi. Było to zjawienie cudne, a zarazem straszne. Na wysokim tronie siedziała nimfa, ubrana w tysiąc woali z gazy srebrnej, świecącej od blaszków złotych, co jej okazały dawały pozór. Zasłona z cienkiego i przezroczystego rąbku twarz jej zakrywała, jednak przez osnowę widać było urodziwą twarz młódki. Przy blasku pochodni można było poznać nietylko jej piękność, ale i wiek, który można było określić na dwadzieścia lat najwyżej. Wedle niej stała osoba ubrana w długą suknię żałobną, spadającą aż do stóp i z czarną na twarzy zasłoną. Skoro ten wóz stanął przed księciem, księżną i Don Kichotem, kapela dzwoneczków grać przestała, a zaraz później umilkły też dźwięki harfów i fletni. Osoba w sukni czarnej, powstawszy na nogi, suknię i zasłonę odsłoniwszy, pokazała, że jest śmiercią, kościstą, suchą i brzydliwą wielce. Don Kichot wezdrgnął się ze wstrętu, Sanczo Pansa od strachu, księstwo zdawali się być potrwożeni. Żywa śmierć prędko na nogi powstała i głosem nieskorym, jakby w półśnie pozostając, mówić poczęła:

Merlinem jestem, o którym powiada historja,
Że miał za ojca szatana, w jego prawdziwej postaci.
Kłam to niegodny, a jednak wiarę mający od wieka!
Książę sztuki magicznej, nawet jej król, archiwista
Nauk Zoroastrowych, współzawodniczę z wiekami,
Co mogą zaćmić najtęższe błędnych rycerzów uczynki,
(Rycerzy owych miłością zawsze me serce darzyło)
Choć magów i czarowników twarde jest przyrodzenie,
Moje jest miętkie i miłe i wszystkim ludziom przychylne.
W ciemnej jaskini Plutona, gdzie moja dusza zamkniona
Była zabawna tworzeniem różnych przyrodzeń magicznych,
Rozległ się głos zasmucony nieporównanej piękności,
Wysokiej damy i pani, Don Dulcynei z Toboso.
Poznałem jej omamienie, jak też nieszczęście okrutne
I przedzierzgnienie jej w chłopkę grubą, plugawą i sprośną
Z wdzięcznej księżniczki!... I owóż litość. mnie zdjęła największa
Przeto więc, wziąwszy na siebie kształt przeraźnego szkieletu,

Jąłem wertować ksiąg tysiąc, mówiących o sciencji diabelskiej,
I oto teraz chcę podać remedium wielce stosowne
Na zabieżenie cierpieniu i złu największemu na świecie.
O ty, będący ozdobą tych wszystkich, co noszą stalowy
Kirys z djamentów! Światłości, gwiazdo, pochodni i ścieżko
Tych, co wczasy gnuśnemi na puchach łożnic wzgardziwszy,
Sprawują twardą profesję krwawej, wojennej zabawy,
Do ciebie mówię, rycerzu, nigdy zadosyć chwalony.
Do ciebie mężu rozumny, waleczny panie Kichocie,
Splendorze Manczy i gwiazdo rozległych dzierżaw Hiszpanji,
Jeżeli pragniesz, by pani twa, Dulcynea z Toboso
Do swego kształtu pierwszego mogła powrócić niebawnie,
Trza, aby Sanczo, twój giermiek, obnażył tłuste pośladki
I by mu trzy razy po tysiąc, trzy razy po sto wliczono
Plag dobrze twardych, do skóry tak przyciśnionych dokładnie,
Aby zębami zazgrzytał, czując tę chłostę bolesną.

— Hej do kata! — zawołał wtem Sanczo Pansa. Niech cię djabli! Cóż za nowy sposób odmamienia! Jakąż wspólność mają moje pośladki z odczarowaniem tej damy? Do stu bisów, panie Merlinie, jeżeli nie macie innego sposobu uwolnienia Jejmości Dulcynei z Toboso, dla mnie może ona iść w grób zaczarowana!
— Ha, na mą duszę — zawołał Don Kichot — porwę cię za łeb obmierzły chłopie, śmierdzący czosnkiem, przywiążę cię do drzewa tak gołego, jak wówczas, kiedyś z łona matki wychodził i dam ci nietylko trzy tysiące trzysta plag, ale sześć tysięcy sześćset tak dobrze wymierzonych, że nie prędko grzbiet od nich otrząśniesz, gdyż ci duszę wydrę z ciała! Merlin usłyszawszy to, rzekł:
— Tym sposobem postąpić nie lza! Plagi, które ma otrzymać giermek, powinny być dobrowolne i nieprzymuszone, w czasie, kiedy zechce sam, bo niemasz pory czasu zamierzonej. Może on nawet połowę tej pokuty biczowania załatwić, jeżeli się zgodzi aby cudze ręce mu plagi wymierzyły; jednak będą one dołożone z większą mocą.
— Ani moją, ani cudzą ręką, ani ciężką, ani letką — odparł Sanczo. — Albożem to ja urodził panią Dulcyneę z Toboso, aby moje pośladki cierpiały teraz za karę grzechów, które popełniły jej oczy. Jest to sprawa mego pana, który jest częścią jej istoty. Co chwila ją wspomina, nazywając swojem życiem, duszą, pociechą i podporą, winien tedy oćwiczyć się dla niej i poszukać wszystkich sposobów do odczarowania jej. Ale za co mnie ciąć i bić? Zaprawdę raz na zawsze od tego się odrzekam! Jak tylko Sanczo skończył mówić, nimfa w srebrnych welonach, znajdująca się wpodle szkieletu Merlina, stanęła na nogi, odkryła zasłonę z twarzy, okazując wszystkim niezwykłą swą urodę. Później z męską śmiałością i nienazbyt kobiecym głosem, zwracając się wprost do Sanczy, rzekła:
— Niegodny giermku, gnuśny i lękliwy, serce zajęcze, wnętrzności zakamieniałe! Gdyby od ciebie żądano, łotrze bezecny, żebyś z wieży wysokiej na łeb skoczył, gdyby chodziło, nieprzyjacielu rodzaju ludzkiego, o pożarcie tuzina ropuch, dwóch tuzinów żmij i trzech tuzinów jaszczurek, gdyby ci radzono, abyś żonę i dzieci zamordował, ostrym a zdradzieckim puginałem, nie trzebaby się dziwić, widząc cię tak opieszałym i zatwardziałym, ale wzdragać się o tę fraszkę: trzy tysiące sześćset plag, gdy nie masz dziecka maluchnego, uczącego się katechizmu, żeby tyle nie wytrzymało każdego miesiąca, to istotnie zadziwia i poburza przeciwko tobie współczujące serca przytomnych i tych, co w przyszłych wiekach o tem się dowiedzą. Rzuć, nędzne i zatwardziałe zwierzę, strachliwem spojrzeniem puhacza na źrenice ócz moich, podobne do gwiazd jaśniejących, a obaczysz, że wylewają, kropla po kropli, łez strumienie, które żłobią brózd ścieżki na policzkach moich! Niech cię do litości pobudzi, straszydło obrzydłe i wilkołaku, że wiek mój kwitnący, zawierający się między pierwszym a drugim lat dziesiątkiem (gdyż jeszczem i dwudziestu lat nie dobiegła) trawi się i gnije pod postacią szkaradnej chłopianki. A jeśli teraz taką się być nie wydawam — stało się to jeno z osobnej i dobrotliwej łaski pana Merlina, którego piękność moja zmiękczyła. Zaprawdę łzy pięknej zasmuconej zdolne są zmienić twardą opokę w bawełnę, a tygrysy w owce. Przezwyciężże raz w życiu kupę własnego sadła paskudnego, ty, bestjo dzika, otrząśnij się z tej żarłoczności, która ci tylko o nasyceniu kałduna myśleć każe, przyprowadź do pierwszego stanu gładkość mojego ciała, łagodność umysłu i nieporównaną urodę oblicza. Jeśli ja niezdolnam cię zmiękczyć i nakłonić do rozumnego uczynku, to miej przynajmniej wzgląd na tego biednego rycerza, który wpodle ciebie stoi, dla twego pana, którego dusza już do gardzieli podpełzła i znajduje się o dziesięć palców od gęby, czekając teraz twojej pomyślnej czy też odmownej odpowiedzi, aby albo z ust na świat wynijść, alboli też powrócić do wnętrza. Don Kichot, usłyszawszy to, pomacał się po gardzieli i rzekł, obracając się do księcia:
— Na Boga, Mości Książę, pani Dulcynea prawdę rzekła, czuję bowiem, że mi dusza uwięzia w gardle, niby orzech.
— Cóż na to rzekniesz, Sanczo — zapytała księżna.
— Mówię, Mościa Księżno — odparł Sanczo — to, co już rzekłem. Wyrzekam się tego biczowania „apernontio“, — Trzeba mówić „abrenuntio“ — powie książę.
— Niech Wasza Dostojność ostawi mnie na teraz w spokoju! Właśnie mam czas bawić się temi subtylnościami i zważać na jedną literę mniej, albo więcej, kiedy te plagi, co je mam odebrać, czy też samemu je sobie wymierzyć, w takie mnie wprawiły pomieszanie, iż nie wiem, co gadam, ani co czynię. Jednak radbym dowiedzieć się od pani Dulcynei, gdzie to nauczyła się prosić tą modłą? Chce, abym posiekał ciało swoje razami batogów, a nazywa mnie dzikiem monstrum, wilkołakiem, wyczynionym z błocka i tysiąc innych imion mi przydaje, którychby sam czart nie ścierpiał. Alboż ja mam ciało z bronzu? Cóż mam za korzyść w tem, czy ta dama się odczaruje, czy też nie odczaruje? Zaliż przyniosła tu, aby mnie zmiękczyć, kosz pełen bielizny: koszul, chustek, skarpeci i pończochów (chocia ich nie używam)? Wytrząsnęła na mnie całą torbę łajań i szkalowań, chocia przysłowie powiada, że młot ze złota burzy żelazne wrota, że niemasz nic takowego, czegoby złoto nie zwojowało, że strzeżonego pan Bóg strzeże i że lepsze jedno masz, niż dwa otrzymasz! Do tego Pan mój, który winien mnie ugłaskać i pieszczonemi obsypać karesy, abym się stał tak miętki, jak wełna, czy gręplowana bawełna, mówi, że, ułapiwszy mnie za kark. przywiąże mnie nagiego do drzewa i odmierzy mi podwójną por- cję plag. Ci Ichmość Panowie, tak współczujący, powinniby zważyć, że domagają się nietylko od giermka, aby się biczował, ale i od gubernatora. Niech się uczą u djaska umieć prosić, umieć domagać się i obyczajnie postępować, gdyż nie wszystkie dni są jednakowe i ludzie nie zawsze jednostajnego są umysłu. Ja mało się nie rozpukam od boleści, widząc podartą nową suknię, a oni chcą jeszcze, abym sobie z nieprzymuszonej woli plagi wymierzył, ku czemu równą mam ochotę, jak i ku temu, aby zostać naczelnikiem indyjskiego plemienia.
— Zaprawdę, Sanczo, mój przyjacielu, — rzekł książę, — jeśli nie zmiękniesz jak źrała figa, będziesz musiał odstąpić rządów wyspy. Bo właśnieby to rzecz piękna była, gdybym dał moim wyspiarzom wielkorządcę okrutnego o zakamieniałem sercu, człeka, któryby się nie wzruszał łzami panienek zasmuconych, ani naleganiami i prośbami najmądrzejszych, starych czarnoksiężników. Jeszcze raz mówię, Sanczo, że trzeba jedno z tego obrać, bądź sam się ćwiczyć, bądź też przez cudze ręce zostać ochłostanym, albo też odstąpić rządów wyspy.
— Dostojny Panie — rzekł Sanczo, — czyli nie można udzielić mi dwóch dni odwłoki, do namyślenia się?
— Żadną miarą — odparł Merlin. — W tem oka mgnieniu i w temże miejscu, trzeba okryślić, co się w tej sprawie ma wziąć przed się, gdyż albo Dulcynea powróci zaraz do jaskini Montesinos, odmieniona w prostą dziewkę, albo też w teraźniejszym stanie uda się na Pola Elizeyskie, gdzie końca biczowania czekać będzie! — Nabierz serca, Sanczo — rzekła księżna — trzeba mieć więcej wdzięczności za chleb coś go jadł w służbie pana Don Kichota, któremu winniśmy wszelakie względy i cześć, dla jego ludzkości i mężności i tych dzieł przeważnych, co je dokonał. Przystań na to biczowanie, mój synku, niech djabeł wodzi się z djabłem, a tchórz dygoce ze strachu. Mężne serce przeciwne losy zwycięża!
Na te słowa Sanczo nic nie odparł, jeno obrócił się do Merlina, pełen żółci i rzekł:
— Powiedzcie mi, Wasza Miłość, panie Merlinie: djabeł, co tu jako goniec przybiegł, przyniósł przecie mojemu panu poselstwo od pana Montesinosa, który żądał, aby pan Don Kichot tutaj na niego zaczekał, jakoże ma dać zlecenie odklęcia pani Dulcynei z Toboso. Do tych pór jednak, nie widzieliśmy pana Montesinosa, ani nikogo jemu podobnego.
— Przyjacielu Sanczo — odparł Merlin — ten djabeł jest głupiec i frant wielki. Ja go posłałem do twojego pana, ale nie w sekretnem komissie od Montesinosa, jeno w mojem własnem imieniu. Montesinos tkwi w swojej jaskini, gdzie oczekuje końca swojego odczarowania, alić nie prędko spodziewać się go można. Jeżeli ci jest co winien, albo masz do niego jaką sprawę, wnet ci go przyprowadzę, gdzie zechcesz. Teraz zaś radzę ci szczerze zgodzić się na tę pokutę, która na twoją korzyść, zarówno duszną jak i cielesną się obróci. Dla duszy będzie ona użyteczna, bo poznasz, co jest litość dla ciała, gdyż wiem, że jesteś złożenia mięsisto-krwistego, tedy nie będzie źle upuścić sobie trochę krwie zbytniej. — Hej, hej — zawołał Sanczo — iluż to lekarzy jest na świecie, nawet czarnoksiężnicy są medykami. A więc niechże się wola Boża dzieje, gdy wszyscy tak na mnie nastają i tego chcą odemnie, chocia wcale potrzeby nie widzę, zgadzam się rad nie rad, na te trzy tysiące plag, ale pod warunkiem, że je w ten czas, kiedy zechcę, potrochu sobie odliczę, i że mnie nikt naglić nie będzie. Będę się starał uiścić ten dług jaknajprędzej, aby świat radował się pięknością pani Dulcynei z Toboso, która, wbrew temu, com mniemał, jest prawdziwie urodziwą; krom tego wymawiam sobie, żebym nie był przymuszony karać się dyscypliną aż do krwie i aby niektóre razy, chocia będą jak od much odpędzania, także weszły w rachunek. Takoż, jeśli się trafunkiem pomylę, pan Merlin, który wie wszystko, plagi zliczy i uwiadomi mnie, czy ich było zamało, czy za wiele.
— O przydatku zawiadamiać nie będzie trzeba — odparł Merlin — bo jak tylko do liczby okryślonej dojdziemy, pani Dulcynea zaraz oswobodzona będzie i stanie tu sama dziękować panu Sanczy i zawdzięczenie mu uczynić za jego dzieło litościwe. Nie trza mieć obawy o więcej, ani o mniej. Niech Bóg zachowa, abym miał kogoś oszukać, nawet wobec włosa z głowy jestem sprawiedliwy.
— W imię Boże zatem — rzekł Sanczo — zezwalam na moją biedę i przyjmuję tę pokutę, z zachowaniem już rzeczonych warunków.
Zaledwie Sanczo słowa te wyrzekł, zaczęła grać kapela dzwoneczków i zabrzmiała nieustanna z rusznic i muszkietów palba; Don Kichot skoczył do Sanczy, ułapił go za szyję i począł go serdecznie ściskać i całować. Księstwo, i inni przytomni dali po sobie oznaki wielkiej radości.
Wtem wóz ruszył z miejsca. Piękna Dulcynea, odjeżdżając, skłoniła głowę przed księstwem, zaś Sanczy dziękczynienie swoje głębokim wyraziła pokłonem.

Tymczasem radosna i uśmiechnięta jutrzenka zbliżać się zaczęła, kwiatuszki polne wyprostowały swoje łodygi, a kryształowe wody strumyczków, szemrając mile, między białemi i szaremi kamieniami, spieszyły się nieść należną daninę oczekującym rzekom. Radosna ziemia, jasne niebo, przezrocze powietrze, światło łagodne, wszystko to pospołu wzięte, dawało poznakę, że dzień, który się okrywał połą sukienki jutrzenkowej, będzie cichy i pogodny. Księstwo wielce radzi z polowania i z szczęśliwego uiszczenia swoich zamysłów, powrócili do zamku, postanowiwszy dalej te żarty prowadzić, bowiem nic im równej nie sprawiało pociechy.

KAPITULUM XXXVI
KTÓRE OPOWIADA O DZIWNEJ I NIGDY NIE SŁYSZANEJ PRZYGODZIE DAMY DOLORYDY, ZWANEJ TAKŻE GRABINIĄ TRIFALDI, A TAKOŻ O LIŚCIE, KTÓRY SANCZO PANSA NAPISAŁ DO SWEJ ŻONY, TERESY PANSY

Marszałek książęcego dworu był człek przemyślny, wesoły i mający dowcipu biegłość. Ów udał osobę Merlina, całą już opowiedzianą przygodę, przysposobił i napisał wiersze, które wypowiedział młody pazik, za Dulcyneę przebrany. Teraz zasię, za zgodą i przy udziale pary książęcej, wynalazł inną przygodę, pełną przemyślności i krotochwilności. Nazajutrz księżna spytała Sanczę, jeżeli już był zaczął pokutę, którą dał odprawiać dla uwolnienia Dulcynei od zaklęcia. Odpowiedział, że już i że wczorajszego wieczoru dał sobie pięć plag na rachunek zadatku. Księżna zapytała znów, czem się biczował?
— Ręką — odparł Sanczo.
— Ale to — rzecze Księżna — jest raczej łechtać się i głaskać, niż grzmocić. Mniemam, że mag Merlin nie będzie ukontentowany z tego pobłażania. Trzeba, aby Sanczo używał dyscypliny z surowego rzemienia, na którym są kulki żelazne umocowane, albo pomietelka z głogu, tak, żeby się lepiej dały poczuć te uderzenia. Każda nauka bowiem coś kosztuje, a wolność tak znakomitej damy, jaką jest księżniczka Dulcynea, łatwo i za podły okup przyjść nie może. A do tego wiedz, mój Sanczo, że uczynki miłosierne, których się dokonuje niedbale i z leniwem opieszalstwem, nie mają żadnej zasługi i ważności.
Na to odparł Sanczo:
— Niech mi Wasza Dostojność da dyscyplinę, albo puślisko odpowiednie. Będę się niem biczował, nie przyczyniając sobie wiele bólu, bo trzeba, żeby Wasza Dostojność wiedziała, iż chociażem prostak, ciało moje jest raczej z bawełny, niźli z janowca; dla korzyści bliźniego, nie będę się siekał na kawałki.
— A więc niech i tak będzie — odparła księżna — dam ci jutro dyscyplinę, która się zgodzi z miętkością twojej skóry, jakby była jej rodzoną siostrą.
Sanczo Pansa rzekł:
— Wiedzcie, Wasza Dostojność, żem napisał list do Teresy Pansy, mojej żony, w którym jej donoszę o wszystkiem, co mi się zdarzyło po moim odjeździe z domu; mam go za pazuchą, brakuje jeszcze podpisania. Chciałbym, aby Wasza Dostojność list ten przeczytała, gdyż zdaje mi się, że jest napisany wielkorządczym kształtem, czyli tak jak gubernatorowie pisywać zwykli.
— A któż go składał? — spytała Księżna?
— Panno Święta — zawołał Sanczo — a któż miał składać, jeżeli nie ja, grzesznik niegodny?
— Czyli go sam pisałeś? — spytała Księżna.
— Ach nie — odpowie Sanczo — bo nie umiem czytać, ani pisać, ledwie swoje imię nagryzmolę.
Obaczymy go — powie Księżna — pewna jestem, że dajesz w nim dowody umysłu bystrego!
Sanczo sięgnął za suknię i wydobył list otwarty. Księżna wzięła go do rąk i przeczytała co następuje:

LIST SANCZO PANSY DO TERESY PANSY, JEGO ŻONY

Chociaż mnie tęgo grzmocili, miałem pozór rycerza, — jeżelim dostąpił urzędu, siła plag mnie to kosz- towało. Teraz tego nie zrozumiesz, Tereso, ale innego czasu dowiesz się lepiej. Muszę ci oznajmić, białogłowo, żem umyślił, abyś jeździła karetą, jest to dla nas rzecz wielkiej wagi, gdyż tylko koty piechota chadzają. Żoną wielkorządcy jesteś, bacz, aby nikt nie śmiał się z ciebie wydwarzać. Posyłam ci teraz suknie myśliwskie zielone, które mi dała księżna. Sporządź je tak, aby była spódnica i kaftan dla naszej małej Sanczyki. Don Kichot, mój pan, jakom słyszał w tym kraju, jest mądrym głupcem i uciesznym szaleńcem, ja zaś mu w tem nie ustępuję kroku. Byliśmy w jaskini Montesinos i mądry Merlin ułapił w lot sposobność, aby na mnie zdać odczarowanie Dulcynei z Toboso, którą tam u nas zowią Aldonzą Lorenzo; mam to odmamienie odbyć trzema tysiącami trzysta rózg, odliczając pięć plag, com je już sobie wymierzył; wtedy będzie odczarowana, jak jej matka, co ją porodziła. Na to żono stul gębę i nic nikomu nie powiadaj, gdyż zaraz rzeczy nasze się rozpłoszą i jedni będą mówili czarno, drudzy biało. Za kilka dni pojadę stad do moich rządów, gdzie mam wielką chęć dostać się, aby nazbierać grosiwa, bo mnie upewniono, że wszyscy nowi gubernatorowie jeno tego łakną. Rozejrzę się tam bystro we wszystkiem i oznajmię ci, czyli masz przyjechać do mnie, albo nie. Osioł nasz spasł sie, pozdrawia cię i dzieci: nie zostawiłbym go, choćby mnie Wielkim Turkiem uczyniono. Księżna, moja pani, całuje ci ręce po tysiąc razy, odwdzięcz się jej wdwójnasób, nie masz bowiem rzeczy tańszej, a zarazem większy zbvt mającej, jak komplimenta i czołobicia. Słyszałem to od mojego Pana. Pan Bóg mi nie zdarzył, żebym znów znalazł kuferek ze stem dukatów, jako tamten niedawno. Jednak się o to nie turbuj, kobieto, kto na larum dzwoni, niebezpieczeństwa unika, wszystko inny obrót weźmie, gdy rządy sprawować zacznę. Jedna rzecz mnie turbuje, to, że jak powiadają, kto raz zasmakuje tego rządzenia, ledwie sobie później łap nie ugryzie od oblizowania. Gdyby tak było, nie małoby mnie to kosztowało, chocia beznodzy i bezręcy mają w zbieraniu jałmużny swoją prebendę. Tak czy siak, musisz się stać bogata i szczęśliwa. Niech ci Bóg wszelkiej szczęśliwości i pomyślności udziela, a mnie zachowa przy życiu, do usług twoich.
Z tego zamku dnia dwudziestego lipca, Roku Pańskiego 1614.

Twój mąż i gubernator Sanczo Pansa.

Księżna, skończywszy czytanie listu, rzekła do Sanczy:
— Dostojny Wielkorządca we dwóch rzeczach nieco się myli: najprzód, że powiada, a przynajmniej daje do wyrozumienia, że te rządy wyspy są mu dane za plagi, które sobie ma wymierzyć, chocia wie dobrze i temu przeczyć nie może, że gdy książę, mój pan, urząd mu obiecywał, nikt w ten czas o biczowaniu nie myślał, dalej, że w liście tym nadmierną chciwość okazuje, a ja nie chciałabym, aby przez to ku czemuś złemu przyszło. Chciwość, miasto zysku, szkodę często przynosi, zaś gubernator łakomy nierządną sprawiedliwość wymierza.
— Nie z umysłu to rzekłem — odparł Sanczo — ale jeśli Waszej Dostojności się zdawa, że list jest nie taki, jaki być powinien, nic innego nie pozostaje, jak podrzeć go i nowy na jego miejsce napisać.
— Mógłby okazać się jeszcze gorszy — odparła księżna — list jest dobry i chcę, aby go książę obaczył.
Później udali się do ogrodu, gdzie mieli tego dnia jeść obiad. Księżna pokazała list księciu, który, czytając go, miał wielką uciechę. Zasiedli do obiadu, a gdy ze stołów uprzątnięto i gdy zabawiali się dyskursami z Sanczo Pansą, niespodzianie słyszeć się dał żałosny głos fletu i chrypliwy huk bębna. Wszyscy przytomni wydawali się być zadziwionymi, usłyszawszy te pomieszane, smutne i wojenne grania. Don Kichot ze wzruszenia, co nim owładło, nie mógł usiedzieć na miejscu. O Sanczy powiedzieć jeno można, iż ze strachu przymknął do księżnej, ucieczki jego zwykłej, i że ukrył się za suknia swojej pani. Melodja, którą słyszeli, była melancholijna i żałośliwa wielce. Gdy wszyscy tak zacudowani byli, ujrzeli wchodzących do ogrodu dwóch ludzi w płaszczach żałobnych, tak długich, że wlokły się one po ziemi. Każdy z nich bił w bęben, czarnym suknem okryty; obok nich szedł flecista, czarny jak smoła. Za tymi trzema następował człowiek ogromnej postury, odziany w suknię jeszcze czarniejszą. Jej powiewające poły były wielce szyrokie. Był przepasany temblakiem czarnym, na którym zwieszało się ogromne szablisko w czarnej pochwie. Twarz miał krepą czarną zasłonioną, wskroś której widać było brodę białą jak śnieg, długą do pasa. Chód jego był powolny i dostojny, właśnie jakby do bębna bicia i fleta przygrywania stosował się. Słowem jego wzrost okazały, jego chód i ubiór czarny mogły w samej rzeczy sprawić zadziwienie wszystkim, co mu się przyglądali, nie wiedząc kim był. Ów dostojnym i nieskorym krokiem doszedł do księcia, który, stojąc, jak i inni przytomni, nań oczekiwał. Później ukląkł, ale książę mówić mu nie zezwolił, wpókiby nie wstał. Usłuchał potwór dziwny, podniósł się na nogi i, odsunąwszy z oblicza zasłonę, ukazał najdłuższą, najbielszą i najbardziej zmierzwioną brodę; jaką kiedykolwiek oczy ludzkie widziały. Później dobył z wnętrza szyrokiej piersi gromkiego i ponurego głosu i, patrząc na księcia, rzekł:
Wysoki i wspaniały panie, nazywam się Trifaldinem[356] o Białej Brodzie, jestem giermkiem grabini Trifaldi, inaczej zwanej Damą Dolorydą, od której przysłany jestem do Waszej Dostojności w poselstwie. Dama Doloryda prosi, aby Wasza Dostojność raczył pozwolić jej przybyć tutaj i wynurzyć swoją boleść i przypadki losu, tak niesłychane i dziwne, że umysł, najbardziej zasmucony, podobnych sobie wystawić nie może; przedtem jednak chcę się upewnić, czy dzielny i nigdy niezwyciężony rycerz, Don Kichot z Manczy, w tym zamku się znajduje. Do niego to moja pani przybywa pieszo, nic nie jedząc i nie śpiąc, dążąc z królestwa Kandai do waszego państwa, co tylko cudowi przyznać należy albo mocy zaczarowania. Ostała pod bramą tej twierdzy, czy zamku i czeka skinienia Waszej Wysokości, aby wejść tutaj. Rzekłem!
Skończywszy mowę, jął kasłać, chrząkać i głaskać obiema rękami brodę od góry do dołu, czekając na odpowiedź księcia, która taka była:
— Już od niemałego czasu, dzielny giermku Trifladi o Białej Brodzie, jesteśmy uwiadomieni o nieszczęściach Jejmości Pani grabini Trifaldi, której imię zacne czarnoksiężnicy przemienili w nazwisko Damy Dolorydy. Możesz jej powiedzieć sprawny posłańcze, aby przyszła. Dołóż jej także, że znajduje się tutaj dzielny Don Kichot z Manczy, po wspaniałomyślności którego spodziewać się może wszelkiego ratunku i wsporu. Powiedz jej, proszę, ode mnie, iż jeśli nurza się w potrzebie mego sukursu, to mu jej na nim nie zbraknie, gdyż jestem obligowany dopełnić przysługi, z racji przynależenia do zakonu rycerstwa, które winno nieść pomoc wszystkim białogłowom, a zwłaszcza uciśnionym i zasmuconym wdowom, pełnym utrapienia jak twoja pani.
Trifaldin, tę odpowiedź odebrawszy, przyklęknął i dał znak fleciście i tym, co bębny nieśli, aby zagrali. Później przy odgłosie fletu i bębnów, z tą samą powolnością jak wszedł, obrócił się i wyszedł z ogrodu, zostawiwszy wszystkich zdumionych wielkością swojej postawy i statecznością.
Książę, obróciwszy się do Don Kichota, rzekł:
— Jak widzę, sławny rycerzu, przyćmienia za- zdrości i niewiadomości nie potrafią ukryć światła dzielności i cnoty. Ledwie sześć dni bawisz w tym zamku, a już ciągną tu z dalekich i nieznanych ziem, aby cię szukać, nie w powozach wygodnych i nie na wielbłądach, ale pieszo i głodno. Uciśnieni i zasmuceni wierzą, iż w tem mocnem ramieniu znajdą zapobieżenie na wszelkie utrapienia i nieszczęścia swoje, bowiem zwiedzieli się już o twoich znakomitych czynach, których sława cały świat obiegła.

— Chciałbym Mości Książę — rzecze Don Kichot — aby był tu przytomny ten niedowierzający duchowny, który niedawno u stołu tak znaczny wstręt okazał przeciwko rycerzom błędnym. Ujrzałby teraz na własne oczy, czy ci rycerze są, czy nie są potrzebni na świecie i przekonałby się dowodnie, że osoby, niezmiernie skłopotane nieszczęściami, dolegliwościami uciśnione i w srogiej obieży będące, nie idą szukać remedium do jurystów i zakrystjanów — nie udają się do rycerza, który nigdy się nie ośmielił wychylić poza granicę swej ziemi, ani do leniwego dworaka, co zabawny jest raczej nowinek zbieraniem, niźli przykładaniem się do dzieł wielkich, zasługujących na to, aby je inni na piśmie uwiecznili. Prawdziwy ratunek dla nieszczęśliwych, podpora uciśnionych, obrona panien i pocieszenie wdów nie znajduje się gdzieindziej, jak wpośród rycerstwa błędnego. Dlatego też dzięki niebu czynię nieskończone, iż rycerzem błędnym jestem i uznaję, że niepłony i szczęsny jest ten trud i te znużenia, którym podlegam, moją profesję sprawując. Niechaj ta dama zasmucona przychodzi i żąda czego chce, gdyż znajdzie nieomylne zapobieżenie w silności tej ręki i w niewzruszonej serca i męstwa mojego stałości.

KAPITULUM XXXVII
W KTÓREM ZAWIERA SIĘ DALSZY CIĄG OPOWIEŚCI O SŁAWNEJ PRZYGODZIE DAMY DOLORYDY

Księstwo niewypowiedzianej uciechy doznawali, widząc, iż Don Kichot tak dobrze na ich ułożenie odpowiada.
Wtem rzekł Sanczo Pansa:
— Nie chciałbym, aby ta pani ochmistrzyni stanęła na wstręcie uiszczenia obietnicy rządów. Słyszałem od pewnego aptekarza w Toledo, który gadał tak pięknie, jak pięknie szczygieł śpiewa, że kiedy się białogłowy gdzie wmieszają, nie można się niczego dobrego spodziewać. Do paraliża! Jakże on je lubił ten aptekarz! A gdy wszystkie te Jejmości, jakiejkolwiekobądź kondycji i stanu, są naprzykrzone i nieznośne, czegóż można się spodziewać po nieszczęsnych i utrapionych, do których należy ta pani grabini Trzech Fałd i Trzech Ogonów. W moim kraju ogony, fałdy, poły a ogony to jedno.
— Zawrzyj gębę, miły Sanczo — rzekł Don Kichot. — Ta pani, przychodząca zdaleka, aby mnie wynaleźć, nie może być jedną z tych, o których aptekarz namienił, tembardziej że jest grabinią, a jeśli grabinie za ochmistrzynie służą, to tylko królowym i cesarzowym; w swoich domach są wielkiemi damami, którym inne damy usługują.
Na to przytomna pani Rodriguez rzekła:
— Księżna Jejmość ma za służące damy, coby mogły być grabiniami, gdyby fortuna zdarzyła, ale prawa tam się obracają, gdzie chcą królowie! Nikt nie powinien źle mówić o ochmistrzyniach, zwłaszcza o ochmistrzyniach- dziewicach i pannach, bo chocia sama panną nie jestem, przecie wiem, że prym mają panny przed wdowami. Ktoby chciał nas krótko przystrzyc, nożyce mu w ręku pozostaną.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — jak mój aptekarz powiadał, siłaby tych dam podstrzyc należało, ale nie poruszajmy ryżu, gdy w garnku perkota.
— Ci giermkowie — rzecze pani Rodriguez — są najgorzej nam nieprzechylni; wałęsając się po przedpokojach i widząc nas co chwila, czas wolny od modlitw (a mają tego czasu wiele) poświęcają na obśmiewiska, wytykają nam każdą ułomność i skazę i dobrą sławę szarpią. Niech wiedzą te ruchome drągale, że, ku ich żalowi i złości, musi być dla nas na świecie miejsce, właśnie w domach wielkopańskich, chocia przymieramy tam głodem i czarną suknią mniszą swe delikatne członeczki okrywamy, tak jak w czasie procesji gnojowiska kobiercem się przykrywa. Na moją duszę, gdybym mogła i gdyby tego konieczność po mnie wymagała, pokazałabym nie tylko przytomnym, ale i światu całemu, że nie ma cnoty, krom tej, co się w ochmistrzyniach zawiera.
— Mniemam — rzecze Księżna — że pani Rodriguez rzetelnie mówi, ale iż musi czekać stosownego czasu i okazji na obronę ochmistrzyń, aby zawstydzić niecnego aptekarza i zwalczyć złe mniemanie w duszy wielkiego Sanczo Pansy.
Na to odparł Sanczo:
— Odkąd mi dymy wielkorządstwa do głowy uderzyły, zapomniałem o odurzeniu giermka. Tyle mnie obchodzą te Jejmoście, co sucha figa.
Jeszczeby się ten dyskurs o ochmistrzyniach dalej ciągnął, gdyby głos fletu i bębnów nie dał się znów słyszeć zbliska. Z tego uznali, że Dama Doloryda nadchodzi. Księżna zapytała księcia, czyli nie trzeba wyjść jej naprzeciw, jakoże jest grabinią i dobrze zacną osobą.
— Jeżeli to grabina — rzekł miast księcia Sanczo — mniemam, że Wasze Dostojności winny wyjść jej naprzeciw, lecz jeśli jest tylko ochmistrzynią, nie życzyłbym księstwu i dwóch kroków postąpić.
— Hej! do czego ty się mieszasz, Sanczo, prostaku — zawołał Don Kichot.
— Do tego się wdaję i mieszam — odparł Sanczo — do czego się mieszać mogę, będąc giermkiem, który się nauczył reguł dwomości w szkole WPana, najgrzeczniejszego rycerza w całym kraju grzeczności. A do tego słyszałem od WPana, że jedną kartą mniej można przegrać, tak jak jedną więcej, mądrej głowie dość na jednem słowie.
— Sanczo dobrze mówi — odezwie się Księżna — trzeba wprzód obaczyć co to za dama, potym zaś wymiarkujemy jak ją przyjąć należy.
Wtem weszli znów do ogrodu grający na bębnach i flecista.

Tutaj autor kończy to krótkie kapitulum i zaczyna drugie, ciągnąc dalej tę samą przygodę, jedną z najbardziej ważkich, w tej historji zawartych.

KAPITULUM XXXVIII
KTÓRE OPOWIADA O PRZECIWNYCH LOSACH OCHMISTRZYNI DOLORYDY

Za smutnymi graczami nadchodziło dwanaście dam, we dwa rzędy uszykowanych parami; wszystkie ubrane były w czarne suknie mnisze, z rasy fałdowanej; na twarzach miały zasłony z białego muślinu, tak długie, że z pod nich tylko brzegi sukien widać było. Za niemi szła grabini Trifaldi, prowadzona za rękę przez giermka swojego Trifaldina o Białej Brodzie, ubrana w suknię z przedniej czarnej bai. Ogon, albo poła sukni troista, niesiona była przez trzech paziów, także w żałobne szaty ubranych, tak iż trzy ostre kąty tych pół, czyniły piękną geometryczną figurę. Wszyscy przytomni, widząc tę suknię o trzech połach, dorozumieli się zaraz, że z niej poszło nazwanie Księżniczki Trifaldi, czyli Księżniczki Trzech Fałd. Cyd Hamet Benengeli, potwierdzając to, namienia, że prawdziwe jej miano było Księżniczka Wilczyłapa, od wielkiej ilości wilków, najdujących się w jej kraju. Gdyby zasię jej państwo w lisy obfitowało, zwałaby się Księżniczką Lisiłapą, bowiem w tych stronach wielcy panowie biorą swoje przezwania od rzeczy, których w ich kraju jest mnogość. Atoli księżniczka, przez wzgląd na swoją połę, porzuciła miano Wilczyłapa i przezwała się Trifaldi.
Dwanaście dam i księżniczka zbliżały się krokiem powolnym, jakby szły za procesją, mając twarze czar- nemi welonami przysłonione. Welony te nie były tak przezroczyste, jak zasłony Trifaldi, lecz tak gęste, że skroś nich nic widać nie było. Gdy ta żałobna zgraja weszła, księżna, książę, Don Kichot oraz wszyscy przytomni na nogi powstali. Dwanaście dam zatrzymało się, dając przejście; wówczas pani Doloryda, dzierżona za rękę przez Trifaldina, naprzód postąpiła. Widząc to, księstwo i Don Kichot wyszli jej naprzeciw. Księżniczka, zginając kolana, rzekła głosem raczej grubym i chrzypiącym, niż subtelnym i miło w ucho wpadającym:
— Raczcie Wasze Wysokości, nie oddawać takiej czci waszemu słudze, to jest służebnicy waszej; w żałości, którą jestem przenikniona, nie mogę odpowiedzieć godnie na takie uczczenia. Zgoła rozum mnie odstąpił, w moich przeciwnych niepomyślnościach. Zapewne daleko gdzieś się zapodział, gdyż im więcej go szukam, tem mniej go znaleść mogę.
— Rozważności musiałoby brakować temu — odparł książę — ktoby nie uznał po Waszym pozorze godności Waszej, która na pierwszym spojrzeniu zda się być warta śmietanki dworności i kwiecia wybornej obyczajności.
I podniósłszy ją z klęczek, poprosił, aby usiadła na krześle wedle księżnej, która jej także przychylności wyrażenia powtórzyła. Don Kichot milczał, Sanczo umierał z pragnienia obaczenia twarzy Pani Trifaldi lub którejś z jej dam, atoli nie było to możliwe, dopókiby im samym nie podobało się odsłonić twarzy. Wszyscy trwali w milczeniu, nie poruszając się i czekając, kto pierwszy przemówi. Wreszcie dama Doloryda rzekła w te słowa:
— Nie wątpię, wielce możny panie, arcycudnie piękna damo i nader doskonali słuchający, że w waszych dzielnych sercach żałość moja będzie przyjęta nie tylko z litością, ale i z przychylnością dobroczynną, gdyż, wierę, jest ona taka, iż może skruszyć mar- mury, zetrzeć na proch djamenty i zmiękczyć stal najzatwardzialszych serc na świecie. Ach, nim rozgłoszona zostanie na placu waszego słuchania (żeby nie powiedzieć uszu), radabym wiedzieć dokładnie i dowodnie, jeżeli najniepokaleńszy rycerz, Don Kichot z Manczy i jego najgiermkowatszy Sanczo Pansa w tej znakomitej społeczności, towarzystwie, czy gronie się znajdują.
— Pansa jest tutaj — zawołał Sanczo, nim ktokolwiek odpowiedział — a i Don Kichot także, dlatego najzasmuceńsza Damo, możecie rzec wszystko, co się Wam podoba, znajdziecie nas najpilniejszych w słuchaniu i najgotowszych, aby Wam służby ofiarować.
Don Kichot podniósł się i, obróciwszy się do Damy Dolorydy, rzekł:
— Jeżeli Wasze strapienia i nieszczęścia, usychająca z żałości Damo, mogą być uśmierzone dzielnością i siłą jakiegoś rycerza błędnego, oto moja dzielność i siły moje, które, aczkolwiek słabe i niedostateczne, na Wasze usługi oddaję. Jam ci jest Don Kichotem z Manczy, którego obowiązkiem jest bronić i wspierać uciśnionych. Skoro jest tak, jak jest w istocie, nie trza korowodów, aby skaptować sobie moją przechylność, ani zbytnich kołowań czy wstępów. Raczcie mi tedy tylko opowiedzieć bez wybiegów słownych, o Waszych uciskach: słuchają Was osoby, które jeśli już Was podźwignąć nie zdołają, będą w boleści Waszej mieć uczestnictwo.
Dama Doloryda, te słowa usłyszawszy, chciała upaść do nóg Don Kichotowi, jako też to uczyniła, usiłując je uściskać, pomimo wzbraniania się rycerza.
— Padam plackiem przed temi stopami i nogami, o niezwyciężony rycerzu, jak przed fundamentem i filarem rycerstwa błędnego. Chcę całować te nogi, od których kroków zależy skuteczne zażegnanie nieszczęść moich. Znamienite czyny Wasze, dzielny ryce- rzu błędny, zostawiły daleko wtyle i zaćmiły bajeczne poczynania Amadisów, Esplandianów i Belianisów.
Potem, odstąpiwszy od Don Kichota, obróciła się do Sanczy, którego wzięła za rękę i rzekła:
— O ty, najwierniejszy giermku, jaki kiedykolwiek służył rycerzowi błędnemu, w teraźniejszych i przeszłych wiekach, którego dobrotliwość dalej się rozciąga niż broda Trifaldina, mojego towarzysza tu przytomnego, słusznie pysznić się możesz, gdyż służąc Don Kichotowi, służysz zarazem całej zgrai najdzielniejszych rycerzy, zamykających się w nim jednym. Zaklinam cię, abyś przez swoją wierność dobrotliwą. stał się pośrednikiem, przyczyniającym się za mną u twego pana, który, oby jaknajprędzej chciał dać wspór, najpokorniejszej i najnieszczęśliwszej księżniczce.
Sanczo odparł:
— Czy moja dobroć, Mościa Pani, jest tak wielka i tak daleko rozciągająca się, jak broda Waszego giermka, na tem mało mi zależy. Brodata i wąsata może być dusza moja, gdy będę z tego świata schodził. Jeno to jest dla mnie rzeczą wielkiej wagi, a o brody tego doczesnego świata dbam mało, albo i wcale nie stoję. Wszakoż bez tych pochlebianiów i błagań, poproszę pana mego (który, jako wiem, dobrze mi życzy, zwłaszcza teraz, gdy potrzebuje mojej pomocy w pewnej okoliczności), aby dopomógł Waszej Wysokości z wszystkich sił swoich. Opróżnij WPani wór swoich utrapień, opowiedz nam o nich i pozwól nam działać.
Książę i księżna, którzy tę całą przygodę wymyślnie i zręcznie ułożyli, o mało się nie rozpukli od śmiechu. Zachwalali też pocichu osobną zdatność Trifaldi, która na wybór udawała swoją osobą. Na prośbę księcia grabini siadła i opowiadać jęła:
— Królowa Magoncja, wdowa po królu Arzczipielu, jej mężu i panie, była władczynią sławnego kró- lestwa Kandala, położonego między wielką Teprobaną a morzem południowem, o dwie mile od przylądku Komorina. Z tego królewskiego stadła przyszła na świat infantka Antonomazja, dziedziczka rzeczonego królestwa. Infantka chowała się pod moim dozorem, bowiem byłam najstarszą i najpierwszą jej matki ochmistrzynią. Z biegiem czasu Antonomazja do wieku czternastu lat doszła, a tak cudną urodą celowała, że i sama natura nie mogłaby tu nic przydać. Była równie mądra, jak piękna, ona najpiękniejsza panienka na świecie i taką jest jeszcze zapewne, jeżeli losy zawistne i niezbłagane Parki nici jej żywota nie przycięły. Ale tego zapewne nie ważyły się dokonać, bowiem nieba niedozwoliłyby uczynić tej krzywdy nieznośnej ziemi, aby grona najprzedniejsze i jeszcze nie źrałe, zerwane zostały z najpiękniejszej winnicy świata. W tej piękności niewypowiedzianej (której mój język niedołężny nigdy zadosyć wysławić nie będzie umiał), zakochała się niezmierna moc książąt i królewiczów z tegóż królestwa, jako i z krajów odległych. Między tymi znakomitymi panami najdował się jeden dworak zwyczajny, który śmiał podnieść oczy do najwyższego nieba tej piękności, pokładając ufność w młodości swojej, w kształtnej postaci, w swoim wdzięku osobnym, wielu zaletach, a takoż w bystrości rozumu i dowcipu. Jeśli nudy Waszym Miłościom nie przyczynię, powiem także, że grał na gitarze tak udatnie, iż zdało się, że ta posłuszna jego rozkazaniu, przemawiać zaczyna. Krom tego był poetą i tancerzem zawołanym. Umiał sporządzać klatki na ptaki tak iż, gdyby i nic innego nie czynił, miałby do życia sposób, nalazłszy się w potrzebie. Jednakoż jego wdzięk, dworność i inne przymioty, a zalety uwodne, nie byłyby dostateczne na dobycie twierdzy mojej córuchny, gdyby ten zbrodzień bezwstydny nie użył chytrości, aby mnie wpierw zmiękczyć.
Ten zatem łotr i złoczyńca bez sumienia, czynił wysilenia, aby wolę moją nakłonić i podmówić mnie do złego, tak abym mu, niedbała strażniczka, jaką byłam, klucz twierdzy wydała. Zawładnął moim duchem przez, niewiedzieć jakie pochlebstwa, i wolę moją shołdował, zadawszy mi, niewiedzieć jakie, robótki na drutach. Co mnie jednak do skuteczniejszego upadku dowiodło i mojej zguby stało się przyczyną — to owe piosenki, jakie słyszałam nocą, stojąc u kraty okiennej, na pewną uliczkę wychodzącej. Jeśli się nie mylę, na ten kształt mówiły:

Z płomieni jej ócz słodkich ta niemoc się zdradza.
Niemoc, która mą duszę niespokojną czyni.
Zwiększa swoją okrutność okrutna bogini
Chcąc, bym zaznał w milczeniu, jaka jest jej władza.[357]

Jego wynalezienia zdawały mi się prawdziwemi perłami, głos zaś syropem. Od tego czasu, zważając krzywdę, jaką mi te wiersze wyrządziły, mniemam, że wszyscy poeci winni być wypędzeni z dobrze rządnych Rzeczypospolit, zgodnie z radą Platona, przynajmniej poetowie miłośni, bowiem składają oni wiersze, nie takie, jakie składał markiz Mantuański, które do płaczu lub śmiechu dzieci i białogłowy pobudzają, ale wiersze subtelne i kończate. Niby słodkie kolce przeszywają one duszę nawskroś i rażą jak grom, wcale szat nie uszkadzając. Pewnego razu słyszałam, jak śpiewał:

Przyjdź, o Parko okrutna i jednym zamachem
Tak, abym nic już nie czul, przetnij nić żywota.
Inaczej rozkosz śmierci pomiesza się z strachem,
By mi znów nie wróciła do życia ochota.[358]

I inne jeszcze pieśni, a posłania, które, gdy się ich słucha czarują, gdy się je czyta w zachwyt wprawiają, nadewszystko jednak, gdy ułożą pewien tych wierszy gatunek, będący w wielkiem obyczaju w królestwie Kandaia i séguidillas zwany. Wówczas to cała dusza drży w swych posadach, wówczas to chce się umierać ze śmiechu, i wówczas także wszystkie zmysły wydają się być ze srebra żywego. Owóż, dlaczego mówię, Wasze Miłości, że, z dobrą racją, wszyscy ci pieśniarze winni być wygnani na wyspy trędowatych. Gdybym była pozostała baczną i dobrą ochmistrzynią, jaką być powinnam, ich nocne ułożenia wcaleby mnie nie wzruszyły i nie uwierzyłbym także, w prawdę tych pięknych słów: „Żyję umierając, płonę pośród lodów, drżę w ogniu, żywię nadzieje wbrew nadziei i odchodzę, pozostając.“ Jak i w inne, tego samego gatunku, które niepodobieństwo głoszą i któremi poeci pisma swoje napełniają. Gdy przyrzekają wam Sfinksa z Arabji, koronę Ariadny, włosy Słońca, perły Południa, złoto z Tybru i wszelkie balsamy Wschodu — czynią to dla piór swych ćwiczenia — nic ich te obietnice nie kosztują, bowiem ani chcą, ani mogą ich dopełnić. Ale gdzież to się zapędzam, nieszczęsna?
Jakież szaleństwo ku temu mnie podwodzi, abym opowiadała błędy innych, mając swoich zadosyć? Ha, ja nieszczęsna, jeszcze raz powtarzam — to nie wiersze mnie zgubiły, lecz własne prostactwo, to nie muzyka mnie zmiękczyła, lecz własna letkomyślność. Moja niewiadomość, i mój brak rozeznania otworzyły drogę krokom Don Clavija — gdyż tak się ten rycerz nazywa — to ja mu dałam możność wtargnąć raz, a takoż wiele razy do alkierza Antonomazji, przezemnie, nie zaś przez niego oszukanej — pod tą pokrywkę, że jest jej prawowitym małżonkiem. Chocia bowiem biedną grzesznicą byłam, przecie nigdybym na to nie pozwoliła, aby, bez tej obietnicy uskutecznienia, dotknął się choćby jej trzewiczka. Nie, nie, bowiem małżeństwo idzie zawsze na przodku sprawy, w którą się mieszam. Jedna tu tylko nastrę- czała się przeszkoda, którą była nierówność stanu, bowiem Don Clavijo, jest zwykłym rycerzem, zaś infantka Antonomazja, spadkobierczynią Królestwa Kandaia, jak już o tem namieniłam. Cała ta intryga w tajności przez pewien czas pozostawała, dopóki nie spostrzegłam nabrzmiałości żywota Antonomazji, przez co przecie wszystko odkryć się mogło.
Obawa ta kazała nam zwołać radę — naszem postanowieniem było, aby nim zło widoczne się stanie, Don Clavijo zażądał w stadło infantki Antonomazji u wielkiego namiestnika kraju, powołując się na dana mu obietnicę; obietnicę tak wzmocnioną subtelnością umysłu mego, że nawet siły Samsona nie mogłyby jej zniszczyć.
Jęliśmy działać z pośpiechem. Namiestnik ujrzawszy obietnicę, wypytał infantkę, która mu odkrycie o swoim długu wyznała; posłano zatem po dworskiego alguazila, aby go miał pod swoją strażą.
— A zatem w królestwie Kandaia — rzekł Sanczo — zdarzają się alguazilowie dworscy, poeci i seguidille. Jeśli tak jest w samej rzeczy, przysiągłbym na wszystkie świętości — że cały świat tą samą jeno rzecz stanowi. Tymczasem jednak pośpieszajcie nieco, pani Trifaldi, bowiem pora późna się robi, ja zaś umieram z ciekawości dowiedzenia się końca tej długiej historji.
— Zaraz to uskutecznię — odparła grabini.


KAPITULUM XXXIX
W KTÓREM TRIFALDI DALEJ OPOWIADA O SWEJ ZADZIWIAJĄCEJ I PAMIĘCI GODNEJ HISTORJI

Każde słowo Sanczy cieszyło księżnę równie, jak martwiło Don Kichota. Rozkazał mu przeto uciszyć się. Doloryda dalej swoje opowiadanie prowadziła.
— W końcu po wielu responsach i odpowiedziach, gdy uznali, że infantka trwa z uporem w swojem przedsięwzięciu, ni na włos go nie odmieniając, wikary wydał pomyślny dla Don Clavijo wyrok, dając mu Antonomazję za prawowitą małżonkę, z czego królowa matka, Magoncja, takie strapienie odniosła, że po trzech dniach trzeba ją było pogrzebać.
— A więc snać umarła — rzekł Sanczo.
— Zapewne — odparł Trifaldin — bo w Kandaia nie chowają ludzi żywych, jeno umarłych.
— Widziano już nieraz, panie giermku — odparł Sanczo — że człeka zemdlonego w grób kładziono, rozumiejąc, że to umarły. Zdawa mi się teraz, że królowa Magoncja winna była pierwej zemdleć, niż umrzeć, bo gdy się żyje, wielu rzeczom zapobiedz można, a błąd i płochość infantki nie była znów tak wielka, aby ją do serca brać zbytnio. Gdyby poszła za mąż za pazia lub pokojowego, jako to uczyniło wiele dzieweczek, wedle tego, com słyszał, byłoby to zło bez poprawy, ale że przybrała za męża kawalera tak grzecznego i doskonałego, jak Jejmość tu go nam wystawiła, szczerze naprawdę przyznać trzeba, iż nie by- ło to szaleństwo tak wielkie, jakby na pierwszem pojrzeniu mniemać można. Według reguł mego pana który tu będąc obecny, nie dozwoli mi się kłamstwem splamić, tą samą modłą, co ludzie, w pismach zawołani, biskupami się czynią, rycerze a zwłaszcza błędni, królami i rycerzami ostają.
— Dobrze mówisz, Sanczo — rzecze Don Kichot — bowiem rycerz błędny, gdy mu fortuna tylko krztynę sprzyja, jest w stanie zostać największym władcą świata. Ach, niechaj pani Doloryda dalej swoją rzecz prowadzi, zdaje się bowiem, że została do opowiedzenia sama gorycz tej wdzięcznej i słodkiej historji.
— I jaka gorycz — odparła grabini. — Przy niej piołun i gorczyca słodkimi być się wydają. Pochowaliśmy tedy martwą, a nie zemdloną królową. Ledwieśmy ją ziemią przykryli i ostatniem uczcili żegnaniem (quis talia fando temperet a lacrymis[359]), gdy wielkolud Malambrun, brat stryjeczny Magoncji, zjawił się na grobie królowej, siedząc na drewnianym koniu. Krom tego, że jest okrutnikiem, także czarnoksięstwem się para. Chcąc się zemścić za śmierć swojej krewniaczki i ukarać zuchwałą śmiałość Don Clavija i rozzłoszczony będąc uporem Antonomazji, wiadomemi sobie sztuczkami, oboje zaklął i omamił. Infantka Antonomazja przedzierzgniona została w małpę miedzianą, zaś Don Clavijo w strasznego krokodyla, z nieznajomego kruszczu ulanego. W środku między nimi wznosi się filar miedziany, na którym wyryte jest pismo syrjackie, co przełożone na język kandajski, a potem na kastylijski, takie zawiera obwieszczenie:
Ci zuchwali miłośnicy nie będą przywróceni do swojej pierwszej postaci, dopóki mężny rycerz z Manczy nie odbędzie ze mną pojedynku osobnego, bowiem tylko dla jego nieprzemożonego męstwa, wyroki losów zachowały tę nadzwyczajną przygodę, jakiej drugiej na świecie nigdy nie było.
Uczyniwszy to dobył z szerokiej pochwy szabliska niesłychanej wielkości i, porwawszy mnie za włosy, chciał mi gardło poderżnąć i głowę od tułowia oddzielić. Struchlałam, głos mi uwiązł w gardzieli, tak iż prawie martwą się poczułam od wielkiej bojaźni; przecież wszystkie, jakie mogłam, czyniłam wysilenia; głosem lamentliwym i drżącym, tyle różnych rzeczy mu powiedziałam, że wstrzymał się od wykonania wyroku. Później kazał przyprowadzić przed swoje oblicze wszystkie damy dworskie, tutaj przytomne i, zganiwszy nas z fukiem za złe baczenie i zbeszcześciwszy wszystkie ochmistrzynie świata za ich matactwa i obłudności, wszystkim przypisał winę, której ja jedna byłam przyczyną. Później rzekł, że nie chce nas ukarać śmiercią, ale katuszami, które codzień nieprzerwanie śmierć powolną zadawać nam będą.
W tem okamgnieniu, jak te słowa wymówił, uczuliśmy wszystkie, że na twarzach naszych otwierają się dziurki, jakby nas szpilkami dotykano. Podnieśliśmy ręce do oblicz i znaleźliśmy się w stanie, który WPaństwo zaraz obaczycie.
To mówiąc, Doloryda i jej towarzyszki spuściły zasłony z głów i odkryły twarze, obrośnięte brodami gęstemi, czarnemi, rudemi, siwemi, złocistemi lub srokatemi. Na ten widok Księstwo zdawali się być zdumieni, Don Kichot i Sanczo osłupiali, a wszyscy przytomni zacudowani. Pani Trifaldi ciągnęła dalej:
— Otóż takim kształtem pokarał nas ten zdrajca, ten okrutnik niezbłagany, Malambrun, pokrywając nasze gładkie i delikatne twarze tą szorstką szczeciną. O gdybyż niebo zwoliło, aby nam raczej głowy z karków pościnał, tem swojem ogromnem szabliskiem, niżeli zaćmił piękność lic naszych temi kudłami. Bo jeżeli Wasze Wysokości dobrze zważą (przy tych słowach, co je teraz powiem, chciałabym wylać dwie rzeki łez, lecz myśl nieustawna o nieszczęściu naszem i te strumienie sloz, które już wylałam, oczom wilgotność odbierają i osuszają je jak kłosy. Zatem mówić będę bez płakania) gdzież to się pokazać może ochmistrzyni brodata? Któryż to ojciec, albo matka litość dla niej poczują? Kto jej da wspór i pomoc? Jeżeli dama, mająca płeć gładką a twarz upstrzoną barwiczkami i zmęczoną od smarowaniów przeróżnych, z trudnością jednak kochanka znajduje, cóż dopiero rzec o tej, której oblicze podobne jest do lasu? O, ochmistrzynie, najmilsze towarzyszki moje! Zła gwiazda przytomna była narodzinom naszym i w nieszczęśliwej chwili ojcowie nasi nas spłodzili.

Rzekłszy to, hrabina dała poznakę, że już zmysły strada.

KAPITULUM XL
O RZECZACH DOTYCZĄCYCH TEJ PRZYGODY I TEJ WIEKOPOMNEJ HISTORJI

Ci wszyscy, którym historje, do tej opowieści podobne, do gustu przypadają, winni, wierę, wdzięcznymi się okazać pierwszemu księgi składaczowi, Cydowi Hametowi, a to dla jego skrupulatności, z jaką o wszystkich szczegółach opowiada, nie pomijając rzeczy najmniejszej. Otóż uwiecznia myśli, na jaśnię podaje fantazje, odpowiada na utajone pytania, wyjaśnia wątpliwości, z argumentami na harc wyjeżdża, i tak wszystko tłumaczy, jakby sobie tylko mógł tego życzyć czytelnik najbardziej niezbyty.
„O sławny autorze, o szczęśliwy Don Kichocie, o sławna Dulcyneo. o żartownisiu, Sanczo Pansa! Wszyscy razem i każde z was z osobna bodziecie mogli żyć przez długie wieki, dla powszechnego ukontentowania i rozrywki.“
Historja powiada tedy, że Sanczo, ujrzawszy zemdloną Dolorydę, rzekł:
— Przysięgam na moją poczciwość i na życie wieczne wszystkich Pansów moich przodków, że przygody podobnej nie widziałem na oczy, ani o niej nie słyszałem; takoż mój pan nigdy mi równej nie opowiadał i ręczę, że mu nawet przez przywidzenie do głowy nie przyszła. Hej, do stu tysięcy djabłów, aby gorzej nie przekląć, owóż mi Malambrun — czarnoksiężnik i wielkolud naschwał!
Czyś nie znalazł innego sposobu, ukarania tych nieszczęśliwych niewiast bez tego, aby je kudłatemi uczynić? Choćby i wtedy przez nos gadały, przynajmniej nie byłyby brodate; założyłbym się, że nie mają czem zapłacić za golenie balwierzowi.
— To prawda istotna — odparła jedna z tych dwunastu panien — że nie mamy i szeląga na mydło, dlatego też niektóre z nas dla oszczędności, czynią użytek z pewnej maści woskowej i smoły, którą sobie na twarz kładą, a później za jednym zamachem brody odrywają, tak iż później twarze są ogolone i gładkie, niby spód kamiennego moździerza. Lubo i w królestwie Kandaia są białogłowy, co od domu do domu chodzą, aby włosy usuwać, brwi i rzęsy czernić i tem podobne ochędóstwa czynić, to my ochmistrzynie naszej pani, nie chciałybyśmy nic o nich wiedzieć. Jeżeli łaska pana Don Kichota nas nie wesprze, zapewne do grobów nasze brody z sobą weźmiemy.
— Raczejbym sobie brodę wyrwał w kraju Maurów[360] — rzekł Don Kichot. — niżeli omieszkał dać Wam poratunku.
W tej chwili Trifaldi przyszła do siebie z zemdlenia i rzekła do Don Kichota:
— Miłe brzmienie tej obietnicy, o najwaleczniejszy rycerzu, obiło się o moje uszy, gdy byłam zemdlona, cucąc i ożywiając zmysły i siły, tak iż odnowa Was zaklinam, o niezwyciężony rycerzu błędny, aby wasza obietnica uskuteczniona została.
— Nie będę tego odwłóczył — odparł Don Kichot — oznajmij mi tylko, WPani, w czem mogę Wam być użyteczny; znajdziesz mnie gotowego do czynienia przysług.
— W tem rzecz cała — rzecze Doloryda — że stąd do królestwa Kandaia, gdy się lądem jedzie, jest pięć tysięcy mil, jedna albo dwie, mniej lub więcej, po powietrzu zaś prosto lecąc, tylko trzy tysiące dwadzieścia i siedem mil. Trzeba także wiedzieć, że czarno- księżnik Malambrun mi rzekł, iż, gdy tylko szczęsny los pozwoli mi stanąć przed rycerzem, naszym wybawicielem, on przyśle mu bieguna lepszego i mniej narowistego, niż najbardziej zachwalane rumaki. Będzie to ten sam koń drewniany, na którym waleczny Pierres porwał piękną Magalonę.[361] Zwierzę to kieruje się kołkiem, co je ma na łbie. Służy on za wędzidło. Rumak ten tak pośpiesznie i letko po powietrzu leci, iż zda się, że go djabli sami popychają. Koń ów, jak dawne opowieści powiadają, jest uczyniony przez mądrego Merlina; czarnoksiężnik pożyczył go był swemu przyjacielowi, Piotrowi z Prowancji, który wiele podróży po powietrzu na nim odprawił i, jako się już rzekło, na jego krzyżu umieścił Magalonę i wzbił się z nią ku górze, zostawiając na ziemi zacudowanych, patrzących na niego. Ten zaś Merlin nie pożyczał go łatwo, tylko tym co ich lubił, albo temu kto mu lepiej zapłacił. Jakoż od czasu wielkiego Piotra, dotąd nie słychać, żeby kto rumaka dosiadał. Z rąk Merlina wydostał go przez swoje sztuczki czarodziejskie Malambrun, który, mając go teraz w swej władzy, podróże nieprzerwane po wszystkich częściach świata na nim odbywa. Dziś jest tu, jutro będzie we Francji, nazajutrz w Potosi. Owóż co w tym rumaku jest najlepszego, że nie żre, nie pije, podków nie psuje, i tak letko kłusuje po powietrzu, że ten, co na nim siedzi, może trzymać w ręku szklankę, pełną wody, nie uroniwszy i kropli. Dlatego też piękna Magalona bardzo go dosiadać i powodować nim lubiła.
Na to rzekł Sanczo:
— Co do równego i letkiego chodu, to jedyny jest mój osioł, chocia po powietrzu latać nie umie, ale na ziemi mógłby się mierzyć ze wszystkimi człapakami i kłusakami świata.
Wszyscy przytomni śmiać się zaczęli, zaś pani Doloryda ciągnęła dalej:
— Ten koń drewniany, jeżeli tylko Malambrun zezwoli, aby się moje nieszczęścia zakończyły, nim pół godziny tej nocy upłynie, stanie tu przed nami, bo mi czarnoksiężnik rzekł, iż na znak, że uznał już o spotkaniu rycerza, któregom szukała usilnie, przyśle mi swojego konia nieodwłocznie, gdzie będzie potrzeba.
— Wieleż osób może siedzieć na tym koniu? zapytał Sanczo.
— Dwie tylko — odparła Doloryda — jedna na siodle, druga na krzyżu końskim. Dwie te osoby zwykle bywają: rycerz i giermek, jeżeli niemasz damy której porwanej.
— Radbym wiedzieć, pani Dolorydo, jak się ten koń nazywa — rzekł Sanczo.
— Jego imię — odparła Doloryda — nie jest imieniem rumaka Bellerofonta, który się zwał Pegazem, ani imieniem dzianeta Aleksandra Wielkiego, mianowanego Bucyfałem. Nie jest równie tego nazwiska, co Brillador Rolanda Szalonego, Bayard Rinalda z Montalbanu, Frontin Ruggera, tem mniej, co Bootes i Peritoa, jak się zwały rumaki Słońca. Niema też przydomku Orelia, jak koń nieszczęsnego Rodryga, ostatniego króla Gotów, na którym siedząc, przystąpił do bitwy, w której stracił wraz państwo i życie.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzekł Sanczo — że skoro mu nie dano żadnego z imion tych sławnych rumaków, nie nazwano go też pięknym mianem bieguna mego pana, Rossynanta, które to miano, bez zachwały, wszystkie te wyliczone tutaj nazwiska przechodzi.
— Tak i ja rozumiem — odparła brodata grabini. — Przecież nazwisko tego rumaka jest przyzwoite i znaczące własność jego, bo się zowie „Kołkobiegun Letki“; iż jest z drzewa, ma na łbie kołek i szybko po powietrzu biega. Jeśli więc o imię chodzi, łacno może wchodzić w paragon z sławnym Rossynantem.
— To przezwisko mi się dosyć podoba — rzecze Sanczo — ale czem rumaka kierują, czy uzdeczką, czyli też powrozem?
— Jużem powiedziała — odparła Trifaldi — że kołkiem; jeździec, siedząc na rumaku, tylko ten kołek nawróci na którą chce stronę, a rumak zaraz się nakieruje, czyli górą przez powietrze, czyli też dołem, prawie się z ziemią równając i zamiatając ją ogonem, alboli i środkiem, co go we wszystkich uczynkach umiarkowanych należy zachować.
— Radbym go ujrzał — rzecze Sanczo — ale myśleć, że mógłbym wsiąść na niego i jeździć na siodle, czy też koło siodła, byłoby to szukać gruszek na wierzbie. Na mną duszę, zaledwie mogę się utrzymać na burdzie mego osła, tak miętkiej jak jedwab, a teraz żądają, abym wlazł na grzbiet drewniany, bez poduszki i dery. Ha, do kaduka! Nie myślę sobie tłuc kości, aby ktoś tam brodę tracił. Niech się każdy goli, jak chce, nie będę memu panu w tak długiej podróży towarzyszył, tembardziej, że nie jestem potrzebny do tych bród pozbawiania, jeno do odmamienia pani Dulcynei.
— Owszem — rzekł Trifaldi — koniecznym to jest obowiązkiem, tak iż bez przytomności Sanczy, nicby się nie uskuteczniło.
— Pomocy, ludzie miłosierni! — zawołał Sanczo — Cóż mają giermkowie do przygód swoich panów? Mająż oni odnosić cały zysk, a chwałę, my zaś tylko trudów zaznawać? Tam, do stu kaduków! Gdybyż przynajmniej dziejopise mówili: „Ten rycerz dopełnił tej, czy tamtej przygody i spotyczki, z pomocą Marcina, swego giermka, bez którego nie podobnaby mu było tego uiścić“.
Tymczasem piszą tylko na sucho, tym kształtem: „Don Paralipomen o Trzech Gwiazdach przemógł sześć plugawych straszydeł“, a o jego giermku, który tej przygodzie był przytomny, nic nie dokładają, tak jakby go na świecie nie było. Dlatego jeszcze raz mówię i powtarzam, że mój pan, może sam jechać bezemnie i niech mu będzie na zdrowie! Ja się tu zostanę przy Księżnie Jejmości, mojej pani, a i to być może, że gdy pan Don Kichot powróci, ani chybi sprawę Dulcynei znajdzie już uładzoną po części, bo w wolnym czasie, gdy nic nie będę miał do czynienia, myślę orżnąć sobie skórę tak należycie, że na niej ani wioska nie pozostanie.
— Z tem wszystkiem — rzekła księżna — będziesz musiał towarzyszyć swemu panu, jeśli tego potrzeba wymagać będzie i jeśli tak znaczne osoby, o to cię poproszą. Dla twego próżnego strachu oblicza tych dam nie mogą przecież pozostawać zarośnięte kudłami.
— Pomocy jeszcze raz wzywam! — rzecze Sanczo — gdyby ten uczynek miłosierny miał być dopełniony dla panien skruszonych, albo dla dziewczątek ze szkół, możnaby się było jeszcze odważyć na tak twardą próbę, ale znosić ową boleść, aby ochmistrzynie brody traciły, tam do bisa! Mógłbym je widzieć wszystkie brodate i kudłate, od najmniejszej do największej, od najbardziej wybrydnej do najbardziej pieszczonej.
— Zawziąłeś się na ochmistrzynie, mój Sanczo — rzecze księżna — widać jesteś tego samego mniemania, co aptekarz z Toledo, ale przysięgam, że jesteś w błędzie. W moim domu jest kilka takich, co mogą służyć za wzór dam dworskich. Zresztą jest tu przytomna pani Rodriguez, która nie ścierpiałaby gdybym nieprawdę mówiła.
— Niech Wasza Książęca Mość — odparła dama Rodriguez — mówi co jej się podoba, Pan Bóg wie wszystko najlepiej. Złe, czy dobre, brodate, czy na obliczach gładkie, tak dobrze jesteśmy córkami naszych matek, jak i inne białogłowy. Skoro Pan Bóg nas na świat powołał, wie dlaczego to uczynił. W Jego tylko miłosierdziu ufność pokładam, a nie w brodzie czyjejkolwiek.
— Dosyć na tem, pani Rodriguez — odezwał się Don Kichot. Co się tyczy damy Trifaldi i jej towarzyszek, to spodziewam się, że niebo spojrzy przychylnie na ich strapienia i że Sanczo uczyni to, co mu ja uczynić rozkażę. Radbym, aby Kołkobiegun już przyleciał i abym się spotkał prędko z Malambrunem. Wiem, iż niema cyrulika, coby Wasze Miłoście lepiej ogolił, jak moja szpada, która zgoli łeb temu wielkoludowi; Bóg cierpi złych, ale nie zawsze.
— Ach — rzekła wtem dama Doloryda — niechaj łaskawemi oczami patrzą na Waszą Wysokość, dzielny rycerzu, wszystkie gwiazdy, najjaśniejsze nieba luminarze i niech zlewają na Was moc i przychylną darzą was fortuną, jesteście bowiem tarczą i puklerzem nieszczęsnego, oszkaradzonego i osławionego rodu ochmistrzyń, karmionego wzgardą od aptekarzów, wyszydzanego od paziów, przez giermków przeklinanego. Niechaj przeklętą będzie dzierlatka, która w kwiecie wieku swojego zapragnęła ochmistrzynią zostać, miast do klasztoru wstąpić. Nas, nieszczęsne dworskie panny, choćbyśmy ze krwi Hektora Trojańskiego prosto przez męską płeć pochodziły, zawsze w małem zachowaniu mieć będą panie nasze.
O, olbrzymi Malambrunie, który mimo swego czarnoksięstwa srogiego, zwykł jesteś obietnic swych do trzymywać, ześlij nam corychlej nieporównanego Kołkobieguna, aby nasze nieznośne utrapienia kres wreszcie znalazły, gdy bowiem upały słoneczne nastaną, a my nadal z temi brodami pozostaniemy, stopniejemy chyba od gorącości.

Grabini Trifaldi wyrzekła te słowa z taką żałością, że wszyscy wzruszeni zostali. Sanczo Pansa, łzy po- łykając, umyślił jechać wraz ze swym panem na tę wyprawę, choćby go na koniec świata zaprowadził, jeżeliby to tylko miało się okazać pomocne do uwolnienia tych czcigodnych oblicz od kosmacizny.

KAPITULUM XLI
KTÓRE MÓWI O PRZYBYCIU KOŁKOBIEGUNA I O KOŃCU TEJ DRUGIEJ PRZYGODY

Tymczasem noc się zbliżała, a z nią czas okryślony przybycia sławnego Kołkobieguna. Zwłoka już niecierpliwiła Don Kichota. Nasz rycerz mniemał, że skoro Malambrun tak się opóźnia z przysłaniem rumaka, znaczy to, iż albo on, Don Kichot, nie jest tym rycerzem, któremu niniejszą przygodę zachowano do uskutecznienia, lub też, że czarnoksiężnik unika i obawia się zmierzyć z nim w osobnem spotkaniu. Aliści nagle weszło do ogrodu czterech dzikich mężów, okrytych bluszczem i niosących na ramionach konia drewnianego. Postawili go na ziemi na nogach, później zaś jeden z nich rzekł:
— Niech rycerz, który ma na to odwagę, wsiada na tę machinę.
— Ja nie wsiądę — zawołał Sanczo, — ani nie mam odwagi, ani nie jestem rycerzem.
Dziki mąż ciągnął dalej:
— Jeżeli jest tu przytomny giermek tego rycerza, niechaj na grzbiet się mieści. Rycerz zaś niech zaufa walecznemu Malambrunowi, iż żadnego podejścia tu niemasz i że tylko od ciosu szpady wielkoluda, szkodę odnieść może. Niema nic innego do czynienia, jak przekręcić kołek na łbie, a rumak zaniesie rycerza i giermka po powietrzu do Malambruna, któ- ry na nich czeka. Aby jednak wysokość drogi nie czyniła im zakrętu głowy, trzeba mieć zawiązane oczy do czasu, gdy koń zarży, co będzie znakiem, że podróż dokończona.
To powiedziawszy, dzicy ludzie ostawili Kołkobieguna i odeszli krokiem, pełnym godności.
Zaledwie Doloryda konia obaczyła, rzekła ze łzami do Don Kichota: — O najdzielniejszy rycerzu, obietnica Malambruna jest uskuteczniona, koń przybył, nasze brody rosną! Każda z nas, pospołu ze swemi włosami na brodzie, błaga cię, abyś ogolił nas i ostrzygł. Na tem teraz wszystko zawisło, abyś pospołu z swym giermkiem, dosiadł Kołkobieguna i uczynił szczęśliwy początek tej podróży niesłychanej.
— Dopełnię tego chętnie, grabini Trifaldi — odparł Don Kichot — nie bawiąc się szukaniem poduszki i ostrogów, aby czasu po próżnicy nie tracić. Tak wielka jest bowiem chęć moja oglądania was wszystkie ogolonemi i ochędożonemi.
— Ja tego nie uczynię — rzekł Sanczo — ani chętnie, ani niechętnie, żadną miarą, a jeżeli te ostrzyżyny bród nie mogą się obejść bez tego, abym wlazł na grzbiet koński, niechaj mój pan poszuka sobie innego giermka, co mu towarzyszyć będzie, zasię te damy innego środka do wygładzania swoich twarzy. Nie jestem czarownikiem, abym po powietrzu latał. Coby rzekli poddani moi, wyspiarze, gdyby uznali, że ich Rządca na wszystkie wiatry się rozpuścił, jak latawiec. Do tego, stąd do Kandai jest trzy tysiące mil z okładem, jeśli tedy koń się zmorduje w drodze, albo olbrzymowi coś do łba przyjdzie, spóźnimy się z powrotem o pół tuzina lat; wówczas nie będzie już na świecie wyspy ani wyspiarzy, co mnie poznać będą mogli. Mówi się wszak pospolicie, że opóźnienie sprawuje utracenie, i że gdy ci jałówkę dają, biegaj rączo po postronek. Niech mi przebaczą brody tych dam! Dobrze w Rzymie Świętemu Piotrowi, chcę rzec że nieźle mi tu w tym domu, gdzie mnie tak zacnie podejmują i czynią mi zapewnienia, że wkrótce wielkorządcą ostanę.
— Przyjacielu Sanczo — rzekł książę — wyspa, com ci ją obiecał, nie uciecze; nie jest ruchająca się; zapuściła tak krzepkie korzenie w głąb ziemi, że nie możnaby jej wyrwać, ani z miejsca poruszyć, mimo wszelkich wysileń. A do tego wiesz dobrze, jako i ja, że nie masz na świecie urzędu godnego, któryby bez trudu i ciężkości zdobyć można było. Żądam od ciebie za to wielkorządstwo, abyś towarzyszył panu swemu, Don Kichotowi i dał początek i koniec tej pamiętnej przygodzie. Wsiadaj, nie mieszkając, na grzbiet Kołkobieguna i wracaj do nas z tą szybkością, jakiej się po letkości tego rumaka spodziewać można. Gdyby zaś przeciwny los zdarzył, żebyś musiał wracać pieszo, pielgrzymując od domu do domu i od gospody do gospody, to w jakimkolwiek czasie i stanie przybędziesz, zawsze znajdziesz swoją wyspę, tam, gdzieś ją zostawił i obywatelów, chętnych przyjąć cię za rządcę. Moja zaś przychylność dla ciebie i moja wola wcale się nie odmieni, nie wątpij o tem panie Sanczo, gdyż obraziłbyś jawnie moją chęć wyświadczenia ci przysługi.
— Dosyć na tem — odparł Sanczo — jestem prostym giermkiem i nie umiem odpowiadać na tyle uprzejmości oświadczeń. Niechaj Pan mój wsiada na tego konia, mnie zaś niech oczy zawiążą, polecą mnie Bogu i powiedzą mi czy, gdy będziemy latali pod obłokami, będę się mógł i ja Bogu polecić i aniołów wezwać.[362]
Na to odparła Trifaldi:
— Możesz to uczynić bezpiecznie, bo chociaż Malambrun jest czarnoksiężnik, wszelako dobry chrześcijanin i czyni te wszystkie omamienia roztropnie i pobożnie, aby sobie nie zjednać żadnej przygany.
— A zatem — rzecze Sanczo — siadajmy! Niech nas prowadzi Bóg i Najświętsza Trójca z Gaety.
— Od czasu pamiętnej przygody z foluszami — rzekł Don Kichot, nigdym nie widział Sanczy tak zalęknionego jak teraz; gdybym był przesądny, ledwiebym nie zadrżał w duszy, widząc tę jego strachliwość. Ale pójdź tu, Sanczo, gdyż za pozwoleniem Wielmożnych Państwa, chciałbym z tobą dwa słowa na stronie zamienić.
Rzekłszy to, zaciągnął giermka w zakąt ogrodu pomiędzy wielkie drzewa i, uścisnąwszy jego ręce, rzekł:
— Widzisz mój przyjacielu, Sanczo, jak daleka podróż nas czeka. Pan Bóg tylko wie, jak prędko i kiedy powrócimy i czy zatrudnienia ostawią nam chwilę czasu i spokoju. Chciałbym przeto, abyś udał się do swojej komnaty pod pokrywką, że masz wziąć sobie coś potrzebnego do podróży i abyś, zamknąwszy się tam, dał sobie z pięćset rózeg zadatku, na te trzy tysiące sześćset plag, coś się obowiązał dopełnić. Ten, co dobrze zaczyna, już połowę dzieła dokonał!
— Na Boga! — zawołał Sanczo — chyba Wielmożny Pan rozum utracił. To jakby ktoś rzekł: „W brzemienności mnie widzisz, a prawiczeństwa po mnie żądasz“. Teraz gdy mam siadać na goły i twardy stół, WPan chcesz, abym sobie zadek poranił? Zaprawdę, zaprawdę źdźbła racji nie macie! Pójdźmy teraz te damy ogolić, a za powrotem przyrzekam WPanu, że tak prędko obowiązanie swoje uiszczę, iż Wasza Miłość będzie wielce ukontentowany; teraz jednak o tem więcej nie mówmy.
— Twoja obietnica, miły Sanczo — odparł Don Kichot — pociesza mnie znacznie. Pewien jestem, że jej dotrzymasz, chocia bowiem jesteś nieco ociężały, przecież tem samem nielza cię nazwać nieprawdomównym.
Skończywszy dyskurs, powrócili, aby dosiąść Koł- kobieguna. Don Kichot, wdrapując się na siodło, rzekł:
— Zawiąż sobie oczy, Sanczo, i wsiadaj śmiało; nie masz podobieństwa, aby ten, co tak zdaleka nas przyzywa, zwodził nas za mały zysk, coby miał, oszukując ludzi, którzy mu dowierzają. Chociażby rzeczy obróciły się opacznie i inaczej, niż mi się wydaje, sławy przedsięwzięcia tej przygody, nie zaćmi niczyja złośliwość.
— Dalej tedy, WPanie — zawołał Sanczo — łzy i brody tych dam, tak już w moje serce zapadły, że i kawałka najlepszej strawy nie ukąszę, póki ich oblicz gładko ogolonych nie obaczę. Wsiadajcie, mój panie i pierwszy sobie oczy zawiążcie, bowiem jeśli ja mam się mieścić na grzbiecie, wy siodło zająć winniście.
— To prawda — odparł Don Kichot. I wyjąwszy chustkę z kieszeni poprosił Damy Dolorydy, aby mu dobrze oczy związała, co ta chętnie uczyniła. Aliści Don Kichot wnet chustkę zdjął i rzekł:
— Jeżeli się nie mylę, czytałem w Wergilijuszu o Palladium Trojańskiem; był to koń drewniany, ofiarowany przez Greków bogini Palladzie i zawierający w sobie rycerzów zbrojnych, co byli przyczyną doszczętnego zburzenia Troi. Dobrzeby było zatem obaczyć naprzód co Kołkobiegun zawiera w swoich wnętrznościach.
— Nie ma przyczyny potemu — rzecze Doloryda, ja ręczę za to, bo wiem, że Malambrun niema w sobie nic ze złośliwego zdrajcy. Siadaj WPan bez trwogi, jeżeli się coś złego przytrafi, na siebie to biorę.
Zdało się Don Kichotowi, że gdyby jeszcze cos rzekł w materji swego bezpieczeństwa, byłoby to z uszczerbkiem dla jego mężności, tak iż nie wdając się już w gawędę, dosiadł Kołkobieguna i pomacał kołek, który się letko obracał, a że strzemion nie by- ło i że nogi mu się zwieszały, zdawał się jak osoba na arrasie flamandzkim utkana, w scenie rzymskiego triumfu. Sanczo także jął się gramolić na konia, niechętnie a leniwie. Rozsiadłszy się, jak mógł najlepiej na grzbiecie, znalazł go wcale nie miętkim, poprosił zatem księcia aby, jeśli to możliwe, kazał mu dać poduszkę, choćby ze stołeczka księżnej, albo jasiek z łoża jakiegoś pazia, bowiem grzbiet raczej z marmuru niż z drzewa uczyniony być się wydaje.
Na to Trifaldi odparła:
— Kołkobiegun nie znosi na sobie żadnego rzędu, ani przybrania. Wszystko, co Sanczo uczynić może, to usiąść bokiem, obyczajem białychgłów, a wówczas nie będzie tak czuł twardzizny.
Sanczo uczynił tak i, pożegnawszy się ze wszystkimi, pozwolił sobie oczy zawiązać, lecz po chwili zdjął chustkę i spoglądając smutno ze łzami w oczach na obecnych w ogrodzie, zaklął ich, aby, w tych ciężkich dlań terminach, zmówili na jego intencję Ojcze Nasz i Zdrowaś Marja. Gdy się w podobnym złym razie znajdować będą, Bóg ześle im kogoś, co się za nich pomodli.
— Łotrze zawołał Don Kichot — czy cię na szubienicę prowadzą, czyli też jesteś u kresu żywota swego ze podobnych modłów żądasz? Zali, tchórzu niegodziwy, nie znajdujesz się w tem samem miejscu, gdzie się znajdowała piękna Magellona i skąd zstąpiła nie do grobu, ale by stać się królową Francji, jeżeli tylko historje nie kłamią. Ja zaś, co u twego boku siedzę, zaliż nie mogę zastępować sławnego Piotra, który zajmował to miejsce, które ja teraz zajmuję? Zasłoń sobie oczy, bydlę tchórzliwe, i strzeż się, abyś się nigdy z temi postrachami nie wynurzał, przynajmniej w mojej obecności.
— Niechaj mnie więc oczy zawiążą — odparł Sanczo skoro nie chcą, abym się Panu Bogu polecił, czy też, aby mnie polecono, nie dziwota chyba, że obawiam się, iż tu w pobliżu jest gdzieś zgraja, djabłów, co nas zawloką do Peralvillo.[363]
Zawiązali sobie tedy oczy. Don Kichot czując, ze siedzi tak jak siedzieć powinien, zaczął nakręcać kołek. Ledwie rękę na nim położył, wszystkie damy i wszyscy przytomni zaczęli gromko wołać:
— Niechaj cię Pan Bóg prowadzi, mężny rycerzu. Niech Bóg będzie z tobą, nieustraszony giermku! Owóż już przecinacie powietrze jak chyżolotna strzała, już w podziwienie wprowadzacie tych, co na was z ziemi patrzą. Trzymaj się, śmiałku Sanczo, gdyż się kiwasz na wszystkie strony. Zważ, że twój upadek byłby gorszy niż tego młodzika zuchwałego, który chciał prowadzić wóz słońca — swego ojca.
Sanczo, usłyszawszy to wołanie, ujął wpół swojego pana, ścisnął go mocno ramionami i rzekł:
— Nie wiem, czemu to przepisać, WPanie, ze głosy tych, co powiadają, żeśmy wygórowali, dobiegają do nas tak wyraźnie, iż zdawa się, że mówią w pobliżu nas.
— Nie zastanawiaj się nad tem — rzecze Don Kichot. Ponieważ te nadpowietrzne latania wychodzą daleko poza obręb rzeczy zwykłych, możesz widzieć i słyszeć, z oddalenia tysiąca mil wszystko, co chcesz. Ale mnie tak nie ściskaj Sanczo, bo mnie zrzucisz z siodła. Nie wiem, zaprawdę, czego się lękasz, przysiadłbym, żem w życiu całem tak letko niosącego rumaka nie dosiadał; zdawa się, jakby się z miejsca wcale nie ruszał. Pozbądź się, przyjacielu, tych próżnych strachów, rzeczy idą dokładnie, jak iść powinny i mówić możemy, że wiatr mamy z tyłu.
— To prawda — odparł Sanczo — bo czuję z tamtej strony morszczyznę tak tęgą, jakby na mnie z tysiąca miechów dmuchano.
Miał przyczynę tak mówić, bo kilku ludzi dęło na nich z tyłu dużemi mieszkami. Książę, księżna i marszałek dworu, tak dobrze tę przygodę przygotowali, iż nie brakowało nic, aby ją jaknajlepiej uskutecznić. Don Kichot, wiatr również poczuwszy, rzekł:
— Zapewne, Sanczo, musieliśmy już dotrzeć do drugiego kręgu powietrza, gdzie się rodzi grad i śnieg, tak, jak w trzecim grzmoty, pioruny i błyskawice... Jeżeli w górę będziemy pomykać z taką szybkością, wnet wpadniemy w krąg ognisty. Nie wiem dokładnie, jak ten kołek obracać, aby nie zalecieć w takie miejsce, gdziebyśmy się mogli spalić na proch.
Wtem paczesiami z kłaków, na kijach trzymanemi, zaczęto im twarze rozgrzewać.
Sanczo, poczuwszy gorąco, rzekł:
— Obym zdechł, jeżeli już nie jesteśmy w kręgu ognistym albo blisko niego, bo już mam opaloną wpół brodę. Chciałbym zdjąć chustkę, aby obaczyć, gdzie się znajdujemy.
— Strzeż się tego uczynić — zawołał Don Kichot. — Czy nie przypominasz sobie prawdziwego zdarzenia licencjata Torralba,[364] którego djabli porwali w powietrze na koniu, zrobionym z trzciny, z oczyma zawiązanemi. Po dwunastu godzinach stanął w Rzymie, zsiadł w Torre di Nona,[365] która jest ulicą miasta, widział natarcie i opowiedział o wszystkiem, co widział. Oznajmił także, że gdy leciał po powietrzu, djabeł rozkazał mu oczy otworzyć, co gdy uczynił, widział się tak bliskim miesiąca, iż mógł rękami go prawie namacać, ale nie śmiał natomiast na ziemię spojrzeć, z lęku przed głowy zawrotem. Dlatego, mój Sanczo, nie masz przyczyny, aby oczy odsłaniać. Ten co wziął na się prowadzenie nas, musi nas mieć na pieczy i zdać ze wszystkiego sprawę. Może się tak ku górze wzbijemy, aby spaść na dół na Królestwo Kandaia, tym kształtem, co sokół lub jastrząb na srokę, aby ją schwytać w pazury. Chociaż nam się zdaje, że nie więcej jak pół godziny siedzimy na tem koniu, wierzaj mi jednak, mój przyjacielu, żeśmy już znaczny kęs drogi ujechać musieli.
— Nie mam co, WPanu, na to odpowiedzieć — rzecze Sanczo — wiem jeno że jeśli ta dama Magalanes, czy też Magalona, nie przykrzyła sobie jeździć na tym grzbiecie twardym, musiała mieć ciało niezbyt miętkie.
Książę, księżna i wszyscy przytomni w ogrodzie, słuchali pięknych dyskursów obu walecznych i wielką pociechę stąd odnosili. Aliści chcąc dowieść do końca tę dziwaczną i dobrze ułożoną przygodę, kazali przytknąć ogień do zapału, znajdującego się blisko podogonia. Kołobiegun, mający brzuch pełen rac i innych sztucznych ogni, wyskoczył w powietrze z wielkim hukiem, a potem upadł na ziemię, wraz z Don Kichotem i Sanczo Pansą, wpół spalonymi. W tej chwili grabinia Trifaldi i jej damy brodate zniknęły z ogrodu, a wszyscy inni przytomni udawali zemdlonych, leżąc na ziemi. Don Kichot i Sanczo podnieśli się w bardzo złym stanie i, obejrzawszy się na wszystkie strony, zdziwili się srodze, uznawszy że znajdują się w tym samym ogrodzie, skąd wyjechali, acz bardziej jeszcze zdumieni zostali, gdy spostrzegli w końcu ogrodu zatkniętą w ziemię kopję, na której wisiał, na dwóch sznurkach jedwabnych zielonych, pergaminowy arkusz; Na nim był ten nadpis, złotemi literami wyrażony:

Nieustraszony rycerz, Don Kichot z Manczy, dopełnił przygody grabini Trifaldi, inaczej zwanej damą Dolorydą i jej towarzyszek, co tylko ją przedsięwziął. Malambrun na tem przestaje, i oznajmia, że jest całkiem ukontentowany i że mu się zadosyć stało. Podbródki tych dam już są gładkie, zaś król Don Clavijo i Królowa Antomazja do pierwszej są przywróceni postaci. Jeśli zasię biczowanie giermka dopełnione zostanie, gołębica będzie wyzwolona z szponów jadowitych jastrzębia, co ją prześladuje,
i na łonie swego ulubionego miłośnika się ocknie. Tak rozporządził Merlin, arcy-czarnoksiężnik, nad wszystkimi czarnoksiężnikami.

Skoro Don Kichot przeczytał te słowa, które pergamin zawierał, pojął zaraz, że wróżyły one odczarowanie Dulcynei. Przeto powinne i stokrotne dzięki złożywszy za to, iż z małem niebezpieczeństwem dokończył tak wielkiej przygody i do pierwszego stanu przywrócił oblicza tych ochmistrzyń, co już zniknęły z ogrodu, podszedł do księcia i księżnej, którzy jeszcze do utraconych zmysłów nie przyszli, i biorąc księcia za rękę, rzekł:
— Odwagi, książę, odwagi. Wszystko to są jeno fraszki; przygoda jest już zupełnie dokończona, bez niczyjej szkody, jako to jawnie uznać można po piśmie, na tej kopji zawieszonem.
— Książę, jak człek w głębokiem uśpieniu będący, zaczął niby do siebie przychodzić. Księżna i ci wszyscy, co na ziemi leżeli, takoż udawali ocknienie, dając po sobie poznaki zadziwienia i trwogi, tak iż można było mniemać, że w samej rzeczy przytrafiło im się to, co tak udatnie zmyślili. Książę, oczy mając jeszcze wpół zawarte, przeczytał obwieszczenie, później zaś pobiegł, aby uściskać Don Kichota. Sanczo szukał oczyma damy Dolorydy, chcąc obaczyć, jak wygląda bez brody i jeżeli jest tak piękna w istocie, jak można było mniemać pierwej, po składzie jej twarzy miarkując. Ale mu powiedziano, że gdy Kołkobiegun z powietrza na ziemię spadł, cała zgraja ochmistrzyń z damą Dolorydę na czele zniknęła ogolona do czysta, jakby i śladu kłaków na obliczach nie miały. Księżna zapytała Sanczy, jak mu się wiodło w tej tak długiej podróży.
Na to odparł Sanczo:
— Czułem, Mościa Pani Księżno, że jedziemy, tak jak mój pan powiadał i że lecimy przez krąg powie- trza ognistego. Chciałem wówczas oczy sobie odsłonić, aliści mój pan, którego o pozwolenie odjęcia chustki poprosiłem, nie chciał na to przystać; wszelako ja, będąc z przyrodzenia ciekawy i chcąc zawsze wiedzieć, co mi na drodze zawadza, odsłoniłem koło nosa trochę chustki nieznacznie, tak, że nikt nie spostrzegł, a potem począłem patrzeć na dół. Ziemia zdała mi się tak maleńka, jak ziarnko gorczycy, zaś ludzie, co po niej chodzili, jak orzechy. Z tego wszystkiego wnosić można, że w tej chwili wysoko lecić musieliśmy.
— Przyjacielu Sanczo — rzekła księżna — bacz co mówisz; tym sposobem, jak powiadasz, nie widziałeś ziemi, tylko ludzi, co po niej chodzili. Jasne jest, że jeżeli ziemia nie zdała ci się większa, jak ziarnko gorczycy, a każdy człek jak orzech, tedy jeden człowiek zakryłby całą ziemię.
— To prawda — odparł Sanczo — jednak uznałem ziemię, spojrzawszy na nią ukosem z boku — Zważ Sanczo — odparła księżna — że gdy się patrzy ukosem, nie można obaczyć w całości tego, co się tylko jedną stroną okazuje.
— Nie rozumiem się na tych wszystkich sposobach patrzenia — odparł Sanczo. — Dość na tem, jeżeli Wasza Dostojność wiedzieć będzie, że skorośmy lecieli zaczarowani, również przez omamienie, mogłem widzieć całą ziemię i wszystkich ludzi z którejkolwiekbym na nich patrzył strony. Jeśli temu się wiary nie da, tem mniej, będzie dowierzała Wasza Dostojność, że gdym odsunął chustkę z nad brwi, ujrzałem się tak blisko nieba, że odemnie do niebieskiego stropu nie było więcej jak półtorej stopy, mogę przysiądz na to śmiele, że niebo jest obszerne i wielkie niezwykle. Zdarzyło się później, że lecieliśmy blisko siedmiu kóz.[366] Na duszę moją, zaklinam się, że ledwiem nie zdechł od pociechy, gdym to obaczył, ponieważ w młodości mojej byłem kozopasem, tedy, chęć mnie wzięła niewypowiedziana pobawić się z niemi; gdybym tego nie uczynił, pękłbym niechybnie z żalu. Przeto nie mówiąc słowa nikomu, nawet mojemu panu, zsiadłem gładko a chyżo z Kołkobieguna i rozprawiałem z kózkami (wdzięcznemi jak fijołeczki i inne kwiatuszki), blisko przez godzinę. Przez ten czas Kołkobiegun stał na miejscu i ani drgnął.
Gdy Sanczo rozprawiał z kozami — spytał książę — pan Kichot co wtenczas porabiał?
Na to rycerz odparł:
— Ponieważ wszystkie te rzeczy i przytrafienia dzieją się nadzwyczajnemi sposobami, nie trzeba się dziwić, co Sanczo powiada. Co się mnie tyczy, to powiem, żem chustki z oczu ani na dół nie odsunął, ani ku górze jej nie nasunął i że nie widziałem nieba, ziemi, morza, ani rzeki. Czułem tylko, że lecę przez krąg powietrza i że już zbliżam się do części ognistej; Aliści, abyśmy dalej mieli wygórować z trudnością mi wierzyć przychodzi, bowiem skoro ognisty krąg zawiera się między niebem miesiąca i ostatnią powietrza okolicą, tedy nie mogliśmy dolecieć do niebieskiego stropu, gdzie się siedem kóz znajduje, jako Sanczo powiada, bez tego, aby się na popiół nie spalić. Sanczo musi więc albo łgać, albo marzyć.
— Ani nie łżę, ani nie śnię — odparł Sanczo — i aby się upewnić, że prawdę powiadam, trzeba mnie się zapytać o znaki osobne tych kóz.
— Opowiedz nam tedy, Sanczo, o tych kozach — rzekła księżna.
— Dwie są zielone — odparł Sanczo — dwie czerwone, dwie niebieskie, a jedna srokata.
— Osobliwy to kóz rodzaj — rzecze książę — w żadnem miejscu na ziemi niema takich kolorów, chciałem rzec, kóz o takich kolorach.
— To prawda — odparł Sanczo — ale musi być przecie różność między kozami niebieskiemi a ziemskiemi.
— Powiedz mi Sanczo — rzecz książę — czyś nie widział jakiegoś kozła między temi kozami?
— Nie, Mości Książę, bom słyszał, ze ani kozioł, ani frykacz nie mają rogów dłuższych niż rogi miesiąca.
Nie chcieli więcej wypytywać się Sanczy o podroż, widząc, iż giermek gotów jest przechadzać się po wszystkich niebach i opowiadać co się tam dzieje, chociaż się krokiem z ogrodu nie był i ruszył.
Taki był koniec przygody Damy Dolorydy, przygody, która dała księstwu pochop do śmiechu przez całe życie, zaś Sanczy wątek do opowiadania siła ciekawości przez całe wieki.
Don Kichot zbliżył się do Sanczy i szepnął mu na ucho:
— Ponieważ chcesz, Sanczo, aby ci wierzono, że prawdą jest coś widział w niebie, chcę również, abyś dowierzał temu, com ja oglądał w jaskini Montesinos.

Dosyć na tem! Więcej nic już nie powiem.

KAPITULUM XLII
O RADACH, KTÓRYCH DON KICHOT UDZIELIŁ SANCZO PANSY, PRZED JEGO WYJAZDEM NA WYSPĘ, ORAZ O INNYCH WAŻKICH RZECZACH

Księstwo tak wielkiego ukontentowania doznali z szczęśliwego zakończenia przygody z damą Dolorydą, iż postanowili dalej swoje ułożenie prowadzić, widząc, iż mają przyczynę znakomitą, aby wynalezienia swoje za prawdę przedstawiać. Dlatego też, pouczywszy swoją służbę, jak się jej zachować należy, w miejscu, gdzie Sanczo miał objąć rządy nad obiecaną mu wyspą, dnia następnego, po dniu, w którym odbyła się jazda na kołkobiegunie, książę rzekł do Sanczy, aby się gotował do objęcia rządów, bowiem wyspiarze już czekają na niego, tak jak się czeka zwykle na deszcz w maju.
Sanczo pokłonił się nisko i rzekł: „Odkąd zstąpiłem z nieba i odkąd, z najwyższego szczytu zważywszy ziemię, ujrzałem ją tak maleńką, wielka żądza, jaką żywiłem, aby stać się gubernatorem, znacznie się zmniejszyła we mnie, jakąż wielkość bowiem znaleźć można w rozkazywaniu ziarnkom gorczycy, i jaką godność i wspaniałość w rządzeniu pół tuzinem ludzi, nie większym, niż orzechy?
„Według mego mniemania, nie ma ich więcej, na całym ziemi okręgu. Gdyby Wasza Miłość zechciał mi podarować skrawek nieba najmniejszy, zawierający choćby tylko pół mili obwodu, przyjąłbym go wdzięczniejszem sercem, niźli największą wyspę świata tego“.
— Zważ, przyjacielu Sanczo — odparł książę — że nie jest w mojej mocy dawać komukolwiek część nieba, choćby nie była ona większa od paznogcia. Te fawory i łaski tylko do Boga samego należą, ja zaś daję ci, co ci dać mogę, to znaczy wyspę doskonalą, dobrze okrągłą i kształtną, nad podziw urodzajną i we wszystko obfitującą. Przy jej pomocy, jeśli się tylko dobrze sprawiać będziesz, zdobywszy bogactwa ziemskie, także i bogactw niebieskich dostąpisz.
— Dobrze zatem — rzekł Sanczo — niech mi się już ta wyspa nadarzy, a będę się starał stać tak dobrym gubernatorem, że na złość wszystkim zazdrośnikom, do nieba się wzniosę. Nie mówię tego, abym odczuwał pragnienie wyjść z mojej chałupy i wysadzić się wysoko, lecz przeto, aby dowieść na próbie, iż wiem, co to znaczy być gubernatorem.
— Gdy tylko raz spróbujesz — odparł książę — będziesz sobie palce z tych rządów oblizywał, tak słodką bowiem rzeczą jest rozkazywać i być słuchanym. Nie trza wątpić także, że gdy twój pan stanie się cysarzem, co oni chybi nastąpić musi, wnosząc z tych wielkich rzeczy, które codzień uskutecznia — będzie on żałował w głębi duszy tego czasu, w którym jeszcze cysarzem nie był.
— Myślę, Wasza Dostojność — odparł Sanczo — iż rządzenie jest miłą rzeczą, jeżeli stosuje się ono do małego stada owiec.
— Niechże mnie kule biją, Sanczo — rzekł książę — jeżeli nie znasz się na wszystkiem potrosze. Żywię nadzieję, że staniesz się takim gubernatorem, jak to twoje bystre pojęcie i rozum obiecuje. Dlatego też ostawmy to na ten czas — pamiętaj, że jutro zrana masz się udać, bez zawodu, na wyspę, aby objąć ją we władanie. Dziś wieczorem dadzą ci suknię, sto- sowną do urzędu twego, i opatrzą we wszystkie rzeczy, do podróży potrzebne.
— Niechaj mnie przystrajają, jak sami chcą — odparł Sanczo — jakimkolwiek kształtem będę ubrany, zawsze Sanczo Pansą pozostanę.
— To prawda — rzecze książę — lecz suknie muszą stosować się do urzędu i godności posiadanej, i nie byłoby to rzeczą przyzwoitą, gdyby sędzia ubierał się, jak żołnierz, zaś żołnierz, jak ksiądz.
Co się ciebie tyczy, Sanczo, to musisz być ubrany napoły jak jurysta i jak kapitan napoły, bowiem na wyspie, którą ci daję, równie jest potrzebna broń wojenna, jako i pisma.
— Nie znam się na pismach — odparł Sanczo — i alfabetu nawet nie rozumiem. Dość jednak mieć Ojcze Nasz w pamięci, aby być dobrym wielkorządcą.[367] Co się broni tyczy, to będę szermował tą, którą mi dadzą, dopóki nie upadnę na ziemię. Wówczas niech mi Bóg będzie na pomocy.
— Mając tak piękną pamięć — rzekł książę — Sanczo nigdy nie popełni najmniejszego uchybienia.
Wtem nadszedł Don Kichot. Wiedząc o rychłym terminie odjazdu Sanczy na jego wielkorządstwo, za pozwoleniem księcia, wziął giermka za rękę i udał się z nim do swej komnaty, w tym zamyśle, aby poradzić mu, jak ma poczynać sobie na swoim urzędzie. Gdy weszli do komnaty, zamknął drzwi za sobą, poczem zmusiwszy Sanczę prawie siłą, aby usiadł przy nim, spokojnym głosem rzekł doń w te słowa:
„Nieskończone dzięki składam niebu, przyjacielu Sanczo, że nim zdołała mnie spotkać jakaś pomyślna okoliczność, fortuna tobie już naprzeciw wyszła. Ja, który odkładam żołd za twoje zasługi, do owej szczęśliwej dla mnie chwili, zważam się dopiero na początku mej pomyślności, ty zaś, przeciwko prawom rozumu i czasu, widzisz się już zaspokojony, we wszystkich pragnieniach twoich.
Jedni nalegają, usilnie starają się, natrętnie się dopominają, podnoszą się wczas z łoża, proszą i błagają, jednakoż nie otrzymują nigdy, czego pragną, podczas gdy ktoś inny, sam nie wiedząc, jak i dlaczego, otrzymuje urząd, tak przez nich upragniony.
Otóż dlatego uważam za stosowne rzec ci, Sanczo, że naszym pragnieniom i zamysłom dobra lub zła przyświeca fortuna. Ty, który naprzeciw mnie jesteś tylko garść prochu, bez tego, abyś wstawał wczas rano, byś czuwał i pilnie się do czegoś przykładał, ty, którego wiatr rycerstwa błędnego zaledwie owiał, widzisz się już być gubernatorem wyspy. Zwracam się do ciebie z tą mową, Sanczo, abyś nie przypisywał zasługom swoim faworu, jaki cię spotkał, lecz byś nieskończone dzięki złożył niebu, które tak szczęśliwie wszystko ustanawia, a takoż, wielkości i wspaniałości, jakie zamyka się w profesji rycerstwa błędnego. Nakłoniwszy serce swe do wiary w to, co ci rzekłem, słuchaj, mój synu, teraz uważnie mnie, który jestem twoim Katonem[368] i doradcą, twoim biegunem i przewodnikiem, co cię chce zawieść do bezpiecznego portu, na tem burzliwem morzu, gdzie masz pływać, bowiem urzędy i wielkie godności nie są niczem innem, jak wielką zatoką o mętnych fluktach.
Przedewszystkiem, mój synu, powinieneś obawiać się Boga, bowiem na bojaźni tej wszelka mądrość się zasadza, gdy zaś będziesz mądrym, w niczem nie uchybisz, ani w niczem nie pobłądzisz.
Następnie powinieneś obrócić oczy, na tego, kim byłeś dotąd, starając się poznać samego siebie, bowiem jest to poznanie tak trudne, jak to tylko sobie wystawić można. Sprawi ono, że nie będziesz się nadymał, jak owa żaba, która chciała wołu sprostać. Gdybyś jednak wbijać się w pychę pragnął — to wzgląd na to, żeś był pastuchem świń w swej wsi, niezliczone razy zastanowi koło twego szaleństwa.
— To prawda — odparł Sanczo — lecz było to wówczas, gdym jeszcze z lat pacholęcych nie wyszedł; podrósłszy, pasałem gęsi, nie świnie. Z tem wszystkiem nie wydaje mi się, aby słowa WPana dobrze tu podchodziły, bowiem wszyscy ci, którzy rządzą, nie pochodzą przecie wcale z królewskich rodów.
— Nie przeczę — rzekł Don Kichot — lecz ci właśnie, którzy ze szlachetnego nie idą gniazda, winni powagę swego urzędu miłą przyozdabiać słodyczą, która rozsądkiem kierowana, uwolni ich od złośliwych obmów, na jakie każdy stan jest wystawiony.
Oddawaj zachwałę, Sanczo, skromności swego pochodzenia i nie obawiaj się mówić, że z prostych chłopów ród swój wywodzisz. Gdy obaczą, że się tego nie wstydzisz, nikt nie będzie myślał o tem, aby ci się kazać zarumienić. Lepiej, jeżeli będziesz skromny i cnotliwy, niż jeślibyś miał być występny i pyszny. Niezliczoną ilość mamy takich, którzy z niskiego idąc stanu, wznieśli się na najwyższy szczyt papieski, albo do cysarskiej godności. Na dowód tej prawdy mógłbym ci przytoczyć przykłady niezliczone, jednakoż nie chcę ci nudności przyczyniać.
Zważ, Sanczo, że jeżeli cnotę weźmiesz za swą orędowniczkę i jeżeli twoim zamysłem będą cnotliwe uczynki, nie będziesz potrzebował zazdrościć książętom ani wielkim panom, bowiem szlachectwo krwi dziedziczy się w spadku, cnotę jednak samemu zdobywać trzeba. Sama cnota znaczy zatem więcej, niż krew szlachetna.
Jeżeli jest zatem tak, jak jest w istocie — to jeśli przypadkiem się trafi, że jakiś twój krewniak przybędzie na wyspę, aby cię obaczyć, nie odpychaj go, ani żadnego despektu mu nie czyń, przeciwnie, przyjmij go uprzejmie i przyjaźnie; tym kształtem spełnisz wolę niebios, które radują się, ilekroć ktoś poniża się rzekomo, swoją powinność spełniając, i na- wszem, posłuszny się okażesz prawom przyrodzenia naszego.
Jeżeli żona twoja z tobą przebywać będzie (ci, którzy długo urząd gubernatora sprawują, nie powinni żyć od swych żon w oddaleniu), poucz ją, oświetl jej umysł i uwolnij ją od jej prostactwa przyrodzonego, bowiem wszystko, co mądry gubernator zdobędzie, głupia i nieokrzesana jego żona marnotrawi i zatraca.
Jeśli przypadkiem wdowcem ostaniesz (rzecz ta przecie przytrafić się może) i jeśli urząd twój po tobie wymagać tego będzie, abyś pojął za żonę białogłowę z wyższego stanu, unikaj takiej, co jest przynętą na wędce, bowiem mąż zda kiedyś sprawę na Sądzie Ostatecznym ze wszystkiego, co otrzymała była żona sędziego, płacąc w czwórnasób po śmierci za obowiązki, które za życia zaniedbał.
Niechaj ci nigdy nie przychodzi chętka rządzić zgodnie z prawem własnej fantazji, czemu zwykle hołdują głupcy, pragnący za oświeconych uchodzić.
Niechaj łzy biedaka większe współczucie u ciebie znajdują, jednakże oddawaj równą sprawiedliwość dowodom bogacza.
Staraj się odkrywać prawdę, tak pośród obietnic i darów bogacza, jak wśród szlochów i błagań nędzarza.
W wypadku, gdy ludzkości można dozwolić przystępu, nie poddawaj winowajcy całej surowości prawa, bowiem sława surowego sędziego nie warta jest sławy sędziego litosnego.
Jeżeli pochylisz laskę sędziego, niechaj się to dzieje nie pod ciężarem darów, lecz miłosierdzia[369].
Gdy będziesz rozsądzał sprawę któregoś z swoich wrogów, oddal od siebie wspomnienie krzywd, jakie ci uczynił i dbaj tylko o prawdę.
Niechaj cię nigdy nie zaślepia namiętność w rzeczach do sprawiedliwości należących, bowiem błędom, które poczynisz, już nie będzie można zapobieżyć. Stanie się to zaś z uszczerbkiem twojej czci, a także dobra twego.
Jeżeli jakaś urodziwa białogłowa przyjdzie do cię, prosząc, abyś jej sprawiedliwość wyświadczył, odwróć oczy od jej łez, zaś uszy od jej skarg i zważaj samą istotność sprawy, jeżeli nie chcesz zatracić rozumu w jej płaczu, zaś poczciwości swej przyrodzonej, w jej westchnieniach.
Nie obracaj się z surowemi słowy do tego, któremu karę będziesz musiał wymierzyć. Sama groźba tej kary wystarczy już nieszczęśnikowi — nie trza do niej jeszcze obelg przydawać.

Jeśli jakiś biedny zbrodzień pod władzę twojej sprawiedliwości podpadnie, zważaj w nim nieszczęśnika, który podlega brakom naszego niedoskonałego przyrodzenia i we wszystkiem, co tylko możliwe się okaże, nie czyniąc uszczerbku stronie przeciwnej, okaż się łaskawy i łagodny, bowiem, aczkolwiek atrybuty i przymioty Boga wszystkie są równe, jednakże przymiot litości jaśniej oczom naszym przyświeca, niźli sprawiedliwości. Jeśli, Sanczo, pójdziesz za temi radami i te reguły stosować będziesz, sława twoja wiecznie trwać będzie, szczęście twoje będzie niewypowiedziane, ty zaś ujrzysz się obsypany wszelkiemi dobrodziejstwami i nagrodami. Pożenisz dzieci swoje, jak sam będziesz chciał — otrzymają one tytuły wielkich panów, tak jak i ich dzieci, poczem będziesz żył w pokoju, ciesząc się szacunkiem świata całego. Śmierć weźmie cię z tego świata dopiero, gdy już cię starość dobrze źrała pochwyci. Wówczas subtylne i pieszczone ręce dzieci twoich dzieci, co już trzeciem pokoleniem będą, zamkną ci oczy na sen wieczny. To, co ci dotychczas rzekłem, były to pouczenia, ku ozdobie duszy służące, słuchaj teraz tego, co się dotyczy ciała ozdoby.

KAPITULUM XLIII
O WTÓRYCH RADACH, DANYCH SANCZY PRZEZ DON KICHOTA

Któżby, czytając poprzedni dyskurs Don Kichota, nie poczytałby go za człeka obdarzonego umysłem bystrym i zacnemi intencjami? Jednakoż, jakośmy o tem już nieraz, w biegu tej wielkiej historji, namieniali, całkiem głowę tracił, kiedy rzecz o błędnem rycerstwie iść poczynała, chociaż we wszystkich innych sprawach bystre pojęcie zachowywał, tak iż na każdym kroku sądy jego, czynom jego przeczyły, zaś czyny sądom. Aliści w tych wtórych swoich radach, Sanczy udzielonych, wielką roztropność okazał, a takoż mądrość swoją, jak i szaleństwo całkiem na jaśnię podał. Sanczo bardzo pilnie swego pana słuchał i silił się zachować w swej pamięci wszystkie te rady, a pouczenia, aby, w wielkiem je mając zachowaniu, bez uszczypku honoru, obowiązkom rządzenia sprostać.
Don Kichot ciągnął dalej na ten kształt:
— Co się należy twej osoby i twego domu, Sanczo, na pierwszem miejscu polecam ci i rozkazuję, abyś był ochędożny zawsze i paznokty sobie krótko obrzynał, tak, aby nie rosły, jak u tych głupców, co mniemają, że długie paznokty są ręki ozdobą, tak jak by owo łajno i dziwaczny przydatek, którego nigdy nie obrzynają, na miano paznoktów zasługiwał; Wie- rę, są to raczej szpony pustułki: brudny i dziwaczny przydatek.
Nie lza ci, Sanczo, także chodzić bez pasa i w sukniach, luźno puszczonych, ten bowiem, który w tak niedbałym stroju paraduje, za człeka zniewieściałego łacno uchodzić może, jeśli już owa w ubraniu niedbałość nie jest pokrywką złośliwości, co się ściąga do Juljusza Cezara.[370]
Zważ pilnie, ile profitu dać ci twój urząd może, jeśli zaś będziesz miał możność utrzymać ludzi pod barwą, daj im szaty raczej zdatne do codziennego użytku, niźli papuzie i zbytnio strojne. Rozdaj je między swoją służbę i ubogich. Chcę rzec, że gdy będziesz miał sześciu pokojowców ubrać, ubierz tylko trzech, zaś w resztę szat trzech ubogich przyodziej.
Tą modłą będziesz miał trzech paziów na ziemi, a trzech w niebie. Tego nowego sposobu rozdawania szat dworskich nie znają ci, którzy jeno za marną sławą doczesną się uganiają.
Nie żryj cebuli ani czosnku, tak aby odór z gęby idący, kondycji twojej niskiej nie zdradzał. Chód miej stateczny, mów zaś powoli, nie tak jednakoż, aby się mogło zdawać, że sam siebie słuchasz. Każda przesada bowiem śmieszną jest rzeczą. Jedz mało na obiad, zaś na wieczerzę jeszcze mniej, bowiem zdrowie dla całego ciała kuje się w kuźnicy żołądka. Bądź wstrzemięźliwy w piciu, pamiętając, że nadużycie wina nie zwala dotrzymać słowa, ani tajności dochować. Bacz, abyś nie żuł dwiema szczękami naraz i hamuj szpetny zwyczaj odrzucania.
— Tego „odrzucania“ nie pojmuję wcale — rzekł Sanczo.
— Odrzucać, Sanczo, znaczy odrzygać — odparł Don Kichot — a jest to jedno z dobrze plugawych słów naszego języka kastylijskiego, dlatego też ludzie polerowni, wspomagając się łaciną, mówią „odrzucać“ miast „odrzygać“ a miast rzyganie, odrzuca- nie. I nie wadzi to wcale, iż wielu ludzi słowa tego jeszcze nie rozumie, bowiem użycie wprowadzi je z czasem do języka i zrozumiałem dla wszystkich uczyni. Jest to sposób wzbogacenia języka, nad którym obyczaj i pospolitość władzę swoją dzierżą.
— Wierę — rzekł Sanczo — między radami, które mi Wasza Miłość daje i które w pamięci chcę mieć zakonotowane, tać jest pierwsza, abym nie odrzygał, jakoże często czynić to zwykłem.
— Mów odrzucać, a nie odrzygać — odparł Don Kichot.
— Będę mówił odtąd odrzucać — rzekł Sanczo — jeśli tylko nie zapomnę.
— Do swojej mowy nie mieszaj, Sanczo, mnóstwa przysłów, które zwykł jesteś używać chociaż bowiem przysłowia są krótkiemi sentencjami, ty tak je nieraz za włosy wyciągasz, iż wydają się raczej bredniami jakiemiś, niźli przysłowiami.
— Temu chyba sam Bóg będzie mógł zaradzić — zawołał Sanczo — bowiem znam więcej przysłowiów niźli księga. Gdy mówić poczynam, gwałtem mi się do gęby cisną i kłócą się między sobą, które pierwsze na świat wyjść ma, aliści wówczas jęzor mój wyrzuca pierwsze, jakie napotka, chociażby ono i niezbyt dobrane było. A owóż i teraz mam wielką chęć wypowiedzieć te, co nawszem z dostojeństwem mego urzędu się zgadzają. W pełnym domu nie poskąpię nikomu, kto kupuje a sprzedaje, worek jego to poznaje i nie na darmo wszczyna larmo ten, kto chce żyć bezpiecznie.
— Dalej Sanczo — zakrzyknął Don Kichot — nizaj, gromadź i zbieraj więcej tych przysłowiów, gdyż nikt ci w tem nie przeszkodzi. Niechaj mnie Bóg za to skarze, aliści ręce umywam! Właśnie, gdy cię pouczałem, abyś przysłów unikał, ty z całą ich litanją na harc wyjeżdżasz, nie bacząc wcale na to, że one tak pod materję rozmowy naszej podchodzą, jakbyś- my teraz o górach Ubeda gadali. Zważ, Sanczo, nie mówię ja wcale, aby dobrze dobranem przysłowiem nie wolno było mowy okraszać, aliści gromadzenie ich na kupę, bez ładu i składu, wielce jest uprzykrzone tak, iż dyskurs pospolitym czyni.
Gdy na koń siędziesz, nie trzymaj ciała blisko tylnego łęku siodła, a takoż nie miej nóg ropostrzonych i wiszących zdała od końskiego brzucha. Niech twój pozór nie będzie ociężały, tak jakbyś osła dosiadał. Jedni, siedząc na rumakach, na rycerzy wyglądają, zaś drudzy jeno na masztelarzy.
Sen twój winien być umiarkowany. Ci, którzy nie wstają wraz ze słońcem, dniem się już cieszyć nie mogą. Zważ, Sanczo, że pilność jest matką fortuny i że lenistwo, jej nieprzyjaciel, nigdy nie zwala pragnień do lubego dowieść skutku. Ostatnia rada, którą ci teraz daję, aczkolwiek nie służy ona do ciała upiększenia, winna głęboko w twoją pamięć zapaść. Jak tuszę, nie będzie ci mniej, od tych, co ci pierwej dałem, pożyteczna. A owóż i ona. Nigdy nie ośmielaj się rozprawiać o rodowitościach, a przynajmniej sztychować ich między sobą, bowiem z tych, które porównasz, jedna koniecznie znakomitsza być musi, tak iż będziesz znienawidzony, od tej, którąś poniżył, nie biorąc przytem nijakiej nagrody, ani zapłaty od wywyższonej przez cię.
Co się należy ubioru twego, winieneś nosić pończochy, przestrony kaftan i płaszcz długi. Nie mówię o pludrach, gdyż te dla rycerzy ani dla gubernatorów stosowne nie są.
Oto, Sanczo, wszystkie rady i pouczenia, których ci w tę porę udzielić mogę. Gdy czas niejaki upłynie i nowe się nastręczą sposobności, otrzymasz odemnie nowe pouczenia, jeśli tylko będziesz mi donosił wszystko, co się twego urzędu tyczy.
— Wasza Miłość — rzekł Sanczo — widzę dowodnie, że wszystkie rady, jakich mi udzieliliście, są dob- re, święte i użyteczne nadzwyczaj, aliści na cóż mi się one zdadzą, gdy ani jednej pamiętać nie będę? Pouczenia, abym paznokty sobie obrzynał i ożenił się powtórnie, wprzód wdowcem ostawszy, wierę, z pamięci mi nie wypadnie. Aliści o tych różnych subtylnościach, o tych wszystkich sztuczkach i obrotach będę pamiętał również, co o niegdysiejszych śniegach. Dla tej przyczyny należałoby mi je dać na piśmie, gdyż chocia czytać ani pisać nie umiem, będę mógł je wręczyć memu spowiednikowi, aby mnie ich nauczył i powtarzał mi je, kiedy tego potrzeba zajdzie.
— Ach — zawołał Don Kichot — nieoszacowana to strata, jeśli gubernatorzy czytać, ani pisać nie umieją. Należy, abyś wiedział, Sanczo, że ludzie, widząc człeka niepiśmiennego albo mańkuta,[371] zaraz wnoszą jedną z tych dwóch rzeczy: albo pochodzi z dobrze podłego i plugawego rodu, albo też ma tak nikczemne przyrodzenie, że dobry obyczaj ani nauka do duszy jego przystępu niema. Wielki to jest brak — przyjacielu Sanczo — i pragnąłbym, abyś się przynajmniej podpisać umiał.
— Potrafię postawić znaki mego imienia — odparł Sanczo — gdy byłem wybrany zakrystjanem w mojej wsi, umiałem nagryzmolić jakieś litery, które, jak mi mówiono, imię moje oznaczały. Aliści uczynię pozór, że mam rękę prawą bezwładną, tak, aby kto inny za mnie podpisywał. Na wszystko jest rada, krom śmierci, ja zaś mając laskę i władzę, będę czynił co chcę, lepiej jeszcze niż ten, który ma ojca alkalda, gdyż jako gubernator znaczyć będę więcej od wszystkich alkaldów na wsi. Hej zbliżcie się, abym was widział, dotknijcie się mnie i pomacajcie a obaczycie wraz, że ci, co wełny szukają, częstokroć wracają postrzyżeni. Ten, komu Bóg sprzyja, dom ma zawsze pełny. Głupstwa bogacza za sentencje na świecie uchodzą, zaś ja będąc bogatym, a do tego wielkorządcą i człekiem szczodrym, żadnego głupstwa nie popełnię. Trza, aby miód był, a muchy same się już znajdą. Znaczysz tyle, ile posiadasz — mówiła moja babka — i nigdy nie wywrzesz zemsty swej na człeku, co opływa w dostatki.
— Bądź potrzykroć przeklęty, Sanczo! — zawołał Don Kichot — niech cię, pospołu z twemi przysłowiami, sześćdziesiąt tysięcy czartów porwie. Oto już od godziny niżesz jedno przysłowie na drugie, a mnie za każdem bebechy się we wnętrzu przewracają. Przysięgam ci, że te przysłowia na szubienicę cię doprowadzą, że ani chybi wasale za nie władzę ci odbiorą i że na twej wyspie wielkie zamieszki stąd wynikną. Ale, powiedz mi, durniu, skąd je wyciągasz i jak ich używasz? Ja, chcąc choćby jedno stosowne wynaleść, zaraz się potem oblewam, tak jakbym ziemię łopatą kopał.
— Nie gniewajcie się na mnie, Wasza Miłość — odparł Sanczo. — Zaliż można mnie winić za to, że moje dobro użytkuję, zważywszy na to, że krom przysłowiów innego dobra, ani w pieniędzach ani w ziemi nie posiadam. A owóż i teraz na końcu języka cztery przysłowia mi się wiercą, a wszystkie są tak stosowne, jak post w marcu. Aliści przemilczę je, gdyż człek w mowie wstrzemięźliwy, zwie się Sanczo.
— Tym Sanczem nie jesteś ty — zawołał Don Kichot — i jeśli już na tym świecie na coś się nadajesz, to przecie nie na milczka, a raczej na tego, co wszelkie brednie plecie uporczywie.
Chciałbym jednakoż uznać, jakie to cztery przysłowia, do tej okoliczności się ściągające, masz w tej chwili na języku. Sam nieźle językiem szermuję, aliści żadnego stosownego przysłowia teraz znaleść nie mogę.
— Zaliż trzeba nam lepszych, niż te oto — odparł Sanczo: — Nie kładź palca między drzwi, bo ci go przyskrzypną; w swoim domu nie odpowiadam nikomu; gdy gliniany dzban bije w kamień, tem gorzej dla dzbana. Oto przysłowia kształtowne i bardzo k‘temu, co mówimy, podchodzące, bowiem na ten kształt wyłożyć je można: Nie szukaj sporu ze swym wielkorządcą lub z człekiem, więcej od ciebie znacznym, bo zmiażdżony będziesz jak ten, co palec między dwa siekacze wkłada, choćby i one siekaczami nie były. Gdy wielkorządca do cię mówi, gębę stul; to tak, jakby ci rzeczono: wyjdź z mego domu, czego ci trza od żony mojej? Tylko ślepiec nie zna różnicy między kamieniem a dzbanem. Dlatego też, Wasza Miłość, ten, co widzi źdźbło w oczach bliźniego swego, winien się belki w własnem oku dopatrzeć, aby nie rzekli, że śmierć umrzeć się boi, gdyż jak wiecie, panie, głupiec lepiej zna swój dom, niźli mędrzec dom cudzy.
— Z tem, coś rzekł, zgodzić się nie mogę — odparł Don Kichot — głupiec bowiem nie wie nic zarówno o swoim, jak i o cudzym domu, gdyż na zrębie i osnowie głupstwa trudno jest coś mądrego zbudować. Aliści, dość na tem, Sanczo! Jeśli będziesz źle rządził, sam sobie krzywdy przysporzysz, a mnie osławy. Pocieszam się wszakoż, że uczyniłem wszystko, com tylko mógł uczynić, dając ci najlepsze rady z tych, jakie mi do głowy przyszły.
Wypełniłem mój oblik i obietnicę. Niechaj cię Bóg prowadzi i niech cię ochrania na tem wielkorządstwie, mnie zasię niech od wszystkich wątpliwości dusznych oswobodzi. Mówiąc po prawdzie, obawiam się, abyś tej wyspy do góry dnem nie wywrócił. Mógłbym nieszczęściu zapobieżyć, wyznając odkrycie księciu, że ta twoja gruba postura jest niczem innem, jeno worem, pełnym przysłów i głupoty.
— Wasza Miłość — rzekł Sanczo — jeśli mniemacie, żem jest niegodzien stać się gubernatorem, to w tem oka mgnieniu wielkorządstwa swego się zrzeknę, gdyż jeden koniec paznokta mojej duszy w większej mam cenie, niźli całe ciało moje. Tak samo bę- dzie żył Sanczo prostak, ze swym chlebem i czosnkiem, jak Sanczo gubernator z przepiórkami i kapłonami, zwłaszcza, że, gdy śpimy, wszyscy równi jesteśmy: wielcy i mali, bogaci i biedni, silni i słabi. Jeśli dobrze zważycie, Wasza Miłość, przyznacie, żeście mi sami łeb tem wielkorządstwem nabili, mnie, który się znam na gubernatorstwie, równie jak gęś. Jeśli zasię mniemacie, że gdy gubernatorem ostanę, zaraz mnie czarty z niego porwą, tedy Bóg z niem — wolę iść do raju jako Sanczo prostak, niźli jako gubernator do piekła zawędrować.

— Klnę się Bogiem, Sanczo — zawołał Don Kichot — że dla tych ostatnich słów, które wyrzekłeś, godzien jesteś gubernatorstwa tysiąca wysp. Masz wielce zacne przyrodzenie, a bez tego i nauka nie zda się na nic. Poleć się tylko Bogu i staraj się nigdy złym zamysłem nie grzeszyć, chcę rzec, abyś twardo postanowił być sprawiedliwym w każdym swym postępku. Niebo zawsze dobrym zamysłom sprzyja. Tymczasem jednak chodźmy na obiad, gdyż zdawa mi się, że księstwo na nas czekają za stołem.

KAPITULUM XLIV
O TEM JAK SANCZO PANSA WYJECHAŁ NA SWOJE RZĄDY I O DZIWNEJ PRZYGODZIE DON KICHOTA W ZAMKU KSIĄŻĘCYM

Niektórzy twierdzą, iż w pierwiastkowem piśmie tych dziejów czytamy, że to kapitulum, napisane przez Cyda Hameta, nie zostało dokładnie i wiernie przez przekładacza oddane, co dało Maurowi pobudkę do uskarżania się na niego za to, iż przedsięwziął napisanie tej suchej i nudnej historii o Don Kichocie. Mniemał, iż ciągle jest obligowany mówić o Don Kichocie i Sanczy, bez żadnych od głównego wątku odstrychnięć i przeplatania opowieści przyjemnemi zdarzeniami. Wyznaję, iż mieć umysł zawsze do jednego zamiaru natężony, pisać o tej samej materji i przemawiać przez usta niewielu osób, jest to praca nieznośna i przykra, nie czyniąca zachwały i profitu księgi tej składaczowi. Aby wyjść z tych niedogodności, postanowił, w pierwszej księdze historji, przymknąć do sztuczki różnych powieści, jako to o Natrętnym Ciekawcu i Kapitanie Niewolniku. Opowieści te są jakby odłączone od całkowitości opisu Don Kichota, lubo inne, tutaj zawarte, są opowieściami o zdarzeniach Don Kichota i przeto nie mogą być opuszczone. Maur mniema jednak, iż większa część czytających, przykładając całą pilność do zawołanych czynów Don Kichota, małą baczność daje na osobne przypadki, stosujące się do tych opi- sów, i letko a niechętnie je przebiega, nie zważając na to, że wiele sztuki wdzięcznej w nich się zawiera, co lepiej postrzec będzie można, gdy osobno będą kiedyś wydane i odłączone od szaleństw Don Kichota i głupstw Sanczy. Nie chciał tedy w drugiej księdze tych dziejów pomieszczać opowieści, mających czy nie mających związku z historją, tylko przytrafienia, do osnowy dziejów służące i zrodzone z samych przygód. Uczynił to, nie wychodząc z ścisłych obrębów i używając tyle tylko słów, ile ich potrzeba do wystawienia zdarzeń; poprzestał przytem na ograniczeniu szczupłem opowiadania, chociaż mu nie brak zdatności i talentu, aby o całym wszechświecie traktować. Uprasza tedy, by nikt jego pracą nie gardził, a przeciwnie chwalił go, jeśli już nie za to, co napisał, to przynajmniej za to, co w pisaniu opuścił.
Don Kichot, popołudniu tegoż dnia, w którym Sanczy przestrogi dawał, skończywszy obiad, spisał wszystkie rady i napomnienia i kazał Sanczy, aby znalazł sobie kogoś, co mu je często odczytywać będzie. Sanczo, ledwie papier odebrawszy, zaraz go upuścił. Pismo doszło do rąk księcia, który je księżnej okazał. Oboje nie mogli się dosyć wydziwić szaleństwu i roztropności Don Kichota, i chcąc dalej utrzymać tak miłą dla siebie zabawę, tegoż wieczoru zaraz posłali Sancza z piękną wyprawą i ludzi orszakiem znacznym, do miejsca, co według niego wyspą było.
Ten któremu zlecono zostać przewodnikiem Sanczy, był marszałkiem książęcego dworu, człekiem bystrym, celującym w rozumie, w biegłości i umiejącym żartować, (zaś bez rozumu biegłości, żart nie wart jest i tynfa). Marszałek ów udawał grabinię Trifaldi, z tą udatnością i zdatnością, o jakiejśmy już nadmieniali. Wspomagając się swemi zaletami i przez księcia pouczony, jak się ma z Sanczą obchodzić, wywiązał się z zadania bardzo szczęśliwie. Atoli Sanczo, ujrzawszy marszałka księcia, znalazł jego twarz wielce podobną do twarzy grabini Trifaldi. Obrócił się tedy do swego pana i rzekł:
— Albo mnie djabeł porwie zaraz z tego miejsca, gdzie się teraz znajduję, albo WPan przyznać musisz, że oblicze marszałka dworu jest obliczem damy Dolorydy.
Don Kichot wpatrywał się przez chwilę w marszałka i, zważywszy go dobrze, rzekł:
— Niema przyczyny, aby djabeł miał cię porwać stąd zaraz, albo nieodwłocznie, mój Sanczo; poprawdzie nie wiem, co chciałeś powiedzieć, twierdząc, że oblicze damy Dolorydy jest obliczem marszałka. Marszałek nie będzie jeszcze przez to damą Dolorydą. Gdyby tak było, jakaś wielka przeciwnośćby tu zachodziła, aliści teraz nie czas na podobne roztrząsania, któreby nas wprowadzić mogły w labirynt zawiłości nieodwikłanych. Wierzaj mi, mój synku, że potrzebujemy obaj prosić szczerze Pana Boga, aby nas oswobodził od złośliwych czarnoksiężników.
— Daleko mi bardzo jest do żartów, WPanie — odparł Sanczo — słyszałem go przed chwilą mówiącego i, na sumienie moje, zdawało mi się, że głos grabini Trifaldi zadźwięczał mi w uszach. Na ten raz zmilczę, ale odtąd będę się miał na baczności, aby obaczyć, czy nie odkryję czegoś, co mnie lepiej objaśni i moje podejrzenia potwierdzi.
— Uczyń tak, Sanczo — rzekł Don Kichot — zaś później oznajmij mi o wszystkiem, czego się wywiesz, jako też o tem, cokolwiek ci się przytrafi, podczas rządzenia.
Sanczo odjechał wreszcie, otoczony wielkim orszakiem służebnych, przybrany w ozdobne szaty jurysty, w długim płaszczu z kamlotu czerwonego, z biretem na głowie, z tegoż czerwonego sukna. Dosiadał muła, pięknie osiodłanego i przyuczonego biegać drobnym truchcikiem; za nim szedł osioł, pięknie przystrojony w rząd na konia i przykryty jedwabnem dakiem karmazynowem. Rządca co raz się obracał, aby spojrzeć na swego osła ulubionego. Tak był rad z jego towarzystwa, że nie pomieniałby go na towarzystwo cesarza niemieckiego. Żegnając się z księstwem, Sanczo ręce ich ucałował i odebrał błogosławieństwo od swego pana, który mu je dał prawie ze łzami. Sanczo przyjął je, krzywiąc się od płaczu.
Pozwól, miły czytelniku, aby Sanczo jechał spokojnie na spotkanie swojej fortuny. Niedługo będziesz miał pobudkę do szczerego śmiechu, bowiem się dowiesz, jak Sanczo swego urzędu dopełnił. Tymczasem obróć całą uwagę swoją na to, co się tej nocy Den Kichotowi przytrafiło. Jeśli z tego śmiać się nie będziesz, to przynajmniej wykrzywisz usta, niby małpa w uśmiechu, bowiem przygody Don Kichota winny być sławione albo przez zadziwienie, albo też przez śmiech szczery.
Historja powiada, że ledwie Sanczo wyjechał, zaraz naszemu rycerzowi jęła ciężyć samotność, tak dalece, że gdyby to od niego zawisło, byłby giermkowi odjął mandat i urząd. Księżna, postrzegłszy jego melankolję, zapytała się go, czemuby był smutny i stroskany? Jeżeli z przyczyny oddalenia się jego giermka, to ma w swym domu dworki, giermków i marszałków, co mu będą służyli, z wszelką pilnością i dokładnością.
— Przyznaję, Mościa Księżno — odparł Don Kichot — że mi przykro znosić nieobecność Sanczy, ale nie ta jest przyczyna główna, która smutek mój wywołuje. Co się zaś należy do wszystkich łaskawych Waszej Książęcej Mości oświadczeń uprzejmości, przyjmuję tylko szczerą chęć, z jaką mi uczynione zostały i proszę uniżenie Waszą Dostojność dozwolić mi, żebym sam sobie w mojej komnacie usługiwał.
— WPanie Don Kichocie — odparła księżna — na to przystać nie mogę; będziesz WPan usłużony od czterech moich panien dworskich, pięknych i wdzięcznych, jak róże zakwitłe.
— Dla mnie będą one nie różami — odparł Don Kichot — lecz kolcami, które mi duszę rozkrwawią. Zaledwie wejdą do mojej komnaty, już stamtąd duchem wylecą. Jeśli mi Wasza Książęca Mość chce wyświadczyć łaskę, na jaką nie zasługuję, o to jedynie dopraszam się, abyście mi nie dawali panien dworskich do posługi i aby drzwi mojej komnaty mogły być szczelnie zawarte. Pozwólcie mi, Wasza Dostojność, dźwignąć mur, który moją poczciwość i skromność od pożądliwości przedzieli. Niechaj ta ludzkość, co jej Wasza Książęca Mość wobec mnie używa, nie zniewala mnie do przeciwiania się obyczajności mojej. Wolałbym ubrany kłaść się spać, niż żeby mi ktokolwiek pomagał do rozbierania się.
— Dosyć na tem, Panie Don Kichocie — rzekła księżna — dam rozkazanie, aby nawet najmniejsza mucha nie weszła do Waszej komnaty, nie mówiąc już o dworkach. Nie jestem tego ułożenia, aby WPana przywodzić do naruszania w czem jego wstydliwości, gdyż doznałam tego, że pomiędzy innemi cnotami, któremi jesteście zaszczyceni, najwięcej Was zdobi skromność. Jak zechcecie, WPanie, tak się sami ubierajcie, kiedy i jak się Wam podoba, nikt Wam w tem nie przeszkodzi. W komnacie swojej znajdziecie naczynia potrzebne temu, kto śpi przy drzwiach zawartych, aby żadna przyrodzona potrzeba nie zmuszała go do otwierania ich. Niechaj tysiąc wieków żyje najurodziwsza dama, Dulcynea z Toboso i niech jej imię na cały świat słynie, gdyż zasłużyła sobie być kochana i czczona od tak mężnego i cnotliwego rycerza. Niechaj łaskawe nieba zdarzą, aby w sercu naszego rządcy, Sanczo Pansy, przybyło żądzy na dopełnienie chłosty, aby świat cieszył się jeszcze widokiem niepomiernej piękności tej wielkiej damy.
— Wasza Dostojność — odparł Don Kichot — mówiła, jak na wielką panią przystało, a z ust wielkich dam nie wyjdzie nigdy nieprzystojne słówko. Dulcynea będzie więcej znana i wielbiona na całym świecie, po tych pochwałach, które jej Wasza Książęca Mość przydajesz, niż po wysławieniach najtęższych krasomówców i kaznodziejów.
— Na ten czas przerwijmy dyskurs, panie Don Kichocie — rzekła księżna — zbliża się godzina wieczerzy i książę na nas czeka. Pójdźmy, Mości Panie kawalerze; zjemy wieczerzę, później zaś udacie się na spoczynek, bo wiem, że podróż, którąście wczoraj odbyli do Kandaia, nie była tak krótka, aby nie miała sprawić Wam utrudzenia.
— Upewniam, Mościa Księżno — rzecze Don Kichot — że wcale znużenia nie odczuwam i mogę zaręczyć Waszej Księżęcej Mości, że w życiu mojem nie dosiadałem konia, tak letko noszącego i wygodnego jak Kołkobiegun. Jakoż nie mogę pojąć, co k‘temu przywiodło Malambruna, że zniszczył tak szybkiego i wygodnego bieguna, oddając go na pastwę płomieni, bez słusznej przyczyny.
— Można mniemać — odparła księżna — że, wyrządziwszy znaczne zło grabini Trifaldi, jej damom i innym znamienitym osobom, tudzież siła zbrodni, przez sztukę swoją czarnoksięską popełniwszy, skruszył się i chciał się pozbyć wszelkich narzędzi, służących do jego złośliwości. Dlatego to spalił Kołkobieguna, główne narzędzie, które mu samemu spokojności nie dawało i okrutnie go mordowało, przenosząc go ciągle z jednego państwa do drugiego. Popioły Kołkobieguna i napis na pergaminie, zatkniętym na włóczni, uczyniły wiekopomną dzielność Don Kichota z Manczy.
Nasz rycerz jął odnowa księżnej dziękować, za przymilającą rozmowę i zachwalenie go. Zjadłszy wieczerzę, udał się do swej komnaty, nie dozwalając, aby ktokolwiek wchodził tam, dla usłużenia mu, tak się bowiem obawiał, aby nie nadarzyła mu się sposobność, coby go mogła skusić albo i zniewolić do urażenia czystości, winnej pani Dulcynei z Toboso. Brał przy tem za wzór Amadisa z Galji, kwiat i zwierciadło rycerstwa błędnego.
Zamknął tedy drzwi za sobą i rozebrał się przy świetle dwóch świec woskowych. Aliści, gdy ściągał pończochę (o nieszczęście, niegodne tak znamienitej osoby), popuścił nie westchnienie, ani coś grubszego, coby szwank zadało jego obyczajności, jeno tuzin oczek w pończosze, w której się dziura na cztery palce zrobiła. Nasz rycerz zmartwił się niepomiernie; dałby uncję złota za igłę z zieloną nicią, zieloną, mówię, bo tego koloru były pończochy.
W tym miejscu Benengeli zawołał, pisząc: „O ubóstwo, ubóstwo! Nie wiem dla jakiej przyczyny sławny poeta kordobański zowie cię:

Niebieskim darem, źle przyjętym[372]

„Co się mnie tyczy, to chocia jestem Maurem, obcując z chrześcijanami, słyszałem, że świętość zawisła na pokorze, wierze, posłuszeństwie, miłosierdziu i ubóstwie. Z tem wszystkiem mniemam, że wiele boskości ma w sobie ten, co zadawala się ubóstwem, jeśli tylko jest to ubóstwo, o którem jeden ze świętych powiada: „Posiadajcie każdą rzecz tak, jakbyście jej nie mieli“. To się nazywa ubóstwem ducha. Ale ty, o inne ubóstwo, o którem teraz mówić zamierzam, czemuż to czepiasz się szlachty i ludzi wysoce urodzonych, bardziej niż innych? Dlaczegóż przymuszasz ich k‘temu, aby dziury swoich butów woskiem zatykali? Jakże to ścierpieć możesz, aby jeden guz u ich kabata był z jedwabiu, drugi ze szkła, zaś trzeci z końskiego włosia? Czemuż ich kołnierze są zmięte jak sałata, a nie sztywno krochmalone?“ (Z tego wnosić można, że za dawnych wieków używano krochmalu i otwarte kołnierze noszono.) Benengeli dalej ciągnie na ten kształt:
„Potrzykroć biednym i nieszczęsnym jest ten potomek znakomitej rodziny, co dla zachowania wspaniałości swojej pozoru, źle jada, zamknąwszy się w czasie posiłku w komnacie, zaś później wychodzi na dwór z dłubaczką do zębów w ustach, chocia i nie jadł nic takiego, poczemby zęby sobie musiał czyścić. Nieszczęsny, powtarzam, kto godnością pozoru swego ma umysł wiecznie zaprzątniony i mniema, że już o milę zdaleka widać łatę w jego bucie, zatłuszczony kapelusz, opończę wyszarzałą i głód jego żołądka.“
Wszystkie te rzeczy przyszły na pamięć Don Kichotowi, gdy mu się pończocha podarła. Aliści pocieszył się znacznie, ujrzawszy, że Sanczo zostawił mu parę ciżem do podróży. Umyślił nałożyć je następnego dnia. Wreszcie legł w łoże, zamyślony i smutny, bądź to dla tęsknoty za Sanczą, bądź też przez szkodę niepowetowaną swoich pończoch. Gotów był nawet połapać oczka nicią jedwabną innego koloru, co jest znakiem największego ubóstwa, jaki szlachcic dać może, w swoim ciężkim niedostatku. Zgasił świecę, aliści zasnąć nie mógł, gdyż noc była upalna i parna. Wstał z łoża i uchylił nieco okratowanego okna, dającego widok na piękny ogród. Otwierając, usłyszał głosy osób, rozmawiających w ogrodzie. Jął pilnie nasłuchiwać, a jakoże rozmowę toczący nieco głos podnieśli, te słowa usłyszał:
— Nie nalegaj na mnie, abym śpiewała, moja Eminencjo! Wiesz przecie, że odkąd ten gość do naszego zamku zawitał i gdy go moje oczy ujrzały, raczej płakać niż śpiewać potrafię. Wiadome ci jest także, że sen naszej pani jest letki, ja zaś nie chciałabym za wszystko zło na świecie, aby nas tu zdybała. A chociażby i spała i nie przebudziła się, na cóż się przyda mój śpiew, skoro nie obudzi się, aby go słu- chał ten nowy Eneasz, który przybył w te strony, na moje utrapienie.
— Nie obawiaj się tego, droga Altisidoro — odparł jakiś głos — ani chybi, księżna i wszyscy w zamku śpią twardym snem, krom pana twego serca, który ci duszę poburzył. Przed chwilą słyszałam jak otwierał okno okratowane w swojej komnacie, więc czuwać musi. Śpiewaj, moja biedna siostro utrapiona, cichym i słodkim głosem, przy dźwięku swojej lutni. Gdyby księżna nas usłyszała, wymówimy się parnością nocy, która nam sen odbiera.
— Nie tylko to mi jest na zawadzie — odparła Altisidora — nie chciałabym bowiem, aby mój śpiew odkrył mojego serca skrytości i żeby ci, co nie znają natężenia miłości upałów, nie posądzili mnie za stworzenie letkie i płoche. Ale niechaj będzie, co chce! Lepszy wstyd na obliczu, niż ucisk w sercu. To rzekłszy, wzięła lutnię i zaczęła grać wybornie. Don Kichot, słuchając, został pomieszany, gdyż w tej chwili przyszły mu na pamięć wszystkie przygody z oknami, kratami, ogrodami, serenadami i omdleniami, o których czytał w swoich głupich księgach rycerskich. Zaraz wystawił sobie, że jakaś panna dworska księżnej w nim się zakochała, i że wstydliwość tamuje jej wyjawienie miłości. Ponieważ obawiał się, aby nie zostać zwyciężonym, przygotował się tedy do mężnego odporu, polecając się z całego serca swojej damie, Dulcynei z Toboso. Potem jął słuchać serenady, a chcąc dać poznakę, że się tam znajduje, kichnął. Białogłowy, które tylko tego żądały, aby Don Kichot je usłyszał, wielce się uradowały. Altisidora, lutnię nastroiwszy, zaczęła śpiewać romancę:[373]

Ty, który spoczywasz w łożu,
Na puchach i miętkich tkaninach,
Od zmroku do wschodu słońca,
Głębokiem śnieniem zmorzony.


O najdzielniejszy rycerzu,
Jakiego Mancza wydala,
Droższy i czystszy niż złoto,
Dobyte z arabskiej pustyni.

Wysłuchaj głosu dziewicy,
Szlachetnej, lecz srodze strapionej,
Której żar słońc twych błyszczących
Namiętną zapalił duszę.

Szukając przygód po świecie,
Nieszczęścia innych znajdujesz,
Zadajesz rany, a potem
O lek się na nie nie troskasz.

Rzeknij mi, dzielny młodzianie,
(Niech Bóg zamysłom twym sprzyja),
Czy wzrosłeś wśród gór de Jaca,
Czy na libijskiej pustyni?

Zali cię węże karmiły
I zali piastunką twą była
Ciemnica puszcz niezgłębionych
I trwoga, patrząca z abisów?

Twa Dulcynea, dziewica,
Dobrze rozrosła i krzepka
Może się chełpić, że lutą
Bestję ujarzmić zdołała

Dlatego też będzie sławiona,
Od Tagu po Manzanares,
W Henares, Jarama, Harlanza
Wszędzie jej imię zasłynie.

Ach, gdybym mogła nią zostać,
Dałabym za to mą suknię,

Różnemi barwami upstrzoną
złotem w krąg bramowaną.

O móc się czuć w twem objęciu,
Lub ledz przy tobie w łożnicy,
Drapać cię w głowę pieszczenie,
By ją od świerzby uwolnić!

Zbyt wiele żądam, niegodna,
Tej laski mi nie dostąpić,
Wystarczyć musi nędznicy,
Jeśli się stóp twoich dotknie.

Jakieżbym dała ci czepki,
I jakie srebrne papucie,
Jakie pluderki z Damaszku
I jakie płaszcze z Holandjej

Perły tak wielkie jak orzech,
By twoje ciało zdobiły;
Perły te równych nie mają
Zowią się przeto „Jednemi“.[374]

Ze swojej skały tarpejskiej
Nie patrzysz Neronie manczański,
Na pożar, w którym goreję,
Ni go swym gniewem ożywiasz.

Jestem niewinnem dziewczątkiem,
Nie doszłam i lat piętnastu,
Przysięgam, że liczę czternaście
I trzy miesiące dopiero.

Nie jestem ułomna ni chroma,
Nie mam skaz żadnych, ni braków.
Płowe, jedwabne me sploty
Do ziemi sięgają prawie.


Chocia mam usta do dzioba
Podobne, a nos spłaszczony,
To topazowe me zęby
Urodę mą wznoszą w niebiosa.

Głos mój, jeżeli go słyszysz,
Jest tkliwy i pełen słodyczy.
Postawa więcej niż średnia,
Wysmukła i prosta jak trzcina.

Te wdzięki i inne jeszcze,
Są łupem twego kołczana,
W tym zamku jest me mieszkanie,
A zowię się Altisidora.

Tutaj zrozpaczona Altisidora skończyła śpiewanie, zaś Don Kichot, pełen dusznej niespokojności i pomieszania, westchnął głęboko i rzekł do siebie:

Za cóż jestem tak nieszczęśliwym rycerzem błędnym, że nie może spojrzeć na mnie żadna białogłowa bez tego, aby mnie zaraz nie pokochała? I ty, nieporównana i niefortunna Dulcyneo z Toboso, cóżeś niebu zawiniła, że nie dozwala ci cieszyć się w spokoju z mojej stałości i wierności? Za cóż ją prześladujecie o cesarzowe? Co wam jest pobudką trapienia jej, o urodziwe panienki, czternaście, czy piętnaście lat liczące? Czego chcecie od niej, o królowe? Pozwólcie, pozwólcie nieszczęsnej, aby się cieszyła z pomyślnego losu, który jej Amor udzielił, shołdowawszy dla niej moje serce i oddawszy jej moją duszę. Wiedz, natarczywa zgrajo miłosna, że dla niej tylko jestem z ciasta i to z ciasta kruchego, zaś dla was wszystkich z żywego kamienia. Dla niej jestem miodem, a dla was piołunem. Dla mnie tylko jedna Dulcynea jest piękna, mądra, cnotliwa, wdzięczna i zacnie urodzona, zaś wy wszystkie jesteście szpetne, głupie, wietrzne i gorzej jeszcze. Przyszedłem na ten świat, aby należeć do niej, a nie do żadnej innej. Niechaj płacze i śpiewa Altisidora i niech rozpaczy się oddaje dama, dla której mnie wytłukli w zamku Maura zaczarowanego. Wszystko napróżno, do Dulcynei należę i należeć będę, ugotowany lub upieczony, na złość omamieniom całego świata. To rzekłszy, zamknął nagle okno, a później gniewny i zasmucony, jakby mu się jakieś wielkie nieszczęście przytrafiło, rzucił się na łoże, w którem go na ten czas ostawiamy, gdyż wzywa nas wielki Sanczo Pansa, co już swemu szczęśliwieniu rządzeniu początek dawa!

KAPITULUM XLV
JAK WIELKI SANCZO PANSA OBJĄŁ SWOJĄ WYSPĘ W POSIADANIE I O SPOSOBIE W JAKI RZĄDZIĆ ZACZĄŁ

O ty, wieczysty Antypodów odkrywco, okno niebios, twarzy świata, łagodny ruchaczu naczyń i butelek,[375] i tu Tymbrjuszu, a tam Febusie, łuczniku i medyku, ojcze poezji, wynaleźco muzyki, ty, który zawsze wschodzisz i nie zachodzisz nigdy, chocia się i nam tak zdawa, ciebie przyzywam, o słońce, dzięki któremu człowiek płodzi człowieka, abyś mi było ku pomocy i oświeciło mój umysł ciemny, tak bym mógł dostatecznie i szczegółowie opisać, co się zdarzyło Sanczo Pansy na urzędzie; bez ciebie bowiem czuję się słaby, pomieszany i zalękniony.
Mówię więc, że Sanczo z pocztem otaczających go dworskich, przybył do pewnego miasteczka, tysiąc mieszkańców liczącego, jednego z najlepszych w włościach księcia. Rzekli mu, że zwie się ono wyspą Baratarja,[376] albo od miejsca Baratario, albo też od tego, że urząd mało zabiegów i pracy Sancza kosztował. Skoro przybył do bramy miasteczka, dobrym murem wkoło obwiedzionego, wyszli mu naprzeciw rajcowie miejscy. Zadzwoniły dzwony, zaś wszyscy mieszkańcy wielką radość po sobie pokazali. Później zawiedli go do największego kościoła, aby Panu Bogu winne dzięki oddać, poczem po wielu krotochwilnych obrządkach, wręczyli mu klucze miasta i uznali za rządcę wieczystego wyspy Baratarja. Strój, broda, postura niska, a krępa nowego gubernatora zadziwiły wszystkich, co nie wiedzieli o tajemnicy, a nawet i ci, co o niej słyszeli, nie mniej zadziwieni zostali. Po wyjściu z kościoła, zaprowadzili go do domu trybunalskiego i posadzili go na krześle sędziowskiem. Marszałek księcia rzekł doń:
— Jest na tej wyspie obyczaj starodawny, panie gubernatorze, że ten, co obejmuje rządów sprawowanie, jest obowiązany odpowiedzieć na zadane pytania, acz zawiłe i trudne. Z responsu poddani poznają zdatność nowego wielkorządcy, co jest im pobudką do radości, albo i li smutku z jego przybycia.
Gdy marszałek księcia to mówił, Sanczo był zabawny spoglądaniem na napis, sporemi literami na murze, naprzeciw jego siedzenia wyrażony, a że nie umiał czytać, spytał się, coby znaczyły te malowania na ścianie. — Jest tu oznaczony i wspomniany dzień — odpowiedziano — w którym Wasza Dostojność objąłeś wyspę we władanie. Napis ten głosi: „Dzisiaj tegoż miesiąca i tego roku, pan Don Sanczo Pansa zaczął sprawować rządy nad wyspą. Oby Bóg pozwolił mu cieszyć się władzą przez długie lata“.
— Któż jest — zapytał Sanczo — ten Don Sanczo Pansa?
— Wasza Wielmożność we własnej osobie — odparł marszałek. — Na tę wyspę nie wszedł nigdy inny Pansa, krom tego, który teraz siedzi na tem karle.
— Zważ, mój przyjacielu — rzekł Sanczo — że nie mam tytułu „Don“, jako i nie miał go nikt z mego rodu. Sanczo Pansa się zowię, całkiem krótko. Sanczo się zwał mój rodzic, Sanczo mój dziad i wszyscy byliśmy Pansa, bez przydatków, „Don“ czy „Donja“. Zdawa mi się, że w tem miasteczku jest więcej „donów“ niż kamieni. Teraz dosyć na tem: Bóg mnie rozumie! Bardzo być może, że, jeżeli moje rządy potrwają cztery dni, rozproszę te wszystkie „don“, których wielość czyni, że są jak muchy naprzykrzone. Przejdźmy teraz do tej zagadki panie marszałku, zaś ja odpowiem, jak będę umiał najlepiej, nie dbając czy się naród zasmuci, czy uweseli. Wtem dwóch ludzi weszło do izby sądowej, jeden w chłopskich sukniach, drugi, którego pozór okazywał krawca,[377] gdyż miał w ręku nożyce.
— Panie Gubernatorze — rzecze krawiec — ja i ten kmieć stajemy przed Waszą Dostojnością w niniejszej sprawie: ten człowiek, co tu stoi, przyszedł wczora do mojej kramicy, bo z uszanowaniem uszu WPana i całego zgromadzenia, jestem krawieckim majstrem, wyzwolonym z łaski Boskiej, i dawszy mi w rękę kawał sukna rzekł: Mój przyjacielu, czy to będzie dosyć na kaptur do płaszcza? Zmierzywszy sukno, powiedziałem, że dosyć. On jak mniemam (i mniemałem słusznie) wystawił sobie, że mu chcę ukraść kawał sukna; zasadzony widać na swojej złej woli i niedobrem porozumieniu, co go ludzie zwykle o krawcach mają, rzekł mi, abym pomiarkował, jeżeliby dwóch kapturów z tego nie można było wykroić. Postrzegłem jego myśl chytrą i powiedziałem, że można. On zaś dalej swój zamysł frantowski prowadził; wciąż dodawał kaptura, ja zgadzałem się, ażeśmy do pięciu kapturów doszli. Teraz przyszedł po nie, oddałem mu je, ale on nie chce mi zapłaty uiścić. Jeszcze domaga się, abym mu dopłacił i sukno oddał.
— Zali to prawda, bracie? — zapytał Sanczo.
— Tak jest — odparł kmieć — ale niech Wasza Dostojność rozkaże mu pokazać te pięć kapturów, co je uczynił.
— Z ochotą — odparł krawiec.
Wyjął zatem rękę z pod płaszcza i ukazał pięć kapturków maleńkich, na pięć palców ręki wsadzonych i rzekł:
— Oto są kapturki których żąda odemnie ten człowiek. Przysięgam na Boga i na sumienie moje, żem wszystko sukno wyrobił. Gotów jestem poka- zać moją praca całemu cechowi krawieckiemu. Wszyscy przytomni śmieli się z ilości kapturów i dziwacznej sprzeczki. Sanczo pomyślał trochę, poczem rzekł:
— Zdaje mi się, że ta rozprawa nie warta siła zachodów i że trzeba tu dać wyrok prosty. Rozsądzam, aby chłop stracił sukno, a krawiec robotę, kapturki zaś więźniom niech będą na załatanie łachmanów oddane. Dosyć na tem!
Jeśli poprzedni wyrok, w sprawie z mieszkiem poganiacza bydła,[378] wszystkich w zadziwienie wprawił, to ten śmiechem powitany został. Jednakoż zaraz wykonano rozkaz wielkorządcy.
Potem stanęło dwóch starców, z których jeden miał w ręku laskę bambusową miast kija. Ten, co był bez kija, rzekł:
— Już kęs czasu upłynął, gdy pożyczyłem temu człekowi dziesięć skudów złotych, chcąc mu dopomóc w potrzebie i nie mając z tego żadnej korzyści. Dałem mu je pod obowiązkiem, że mi je zwróci za pierwszem żądaniem. Nie mały czas nie dopominałem się ich u niego, nie chcąc mu czynić zatrudnienia. Postrzegłszy jednak, że mi się nie chce uiścić, domagałem się kilka razy tego długu, którego nie tylko mi zapłacić unika, ale się go zapiera, mówiąc, że mu nigdy dziesięciu skudów nie pożyczałem, gdyż, jeżelibym mu pożyczył, toby mi był dawno oddał. Nie mam świadka pożyczenia, ani ten oddania, proszę tedy Waszą Dostojność, aby mu przysiąc kazał. Jeśli przysięgnie, że oddał, daruję mu je przed Bogiem, w tej chwili.
— Cóż na to rzekniesz, staruchu z kijem? — zapytał Sanczo.
— Wasza Wielmożność — odparł starzec — przyznaję, żem te dziesięć dukatów od niego pożyczył; niechaj WPan laskę skłoni, gdyż jeśli na mojej przysiędze wszystko zawisło, przysięgnę chętnie, żem mu je rzetelnie zapłacił.
Gubernator zniżył swoją laskę, a wówczas staruch oddał swój kij drugiemu staruchowi, aby go trzymał dopóki nie przysięgnie, udając jakby mu zawadzał.
Później położył rękę na krzyżu, mówiąc, iż prawdą jest, że pożyczył dziesięć skudów od tego człowieka, ale że je z rąk własnych do rąk tamtego oddał. Wierzyciel jednak musiał o tem przepomnieć, gdyż nieustawnie się o nie upomina. Wielki rządca spytał się wierzyciela, czyby miał czem odeprzeć stronę przeciwną. Ten odpowiedział, że dłużnik widać prawdę wyznał, gdyż zna go, jako człeka sumiennego i prawego chrześcijanina. Ani chybi jemu samemu musiało z pamięci wylecieć, kiedy i jak dług zapłacił; przeto więcej się nie będzie o nic upominał.
Dłużnik, odebrawszy swój kij napowrót, skłonił głowę nisko i wyszedł z izby.
Sanczo, zważywszy cierpliwość i dobrą wolę wierzyciela, jako i to, że obwiniony wyszedł bez słowa, opuścił głowę na piersi i, przeciągnąwszy palcem po nosie, trwał ponurzony w zamyśleniu, później podniósł głowę i kazał starca odchodzącego przywołać. Wrócili go zaraz.
— Dajże mi tę laskę, poczciwcze — rzekł doń Sanczo — potrzebuję jej.
— Oto jest Wasza Wielmożność — odparł staruch.
Sanczo wziął ją i zaraz oddał drugiemu starcowi, mówiąc:
— Idź teraz z Bogiem, już jesteś zapłacony.
— Ja, Wasza Dostojność? — spytał starzec — alboż ten kij wart dziesięć skudów.
— Tak jest, nie inaczej — odparł gubernator — albo też ja jestem największym na świecie głupcem. Obaczym natychmiast, zali moja głowa nie jest zdatna do rządzenia całem królestwem.
I zaraz przykazał, aby laskę napół przełomiono. Gdy tak zrobili, wypadło z niej dziesięć skudów złotych. Wszyscy przytomni osłupieli i uznali wielko- rządcę za drugiego Salomona. Zapytali się go jakim sposobem odkrył to, że dukaty były w lasce zawiercone. Odparł, iż widząc, że staruch obwiniony oddał ją bez potrzeby swemu adwersarzowi, w ten czas gdy przysiągł, że się z długu uiścił, a później przysięgę, złożywszy, zaraz ją odebrał, pomyślał sobie, że w lasce tkwią pieniądze. Z tego wszystkiego łacno wnosić można, że Bóg rozjaśnia umysły tych, co rządzą, choćby to i głupcy byli. Do tego słyszał od plebana w swojej wsi o podobnem przytrafieniu, zresztą ma pamięć tak dobrą, że gdyby nie przepomniał tego wszystkiego, o czemby z chęcią chciał sobie przypomnieć, wierę, na całej wyspie nie byłoby lepszej pamięci od jego.
Wreszcie obaj starcy odeszli: jeden pocieszony, drugi zaś zawstydzony, zaś wszyscy przytomni zadziwieni zostali. Ten, co spisuje słowa, uczynki i dzieła Sanczy, nie wie, czy go dzierżyć za głupca, czy też za mędrca.[379]
Gdy się ta sprawa zakończyła, weszła do sali białogłowa, trzymając w ciasnem obłapieniu bogato ubranego kmiecia, który się chowem bydła zajmował. Białogłowa ta wrzeszczała z całych sił:
— Sprawiedliwości, Panie Gubernatorze, sprawiedliwości. Jeśli tu jej na ziemi nie znajdę, pójdę jej szukać do nieba. Ten hultaj napadł mnie w polu samą, gwałt mi zadał obcesem i użył mego ciała tak, jakby to był świński gałgan. O ja nieszczęśliwa! Wydarł mi to, czego strzegłam przez dwadzieścia trzy lata i czego broniłam przed Maurami i chrześcijaninami, przed mieszkańcami tego kraju i krajów obcych. Byłam twarda jak dąb, cała jak salamandra w ogniu, albo jak wełna wśród cierni i głogów, na to zapewne, aby ten ladaco pożmiechał mnie swemi nieczystemi zaiste rękami.
— To jeszcze sprawdzić trzeba — odparł Sanczo — czy ten galant ma ręce czyste, albo nieochędożne I obróciwszy się do winowajcy, zapytał, co ma do powiedzenia na skargę tej kobiety.
Chłop potrwożony rzekł:
— Jestem, Wielmożni Panowie, hodujący bydło. Rano wyszedłem z tego miasteczka, gdziem sprzedawał (z uczczeniem uszu WPanów) cztery wieprze, za które zapłaciłem, dzięki matactwu, podatek trochę mniejszy niż wartość była. Wracając do domu, napotkałem na drodze tę czcigodną damę. Djabeł, który Wszystko plugawi i miesi, sprawił, żeśmy się trochę pogzili i pocochali o siebie. Zapłaciłem jej sprawiedliwie za tę uciechę, ale ona nieukontentowana z tego, ułapiła mnie za rękę i przyciągnęła tutaj. Mówi, że ją zgwałciłem, ale kłamie niegodnie, na to przysiąc jestem gotów. Oto cała prawda, tak że odrobiny do niej nie brak. Wówczas gubernator zapytał chłopa, zali ma przy sobie pieniądze w bitem srebrze. Kmieć odparł, że ma za pazuchą dwadzieścia dukatów, w worku z wyprawnej skóry. Sanczo rozkazał, aby worek wydobył i oddał go białogłowie, co skargę zanosiła czego kmieć usłuchał, cały drżący. Kobieta schwyciła worek, tysiąc podziękowań czyniąc wszystkim przytomnym i Boga prosząc o zdrowie pana rządcy, który ma pieczę nad uciśnionemi sierotami i panienkami. Później wyszła z izby sądowej, ściskając worek obiema rękoma — przedtem jednak upewniła się, że pieniądze, w mieszku zawarte, są srebrne naprawdę. Zaledwie odeszła, Sanczo rzekł do hodującego bydło, któremu łzy już z oczu płynęły, a serce w piersiach z tęsknoty za mieszkiem omdlewało:
— Bieżaj, mój poczciwcze, za tą kobietą i wydrzyj jei ten worek z pieniędzmi, choćby poniewolnie, a później wracaj z nią tutaj razem. Nie mówił tego do człeka głuchego, ani do głupca. Chłop skoczył wypełnić to, co mu rozkazano. Wszyscy przytomni z zapartym tchem oczekiwali, jak się ten spór skończy.
Po chwili kmieć i białogłowa wrócili, trzymając się ciasno wpół. Ona miała spódnicę ku górze zawiniętą, a do łona przyciskała mieszek, on zaś czynił wysilenia, aby jej mieszek odebrać. Nie mógł jednak żadną miarą uczynić tego, tak dobrze go broniła, krzycząc ze wszystkiej siły: „Sprawiedliwości boskiej i ludzkiej. Patrzaj Wasza Dostojność, panie Wielkorządco, na zuchwałość i bezwstydność tego niegodziwca, który w środku miasta na ulicy chciał mi wydrzeć worek z pieniędzmi, coś mi go WPan przysądził.“
— Czy ci go odjął? — zapytał gubernator.
— Uchowaj Boże — odparła białogłowa. — Radniej by mi życie wydarł, niźli mieszek. Jestem dziewką naschwał. Innych kocurów by trza było, aby mi brodę wyszarpały. Kleszcze, mioty, maczugi ani dłuta nie wystarczą, aby mi go wydrzeć z pazurów. Nawet szpony lwa tego nie sprawią.
Wówczas gubernator rzekł do białogłowy:
— Pokażże mi ten mieszek, dzielna niewiasto.
Kobieta zaraz go oddała, zaś Sanczo wziąwszy, przywrócił go wieśniakowi, mówiąc do zniewolonej, ale nie zgwałconej:
— Gdybyś tą samą żwawość i siłę, z którą teraz tego mieszka broniłaś, okazała przy obronieniu swego ciała, nawet Herkules by ci gwałtu zadać niemógł. Idź z Bogiem, a raczej do stu djabłów, niecnoto i nie pokazuj się w kraju tej wyspy, ani na sześć mil w okolicy, pod karą dwóch set rózg. Ruszaj precz mówię, szczebiotko i mataczko bezwstydna! Dziewka zatrwożona i zasmucona odeszła ze schyloną głową. Gubernator rzekł do wieśniaka: Idź z Bogiem poczciwcze do swej wsi z temi pieniędzmi, ale odtąd, jeśli ich utracić nie chcesz, waruj się gzić i cochać z którąkolwiek.[380]

Wieśniak podziękował wielkorządcy jak mógł najlepiej i odszedł. Wszyscy przytomni jeszcze raz zadziwieni zostali z rozporządzeń i wyroków nowego gubernatora. Wszystko to, spisane przez kronikarza, zostało przedstawione księciu, czekającemu z niecierpliwością na uwiadomienie. Niechaj tu poczciwy Sanczo na ten czas pozostanie, bowiem pośpieszyć musimy do jego pana, pomieszanego wyrzekaniami Altisidory.

KAPITULUM XLVI
O STRASZLIWEJ PRZYGODZIE Z GRUCHOTKAMI I KOTAMI, KTÓRA PRZYTRAFIŁA SIĘ DON KICHOTOWI, W CZASIE MIŁOSNYCH OŚWIADCZYN NAMIĘTNEJ ALTSIDORY

Osławiliśmy wielkiego Don Kichota, ponurzonego w myślach, które obudziła w nim serenada zakochanej dziewicy Altsidory. Pełen tych myśli cisnął się na łoże, aliści one zasnąć mu nie dozwoliły, jakby były pchłami. Do utrapień dusznych dołączyło się jeszcze wspomnienie rozdartej pończochy. Jakoże jednak czas prędko płynie i niemasz takiej przeszkody, coby go wstrzymać mogła, lotnym pędem minęły godziny i wkrótce ranek zaświtał. Widząc to, nasz rycerz opuściły miętkie puchy i nie mieszkając przybrał swój strój zwykły i wdział buty polowe dla ukrycia dziury w pończosze. Na ramiona zarzucił krótki płaszcz szkarłatny, włożył na głowę biret z zielonego aksamitu, z galonem srebrnym i opasał się temblakiem, na którym wisiała doświadczona i ostra szpada, wraz z wielkim różańcem, który zawsze przy sobie nosił. Pełen przysady, a napuszenia wszedł do komnaty, gdzie księstwo już ubrani, czekali na niego. Przedtem jednak przechodząc przez galerję, spotkał się z Altsidorą i jej towarzyszką, które umyślnie czatowały na niego. Altsidorą, ujrzawszy Don Kichota, natychmiast zmyśliła omdlenie. Towarzyszka schwytała ją w ramiona i jęła prędko odsznurowywać suknię. Don. Kichot, ujrzawszy to, zbliżył się i rzekł: — Wiem ja dobrze skąd pochodzą takowe zemdlenia! — Ja zasię nic nie wiem — odparła towarzyszka — gdyż Altsidorą jest panienką zdrowia najczerstwiejszego z tych wszystkich panien, co są w zamku, i nigdy odkąd ją znam, nie słyszałam, aby wydawała najlżejsze westchnienie. Niechaj będą przeklęci wszyscy rycerze błędni, jeśli równie są niewdzięczni. Odstąp WPan stąd, panie Don Kichocie, gdyż niebogie dziewczę nie przyjdzie do siebie, dopóki tu pan bawić będziesz! Don Kichot taką jej dał odpowiedź:
— Uczyńcie pani tak, aby wieczorem wniesiono lutnię do mojej komnaty. Chcę pocieszyć, jak będę mógł najlepiej, tę panienkę zasmuconą, bowiem w początkach miłości zawód prędki jest remedium najlepszem na serdeczne upały.
Wyrzekłszy te słowa, odszedł, obawiając się, aby go ktoś nie zdybał w tem miejscu.
Zaledwie się oddalił, Altsidorą otrzeźwiawszy, rzekła do swojej towarzyszki:
— Trzeba dać mu lutnię, moja miła! Don Kichot zapewne chce nas uraczyć muzyką, która nie będzie zła, jako pochodząca od niego. Poszły zatem do księżnej, aby jej zdać sprawę z tego, co zaszło i powiedzieć o lutni, której Don Kichot się domagał. Księżna wielce się z tego ucieszyła i umyśliła, pospołu z księciem i pannami dworskiemi, uczynić nową krotochwilę, bardziej do śmiechu służącą, niż do przyczynienia szkody. Z wielką niecierpliwością czekali nocy, która nadeszła równie szybko jak dzień, spędzony przez księstwo na wdzięcznych dyskursach z Don Kichotem. Księżna w samej rzeczy posłała dnia tegoż jednego ze swych paziów (który w lesie wystawiał osobę zaczarowanej Dulcynei) do Teresy Pansy z listem od Sanczo Pansy jej męża i z zawiniątkiem, pełnem odzieży, którą Sanczo pozostawił, prosząc księżnę o odesłanie. Księżna przykazała paziowi donieść jej wiernie o wszystkiem, co zajdzie między nim, a Teresą. Gdy już nadeszła godzina jedenasta w nocy, Don Kichot zastał w swej sypialni, lutnię. Otworzywszy okiennicę, uznał, że ktoś się po ogrodzie przechadza. Jął brząkać w struny lutni, nastroił ją jak mógł najlepiej, splunął, chrząknął, później zaś głosem nieco chrypliwym, acz dość melodyjnym, jął śpiewać romancę, którą sam tego dnia ułożył:

Nieraz miłości potęga
W duszach niepokój nam budzi,
Lenistwo i gnuśne wczasy
Za środki ku temu jej służą.

Ale bawienie się igłą,
Zajęcia i trud nieustanny,
Bywa stosowną odtrutką
Na wszystkie miłosne jady!

Przystojnym i skromnym dziewicom,
Które żonami chcą zostać,
Wianem jest cnota, głosząca
Najwyższe dla nich pochwały!

Zaś błędni rycerze i wszyscy
Mężowie, co żyją u dworu
Do wietrznie chodzą w zaloty,
Lecz poślubiają stateczne!

Jest miłość, co wschodzi jak zorza,
Ledwie w próg domu gość wkroczy,
Gdy jednak przybysz odejdzie
Miłość zachodem się stawa.

Ta miłość, nagle wzbudzona,
Dziś jest, a jutro przemija,

Bez tego, by wyryć w sercu
Swoje obrazy głębokie.

Obrazu nie rzucić na obraz.
Któż takie rozpozna płótno?
Gdzie jedna piękność króluje,
Dla drugiej już miejsca niema!

Mą Dulcyneę z Toboso
Mam w głębi duszy wyrytą.
Jej konterfektu nie zatrze
Żadna na świecie tym barwa.

Wierność kochanków jest cnotą,
Którą najwyżej się ceni,
A miłość za jej powodem
Cuda sprawować jest zdolna!

Don Kichot doszedł do tego miejsca w pieśni, której słuchali z pilnością księstwo, Altsidorą i prawie wszyscy, w zamku przytomni, gdy nagle z galerji, biegnącej ponad kratą okna Don Kichota, opuszczono sznur, do którego uprzednio przytwierdzono więcej niż sto dzwoneczków, później zaś wytrzęsiono z wora zgraję kocurów. Każdy z nich miał gruchotkę, do ogona uwiązaną. Brzęk dzwonków i miauczenie kotów było tak wielkie, że nawet książę i księżna, którzy tę igraszkę wymyślili, sami przerażeni zostali. Don Kichot osłupiał całkiem. Przypadek zrządził, że dwa czy trzy kocury wpadły przez kratę okna do komnaty. Biegały i skakały po wszystkich kątach, tak, iż zdało się, że do pokoju wtargnęła cała czereda djabłów, aby tutaj swoje igraszki czynić. Szukając, którędy uciec, przewróciły i pogasiły świece. Tymczasem ciągle opuszczano i znów ciągniono w górę sznur z dzwoneczkami. Większa część dworskich, niewiadoma żartów, zadziwiona i pomieszana została. Don Kichot sko- czył wreszcfe na nogi i, dobywszy szpady, jął nią walić w kratę, wołając z całej siły: „Odstąpcie stąd, złośliwi czarnoksiężnicy, monstra i kanalje przeklęte. Jam jest Don Kichot z Manczy, przeciwko któremu wasze haniebne i ciemne zamysły na nic się nie zdadzą.“ I obróciwszy się do kotów, które skakały po komnacie, natarł na nie żwawo, wiele ciosów im zadał i przymusił do ucieczki przez okno zakratowane. Pozostał tylko jeden, który, zagrożony szpadą Don Kichota, skoczył mu na twarz i wczepił się w jego nozdrza pazurami i zębami. Don Kichot zaczął wrzeszczeć z bólu.
Księstwo, usłyszywszy te krzyki i dorozumiawszy się, co to być mogło, przybiegli na pomoc z wielkim pośpiechem. Otworzyli drzwi kluczem podwójnym i ujrzeli rycerza nieboraka pasującego się z kotem i czyniącego wysilenia, aby go od twarzy oderwać.
Na widok tej walki nierównej, książę podbiegł, aby jej kres położyć, aliści Don Kichot zawołał: „Proszę mnie zostawić samego z tym czartem, omamieńcem i czarownikiem; chcę go nauczyć rozumu i dać mu poznać, kim jest Don Kichot z Manczy.“ Kot jednak nie trwożąc się temi pogróżkami, miaukał coraz głośniej i coraz głębiej pazury swe wrażał. Książę oddarł go wreszcie i cisnął przez okno. Don Kichot pozostał z twarzą, podziurawioną jak rzeszoto i z nosem ze skóry obłupionym a takoż srodze zagniewany, że nie pozwolono mu dokończyć tak chwalebnie zaczętej spotyczki z niecnotą-czarnoksiężnikiem.
Książę kazał przynieść prędko oliwy,[381] i tysiąc razy przecedzanej, poczem Altisidora sama, kształtnemi i białemi rękami przyłożyła plastry na rany Don Kichota, mówiąc doń po cichu: — Ta cała nieszczęsna przygoda, okrutny rycerzu, jest karą za twardość uporu twego. Oby Bóg zdarzył, aby twój giermek Sanczo, nie odliczył sobie tych plag i aby Dulcynea twoja, którą tak miłujesz, nie mogła wyjść z zaczarowa- nia. Obyś nie mógł cieszyć się nią, ani jej w stadło pojąć, przynajmniej dopóki ja żyję, która cię kocham niezmiernie. Na to wszystko Don Kichot odpowiedział jeno serdecznem westchnieniem, poczem położył się do łoża, podziękowawszy księstwu za ich pomoc nie dlatego, aby się lękał tych hultajów-kotów-czarnoksiężników, gruchotkami obwieszonych, lecz, że okazali oni chęć dobrą w stosunku do niego.

Księstwo odeszli, dając mu czas do spoczynku, i żałując złego obrotu ich żartu; nie spodziewali się byli bowiem, że będzie on tak drogo kosztował Don Kichota, który musiał bawić się łożem przez pięć dni. W tym czasie zdarzyła mu się inna przygoda śmieszniejsza od poprzedniej, którą historyk na inną porę odkłada, aby powrócić teraz do Sanczy Pansy, z wielką pilnością i wdziękiem osobnym urząd swój sprawującego.

KAPITULUM XLVII
W KTÓREM OPOWIADA SIĘ DALEJ O TEM, JAK SANCZO PANSA RZĄDY SPRAWOWAŁ

Historja powiada, że, po zakończonem posłuchaniu, zaprowadzono Sanczo Pansę do wspaniałego pałacu, w którym na środku sali stał stół prawdziwie po królewsku zostawiony. Skoro tam wszedł, hucznie zagrała kapela na trąbach i hobojach, poczem ukazało się czterech pokojowych, trzymających nalewkę, miednicę i ręcznik dla umycia rąk jego, co odbył z uszanowaniem przyzwoitem. Gdy kapela grać przestała, Sanczo wziął pierwsze miejsce za stołem, bowiem nie było tam innego miejsca i tylko dla niego był talerz postawiony. Człowiek jeden, mający pozór doktora nadwornego stanął przy nim, trzymając w ręce prątek fiszbinowy; rozłożono na stole bogaty, biały obrus, który okrywał potraw dostatek oraz owoce rozmaite. Ten, który zdawał się być klerykiem, pobłogosławił jedzenie. Pokojowy założył Sanczy serwetę, koronką dokoła wyszywaną. Marszałek dworu postawił przed nim talerz owoców. Ledwie ich gubernator skosztować zdążył, doktór wskazał prątkiem i zaraz go wzięto ze stołu. Przysunięto potem inny półmisek, lecz gdy Sanczo gotował się do jedzenia, znów różdżka kiwnęła i paź uprzątnął go z taką samą szybkością, jak pierwszy.
Sanczo, widząc te niezwykłe sposoby, zadziwiony pozostał i, rozglądając się po przytomnych, zapytał, jaką się grę tutaj odgrywa i, czy na tej wyspie tylko oczami jedzą. — Mości panie gubernatorze — odparł doktór, — co się należy posiłku, postępujemy tu zwyczajem innych wysp, gdzie się wielkorządcy znajdują. Ja jestem doktór, do usług Pańskich, płatny zato, abym JWPanów Rządców zdrowia przestrzegał, bardziej niż swojego. Nocą i dniem staram się zgłębiać skład ciała gubernatora, abym, gdy zachoruje, mógł go wyleczyć z łatwością. Pierwszą moją powinnością jest dawać baczność na obiad i na wieczerzę, aby jadł to, co mi się zdrowe dla niego być widzi i niechał tego, co jest szkodliwe dla żołądka jego. Przeto kazałem zdjąć owoce ze stołu, bo mają nazbyt wodnistości w sobie, toż samo uczyniłem z potrawą, bowiem mięsiwo, z której się składa, jest nadmiernie rozgrzewające i palące, przez przyprawy korzenne, co pragnienie pobudzają, ten zaś, co nazbyt pije, wygubia wilgotność przyrodzoną, życie utrzymującą.
— Tym sposobem — rzecze Sanczo — nie będzie niebezpieczeństwa, gdy zjem te przepiórki pieczone, co mi się zdają wyśmienicie przyrządzone.
— Nie można, Mości Panie gubernatorze, żadną miarą, uchowaj Boże i ja tego dopuścić nie mogę, póki żyję!
— A za cóż nie? — zapyta Sanczo.
— Bo nasz wielki Mistrz, Hippokrates, światłość i zenit lekarskiej nauki, powiada w swoich aphorizmach. Omnis saturatio mała, perdicum autem pessima, to jest, że każda niestrawność jest zła, lecz ta, co z przepiórki powstaje, najgorsza.
— Gdy tak jest, powie Sanczo — Mości Panie doktorze, zważże wszystko mięsiwo, na stole stojące i powiedz, które mi jest zdrowe lub najmniej szkodliwe, potem zaś daj mi jeść spokojnie, nie machając tak często tą rózgą po półmiskach, bowiem na życie gu- bernatora, którem oby Bóg cieszyć mi się pozwolił, przysięgam, że ledwie nie zdycham z głodu.
— Macie, WPanie Gubernatorze słuszną rację — odpowie doktór — jakoż jestem tego zdania, aby te króliki, w sosie ich przyprawione, zdjęto ze stoła, gdyż to jest jedzenie złożone zbytnio. Tej cielęciny, gdyby nie była pieczona i duszona, możnaby pokosztować, ponieważ jednak tak ją przyrządzono, nie wolno jej tknąć.
— A ta spora misa, co się kurzy z niej? — zapytał Sanczo — jeżeli się nie mylę, jest to olla podrida. Nie trza wątpić, że wśród mięsiw różnego gatunku, z których się składa, znajdzie się takie, co przypadnie dobrze do mojego żołądka.
Absit, — powie doktór, — precz z tą złą pokusą, nie masz gorszego i bardziej zdrowiu przeciwnego jedzenia na świecie; trzeba te wszystkie olla podrida zostawić dla kanoników, rektorów kolegjów i chłopów na wesela, wyganiając je raz na zawsze, ze stołów gubernatorskich, gdzie należy podawać jarzynki młode i wszystko to, co delikatne, z przyczyny, że lekarstwa niemieszane są lepsze, niż pokłócone. W jednostajnych nie można się pomylić, zaś w wielorakiej często się to przytrafia, z powodu mnogości rzeczy, które je składają i jedne drugich istotność psują. Wasza Wielmożność, chcąc zdrowie swoje zachować, a także je wzmocnić, winien zjeść kilka andrutów zwijanych i kilka plasterków pigw smażonych, które są wyśmienite na żołądek i strawność dokładną sprawujące. Sanczo wysłuchał tej mowy cierpliwie, poczem oparł się na krześle i, zważając pilno doktora, zapytał go ozięble, jak się zowie i gdzie się wyuczył sztuki lekarskiej.
— Ja, WPanie gubernatorze, nazywam się doktór Pedro Rezio de Aguero; urodziłem się we wsi, zwanej Wynochastąd,[382] położonej między miastami Caraquel i Almodover, jadąc gościńcem po prawej ręce.
Biret doktorski otrzymałem na wszechnicy w Ossuna.[383]
— Rad temu wielce jestem, — rzecze Sanczo, — cały wrzący z gniewu — Mości panie doktorze Pedro Rezio, ze złego przypadku i wróżby, urodzony w Wynochastąd, wsi położonej po prawej ręce gościńca, który wiedzie z Caraquel do Almodover del Campo i na wszechnicy w Ossuna obdarzony biretem, zaraz mi umykaj stąd, gdyż przysięgam, że złapię kij i że razami tego kija, poczynając od ciebie, przepędzę z tej wyspy wszystkich medyków, przynajmniej tych, których za głupców nieuczonych uznam, co się bowiem rozumnych, uczonych i biegłych tyczy, to sam im do nóg padnę i uczczę ich godnie, jako osoby boskości pełne. Jeszcze raz mówię, Mości Panie Pedro Rezio, zabieraj się stąd, co duchu bo ci łeb rozbiję tem krzesłem, na którem siedzę, a jeżeli będą żądali zdania sprawy w trybunale, to się usprawiedliwię, mówiąc, że uczyniłem dobrze, zabijając złośliwego medyka i kata tej Republiki. Teraz zaś niechaj mi jeść dadzą, albo sobie zabiorą to gubernatorstwo; rzemiosło, które nie może wyżywić rzemieślnika, nawet dwóch ziarn fasoli nie warta. Doktór, zalękniony gniewem i pogróżkami rządcy, osłupiał i chciał już naprawdę uciekać, gdy wtem usłyszano z ulicy dźwięk trąbki pocztowej. Marszałek dworu wyjrzawszy oknem, rzekł: — Jest to posłaniec księcia. Wtem wszedł pocztyljon zapocony, i ledwie tchnący. Wyjąwszy list zza pazuchy, oddał go gubernatorowi, Sanczo przekazał go marszałkowi dworu, każąc mu przeczytać nadpis, który mówił: Do rąk właściwych Don Sanczo Pansy, albo jego sekretarza.
— A któż jest moim sekretarzem? — zapytał Sanczo.
— Ja, WPanie gubernatorze, — odpowie jeden z przytomnych — ponieważ umiem czytać i pisać i jestem z Baskiji[384] rodem.
— Dzięki temu, coś przydał, mógbyś być sekretarzem cysarza samego, otwórz list i rzeknij, co w nim stoi..
Sekretarz, przeczytawszy list, rzekł do Sanczy, że są to skryte okoliczności, które należy na osobności omówić. Sanczo dał znak, aby wszyscy wyszli, oprócz dozorcy domu i marszałka. Gdy wszyscy, wraz z medykiem, opuścili salę, sekretarz odczytał na głos pismo, które na ten kształt brzmiało:

Miałem uwiadomienie, Mości Panie Don Sanczo Pansa, że niektórzy wrogowie mojej osoby, a takoż tej wyspy, zamyślili nagle napaść na nią — nie wiem, którą noc na ten atak wybiorą. Trzeba się więc mieć na ostrożności, aby was bezbronnych nie zaskoczyli. Dowiedziałem się także, przez zaufanych szpiegów, że czterech ludzi w przebraniu, weszło do miasta stołecznego zamyślając Was zabić, przez obawę Waszej przezorności, i wielkiego rozumu w rządzeniu. Zważaj zatem WPan z pilnością tych, co będą z nim rozmawiać a szczególnie i waruj się jeść tego, co mu podadzą. Nie omieszkam przyjść z pomocą WPanu, jeśli mu tego będzie potrzeba.
Tymczasem rozrządzajcie wybornie, jak tego należy oczekiwać po waszej bystrości przyrodzonej.
Szesnastego sierpnia o czwartej nad ranem.

Jego dobry przyjaciel, Książę.

Sanczo zatrwożony został tą wiadomością zaś wszyscy przytomni niemniej zastrachani być się wydali. Gubernator rzekł do marszałka dworu — Co teraz Mości Panie natychmiast uczynić należy, to wtrącić do ciemnicy medyka, włożywszy mu na ręce i nogi kajdany: bo jeżeli kto zamyśla życia mnie pozbawić, to ten najpewniej, który pragnie abym zmarł śmiercią najokrutniejszą, bo głodową.
— Zdaje mi się — rzekł marszałek dworu, — iż WPan nie możesz jeść nic z tego wszystkiego, co tu zastawiono, bo są to potrawy, pochodzące z podarunku od pewnych podejrzanych osób, zasię, jak się mówic zwykło, djabeł często za krzyżem siada.
— Nie zła to przestroga — odpowie Sanczo — ale tymczasem niechaj mi dadzą zjeść kawałek sera i wypić cztery kwarty wina, bowiem nie domyślą się chyba wsypać w nie trucizny. W samej rzeczy nie mogę się przecie obejść bez jedzenia, zwłaszcza teraz, gdy należy abym się przygotował do potyczki, którą nam grożą. Trzeba być nawszem syty, bowiem bebechy dobrze naładowane utrzymują krzepkość i męstwo, nie zaś męstwo bebechy. Wy, panie sekretarzu, odpiszcie księciu, ze wszystko będzie dopełnione i że woli jego w niczem się nie uchybi. Nie zapominajcie, w mojem imieniu, ucałować rączek Księżnej Pani, prosząc ją, aby nie zapomniała przesłać mego listu i zawiniątka przez umyślnego, Teresie Pansie, mojej żonie; uczyni mi wielką łaskę, ja zaś ze swej strony będę się starał ze wszystkich sił najlepiej jej usłużyć; prześlijcie jednocześnie najniższe ukłony i dworności wyrazy memu panu Don Kichotowi z Manczy, nie chcę się bowiem okazać niewdzięcznikiem. Dodajcie do tego listu wszystko, co chcecie i co się wam stosowne wyda, jak się należy na dobrego sekretarza i Baskijczyka. Tymczasem, niechaj zdejmą te obrusy i nakrycia i jeść mi dadzą do nasycenia. Zobaczą potem, jeżeli sobie nie dam rady ze szpiegami, mordercami i czarnoksiężnikami, którzy na wyspie się pojawią. Zaledwie tę mowę skończył, gdy wszedł pokojowy, meldując, iż jakiś kmieć chce być wysłuchany przez JWPana gubernatora, w pilnej, jak mówi, sprawie. — Hej, do stu par bisów, ci ludzie z ich skargami nazbyt się uprzykrzają, odpowie Sanczo, — czy są tak głupi, iż nieznają się na tem, ze nie jest teraz godzina przyjęć, do składania skarg i sądzenia spraw? Zali im się zdaje, że my Rządcy i Sędziowie, nie jesteśmy z ciała i kości urobieni, jak inni, i że nie potrzebujemy posiłku, ani wczasu, których konieczność od nas wymaga. Sądzą zapewne, że jesteśmy z marmuru. Na Boga żywego i na moje sumienie przysięgam, że jeżeli to wielkorządstwo trwać będzie (niezbyt długo, jak mniemam), niejednego pieniacza i natrętnika stosownie pouczę. Tymczasem niechaj jednak każą wejść temu chłopu, dając baczność, czy nie jest to któryś z tych szpiegów i łotrów, pragnących mnie życia pozbawić. — Nie, zapewne, WPanie gubernatorze — odpowie pokojowy, — wygląda na poczciwego głupca. Nie masz Wielmożny Pan czego obawiać się — rzecze marszałek dworu — gdy my tu przytomni jesteśmy. — Czyby nie można było, panie marszałku — rzecze Sanczo pod nieobecność doktora Pedra Rezia zjeść coś dobrze pożywnego, choćby tylko kawał chleba z cebulą.
— Tego wieczora, na kolację — odparł marszałek nagrodzimy niedostatek obiadu tak, iż Wasza Wysokość będzie całkiem ukontentowany.
— Daj to Boże — rzecze Sanczo.
Wtem wszedł chłop, który z pozoru wyglądał na człeka dobrodusznego, co można było poznać na odległość mil tysiąca. Wchodząc, zapytał się, który z przytomnych jest panem gubernatorem.
— Któryż ma być — odpowie pisarz — jeżeli nie ten, co siedzi za stołem.
— Padam mu zatem do stóp, — rzecze chłop — i uklęknąwszy przed Sanczą, poprosił o pozwolenie ucałowania mu ręki. Sanczo odmówił, kazał mu wstać i opowiedzieć, czego żąda. Kmieć usłuchał i rzekł:
— Ja, WPanie Gubernatorze, jestem rodem ze wsi Miguele-Turra, wioski odległej o dwie mile od Ciudad Real. — Otóż znów drugi z Wynochastąd — zawołał Sanczo; opowiadaj dalej, poczciwcze, znam ja tą Miguel Turra, leży ona bowiem niedaleko od mojej wsi.
— Sprawa jest taka, Wasza Miłość — odparł chłop — z łaski Boga najwyższego, jestem żonaty, w obecności Kościoła Świętego, Rzymsko Katolickiego. Mam dwóch synów w szkołach, starszy uczy się na księdza, młodszy zaś na bakałarza. Wdowcem teraz zostałem, bo moja żona umarła, albo prawdziwiej mówiąc, zgładził ją zły medyk, dawszy jej połknąć pigułki jakieś, gdy była w ciąży. Gdyby Pan Bóg był ją ustrzegł i pozwolił, aby wydała na świat w oznaczonym terminie owoc żywota swego i gdyby był to syn, chciałem go także dać uczyć, aby stawszy się doktorem, nie zazdrościł swoim braciom, księdzu i bakałarzowi.
— Tym kształtem, mój poczciwcze — odparł Sanczo — gdyby twoja żona nie była umarła, lub też nie dała się zamorzyć, nie byłbyś teraz wdowcem? —
— Nie zapewne, WPanie gubernatorze — odparł chłop. — Dobrze, dobrze — rzekł Sanczo — będziemy tego mieli na dobre kilka łokci, kończ mój przyjacielu, bo teraz jest raczej pora spać, niż gadać o sprawach.
— Mówię tedy, WPanie, ciągnął dalej chłop — że jeden z moich synów, ten, co będzie bakałarzem, zadurzył się w pewnej młodej dziewczynie, z naszej wsi, zwanej Klara Perlerina, córce Andrzeja Perlerina, bogatego kmiecia. A to nazwisko Perlerin nie jest rodowem, i nie pochodzi ono od posiadłości jakowejś, lecz powstało z tego, że wszyscy w tym rodzie są paralitykami. Aby to imię wydatniejsze było, nazywają się Perlerianami. Zaprawdę nie bez przyczyny, bowiem młoda Perlerinka, o której mówię, jest jak perła wschodnia. Gdy się patrzy na nią z prawej strony, piękną jest jak gwiazda poranna, z lewej zaś strony nie wydaje się taka, gdyż ospa jej jedno oko wysadziła, dzioby jej liczne i znaczne na twarzy pozostawiwszy: ale powiadają, że to nie blizny, lecz miłości doły i grobowce, gdzie miłośnicy się zakopują. Jest tak czysta, że aby nie powalać się na twarzy, tak nozdrza do góry zadziera, iż wydają się one od gęby uciekać. Z tem wszystkiem jest piękna wielce, bowiem ma gębę szeroką i gdyby jej tuzina zębów nie brakowało, mogłaby wchodzić w paragon z najbardziej urodziwemi. Nie wiem, co powiedzieć WPanu o piękności jej warg, które są tak delikatne i wąskie, że gdyby istniał obyczaj zwijania warg, z jej warg motekby uczyniono. Są właśnie koloru osobliwego i nadzwyczajnego, nie czerwone, jak u innych, ale nakrapiane plamami modrawemi, zielonawemi i pomarańczowemi. Pragnąłbym tutaj, za pozwoleniem WPana gubernatora, odmalować szczegółowie wszystkie piękności tej, która ma się stać moją córką, której dobrze życzę i która nie wydaje mi się być źle złożona.
— Maluj wszystko, co chcesz — odparł Sanczo — gdyż ukontentowanie odnoszę z obrazu tego — i gdybym był sobie dobrze podjadł, nie byłoby lepszych wetów dla rozrywki, jak ten konterfekt.
— Jestem do usług Wielmożnego Pana — rzekł kmieć — czas przyjdzie, gdy staniemy się czemś, chocia dzisiaj niczem nie jesteśmy. Chcę rzec WPanie, że gdybym mógł wypowiedzieć jej wdzięk i smukły skład ciała, cudów dokazałbym. Aliście jest to niemożliwe, gdyż cała jest garbata i skrzywiona, tak, że jej uda do brody dostają: ale to można przewidzieć, że gdyby się mogła wyprostować, dosięgłaby głową do stropu, albo i dachu domu. Jużby była rękę podała memu synowi do zaręczyn, tylko jej nie może wyciągnąć, bo ma żyły skurczone, tem nie mniej z jej paznogtów szerokich i stulonych poznać można, że ma rękę kształtną.
— Dobrze, mój poczciwcze — powie Sanczo — już miej to za powiedziane, jakbyś ją opisał od stóp do głów. Czegóż teraz chcesz? Przejdźmy do rzeczy, nie chodząc wkoło garnka i nic nie przydając, ani nie odejmując.
— Pragnąłbym, WPanie gubernatorze — odparł kmieć — aby Wasza Wielmożność okazał mi łaskę i dał mi pismo zalecające do ojca tej młódki, upraszając go, aby pozwolił na uskutecznienie tego małżeństwa, gdyż oba równo majętni jesteśmy i tak równi pod względem bogactwa, jak i natury. Nie chcąc nic utajać przed Panem gubernatorem, muszę wyznać, że mój syn jest opętany. Nie ma takiego dnia, aby zły duch nie mordował go trzy, albo cztery razy. Pozatem, wpadłszy raz twarzą na ogień, ma gębę pomarszczoną jak pergamin i oczy zaropiałe i płaczące. Z tem wszystkiem jest poczciwy chłopiec, prawdziwy anioł, gdyby nie to, że kilka razy na dzień po ziemi się tarza i kułakami się obija, byłby jak prawdziwy święty.
— Czy więcej jeszcze czego żądasz, mój poczciwcze? — zapytał Sanczo.
— Jeszcze WPanie gubernatorze — odpowie chłop — mam jedną prośbę do Waszej Miłości, ale nie śmiem jej wypowiedzieć. Atoli niechaj będzie co chce, wyjawię ją, aby mi w gębie nie zgniła. Chciałbym tedy, abyś Wasza Wysokość darował mi trzysta albo sześćset dukatów na ożenienie mego syna i zapomożenie na gospodarstwo, aby mógł osiąść we własnym domu, boć im trzeba żyć osobno, tak, aby nie zależeli od kaprysów i ubrdań teścia lub teściowej.
— Czy mam jeszcze co więcej prawić? — rzecze Sanczo — nie obawiaj się i nie wstydź domagać się.
— Nie, nie mam już żadnej prośby więcej — odparł chłop.
Ledwie skończył te słowa, gubernator, porwawszy się z krzesła, na którym siedział, zawołał:
— Przysięgam na Boga, mości gałganie i gburze, że jeżeli nie umkniesz z mojej obecności, łeb ci tem krzesłem rozwalę. Pomykaj stąd, łajdaku i filucie, kurwi synku i konterfekcie Lucypera w jego własnej osobie. Jakże to — przychodzisz o tej porze, aby żądać odemnie sześćset dukatów? A skądże ja je mam wziąć, hultaju? Zaś gdybym je posiadał, zacóż miałbym ci je dać, głupcze dwojaki? Zapewne mam się troskać o wieś Miguel-Turra, albo o jakiś tam ród Perlerinów. Precz mi z oczu, jeszcze raz mówię, niecnoto, albo przysięgam na życie księcia mego pana, od którego mam te rządy, że ci nogi i ręce połamię. Ty nie musisz być z Miguel Turra, jak powiadasz, ale jesteś filutem, którego piekło tutaj przysłało, abyś mnie kusił i zajątrzał. Powiedz mi, bezwstydniku, ledwie dwadzieścia cztery godziny jestem tu gubernatorem, a ty chcesz, abym miał sześćset dukatów?

Marszałek dworu skinął na chłopa, aby umknął. Ten, spuściwszy na dół głowę, wyszedł, dając pozór wielkiego lęku przed kolerą gubernatora — tak dobrze ten głupiec poczciwy umiał swoją rzecz udawać. Ale pozostawmy Sanczę w jego kolerze i powróćmy do Don Kichota, któregośmy zostawili plastrami obłożonego, z twarzą obwiązaną, co stało się dla zagojenia ran, zadanych przez koty. W ciągu tego czasu przytrafiło mu się to, o czem Cyd Hamet obiecuje opowiedzieć szczegółowie, z wiernością ścisłą, jaką zwykł był przykładać do najbłahszych rzeczy, w tej historji zawartych.

KAPITULUM XLVIII
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI Z DAMĄ RODRIGUEZ, OCHMISTRZYNIĄ KSIĘŻNEJ JEGOMOŚCI, TAKOŻ O INNYCH ZDARZENIACH, GODNYCH UWIECZNIENIA W LUDZKIEJ PAMIĘCI

Ciężko raniony Don Kichot niezmiernie smutny i strapiony pozostawał, mając twarz przewiązaną, pooraną i dotkniętą nie tyle ręką Boga, ile pazurami kota. Są to nieszczęsne przypadki, związane z losami rycerstwa błędnego. Przez pięć dni z komnaty się nie wydalał. Jednej nocy, gdy będąc na jawie, rozmyślał o swych nieszczęściach i prześladowaniach Altsidory. usłyszał, że ktoś kluczem drzwi jego komnaty otwiera. Pomyślał zaraz, że to jakaś zakochana panienka przychodzi napastować jego obyczajność i k‘temu go przywieść, aby zdradził wiarę, którą miał zachować dla pani Dulcynei z Toboso.
„Nie, nie — rzekł, przekonany, że wszystko, co sobie wystawia w umyśle, jest prawdą szczerą, — nie (rzekł głośno, aby być usłyszany) największa piękność świata nie potrafi tego sprawić, abym przestał uwielbiać tę, której obraz wrył się i wraził w środek serca mego i w głębiny wnętrzności moich. Czyli jesteś, o damo moja, przedzierzgniona w podlą dziewkę, którą czuć czosnkiem, czyli w nimfę ze złotego Tagu, która tka tkaniny złote i jedwabne, czyli też Merlin i Montesinos trzymają cię tam, gdzie chcą, moją jesteś, gdzie kolwiek się znajdujesz, zaś ja należę do ciebie, gdziekolwiekbym był.“
Gdy skończył mówić te słowa, drzwi się otworzyły. Don Kichot stanął na łożu, okryty od stóp do głowy bawełnianą kołdrą, z biretem na głowie i z twarzą, oraz wąsami obwiązanemi i pokrytemi plastrami. Twarz była owiniona z powodu podrapań, wąsy, aby nie opadły i nie rozczochrały się. Tak przybrany, podobny był do najdziwniejszej poczwary, jaką sobie tylko wystawić można. Rzucił wzrokiem na drzwi i gdy już spodziewał się ujrzeć nieszczęśliwą i zasmuconą Altsidorę, spostrzegł wielce czcigodną damę, ubraną w białe fałdowane zasłony, tak długie, że okrywały ją one od głowy do stóp. W lewej ręce trzymała ogarek świecy zapalonej, a prawą osłaniała się od światła, aby jej wzroku nie raziło. Na oczach miała okulary niezwykłej wielkości. Szła krokami tak letkiemi i cichemi, iż zdało się, że jej nogi ledwie podłogi dotykały. Don Kichot, zważywszy na nią pilnie, z jej ubioru i cichości chodu wymiarkował, że to jakaś czarownica czy magini przychodzi doń w tym stroju, aby dokazywać nad nim czarów i omamień. Jął się tedy żegnać pospiesznie znakiem krzyża. Widziadło tymczasem zbliżało się, a gdy do środka komnaty doszło, podniosło oczy i ujrzało Don Kichota, żegnającego się z niezwykłym pośpiechem. Jeśli on przeraził się, ujrzawszy taką postać, to dama nie mniej zalękniona została z jego widoku. Spostrzegłszy go tak wysokiego i tak żółtego, z kołdrą i plastrami, co całą jego twarz odmieniała, krzyknęła wielkim głosem:
— Chryste Panie! Co ja widzę?
Z przestrachu świeca jej z ręki wypadła. Znalazłszy się w ciemnościach, obróciła się plecami, chcąc wyjść z komnaty, ale zaplątała się w zasłonę swoją i runęła jak długa na ziemię. Don Kichot tymczasem jął mówić drżącym głosem:
— Zaklinam cię, straszydło, lub cokolwiekbądź jesteś, powiedz mi, co znaczysz i czego odemnie żądasz? Jeżeli jesteś duszą czyśćcową, rzeknij mi tylko, uczynię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy leży, jestem bowiem chrześcijaninem i katolikiem i pragnę wszystkim dobro wyświadczyć. Dlatego sprawuję profesję rycerstwa błędnego, którego czynności rozciągają się także do ratowania dusz w czyśćcu będących. Zestrachana matrona, słysząc te zaklęcia z własnej swej trwogi poznała trwogę Don Kichota i rzekła pokornym a zbolałym głosem:
— Panie Don Kichocie (jeśli trafunkiem Wasza Miłość jest panem Don Kichotem) — nie jestem poczwarą, straszydłem, ani duszą czyśćcową, jak WPan mniemasz, jeno ochmistrzynią dworską księżnej pani, damą Rodriguez, a przybywam tu do Waszej Miłości w pilnej sprawie i potrzebie, na jaką WPan zwykłeś znajdować stosowne zapobieżenie.
— Rzeknijcie mi, pani Rodriguez — zapytał Don Kichot — zali nie chcecie tutaj jakiegoś poselstwa dopełniać? Jeśli tak jest, musicie wiedzieć, że nieużyty okażę się, dla każdej białogłowy, dzięki piękności nieporównanej Dulcynei z Toboso. Mówiąc węzłowacie, pani Rodriguez, jeżeli ostawicie na stronie wszelkie poselstwa miłosne, możecie pójść, zapalić świecę i powrócić tutaj. Pomówimy o wszystkiem, co się Wam podoba polecić mi, krom, jak rzekłem, miłosnego nagabywania.
— Ja posłańcem miłości? — zapytała ochmistrzyni. — Źle mnie znacie, Wasza Miłość. Nie jestem jeszcze w tak podeszłym wieku, abym się podobnemi głupstwami zabawiać miała. Chwała Bogu, mam jeszcze duszę w ciele, a zęby siekacze w ustach, krom niektórych, co mnie wypadły z przyczyny katarów, tak częstych i zwykłych w tych okolicach Aragonu. Ale zaczekaj WPan, trochę, pójdę zapalić świecę i wnet powrócę, aby opowiedzieć WPanu moje uciski i nie- szczęścia, jako temu, co może wszystkim strapieniom zaradzić. Rzekłszy to, nie czekała już na odpowiedź i wyszła z komnaty, zostawiając w niej Don Kichota, oczekującego na nią w spokoju i zamyśleniu. Zaraz go napadło tysiąc przewidzeń o tem nowem przytrafieniu, tak, iż zdało mu się, że rzeczą źle doczynioną, a jeszcze gorzej pomyślaną będzie, ważyć się na hazard złamania wiary, przyrzeczonej jego damie. Mówił przeto do siebie:
„Kto wie, czy djabeł, przez swe zdradliwe a wymyślne sztuczki, nie chce mnie teraz na hak przywieść z ochmistrzynią, co mu się nie udało, przy pomocy królowych, cesarzowych, markiz i grabiń. Słyszałem wiele razy od ludzi roztropnych, że djabeł próbuje nas pokusić raczej przy pomocy brzydactwa niż piękności. Nie można wiedzieć, czy to miejsce samotne, spokój i sposobność nie pobudzą moich pragnień, które śpią, zaś pobudziwszy je, to sprawią, że u kresu moich dni upadnę tam, gdziem się nigdy nie potknął. W podobnych razach lepiej jest uciec, niźli na rozprawę czekać. Z tem wszystkiem nie jestem snać przy zdrowych zmysłach, skoro myślę o takich niepodobieństwach. Jakże to? Zali ochmistrzyni, w białych zasłonach, starucha w okularach na nosie, mogłaby w najbardziej występnej na tym świecie piersi, obudzić myśli nieczyste? Zali jest na świecie, ochmistrzyni, coby miała piękny skład ciała i nie była natrętna, pomarszczona i odrażająca? Precz stąd hordo ochmistrzyń, nie przydatna do rozkoszy doznawania! Dobrze uczyniła ta wielka dama, o której powiadają, że posadziła na brzegu swego stoła dwie postacie, uczynione na podobieństwo ochmistrzyń, garbate, ze wzdętemi brzuchami i okularami na nosach.
„Postacie te równie do ozdoby sali służyły, co i prawdzie ochmistrzynie“. To rzekłszy, Don Kichot wyskoczył z łoża, chcąc zatarasować drzwi i zabronić wejścia pani Rodriguez, ale gdy do drzwi doszedł, już ta dama stała w progu, trzymając świecę z białego wosku. Zobaczywszy tak blisko Don Kichota, otulonego w kołdrę, z plastrami na twarzy i z biretem na głowie, znowu się zestrachała, kilka kroków w tył odstąpiła i rzekła:
— Czy mogę być upewniona, że mi nic nie zagraża, panie rycerzu? Nie mam tego za oznakę zbytniej wstrzemięźliwości, że Wasza Miłość podniósł się z łoża.
— Z takiem samem pytaniem chcę się do Was obrócić — odparł Don Kichot — pragnę bowiem być upewniony, że nie będę zgwałcony od Was.
— Od kogóż domagacie się tego upewnienia? — zapytała ochmistrzyni.
— Od kogóżby, jak nie od Was, pani Rodriguez, bowiem nie jestem z marmuru, a wy z miedzi; nie jest teraz godzina dziesiąta rano, lecz północ, a nawet po północy, jak mniemam, a do tego znajdujemy się w izbie bardziej osobnej i oddalonej, niż ta jaskinia, gdzie zdradziecki i zuchwały Eneasz cieszył się z posiadania pięknej i czułej Didony. Z tem wszystkiem podajcie mi rękę pani, nie trzeba mi lepszej poręki niż ta, która z mojej wstrzemięźliwości i stateczności płynie, pospołu z tą, co mi ją obiecują te czcigodne welony. To mówiąc, pocałował ją w prawą rękę, a później podał jej swoją, którą pani Rodriguez przyjęła, dopełniając podobnej grzeczności.
Tutaj Cyd Hamet czyni uwagę i mówi, zaklinając się na Mahometa, że aby obaczyć, jak ci dwoje szli, trzymając się w uścisku od drzwi do łóżka, oddałby najlepsze z dwóch futer maurytańskich, jakie posiadał.
Don Kichot wreszcie wlazł do łoża z powrotem, zaś pani Rodriguez usiadła na karle, oddalonem nieco od łoża, nie zdejmując welonów, ani okularów. Don Kichot zagrzebał się cały pod kołdrę, zostawiwszy jeno twarz odsłonioną. Przez chwilę oboje trwali w milczeniu, które pierwszy Don Kichot przerwał:
— Teraz, Wasza Miłość, pani Rodriguez możecie się przede mną wynurzyć i oswobodzić od wszystkiego, co macie w głębi zasmuconego serca i wnętrzności Waszych. Będziecie wysłuchana od tych czystych uszów i znajdziecie w mojej litości wspór należny.
— Spodziewałam się tego — odparła ochmistrzyni — po szlachetnem i miłem WPana pozorze nie lza było oczekiwać nic innego, jak tej chrześcijańskiej odpowiedzi. Taki jest przypadek, panie Don Kichocie, że choć mnie widzicie siedzącą na tem karle, w samym środku właśnie królestwa Aragonu, w szatach ochmistrzyni wzgardzonej i prześladowanej,[385] urodziłam się w Oviedo w Asturji i pochodzę z rodu, z którym nawet najlepsze rody tego kraju w paragon iść nie mogą. Aliści mój los nieprzychybny i niedbałość rodziców moich, którzy nader prędko zubożeli, zawiodły mnie, nie wiedzieć jak i dlaczego do stolicy, do Madrytu, gdzie dla bezpieczności i gorszych nieszczęść uniknięcia, oddano mnie do jednej wielkiej damy za szwaczkę. Pragnę, aby Wasza Miłość wiedział, że w całem mojem życiu nie spotkałam białogłowy. coby mnie prześcignąć zdołała w obrębowaniu i w subtylnych robotach igłą. Mój ojciec i matka, zostawiwszy mnie w służbie, odjechali do swego kraju z powrotem i tam po kilku latach zeszli z tego świata, idąc zapewne do nieba, gdyż byli prawi chrześcijanie i katolicy. Zostałam sierotą, przymuszoną żyć z nędznej zapłaty i lichego wynagrodzenia, co je dają zwykle w pałacach sługom tego rodzaju. W tym czasie, bez tego, abym dała jakieś ze swej strony zachęcenie, zakochał się we mnie pewien koniuszy, człek już w lata posunięty, obdarzony piękną brodą, udatnej postaci, a do tego szlachcic wyniosły i dumny, jak sam król, bowiem z gór pochodził.[386] Nie umieliśmy zachować swoich afektów tajności, tak, aby wieści o nich nie doszły do uszu pani, która, chcąc zapobiec szemraniu ludzi, poswatała nas i ślub nam wziąć kazała w świętym kościele rzymsko-katolickim. Z tego stadła przyszła na świat córka, aby położyć kres szczęśliwości mojej (jeżeli już jakiejś szczęśliwości doznałam) nie, abym miała umrzeć przy porodzie, który był szczęśliwy i w swoim czasie odbyty, ale dlatego, że mój mąż wkrótce potem umarł z doznanego przestrachu, z czego WPan sam zadziwiony zostaniesz, gdy będę miała stosowną porę opowiedzieć mu o tem.
W tem miejscu pani Rodriguez zaczęła płakać rzewliwie, poczem rzekła do Don Kichota:
— Niech mi Wasza Miłość wybaczy z łaski swojej, panie Don Kichocie, ale to siły moje przechodzi, ile razy wspomnę mego nieboraka, oczy mi się łzami napełniają. Na mą duszę, z jaką to tęgą miną woził moją panią na krzyżu mulicy, czarnej jak heban. Kolaski i krzesła nie były wówczas w zwyczaju, jak dzisiaj i damy jeździły wierzchem, siedząc z tyłu za giermkami. Nie mogę przynajmniej tego pominąć, chcąc okazać dokładność i udatność mego męża nieboraka. Gdy razu pewnego wjechał w ulicę Świętego Jakóba w Madrycie, która jest wielce ciasna, ujrzał tą samą ulicą jadącego, alkada dworskiego, którego dwaj słudzy poprzedzali. Gdy tylko dzielny mój giermek go spostrzegł, zawściągnął cugli mułowi, dając poznakę, że chce zawrócić i złączyć się z jego orszakiem. Tymczasem moja pani, co wraz z nimi na mule siedziała, rzekła doń pocichu: Co czynisz nieszczęsny? Zali nie widzisz, że ja tu jestem? Alkald, człek grzeczny, wstrzymał swego konia i rzekł: „Jedź swoją drogą dalej Mości Panie, gdyż ja będę towarzyszył pani Kasildzie (takie było nazwisko mojej pani)“. Mój mąż, trzymając biret w ręku, upierał się jeszcze ciągle towarzyszyć alkaldowi. Widząc to, moja pani, pełna gniewu i zniecierpliwienia, wyciągnęła wielką szpilkę, a raczej kolec i wbiła mu w brzuch, tak, iż z głośnym krzykiem spadł na ziemię, pospołu z swoją panią. Alkald i dwaj słudzy nadbiegli, aby go podnieść. Cała brama Guadalajera[387] była w poruszeniu, chcę rzec: wszyscy włóczędzy i próżniacy, co się tam znajdują. Pani wróciła piechotą do domu, mój mąż zasię schronił się do sklepu cyrulika, mówiąc, że ma brzuch na wylot przebity. Poszły słuchy o wielkiej dworności mego męża, tak iż chłopcy biegali za nim po ulicach. Dlatego, jakoteż i z przyczyny, że miał wzrok krótki, pani go odprawiła, z czego takie zmartwienie odniósł, iż nie wątpię, że stało się to jego śmierci powodem.
Zostałam wdową, obciążoną córką, która porastała w piękność, jak morze w pianę. Dzięki zachwaleniu, że jestem zręczna do różnych robót domowych, księżna, moja pani, która małżonką księcia pana wkrótce zostać miała, wzięła mnie pospołu z córką do królestwa Aragonu. Dni szły i schodziły, ino ja córka rosła, a wraz z nią wzrastał wdzięk całego świata. Śpiewa, jak słowik, tańczy jak myśl, skacze jak szalona, pisze i czyta, niby bakałarz, i rachunki robi, jak skąpiec. Nic nie mówię o jej schludności, gdyż woda co płynie nie jest czyściejsza. Winna mieć teraz, jeśli dobrze pamiętam, szesnaście lat, pięć miesięcy i trzy dni, jeden mniej albo więcej. W córce mojej zakochał się syn bogatego rolnika, który mieszka we wsi, należącej do mego pana księcia i niedaleko stąd się znajdującej. W samej rzeczy nie umiem powiedzieć, jak się to stało, dość, że się zwąchali i że on, pod obietnicą ożenienia się, uwiódł moją córkę, teraz zaś nie chce słowa dotrzymać. Chociaż książę wie o tym dobrze, bo nie raz, ale sto razy przed nim się użalałam, prosząc go, aby przykazał temu rolnikowi ożenić się z moją córką, przecie ledwie mnie chce wysłuchać i daje pozór, że nic nie słyszy. Ta jest przyczyna, że ojciec zwodziciela jest tak bogaty, iż nieraz pożycza księciu pieniędzy i poręcza za niego tak, iż książę nie chce go sobie narazić w najmniejszej rzeczy.[388] Chciałabym przeto, WPanie, abyście wzięli na siebie pomszczenie tej krzywdy i sprawili to bądź przez prośby, bądź siłą oręża, gdyż według tego, co mówią, Wasza Miłość przyszedł na świat, aby mścić się za krzywdy, naprawiać błędy i dawać wspór uciśnionym. Obróć WPan oczy na sieroctwo mojej córki, na jej wdzięczność, młodość i wszystkie te przymioty, jakie posiada i o których już namieniałam, bo na mój honor i sumienie, upewniam, że wśród młódek, u dworu księżnej pozostających, nie ma żadnej, co by dorastała do rzemyczka jej trzewika, nawet ta, co ją Altsidorą zowią i za najwdzięczniejszą i najudatniejszą dzierżą, gdy ją do mojej córki przyrównać, o dwie mile z tyłu pozostanie. Musicie wiedzieć, Wasza Miłość, że nie wszystko złoto, co się świeci. Ta Altsidora ma więcej pyszności niż piękności, więcej płochości niż wstrzemięźliwości, a do tego nie jest całkiem zdrowa, jak to wnosić można po cuchnącym oddechu, którego znieść nie można, gdy się przez chwilę w bliskości niej pozostaje. Jako i księżna... ale trzeba zmilczyć, gdyż mury zwykle mają uszy.
— Na duszę moją zaklinam Was — zawołał Don Kichot — powiedzcie pani Rodriguez, jaką to rzecz ma księżna?
— Na takie zaklęcie — odparła ochmistrzyni — nie mogę odmówić WPanu opowiedzenia całej prawdy. Zważyliście, panie Don Kichocie, piękność pani mojej księżnej, jej płci, która błyszczy, niby ostrze dobrze ochędożone, jej policzki, co są jak karmin z mlekiem zmieszany i oczy, z których jedno jest słońcem, a drugie księżycem, a także jej dziarską postawę — wierę, gdy swym krokiem ziemię depta, zdawa się, że gdzie stąpnie, wszędzie zdrowie i czerstwość kwitną. Owóż wiedźcie, Wasza Miłość, że zawdzięcza to przedewszystkiem Bogu, a później dwom aperturom, któ- remi wychodzą wszystkie złe humory, co ich ma pełno w sobie, jak powiadają medycy.
— Panno Święta! — zawołał Don Kichot. Zaliż to podobna, aby moja pani księżna miała takie ścieki? Nie uwierzyłbym w to, gdyby mi rzekli o tem karmelici bosi. Skoro jednak pani Rodriguez tak powiada, tedy muszę dać wiarę. Te ścieki jednakoż, w takiem miejscu umieszczone, muszą odprowadzać raczej bursztyn płynny, niż złe humory; poczynam miarkować, że takowe apertury winny być wielce skuteczne dla zdrowia.
Ledwie Don Kichot skończył mówić te słowa, gdy z wielką gwałtownością otworzyły się drzwi komnaty. Na ten łoskot pani Rodriguez wstrząsnęła się tak, iż jej świeca z rąk wypadła. W komnacie stało się tak ciemno, jak w paszczęce wilczej — jako się to mówić zwykło. Nieboraczka-dama poczuła, że ktoś ją chwyta za gardziel dwiema rękoma i ściska tak, że się jej oddech tamuje, podczas gdy ktoś inny szybko zadziera jej spódnicę i bez słowa zaczyna jej wymierzać pantoflem, czy czemś podobnem, tyle plag, tyle plag, iżby się każdy użalił.
Don Kichot, aczkolwiek litość odczuwał, przecie nie poruszył się na swem łożu, nie widząc, coby to być mogło i obawiając się, aby nawałnica razów nie spadła także na niego.
Obawa ta nie była płonna, bowiem niemi kaci, wychłostawszy na wybór damę, rzucili się na Don Kichota i odjąwszy mu kołdrę, oporządzili go tak szybko i niemiłosiernie, że nie zdążył się przed razami kułaków obronić. Wszystko to stało się w cichości nadzwyczajnej.
Bitwa trwała prawie przez pół godziny, poczem widziadła zniknęły.

Dama Rodriguez podniosła się, wdziała suknię i zasłonę, stęknęła boleśnie nad swoją niedolą i odeszła, nic nie mówiąc do Don Kichota, który potłuczony i zmordowany srodze, pomieszany i zamyślony pozostał sam w tem miejscu. Pozostawmy go tam tymczasem, aczkolwiek pałamy żądzą dowiedzenia się kim był ów przewrotny czarnoksiężnik, go go oporządził. Obaczym to w dalszej porze, bowiem naprzód trzeba powrócić do Sanczo Pansy, jak tego porządek dziejów wymaga.

KAPITULUM XLIX
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO SANCZO PANSY, GDY SPRAWIAŁ RONT NA WYSPIE

Zostawiliśmy naszego wielkiego rządcę, Sanczę, urażonego i pełnego kolery na franta kmiecia-żartownisia, który nauczony od marszałka dworu, według rozkazu księcia, drwił sobie z Sanczy. Aliści on chocia prostak, dobrych manjer i edukacji pozbawiony, wszystkim umiał odpór dawać i nie mieszał się zatrudnieniami.
Obracając się tedy do przytomnych i do doktora Rezia, który, ukończywszy czytanie sekretnego listu księcia, powrócił do sali, rzekł: — Teraz, zaprawdę, rozumiem przez eksperjencję, że sędziowie i gubernatorzy są lub muszą być z bronzu, aby nie czuć uprzykrzonych nalegań tych, co o każdej godzinie i porze chcą być wysłuchani i zaspokojeni, zważając tylko na swoją sprawę, cokolwiekby się stać miało. Jeśli biedny sędzia ich nie wysłucha i nie załatwi sprawy odrazu, gdyż albo to nie leży w jego mocy, albo nie jest to odpowiednia do posłuchań pora, przeklinają go, szemrają nań, dogryzają, aż do kości i złorzeczą całemu jego pokoleniu. Natrętniku głupi, pieniaczu naprzykrzony, nie pospieszaj się tak nagle, czekaj na czas i porę stosowną, aby sprawę swoją wyłożyć, nie przychodź w godzinie posiłku lub odpoczynku, gdyż sędziowie są ludźmi z krwi i kości i muszą oddawać należytą daninę przyrodzeniu, której ono od nich wymaga, krom mnie, który swej naturze nic nie dawam z łaski doktora Pedro Rezio Wynochastąd, który chce mnie głodem zamorzyć, przysięgając, że ta śmierć jest życiem. Niech Bóg takiego życia udzieli mu i całej jego czeredzie, mam tu na myśli złych medyków, gdyż dobrzy zasługują na palmę i laur.
Wszyscy, co znali Sanczę, byli zadziwieni; słysząc go tak udatnie przemawiającego, nie wiedzieli czemu to przypisać, jeżeli nie temu, że czasem wielkie urzędy i godności jednym umysły oświecają, drugim zaś przytępiają. Wreszcie doktór Pedro Rezio Aguero Wynochastąd obiecał zezwolić mu wieczorem na kolację, choćby i miał postąpić przeciw wszystkim aphorizmom Hippokrata.
Ta obietnica ukontentowała Sanczę, który z wielką niecierpliwością jął oczekiwać zbliżenia się wieczora i godziny wieczerzy. Zdało mu się, że czas nie rusza się krokiem z miejsca; mimo to nadeszła upragniona chwila. Dano mu na kolację potrawkę z krowiego mięsa w sosie, przyprawionym cebulą i nogi wołowe. Rzucił się na jadło i jął pożerać wszystko z większym smakiem, niźliby to były jarząbki z Medjolanu, bażanty z Rzymu, woły z Sorrento,[389] przepiórki z Maron lub gęsi z Lavajes.
Jedząc, obrócił się do doktora i rzekł: — Odtąd, panie doktorze, nie czyńcie wysiłków, aby dawać mi do jedzenia rzeczy subtylne i potrawy wymyślne, gdyż sprawiłoby to zaburzenie w moim żywocie, przywykłym do mięsa koziego, do słoniny solonej, do rzepy i czosnku. Gdyby trafunkiem dano mu przysmaki wielkopańskie, przyjąłby je z niechęcią, a nawet z nudnością. Jeśli marszałek dworu chce dobro mi wyświadczyć, niech mi sporządzi olla podrida, która im więcej jest zgniła, tym piękniejszy odór wydaje. Może tam wrzucić i wmieszać wszystko, co mu do głowy przyjdzie, byle tylko jadalne było. Będę mu wdzięczny od serca i któregoś dnia go wynagrodzę. A niechaj mi tu nikt nie przygania, ani się wydwarza ze mnie, gdyż albo jesteśmy, albo nas niema. Niechże wszyscy żyją i jedzą spokojnie, bo Bóg dla wszystkich dzień daje. Będę zarządzał tą wyspą, nie wkraczając w cudze obręby, ani praw nie naruszając. Niechaj każdy ma oczy otwarte i pilnuje, co do niego należy, gdyż wiem, że djabeł siedzi w Cantillana. Jeśli dadzą mi sposobność, cuda tu obaczą! Tak, zaprawdę, róbcie miód, a muchy wam go zjedzą.
— Nie Iza wątpić, panie gubernatorze — rzecze marszałek dworu — że Wasza Miłość ma wielką rację we wszystkiem, co mówi, ja zaś, w imieniu wszystkich mieszkańców tej wyspy, którzy słuchać się będą ściśle rozkazów, przyrzekam WPanu powszechną przychylność i miłość, bowiem łagodny sposób rządzenia, któryście już w początkach okazali, nie może dać poddanym przyczyny do myśli jemu przeciwnych.
— Tak się spodziewam — odparł Sanczo — byli by głupcami, gdyby inaczej myśleli lub postępowali. Mówię tedy raz jeszcze, aby mieć należyte staranie o mnie i o mego osła; o tę rzecz najbardziej chodzi. Gdy przyjdzie pora, udamy się na objazd wyspy, gdyż jest moim zamysłem oczyścić ją z wszelkich nieczystości, oraz włóczęgów, próżniaków i swywolników. Chcę bowiem, abyście wiedzieli, że próżniacy i rozpustnicy są w każdej rzeczypospolitej tem, czem szerszenie w ulach. Wyjadają one miód, który pracowite pszczółki wyrabiają. Myślę wspierać rolników, zachować szlachcie jej przywileje, nagradzać cnotliwych, przedewszystkiem zasię szanować religję i godności duchowne. Jakże się wam to wydaje moi przyjaciele? Czyli debrze mówię, czyli też napróżno sobie głowę psuję?
— Wasza Miłość, panie wielkorządco — odparł marszałek dworu — mówi tak dobrze, że aż zadziwiony zostaję, iż człek, bez żadnej nauki będący, jak Wa- sza Miłość (bo jak mi się zdaje, w żadnej umiejętności nie ćwiczyliście się) może wypowiadać takie rzeczy, pełne maksym i sentencji, dalekie od tego wszystkiego, czego się można było spodziewać po umyśle Waszej Miłości, wedle sądu tych, co Was tutaj przysłali, oraz sądu naszego. Każdego dnia widzi się nowe rzeczy na świecie. Żarty stają się prawdą, zasię żartownisie są wydrwieni.
Tymczasem noc nastąpiła i gubernator zjadł wieczerzę, za pozwoleniem doktora Rezio. Po wieczerzy udali się na krążenie po wyspie. Sanczo wyszedł w towarzystwie sekretarza, marszałka, dozorcy domu i dziejopisa, który miał zlecenia czyny gubernatora opisywać, a takoż woźnych i kleryków. Stanowili oni orszak dość okazały. Sanczo szedł w pośrodku, niosąc w ręku laskę zwierzchności, bowiem niczego innego nie potrzebował.
Ledwie przeszli przez kilka ulic, gdy usłyszeli coś jakby szczęk szpad skrzyżowanych, podbiegli zaraz w tę stronę i ujrzeli dwóch ludzi, bijących się, którzy obaczywszy, że to zwierzchność nadchodzi, zaprzestali spotyczki. Jeden z nich zawołał: Pomocy, w imię Boga i króla! Jakże to można znosić, żeby tu jawnie kradziono i napastowano pośrodku ulicy miasta. — Uspokój się, mój poczciwcze — rzekł Sanczo — i powiedz mi, jaka była przyczyna tej zwady, bo ja tu jestem gubernatorem. Drugi z walczących rzekł tedy: — Opowiem Wam, WPanie gubernatorze całą rzecz w dwóch słowach. Wasza Miłość musi wiedzieć, że ten szlachcic wygrał w szulerni, co się znajduje w tym domu naprzeciw, tysiąc realów, Bóg jeden wie, jakim sposobem. Ja byłem temu przytomny i świadczyłem za nim, po niejednej partji wątpliwej, chocia i przeciwko memu sumieniu. Wstał od stołu z temi pieniędzmi wygranemi i gdym się spodziewał już, że parę skudów nagrody otrzymam, jakoże jest w zwyczaju dawać takie podarunki ludziom zacnym jak ja, któ- rzy przy grze są przytomni, aby błędy rozeznawać, dopomagać szachrajstwom i do kłótni nie dopuszczać, schował pieniądze do kieszeni i wyszedł z domu. Pobiegłem za nim rozgniewany i w słowach umiarkowanych a grzecznych prosiłem go, aby mi dał przynajmniej siedem reali, bowiem wie przecież, żem jest człekiem zacnym, choć żadnej umiejętności nie posiadającym, a takoż i majętności, gdyż moi rodzice ani mnie niczego nie nauczyli, ani też nic nie pozostawili po sobie. Jednakoż ten gbur, który jest niemniejszym łotrem, jak Caco i niemniejszym szachrajem, jak Andradilla,[390] dał mi tylko cztery. Zważcie sami, WPanie gubernatorze, jak mało ma on wstydu i sumienia! Klnę się na mą duszę, że gdyby Wasza Miłość nie nadszedł, z gardłabym mu jego zysk wydarł.
— Cóż na to odpowiesz? — rzecze Sanczo do drugiego. Tamten odparł, że jego przeciwnik samą prawdę powiedział i że mu dał tylko cztery reale, z tej przyczyny, że mu często takich nagród udziela. Do tego ci, co oczekują napiwku, winni być skromni i przyjmować z wesołą miną to, co się im daje, i nie targować się z tymi, co wygrali, chyba, że wiedzą, iż to z szachrajami sprawa i że oszukańczą grą się zbogacili. Na to, że jest człekiem poczciwym a nie oszustem, nie trza innych dowodów, jak ten, że mu nic dać nie chciał. Szachraje tymczasem płacą zawsze daninę tym, co ich sztuki szalbierskie znają.
— To prawda — rzekł dozorca domu. — Cóż tedy, WPanie gubernatorze, każecie zrobić z tymi ludźmi?
— Co z nimi uczynić? — odparł Sanczo. — Wy, coście uczciwie, czy też nieuczciwie wygrali, dacie, nie mieszkając, sto realów temu, co was napastował a także odliczycie jeszcze trzydzieści na rzecz biednych więźniów. Wy zasię, co nie posiadacie ani umiejętności, majętności i co się nocą po tej wyspie włóczycie, weźcie te sto realów i zaraz jutro rankiem wynoście się stąd, nie ważąc się tu wracać prędzej, jak po latach dziesięciu, pod zagrożeniem, że jeśli zakaz przekroczycie, tych dziesięciu lat dokończycie na tamtym świecie. Powieszę was na pięknej szubienicy, albo też uczyni to kat z mego polecenia. Niechaj mi się tu nikt nie sprzeciwia, gdyż sam na nim rękę swą położę. Jeden zaraz pieniądze wyliczył, drugi zaś je schował. Ten z wyspy się wyniósł, tamten do swego domu się udał. Gubernator zasię rzekł na ostatku: — Albo moja władza mało znaczy, albo też zniszczę te domy szulerskie, gdyż zdawa mi się, że są one szkodliwe wielce.
— Tego przynajmniej szulerskiego domu — odparł pisarz sądowy — nie będziecie mogli zniszczyć, Wasza Miłość, gdyż należy on do pewnej znakomitej osoby, która w ciągu roku więcej znacznie traci, niż w karty wygrywa. Będziecie natomiast mogli lepiej swoją władzę okazać w podłych gospodach i spelonkach, które najwięcej szkody przyczyniają i tysiące nieprawości w sobie kryją. W domach wielkich i znacznych panów sławni szulerzy nie są dość śmiali rzemiosło swoje hultajskie uprawiać. Skoro już nałóg gry stał się powszechny, lepiej będzie, jeśli grę sprawiać się będzie w domach zacnych, niźli w szulemi jakiegoś szczwanego filuta, gdzie po północy różnych nieszczęśników za żywa obłupiają ze skóry.[391]
Wtem nadszedł pachołek, prowadzący za ramię otroka: — WPanie gubernatorze — rzecze — ten młodzieniec szedł naprzeciw nam, skoro jednak zoczył, że to straż sądowa, obrócił się plecami i jął pomykać jak jeleń; snąć, że musi to być jakiś złoczyńca.
Pobiegłem za nim co tchu, gdyby jednak nie potknął się i na ziemię nie upadł, nigdybym go nie zdybał. — Za cóż uciekałeś? — zapytał Sanczo. — Dlatego, WPanie — odparł otrok — aby uniknąć odpowiedzi na siła zapytań, stawianych przez ludzi z sądowych urzędów. — Jakiego rzemiosła jesteś? — Tkacz, Mości dobrodzieju! — A cóż tkasz? — Ostrza żelazne na kopje, za pozwoleniem Waszej Miłości. — Z drwinkami na harc wyjeżdżasz? — odparł Sanczo — chcecz się ze mnie wydwarzać? Dobrze zatem! A gdzieżeś teraz szedł? — Aby odetchnąć świeżem powietrzem na tej wyspie. — A gdzie niem oddychać można? — Tam, gdzie wieje. — Jest to dobrze powiedziane, jesteś mądralą młodzieńcze — odparł Sanczo. — Wystaw sobie jednak, panie trefnisiu, że ja jestem powietrzem, które ci dmie w tyłek i pędzi cię prosto do więzienia. Hej, poimać go i związać; każę mu tej nocy spać bez powietrza. — Na Boga żywego! — zawołał otrok — nie dokażesz tego Wasza Miłość, abym spał w więzieniu, jak i tego nie sprawisz, abym został królem.
— A czemuż to nie mógłbym ci kazać spać w ciupie? — zapytał Sanczo. — Zaliż nie mam władzy poimać cię i puścić swobodnie, ile tylko razy mi sie podoba?
— Choćbyś WPan miał władzę największą — rzecze otrok — nie wystarczy jej na to, abym spał w więzieniu.
— Jakże to? — odparł Sanczo — zaprowadźcie go zaraz tam, gdzie na własne oczy doświadczy, że się mylił. A jeśliby strażnik więzienny zechciał się przez przekupstwo wspaniałomyślny dla ciebie okazać, skażę go na zapłatę dwóch tysięcy dukatów, jeśli ci tylko pozwoli krokiem z więzienia się ruszyć. Na szczery śmiech mi się zbiera — rzecze otrok — nie ma bowiem na świecie człowieka, coby mi mógł kazać spać w więzieniu. — Rzeknij mi djable wcielony — zawołał Sanczo — zali masz jakiegoś anioła przychylnego, co cię z więzienia wyprowadzi i zdejmie z ciebie te dyby, w które cię myślę zakować? — Mówmy roztropnie, panie gubernatorze — odparł przedrwiwacz wielce wdzięcznie — i przystąpmy do objaśnienia. Załóżmy, że Wasza Miłość każe mnie do turmy wsa- dzić, w dyby i łańcuchy zakuć, do ciemnego lochu wtrącić i naznaczy wielką karę dla strażnika, jeśliby ten chciał mnie na swobodę puścić i że wszystkie te rozkazy będą dopełnione najściślej; z tem wszystkiem, jeżeli nie będę chciał spać i jeżeli przez całą noc oka nie zmrużę, alboż może mnie do spania zniewolić cała potęga WPana? — Nie, zapewne — rzecze pisarz — ten człek ma rację — A więc — rzecze Sanczo — chcesz bez snu noc strawić, abyś swemu przewidzeniu zadosyć uczynił, nie żebyś się sprzeciwiał mojemu rozkazowi? Zapewne — odparł młodzian — nawet mi to i przez myśl nie przeszło. — A zatem idź z Bogiem — rzecze Sanczo — wyśpij się w swoim domu i niech Bóg ci użyczy dobrego snu, którego ja ci odbierać nie chcę. Odtąd na przyszłość radzę ci nie igrać ze sprawiedliwością, gdyż możesz się natknąć na takiego, co ci żarciki na skórze należycie wypisze. Młody człowiek odszedł, rządca zaś swoje obchodzenie dalej prowadził. W tym dwóch pachołków przywiodło jakiegoś schwytanego człeka. Jeden z nich rzekł: — Panie gubernatorze, ten, co wydaje się być mężem, nie jest mężem, jeno dziewicą, wcale nie szpetną, w strój mężczyński przebraną. Przybliżyli jej do twarzy dwie czy trzy latarnie, przy świetle których uznali, że była to panienka, w wieku lat szesnastu. Włosy miała zebrane pod pątlik zielony, jedwabny, złotem przetykany. Piękna była nad podziw. Zważali ją od stóp do głowy. Miała na nogach pończochy jedwabne, wiśniowego koloru, z podwiązkami z kitajki białej, przetkanej perłami i złotem. Ciżemki z zielonego sukna, złotem przetykanego, zwierzchnia suknia czy też opończa była z takiejż materji. Pod spodem miała kaftanik z przedniej materji białej, trzewiczki białe męskie, miast szpady u pasa wisiał tylko sztylet bogaty, a na palcach widniało kilka pierścieni kosztownych. Dziewica to zdała się wszystkim przedziwnej urody, acz nikt z przytomnych poznać jej nie mógł. Mieszkańcy tameczni, rzekli, iż nie uznają jej, ci zaś którzy wiadomi byli żartu, wyrządzonego Sanczy, niemniej zadziwieni zostali, gdyż tej przygody a spotkania wcale nie ułożyli. Ostawali zatem w wątpliwości, czekając, jaki obrót ta sprawa przyjmie. Sanczo zachwycony urodą tej panienki, zapytał się jej kimby była, dokąd zdąża i dlaczego jest tak dziwnie przebrana. Dzieweczka oczy na dół opuściwszy, odpowiedziała z wstydliwością panieńską: — Nie mogę powiedzieć WPanie, w przytomności wielu ludzi tego, co tajne winno pozostać. Chcę jeno, aby wiedziano, że nie jestem złoczyńcą, ani łotrzykiem, jeno dziewicą nieszczęśliwą, którą siła zazdrości przywiodła do tego postępku, przeciwnemu przyzwoitości. Marszałek, usłyszawszy to, rzekł do Sanczy.
— Każcie, panie gubernatorze, ustąpić tym ludziom, aby panienka ta mogła bez kłopotliwości opowiedzieć nam wszystko, co zechce. Rządca wydał rozkaz i wraz wszyscy się oddalili, krom sekretarza.
Gdy już sami pozostali, panienka mówić poczęła w te słowa: — Jestem córką Pedra Perez Mazorra, dzierżawcy wełny, który często bywa w domu mojego ojca.
— To się sprzeciwia jedno drugiemu — rzekł marszałek — znam dobrze pana Pedro Perez i wiem, że on nie ma żadnego dziecięcia, ani syna, ani córki. Do tego powiadacie, że to wasz rodzic, a później przydajecie, że często bywa w domu waszego ojca. — I ja to już zważyłem — rzecze Sanczo.
— Jestem tak pomieszana i zatrwożona, WPanowie — odparła panienka — że sama nie wiem, co mówię. Prawdą jednakoż jest rzetelną, że jestem córką Don Diego de Liana, którego wszyscy znać musicie. — To już do prawdy więcej podobne — rzekł marszałek. Znam Don Diego de Liana, wiem, że jest to szlachcic, znaczny i bogaty, że ma syna i córkę i że od czasu, gdy jego żona umarła, nikt w całym kraju pochwalić się nie może, że widział oblicze jego córki; trzyma ją w tak ścisłem zamknięciu, że nawet słońce nie ma sposobu ujrzenia jej. Jak odgłos powszechny niesie, jest ona przedziwnej urody.
— To prawda — odparła panienka — i ja jestem tą córką. Sami osądźcie, WPanowie, czy sława mojej piękności jest prawdziwa, łatwie to uczynić możecie, gdyż jużeście mnie ujrzeli. To rzekłszy, zaczęła płakać rzewliwie.
Widząc to, pisarz zbliżył się do marszałka i rzekł mu coś do ucha cichym głosem:
— Ani chybi musiało się przytrafić coś ważnego tej biednej panience, która, będąc osobą znacznej kondycji, w tem przebraniu i o tej porze uszła ze swego domu.
— Tak jest niewątpliwie — odparł marszałek — przypuszczenie to także jej łzy potwierdzają.
Sanczo pocieszał tymczasem jak mógł panienkę, prosząc ją, aby opowiedziała im bez nijakiej obawy o tem, co się jej przytrafiło, gdyż uczynią wszystko, co będą mogli, aby być jej pomocnymi i złu zaradzić.
— Musicie wiedzieć, WPanowie — ciągnęła dalej młódka — że od śmierci mojej matki, czyli od lat dziesięciu, ojciec mnie trzyma w zamknięciu jednostajnem. Mszę się odprawia w domu, w bogatem oratorjum. W ciągu całego tego czasu, nie widziałam słońca w dzień, zaś księżyca i gwiazd w nocy. Nie wiem co to są ulice, place i świątynie. Nie znam nikogo z ludzi, krom mego ojca, brata i dzierżawcy Pedra Perez. Ponieważ często nasz dom odwiedza, więc rzekłam, że jestem jego córką, nie chcąc wyjawiać imienia mego ojca.
Ta ścisła osobność i surowy zakaz wydalania się z domu, choćby tylko do kościoła, oddawna mi już niezmiernie ciążyły. Chciałam obaczyć świat, albo przynajmniej kraj, w którym na świat przyszłam. To pra- gnienie, jak mi się zdało, nie sprzeciwiało się przystojności, którą panny zacnie urodzone, winny zachowywać. Słysząc, że odbywają się igrzyska byków, turnieje[392], albo że na theatrum komedje odgrywają, pytałam się mego brata, młodszego odemnie, co znaczą te wszystkie rzeczy a takoż inne, których jeszcze nie widziałem. Objaśnił mnie jak mógł najlepiej, ale jego opowieści jeszcze bardziej pobudzały moją ciekawość i rozpalały pragnienie obaczenia tego wszystkiego. Aby nie rozwodzić się szeroko nad historją mojej zguby, powiem tylko, że prosiłam i błagałam mego brata..., och, bogdajbym go była nigdy nie prosiła!
Rzekłszy te słowa, dziewica znów poczęła płakać rzewliwie. Wówczas marszałek rzekł:
— Ciągnijcie dalej, WPanno, dokończcie opowieści o tem co zaszło. Wasze słowa i łzy wszystkich nas w niepewności trzymają.
— Nie wiele mi już do opowiadania zostaje, jeno wiele łez do wypłakania, gdyż pragnienia źle skierowane, zawsze podobne sprowadzają utrapienia.
Piękność dziewicy głęboko przenikła w serce marszałka, który, zbliżywszy jeszcze raz latarnię do jej oblicza, ujrzał, że to nie łzy po jej policzkach spływały, lecz perły rosy z łąk. Przyrównał je do pereł Wschodu i pragnął, aby jej nieszczęście nie okazało się tak wielkie, jak to wnosić można było po jej łzach i westchnieniach. Gubernator zniecierpliwił się tą nieskorością, z jaką panienka opowiedziała zdarzenia swoje, rzekł przeto, aby skończyła w niepewności ich utrzymywać, bowiem pora jest już późna, on zasię musi jeszcze wiele miejsc obejść. Dziewica, głosem przerywanym od westchnień i szlochów, ciągnęła dalej na ten kształt:
— Moje nieszczęście tylko z tego płynie, że poprosiłam brata mego, aby mnie przebrał za męża, użyczywszy mi szat swoich i aby w nocy, gdy ojciec nasz spać będzie, zaprowadził mnie do miasta, które ujrzeć chciałam. Mój brat, zmiękczony moją prośbą naprzykrzoną, przystał wreszcie. Ubrał mnie w swoje suknie, sam zaś moje wdział na się. Suknie te bardzo do niego przystają, gdyż ani jednego włoska jeszcze na brodzie nie ma i raczej do dziewicy jest podobny niż do chłopaka. Wyszliśmy z domu tej nocy przed godziną i powodowani młodzieńczem i złem pragnieniem, przebiegliśmy całe miasto.
Gdyśmy już do domu wracać mieli, ujrzeliśmy wielką gromadę ludzi. Brat mój rzekł do mnie: „Siostrzyczko, musi to być warta nocna, przypraw skrzydła swoim nogom i zdążaj za mną co tchu. Uciekajmy, abyśmy poznani nie byli, bo ten uczynek honoru nam nie przyczynia.“ — To rzekłszy, obrócił się do mnie plecami i jął uciekać, co mówię uciekać, raczej lecieć jak ptak. Chciałam nadążyć za nim, aliści ledwie sześć kroków postawiłam, już na ziemię upadłam. Tymczasem nadszedł strażnik: pochwycił mnie i tutaj przed Wasze oblicze przyprowadził, gdzie stoję pełna wstydliwości i osławy.
— Zaliż — zapytał Sanczo — nie przydarzyło się Wam inne nieszczęście jak te oto? Czy to nie zazdrość, jakeście to nadmienili przed chwilą, z domu Was wyprowadziła?
— Nic innego nie przytrafiło mi się i nie zazdrość z domu wyjść mi kazała, jeno pragnienie widzenia świata, a przynajmniej ulic tego miasta. To, co panienka mówiła, zostało potwierdzone przez nadejście zbirów. Jednemu z nich udało się pochwycić brata, który pospołu z siostrą uciekał. Miał na sobie spódnicę bogatą, płaszczyk z adamaszku błękitnego, złotemi frendzelkami ozdobiony. Głowa była odsłoniona, bez innej ozdoby, jak tylko włosy, które się złotemi pierścieniami zdały, tak były płowe i kędzierzawe. Rządca, marszałek i dozorca domu, oddaliwszy się na bok, tak aby nie być od siostry słyszanemi, za- pytali się młodzieńca, co ma oznaczać to jego przebranie. Otrok, z niemniejszym wstydem i pomieszaniem jak jego siostra, opowiedział to samo, co ona nadmieniła. Słowa te wielce ucieszyły rozmiłowanego marszałka.
Wreszcie rządca rzekł: — Oto wielka płochość młodości; na opowiedzenie tej lekkomyślności nie trzeba było tyle łez i wzdychań. Wystarczyłoby rzec: „Jesteśmy ten i ta, wyszliśmy dla swywoli z ojcowskiego domu, tak przybrani, dla samej jeno ciekawości, bez żadnego nieprzystojnego zamysłu. Historja zakończyłaby się bez jęczeń i szlochań.
— To prawda — odparła panienka, — ale pragnę, aby Wasze Miłoście wiedziały, że moje wzburzenie tak wielkie było, iż nie mogłam się utrzymać w przyzwoitości obrębach.
— Nie masz nic utraconego — odparł Sanczo — pójdźcie za nami: a odprowadzimy Was do ojcowskiego domu; może być, że rodzic dotąd Waszej nieobecności nie spostrzegł.
— Odtąd na przyszłość nie miejcie tej dziecinnej żądzy oglądania świata; przystojna panienka, to noga złamana, co zawsze w domu pozostawać winna, kura i kobieta kiedy biegają, wnet się zabłąkają, dziewczyna, gdy żąda świat widzieć, pragnie też, aby ją widziano i więcej nic już nie powiem!

Młodzieniec podziękował gubernatorowi za jego uprzejmość i za to, że ich obiecał do domu odprowadzić. Wszyscy udali się do ich ojcowskiego domu, który niedaleko stamtąd się znajdował. Otrok rzucił kamykiem w okno: na ten znak wyszła służąca, która na nich czekała i otworzyła drzwi. Weszli, zostawiając wszystkich przytomnych, zadziwionych tak swoją urodą i wdzięcznością, jako i żądzą oglądania świata po nocy, bez tego, aby się z miasta wydalać. Wszystko to przypisywali ich młodemu wiekowi. Marszałek, który został porażony w serce miłością do pięk- nej panienki, umyślił zaraz nazajutrz prosić u ojca o jej rękę, nie wątpiąc, iż mu będzie dozwolono, jakoże był sługą księcia. Sanczo także ułożył sobie ożenić otroka z córką swoją, Sanczyką i do skutku to niedługo doprowadzić; pochlebiał sobie, że nikt nie może pogardzić córką rządcy. Tak się skończyło krążenie po wyspie tej nocy, zasię po dwóch dniach, całe wielkorządstwo, z którem wraz wszystkie zamysły i nadzieje się rozwiały, jako to niedługo obaczym.

KAPITULUM L
W KTÓRYM WYJAŚNIA SIĘ, KIM BYLI CZARNOKSIĘŻNICY I KACI, KTÓRZY WYCHŁOSTALI DONNĘ RODRIGUEZ I DON KICHOTA, A TAKOŻ MÓWI SIĘ O PAZIU, KTÓRY ODDAŁ LIST TERESIE PANSY

Cyd Hamet, pilny objaśniacz najmniejszych szczegółów tej prawdziwej historji, opowiada, że gdy pani Rodriguez podniosła się nocą ze swego łoża, aby udać się do komnaty Don Kichota, inna ochmistrzyni, co pospołu z nią spała, usłyszała jej kroki. A jakoże wszystkie ochmistrzynie chcą wszystko wywęszyć, wszystko usłyszeć i o wszystkiem się dowiedzieć, tedy poszła w jej tropy, skradając się tak cichutko, że pani Rodriguez wcale jej nie spostrzegła. Ujrzawszy ją wchodzącą do pokoju Don Kichota, pobiegła zaraz o tem donieść księżnej, aby dokazać, że jest białogłową, czyli plotkarką i donosicielką. Księżna powiedziała o tem księciu i poprosiła go, aby przyzwolił pójść jej wraz z Altsidorą. chciała bowiem dowiedzieć się, czego dama Rodriguez żąda od Don Kichota. Gdy książę dał swe przyzwolenie, przekradły się cichutko, idąc omackiem i na palcach do drzwi komnaty i stanęły tak blisko, że całą rozmowę usłyszeć mogły. Księżna, posłyszawszy, że dama Rodriguez wyjawia tajemnicę jej apertur, nie mogła tego ścierpieć, jako i Altsidorą. Zapalone gniewem i żądzą zemsty dyszące, wtargnęły do komnaty i jęły prać Don Kichota i walić ochmistrzynię, jakeśmy o tem już powiedzieli. Obrazy zadane piękności białogłowskiej i dobremu rozumieniu o sobie kobiet, budzą w nich kolerę i wielką chęć zemsty. Księżna opowiedziała później księciu o wszystkiem, co zaszło, z czego książę wielką uciechę odniósł. Trwając w zamyśle czynienia sobie zabawy z Don Kichota, wyprawiła księżna pazia, tegoż, co udawał osobę Dulcynei, w ułożeniu jej odczarowania (o czem Sanczo zajęty teraz rządzeniem, nie pamiętał wcale) do Teresy Pansa, żony Sanczy, z listem Sanczy i swoim, oraz z pięknym sznurem korali w przydatku. Historja powiada, że paź był bardzo obrotny i zdatny i że chcąc dobrze państwu swemu usłużyć, ochotnie puścił się w drogę do wsi Sanczy. Wjeżdżając tam, obaczył wiele kobiet, piorących chusty w strumieniu[393]. Przystąpił do nich i zapytał, zali w tej wsi mieszka białogłowa, zwana Teresą Pansą — żona Sanczo Pansy, giermka rycerza błędnego, Don Kichota z Manczy?
Na to pytanie podniosła się młoda dziewka, co wraz z innemi prała i rzekła: Ta Teresa Pansa jest moją matką, ten Sanczo jest moim panem ojcem, a ten rycerz naszym panem.
— Pójdź zatem moja panno — rzekł paź — i zaprowadź mnie do swojej matki. Przywożę jej list i upominek od twego ojca właśnie.
— Chętnie to uczynię, WPanie — odparła młódka, która mogła liczyć lat czternaście najwięcej. Ostawiła chusty, co je prała, jednej ze swych towarzyszek, i nie poprawiając włosów, ani trzewików nie wdziewając (była boso, zaś włosy w wielkim miała nieładzie) jednym skokiem podbiegła do wierzchowca pazia i rzekła: — Jedźcie Wasza Miłość, nasz dom stoi u wjazdu do wsi. Moja matka jest srodze zasmucona, bowiem oddawna nie ma już nijakich wieści od mego ojca — Przywożę tak dobre nowiny — odparł paź — że będzie miała słuszną przyczynę Bogu dziękować. W końcu młódka idąc, biegnąc, podskakując, dopadła do domu i, stanąwszy w drzwiach, zawołała wielkim głosem: — Wychodźcie, matko Tereso, coprędzej, wychodźcie, jest tu jegomość jeden, co przywiózł listy i inne rzeczy od pana ojca. Na te słowa wybiegła Teresa Pansa, z kądzielą w ręku.
Miała na sobie kieckę burą, tak krótką[394], iż zdać się mogło, że ją z przodu obcięto i kaftan takiejże barwy; Teresa nie była zbyt stara, choć wnosząc z pozoru można jej było dać przeszło czterdzieści lat wieku. Była silna, zsiadła, a do tego prosta i wyschła.
Ujrzawszy swoją córkę i pazia na koniu, rzekła: — Cóż tam moja córko? Kim jest ten jegomość?
— Jest to sługa WPani Teresy Pansy — odparł pokojowy i w tej chwili, zeskoczywszy z konia, upadł na kolana przed panią Teresą, ciągnąc dalej na ten kształt: — Zezwólcie mi Wasza Miłość swoje ręce ucałować, pani Tereso, żono prawa mego pana, Sanczo Pansy, prawdziwego rządcy wyspy Baratarji.
— Hej, Mości Panie, nie czyńcie tego, powstańcie na nogi, nie jestem ja żadną damą ze dworu, jeno biedną chłopką, córką najmity, i żoną giermka biednego, nie żadnego wielkorządcy.
— Jesteście Wasza Dostojność — odparł paź — wielce godną małżonką arcygodnego gubernatora, na dowód tej prawdy, przyjmijcie ten list i ten upominek.
To rzekłszy dobył zaraz z kieszeni łańcuch ze złotemi ziarnami, który na szyję jej włożył, mówiąc:
— List ten jest od pana gubernatora, ten zaś wraz z koralami od księżnej jejmości.
Teresa i jej córka zadziwiły się srodze. Wreszcie młódka rzekła:
— Bogdajbym tu trupem padła, jeśli nasz pan Don Kichot nie wdał się w tę sprawę. Musiał dać memu ojcu to grabiostwo, co mu je tyle razy obiecywał.
— Tak jest w samej rzeczy — odparł pokojowy — z łaski pana Don Kichota, pan Sanczo jest teraz rządcą wyspy Baratarji, jako i w tym liście jest wyrażone.
— Przeczytajcież mi go Wasza Dostojność — rzekła Teresa — prząść i szyć umiem, ale nie przeczytam ani krztyny.
— Ani ja — odezwie się córka — ale zaczekajcie trochę, pójdę i sprowadzę kogoś, co list przeczyta; samego plebana, lub bakałarza Samsona Karrasco, którzy ochotnie tu przyjdą, aby dowiedzieć się nowin o moim ojcu.
— Nie trzeba nikogo sprowadzać — odparł paź — gdyż chocia prząść nie umiem, lecz czytać potrafię.
Przeczytał tedy od góry do dołu ten list, którego zawartość jużeśmy przedstawili, tak iż go tutaj powtarzać nie będziemy. Później wydobył list księżnej, który brzmiał:

LIST KSIĘŻNEJ DO TERESY PANSY.

Dobre przymioty serca i umysłu Waszego męża Sanczy, były mi powodem do uproszenia księcia mego małżonka, aby mu powierzył rządzenie jedną z tych wysp, które mamy. Jestem uwiadomiona, że rządzi jak sokół; wielką z tego ja i książę pociechę mamy. Stokrotne dzięki Bogu składam, że nie omyliłam się, wybierając go na ten urząd. Chcę, aby pani Teresa wiedziała, że trudno jest na tym świecie znaleść człowieka zdatnego do rządów. Niechże mi Bóg tyle dobra udzieli, jak dobrze Sanczo rządzi.
Z tym listem posyłam Wam łańcuch koralowy ze złotemi ziarnami. Radabym, aby się składał z pereł wschodnich, ale kto się z tobą kością dzieli, ten cię nie chce na marach oglądać. Przyjdzie czas, gdy się poznamy i pomówimy z sobą; jeden Bóg zna przyszłość. Polećcie mnie Sanczyce, waszej córuchnie, i rzeknijcie jej odemnie aby była gotowa, bowiem zamyślam dać ją w stadło znamienite, kiedy się tego najmniej spodziewać będzie. Powiedziano mi, że w Waszej okolicy znajdują się wielce wspaniałe żołędzie, przyślijcie mi ze dwa tuziny, miły mi będzie ten podarek od Was pochodzący.
Napiszcie mi obszernie o swojem zdrowiu i powodzeniu. Jeżeli Wam czego potrzeba, należy tylko gębę otworzyć, już się ją napełni. Niech Was Bóg zachowa! Z tego miejsca. Wasza oddana przyjaciółka

KSIĘŻNA.

— Ach! — zawołała Teresa — wysłuchawszy listu — jakaż to dobra, szczera i skromna pani! Oby mnie pochowano z takiemi paniami właśnie, a nie z szlachciankami tutejszemi, które mniemają, że wiatr ich nawet dotknąć nie powinien, dlatego, że są szlachciankami. Idą do kościoła z takiem napuszeniem, jakby królowemi były; za wstydby sobie miały spojrzeć na wieśniaczkę. A tu księżna, dobra pani, zwie mnie swoją przyjaciółką i zwraca się do mnie, jakbym jej równa była. Obym ją widziała tak wyniesioną, jak najwyższa wieża w całej Manczy. Co się żołędzi tyczy, WPanie, poślę Jej Dostojności pół korca tak wielkich, że je jako cud podziwiać można. Teraz zaś niech Sanczyka ma staranie o należyte ugoszczenie WPana; zawiedź konia do stajni, poszukaj jajec, odkraj dobry połeć słoniny, a podejmiemy gościa strawą książęcą. Dobre nowiny, które przynosi i jego mina warte są wszystkiego. Ja zaś pójdę powiedzieć o naszej radości sąsiadom, a takoż ojcu naszemu plebanowi i majstrowi Mikołajowi, balwierzowi, którzy zawsze byli wielkimi przyjaciółmi ojca twego. — Niczego nie zaniedbam — odparła Sanczyka — ale zważcie pani matko, że winniście mi oddać połowę tych korali, bo jak myślę, pani księżna nie była tak głupia, aby wam cały sznur darować.
— Wszystko to dla ciebie, moja córko! — odparła Teresa — daj mi tylko przez kilka dni w tych koralach pochodzić, bo zaprawdę, duszę i serce mi radują.
— Jeszcze się więcej uradujecie — rzekł paź — gdy obaczycie zawinięcie, co je mam w tłomoczku. Jest to suknia z przedniej materji. Pan Wielkorządca tylko raz ją nosił na polowaniu, a teraz ją przysyła całą pannie Sanczyce.
— Niechże tysiąc lat żywię mój ojciec — odparła Sanczyka — jako i ten, co mi ją przywozi. A nawet dwa tysiące lat, jeżeli będzie potrzeba!
Teresa wyszła z domu, z koralami na szyji i z listami w ręku. Uderzała palcami po listach tak, jakby bębnem były. Trafiwszy przypadkiem na plebana i Samsona Karrasco jęła podskakiwać z radości, mówiąc:
— Zaprawdę odtąd nie mamy już ubogich krewnych, posiadamy urzędzik naschwał! Niech mi się tu nawinie napuszona żona hidalga, już ja ją oprządzę!
— Cóż to za brednie, Tereso Panso, i te listy, co je masz w ręku? — zapytał pleban.
— Nie są to brednie — odparła Teresa — tylko listy od księżnych i gubernatorów, a to, co mam na szyji, to korale przednie na Ave Maria i Ojczenaszki z kutego złota, ja zaś jestem pani rządczyni.
— Jeden chyba Bóg cię rozumie — odparł Samson — my nic nie pojmujemy z tego, co mówisz.
— Możecie to wszystko obaczyć, WPanowie — rzekła Teresa i rzekłszy to, podała im listy.
Pleban przeczytał je, tak, aby i Samson Karrasco mógł posłyszeć. Ksiądz i bakałarz spojrzeli na siebie, zadziwieni srodze tem, co przeczytali. Wreszcie bakałarz zapytał, kto te listy przyniósł?
Teresa rzekła, aby udali się do jej domu, a obaczą posłańca, młodego dzieciuka, pięknego, jak złoty klejnocik. Posłaniec ten przyniósł jej jeszcze inny dar, więcej niż ten szacowny.
Pleban zdjął Teresie z szyji korale, obejrzał je kilka razy, zaś upewniwszy się, że są prawdziwe, od nowa się zadziwił i rzekł:
— Na sukienkę duchowną, którą noszę, nie wiem jakie mieć porozumienie o tych listach i upominkach. Z jednej strony widzę i dotykam ręką przednich korali, z drugiej czytam, że księżna przysyła po dwa tuziny żołędzi!
— Złożymy to jakoś do kupy — odparł Karrasco. Pójdziemy obaczyć tego umyślnego, aby dowiemy się może od niego czegoś, co w tych zatrudnieniach nas oświeci.
Poszli zatem z Teresą. Zastali pazia, gdy owies przetakiem dla swego konia przesiewał i Sanczykę, krającą słoninę, aby ją z jajami usmażyć na posiłek dla posłańca. Jego pozór kształtny i piękne przybranie wielce im do smaku przypadły. Gdy się już nawzajem pozdrowili dwornie, Samson spytał go o nowiny o Don Kichocie, a takoż o Sanczo Pansie, gdyż chocia i czytali listy księżnej, oraz Sanczy, przecie w zadziwieniu i niepewności ostają, nie wiedząc, co myśleć o welkorządstwie Sanczy, zwłaszcza zaś o wyspie, gdyż przecie wszystkie wyspy, albo część ich znaczna, znajdująca się na morzu Śródziemnem, należą do Jego Królewskiej Mości. Na to paź odparł:
— Nie ma najmniejszej wątpliwości, że pan Sanczo Pansa jest gubernatorem. Nie będę się jednak w to wdawał, czy to jest wyspa, czy nie wyspa, którą rządzi. Dość będzie jeśli powiem, że sprawuje władzę nad miastem, liczącem przeszło tysiąc rodzin. Co zaś względem żołędzi, to pani moja księżna jest skromna i nie pyszna wcale... nietylko może się przydarzyć, że pośle do chłopki prosić o żołędzie, ale i że od sąsiadów grzebienia pożyczy. Należy, abyście wiedzieli, że najznaczniejsze damy z Aragonu, gdy się im zbliska przypatrzyć, nie są tak pyszne, jak Ka- stylijki; odznaczają się większą poufałością i prosto ze wszystkimi postępują.
Gdy tak rozmawiali, weszła Sanczyka, niosąc fartuch pełen jajec, poczem rzekła do pazia:
— Powiedzcie mi, Mości Panie, zali mój ojciec nosi spodnie tasiemką ściągnięte od czasu, gdy został gubernatorem?
— Nie zważyłem tego — odparł posłaniec — ale jest do podobieństwa, że je nosi!
— Ach mój Boże! — rzekła Sanczyka — cóż by to było, gdyby ujrzano mego ojca w spodniach podkasanych. Nie pięknieby to było! Odkąd się urodziłam, zawsze pragnęłam widzieć mego ojca w spodniach, u dołu tasiemką ściągnionych.
— Wasza Miłość — odparł posłaniec — ujrzy go w tem wszystkiem, w czemby go ujrzeć pragnęła, jeśli ją tylko Bóg przy życiu zachowa! Przysięgam na Boga, że jeśli tylko wielkorządstwo dwa miesiące potrwa, obaczymy go z kapuzą u płaszcza.
Pleban i bakałarz wkrótce postrzegli, że paź drwinki sobie stroi.
Jednakoż wielka szacowność korali i suknia myśliwską, którą Sanczo przysłał, a którą już im Teresa pokazała, trzymały ich w wątpliwości. Nie mogli się wstrzymać od śmiechu, posłyszawszy życzenia Sanczyki i to, co Teresa wyraziła:
— Mości Księże Plebanie, zali nie znacie kogoś jadącego do Madrytu, albo do Toledo? Chciałabym, aby mi kupił robron okolisty, co teraz jest w modzie, najpiękniejszy z tych, które napotka, gdyż zaprawdę chciałabym ze wszystkich sił przydać uczczenia urzędowi mego męża. Myślę, choćby mnie to siła kłopotu kosztować miało, udać się do stolicy. Będę miała karocę, jak inne. Ta, której mąż jest gubernatorem, musi zasiadać w kolasie, gdyż ją stać na to.
— Ha, moja matko! — rzecze Sanczyka — niech Bóg zwoli, aby się to raczej dziś niż jutro stało. Ci, co ujrzą mnie siedzącą w karocy, obok pani matki, będą musieli rzec: „Patrzajcie no na tę, córkę tego, co żre czosnek, rozwala się w kolasie, niby jakaś papieżyca. Niech się tam w kałuży nurzają, ja będę siedziała w karecie, trzymając nogi wysoko podniesione. Niech zła pora przyjdzie na tych wszystkich złośliwych przygadywaczy, co są na świecie! Niech się śmieje, komu ochota, byleby się nam tylko dobrze działo! Czy dobrze mówię, moja matko?
— Dobrze, moja córko! — odparła Teresa. Mój poczciwy Sanczo nieraz mi przepowiadał tę fortunę, a i większą jeszcze. Obaczysz córuchno, że nie spocznie, aż mnie grabinią uczyni! Wszystko na tem się zasadza, aby dobrze zacząć i mieć szczęścia krztynę. Jako słyszałam nieraz od twego ojca (który jest także ojcem wszystkich przysłowiów) „gdy ci dają jałówkę, biegnij po postronek, gdy ci dają urząd, bierz go, a gdy darzą grabiositwem, dobrze go schwyć w łapy“
Jeśli nie chcecie tego uczynić, śpijcie i nie odpowiadajcie, gdy fortuna puka do drzwi waszego domu.
— Nie wiele dbam o to — dodała Sanczyka — iż ten, kto mnie ujrzy napuszoną, rzecze: „Pies widząc się w złotej obroży już drugiego psa nie poznaje“.
Pleban usłyszawszy to, rzekł: — Zdaje mi się, że cały ród Pansów musiał przyjść na świat, z brzuchami, nadzianemi przysłowiami. Jeszczem żadnego Pansy nie widział, któryby nie siał niemi co chwila, w każdej rozmowie.
— To prawda — odparł paź — JWPan gubernator używa ich na każdym kroku, i acz nie wszystkie są dobrze użyte, przecie dają powód do uciechy, zaś księżna pani wielce je chwali.
— Zatem WPan utrzymuje — rzekł bakałarz — że gubernatorstwo Sanczy jest prawdziwe i że jest na świecie księżna, która Teresie przysyła upominki i pisze do niej listy. Nie możemy temu dać wiary, cho- cia upominków dotykamy ręką i listy czytamy. Mniemamy raczej, że jest to jedna ze sztuczek naszego rodaka, Don Kichota, który sądzi, że wszystko przytrafia mu się przez omamienia. Chciałbym tedy dotknąć i pomacać WPana, aby upewnić się, że jesteście człekiem z krwi i ciała, a nie posłańcem wyimaginowanym.
— Tyle tylko powiedzieć mogę — odparł paź, — że w samej rzeczy posłańcem jestem, że pan Sanczo Pansa naprawdę gubernatorstwem się para, że księstwo mogli mu dać i że mu dali to wielkorządstwo i że jak słyszałem, ten Sanczo Pansa dobrze się na urzędzie sprawia. Jeżeli w tem tkwi jakieś zaczarowanie, albo i nie, osądźcie WPanowie sami. Ja nic nie wiem nadto i mogę się zakląć na życie moich rodziców, którzy jeszcze żyją, których miłuję i dobrze im życzę.
— Wszystko to być może — odparł bakałarz — jednakoż dubitat Augustinus.
— Niech wątpi, kto chce — rzecze paź — prawdą jest to, co rzekłem, prawda zaś zawsze unosi się nad kłamstwem, jak oliwa nad wodą. Jeżeli nie, operibus credite et non verbis. Niechaj jeden z WPanów jedzie ze mną, a obaczy na własne oczy to, czemu wierzyć nie chce.
— Ja jechać winnam — rzekła Sanczyka — weźcie mnie panie na grzbiet swego konia. Pojadę wielce ochotnie, aby zobaczyć mego pana ojca.
— Córki gubernatorów nie powinny jeździć inaczej jak w karocach, lektykach i z wielką gromadą sług.
— Ha, na Boga! — odparła Sanczyka — równie dobrze pojadę na grzbiecie konia, jak i w kolasie. Owóż i znaleźli wybrednicką.
— Stul gębę, córuchno — rzekła Teresa — nie wiesz sama, co gadasz i ten pan ma rację. Wedle stawu grobla. Póki twój ojciec był Sanczą, ty byłaś Sanczyką, teraz, gdy jest gubernatorem, jesteś wielką damą. Zali się mylę?
— Pani Teresa rzekła lepiej, niż przypuszcza — odparł paź. A teraz dajcie mi coś do zjedzenia i odprawcie mnie rychło, gdyż dzisiejszego wieczora chcę jeszcze powracać.
— Pójdźcie WPanie na umartwienie do mnie — rzekł pleban. Pani Teresa ma więcej chęci niż sposobności ugoszczenia tak zacnego gościa.
Posłaniec wymawiał się jak mógł, ale wkońcu przystał. Pleban chętnie go z sobą zabrał, chcąc dowiedzieć się czegoś dokładniej o Don Kichocie i o jego przedsięwzięciach.
Bałakarz Karrasco chciał wyręczyć Teresę w odpisaniu na listy, ale Teresa nie chciała, aby się mieszał do jej spraw, gdyż miała go za przedrwiwacza.

Dała placek i dwa jaja klerykowi, który pisać umiał. Ów napisał jej dwa listy, jeden do męża, drugi zaś do księżnej; przepowiedziała mu je z własnej głowy. Nie są najgorsze z tych, co w tej wielkiej historji pomieszczone zostały, jako to zaraz obaczym.

KAPITULUM LI
O DALSZEM SPRAWOWANIU RZĄDÓW PRZEZ SANCZO PANSĘ

Nastąpił świt po nocy, w czasie której gubernator krążenie po wyspie odprawiał; przez tę noc marszałek dworu oka nie zmrużył, będąc zaprzątniony myślami o piękności i osobnym wdzięku przebranej panienki. Resztę nocy spędził marszałek na pisaniu do księstwa o wszystkiem, co Sanczo myślał i czynił. Zadziwiony był zarówno jego czynami, jak i rzeczeniami, gdyż w jednych jak i w drugich zawierały się oznaki bystrego umysłu i głupoty pospołu. Wkońcu pan gubernator podniósł się z łoża; wówczas zgodnie z przepisem Pedra Rezia, lekarza, dano mu na śniadanie trochę konserw suchych i cztery łyki zimnej wody. Sanczo radby był zamienił to wszystko na kawał chleba i winne grona. Widząc jednak, że jest przymuszony, pogodził się z losem, nie bez wielkiej boleści na dnie duszy i żołądka. Doktór Pedro Rezio starał się go przekonać, że potrawy letkie, w małej ilości podawane, umysł ożywiają, co jest najpożyteczniejsze tym, którzy na urzędach znakomitych są osadzeni, gdzie więcej sił rozumu potrzeba niż ciała. Dzięki tym sophizmom Sanczo głód cierpiał, tak iż w głębi serca przeklinał swój urząd i tego, kto mu go dał. Z tem wszystkiem, mimo głodu i konserw suchych, tegoż dnia przystąpił do sądów. Pierwszą rzeczą, która mu się nadarzyła, były pytania do roze- znania, zadane mu przez pewnego cudzoziemca, w przytomności marszałka i innych osób. WPanie — rzecze — wielka rzeka przedziela na dwie części jedną majętność. Niechże Wasza Wielmożność słucha pilnie z swojej łaski, bo jest to rzecz wielkiej wagi i trochę do zrozumienia przytrudna. Przydam, że na tej rzece znajduje się most, zaś u jego wylotu stoi szubienica i dom trybunalski, w którym osadzeni są czterej sędziowie, aby rozsądzali ściśle, według prawa ustanowionego od pana tej rzeki, mostu i majętności. Prawo to jest takowe: Kto przechodzi przez most od brzega do brzega, winien pierwej zeznać pod przysięgą, skąd i dokąd idzie. Jeżeli powie prawdę, niechaj go przepuszczą wolno, ale jeżeli skłamie, niechaj będzie obwieszony na tej szubienicy, bez odpuszczenia. Gdy to prawo i jego surowy warunek już powszechnie wiadome się stały, wielu przez most tam i nazad przeszło; jeżeli z ich zaprzysięgłych obwieszczeń poznano, że prawdę mówili, sędziowie wolno ich przepuszczali. Trafiło się jednak pewnego razu, iż gdy kazali złożyć przysięgę pewnemu człekowi, ten zaprzysiągł, iż szedł tylko po to, aby być obwieszony na szubienicy, co tam stała. Sędziowie jęli roztrząsać przysięgę, mówiąc: do siebie: „Jeżeli wolno go puścimy, okaże się, że fałszywie przysięgał, za co, według prawa, winien umrzeć, jeżeli go jednak powiesimy, przysięga jego, że szedł, po to, aby na szubienicy zawisnąć, prawdziwą się stanie, zaczem winien być wolno odpuszczony. Teraz sędziowie pytają WPana gubernatora, co mają uczynić z tym człowiekiem? Trwając w niepewności, posłali mnie do WPana z prośbą, aby Wasza Miłość, która przez rozgłos powszechny słynie z bystrego umysłu, zechciała wyrazić swoje zdanie w tej zawikłanej i trudnej sprawie.
Sanczo, wysłuchawszy wszystkiego, co ten człek powiadał, taką dał odpowiedź:
— Mówiąc prawdę, panowie sędziowie, którzy cię tu przysłali, mogli się byli bez tego obejść, gdyż jestem człekiem, co ma więcej rozgłosu, niźli bystrości. Jednak powtórz mi jeszcze raz zapytanie tak, abym je dobrze ujął, może być, że utrafię w samo sedno. Jeszcze dwa razy powtórzył przybyły to, co był przedtem zapowiedział. Wreszcie Sanczo rzekł: — Według mego mniemania, sprawę tę można rozeznać w tem mgnieniu oka, a to tym sposobem: Ten człek przysiągł, że go obwieszą na szubienicy; jeżeli umrze okaże się, że przysiągł prawdziwie, a zatem winien być według prawa uwolniony i przejść przez most. Jeżeli jednak życia nie postrada, popełni kłamstwo, a przeto należałoby go obwiesić.
— Jest tak właśnie, jak to WPan gubernator wyraża, odparł wysłaniec — co się zaś tyczy dokładności i mądrości, z jaką sprawa ujęta została, nie trzeba tu nic przydawać ani odejmować.
— Powiem zatem — rzecze Sanczo — aby jedną część tego człeka, co prawdę rzekła, wolno przepuścić, drugą zaś, co zełgała, powiesić. Tą modłą warunek przejścia przez most będzie uiszczony najściślej.
— Na to, WPanie gubernatorze — odparł przybyły — trzeba, aby ten człek został na dwie części, jedną kłamliwą, a drugą prawdziwą, podzielony. Nie może się to stać jednak, bez odjęcia mu życia. W ten sposób, nie dopełni się niczego, z wymagań prawa, które musi być koniecznie uiszczone.
— Posłuchaj mój poczciwcze — rzecze Sanczo — albo ja jestem głupcem, albo też on ma tyle przyczyny — aby umrzeć, jak aby żyć i przez most przejść. Jeżeli tedy prawda go uwalnia, to kłamstwo go potępia. Jeżeli tak jest, jak jest w samej rzeczy, mniemam, że winieneś powiedzieć sędziom, co cię tu przysłali, iż jeżeli równy powód jest stracić go, jako i wybawić, tedy niechaj go puszczą, gdyż zawsze na większą pochwałę zasługuje dobry, niż zły uczynek; taki wyrok własną moją rękąbym podpisał, gdybym pi- sać umiał. To, co powiadam, nie z mojej głowy wychodzi, przyszła mi bowiem na pamięć przestroga, którą mi mój pan, Don Kichot, między innymi udzielił tego wieczora, nim się od niego odłączył, dla sprawowania urzędu na wyspie; to jest, że gdy sprawiedliwość ma sprawę wątpliwą do rozeznania, abym się zawsze do litości skłaniał. Bogu najwyższemu chwała, że sobie o tem w tej godzinie przypomniałem.
— To prawda — odparł marszałek — co się mnie tyczy, to myślę, że sam Likurg, który nadał prawa Lacedemończykom, nie wydałby lepszego wyroku, niż wielki Sanczo Pansa. Niech się na tem zakończą posłuchania tego rana. Pójdę rozkazać, aby panu gubernatorowi dano na obiad wszystko, czego jego apetyt zażąda. — Tego właśnie mi trza — odparł Sanczo — byleby bez wykrętów! Niechaj mi jeść dadzą, później zaś sprawy największych zawiłości i zatrudnień mogą mi się sypać na głowę, w tem oka mgnieniu wszystkie je rozwikłam.

Marszałek dopełnił danego przez się słowa, bowiem wyrzuty sumienia nie zezwoliły mu na morzenie głodem tak mądrego gubernatora, zwłaszcza, że miał twardy zamysł tejże nocy z nim skończyć, wypełniając zadanie, na jego barki włożone. Gdy Sanczo, który tego dnia posilił się obiadem, wbrew aphorizmom i regułom doktora Wynochastąd, wstawał od stołu, wpadł do sali umyślny, niosąc list od Don Kichota do gubernatora. Sanczo rozkazał sekretarzowi, aby pismo na stronie przeczytał, zaś na przypadek, jeśli nic ważnego, ani tajnego w niem nie znajdzie, później w głos wszystko powtórzył. Sekretarz, spełniwszy wolę Sancza i list odczytawszy, rzekł w te słowa: — Można pismo bez nijakich zatrudnień przeczytać, bowiem to, co pan Don Kichot do Waszej Miłości pisze, zasługuje, aby było wydrukowane złotemi literami.
LIST DON KICHOTA Z MANCZY DO SANCZO PANSY, WIELKORZĄDCY WYSPY BARATARJA.

Właśnie, gdym oczekiwał wieści o twej niedbałości i głupich postępkach, dostałem, przyjacielu Sanczo, uwiadomienie o twej roztropności. Gorący dank składam za to niebu, które z prochu biedaków podnosi, zaś głupców w ludzi mądrych i rozważnych przemienia. Mówią mi, że rządzisz, jakbyś był człowiekiem i że, będąc nim, czynisz pozór bydlęcia, taką bowiem się odznaczasz pokorą. Pragnę jednakoż, abyś wiedział, Sanczo, że nieraz jest rzeczą potrzebną wielce, przez wzgląd na dostojeństwo urzędu, pokorę swego serca poświęcać. Pozór osoby, na wielkie urzędy wystawionej, winien być nawszem zgodny z tem, czego od niej żądają, nie zaś na miarę tego, k‘czemu podła i niska kondycja ich wiedzie. Nie myślę, wierę, wcale, abyś miał być piórkosiem i błyskotkami się obwieszał. Bądź zawsze godnie przyodziany, pamiętając o tem, że pniak przystrojony na pień wcale nie wygląda. Skoro jesteś sędzią, nie trza ci się ubierać jak żołnierz, bądź zawsze odziany, stosownie do urzędu, jaki sprawujesz, zawsze koło siebie chędogi i czysty.
Chcąc pozyskać serca swoich poddanych, dwie rzeczy przed innemi uczynić musisz. Pierwsza jest, abyś był porównu dobry dla wszystkich (już ci kiedyś o tem namieniałem), druga, byś dbał o żywności obfitość, bowiem nic bardziej ludzi ubogich do kolery nie przywodzi, jak głód i drożyzna.
Wielu edyktów nie wydawaj, a jeśli już wydać je musisz, dbaj aby słuszne były, przedewszystkiem zaś, pilnie wypełniane, bowiem prawa, które w zachowaniu nie są, niczem się nie różnią od praw, co ich na świecie niema. Przeciwnie wcale, świadczą jeno o tem, że książę, mający dość mądrości i władzy, aby je ustanowić, nie posiada mocy, któraby im poszanowanie zapewniła. Prawa, które napełniają strachem, a zarazem przestrzegane nie są, mają nijakie podobieństwo do belki — króla żab. Na początku strachały się jej wielce, potem jednakoż wielką pogardę do niej żywić zaczęły, i drwiny z niej strojąc, wskakiwały na nią uciesznie.[395]
Bądź ojcem dla cnotliwych i ojczymem dla występnych. Nie wolno ci ani zbytnią surowością, ani też zbytnią dobrodusznością się odznaczać. Dzierż się pośrodku między temi krańcami. Na tem właśnie cała mądrość się zasadza.
Odwiedzaj więzienia, jatki i targi. Przytomność wielkorządcy w takich miejscach nie jest bez wielkiego znaczenia. Pocieszaj więźniów nadzieją rychłego rozpatrzenia ich sprawy. Bądź postrachem rzeźników, wówczas, gdy oszustwa na wadze praktykują, a takoż dla tej samej racji i przekupek.
Nie pokazuj się nigdy (choćbyś i nim był przypadkiem, chocia, jako tuszę, nim nie jesteś) człekiem pysznym, rozpustnikiem i żarłokiem, gdy bowiem poddani twoi i ci, co cię otaczają, skłonność twą poznają, zaraz swoją baterję wrażą w tę stronę skierują, tak iż skończysz nędznie w otchłani zguby.
Czytaj i odczytuj, myśl i przemyślaj rady i nauki, jakie ci dałem na piśmie przed twym wyjazdem na wielkorzędstwo. Znajdziesz z nich, jeśli tylko przestrzegać ich będziesz, pomoc w każdej chwili, gdy trza będzie przemagać trudy i trudności, które, na każdym kroku, na gubernatorów czekają.
Napisz do swych dobroczyńców i wdzięczny się okaż. Niewdzięczność jest córką pychy i jednym z największych grzechów. Człek, będący wdzięcznym dla tych, co mu dobro wyświadczyli, daje poznakę, że i Bogu wdzięczny będzie, za jego łaski, każdego dnia świadczone.
Księżna pani wysłała pokojowca z szatę dla cie- bie, a takoż z sukniami dla Teresy. Każdej chwili czekam jej responsu. Szwankowałem nieco na zdrowiu z przyczyny ataku kotów na moje nozdrza. Nic to jednakoż, jeśli mam bowiem czarnoksiężników, którzy mnie prześladują, nie brak mi i takich, co mnie bronią.
Donieś mi zali marszałek, który przy tobie bawi, ma niejaką wspólność z uczynkami grabini Trifaldi, co podejrzewałeś, a takoż o wszystkiem, co się zdarzyło, daj obszerne uwiadomienie. Droga jest krótka, zwłaszcza, że chcę niedługo wzgardzić tem życiem, pełnem wczasu — jakoże do niego się nie urodziłem. Pewne nowe zatrudnienie, jak mniemam, będzie przyczyną utraty łaski książęcej. Chocia wielce mi na niej zależy, przecie się zbytnio tem nie martwię. Muszę poczynać sobie tak, jak tego po mnie moja profesja wymaga i z nią, a nie z ukontentowaniem księstwa się liczyć, zgodnie z ową maksymą: Amicus Plato, sedmagis amica veritas. Piszę ci owo powiedzenie po łacinie, gdyż jak tuszę, nauczyłeś się tego języka, od czasu, gdy jesteś wielkorządcą. Polecam cię Bogu, aby cię chronił i strzegł.

Twój przyjaciel
DON KICHOT Z MANCZY.
Sanczo wysłuchał pilnie całego listu. Wszyscy, którzy jego zawartość poznali, mieli pismo za mądre i wielce je zachwalali. Wielkorządca zaraz od stołu się podniósł i zawoławszy na sekretarza, udał się z nim pospołu do swojej komnaty. Tam, bez żadnej odwłoki, postanowił zaraz panu swemu, Don Kichotowi odpowiedzieć. Rzekł tedy do sekretarza, aby nic nie odejmując, ani nic nie przydając, napisał to, co mu powie. Sekretarz wolę gubernatora wypełnił i napisał list, który tak powiada.
LIST SANCZO PANSY DO DON KICHOTA Z MANCZY

Tak jestem różnemi sprawami pochłoniony, że nie mam czasu, aby się w łeb podrapać, albo paznogci sobie uciąć; dla tej przyczyny ogromnie wielkie mi urosły, czemu chyba sam Bóg zaradzi. Mówię to, ukochany mój panie, aby Wasza Wysokość nie niepokoił się, że aż do dziś nie dałem uwiadomienia o tem, jak mi się wiedzie na tem wielkorządstwie, gdzie większy głód cierpię, niż wówczas, gdyśmy we dwóch błąkali się po pustaciach i lasach.
Jego Dostojność, książę i mój pan, pisał do mnie któregoś dnia, ostrzegając mnie, że jacyś zdrajcy zakradli się na wyspę w tym celu, aby mnie uśmiercić, aliści ja do tych pór nie odszukałem żadnego, krom jednego doktora, który ani chybi jest przez mieszkańców wyspy opłacany, po to, aby zabijał wszystkich gubernatorów, tu przyjeżdżających. Nazywa się ów medyk Pedro Recio, rodem z Wynochastąd. Azaż, Wasza Miłość, znając już to imię, nie przyzna mi racji, iż obawiam się, abym nie umarł w jego rękach? Ów doktór powiada, że nie leczy chorób, które już ciało nękają, jeno, że je uprzedza i wstręty im czyni zanim się pojawią. Medykamenty, któremi się posługuje, to post i jeszcze raz post, dopóki człek nieszczęsny pozoru szkieletu nie przybierze, tak jakby słabość nie była większem złem, niźłi gorączka.
Wreszcie każe mi zemrzeć z głodu, ja zasię już umieram z wściekłości. Myślałem, że pojadę na to wielkorządstwo, aby jeść do syta gorące potrawy i pić zimne trunki a takoż zażywać wczasu na tkaninach z Holandji i na puchach przewybornych, tymczasem przybyłem tu, aby pokutę odprawiać, niby jakowyś pustelnik. Jakoże wcale mi to po myśli nie jest, pragnę, aby mnie stąd djabeł porwał, gdzieś na cztery wiatry.
Do tych pór nie podjąłem jeszcze żadnego haraczu, ani też nie widziałem intraty, należnej z prawa. Nie wiem, czemu to przypisać, gdyż powiadano mi przecież, że wszystkim gubernatorom, na tę wyspę przybywającym, mieszkańcy, jeszcze przed przybyciem, dają lub pożyczają siła pieniędzy i że ten obyczaj jest pilnie przestrzegany, na wszystkich wielkorządstwach.
Którejś nocy, obchodząc miasto, napotkałem piękne dziewczę, w przebraniu mężczyńskiem, oraz jej brata w białogłowskim stroju. Marszałek mój zakochał się w panience i zaraz umyślił z niej małżonkę swoja zrobić, ja zaś wybrałem otroka na zięcia dla siebie. Będziemy gadali dzisiaj z rodzicem tych dwojga, który się zwie Diego della Liana i jest szlachcicem oraz tak starym chrześcijaninem, jak tego tylko żądać można.
Odwiedzam place targowe, tak jak mi wasza Dostojność radził. Wczoraj zdybałem przekupkę, która sprzedawała świeże orzechy. Sprawdziłem, ze w półćwiartce świeże orzechy ze staremi i zgniłemi w pomieszaniu leżą. Odebrałem jej orzechy, aby je dać dzieckom, uczącym się pilnie w szkołach, które już będą umiały dobro od zła odróżnić, jej zasię zakazałem pokazywać się na targu przez dni piętnaście. Mówiono mi, że wielce rozumnie zarządziłem. Muszę Wam rzec, Wasza Miłość, że tutejszy lud uważa, iż nie ma gorszych stworzeń niźli te przekupki, bowiem wszystkie są białogłowami bez wstydu, duszy i umiarkowania. Ja takoż tak mniemam, sądząc po tych, które w innych miastach widziałem.
Jestem niepomiernie uradowany, że Jej Miłość Księżna pisała do Teresy, posyłając jej upominek, o którym Wasza Dostojność wspomina. Postaram się odwdzięczyć, gdy stosowna pora potemu przyjdzie. Niech Wasza Dostojność ucałuje księżnie ręce i rzeknie jej odemnie, że nie włożyła swej dobroci w worek dziurawy, jak się o tem sama później dowodnie przekona.
Nie chciałbym, aby Wasza Miłość miał jakieś przykrości i spory z naszymi dobroczyńcami, bowiem wiem, że gdy się z nimi niezgoda zacznie, wszelkie zło na mnie się skrupi. Krom tego, nie byłoby rzeczą szlachetną i zacną, gdybyście Wy, panie, co mnie wdzięczności uczycie, okazali się sami niewdzięcznymi wobec tych, którzy wyświadczyli Wam tyle dworności, zgotowawszy tak wspaniałe w swym zamku przyjęcie.
Nie mogę pojąć, co powiadacie o podrapaniu Was przez koty. Mniemam, że jest to jedna z owych sztuczek, które złośliwi czarnoksiężnicy tak często Wam płatają. Dowiem się o wszystkiem szczegółowie przy naszem pierwszem spotkaniu. Chciałem Wam posłać jakiś upominek, ale sam nie wiem co — może kilka rurek od encmy. Na tej wyspie bardzo kształtownie je wyrabiają, razem z pęcherzami. Jeśli wielkorządstwO przy mnie pozostanie, postaram się przesłać Wam coś tą albo inną modłę.
Jeśli moja Teresa Pansa list napisze, niech Wasza Dostojność umyślnemu zapłaci i pismo mi przyśle. Spragnion jestem wieści o moim domu, żonie i dzieckach. A teraz mech Bóg zachowa Waszą Miłość przed wszystkimi złośliwymi czarnoksiężnikami, mnie zasię wydobędzie w dobrem zdrowiu i spokoju z tego wielkorządstwa. Powątpiewam, aby się tak stać mogło. Ostawię je razem z życiem, po kuracji doktora Piotra Redo rodem z Wynochastąd.

WASZEJ MIŁOŚCI POKORNY SŁUGA
SANCZA PANSA, GUBERNTOR
WYSPY BARATARJA

Sekretarz zamknął pismo i wyprawił bez zwłoki posłańca. Tymczasem zebrali się żartownisie, aby naradzie się, jak Sanczę z urzędu złożyć i z wyspy wy- gnać. Ranek tego dnia spędził Sanczo na wydawaniu rozkazów, do dobrego rządzenia wyspą należących. Postanowił zatem, aby nie było już przekupniów żywności i aby wino, bez nijakich zatrudnień, zewsząd sprowadzać było można, pod tą jednak kondycją, by wymieniony był kraj i strona, skąd ono pochodzi, a to w celu ustanowienia ceny, zgodnie z jego zacnością i sławą, zaś wino z wodą mieszane i fałszywem imieniem zwane, karze śmierci podlegać miało.
Gubernator obniżył cenę na wszystkie rodzaje butów, zwłaszcza zaś trzewików, które zbytnio drogie mu się wydały. Określił zapłatę dla służebnych, którzy wodzy swej pofolgowawszy, uganiali się po polach chciwości. Wielkie kary naznaczył na tych, którzy dniem i nocą piosenki rozwiązłe i pełne lasciwji śpiewali. Rozkazał, aby żaden ślepiec nie ważył się wierszyczkami cudów opiewać, chyba gdyby dowiedzione zostało, iż to, o czem śpiewa, prawdą jest rzetelną, — zdało mu się bowiem, iż większość tych cudów, o których ślepi śpiewają — są fałszywe i zmyślone, ku krzywdzie prawdziwych.

Naznaczył alguazila biednych nie poto, aby prześladował tych, co w samej rzeczy w niedostatku się nurzają aliści, aby badał, czy istotnie są ubodzy, bowiem, pod pokrywką rzekomej choroby czy ran zadanych wielu złodziejów i pijaków się ukrywa[396]. Mówiąc węzłowacie, tyle słusznych praw ustanowił, że do dziś przestrzegane są one w tem miejscu, a zowią się „konstytucją wielkiego gubernatora, Sanczo Pansy“.

KAPITULUM LII
KTÓRE OPOWIADA O PRZYGODZIE DRUGIEJ OCHMISTRZYNI DOLORYDY LUB ZASMUCONEJ, ZWANEJ TAKŻE OD JEJ IMIENIA, DON JA RODRIGUEZ

Cyd Hamet powiada, że Don Kichot, ozdrowiawszy ze swych podrapań, przyszedł do tej myśli, że życie próżne, jakie prowadził w tym zamku, było całkiem przeciwne profesji rycerstwa błędnego, do którego zakonu należał; umyślił zatem pożegnać księstwo, aby udać się do Saragossy i wziąć udział w gonitwach, które w tym czasie miały się tam odprawiać. Mniemał, że jako zwycięzca otrzyma tam w nagrodę zbroję piękną, jak to jest w obyczaju w turniejach rycerskich. Pewnego dnia, siedząc u stołu z księstwem, miał już oświadczyć im zamysł swego przedsięwzięcia i prosić o odpuszczenie go, gdy wtem we szły przez główne drzwi komnaty dwie damy (które później dopiero za takie uznał) całe w żałobie, od stóp do głowy. Jedna z nich, zbliżywszy się do Don Kichota, padła, jak długa do nóg naszego rycerza i, przyciskając usta do jego stóp, poczęła wydawać tak bolesne, smutne i głębokie westchnienia, że wszyscy ci, którzy ją widzieli i słyszeli, pomieszani zostali. Książe i księżna domyślali się, że musi to być jakaś nowa sztuczka, co ją ich ludzie na psotę Don Kichotowi wynaleźli, widząc jednak gwałtowność, z jaką ta dama płakała, wzdychała i jęczała, sami nie wie- dzieli, co o tem myśleć i trwali w zastanowieniu, dopóki Don Kichot, zdjęty litością, nie podniósł strapionej niebogi z ziemi, prosząc ją, aby zdjęła zasłonę z twarzy, zalanej łzami. Dama usłuchała prośby rycerza i okazała to, czego nikt się nie spodziewał: oblicze donji Rodriguez, ochmistrzyni książęcego domu. Druga dama była jej córką, której syn bogatego wieśniaka niecnotę wyrządził. Wszyscy, którzy znali ochmistrzynię Rodriguez, zadziwili się srodze, osobliwie, zaś księstwo, bo chociaż poczytywali Rodriguez za stworzenie głupie i z rozumu obrane, nie sądzili jednak, że będzie ona zdolna do podobnych szaleństw.
Mówiąc pokrótce, dama Rodriguez, obróciwszy się do księcia i księżnej, rzekła: „Proszę najpokorniej Wasze Wysokości, o pozwolenie rozmówienia się z panem Don Kichotem, gdyż jest to konieczne, abym wyszła z honorem z zatrudnienia, w które mnie wprawiła swywola zuchwałego niegodziwca“. Książę odparł, że daje przyzwolenie i że dama Rodriguez może oznajmić śmiało panu Don Kichotowi o wszystkiem, co zechce. Wówczas dama, obróciwszy się do naszego rycerza, rzekła: — Przed niewielu dniami, waleczny rycerzu, oznajmiłam Wam zdradę i podstęp, jakich użył ów gbur niegodny, aby osławić moją córkę najdroższą i nieszczęśliwą, która tu się przytomna znajduje. Przyrzekłeś mi, WPan, podjąć się jej obrony i naprawić krzywdę, jej uczynioną. Owóż dowiaduję się teraz, że zamierzasz z tego zamku wyjeżdżać, aby wyruszyć na poszukiwanie przygód, które oby ci Bóg pomyślne zdarzył. Dlatego pragnęłabym, abyś Wpan, wprzód nim w drogę wyruszysz, wyzwał tego zuchwałego prostaka i przymusił go, iżby się ożenił z córką moją, dopełniając obietnicy, co ją dał, nim jej plugastwo wyrządził. Sądzić, aby książę, mój pan, uczynił mi sprawiedliwość, to szukać gruszek na wierzbie, z przyczyny tajnej okoliczności, o której WPanu namieniłam. Niechaj Bóg da Waszej Miłości zdrowie wyborne, mnie zaś i córki mojej nie opuszcza.
Don Kichot odparł z najwyższą i uroczystą powagą: — Wstrzymajcie swe łzy, pani ochmistrzyni, lub lepiej rzekłszy, otrzyjcie je i pohamujcie te wzdychania. Podejmuję się uczynić słuszność jej córce, która lepiejby była uczyniła, nie dając pochopnie wiary obietnicom jednego z tych miłośników, którzy łatwo zwykli obiecywać, a rzadko słowa dotrzymać. Tak zatem, za pozwoleniem Księstwa Ichmościów, zaraz wyruszę, aby tego zuchwałego młodzieńca odszukać; zaś odnalazłszy go, wyzwę go na pojedynek i uśmiercę tylekroć, ile razy odmówi uiścić swego przyrzeczenia. Najistotniejszym obowiązkiem powołania rycerskiego jest przebaczać pokornym i karać wyniosłych, chcę rzec, być pomocny uciśnionym i wygubiać prześladowców. — Nie potrzeba się WPanu turbować — rzekł książę — szukaniem tego gbura, na którego uskarża się pani ochmistrzyni; również nie ma potrzeby żądać ode mnie zezwolenia na wyzwanie go. Trzymam go za wyzwanego dostatecznie i podejmuję się posłać mu to wyzwanie, aby je przyjął i stanął tu na zamku, aby odpowiedzieć. Dam wolne pole obu rycerzom, z zachowaniem warunków, w takich spotkaniach przyzwoitych, jednakich obydwóm udzielając praw i słuszności, do czego obowiązani są panowie i książęta, dozwalający na takie spotkania, w granicach swych posiadłości.
— Z tym glejtem a przyzwoleniem, Waszej Wysokości — odparł Don Kichot — oświadczam na ten raz i chwilę, że odstępuję praw szlachectwa, poniżając się do stanu obraziciela i równając się z nim, aby go uczynić zdolnym do potykania się ze mną. Chociaż więc tu obecny nie jest, wyzywam go dlatego, iż był wiarołomcą i zdradził tę biedną panienkę, która dawniej była dziewicą, teraz zaś już nią nie jest, z jego, winy; chcę, aby dotrzymał słowa i pojął ją w prawe stadło, albo też zginął w tym pojedynku. To rzekłszy, zdjął jedną rękawicę i rzucił ją na środek sali. Książę podniósł ją, powtarzając, że przyjmuje wyzwanie, w imieniu swego wasala, i że naznacza dzień spotkania szósty od dzisiejszego, zaś miejsce bitwy na dziedzińcu zamku, ze zwykłą bronią rycerzy: dzidą, tarczą, koszulką drucianą i innym rynsztunkiem, dobrze przejrzanym przez sędziów spotyczki, tak, aby nie było zdrady, podejścia lub jakiegoś inkluza. Aliści nadewszystko trzeba wprzód — przydał książę — aby poczciwa ochmistrzyni i ta panienka — winowajczyni poruczyły sprawę swoją JWPanu Don Kichotowi i na niego się zdały, bowiem w przeciwnym razie nic nie będzie można uczynić i całe to wyzwanie bez skutku pozostanie.
— Powierzam swoją sprawę JWPanu Don Kichotowi — odparła ochmistrzyni, „I ja takoż“ — dodała jej córka, cała tonąca we łzach i pełna wstydliwości.
Gdy umowa już została zawarta i gdy książę namyślił się, co mu w tym wypadku uczynić należało, damy w żałobie opuściły komnatę. Księżna rozkazała, aby poczynając od tego dnia, nie były traktowane jako białogłowy na jej służbie pozostające, lecz jako damy-błędne, które przybyły do jej domu, aby sprawiedliwości się domagać. Wyznaczono im zatem osobną komnatę, jak dla gości, ku niemałemu zadziwieniu służby dworskiej, nie wiedzącej, czegoby można spodziewać się, po prostactwie i bezczelności damy Rodriguez i jej córki.
Tymczasem, jakby na dopełnienie tego święta i ostatnich na uczcie wetów, wszedł do sali zamkowej paź, który woził był listy i upominki do Teresy Pansy, żony gubernatora Sanczo Pansy. Księstwo wielkie ukontentowanie odnieśli z jego przybycia, pragnęli bowiem dowiedzieć się, co mu się przydarzyło w jego podróży. Poczęli rozpytywać się zatem, jednakoż paź im odpowiedział, że nie może opowiedzieć o wszystkiem, w krótkich słowach, a do tego w przytomności tak wielu osób — prosił przeto, aby Ich Wysokoście odłożyć zechciały wysłuchanie tej opowieści do chwili, gdy pozostaną sami, tymczasem zaś zabawiły się listami. Rzekłszy te słowa, wyciągnął zza pazuchy dwa listy i powierzył je rękom księżnej. Na jednym z nich widniał napis: List do JWPani Księżnej, która nie wiem, gdzie się znajduje, na drugim: Do mego męża Sanczo Pansy, gubernatora i wielkorządcy wyspy Baratarja, któremu oby Bóg zdarzył więcej szczęśliwych lat, niźli mnie samej.
Księżna cała drżała z niecierpliwości, takiem bowiem pragnieniem pałała, aby list ten jaknajprędzej przeczytać. Wkońcu otworzywszy, przeczytała go na stronie, upewniwszy się zasię, że może go także w głos przeczytać, tak, aby książę i wszyscy przytomni z nim się zapoznać mogli, odczytała co następuje:

LIST TERESY PANSY DO KSIĘŻNEJ

List, który podobało się Waszej Wysokości napisać do mnie, sprawił mi radość niezmierną, bowiem, prawdę rzekłszy, bardzo go pożądałam. Łańcuch korali jest piękny nad podziw, zaś ubiór myśliwski mego męża wcale za nim w tyle nie pozostaje. Cała wieś weseliła się z tego bardzo, że JWPani Księżna uczyniła gubernatorem mego męża, Sanczo Pansę, chociaż nikt temu wierzyć nie chce, zwłaszcza zaś bakałarz Samson Karrasko i pleban Mikołaj. Ja jednak, mówiąc prawdę, wcale o to nie dbam; ponieważ jest tak, jak jest, niechaj każdy gada, co sam chce. Mimo to, samabym w to niewierzyła, gdybym na własne oczy nie ujrzała łańcucha i sukni myśliwskiej, bowiem wszyscy w tej wsi trzymają mego męża za ociężałego prostaka i mówią, że prócz rządzenia stadem kóz, do żadnych innych rządów sposobny nie jest. Niechaj Bóg nim kieruje i prowadzi go najlepiej, wiedząc, że dzieci jego nurzają się w potrzebie. Co się mnie tyczy, Wasza Miłość, to umyśliłam (za pozwoleniem Waszej Wysokości) w tych dniach jechać do dworu, w karocy, aby tysiącom zazdrośników, o których już namieniłam, oczy na wierzch wylazły. Dlatego też proszę Waszą Wysokość, napisać do mego męża, zlecając mu, aby mi przysłał zaraz grosiwa niemało, bo u dworu jest wiele wydatków, chleb kosztuje reala, zaś funt mięsiwa trzydzieści maravedis, która to cena przez władze została ustanowiona. Jeżeli nie chce, abym jechała, niechaj zaraz mnie uwiadomi, bo mi nogi same skaczą do drogi. Moje sąsiadki i przyjaciółki powiadają, że jeżeli się wybiorę do dworu z dziećmi okazale i dobrze strojna, mąż mój stanie się znany bardziej przeze mnie, niż przez siebie samego.
Wszyscy będą się pytać mego powoziciela: „Co to są za damy, siedzące w korocy?“ — On zaś odpowie: „To Jejmoście, żona i córka JWPana Sanczo Pansy, rządcy wyspy Baratarja“. Tym sposobem Sanczo będzie rozgłoszony, ja zaś wysławiona najlepiej, jak to tylko być może, w Rzymie i gdzieindziej. Bardzo mnie to gryzie, że żołędzie tego roku nie obrodziły się u nas, jednakoż posyłam Waszej Wysokości prawie półkorca tych żołędziów, które sama po lasach zbierałam. Żałuję, że nie są tak duże, jak jajca strusie. Proszę, aby Wasza Wysokość nie zaniedbała napisać do mnie, ja zaś nie omieszkam zaraz zawiadomić Jej o mojem zdrowiu, jako i o wszystkiem, co się dzieje we wsi, gdzie pozostaję, prosząc Boga o zdrowie dla Waszej Wysokości. Sanczyka, córka moja, i Sanczyk, syn,

Całuję ręce Waszej Wysokości
TA, CO MA WIĘCEJ CHĘCI WIDZIEĆ, JĄ, JAK PISAĆ... JEJ ŻYCZLIWA SŁUGA... TERESA PANSA, ŻONA PANSY, RZĄDCY.
Ten list ucieszył wielce przytomnych, zwłaszcza zaś księstwo. Księżna spytała Don Kichota, czyby nie sądził za nieprzyzwoitość odpieczętować list do wielkorządcy, mniemała bowiem, iż wyborny być musi. Don Kichot odparł, że otworzy go sam, aby pociechę sprawić. Uczyniwszy to, obaczył, że był tak napisany:
LIST TERESY PANSY DO SANCZO PANSY, JEJ MĘŻA

Odebrałam twoje pisanie, mój Sanczo ulubiony, i przysięgam ci na świętą wiarę chrześcijańską, że zaledwie dwóch palców nie dostawało, abym z radości nie oszalała. Widzisz, mój miły, gdym usłyszała, żeś został wielkorządcą, małom się na mniejscu nie rozpukła z pociechy, boś o tem słyszał dobrze, że radość, tak jak żałość, może umorzyć człowieka. Sanczyka, twoja córka, zeszczyła się po kolanach, ani się spostrzegłszy, tak była bowiem ukontentowana. Rozłożyłam przed sobą suknię, coś mi przysłał, korale, od księżnej pani, włożyłam na szyję, listy zaś w ręku trzymałam, i mimo, że posłaniec był przytomny, zdawało mi się, że wszystko, com na jawie widziała i macała, snem było, bo któżby temu kiedy uwierzył, żeby kozopas mógł zostać wielkorządcą wyspy? Wiesz dobrze, co moja matka nieboszczka mówiła, iż trzeba długo żyć, aby wiele zobaczyć. Mówię ci to dlatego, że się spodziewam więcej zobaczyć, gdy pożyję i nie zaspokoję się, dopóki cię nie będę oglądać dziarżawcą podatkowym, albo celnikiem. Chociaż powiadają, że są to djabłem podszyte urzędy, przecie wodę na swoje koło ciągną. Jejmość pani księżna oznajmi ci, ze mam chęć jechać do dworu, pomiarkuj, czy to będzie dobrze, czyli też źle i napisz mi swoją wolę. Chcę jechać w karocy, aby ci wstydu nie sprawić.
Pleban, balwierz i bakalarz, a nawet zakrystjan, nie chcą temu uwierzyć, abyś był samorządcą. Powiadają, że to wszystko udanie, albo czary, jakie się zwykły dziać twemu panu, Don Kichotowi. Bakałarz Samson Karrasco odgraża się, że chce jechać do ciebie, aby ci te głupie rządy z głowy wybić, zaś JWPanu Don Kichotowi mózg nadpsowany naprawić. Ja jednakoż śmieję się z tego, patrząc na korale, to złoto dobrze oprawne, i suknię, z której chcę zrobić kabat dla naszej córki. Posyłam żołędzie dla księżnej pani; pragnęłabym, aby ze szczerego złota były. Przyślij mi kilka sznurów pereł, jeżeli je na twojej wyspie noszą. Wieści z tej wsi są takie, że Barrucca wydała swoją córkę za mąż za malarza-paćkarza. Przybył tu do nas, aby malować wszystko, co pod rękę podpadnie. Rada gminna poradziła mu wymalować tarczę herbową Jego Królewskiej Mości nad bramą ratusza. Zażądał dwóch dukatów za swoją fatygę; dano mu je zgóry. Pracował osiem dni i po upływie tego czasu, nic nie namalowawszy, oznajmił, że nie ma nijakiej chęci takich błahych rzeczy malować. Zwrócił pieniądze, które mu dano, i mimo wszystko, ożenił się dzięki sławie dobrego rzemieślnika. To prawda, że zamienił pędzel na motykę i że biega z nią w pole, jak sam szlachcic. Syn Piotra Lobo, przyjął tonsurę i święcenia, chce bowiem księdzem zostać. Minguilla, synowicą Mingo Silvato, dowiedziawszy się o tem, natychmiast wyraziła protest, twierdząc, że obiecał ją w stadło pojąć. Złe języki mówią, że jest od niego brzemienna, ona jednak uporczywie przeczy temu. Oliwki w tym roku nie obrodziły; w całej wsi ani kropli octu znaleźć nie sposób. Przechodziła tędy kompania żołnierzy, trzy dziewczyny wiejskie poszły za nimi. Nie chcę ci pisać gdzie są teraz, być może powrócą, a nawet znajdą takich, co je w stadło wezmą, razem z ich wadami i grzechami brzydkiemi. Nasza mała Sanczyka czuje już wolę bożą — codzień z zarobku swego odkłada dwa grosze i chowa je do mieszka, zbierając na wyprawę. Jednakoż teraz, gdy stałeś się gubernatorem, nie potrzebuje już pracować. Bez troski i trudu otrzyma od ciebie stosowne wiano. Źródło na wsi wyschło. Piorun uderzył w szubienicę; pragnęłabym, aby się ze wszystkimi tak stało! Oczekuję twego odpisania, a takoż postanowienia względem mojej jazdy do dworu.
Niechaj ci Bóg udzieli więcej lat niż mnie, a przynajmniej równie tyle; bowiem nie chciałabym samego cię na świecie pozostawiać.

TWOJA ŻONA
TERESA PANSA
Listy zostały wysławione. Śmiano się z nich, szacowano je wielce i podziwiano. Na dobitek przybył umyślny, który przywiózł list Sanczo Pansy do Don Kichota. Gdy odczytano go również w głos, zaczęto powątpiewać, czy gubernator odznacza się brakiem rozumu. Księżna udała się na swoje pokoje, aby dowiedzieć się od pazia, co mu się przytrafiło we wsi Sanczo Pansy. Opowiedział jej o wszystkiem szczegółowie, nie zapominając o żadnej okoliczności. Paź wręczył księżnej żołędzie, a prócz tego ser, którym obdarzyła go Teresa, mówiąc, że jest wyśmienity i że nie ustępuje wcale serom z Tronchón. Księżna przyjęła te dary z wielkiem ukontentowaniem. Pozostawiamy ich wszystkich, aby opowiedzieć o końcu rządów wielkiego Sanczo Pansy, kwiatu i zwierciadła wszystkich wyspiarskich gubernatorów.

KAPITULUM LIII
O ŻAŁOSNYM KOŃCU, JAKI SPOTKAŁ RZĄDY SANCZO PANSY

„Myśleć, że rzeczy tego świata trwają ciągle w stanie nieodmiennym, znaczy nawszem się mylić. Zdawa się raczej, że życie wkoło krąży, albo kołem się toczy. Po wiośnie następuje lato, po lecie jesień, po jesieni zima, po zimie znów wiosna i tak czas nieustawnie się obraca. Jedynie życie ludzkie zdąża do swego kresu, szybciej niźli wiatr, bez nadziei odnowienia się, chyba że w innem życiu, które niema obrębów, co je ograniczają.“ Tak mówi Cyd Hamet, filozof mahometański. Niektórzy, światła wiary prawdziwej pozbawieni, światłem jeno swego rozumu wspomagając się, k‘temu przyszli, iż pojęli niestateczność i szybką odmianę życia doczesnego i trwałość żywota wiecznego, co nas oczekuje. Nasz autor mówi to tutaj, mając na myśli szybkość, z jaką się skończyło, znikło, w dym się rozwiało i stało się cieniem wielkorządstwo Sanczo Pansy.
Gubernator, siódmej nocy od zaczęcia sprawowania urzędu, spoczywał właśnie w swej łożnicy, nasycony nie tyle winem i chlebem, ile wyroków wydawaniem, przyjmowaniem podań, praw i sankcyj ustanawianiem i gdy sen, mimo głodu, już miał mu zamknąć powieki, usłyszał nagle okropny odgłos dzwonów i wrzask taki, jakby się cała wyspa zapaść miała. Usiadł na łożu i jął nadsłuchiwać pilnie, próbując wymiarkować, coby za przyczyna tego harmideru była. Nie tylko nie mógł dorozumieć się, ale posłyszał, że do wrzawy i do dzwonów odgłosu domieszał się łoskot bębnów i trąb granie; przeto jeszcze bardziej zadziwiony pozostał, pełen strasznej trwogi i zalęknienia. Wyskoczył po chwili z łoża, włożył pantofle na nogi, z przyczyny wilgotności gruntu i, nie wdziewając na się sukni, podbiegł do drzwi komnaty, aby ujrzeć ze dwadzieścia osób, biegnących po gankach z zapalonemi pochodniami i szpadami dobytemi w rękach. Wszyscy wrzeszczeli jak opętani:
— Do broni, do broni, panie Gubernatorze! Do broni, bowiem na wyspę wdarło się mrowie nieprzyjaciół. Zginiemy marnie, jeżeli Wasza roztropność i dzielność nas nie poratuje! Z tym wrzaskiem i furją dobiegli do miejsca, gdzie stał Sanczo, pomieszany i osłupiały z przyczyny tego, co widział i słyszał. Gdy już się zbliżyli, jeden z nich rzekł:
— Uzbrajajcie się, Wasza Miłość, co prędzej, jeżeli me chcecie swej własnej zguby i zniszczenia całej wyspy.
— W co się mam uzbrajać? — zapytał Sanczo. — Cóż ja wiem o zbrojach i o niesieniu pomocy? Trzeba te rzeczy ostawić lepiej memu panu, Don Kichotowi z Manczy, który w tem mgnieniu oka wszystkiemu zaradzi. Ja, biedny grzesznik przed Bogiem, nie znam się wcale na tych bijatykach.
— Ach, panie Gubernatorze — rzecze drugi cóż to znów za miętkość? Niechże Wasza Miłość się uzbraja, przynieśliśmy WPanu broń następną i odsieczną. Wyjdźcie na plac i bądźcie naszym dowódcą, bo to się Wam z prawa należy, jakoże jesteście naszym gubernatorem.
— Niechże zatem do kata mnie uzbroją! — odparł Sanczo.
Wnet mu włożyli na koszulę dwa srogie puklerze, jeden z przodu, drugi z tyłu, nie pozwalając mu na- wet sukni narzucić. Przez otwory, które uprzednio uczynili, wydobyli na wierzch jego ramiona, później ścisnęli go dobrze wkoło sznurem, tak iż uwięziony i zamurowany pozostał, między dwoma puklerzami, wyprostowany jak wrzeciono, nie mogąc kolan zgiąć, ani kroku postąpić. Dano mu do ręki lancę, na której się podparł, aby się na nogach móc utrzymać. Gdy go już tak oporządzili, nalegali, aby ruszył przodem, prowadził ich i do walki zagrzewał, jakoże jest ich gwiazdą polarną, gwiazdą zaranną i latarnią, tedy można być upewnionym, że sprawy dobrym torem pójdą.
— Jakże, do djabła, mam iść nieszczęsny — odparł Sanczo — gdy goleniami poruszyć nie mogę, gdyż przeszkadzają mi w tem te ramy, w któreście mnie tak ciasno oprawili? Możecie mnie tylko wziąć na ramiona, zanieść mnie pod jakiś próg i położyć wpoprzek albo wzdłuż, będę tego progu pilnował mojem ciałem i tą lancą.
— Ruszajcie naprzód, panie Gubernatorze — zawołał jeden — to raczej strach, niż tarcze, nie zwala WPanu postąpić kroku. Pospieszajcie, otrząśnijcie się, czas nagli, liczba nieprzyjaciół się zwiększa, hałas się pomnaża, niebezpieczeństwo rośnie.
Na te zaklęcia i przymówki, gubernator spróbował poruszyć się, atoli chcąc postąpić, upadł jak długi z takim rumorem, iż zdało mu się, że się na kawałki roztrącił. Pozostał na ziemi, niby żółw, zamknięty w swojej skorupie, jak połeć wieprzka solonego w dzieży, lub jak łódź, co na ławicy piasku osiadła. Jego upadek nie pobudził do litości przedrwiwaczy, którzy, pochodnie zagasiwszy, jeszcze większego głosu dobyli, larum i zgiełk czyniąc okrutny. Przebiegli po nieboraku Sanczy, brzuch mu tratując i szczękając orężem po puklerzach. Gdyby nie stulił się do kuny i głowy między tarcze nie schował, do gorszych dlań rzeczy przyjśćby mogło. Do tej ostateczności przywie- dziony, pot śmiertelny z siebie wydawał i z całego serca Boga prosił, aby go z tego niebezpieczeństwa wydobył. Jedni po nim deptali, drudzy przewracali się na niego, a znalazł się i taki żartowniś, co stanął na nim i stał tak kęs czasu, wydając jakby z wieży rozkazy walczącym i krzycząc:
— Pójdźcie tutaj! Z tej strony nieprzyjaciele następują! Brońcie tego wykuszu; zamknąć tę bramę i schody zatarasować! Dawajcie tu smołę gorącą, roztopioną żywicę i wrzącą oliwę! Na ulicach ustawić szańczyki z materaców!
Mówiąc pokrótce, z wielkim pośpiechem wymienił wszystkie wojskowe narzędzia i sprzęty, do oblężenia i obrony miasta należące. Nieborak Sanczo, potłuczony i zmielony, słuchając wszystkiego i cierpiąc okrutnie, szemrał skroś zęby:
„Niech Bóg zdarzy, aby ta wyspa wkrótce stracona została, a ja, abym umarł albo został oswobodzony od tej strasznej tortury“. Niebo wysłuchało tego wołania i gdy się tego najmniej spodziewał, posłyszał jak wołano: „Zwycięstwo! Zwycięstwo! Nieprzyjaciele rzucili się do ucieczki! Podnieście się, panie gubernatorze, cieszcie się z zwycięstwa i rozdzielcie łup, dobyty na nieprzyjaciołach, dzięki dzielności twego niezwyciężonego ramienia“.
— Niechaj mnie podniosą! — rzekł zbolałym i żałosnym głosem. Dopomogli mu powstać na nogi, a gdy już stanął, rzekł:
— Wroga, którego zwyciężyłem, niech mi gwoździem do łba przybiją. Nie chcę dzielić łupu, dobytego na nieprzyjacielu. Proszę jeno przyjaciela, jeżeli taki się znajdzie, aby mi dał kilka kropel wina i osuszył mnie z tego potu, gdyż czuję się, jakbym był cały w wodzie.
Otarli go. Przynieśli mu wina i uwolnili go z puklerzy. Gdy usiadł na łożu, wpadł w omdlenie ze strachu, wysilenia i nuży. Żartownisie zaczęli żałować, że tak daleko figle swoje posunęli. Gdy jednak Sanczo do zmysłów utraconych przyszedł, uciszył się ich niepokój, który omdleniem Sanczy spowodowany został. Gubernator zapytał, która godzina. Odpowiedzieli mu że już dnieje. Sanczo, nie nie mówiąc, zaczął się ubierać, cały pogrążony w milczeniu. Wszyscy patrzyli nań nie wiedząc, co ma znaczyć ta pospieszność, z jaką suknie na siebie nakłada. Ubrawszy się wreszcie z niemałą ciężkością, (tak był potłuczony i zbity), ruszył powoli ku stajni, otoczony ciżbą przytomnych. Zbliżył się do swego osła, obłapił go, ucałował w łeb i rzekł:
— Pójdź, mój towarzyszu i przyjacielu, wierny wspołeczniku moich trudów i nieszczęść. Dopóki żyłem z tobą, nie myślałem o niczem, jak o napasieniu cię i oporządzeniu twojej burdy; szczęśliwe były moje godziny, szczęśliwe dni i lata. Ale odkąd cię odstąpiłem i wlazłem na szczebel pychy, tysiąc nieszczęść, tysiąc trosk i cztery tysiące kłopotów i przykrości wstąpiło do mojej duszy.
Mówiąc tak, kulbaczył swego osła, bez tego, aby ktoś słowem jednem się doń odezwał. Gdy już osioł miał burdę na sobie, wgramolił się na jego grzbiet, nie bez wielkiego wysilenia i trudu, zas później, obróciwszy się do marszałka, sekretarza, szafarza i doktora Pedra Rezio, jako i do innych przytomnych, rzekł:
— Dajcie mi wolną drogę, moi panowie, i podwoicie mi powrócić do dawnej swobody i dawnego życia, abym zmartwychwstał z teraźniejszej śmierci. Nie przyszedłem na świat poto, aby być gubernatorem i by bronić wysp i miast, przeciwko wrogom, co je napastują. Rozumiem się lepiej na uprawie roli, na kopaniu rydlem i na obcinaniu winnych krzewów w winnicy, niż na ustanawianiu praw i obronie królestw i prowincyj. Świętemu Piotrowi dobrze w Rzymie, chcę przez to rzec, że niech każdy siedzi, gdzie się należy, i pilnuje swego rzemiosła, dla którego się narodził. Mnie przystojniej z łopatą w garści, niżli ze sceptrum gubernatora. Wolę się sycić zupą z czosnku, niżli podlegać twardej opiece niezbytego doktora, który mnie chce głodem zamorzyć. Wolę, powiadam, spoczywać latem w cieniu dębu, zaś zimą wysypiać się zakutany w kabat, skórą owczą podbity, byleby tylko czuć swoją swobodę, niżli spać na płótnach z Holandji i stroić się w skóry kunie i futra sobolowe, ciężar rządzenia na sobie nosząc. Ostańcie z Bogiem WPanowie i powiedzcie księciu, że nagi na świat przyszedłem i nagi się być znajduję, ani nie straciłem, ani nic nie zyskałem; chcę rzec, że bez jednego szeląga, nastałem na te urzędy i bez jednego szeląga stąd odchodzę, przeciwko zwyczajowi gubernatorów innych wysp. Rozstąpcie się i dajcie mi przejazd swobodny, jadę, aby się plastrami obłożyć, gdyż, jak mi się zdaje, wszystkie żebra mam połamane, z łaski nieprzyjaciół, którzy tej nocy przechadzali się po mnie!
— Tego nam WPan nie uczyni, panie Gubernatorze — rzekł doktór Pedro Rezio — dam Waszej Miłości kordjał na obrażenia, który powróci Wam dawny wigor i zdrowie. Co się tyczy posiłków, to przyrzekam Waszej Miłości, że się poprawię i pozwolę jeść w wielkiej obfitości wszystko, na co tylko będziecie mieli wolę.
— Późno, mój miły — odparł Sanczo. — Mam równą chęć tu siedzieć, jak Turkiem ostać. Tych żartów dwa razy powtarzać nie lza. Równie tu nie pozostanę, równie innego urzędu nie przyjmę, choćby mi go dawano, jako potrawę wymyślną między dwoma daniami, jak i bez skrzydeł do nieba nie dolecę. Jestem z rodu Pansów, zaś my wszyscy mamy łby twarde: gdy mówię raz nie do pary, tak być musi, choćby i było do pary i choćby cały świat mówił inaczej. Niech w tej stajni ostaną skrzydła mrówki, które mnie w powietrze uniosły, abym jadał jaskółki i wróble, a my zacznijmy chodzić po ziemi, nogami dobrze napłask. Chocia ich zdobić nie będą trzewiki ze skóry kordobańskiej, pięknie wyrzynanej, przecie nie zabraknie łyka na chodaki. Niech każda owca z drugą owcą chadza i niech nikt dalej nogi nie wyciąga, jak jego suknia sięga. Teraz zaś nie tamujcie mi już drogi, bo się pora późna czyni.
Na to odparł marszałek:
— Nie będziemy sprzeczni odjazdowi Waszej Miłości, panie Gubernatorze, atoli z żalem go utracimy, gdyż chcielibyśmy go zatrzymać, dla jego bystrości umysłu i dowcipu biegłości.
Wiadomo jednak, że każdy gubernator, odjeżdżając z miejsca, gdzie rządził, winien zdać rachunek ze swoich czynności. Spraw się Wasza Miłość z tych dziesięciu dni, w ciągu których władzę sprawowałeś, a później ruszaj w pokoju z Bogiem.
— Nikt tego po mnie żądać nie może — odparł Sanczo — krom księcia, lub człeka, któremu książę to zlecił. Jadę obaczyć się z księciem i zdać mu ze wszystkiego szeroko sprawę. Do tego wyjeżdżając stąd, tak jak wyjeżdżam nagi, daję poznać jawnie, że rządziłem jak anioł.
— Na mą duszę — odparł doktór Rezio — wielki Sanczo Pansa słusznie mówi. Mniemam, że trzeba go wolno puścić; książę będzie go rad widzieć.
Wszyscy byli tegoż zdania. Rozstąpili się przeto, ofiarując się mu towarzyszyć i opatrzyć go we wszystko, co do wygodnej i bezpiecznej podróży należy.

Sanczo rzekł, iż pragnie trochę owsa dla swego siwca, zaś dla siebie pół bochenka chleba i kawał sera. Droga jest tak krótka, że niczego nie potrzebuje. Wszyscy go uściskali, a on ich wzajemnie. Pozostali zadziwieni z jego przemowy i tak nagłej a mądrej decyzji.

KAPITULUM LIV
KTÓRE MÓWI O RZECZACH, TEJ A NIE INNEJ HISTORJI SIĘ DOTYCZĄCYCH

Księstwo nie chcieli, aby wyzwanie ich hołdownika przez Don Kichota, uczynione dla przyczyn, o którycheśmy już namieniali, bez skutku pozostało. A chocia ten młodzian uszedł do Flandrji, aby tylko damy Rodriguez za świekrę nie mieć, wynaleźli na jego miejsce pachołka, Gaskończyka, zwanego Tosilosem, któremu wprzód należycie rozpowiedzieli jak się miał sprawować. Po dwóch dniach książę oznajmił Don Kichotowi, że za cztery dni adwersarz w zbroi rycerskiej stanie na placu, dowodząc, że ta panienka zełgała na pół brody, albo i li na całą brodę,[397] i gdy twierdziła, iż przyrzekł się z nią ożenić. Don Kichot wielce się uradował z tej nowiny. Obiecał sobie, że cudów w tej spotyczce dokaże i za wielkie szczęście poczytywał sobie tę sposobność, która mu pozwoli okazać książęcej parze jak daleko sięga dzielność jego niezwyciężonego ramienia. Pełen wesela oczekiwał upłynięcia tych czterech dni, które, mierzone jego niecierpliwością, czterema wiekami mu się zdały.
Pozwólmy im upływać (tak jak i innym rzeczom upłvwać pozwoliliśmy) i wracajmy do Sanczy, który ni to rad, ni to smutny, jechał na swoim ośle, chcąc odszukać swego pana. Towarzystwo osła przekładał nad wielkorządstwa wszystkich wysp na świecie.
Jeszcze niewiele się był oddalił od swojej wyspy (nie zatroskał się nigdy o rozpatrzenie tej sprawy, czyli wyspą, miastem czy też wsią było miejsce, gdzie rządy sprawował), gdy ujrzał idących naprzeciwko niemu sześciu pielgrzymów, na kijach wspartych. Byli to cudzoziemcy, co śpiewając, o jałmużnę proszą. Gdy się już do niego zbliżyli, ustawili się w dwa szeregi i, dobywszy wszyscy wraz głosu, jęli śpiewać w swoim języku jakąś pieśń, której Sanczo zrozumieć nie mógł, krom jednego słowa: jałmużna, jasno w tej pieśni wyrażonego. Dorozumiał się zatem, że o wziątek w tym śpiewie proszą, a że był miłosierny z przyrodzenia, według tego, co Cyd Hamet powiada, wyciągnął zatem z sakwy połowę chleba i połowę sera, co je w drogę wziął, na opatrzenie swojej osoby, i dał im tę żywność, upewniając niememi znakami, że nic więcej nie ma. Pielgrzymi przyjęli chętnie chleb i ser, wołając:
Güelte, güelte!
— Nie rozumiem — odparł Sanczo — czego żądacie odemnie poczciwcy!
Wówczas jeden z pielgrzymów wyjął spod sukni mieszek i pokazał go Sanczy, z czego giermek wniósł, że pieniędzy się domagają. Sanczo przytknął do gardła wielki palec, zaś drugą rękę rozszerzył, dając im znak, że złamanego szeląga nie ma przy duszy, później zwarł piętami osła, aby ich minąć. Gdy przejeżdżał, jeden z pielgrzymów, bacznie nań spojrzawszy, podbiegł do niego, zarzucił mu ramiona na szyję i zawołał w czystym języku kastylijskim:
— Dla Boga, cóż ja widzę? Zaliż to możliwe, ze trzymam w ramionach mego drogiego kompana i sąsiada, Sanczo Pansę? Trzymam go, trzymam ani chybi, gdyż nie śpię przecież, zaś o tej godzinie nigdy jeszcze nie jestem pijany.
Sanczo zadziwił się niezmiernie, usłyszawszy, ze go po imieniu zowie i za szyję obłapia jeden z tych cudzoziemskich pielgrzymów. Chocia patrzył na niego z pilnością i w milczeniu, przecie go rozeznać nie mógł. Pielgrzym, widząc, iż Sanczo w niepewności ostaje, rzekł:
— Zali to możliwe, abyś bracie mój, Sanczo Pansi, nie poznał swego rodaka, Rikota Maura, kramarza z twojej wsi?
Sanczo jeszcze pilniej na niego zważył, a wkońcu rozeznawszy go, zarzucił mu ramiona na szyję, nie złażąc z osła i rzekł:
— Któż u djabła mógł cię poznać w tę suknię kuglarską przystrojonego? Rzeknij mi, kto z ciebie takiego Francuzika[398] uczynił i jak śmiesz do Hiszpanii powracać, gdzie, jeśli dociekną kim jesteś i poznają cię, będziesz się miał spyszna.
— Jeżeli mnie nie wydasz, Sanczo — odparł pielgrzym — będę pewien, że nikt mnie w tem przebraniu nie pozna. Zejdźmy z drogi i schrońmy się do tego lasu topolowego, gdzie moi wspołecznicy umyślili odpocząć i posilić się nieco. I ty się z nami posilisz, są to bowiem ludzie dobrzy i uprzejmi. Będę miał sposobność opowiedzieć ci, co mi się zdarzyło, gdym wyszedł ze wsi, aby być posłuszny rozkazaniu Jego Królewskiej Mości, które tak surowie zagroziło memu nieszczęśliwemu narodowi,[399] jak o tem już pewnie słyszałeś.
Sanczo przystał na prośbę Rikota, który, pogadawszy z innymi pielgrzymami, ruszył wraz z nimi do lasu topolowego, który widniał w pewnem oddaleniu od głównego traktu. Pielgrzymi zrzucili kostury, zdjęli płaszczyki i pozostali w spodnich sukniach. Wszyscy byli młodzieńcami o udatnym pozorze, krom Rikota człeka już w lata posuniętego. Mieli sakwy dobrze opatrzone i to rzeczami, co apetyt na odległość dwóch mil przyciągają. Rozsiedli się na ziemi i, uczyniwszy sobie obrus ze świeżej murawy, rozłożyli na niej chleb, sól, noże, orzechy, kawałki serów i gnaty prosięce, których jeśli już obgryzać nie można było, to przynajmniej można je było wysysać. Rozdana została także potrawa czarna, co się zowie cabial, przyrządzona z ikry rybiej i wielce apetyt pobudzająca. Nie brakowało im także oliwek, acz suchych i bez soku, przecie smakowitych i pachnących. Najwięcej jednak tę ucztę na trawie ozdobiło sześć sporych butlów wina. Każdy z swej sakwy jedną wyciągnął, nawet poczciwy Rikote, co z Maura przedzierzgnął się w Niemca, wydobył butlę, która wielkością innym dorównywała. Zaczęli pojadać z wielkim smakiem, z rozmysłem, a powoli, kosztując każdy kęs, który końcem noża brali. Naraz podnieśli wszyscy w górę ramiona i swoje butle, poczem szyjki ich do gęb wraziwszy, oczy w niebo utkwili, jakby ich tam jakiś widok przynęcił. W tej postawie głowy raz na tę stronę, to znów na tamtą przechylali, jakby na znak doznawanej rozkoszy, która trwała tak długo, wpóki cała zawartość tych butlów do ich brzuchów nie przeszła. Sanczo patrzył na to wszystko i „nad niczem nie bolał“.[400] Przeciwnie, zgodnie z przysłowiem, które znał: „kiedy wejdziesz między wrony, krakaj jak i ony“, poprosił Rikota o butlę i, jak wszyscy inni, z tem samem ukontentowaniem wzrok w niebo wbił. Butle cztery razy pozwoliły należycie być wychylone, ale za piątym razem już posłuszeństwa odmówiły, wyschłe i suche były bowiem bardziej od janowca. To nieco umniejszyło radość, którą wszyscy okazywali. Od czasu do czasu niektórzy z pielgrzymów ściskali Sancza za prawicę, mówiąc: „Hiszpan i Niemiec, dwa kompany“, zaś Sanczo odpowiadał: „Dobrzy kompani do króćset!“ i wybuchał śmiechem, który przez godzinę się rozlegał.
Giermek zapomniał już o wszystkiem, co mu się na urzędzie przytrafiło, bowiem gdy człek je i pije, zmartwienia pospolicie nad nim władzy nie mają. Gdy już wina nie stało, zmorzył ich sen. Posnęli tam, gdzie siedzieli, na świeżej murawie, co im za obrus służyła. Jedynie Rikote i Sanczo czuwali, gdyż mniej pili, a więcej jedli. Rikote odciągnął Sancza na stronę. Usiedli pod bukiem, zostawiwszy pielgrzymów, w głębokim śnie pogrążonych. Rikote, nie postarbnąwszy się ani razu w swoim języku maurytańskim, jął mówić czystym kastylijskim językiem, na ten kształt:
— Wiesz dobrze, mój przyjacielu i sąsiedzie, Sanczo Pansa, jaką trwogę i przestrach sprawiło pośród nas wywołanie Jego Królewskiej Mości i ukaz przeciwko naszemu narodowi. Ja przynajmniej tak zalękniony zostałem, iż zdało mi się, że jeszcze przed czasem, udzielonym nam na wyjście z Hiszpanji, na mnie i na moich synów spadnie surowa i okrutna kara. Umyśliłem zatem, jak na rozumnego człeka przystało, (który, gdy wie, że mu w oznaczonym czasie dom i schron odebrać mają, stara się o inny, aby się doń przenieść), umyśliłem, mówię, wyjść ze wsi sam bez rodziny, i poszukać miejsca sposobnego, gdziebym mógł bezpieczne schronienie dla swoich wynaleźć, bez tego pośpiechu, z jakim inni wyjeżdżali. Zważyłem dokładnie, wraz z przezorniejszymi ludźmi mego narodu, że ten wyrok królewski był nietylko zagrożeniem wobec nas, jak niektórzy mniemali, ale prawem istotnem, które dopełnione być miało w czasie oznaczonym. W wierze tej utwierdzała mnie i wiadomość o przewrotnych zamysłach i podłych intrygach, knowanych przez niektórych Maurów, które były takie, iż chyba sam Bóg natchnął króla, aby przywiódł do skutku ukaz tak surowy. Nie chcę mówić, abyśmy wszyscy winę ponosić mieli. Nie brak wśród nas prawdziwych i wiernych chrześcijan, aliści liczba ich jest tak mała, że się nie może sprzeciwić wielości tych, którzy nimi nie są. Niebezpiecznie jest węża karmić na swem łonie, i mieć w swym domu nieprzyjaciół.[401] Przeto byliśmy słusznie ukarani wygnaniem. Kara ta, niektórym łagodną się zdała, acz dla nas była najsroższym ciosem, jaki sobie tylko wystawić można. Gdziekolwiekżeśmy się znaleźli, wszędzie Hiszpanji odżałować nie mogliśmy. Tuśmy się przecie porodzili i Hiszpanja jest naszym krajem rodowitym. W żadnym kraju nie doznaliśmy przyjęcia, jakiegoby nasz smutny stan mógł się spodziewać. Żywiliśmy nadzieję, że w Barbarji i w całej Afryce znajdziemy dobre przyjęcie i wspór należny, atoli właśnie tam najgorzej się z nami obeszli.
Poznaliśmy nasze dobro, dopiero wówczas, kiedyśmy je utracili. Tak żywa chęć w nas trwa powrócenia do Hiszpanji, że większość tych, co jak ja, językiem kastylijskim władają, tu powracają,[402] ostawiając swoje żony i dzieci w opuszczeniu i bez pomocy, tak wielką jest bowiem ich miłość do kraju. Teraz wiem już przez eksperjencję, jak słodką rzeczą jest ojczyzny miłość. Wyszedłem zatem jak już powiedziałem, z naszej wsi i udałem się do Francji. Chocia nam tam nienajgorzej było, ochota mnie wzięła dalej wędrować. Udałem się do Włoch, stamtąd zaś do Niemiec. Zdaje mi się, że tam można żyć najswobodniej, gdyż lud tameczny nie zważa małych rzeczy i obrządków; każdy, według swego widzi mi się, postępuje a we wszystkich prawie prowincjach Niemiec, wolność sumienia i wiary panuje. Nająłem sobie blisko Augsburka dom przyzwoity. Później dołączyłem się do tych pielgrzymów, którzy zwykli każdego roku do Hiszpanji wędrować i miejsca święte odwiedzać, co są dla nich niby Indje, a przytem pewne źródło zarobku. Przebiegają wskroś całą krainę. Niemasz takiej wsi lub mieściny, skądby nie wyszli, dobrze nażarci i opici i przynajmniej jednym realem obdarowani. Przy końcu tej pielgrzymki pozostaje im zawsze ze sto skudów, które na złoto odmieniwszy, zawiercają w swoje kostury, albo i w kapuce od płaszczów ukrywają. Dzięki takim fortelom a obrotom, wynoszą złoto z królestwa, mimo granicznych straży i portów, gdzie za nimi dobrze śledzą.
Moim zamysłem, Sanczo, jest wydobyć z ziemi skarb, który zakopałem. Łatwie tego będę mógł dokonać, gdyż leży w ziemi daleko ode wsi. Napiszę później, albo i sam przebiorę się do Algieru, do mojej żony i córki, o których wiem, że się tam znajdują, aby znaleźć sposób przedostania się do jakiegoś francuskiego portu, skąd je do Niemiec zabiorę. Będziemy tam oczekiwali, aż Bóg inaczej nie zrządzi. Upewniony jestem, że moja córka Rikota i moja żona Franciszka Rikota dobrze są w świętej wierze katolickiej ugruntowane, a ja chocia im w tem ustępuję, przecie więcej dobrym chrześcijaninem jestem, jak Maurem. Proszę ciągle Boga, aby mi umysł oświecił, i natchnął jak Mu najlepiej służyć mam. Dziwuję się tylko niezmiernie i pojąć nie mogę. dlaczego moja żona i córka do Barbarji się udały, miast do Francji, gdzie mogłyby były żyć przecie jako chrześcijanki.
— Zważ Rikote, że nie od nich to zawisło — odparł Sanczo. Uprowadził je z sobą brat twojej żony, Juan Tiopeyo. Ów, będąc Maurem prawym, do tego miejsca dążył, które mu się najlepsze być wydało. Chcę ci rzec jeszcze, że próżno będziesz szukał tego, coś ukrył, gdyż słuchy chodzą, że twojej żonie i szwagrom odebrane zostały perły, wraz z wielką ilością monet złotych, i sekwestrem na skarb obłożone.
— Mogło i to być, Sanczo — rzekł Rikote — ale wiem dobrze, że nie dobrali się do mego skarbu, bo nie wyjawiłem im miejsca, w którem się znajduje, w obawie jakiegoś nieszczęścia. Jeżeli zgodzisz się pójść ze mną i dopomożesz mi wydobyć go i przechować, dam ci dwieście skudów. które będziesz mógł użyć na swe potrzeby — nie tajno mi bowiem, że ich nie masz wiele.
— Uczynię to chętnie — odparł Sanczo — ale nie sądź, że jestem z przyrodzenia chciwy. Gdyby prze- ciwnie było, nie wypuściłbym dzisiejszego rana z łap pewnego urzędu, który posiadając, mógłbym mieć ściany mego domu ze szczerego złota, zaś po sześciu miesiącach na srebrnych półmiskach jadać. I dlatego, a takoż, aby nie zdawało się, że zdradzam króla, wspomagając jego nieprzyjaciół, nie pójdę z tobą, dopóki mi nie przyrzekniesz czterystu skudów, tak jakeś ich dwieście obiecał.
— Jakiż to urząd opuściłeś dzisiaj, Sanczo? — zapytał Rikote.
— Odstąpiłem — rzecze Sanczo — wielkorządstwa wyspy, i to takiej, że lepszej nie znaleźć na trzy strzały z kuszy.
— Gdzie się znajduje ta wyspa?
— Gdzie się znajduje? — odparł Sanczo — o dwie mile stąd. Zowie się ta wyspa Baratarja.
— Zamilcz, Sanczo — rzekł Rikote. — Wyspy znajdują się na morzu. Nie masz ani jednej na lądzie stałym.
— Zacóżby nie? — odparł Sanczo — mówię ci, bracie, Rikocie, że wyjechałem z tej wyspy dzisiejszego rana, zaś wczoraj jeszcze zarządzałam nią do upodobania. Z tem wszystkiem opuściłem ją, zważywszy, że urząd gubernatora jest niebezpieczny.
— I cóżeś zarobił na swym urzędzie? — zapytał Rikote.
— Prawdę mówiąc, tyle zyskałem — odparł Sanczo — żem się dowiedział, niezdatnym być do rządzenia, chyba tylko trzodą owiec. Uznałem takoż, że bogactwa, których się sobie na tych urzędach przysparza, kosztują wiele niespokojności, niedospania i głodu, gdyż na wyspach gubernatorzy mało jadają, zwłaszcza jeżeli nad ich zdrowiem lekarze pieczę mają.
— Nie pojmuję cię Sanczo — rzekł Rikote — lecz zdaje mi się, że wszystko to są brednie, co je wyrażasz. Któżby ci był powierzył wyspy do rządzenia? Małoż jest na świecie ludzi zdatniejszych do sprawowania urzędu gubernatora? Zamilcz, Sanczo, i do zdrowych zmysłów powróć. Jeżeli pójdziesz ze mną i pomożesz mi wydobyć ukryty skarb (który jest tak wielki, że w samej rzeczy na to miano zasługuje) dam ci tyle, że będziesz miał żyć z czego.
— Jużem ci oświadczył, mój Rikocie — odparł Sanczo — że nie chcę. Niechaj ci wystarczy, że cię nie zdradzę. Idź dalej z Bogiem swoją drogą, a mnie pozwól moją podróż odbywać. Wiem, że to, co się uczciwie zarobi, nieraz stracone zostaje, ale i to wiem, że nabytość oszukana zawsze idzie do czarta, pospołu z swoim panem.
— Nie chcę więcej nalegać na cię, Sanczo — rzekł Rikote. — Powiedz mi jeno, czyś był we wsi, kiedy moja żona, córka i szwagier stamtąd wyjeżdżali?
— Zapewne, byłem temu przytomny — odparł Sanczo — i mogę rzec, iż twoja córka tak pięknie wyglądała, że niemała ciżba tak mężczyzn, jak i kobiet, we wsi mieszkających, wyszła, aby ją oglądać. Wszyscy powiadali, że jest to najpiękniejsze na świecie stworzenie.
Dziewczyna, odjeżdżając, łzami gorzkiemi się zalewała, ściskała gorąco swoje przyjaciółki i wszystkich, co ją oglądać przyszli. Prosiła, aby ją polecili Bogu i świętej Dziewicy, a wszystko to w takiem zasmuceniu, że i ja nie mogłem od łez się wstrzymać, chocia z przyrodzenia nie jestem do płaczu skory. Powiem ci także, iż było wielu, co ją ukryć chcieli, albo też z drogi ją porwać; stanęła temu na wstręcie jeno trwoga, aby woli królewskiej nieposłusznymi się nie okazać. Zwłaszcza niespokojność wielką okazywał Don Pedro Gregorio, ten bogaty młodzian, co go znasz. Powiadają, że się w niej rozkochał okrutnie. Po wyjeździe twojej córki, jużeśmy go we wsi nie widzieli. Można mniemać, że udał się w jej tropy, aby ją porwać — ale dotąd nie było o tem słychać nic pewnego.
— Zawsze miałem podejrzenie — odparł Rikote — że ten szlachcic miłuje moją córkę, jednakoż dobrze rozumiejąc o cnocie Rikoty, niewiele dbałem o jego afekty. Zapewne słyszałeś już o tem, Sanczo, że Maurytanki nierade łączą się w stadła z dawnymi chrześcijanami: jeżeli to i zachodzi, to nader zrzadka. Córka moja, jak mniemam, więcej dbała o to, aby być prawą chrześcijanką, niż o miłość, i niewiele zważała na nalegania tego bogatego dziedzica.
— Daj Boże, aby tak było — odparł Sanczo — związek ten szczęściaby im nie przysporzył. Teraz jednak pozwól mi odjechać, Rikote, bowiem jeszcze dzisiaj wieczorem chcę przybyć tam, gdzie się znajduje mój pan, Don Kichot.
— Niech cię Bóg prowadzi, bracie Sanczo — rzekł Rikote. — Już też i moi towarzysze ze snu się ocknęli, czas i nam udać się w dalszą drogę.

Uściskali się serdecznie nawzajem. Sanczo wsiadł na swego osła, Rikote oparł się na swym kosturze i tak się rozstali.

KAPITULUM LV
O NIEKTÓRYCH PRZYTRAFIENIACH, CO SIĘ PODCZAS DROGI SANCZO PANSY ZDARZYŁY

Sanczo, straciwszy wiele czasu na rozmowie z Rikotem, nie mógł już tegoż dnia odjechać do książęcego zamku. Noc go zaskoczyła w drodze, o pół mili od zamku. Noc ta była ze wszystkiem mroczna i zachmurzona. Sanczo zbytnio się nie turbował, gdyż pora letnia była. Ujechał na bok z traktu, aby dnia się doczekać. Zły i twardy jego los zdarzył, że szukając wygodnego legowiska, wpadł, pospołu z osłem, w głęboką i czarną jamę, znajdującą się pośród ruder. Nieborak, upadając, polecił się z całego serca Bogu, bowiem mniemał, że bez zatrzymania na samo dno piekieł spadnie. Przecie się tak nie stało, gdyż, na głębokości trzech sążni, osioł już grunt namacał, zaś Sanczo żadnego szwanku nie poniósł. Pomacał się po całem ciele i oddech wstrzymał, chcąc doświadczyć, jeżeli nie był skaleczony. Atoli, czując się całym i we wszystkich członkach zdrowym, jął wysławiać Boga za miłosierdzie, jakie mu uczynił, bo rozumiał, że na kawałki rozpaść się może. Dotknął rękami ścian tego dołu, aby doświadczyć, czy uda mu się stamtąd wydobyć, bez niczyjej pomocy, ale znalazł je gładkie i spadziste, bez żadnego występu.
Wielce się z tego zasmucił, osobliwie kiedy osioł zaczął ubolewać żałosnym i słabym rykiem. Niema się czemu dziwować, bowiem biedne bydlę miało słuszną przyczynę użalania się, znalazłszy się w etanie smutnym nad wyraz.
— Ach — zawołał wówczas Sanczo Pansa — jakież to niespodziane przypadki zdarzają się tym, co żyją na tym świecie omylnym! Któżby rzekł, iż ten, kto wczoraj jeszcze zasiadał na krześle gubernatora wyspy, rozkazywał sługom i hołdownikom, dzisiaj ujrzy się za żywa zakopany w jamie i pomocy wszelkiej pozbawiony. Pomrzemy tutaj z głodu, ja i mój osioł, jeżeli już i prędzej żywota nie damy, on z potłuczenia, a ja z frasunku i ze strapienia. Gdybym przynajmniej był tak szczęśliwy, jak mój pan Don Kichot, wówczas, gdy się spuścił do jaskini czarownika Montesinosa. Znalazł tam osoby, co go przyjęły wdzięcznie i lepiej niźliby się to stało w jego własnym domu; czekał już nań stół nakryty i łoże usłane. Miał tam miłe i cudne widzenia, tymczasem ja ujrzę tutaj tylko ropuchy, żmije i węże. Ha, ja nieszczęsny! Do czegóż to przywiodły mnie moje głupie zapędzenia! Wydobędą z tej jamy moje kości, kiedy się już niebu podoba, że na ich ślad trafią, moje kości, powiadam, czyściuchne, bielutkie i obrane z ciała, a takoż i kości mego osła. W ten sposób poznają, kim byliśmy, przynajmniej dorozumieją się tego ci, co słyszeli, że Sanczo nigdy nie rozstawał się z swym osłem, zaś osioł z Sanczą. O my nieszczęśni! Dlaczegóż przeciwny los nie pozwala nam umierać we wsi, między swymi! Gdyby już nieszczęściu naszemu zabieżyć nie można było, przynajmniej znaleźlibyśmy ludzi, coby nam pożałowania nie skąpili i zamknęli nam oczy w ostatniej naszego życia godzinie.
— O drogi przyjacielu i towarzyszu mój wierny! Jakże ci źle odpłaciłem za służby twoje! Przebacz mi i proś fortunę, najgoręcej, jak tylko możesz, aby nas dobyła z tego niezmiernego utrapienia, w którem pospołu się znajdujemy. Przyrzekam, że ci łeb wawrzy- nami uwieńczę, abyś wyglądał jak poeta laureat, a takoż że dam ci podwójną porcję owsa.[403]
Tak lamentował poczciwy Sanczo. Jego osioł słuchał pilnie tego wszystkiego, nie odpowiadając ani słowa, takie było bowiem strapienie i ból, które nieborak odczuwał. Całą noc na próżnych użaleniach i lamentach straciwszy, ujrzeli wreszcie światło dnia. Wówczas Sanczo przekonał się, że całkiem niepodobna jest wyleść z tej studni, bez pomocy czyjejś. Jął więc znów utyskiwać i wołać na wszystek głos, aby go ktoś usłyszał. Ale wszystkie te krzyki przepadały w pustkowiu, bowiem w tej okolicy nie było żywej duszy. Rozumiał się już martwy i pogrzebiony na wieki. Osioł leżał z mordą opuszczoną. Sanczo tyle dokazał, że go podniósł na nogi. Siwiec z wielką trudnością na nich się utrzymywał. Giermek dobył z sakiew, które pospołu z nim do jamy wpadły, kromkę chleba, aby ją dać osłu. Osłu chleb posmakował, zaś jego pan rzekł:
— Przy chlebie wszystkie nieszczęścia są znośne!
Nagle po jednej stronie jamy odkrył dziurę tak sporą, że człek schylony, ścieśniwszy się, mógł przez nią przeleść. Sanczo na czworakach wlazł tam i ujrzał, że otwór był dość szeroki od wewnątrz. Dobrze to mógł zważyć, gdyż przez to, co dachem nazwaćby było można, przenikały promienie słońca, całą dziurę oświetlając. Ujrzał takoż, że wykrot wydłużał się i rozszerzał, łącząc się z inną jakąś rozpadliną. Sanczo powrócił do swego osła i kamieniem jął ryć i grzebać ziemię koło dziury, tak iż wkrótce powstał otwór zdatny do pomieszczenia osła. Wziąwszy swego siwca za postronek, jął Sanczo posuwać się naprzód, w wnętrzu tej grotv, chcąc doświadczyć, czy nie znajdzie jakiegoś wyjścia na świat. Szedł tak, w ciężkim strachu pośród ciemności, które czasem ustępowały nikłemu światłu dnia. „Niech Bóg wszechmocny mi dopomoże — mówił do siebie. To przytrafienie nieszczęsne byłoby przygodą naschwał dla mego pana Don Kichota. Ani chybi poczytałby zaraz te jamy i doły, pełne nieprzeniknionego mroku, za ogrody, pełne kwiatów i za pałace Galiana.[404] Mniemałby — powiadam — że z tego ciemnego więzienia wychynie odrazu na ukwieconą łąkę. Ale mnie, nieszczęśnikowi, pozbawionemu męstwa i przyrodzonej bystrości umysłu, zdawa się, że pod memi nogami ziemia się rozstępuje, otwierając jeszcze większą niż za pierwszym razem przepaść, która mnie całego pochłonie. „Witam cię nieszczęście, jeśli samo przychodzisz“. Żaląc się tą modłą i w takich myślach ponurzony, przeszedł już, jak mu się zdało, dobre pół mili, aż wreszcie ujrzał nikłe światło, światło dnia, które z wierzchu gdzieś przenikało. Było to jawną oznaką, że ów korytarz, co był dlań drogą do innego świata, gdzieś swój otwór znajduje.
Tutaj Cyd Hamet pozostawia Sanczę i wraca do Don Kichota. Nasz dzielny rycerz, z równą niecierpliwością jak i ukontentowaniem, czekał dnia spotyczki z tym, co osławił cześć córki pani Rodriguez, wierząc niezachwianie, że, dzięki jego osobnemu męstwu, naprawiony zostanie błąd i krzywda, jej wyrządzona. Owóż gdy wyjechał któregoś dnia w pole, dla wprawienia się do zwrotności i biegłości w rycerskiej zabawie, których dowody miał złożyć nazajutrz w pojedynku, zdarzyło się, że gdy Rossynanta na wyskok puścił, ten przedniemi nogami zawisł nad przepaścistym dołem. Gdyby Don Kichot ze wszystkich sił cugli nie zawściągnął, ani chybi musieliby wpaść do jamy, Jednak, mocnem mundsztuka targnieniem, sprawił to, że nie wpadli. Zbliżywszy się później do jamy, zważył jej głębokość, nie zsiadając z konia. Gdy tak wdół spoglądał, usłyszał nagle głośne krzyki, z wnętrza dołu dochodzące, i te słowa rozróżnił: „Hej, czy tam w górze jest jaka dusza chrześcijańska, co mnie słyszy, albo może jakiś rycerz miłosierny, co się zmiękczy litością dla mnie, grzesznika, żywcem tu pogrzebionego, nieszczęśliwego rządcy, co sam sobą rządzie nie umie!
Don Kichotowi zdało się, że słyszy głos Sanczy, z czego wielkie zadziwienie odniósł. Potem jął wołać ze wszystkiej siły:
— Kto tam w dole tak się żali i utyskuje?
— A któż ma być — brzmiał respons — jeżeli nie nieszczęsny Sanczo Pansa, co z wyroku przeciwnego losu swego i dla swych grzechów został gubernatorem wyspy Baratarja, Sanczo Pansa, dawny giermek znamienitego rycerza Don Kichota z Manczy.
Don Kichot, usłyszawszy to, jeszcze bardziej się zadziwił i pomieszał, bowiem przyszło mu na myśl, że banczo Pansa snać już umarł i że jego dusza tam w dole czyśćcową pokutę odprawia.
W tem uprzedzeniu będąc, zawołał:
— Zaklinam cię na wszystko, na co jako katolik i chrześcijanin zakląć cię mogę, abyś mi rzekł, kim jesteś. Jeżeliś duszą w czyśćcu będącą, rzeknij mi, co chcesz, abym dla cię uczynił. Powołaniem mojem jest dawać wspór potrzebującym i dźwigać uciśnionych, tedy chciałbym dopomóc udręczonym na tamtym świecie, co sobie sami przyjść z pomocą nie są zdolni.
— W tym wypadku — odparł głos z pod ziemi — musicie być Wasza Miłość panem Don Kichotem z Manczy. Po głosie uznaję, że kto inny być nie może.
— Jestem tym samym — odparł Don Kichot — którego powinnością jest żywych i umarłych w ich ucisku ratować. Rzeknij mi zatem ty, co mnie w niepewności utrzymujesz, kim jesteś? Jeśli w samej rzeczy jesteś mym giermkiem Sanczo Pansą, zeszłym z tego świata (bez tego, aby cię czarci porwać mieli) i teraz przez miłosierdzie Boskie w czyśćcu się znajdującym — rzeknij mi jeno, gdyż nasz Święty Kościół Rzymsko-Katolicki zna dość sposobów na odkupienie cię i wydobycie z mąk, jakie cierpisz. Ja z mojej strony niczego w tej sprawie uczynić nie zaniedbam i będę robił wszystko, co w mojej mocy leży. Wyjaw mi się przeto coprędzej i oświadcz dokładnie kim jesteś?
— Klnę się na Boga i na życie tego, kogo Waszą Miłość wskaże, klnę się i przysięgam, WPanie Don Kichocie z Manczy, że jestem giermkiem Sanczo Pansą i że, odkąd jak żyję, ani razu nie byłem umarły. Opuściwszy wielkorządstwo dla przyczyn, o których siłaby gadać trzeba, wpadłem zeszłej nocy do jamy, gdzie razem z moim osłem leżę. Osioł, który nigdy mi zełżyć nie dozwoli, znajduje się tu, pospołu ze mną, dla lepszego prawdy świadectwa.
Możnaby było rzec, że osioł słowa te zrozumiał, gdyż właśnie w tej chwili beczeć i ryczeć zaczął tak silnie, że się po całej jamie rozlegało.
— To jest świadek niezawodny — rzekł Don Kichot — poznaję to ryczenie, jakby ono mojem było, poznaję takoż twój głos, Sanczo mój miły. Miejże trochę cierpliwości; pojadę do książęcego zamku, co jest stąd niedaleko i przyprowadzę z sobą ludzi, którzy cię dobędą z jamy, gdzie wpadłeś widać, dla swoich grzechów.
— Jedźcie Wasza Miłość — odparł Sanczo — zaklinam Was na Boga Najwyższego, abyście powrócili prędko, gdyż już nie wytrzymam tu dłużej, będąc za życia pogrzebiony i wpółumarły ze strachu.
Don Kichot opuścił Sanczę i pospieszył do zamku. Tam opowiedział o przygodzie swego giermka księciu i księżnej, którzy niemałe zadziwienie z tego odnieśli. Dorozumieli się przecie, że Sanczo musiał wpaść do pieczary, od niepamiętnych czasów tam się znajdującej. Nie mogli tylko pojąć tego, że Sanczo rzucił wielkorządstwo i że przybywa bez uwiadomienia. Przyniesiono tedy sznury i powrozy — jak przysłowie powiada i wydobyto Sanczę i osła, nie bez wiel- kiego trudu, z tych ciemności na światło dnia. Młodzik jeden szkolny, tam się znajdujący, rzekł:
— Wszyscy źli gubernatorzy winni wychodzić ze swych rządów, jak ów nędznik z tego głębokiego abisu: wółumarły z głodu, zbielały na obliczu, i jak mi się zdaje, bez grosza w kieszeni.
Sanczo, usłyszawszy te słowa, odparł:
— Przed ośmiu, czy dziesięciu dniami dopiero, Mości szyderco i przygadywaczu, objąłem rządy wyspy, którą mi dano i przez ten wszystek czas nigdy nie miałem chleba poddostatkiem. Lekarze mnie prześladowali, wrogowie żebra i kości mi przetrącili, nie miałem sposobu zgarnąć grosiwa, z tytułu mi należnego, czy też z wziątku. Jeśli tak jest, jak jest istotnie, nie zasługuję, według mego rozumienia, na wyjście z rządów w podobny sposób. Ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi! Wie Bóg najlepiej z nieba, czego komu trzeba! Na każdy czas inna troska! Niechaj nikt nie mówi: tej wody pić nie będę. Często uchwyci się kij miast kiełbasy. Bóg mnie rozumie. Dosyć na tem, więcej mówić nie będę, choćbym i mógł wiele powie
— Nie gniewaj się, miły Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie frasuj się tem, co usłyszysz, bowiem nigdybyś się trapić nie skończył. Jeśli masz tylko sumienie spokojne i czyste, niech mówią, co chcą. Zatkać gęby szydercom znaczy to samo, co chcieć bramy na środku pól ustawiać. Gdy gubernator ze swych rządów bogaczem powraca, powiadają o nim, że złodziej, gdy powraca biedakiem, powiadają znów, że głupi i do niczego niezdatny.
— Zapewne — odparł Sanczo — tym razem będą mnie poczytywali raczej za głupca, niż za złodzieja.
Taką rozmową się bawiąc, przybyli do zamku, otoczeni mrowiem chłopaków i wielą ludzi. Księstwo znajdowali się na ganku, czekając na Don Kichota i na Sanczę. Sanczo nie chciał stanąć przed obliczem księcia, wpókiby osła do stajni nie zaprowadził, gdyż, jak powiadał, jego siwiec-nieborak bardzo złą noc spędził na gościńcu. Później udał się na pokoje i, rzuciwszy się na kolana przed parą książęcą, rzekł.
— Z rozkazu Waszych Dostojności i bez mojej zasługi udałem się na wielkorządstwo wyspy Baratarji. Goły tam wszedłem i gołym być się widzę. Jeżelim źle, albo dobrze rządził, są na to świadkowie, którzy powiedzą, co będą chcieli. Objaśniałem zawiłości, spory rozsądzałem, wiecznie przymierając głodem, gdyż tak chciał doktór Pedro Rezio, rodem z Wynochastąd, medyk wyspiarski i gubernatorski.
Nieprzyjaciele napadli na nas nocą i w wielkie nas niebezpieczeństwo wprawili. Mieszkańcy wyspy powiadają, że nieprzyjaciół odparli i zwycięstwo odnieśli, dzięki waleczności ramienia mojego. Pan Bóg wie, jaką prawdę powiadają. Słowem, w ciągu tego czasu dźwigałem ciężary i obowiązki, które rządzenie za sobą sprowadza, aż wreszcie poznałem, że ramiona moje są za słabe do sprostania takowym brzemionom. Nie są to ciężary dla moich lędźwi, ani strzały dla mego sajdaka. Zatem, nimby mnie rządy zgubić zdołały, ja je zgubić wolałem. Wczoraj rano opuściłem wyspę w stanie, w jakim ją znalazłem: z temi samemi ulicami, i dachami, jak przedtem. Od nikogo niczem nie pożyczył i pożytku żadnego sobie nie przysporzył. Chocia myślałem wydać ustawy pożyteczne, przecieżem ani jednej nie ogłosił, obawiając się, że przestrzegana nie będzie. Zatem wydawać, czy nie wydawać, to już na jedno wychodzi.
Wyjechałem z wyspy, jak już namieniłem, bez żadnego orszaku, tylko z wiernym moim osłem.
Wpadłem do jamy i przebierałem się lochem naprzód, aż wreszcie tego rana ujrzałem światło słoneczne i wyjście, ale tak ciasne, że gdyby łaska nieba ma sprowadziła mego pana, Don Kichota, mógłbym w tej jamie do końca świata pozostać. Owóż, Mości Księ- stwo, stoi przed wami Wasz gubernator, Sanczo Pansa, który przez dziesięć dni sprawowania urzędu, nauczył się tego, że winien nie dbać nie tylko o gubernatorstwo wyspy, ale i całego świata. Dobrze to wszystka zważywszy, całuję nogi Księstwu Ichmościom, zaś naśladując igraszki otroków, którzy mówią: „Skakaj ty, później na mnie kolej“, przeskakuję przez ten urząd i wracam na służbę mego pana, Don Kichota. Tutaj chocia jem chleb, drżąc ustawnie ze strachu, przecie się najadam do sytności. Abym tylko brzuch czem napchał, mało dbam o to, czy to będzie marchew, czy też przepiórka.

Sanczo Pansa na tem swoją długą mowę zakończył, z wielką pociechą Don Kichota, który drżał ciągle. aby tysiąca bredni nie wybajał. Upewniwszy się, że skończył, tak mało ich wypowiedziawszy, z głębi serca dzięki niebu złożył. Książę uściskał Sanczę i rzekł mu, iż żałuje niezmiernie, że tak prędko rządy opuścił, ale że postara się dać mu jakiś inny urząd w swojem państwie, który mu mniej kłopotu sprawi, a więcej profitu przyniesie. Księżna także go uściskała, rozkazując, aby należyte o nim mieli staranie i dobrze go nasycili, gdyż w bardzo złym stanie być się wydawał.

KAPITULUM LVI
O NIEZWYKŁYM I NIGDY NIEWIDZIANYM POJEDYNKU MIĘDZY TOSILOSEM A DON KICHOTEM, BRONIĄCYM CZCI CÓRKI DAMY RODRIGUEZ

Księstwo nie żałowali, iż dając Sanczy urząd na wyspie, zażartowali sobie z niego. Tegoż dnia przybył marszałek i opowiedział im szczegółowie o wszystkich czynnościach Sanczy, a nawet słowa jego powtórzył. Wkońcu opisał im także napad na wyspę, przerażenie gubernatora i jego ucieczkę, czem ich niemało do śmiechu pobudził.
Wkrótce, jak historja powiada, zbliżył się dzień na pojedynek naznaczony. Książę objaśnił już swego pachołka, Tosilosa, jak ma sobie poczynać z Don Kichotem, aby go zwyciężyć, bez zadania mu ran, czy też pozbawienia go życia. Rozkazał, aby z kopij zdjęte zostały ostrza żelazne, zaś Don Kichotowi powiedział, że wiara chrześcijańska, którą wyznaje, nie pozwala, aby pojedynek odbywał się z takiem dla życia niebezpieczeństwem i azardem. Niech Don Kichot poprzestanie na tem, że mu w swoim kraju wolnego pola do bitki udziela, mimo dekretu Świętego Soboru,[405] co takich wyzwań zabrania, i niech sprawy tak niebezpiecznej do ostatecznego kresu nie przywodzi. Don Kichot odparł, aby książę rozrządzał we wszystkiem jak mu się podoba, gdyż całkiem na jego wolę się zdaje.
Gdy straszny dzień nastał, książę rozkazał, aby na placu przed zamkiem, wzniesiono rusztowanie dla sędziów gonitwy i dla dam pokrzywdzonych: matki i córki. Z miasteczek i wsi okolicznych napłynęła wielka ciżba ludzi, pragnących oglądać widok niezwyczajny, o którym w tym kraju nie słyszeli nigdy ludzie żyjący, ani ci, co już pomarli.
Pierwszy, który stanął na placu za ostrokołem, był rozrządzający pojedynkiem. Przezierał pole rycerskie wzdłuż i wszerz, aby uznać, czy nie ma jakiegoś podstępu lub samołówki, dla postarbnięcia się czy upadku. Później ukazały się damy, które na swych miejscach usiadły, całe, od stóp do głowy, zakwefione i wielki smutek w swojej postaci okazujące. Don Kichot wyszedł na plac. Wkrótce, przy dźwięku trąb, ukazał się rosły pachoł Tosilos, siedzący na ogromnym rumaku, pod którym ziemia huczała. Adwersarz Don Kichota cały był zakuty w błyszczącą zbroję, zaś przyłbicę miał na twarz opuszczoną. Koń zdawał się być rumakiem fryzyjskim, o szerokiej piersi i szaro-jabłkowitej maści. Dzielny wojownik, dobrze nauczony od księcia, swego pana, jak ma postąpić z Don Kichotem, warując się pierwszego spotkania, aby go przeciwnik nie ubił, co łacnoby się zdarzyć mogło, gdyby nań natarł w zapędzie — koniem wdzięcznie zatoczył i, stanąwszy przed damami, zważał z pilnością na tę, co go wrzekomo na męża żądała.
Rozrządzający bitwą przywołał Don Kichota, który już znajdował się na placu, później zaś, mając u boku Tosilosa, zbliżył się do dam i zapytał się ich, zali przyzwalają, aby Don Kichot z Manczy sprawy ich bronił? Odpowiedziały, że tak i że cokolwiek w tej mierze Don Kichot uczyni, będą miały za dobrze dopełnione i ważność mające.
Tymczasem książę i księżna ukazali się na ganku, skąd roztaczał się widok na plac walki, otoczony wielką ciżbą ludzi, pragnących być przytomnymi tej okrutnej i nigdy niewidzianej orężnej rozprawie.
Warunki spotkania były, iż jeżeliby Don Kichot został zwycięzcą, jego adwersarz miał pojąć za żonę córkę damy Rodriguez, gdyby zaś klęskę poniósł, jego nieprzyjaciel byłby od słowa danego uwolniony, bez innego z jego strony zadosyćuczynienia.
Mistrz ceremonji słońca jasność porównu między nimi rozdzielił i miejsca stosowne im wyznaczył. Zahuczały bębny, wrzaski trąb powietrze rozdarły, zadrżała ziemia pod kopytami, struchlały serca przytomnych, z których jedni złego, drudzy pomyślnego wyniku spotyczki się spodziewali.
Don Kichot, poleciwszy się z całej duszy Bogu i damie swej, Dulcynei z Toboso, czekał ostatniej do boju pobudki. Tymczasem nasz pachoł całkiem inne myśli miał w głowie; myślał jeno o tem, o czem zaraz powiemy.
Gdy się dobrze przypatrzył swojej nieprzyjaciółce, zdało mu się, że jest to najpiękniejsza młódka, jaką kiedykolwiek w życiu swem oglądał. Ślepy dzieciuk, którego na tym świecie zwykle Amorem zowiemy, nie chciał tracić sposobności owładnięcia duszą pachołka i zaliczenia jej w poczet swoich zdobyczy, zbliżywszy się zatem po cichu i ukradkiem, tak, iż nikt go nie spostrzegł do nieboraka Tosilosa, wypuścił z łuku natężonego strzałę, długą na dwa łokcie, którą mu serce nawylot przebił. Mógł to uczynić bez żadnej obawy, bowiem Amor jest niewidzialny, wchodzi i wychodzi tamtędy, gdzie zechce, bez tego, aby ze swych uczynków miał komukolwiek sprawę zdawać. Mówię więc, że gdy dano pobudkę do boju, nasz pachoł był całkiem odurzony, myśląc o piękności tej, którą już był wybrał za panią swojej wolności. Nie zważał wcale na dźwięk trąb, przeciwnie do Don Kichota, który odgłos ten usłyszawszy, runął naprzód z szybkością, do jakiej tylko Rossynant był zdatny. Jego poczciwy giermek, Sanczo, widząc go tak zapędzonego, krzyknął za nim z wszystkiej siły:
— Niech Bóg cię prowadzi, o esencjo i kwiecie rycerstwa błędnego! Bóg daj ci zwycięstwo, gdyż słuszność jest po twojej stronie!
Tosilos, chocia widział, że Don Kichot na niego naciera, przecież się z miejsca nie ruszył; gromkim głosem zawołał jeno na rozrządzającego pojedynkiem i rzekł:
— Zali, WPanie, ten pojedynek ma się odbyć na to, abym się miał ożenić, czy nie ożenić z tą panienką?
— Tak, w samej rzeczy — brzmiała odpowiedź.
— Co się mnie tyczy — odrzekł pachoł — to wielkim będąc skrupulantem, zbytbym sumienie moje obciążył, gdybym do tej bitki przystąpił. Uważam się już za zwyciężonego i oznajmiam, że chcę tę panienkę w stadło pojąć.
Rozrządzający pojedynkiem osłupiał na te słowa Tosilosa, a jakoże był jednym z tych, co wątek tej sprawy znali, nie wiedział, co miał odpowiedzieć. Don Kichot, widząc, że jego przeciwnik nie następuje, wstrzymał się i stanął pośrodku pola. Książe nie znał przyczyny, dla której bitka się zastanowiła. Gdy mu sędzia rycerski doniósł o wszystkiem, zadziwił się i strasznym gniewem zapłonął.
Tymczasem Tosilos zbliżył się do miejsca, gdzie siedziała donja Rodriguez i rzekł gromkim głosem:
— Ja, Mościa Pani, pragnę ożenić się z Waszą córką. Nie chcę dostąpić drogą zwad i zatargów tego, co mogę osiągnąć bez żadnego niebezpieczeństwa, a zgodnie.
Dzielny Don Kichot usłyszawszy te słowa, rzekł:
— Skoro tak jest, jużem uwolniony od swego obowiązku. Niech się żenią szczęśliwie! Jeśli Bóg ich natchnął, niech Święty Piotr im pobłogosławi.
Książę zeszedł na plac i zbliżywszy się do Tosilosa, rzekł:
— Zali to prawda, rycerzu, że się już na zwycię- żonego macie i że z obowiązku sumienia chcecie sie żenić z tą panienką?
— Tak, Wasza Miłość — odparł Tosilos.
— Wybornie uczynił, na honor! — rzekł wtem Sanczo Pansa. Jeśli masz dać szczurowi, daj lepiej kotowi, a wyjdziesz z zatrudnienia!
Tosilos chciał zdjąć szyszak i prosił, aby mu dopomogli, gdyż mu tchu brak i siły mu mdleją, bowiem nie przywykł do tego, aby być zamkniony tak długo w ciasnej zbroicy.
Odjęto mu zbroję pospiesznie, a wówczas wszyscy obaczyli twarz pachoła.
Na ten widok dama Rodriguez i jej córka krzyknęły wielkim głosem:
— Oszukanie, oszukanie! Na miejsce prawdziwego małżonka podstawiono pachołka księcia! Sprawiedliwości Boga i króla wzywamy przeciwko temu podstępowi, żeby nie powiedzieć zdradzie szkaradnej!
— Nie uwodźcie się gniewem, Miłościwe Panie — odparł Don Kichot — niemasz w tem podstępu, ani nijakiego szkaradzieństwa, a gdyby i tak było, nie ponosi tu winy książę, jeno złośliwi czarnoksiężnicy, co mnie prześladują.
Zawistni o sławę, jakąbym mógł zdobyć przez to zwycięstwo, przedzierzgnęli, piękna panienko, oblicze Waszego prawdziwego męża w oblicze człeka, którego zowiecie pachołem księcia. Posłuchajcie mojej rady i, nie zważajcie na złośliwość moich nieprzyjaciół, wyjdźcie za mąż za tego, który jest, ani chybi, tym, kogobyście swym mężem mianować chcieli. Książe, usłyszawszy to, wyzionął całą kolerę w jednym wybuchu śmiechu i rzekł:
— Rzeczy, co się przydarzają Panu Don Kichotowi są tak niezwyczajne, że już sam gotów uwierzyć jestem, iż nie jest to mój pachołek, mimo jego pozoru. Oto środek, do którego, według mego rozumie- nia, przymknąć należy: odwłóczmy na dni piętnaście to zamężcie, i trzymajmy pod kluczem osobę, która nas w wątpliwości trzyma. W przeciągu tego czasu zdarzyć się może, że do swojej pierwotnej postaci przywrócony zostanie, gdyż złość, jaką czarnoksiężnicy żywią do pana Don Kichota, nie może przecie tak trwać długo, osobliwie, że te sztuczki i przeistoczenia na dobre im wyjść nie mogą.
— Ach, Mości Książę — odparł Sanczo — ci szkaradnicy mają w zwyczaju przedzierzgać każdą rzecz, która mego pana dotyczy. Ostatnio zwyciężonego przez pana Don Kichota rycerza, zwanego Rycerzem Zwierciadeł, przemienili w postać bakałarza Samsona Karrasco, naszego przyjaciela, urodzonego w naszej wsi. Panią Dulcyneę z Toboso przedzierzgnęli w grubą chłopkę, można zatem spodziewać się, że ten pachoł pozostanie pachołem na resztę dni swoich i jako pachoł do grobu zejdzie.
Wtem córka damy Rodriguez zawołała gromkim głosem:
— Niech będzie kim chce, ten, co pragnie mnie w stadło pojąć. Zgadzam się go poślubić, wolę bowiem być prawowitą żoną lokaja, niż nałożnicą rycerza, zwłaszcza, że ten, co mnie osławił, wcale rycerzem nie jest.
Słowem, wszystkie te przytrafienia i dyskursy tem się skończyły, że Tosilos zamkniony został, aż do czasu, gdy już wiadome będzie, co się stanie z wrzkomem przeistoczeniem.
Wszyscy okrzyknęli zwycięstwo Don Kichota. Większość przytomnych jednak zasmucona odeszła, iż nie zdarzyło im się obaczyć przeciwników, rozpadłych na sztuki. Poczynali sobie jak chłopcy, którzy złoszczą się i gniewają, gdy winowajca, na śmierć skazany, nie zawiśnie na szubienicy, bowiem go sprawiedliwość ułaskawiła.
Gdy tłum się rozproszył, Don Kichot i książę udali się do zamku, Tosilosa zasię zamknięto w ciemnicy.

Pani Rodriguez i jej córka były ukontentowane, widząc, że tą czy inną drogą, całe zdarzenie małżeństwem się zakończy. Tosilos tegoż się spodziewał.

KAPITULUM LVII
KTÓRE MÓWI O TEM, JAK DON KICHOT Z KSIĘSTWEM SIĘ ŻEGNAŁ, JAK RÓWNIEŻ O PRZYTRAFIENIU ALTSIDORY, DWÓRKI KSIĘŻNEJ PANI

Zdało się Don Kichotowi, że czas już najwyższy zakończyć to życie próżniacze, jakie w zamku prowadzi. Imaginował sobie, że świat nurza się w potrzebie jego osoby, podczas gdy on trawi swój czas, żyjąc na ustroniu, pośród wczasu, rozkosznictwa, biesiad i zabaw, których nie skąpią mu książę i księżna, podejmując go, jako rycerza błędnego. Obawiał się, że będzie musiał zdać niebu rachunek z tego próżniactwa i opieszalstwa, dlatego też pewnego dnia poprosił książęcą parę o pozwolenie odjazdu.
Przychylili się do jego prośby, acz wielkie zasmucenie i żal po sobie pokazali. Księżna oddała Sanczy list, pisany przez jego żonę. Sanczo zapłakał nad nim i rzekł:
— Któżby pomyślał, że nadzieje tak wielkie, jak te, które w duszy mej żony wzbudziła nowina o mojem wielkorządstwie, skończą się na tem, że zacznę się znów włóczyć po szlakach przygód mego pana, Don Kichota z Manczy? Z tem wszystkiem rad jestem, że Teresa poznała się na rzeczy, posyłając żołędzie Jejmość Pani Księżnej. Gdyby uczynić tego zaniedbała, zasmuciłbym się z jej niewdzięczności. Niejaką pocie- chę mam i z tego, że podarku tego nie lza zwać przekupstwem, bowiem przysłała go wówczas, gdy już byłem gubernatorem. Słuszną i sprawiedliwą jest rzeczą, aby ci, co upominki odbierają, wdzięcznymi się okazywali, choćby i dar, przez nich odebrany, był najmniejszy. Goły na to wielkorządstwo nastałem i goły z niego wychodzę; mogę wyznać, że jest to rzecz nie pozbawiona wagi. Goły na świat przyszedłem, gołym się być widzę, tak iż nic nie zyskałem, ani nie straciłem!
Takie były rozmowy, które Sanczo sam z sobą toczył w dniu odjazdu. Don Kichot, który poprzedniego dnia wieczorem pożegnał się już był z księciem i księżną, wyszedł z zamku i ukazał się na dziedzińcu, uzbrojony od stóp do głowy. Na ganki wyległo wszystko, co w zamku żyło, takoż książę i księżna wyszli, aby go oglądać. Sanczo siedział już na swym ośle, z sakwami i tłumoczkiem; dobrze w prowiant opatrzony, i wielce uradowany, ponieważ marszałek dworu, ten, który osobę Trifaldi udawał, dał mu mieszek z dwustu skudami złotemi, na opędzenie potrzeb podróży. Don Kichot jeszcze nie był uwiadomiony o tem. Gdy wszyscy tak mu się przyglądali, nagle złośliwa i czelna Altisidora, znajdująca się wśród ochmistrzyń i młódek dworskich księżnej, mając wzrok w Don Kichota utkwiony, głosem wielce lamentliwym mówić poczęła:

Wysłuchaj mnie, okrutniku,
I cugli konia zawściągnij.
Nie męcz wychudzonych boków
Swej wywłoki ledajakiej!

Zważ niewierny, że uchodzisz,
Nie od żmiji jadowitej,
Ale od jagniątka, które
Jeszcze owcą się nie stało!


Igrałeś sobie, potworze,
Z sercem najpiękniejszej młódki,
Jakiej Djana na swych górach,
A Wenus w lasach swych niema!

O okrutny Birenie[406], o Eneaszu płochliwy
Niechajże srogi Barabasz w twe tropy zmierza ustawnie!

Unosisz (o lupie niegodny!)
W zaciśniętych swoich szponach
Wnętrzności kornej kochanki,
Tak czułej, jak miłość sama!

Zabierasz z sobą trzy chusty
Na głowę i dwie podwiązki:
Czarną i białą z tych łydek,
Gładkich i pięknych jak marmur!

Zabierasz także tysiące
Westchnień, co w ogień zmienione,
Tysiącby Trojej zażegły,
Gdyby tych miast było tyle!

O okrutny Birenie, o Eneaszu płochliwy,
Niechajże srogi Barabasz w twe tropy zmierza ustawnie!

Niechże serce twego giermka
Tak kamienne się okaże,
Aby z swego omamienia
Dulcynea wyjść nie mogła!

Niech za winy twoje ona
Tę straszną ponosi karę;
Nieraz w tym kraju cierpieli
Miast grzeszników ludzie prawi!


Niech przygody najpiękniejsze
Zmienią ci się w złe trafunki,
Twe radości w mary senne,
Zaś wierność pójdzie w niepamięć!

O ty okrutny Birenie, o Eneaszu płochliwy,
Niechajże srogi Barabasz w swe tropy ustawnie zmierza!

Bądźże zdrajcą okrzyknięty
Od Sevilli do Marcheny,
Od Grenady aż do Loja,[407]
Od Londynu po kres Anglji!

Gdy będziesz grał w faraona,
W piketę, albo w bezika,
Niechaj nigdy ci nie wyjdą
Tuzy, króle lub siódemki!

Kiedy wytniesz sobie odcisk,
Niech obficie krew z ran tryśnie;
Po wyrwaniu kłów, niech w gębie
Pozostaną ci korzenie.

O ty okrutny Birenie, o Eneaszu płochliwy
Niechajże srogi Barabasz w twe tropy zmierza ustawnie!

Gdy nieboga Altsidorą na ten kształt się żaliła, Don Kichot oczu z niej nie spuszczał. Później nie odpowiedziawszy ani słowa, obrócił się do Sanczy i rzekł:
— Na wiekuisty pokój dusz twoich przodków zaklinam cię, Sanczo, abyś mi rzekł, czyś zabrał trafunkiem kornety nocne i te podwiązki, o których ta młódka zakochana wspomina?
— Trzy chustki mam ze sobą — odparł Sanczo — ale, co się podwiązek tyczy, są one równie u mnie, jak i w górach Ubeda.
Księżna zadziwiła się z zuchwalstwa Altsidory, chocia bowiem miała ją za śmiałą i bezczelną żartownisię, przecie nie sądziła, aby się tak daleko posunęła. To zadziwienie tem większe było, iż księżna, nie była uwiadomiona o tej krotochwili. Książe, chcąc dalej żart przeciągnąć, rzekł:
— Niezbyt chwalebnem to znajduję, panie rycerzu, że po uprzejmem przyjęciu, jakie Wam w moim zamku wyświadczyłem, ośmieliliście się zabrać trzy chustki na głowę, a takoż i podwiązki tej panienki.
Są to oznaki złych intencyj i dowody przeciwne Waszej sławie. Oddajcie natychmiast podwiązki; jeżeli tego nie uczynicie, pozwę Was na bój śmiertelny, nie obawiając się, aby złośliwi czarnoksiężnicy mieli oblicze moje przemienić, jak to uczynili z twarzą mego lokaja Tosilosa, który z Wami się potykał!
— Niech mnie Bóg zachowa — odparł Don Kichot — abym miał dobywać szpady przeciwko tak znakomitej osobie, od której tylu faworów doznałem.
Chustki na głowę oddam, bowiem Sanczo rzekł mi przed chwilą, że je ma przy sobie, podwiązek jednak zwrócić nie mogę, ponieważ ani ja, ani, tem bardziej, Sanczo ich nie widział. Niechaj ta panienka dobrze przejrzy wszystkie kąty, a napewno je znajdzie. Ja, Mości Książę, ani złodziejem nigdy nie byłem, ani nie mam zamysłu nim zostać.
Ta panienka mówi jako zakochana; za jej afekt nijakiej winy nie ponoszę. Nie potrzebuję zatem prosić o przebaczenie ani jej, ani Waszej Dostojności, którą błagam, aby lepsze o mnie miała rozumienie i dozwoliła mi w przedsięwziętą udać się podróż.
— Niechże Bóg Wam najszczęśliwszą zdarzy panie Don Kichocie — rzekła księżna — chcielibyśmy zawsze dobre nowiny o Waszych przewagach odbie- rać. Ruszajcie z Bogiem, gdyż im dłużej z odjazdem zwłóczacie, tem więcej wzrasta płomień w sercach tych dam, co na Was patrzą. Tamtą zaś ukarzę przykładnie, aby odtąd była wstrzemięźliwsza w słowach i w spojrzeniach.
— Kilku słów posłuchajcie jeszcze, o waleczny rycerzu! — rzekła Altsidorą — błagam Was, abyście mi wybaczyli to pomówienie o kradzież podwiązek. Klnę się na Boga i na mą duszę, że je mam na nogach i że popadłam w błąd tego, który szukał osła, siedząc na nim!
— Zaliżem nie mówił — rzekł Sanczo — właśnie po to na świat przyszedłem, aby rzeczy kradzione przechowywać! Jeżelibym chciał kraść, miałbym dobrą sposobność, będąc wielkorządcą.

Don Kichot schylił głowę i pokłonił się księstwu oraz wszystkim przytomnym. Później szarpnął cuglami Rossynanta i w towarzystwie Sanczy, siedzącego na ośle, wyjechał z zamku, udając się w drogę do Saragossy.

KAPITULUM LVIII
W KTÓREM OKAZUJE SIĘ, ŻE NA DON KICHOTA SPADŁO TYLE PRZYGÓD, IŻ OD JEDNEJ DO DRUGIEJ PRZEJŚĆ MU BYŁO TRUDNO

Don Kichot, widząc się w polu swobodnym, uwolnionym od miłosnych napastliwości Altsidory, zdał się, jak nowonarodzony. Poczuł, że odnawia się w nim wigor i żądza powrotu do zabaw rycerskich. Obróciwszy się do Sanczy, rzekł:
— Wolność jest to największy dar, który nieba ludziom udzieliły. Skarby, co je ziemia w wnętrzu swojem zamyka, lub morze przykrywa, wcale z nią w paragon wchodzić nie mogą. Dla wolności, jak i dla czci warto i należy życiem azardować. Przeciwnie wcale, niewola jest największem nieszczęściem, jakie na nas spaść może. Mówię ci o tem, Sanczo, bo dobrze zważyłeś zbytek obfitości, której używaliśmy do syta w tym zamku, skąd przed chwilą w świat wyruszyliśmy. Pośród tych potraw smakowitych i mrożonych napojów, zdało mi się, żem jest w ucisku i głód cierpię, gdyż nie używałem tych rzeczy ze swobodą, z jakąbym ich używał, gdyby moją własnością były. Obowiązki, wdzięczności za dobrodziejstwa i fawory doznane, są temi więzami, co duszę krępują i wolną być jej nie dozwalają. Szczęśliwy ten, któremu niebo udzieliło kawałka chleba, bez tego, aby był obligowany dziękować zań komuś, prócz samego nieba!“.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — nie byłoby dobrze, gdybyśmy się wdzięczni nie okazali za te dwieście skudów złotych, które mi wręczył w mieszku marszałek książęcego dworu. Noszę je na sercu, jako przedni kordjał, dający ulżenie i chroniący od przypadków niespodzianych. Niezawsze napotkamy zamek, gdzie nas po wielkopańsku ugoszczą, czasem zdarzy się nam przybyć i do karczmy, w której kijami omłócą.
Takiemi gawędami się bawiąc, rycerz błędny i jego giermek przejechali już milę drogi, gdy nagle natrafili na dwunastu ludzi, w suknie kmiece ubranych. Siedzieli na swych płaszczach, rozłożonych na trawie zielonej łąki i posilali się. Wedle nich były płótna białe, tu i tam w górze zawieszone, które jakąś rzecz ukrywały. Don Kichot zbliżył się do posilających się i, pozdrowiwszy ich dwornie, zapytał, co te płótna oznaczać miały.
— Są to, Mości Panie — odparł jeden — obrazy osób, w drzewie rżniętych, któremi posługiwać się będziemy w czasie widowiska w naszej wsi. Przykrywamy je, aby się nie popsowały i nosimy je na ramionach ze strachu, że się połamać mogą.
— Uczynilibyście mi rzecz miłą — rzekł Don Kichot gdybyście mi je obaczyć pozwolili. Obrazy, które się tak ochrania, muszą być udatne i piękne nad podziw!
— O i jak piękne! — zawołał jeden — dość zważyć na to, jaka jest ich cena. Nie masz ani jednego, któryby pięćdziesięciu dukatów nie wartał. Aby Wasza Miłość mogła uznać, że prawdę powiadam, niechaj się na własne oczy przekona.
To rzekłszy, przestał się pożywiać i zdjął zasłonę z pierwszej osoby, która się okazała Świętym Jerzym, siedzącym na koniu i mającym u swych stóp rozpła- szczonego smoka. Kopja świętego godziła w paszczękę potwora z tą furją, jaką się zwykle na obrazach wystawia.
Cały ten obraz zdawał się być z złotego błyskania, jak się to mówić zwykło. Don Kichot, obaczywszy go, rzekł:
— Ten wojownik był jednym z najlepszych rycerzy błędnych, których miała milicja boska. Nazywał się Święty Jerzy i był wielkim obrońcą dziewic. Obaczmy teraz drugą figurę.
Gdy ją odkryto, przytomni zważyli postać Świętego Marcina, siedzącego na koniu. Święty urzynał połowę swego płaszcza, aby ją dać biednemu. Zaledwie Don Kichot obraz ten ujrzał, rzekł:
— Ten rycerz był także jednym z najlepszych przygodników chrześcijańskich. Mniemam, że był więcej hojny, niż waleczny, jako to możesz wnosić, Sanczo, z tego, że dzieli swój płaszcz z ubogim. Ani chybi, musiało to się dziać wpośród zimy, w przeciwnym razie bowiem, zważywszy na jego miłosierdzie, należałoby się spodziewać, że mu cały odda.
— Nie taż jest zapewne, WPanie przyczyna — odparł Sanczo — należy przymknąć tu raczej do przysłowia, które powiada: „Drugiemu daj a i o sobie pamiętaj“.
Don Kichot roześmiał się i poprosił, aby trzecie płótno odsłonięto, pod którem był obraz patrona Hiszpanji mającego w ręku miecz zakrwawiony i tratującego po łbach Maurów.
— Jest to prawdziwy rycerz z Chrystusowych pułków — rzekł Don Kichot — zwie się Święty Jakób,[408] niszczyciel Maurów, jeden z najdzielniejszych bohaterów, jacy byli na świecie, teraz zaś są w niebie.
Później zdjęto jeszcze jedną zasłonę i ujrzano Świętego Pawła, spadającego z konia, ze wszystkie- mi okolicznościami jego nawrócenia, zwykle na obrazach wystawianemi.
Gdy Don Kichot obaczył go tak żywo wyobrażonego, iż się zdawać mogło, że Chrystus doń mówi, zaś Święty Paweł odpowiada, rzekł:
— Ten Święty był przez niejaki czas największym wrogiem, jakiego kiedykolwiek miał Kościół Naszego Pana, a później najżarliwszym jego obrońcą. Rycerzem błędnym był za życia, zaś po śmierci świętym, niezmordowanym pracownikiem w winnicy Pańskiej, nauczycielem pogan, który za szkołę miał niebiosa, a za preceptora samego Jezusa Chrystusa.
Nie było już więcej obrazów, przeto Don Kichot kazał te z powrotem nakryć i rzekł do ich nosicieli.
— Mam to za dobrą wróżbę, bracia moi, że ci święci rycerze sprawowali tę samą, co ja profesję, to jest ćwiczeniem orężnem byli zabawni. Między nimi a mną taka jest różność, że oni byli świętymi i wojowali, według prawideł boskich, ja zaś, grzesznik niegodny, walczę według świata prawideł. Zdobyli niebo siłą swoich ramion, gdyż królestwo niebieskie gwałt cierpi rade, ja zaś dotąd nie wiem, co zdobędę, przez swoje nieustawne trudy, a prace. Z tem wszystkiem, gdyby moja ulubiona Dulcynea uwolniona była od mąk, jakie cierpi, możeby się mój los polepszył, ja zaś mając w umyśle więcej ładu, wybrałbym drogę lepszą niż ta, którą teraz kroczę.
— Niech Bóg wysłucha, zaś grzesznik głuchym pozostanie — rzekł wtem Sanczo Pansa.
Kmiecie byli zadziwieni tak z pozoru Don Kichota, jako i z jego słów, których nawet połowy nie zrozumieli, nie wiedząc, co chciał przez nie wyrazić.
Skończywszy swój posiłek, wzięli swoje obrazy, pożegnali się z Don Kichotem i ruszyli w dalszą drogę.
Sanczo zważał swego pana, jakby go nigdy nie znał, dziwując się niepomiernie, z tylu jego wiadomo- ści. Zdało mu się, że niema na świecie historji czy zdarzenia, których Don Kichot nie miałby w pamięć wrażonych, lub ich końcami palców nie namacał.
Rzekł zatem:
— Zaprawdę, mój panie, jeżeli to, co się nam dzisiaj przytrafiło, można nazwać przygodą, to jest ona jedną z najłagodniejszych i najmilszych, pośród tych, co się nam w naszej włóczędze zdarzyły. Wyszliśmy z niej bez strachu i omłotu kijami, nie porwaliśmy się do broni, nie oglądaliśmy ciał naszych na ziemi leżących, a takoż i głodu nie poczuliśmy. Niech będzie Bóg wychwalony, za to, że mi pozwolił patrzeć na mą własnemi oczami!
— Nieźle mówisz, Sanczo — odparł Don Kichot — ale zważyć musisz, że czasy nie są jednostajne i że różnym torem chodzą. To, co pospólstwo mieni prognostykiem, a co się na żadnej przyczynie przyrodzonej nie opiera, ludzie roztropni trzymają za trafunek szczęśliwy.
Jeden z takich przesądników wychodzi rano z swego domu, spotyka brata z zakonu św. Franciszka i odwróciwszy się prędko plecami, wraca do domu, jakby smoka napadł.
Inny, widząc, że z solniczki sól na stół się wysypała, zaraz w sercu nieznośną melankolję czuje, tak jakby natura miała uprzedzać nas o przyszłych nieszczęściach, przez rzeczy tak nikczemne jak te, o którychżeśmy teraz namienili. Człek roztropny i chrześcijanin winien nie dochodzić, przez głupstwa, tego, co niebo uczynić zamierza. Scypjo przypływa do brzegów Afryki i wysiadając na ląd, potyka się i upada; żołnierze mają to za złą wróżbę; on natomiast obejmuje ramionami ziemię i woła: „Nie wymkniesz mi się już Afryko, bowiem cię trzymam w ramionach“. Tak też i ja, mój Sanczo, mam sobie za traf szczęśliwy spotkanie z tymi świętymi.
— Wierzę — odparł Sanczo — ale chciałbym WPanie, abyście mnie objaśnili, dlaczego Hiszpanie, nim w bój wstąpią, przyzywają Świętego Jakóba, niszczyciela Maurów, wołając ze wszystkiej siły: Santiago y cierra Espana. Zaliż Hiszpanja jest trafunkiem otwarta, aby ją zamykać trzeba? Co znaczy ten wołania sposób?
— Wielkim głupcem jesteś, Sanczo! — rzekł Don Kichot. Winieneś wiedzieć, że Bóg dał Hiszpanji za patrona i opiekuna Rycerza Krwawego Krzyża, w czasach okrutnych walk, które nasz naród prowadzić musiał z Maurami — Dlatego też Hiszpanie używają go, jako swego obrońcy przed każdem bitewnem natarciem; nieraz widziano go, jak z nieba zstępuje, przewracając, depcąc, miażdżąc i srogą rzeź sprawując między hufcami Maurów. Na tej prawdy potwierdzenie mógłbym ci przytoczyć tysiąc przykładów, które zawierają się w prawdziwych historjach Hiszpanji.
Sanczo skręcił dyskurs i rzekł:
— Zadziwiłem się wielce, WPanie, z bezwstydności tej Altsidory, młódki dworskiej księżnej Jejmości. Snać ją musiał ranić i serce jej przeszyć okrutnie ten, co go zowią ślepym filutem, Amorem, który, według tego co mówią, kaprawym będąc, albo i lepiej, wzroku pozbawionym, jeśli sobie dla swej igraszki jakieś serce upatrzy, zaraz je porywa i przeszywa na wylot swojemi strzałami. Słyszałem takoż, że od wstrętliwości i wstrzemięźliwości panieńskiej, te strzały odbijają się, przytępione, ale tu przeciwnie się dzieje z tą Altsidorą: groty miast przytępiać, zaostrzają się!
— Zważ Sanczo — odparł Don Kichot — że Amor nie ma względu na nic, i że działania swego nie mierzy granicami rozumu. Ma to samo przyrodzenie, co i śmierć, która równie napada na pałac królów, jak i na lepianki pasterzy. Gdy już duszę we władanie weźmie, zaraz jej odejmuje trwogę i wstyd.
Owóż i dlaczego Altsidorą oświadczyła mi swoje żądze gorące, które w duszy mojej więcej pomieszania sprawiły, niż litości.
— O srogości, godna pamięci, o srogości niesłychana! — zawołał Sanczo. — Co do mnie, powiedzieć mogę, że mnieby zwyciężyło i shołdowało jedno najmniejsze jej miłosne słowo. O kurewski synku, cóż za serce z marmuru, jakież wnętrzności z bronzu i dusza z kamienia!
Nie mogę sobie wszakoż wystawić, co powabnego ujrzeć mogła w WPanu ta panienka, aby tak do miłości być pobudzona. Gdzież ta wdzięczność, kształtowność, udatność, przymilność, gdzie ta piękna twarz, gdzie wreszcie każda z tych zalet w pojedynkę, czy też wszystkie zalety w kupie, co ją do miłości zachęcićby mogły? Zaprawdę muszę powiedzieć, że, zważając nieraz WPana od stóp do głowy, aż do ostatniego włoska, widzę rzeczy, co raczej odrazić i przerazić mogą, niż do miłości pobudzić.
Słyszałem przecież nieraz, że uroda jest pierwszą i najgłówniejszą własnością, co do kochania przymusza, Wy zaś, WPanie, pięknym żadną miarą nie jesteście, tedy nie wiem, w czem się ta nieboraczka zakochała?
— Musisz wiedzieć, Sanczo — odparł Don Kichot — że dwojaki jest piękności rodzaj: piękność duszy i piękność ciała! Piękność duszy wydaje się i wyjawia przez rozum, szlachetność, przystojne obcowanie, wspaniałomyślność i dobrą edukację; wszystkie te zalety zawierać się mogą i w szpetnym człeku. Gdy wzrok w tej piękności, a nie w cielesnej urodzie jest utkwiony, miłość gwałtownie wybucha. Wiem to dobrze, Sanczo, że piękny nie jestem, ale i wiem takoż, że nie jestem obrzydliwy. Dosyć dla człeka poczciwego, nie być straszydłem, aby stać się kochanym, jeżeli tylko posiada przymioty duszy, o których mówiłem.
Taką bawiąc się rozmową, zagłębiali się coraz bardziej w bór, oddalony od głównego traktu. Nagle Don Kichot niespodzianie uwikłał się w sieć z zielonych sznurów, przeciągnionych od drzewa do drzewa. Nie mogąc dorozumieć się, coby to było, rzekł do swego giermka.
— Wydaje mi się, Sanczo, że te sieci gotują mi przygodę najdziwniejszą, jaką sobie tylko wystawić mogę. Niechaj trupem padnę, jeżeli czarnoksiężnicy, co mnie prześladują, nie chcieli mnie tu złowić i przeszkodzić mi w mej drodze, mszcząc się być może za moją oziębłość dla Altsidory. Niechaj się zatem dowiedzą, że gdyby te sieci, co są z zielonych sznurów uczynione, okazały się nawet sieciami z najtwardszych djamentów i bardziej trwałemi od tych, których bożek kowali, Wulkan, użył na schwytanie Wenery i Marsa, to je potargam, jakby były z sitowia lub nitek bawełnianych uczynione.
Chcąc dalej przejechać, już je miał rozerwać, gdy nagle z gąszcza leśnego wychynęły dwie piękne pasterki, przynajmniej przez swój strój pasterkami być się wydające, chocia ich suknie i płaszcze były z przedniego brokatu (chcę rzec, że suknie te były prawdziwemi klejnotami, sporządzonemi z jedwabiu, przetykanego złotem).
Włosy ich, na ramiona spływające, laurowemi gałązkami i kwieciem amarantu ozdobione, mogły swą jasnością ubiegać się z promieniami słonecznemi. Wiek tych pasterek nie przekraczał lat osiemnastu; nie mogły mieć jednak mniej niż lat pietnaście.
Widok ten zadziwił Sanczę, zachwycił Don Kichota, a także słońce w jego biegu zastanowił. Wszyscy czworo w milczeniu pozostawali, wreszcie pierwsza przemówiła jedna z pasterek.
— Zatrzymajcie się, panie rycerzu, nie targajcie tych sieci, które tu nie dla samołówki nijakiej, tylko dla naszej rozrywki są zastawione, a że się domyślam, iż WPan radbyś się nas zapytać, kim jesteśmy i pocośmy je tu zaciągnęli, tedy Wam powiem pokrótce. W pewnej wsi, leżącej o dwie mile stąd, znajduje się nie mało ludzi bogatych i znacznego urodzenia. Kilkunastu przyjaciół i krewniaków zmówiło się, aby wraz z żonami, córkami, synami, powinowatymi i znajomymi, przybyć na zabawę w to miejsce, które jest jedno z najmilszych w naszej okolicy. Stworzymy nową Arkadję pasterską, młodzieńcy za pasterzy, a dziewice za pasterki się przebiorą. Nauczyliśmy się na pamięć dwóch eklog, sławnego wierszopisa, Garcilasa,[409] i znamienitego poety Camoensa,[410] tak jak je był w portugalskim języku napisał. Jeszcześmy ich nie odgrywali. Od wczoraj dopiero tu przebywamy. Pod drzewami kazałyśmy ustawić namioty, z tych co się wiejskiemi zowią. Znajdują się one nad brzegiem bystrego strumienia, który tym łąkom żyzności przydaje. Wczoraj wieczorem zaciągnęłyśmy te sidła, aby łowić niewinne ptaszyny, które naszym krzykiem przerażone, tu napędzone zostaną. Jeśli zechcecie, panie rycerzu, być naszym gościem, mile i dwornie przyjęci zostaniecie, gdyż w tym czasie melankolja, ani smutek przystępu tu mieć nie będą.
Na tem pasterka swoją mowę skończyła.
— Zaprawdę, moja śliczna panienko — odparł Don Kichot — nie sądzę, aby Akteon był bardziej osłupiały i zachwycon, gdy niespodzianie ujrzał Djanę, kąpiącą się w ruczaju, niż ja, Waszą piękność ujrzawszy. Pochwalam Waszą rozrywkę i dank Wam wyrażam za tak grzeczne oświadczenie. Jeżeli tylko zdatny być mogę do uczynienia Wam jakiejś przysługi, pozostaje Wam tylko rozkazać, a możecie być upewnieni, że rozkazu Waszego dopełnię. Powołanie moje po mnie wymaga, abym się okazywał wdzięcznym i usłużnym ludziom wszelkiej kondycji, zwłaszcza zaś osobom takiej zacności.
Jeśliby zasię te sidła, co jak mniemam, na małym tylko okręgu są zastawione, całą ziemię obejmowały, szukałbym raczej przejazdu przez inne światy, wprzód nimbym te sznury potargał i pozrywał. Abyście tym słowom przesadnym niejaką wiarę dać mogli, wiedzcie, że to Wam przyrzeka — Don Kichot z Manczy, którego imię już się zapewne o uszy wasze obiło.
— Ach, miła przyjaciółko — rzekła druga pasterka — cóż za szczęście nas dzisiaj spotyka! Zali widzisz tego rycerza przed sobą? Wiedz zatem, że jest to najdzielniejszy, najbardziej zakochany i najdworniejszy rycerz świata, jeżeli tylko nie kłamie i w błąd nie wprowadza historja jego dziejów, którą w druku czytałam. Założyłabym się, że ten poczciwiec, co tu z nim się znajduje, jest niejaki Sanczo Pansa, jego giermek, człek tak wdzięczny i krotochwilny, że niemasz nikogo, coby mu dorównał.
— Tak jest w samej rzeczy — odparł Sanczo — ja właśnie jestem owym żartownisiem i owym giermkiem, o którym Wasza Miłość mówi, ten zaś pan jest moim panem, Don Kichotem z Manczy, tym samym, którego do historji wrazili.
— Błagajmy go — rzecze pierwsza — aby tutaj się zatrzymać zechciał; nasi rodziciele i bracia największą pociechę z tego odniosą. Słyszałem o jego dzielności, i o facecjach Sanczo Pansy, tak właśnie, jakeś tu namieniła. O tym rycerzu powiadają nadewszystko, że jest on najwierniejszym kochankiem, z tych, co są na świecie. Jego damą ma być niejaka Dulcynea z Toboso, która pośród wszystkich Hiszpanek prym piękności trzyma.
— I to nie bez kozery — odparł Don Kichot — wszakoż bez zaćmienia nieporównanej piękności waszej. Nie trudźcie się próżno, moje śliczne panny, aby mnie zatrzymywać, twarde obowiązki mego powołania nie dozwalają mi bowiem żadną miarą na gnuśny odpoczynek.
Wtem do miejsca, gdzie wszyscy czworo się znajdowali, zbliżył się brat jednej z pasterek, takoż za pasterza przybrany, udatnie i bogato, równie jak one. Panny uwiadomiły go, że ten, co go widzi, jest dzielnym Don Kichotem z Manczy, zaś jego wspołecznik giermkiem Sanczo Pansą, którego znać musi, skoro historję czytał. Wdzięczny pasterz naszemu rycerzowi usługi swoje ofiarował i poprosił go, aby wraz z nim udał się do namiotu. Don Kichot, zniewolony grzecznością, wreszcie na prośbę tę przystał. Tymczasem rozległ się odgłos krzyku i postrachu i sidła napełniły się ptaszkami, złudzonymi zielonością sieci, których unikać winny były. Wkrótce zebrało się trzydzieści osób, wdzięcznie za pasterzy i pasterki przebranych. Zaraz ich uwiadomiono, że ci dwaj przybysze, to Don Kichot i jego giermek; wielce się z tej nowiny uradowali, znali ich bowiem już z drukowanych dziejów. Udali się do namiotów, gdzie były stoły zastawione z wielką obfitością, wspaniałością i schludnością nad podziw. Pierwsze miejsce brał Don Kichot, na którego wszyscy z podziwieniem mieli oczy obrócone.
Gdy już ze stołu uprzątnięto, Don Kichot głos zabrał i z wielką dostojnością rzekł:
— Niektórzy mniemają, że z grzechów przez ludzi popełnianych, największym występkiem jest pycha; ja jednak utrzymuję, że jest nim niewdzięczność, ponieważ, jak pospolicie powiadają, piekło jest pełne niewdzięczników. Gdy tylko do używania rozumu przyszedłem, zawsze unikać się starałem tego zakała. Jeśli nie mogę zapłacić uczynnością za dobrodziejstwa, jakie odbieram, nagradzam je ile mogę, dobrą chęcią. Jeżeli zaś te cne pragnienia wystarczające nie są, ogłaszam dobroczynności doznane, przed wszystkiemi. Kto bowiem je głosi, daje po sobie poznakę, że gdyby mógł, za zdarzoną porą, oddałby dobrem za dobre. Większość tych, co otrzymują, znaczą mniej, niż ci, którzy dają. Bóg jest nad wszystkimi, jako najmożniejszy dawca i niepodobna, aby dary ludzkie mogły darom boskim zrównać, z przyczyny tej nieskończonej różności, jaka między nimi leży. Przecie niedostatek i sił niemożność nagradza się w części wdzięcznością okazaną. Ja wdzięcznym będąc, za uczynność mi okazaną, nie mogę równą miarą odpłacić, a zachowany w ograniczeniu mojej możności, ofiarowuję, co mogę i co posiadam. Mówię więc, że przez dwa dni, wpośród drogi walnej, wiodącej do Saragossy, będę utrzymywał, że te dwie panienki, tu przytomne i za pasterki przebrane, są najpiękniejszemi i najwdzięczniejszemu dziewicami, jakie tylko są na świecie, wyjąwszy jeno niezrównaną Dulcyneę z Toboso, jedyną panią moich myśli, co niechaj powiedziane będzie, bez urazy tych wszystkich, co mnie słuchają.
Sanczo, który słuchał pilnie mowy Don Kichota, rzekł głośnym głosem:
— Czyliż to możliwe, aby się znajdowali na świecie ludzie, co ośmielają się twierdzić i utrzymywać, że mój pan jest głupcem, obranym z rozumu? Rzeknijcież mi, panowie pasterze: zaliż jest na wsi pleban tak mądry i uczony, któryby umiał powiedzieć to, co mój pan rzekł przed chwilą? Czy jest takoż rycerz wielkiej sławy zażywający, coby oświadczył tyle, co mój pan?
Don Kichot czerwony od gniewu i pełen srogiego rankoru obrócił się do Sanczy i rzekł:
— Zaliż to możliwe, Sanczo, aby na całym okręgu ziemskim znalazł się człowiek, któryby nie przyznał, że jesteś głupcem, podszytym głupstwami, a do tego łotrem złośliwym? Któż to pozwolił ci mieszać się w sprawy moje i dochodzić, zali jestem szaleńcem, czy też roztropnym. Zawrzyj gębę, nie odpowiadaj ani słowa i idź osiodłać Rossynanta, jeśli jeszcze osiodłany nie jest. Chcę uiścić moją obietnicę. Słuszność jest po mojej stronie, możesz zatem być upewniony, że wszyscy, coby przeciwnie mniemali, są już zwyciężeni.
To rzekłszy, porwał się od stołu z wielką furją, zostawiając przytomnych w zadziwieniu i wątpliwości, nie wiedzieli bowiem, czy go za głupca, czy też za człeka rozumnego dzierżyć mają. Prosili go, aby sobie zbytecznego trudu nie przyczyniał, bowiem znają jego dobrą wolę i nie żądają więcej dowodów męstwa, mając dosyć tych, co się w historji jego dziejów zawierają.
Mimo to, Don Kichot trwał uparcie w swym zamyśle; wskoczył na Rossynanta, tarczę na ramię zarzucił, schwycił kopję i wyjechał na środek głównego traktu, znajdującego się wpodle zielonej łączki. Sanczo ciągnął za nim, siedząc na ośle, a za Sanczą szła ciżba pasterzy, pragnących uznać, jaki skutek weźmie rycerza zamysł zuchwały.
Don Kichot, stanąwszy na gościńcu, takie słowa w powietrze rzucił:
— O wy, podróżni i przechodnie, o wy, rycerze błędni i giermkowie, o wy, co pieszo lub konno tędy ciągniecie, lub w ciągu dwóch dni tą drogą przejeżdżać macie, wiedzcie, że Don Kichot, rycerz błędny jest tu przytomny, i umyślnie zasadzony dla utrzymania, że piękność i wdzięk, zawierające się w nimfach, mieszkankach tych łąk i gajów, przenoszą wszystkie inne urody na świecie, krom piękności Dulcynei z Toboso, pani duszy mojej. Ktokolwiekby się ważył utrzymywać przeciwnie, niechaj się tu stawi, czekam go w polu otwartem.
Dwa razy powtórzył Don Kichot te słowa, ale nie były one wysłuchane od żadnego błędnego przygód poszukiwacza. Traf jednak, który coraz jego sprawy polepszał, zdarzył, że po niejakim czasie ukazała się na gościńcu gromada jeźdźców, z których większość była uzbrojona w lance. Jechali w ordynku i nader spieszno. Ci, co z Don Kichotem się znajdowali, usunęli się na stronę, gdyż domyślili się, że mogłoby się im jakieś niebezpieczeństwo przydarzyć. Tylko Don Kichot sam na trakcie pozostał, w nieustraszonej postawie; Sanczo ukrył się za Ryssynanta. Oddział kopijników przybliżył się; jeden z przodkujących jeźdźców zawołał wówczas do Don Kichota:
— Usuń się z drogi, djabli synu! Czy chcesz, aby cię byki zatratowały?
— Precz, kanaljo bezecna! — wrzasnął Don Kichot — dla mnie nic nie znaczą byki, choćby najdziksze jak te, co wzrosły nad brzegami Jarama.[411] Przyznajcie nędznicy, że to, com oświadczył, jest istotną prawdą, albo też bądźcie gotowi na walkę ze mną.
Przewodnik nie miał czasu odpowiedzieć, ani Don Kichot, nawet gdyby chciał, z drogi zjechać, gdyż stado srogich byków i spokojnych bawołów, które pasterze i naganiacze pędzili w pewne miejsce, gdzie je zamknąć miano, aż do następnego dnia igrzysk, wpadło na Don Kichota, Rossynanta, Sanczę i osła, obaliło ich i dobrze wytarzało po ziemi.
Sanczo został poturbowany, Don Kichot zestrachany, osioł obity, a Rossynant dobrze oporządzony. Po pewnej chwili wszyscy na nogi powstali; Don Kichot, potykając się i przewracając, jął biec spieszno za stadem i wołać na wszystek głos:
— Zaczekajcie, hultaje, wstrzymajcie się łotry, jeden tylko rycerz was wyzywa, nie stawiając wam żadnych kondycyj. Nie jest zasię jednym z tych, co powiadają, że uciekającemu nieprzyjacielowi złoty most słać trzeba.

Z tem wszystkiem poganiacze nie zastanowili się, dbając równie o słowa Don Kichota, co o zeszłoroczne śniegi. Don Kichot z sił opadł; bardziej gniewny, niż pomszczony, usiadł na skraju gościńca, czekając na Sanczę, Rossynanta i osła. Wówczas pan konia dosiadł, zaś sługa osła i, nie żegnając się ze zmyśloną i fałszywą Arkadją, ruszyli w dalszą drogę, pełni wstydu i żałości.

KAPITULUM LIX
KTÓRE MÓWI O NIEZWYKŁEM ZDARZENIU, ZDAJĄCEM SIĘ BYĆ PRZYGODĄ RYCERSKĄ

Przezrocze i jasne źródło, odkryte w cienistym gaju, dało Don Kichotowi i Sanczy pewne ulżenie w ich znużeniu, które odczuwali po spotkaniu z bykami. Usiedli obaj nad brzegiem ruczaju i, zdjąwszy uzdeczki z Rossynanta i osła, puścili ich luzem na wolę. Sanczo zaraz zbadał zawartość swoich sakiew i wydobył z nich to, co zwykł był mianować swoją omastą. Obtarł sobie gębę; Don Kichot twarz sobie obmył; po tem orzeźwieniu, w ich mdlejące ciała nowy duch wstąpił. Don Kichot tak był strapiony i gniewny, że o jedzeniu wcale nie myślał, Sanczo zaś nie śmiał pierwszy tknąć zapasów, co przed nim leżały, czekając, aż jego pan jeść zacznie, tak obyczajnym był bowiem człekiem.
Widząc wszakoż swego pana tak ponurzonego w myślach głębokich, że nie kwapił się on wcale podnieść chleb do gęby, nie rzekł ani słowa i zapomniawszy o wszelkim względzie, jął nabijać brzuch chlebem i serem, które miał pod ręką.
— Jedz przyjacielu, Sanczo — rzekł Don Kichot — pokrzepiaj się, bowiem tobie więcej niż mnie na utrzymaniu życia zależy, mnie zaś zwól umierać pod brzemieniem mych myśli i srogich nieszczęść. Ja, Sanczo, urodziłem się poto, aby żyć umierając, zaś ty, abyś umierał, jedząc. Byś zasię uznał, że prawdę powiadam, zważ na mnie: opisany w dziejach, sławny w rycerskiem rzemiośle, w postępkach i obyczajach szlachetny, ulubiony od dam, od książąt uczczony, teraz gdy już spodziewałem się palm, laurów i koron, na jakie przez swe dzielne czyny zasłużyłem, widzę się dzisiaj podeptany i ponękany przez nikczemne i podłe bydło. Ta myśl sprawia, że mi się zęby szczelnie zawierają, że szczęki i ręce moje drętwieją, i że najmniejszej ochoty do jadła nie mam, tak, iż myślę nawet głodem się zamorzyć, co jest śmiercią najokrutniejszą ze wszystkich.
— Zatem Wasza Miłość — rzekł Sanczo, nie przestając ani na chwilę żuchwami z pośpiechem poruszać, nie zgadza się z przysłowiem: Niech zdycha kura, byleby nażarta!
Co do mnie, nie chcę sobie śmierci zadawać, myślę przeciwnie, uczynić jak szewc, co skórę zębami ciągnąc, wreszcie ją wyciągnie, tak jako chce. Ja takoż będę, jedząc, życie moje przeciągał, aż do jego kresu, przez niebo ustanowionego. Wiedzcie, WPanie, że niema większego szaleństwa i głupoty, jak przywodzić się do rozpaczy, jako to Wasza Miłość czyni. Zawierzcie mi, posilcie się nieco, a później spocznijcie na zielonem wezgłowiu tej murawy; obaczycie, że po obudzeniu znaczną folgę poczujecie.
Don Kichot dał się nakłonić, bowiem zdało mu się, że racje, które Sanczo przywodził, były raczej racjami filozofa, niż głupca.
— Jeślibyś chciał, Sanczo — rzecze — uczynić dla mnie to o czem ci powiem, ani chybi, wielkie poczułbym ulżenie, a moje utrapienia mniejszeby się stały. Gdy, słuchając twojej rady, do snu się ułożę, ty tymczasem oddal się na stronę, obnaż swoje pośladki i wymierz sobie cuglami od uzdeczki Rossynanta trzysta albo czterysta plag, na zadatek tych trzech tysięcy szesćset chłost, co je masz otrzymać dla odmamie- nia pani Dulcynei. Zaprawdę wstyd to i sromota, aby ta nieboga dama w zaczarowaniu ostawała, przez twoje niedbalstwo i opieszałość.
— Siłaby o tem mówić można — odparł Sanczo — tymczasem prześpijmy się trochę, później będzie, co Bóg zdarzy. Winniście zważyć, WPanie, że okrutną rzeczą jest dla człeka ćwiczyć się tak z zimną krwią własnemi rękami, osobliwie jeśli razy spadają na ciało wywiędłe i od głodu osłabłe. Niechaj pani Dulcynea z Toboso ma cierpliwość, bowiem, gdy najmniej o tem myśleć będzie, obaczy mnie podziurawionego jak przetak, od biczowania. Aż do śmierci się żyje; chcę przez to rzec, że jeszcze żyję, zaś żyjąc, pragnę obietnicę uiścić.
Don Kichot podziękował mile Sanczy, zjadł trochę, zaś Sanczo wiele, poczem obaj ułożyli się do snu, zostawiwszy dwóm wiernym towarzyszom, Rossynantowi i osłu wolność paszenia się na zielonej murawie.
Gdy się obudzili, pora już była późna; dosiedli zatem swoich biegunów i pospieszyli w dalszą drogę, aby zdążyć przed nocą do karczmy, która, jak miarkowali, o milę była oddalona. Mówię, że była to karczma, bo ją tak Don Kichot mianował, przeciwko zwyczajowi przezywania każdej oberży pałacem, lub zamkiem.
Przybywszy tam, zapytali gospodarza czyli jest miejsce dla noclegu. Karczmarz odparł, że znajdą wszelkie wygody, jakichby można zażądać w samej choćby Saragossie. Zlazłszy z osła, Sanczo zaniósł swoje tłomoczki do komnaty, od której oberżysta dał mu klucz. Potem zaprowadził Rossynanta i osła do stajni, podsypał im obroku i powrócił, chcąc dowiedzieć się, czegoby jego pan żądał. Znalazł go siedzącego na kamiennej ławie, a zbliżywszy się, nieskończone dzięki niebu złożył za to, że jego pan tym razem nie wziął karczmy za zamek.
Gdy zbliżył się czas wieczerzy, udali się do swojej izby; Sanczo zapytał gospodarza, coby miał za strawę.
Oberżysta odparł, że miarą tu może być sama gęba; niech zatem żąda, czego chce. Karczma jest opatrzona we wszystkie rodzaje ptaków, które żyją na ziemi i w powietrzu, a takoż w różne gatunki ryb morskich.
— Nie trzeba dla nas tylu wymysłów — odparł Sanczo — wystarczy nam para pieczonych kapłonów, mój pan jest delikatny i mało jada, ja zaś też nie jestem zbytnim obżartuchem.
Karczmarz odparł, że kapłonów nie posiada, bowiem mu je jastrzębie wydusiły.
— Niechaj zatem pan gospodarz — rzekł Sanczo — wsadzi na rożen kurę, tylko, aby była tłusta i krucha.
— Kurę? — Ach moja matko! — zawołał oberżysta — klnę się na wszystkie świętości, że wczoraj odesłałem do miasta pięćdziesiąt kokoszek. Ale krom kur, żądajcie, WPanowie, czego tylko chcecie.
— Dajcie nam zatem cielęcinę lub koziny kawał — rzekł Sanczo.
— Dzisiaj właśnie zbrakło jej niestety — odparł karczmarz — ale w przyszłym tygodniu będzie jej aż nadto.
— Ha, na mą duszę — zawołał Sanczo — poszedłbym w zakład, że te wielkie wymysły i zbytki skończą się na słoninie i jajach.
— Zaprawdę — odparł karczmarz — dobrą pamięć macie, rzekłem wam przecież, że niema kokoszek, pocóż się tedy jaj domagacie? Pomyślcie lepiej o innych przysmakach, zapominając o tem obżarstwie.
— Skończmy na miłosierdzie boskie — zawołał Sanczo — nie bałamućcie nas darmo, lecz powiedzcie, co macie na wieczerzę.
— Powiem rzetelnie, co mam naprawdę: a owóż nogi wołowe, co się wydają nóżkami cielątka, albo lepiej nóżki cielątka, co się wydają nogami wołu. Są już ugotowane, wraz z cebulą, grochem i słoniną, i zaraz powiedzą: jedzcie mnie, jedzcie mnie!
— Nogi wołowe zamawiam dla siebie — rzekł Sanczo — niechaj mi się ich nikt tknąć nie waży, bowiem zapłacę lepiej niż każdy. Niema mięsiwa, którebym tak lubił, jak tę potrawę, a o to już nie stoję, czy to nogi byka, czy wołu, byleby tylko nogi były.
— Nikt ich nie tknie — odparł karczmarz, — bowiem inni goście, co się tu znajdują, są panami znacznymi. Mają ze sobą kucharza i szafarza.
— Co się tyczy znaczności — odparł Sanczo — mój pan nikomu kroku nie ustąpi. Ale jego powołanie nie pozwala mu na trzymanie śpiżami.
Sypiamy często na łąkach i żywimy się żołędziami i nieszpułkami.
Na tem się ta rozmowa skończyła; Sanczo nie chciał jej dalej ciągnąć i nie odpowiedział oberżyście na pytanie, jakiego powołania i dostojności był jego pan.
Gdy się zbliżyła godzina wieczerzy, Don Kichot udał się do swojej izby. Gospodarz przyniósł garnek i wszyscy zasiedli do stołu. Nagle Don Kichot usłyszał rozmowę w sąsiedniej izbie, którą od jego komnaty tylko przepierzenie z desek dzieliło.
— Proszę was panie, Don Hieronimie, przeczytajmy jeszcze jedno kapitulum z „Drugiej części Don Kichota“ zanim wieczerzę przyniosą[412].
Zaledwie Don Kichot swoje imię usłyszał, zerwał się na równe nogi i, nadstawiwszy uszu, jął słuchać tego, co mówią.
Don Hieronim odparł:
— Pocóż chcecie, Wasza Miłość, abyśmy te głupstwa czytali? Zali to możliwe, aby ten, co zna już pierwszą część Don Kichota z Manczy, miał jakieś ukontentowanie odnosić z czytania części drugiej?
— Z tem wszystkiem — odparł Don Juan — należy ją przeczytać, niema bowiem księgi tak złej, w którejby się coś dobrego nie zawierało. W tej drugiej części najwięcej mi się niepodoba to, że Don Kichot przestał już być zakochany w swej damie, Dulcynei z Toboso.
Don Kichot, usłyszawszy to, rozżarzony gniewem i pełen pogardy, rzekł donośnym głosem:
— Ktokolwiek rzeknie, że Don Kichot zapomniał albo może zapomnieć o Dulcynei z Toboso, dowiodę mu tego w polu otwartem, że jest daleki od prawdy, bowiem nieporównana Dulcynea z Toboso nie może być zapomniana, ani też Don Kichot o niej zapomnieć. Jego hasłem jest stałość, zaś najmilszym obowiązkiem dotrzymanie wiary.
— Kto się tam odzywa? — zapytał ktoś z izby sąsiedniej.
— Któż inny być może — odparł Sanczo — jeżeli nie sam pan Don Kichot z Manczy, który utrzyma krzepko, co wyraził i co jeszcze rzeknie, bowiem dobry płatnik gotów jest zawsze dać dobry zastaw.
Zaledwie Sanczo te słowa powiedział, gdy dwaj rycerze (gdyż takimi być się wydawali) weszli do izby; jeden z nich obłapił za szyję Don Kichota i rzekł:
— Ani Wasz pozór nie może zaprzeczyć Waszemu imieniu, ani imię Wasze Waszemu pozorowi. Jesteście WPanie, bezwątpienia prawdziwym Don Kichotem z Manczy, gwiazdą przewodnią rycerzów błędnych, na złość temu, kto chciał Wasze imię sobie przywłaszczyć i zniweczyć sławę dzieł Waszych, jak to uczynił autor księgi, którą Wam tu przynoszę. Rzekłszy to, wręczył Don Kichotowi księgę, którą jego towarzysz w rękach trzymał. Don Kichot wziął ją i, nie odpowiedziawszy ani słowa, przejrzał ją naprędce, a po chwili oddał nazad, i rzekł:
— W tym krótkim czasie, gdy ją zważałem, znalazłem w niej trzy rzeczy, za której autora zganić należy: pierwsza, że w prologu jest kilka słów nieprzyzwoitych,[413] druga, że językiem aragońskim pisząc, opuszcza przedimki i trzecia, że okazując jawnie swoje nieuctwo, myli się i od prawdy oddala w tem, co jest w historji bardzo ważkie; mówi na ten przykład, że żona mego giermka, Sanczo Pansy, zwie się Mari Gutierrez, podczas gdy jej imię prawdziwe brzmi Teresa Pansa. Kto zaś w tak ważnej okoliczności błędy popełnia, może się i w całem opisaniu pomylić.
Na to rzekł Sanczo:
— Owóż mi i dziejopis naschwał! Dobrze musi być świadom spraw moich, jeżeli moją żonę Teresę Pansę nazywa Mari Gutierrez. Proszę Was, panie, przeczytajcie jeszcze trochę z tej księgi, niech obaczę, czy tam i o mnie wspomina i czy nie odmienił przypadkiem mego imienia?
— Z tego, co usłyszałem — rzekł Don Hieronim — wnoszę, że musicie być Sanczo Pansą, giermkiem pana Don Kichota.
— Tak, jestem nim — odparł Sanczo — i pysznię się z tego!
— Na mą duszę — rzekł rycerz — ten nowy autor nie obchodzi się z Wami z względami należytemi, jakie dla Waszej osoby mieć należy. Wystawia Was jako obżartucha i prostaka, wcale nie zabawnego, słowem, całkiem innego Sanczę, niż ów, co jest pomieszczony w pierwszej części dziejów Don Kichota.
— Niech mu Bóg odpuści — odparł Sanczo — lepiejby uczynił, zostawiając mnie w moim kącie i zapominając o mnie. Kto umie grać, niech struny porusza... i dobrze świętemu Piotrowi w Rzymie!
Dwaj rycerze prosili uprzejmie Don Kichota, aby udał się do ich izby na wieczerzę, wiedzieli bowiem, że w tej karczmie nie było godnego posiłku dla jego osoby.
Don Kichot, zawsze dworny, przystał na ich prośbę i poszedł wieczerzać w gościnę. Sanczo, objąwszy garnek w władzę niepodzielną, wziął pierwsze miejsce za stołem, obok gospodarza, który okazał się niemniejszym wielbicielem nóg wołowych.
W czasie wieczerzy Don Juan zapytał Don Kichota, zaliby miał jakieś wieści o pani Dulcynei z Toboso? Czyli poszła za mąż, czy ma dzieci, czy może w ciąży się znajduje, czy też będąc jeszcze dziewicą, pamięta o miłosnych myślach Don Kichota, bez uszczypku dla swej przystojności.
— Dulcynea jest jeszcze prawicą — odparł Don Kichot — Moja miłość niewzruszona jak zawsze, srogość jej jak dawniej nieużyta, a jej piękność przemieniona w szpetność prostej chłopianki.
I wówczas jął im opowiadać szczegółowie o zaczarowaniu Dulcynei, o swojem przytrafieniu w jaskini Montesinos, i o sposobie odczarowania, podanym przez mądrego Merlina, który to sposób zasadzał się na plagach Sanczy.
Dwaj rycerze niemałą pociechę odnieśli, słuchając opowieści Don Kichota, o dziwnych przypadkach jego życia, jednakowo zdumieni z tak niezwyczajnych szaleństw, jak i z przyzwoitego sposobu opowiadania ich. Raz go uznawali za człeka rozumnego, to znów za szaleńca, nie wiedząc jakieby mu miejsce wyznaczyć między mądrością, a głupotą.
Sanczo skończył wieczerzę i, ostawiwszy za stołem oberżystą, winem opitego, wszedł do izby swego pana i rzekł:
— Obym tu zdechł, WPanowie, jeżeli autor tej księgi, co ją Wasze Miłości macie, nie chce, abyśmy we dwóch, to jest ja i on, zacnie sobie społem pojedli. Radbym wiedzieć, czy, nazwawszy mnie żarłokiem obrzydliwym, nie nazwał mnie jeszcze także pijakiem.
— Tak uczynił — odparł Don Hieronim — nie przypominam sobie jeno, jakiemi słowami to wyra- ził, to tylko baczę, że słowa jego są kłamliwe, złośliwe i opaczne, jak to okazuje sama twarz Sanczo Pansy, tutaj przytomnego.
— Wierzajcie mi, WPanowie rzekł Sanczo — że Sanczo i Don Kichot z tej historji muszą być całkiem odmienni od tych, co są pomieszczeni w historji Cyda Hameta Benengeli, a którzy są nami, czyli moim panem dzielnym, mądrym i zakochanym, oraz mną, wdzięcznym prostakiem, ale ani żarłokiem, ani opilcą.
— I ja tak mniemam — odparł Don Juan — i jeśliby to tylko możliwe było, należałoby rozkazać, aby nikt nie ośmielał się pisać o sprawach wielkiego Don Kichota, krom Cyda Hameta, jego pierwszego dziejopisa, tak jak Aleksander Wielki zabronił, aby nikt się nie ważył malować jego konterfektu, oprócz malarza Apella.
— Niechaj mój obraz kto chce okryśla — rzekł Don Kichot — ale niech się strzeże osławiania, bo się miara cierpliwości przebiera, gdy się ją niesprawiedliwościami obarcza.
— Nie można obrazić pana Don Kichota — odparł Don Juan — tak, aby za tę obrazę przynależnej sobie zemsty wziąć nie mógł; jeżeli już nie odparuje zniewagi tarczą swojej cierpliwości, która według mnie jest wielka i silna. Na podobnych rozmowach upłynęła im większa część nocy. Chocia Don Juan nalegał, aby Don Kichot jeszcze z tej księgi poczytał, i doświadczył, czy nie masz w niej więcej omyłek i nieprzyzwoitości, przecie żadną miarą tego po nim osiągnąć nie mógł. Odparł, że już ma tę księgę za przeczytaną i potwierdza, że jest głupia od początku do końca; nie chce przytem, aby autor, dowiedziawszy się trafunkiem, że doszła do jego rąk, ucieszył się na myśl, że przez niego przeczytana została, należy bowiem odwracać myśli, jeszcze pochopniej, niźli oczy od rzeczy brudnych i plugawych. Zapytano się go potem, gdzie teraz udać się zamierza? Odparł, że jego zamysłem jest obrócić się ku Saragossie, aby wziąć udział w gonitwach, które się tam corocznie odprawiają.[414] Don Juan oznajmił mu, że autor nowej historji namienia, jakoby Don Kichot, czy też ktoś, tego imienia używający, miał się tam znajdować i biegać do pierścienia; jest to opowieść zbyta wszelkiej inwencji, wielce uboga w zawołania i dewizy, i nie opisująca strojów, za to bogata w głupstwa i bzdury. — Dla tej przyczyny właśnie — odparł Don Kichot — noga moja nie postanie w Saragossie; tak iż cały świat uzna niecne łgarstwo tego nowego dziejopisa, a wszyscy spostrzegą, że nie jestem tym Don Kichotem, o którym tamten powiada.
— Wybornie uczynicie, WPanie, — rzekł Don Hieronim — takoż i w Barcelonie odbywają się gonitwy, gdzie będziecie mogli okazać swą zdatność i męstwo.
— Taki jest mój zamysł — odparł Don Kichot — a teraz, za pozwoleniem WPanów, muszę się udać na spoczynek, gdyż pora jest już późna. Proszę, abyście odtąd zaliczali mnie do pocztu swoich naj>lepszych przyjaciół i sług.
— I mnie takoż — przydał Sanczo — może jeszcze w czemś przydatnym będę się mógł okazać.
Don Kichot i Sanczo, pożegnawszy się, odeszli do swojej izby, pozostawiając Don Juana i Don Hieronima, niepomału zadziwionych z tego pomieszania rozumu i szaleństwa.
Podróżni nie wątpili, iż byli to prawdziwi Don Kichot i Sanczo, nie zaś ci, których autor aragoński przedstawił. Don Kichot obudził się skoro świt i, zapukawszy w ścianę sąsiedniej izby, pożegnał się z dwoma rycerzami.

Sanczo zapłacił hojnie gospodarzowi i poradził mu, aby mniej wychwalał swoją gospodę, a za to lepiej ją w żywność opatrywał.

KAPITULUM LX
CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI W DRODZE DO BARCELONY

Poranek był chłodny, z czego można było wróżyć, ze dzień, w którym Don Kichot wyjechał z oberży, takoż świeży i chłodny będzie. Nasz zawołany rycerz przed wyjazdem, wypytał się o najprostszą drogę do Barcelony, z pominięciem Saragossy, tak bowiem gorąco pragnął kłam zadać nowemu dziejopisowi, który, jak słyszał, szpetnie sobie z nim postąpił. Przez sześć dni nie przytrafiło się im nic godnego uwiecznienia na piśmie, atoli siódmego dnia wieczór, gdy z drogi zjechali, mrok ich zaskoczył, wpośród gęstego lasu, złożonego z dębowych i korkowych drzew (w tej materji Cyd Hamet nie jest tak ścisły, jak zwykle).
Pan i sługa zsiedli z swych wierzchowców i położyli się u stóp drzew. Sanczo, który podjadł sobie dobrze dnia tego, bez zbytnich ceregieli wszedł zaraz do domu snu. Don Kichot jednak, którego przywidzenia bardziej czuwającym czyniły, niż głód, nie mógł oczu zamknąć, przeciwnie, jął się błąkać myślą po tysiącu rożnych miejsc, aż mu się zdało, że znajduje się w jaskini Montesinos, to znów widział Dulcyneę, jak przedzierzgnięta w chłopkę, potężnym zamachem, na osła skakała; w uszach dźwięczały mu słowa mądrego Merlina, który mówił o warunkach, staraniach i sposobach, jakie dopełnić należy dla odczarowania Dulcynei. Rozpaczał na myśl o opieszalstwie i zatwardziałości Sanczy, swego giermka, który dopiero sobie pięć plag wymierzył; była to liczba, nikczemna wielce, wobec tych wielu, co ich jeszcze brakowało. Pełen strapienia i gniewu jął mówić sam do siebie: „Jeżeli Aleksander Wielki rozciął węzeł gordyjski, mówiąc: „Tyle znaczy rozciąć, co i rozplątać“, przecie nie przestał być przez to panem całej Azji. Może się teraz podobnie zdarzyć z odczarowaniem Dulcynei, gdy wyćwiczę Sanczę, mimo jego woli. Jeżeli warunek tego remedium na tem się zasadza, aby Sanczo otrzymał trzy tysiące plag z okładem, nic chyba wadzić nie będzie, gdy mu je ktoś inny wymierzy. Na tem treść cała polega, aby je otrzymał, skądkolwiek by na niego spadały. W tem przedsięwzięciu, odjąwszy uprzednio Rossynantowi uździenicę i narządziwszy ją tak, aby mu za bat służyć mogła, zbliżył się do Sanczy i jął mu odwiązywać zawłóczki (jak mniemać można Sanczo miał je tylko z przodu) na których spodnie się trzymały. W tem Sanczo obudził się i zawołał:
— Cóż to ma znaczyć? Kto mnie tam maca i obnaża?
— To ja — odparł Don Kichot — pragnę nagrodzić twoje omieszkanie i znaleźć folgę na me utrapienie. Chcę cię wychłostać, Sanczo, i uwolnić cię choćby w części od twej powinności. Dulcynea ginie, ty dalej trwasz w zaniedbaniu, ja zaś umieram z żalu i pragnienia. Opuść więc spodnie sam z dobrej chęci, gdyż moją chęcią niezmyśloną jest dać ci na tej osobności przynajmniej dwa tysiące plag.
— Tego i być nie może — odparł Sanczo — dajcie pokój, WPanie, bo jeśli nie, będę wrzeszczał tak, iż mnie nawet głusi usłyszą. To biczowanie, na które przystałem, musi być dobrowolne, nieprzymuszone, a teraz właśnie nie mam chęci dać się chłostać. Niech WPan przestanie na tem, żem mu przyobiecał wy — chłostać się i wyćwiczyć, gdy mi przyjdzie ochota.
— Nie mogę polegać zbytnio na twojej uprzejmości, Sanczo — odparł Don Kichot, — bo jesteś człekiem zatwardziałego serca i zbyt miętkiej, jak na chłopa skóry.
Tak mówiąc, chciał go gwałtem obnażyć; Sanczo, widząc to, porwał się z ziemi, rzucił się na swego pana, schwycił go za bary, podstawił mu nogę i na ziemię pospołu z nim się wywalił, później kolanem brzuch mu przygniótł i ujął go za obie ręce, tak iż Don Kichot ani ruszyć się, ani odetchnąć nie mógł.
— Jakże to, zdrajco, niegodny, — zawołał — na swego pana się porywasz, na tego, kto ci chleb daje?
— Nie zrzucam z tronu króla, ani króla na tron nie wprowadzam[415] — odparł Sanczo — pomagam tylko sobie, będąc swoim panem. Niechaj mi, WPan, przyrzeknie, że mi da spokój i nie będzie mnie chłostał teraz, to go puszczę swobodnie, inaczej:

Umrzesz ty zdrajco niegodny,
Nieprzyjacielu donji Sanczy.

Don Kichot zaklął się i zarzekł na swój afekt miłosny, że nie tknie się nawet włoska z jego szat i że spuści się na jego dobrą wolę i wiarę, co do biczowania. Sanczo podniósł się i, oddaliwszy się od tego miejsca, ułożył się na spoczynek pod innem drzewem. Nagle poczuł, że coś mu głowy dotyka, podniósł ręce i namacał nogi w pończochach i butach. Drżąc ze strachu, podbiegł pod drugie drzewo, gdzie tegoż samego doświadczył.
Zawołał wówczas na Don Kichota, błagając go, aby przybył na ratunek. Don Kichot nadbiegł i zapytał, co się stało? Sanczo odparł, że wszystkie te drzewa pełne są nóg ludzkich.
Don Kichot pomacał i zaraz zdał sobie sprawę, co by to być mogło.
— Nie masz się czego obawiać — rzecze — te nogi, których dotykasz, nie widząc ich, są zapewne nogami zbójców i opryszków, powieszonych na tych drzewach. W tych stronach sprawiedliwość, pojmawszy ich, ma to w obyczaju, aby ich razem, po dwudziestu lub trzydziestu wieszać; z tego wszystkiego wnoszę, że jesteśmy już w pobliżu Barcelony.
W samej rzeczy było tak, jak przypuszczał.
Gdy rozedniało, podniósłszy oczy, ujrzeli, że gałęziami tych drzew były trupy opryszków. Tymczasem dzień jasny się zrobił; jeżeli ich przeraziły trupy, to jeszcze większą trwogą napełniło ich ukazanie się ze czterdziestu żywych złoczyńców, którzy otoczyli ich nagle i rozkazali im w języku katalońskim, aby się nie ruszali z miejsca, póki herszt nie przybędzie. Don Kichot znajdował się pieszo. Rossynant nie był okiełzany, lanca stała oparta o drzewo; próżno zatem było myśleć o obronie. Don Kichot skrzyżował ramiona, głowę na piersi opuścił, zachowując się na sposobniejszą porę. Tymczasem łotrzykowie podbiegli do osła i wypakowali wszystko, co było w sakwach i tłómoczku. Szczęściem, że Sanczo miał za pasem rzemiennym dwieście skudów, danych mu przez księżnę, oraz pieniądze, wzięte z domu przez jego pana, przed wyjazdem ze wsi. Z tem wszystkiem rzezimieszkowie znaleźliby je, choćby je był nawet ukrył za skórą, gdyby nie nadjechał ich dowódca. Był to człek około trzydziestu czterech lat wieku mający, okazałej postaci, wzrostu wysokiego, śniadawy na twarzy i o surowym pozorze. Siedział na rosłym koniu, miał na sobie koszulkę pancerną, a za pasem cztery krótkie krócice, które po katalońsku zwą się pedrenyales. Zbliżywszy się, obaczył, że jego giermkowie (gdyż tak się nazywali profesję tę sprawujący) chcie- li obdzierać Sanczo Pansę. Zakazał im czynić tego, tak, iż zaraz przestali.
Tym sposobem pas z pieniędzmi ocalał. Herszt zadziwił się wielce, ujrzawszy lancę, opartą o drzewo, tarczę, leżącą na ziemi i Don Kichota, uzbrojonego i zamyślonego, z pozorem tak smutnym, i melankolijnym, jaki tylko sam smutek stworzyć może. Zbliżył się do naszego rycerza i rzekł:
— Nie smuć się, poczciwcze, bowiem nie wpadłeś w ręce okrutnego Ozyrysa,[416] jeno w ręce Roque Guinart‘a,[417] które są bardziej litosne, niż okrutne.
— Mój smutek — odparł Don Kichot — nie płynie stąd, że w twoją moc się dostałem, o waleczny Roque, którego sława niema na tej ziemi obrębów, ją zamykających, jeno z tego, iż byłem tak niedbały, że twoi ludzie pochwycili mnie z nieokiełzanym koniem. Według praw rycerstwa błędnego, którego profesję sprawuję, jestem wszak obligowany żyć w ciągłej gotowości, będąc dla samego siebie ustawiczną wartą. Należy, abyś wiedział, o wielki Roque, że jeśliby ludzie twoi napotkali mnie na koniu, z lancą i tarczą w dłoni, nie udałoby się im poimać mnie, jestem bowiem Don Kichotem z Manczy, który sławą dzieł swoich cały świat napełnił.
Roque Guinart zaraz pomiarkował, że choroba Don Kichota była podobna bardziej na szaleństwo niźli na waleczność, a chocia nieraz słyszał jego imię wymieniane, przecie nie wierzył, aby jego czyny prawdziwe być mogły i aby podobne dziwaczne przywidzenia mogły się zawierać w umyśle jakiegoś człowieka. Ucieszył się wielce z tego spotkania, chciał bowiem przekonać się zbliska, o tem, co słyszał zdaleka.
— Nie trapcie się, waleczny rycerzu — rzecze — i tego stanu, w jakim się teraz znajdujecie, za przeciwny nie poczytujcie, bowiem może to spotkanie jest przesileniem fortuny, co Wasz los skrzywiony na- prostuje. Niebo, przez dziwne i niewiadome spraw obroty, których ludzie wystawić sobie nie mogą, dźwiga zwykle poniżonych i biednych bogaci.
Don Kichot już chciał podziękować, gdy nagle usłyszeli za swemi plecami tętent, jakby grupa konnych do nich się zbliżała. Był to jednak odgłos kopyt jednego tylko rumaka, pędzącego cwałem. Siedział na nim młodzian, około dwudziestu kilku lat liczący. Ubrany był w suknie z adamaszku zielonego, ze złotemi galonami, i w kabat na piersiach odchylony, na głowie miał kapelusz, podwinięty po walońsku, na nogach buty ściśle obciągnione i błyszczące. Ostrogi, sztylet i miecz były pozłacane. W ręku miał mały muszkiet, a za pasem dwa pistolety. Na odgłos kopyt Roque głowę obróciwszy, ujrzał człeka o pięknym pozorze. Przybyły rzekł w te słowa.
— Szukałem cię, waleczny Roque, chcąc znaleźć w tobie, jeżeli już nie zapobieżenie, to przynajmniej ulżenie w nieszczęściach moich. Aby nie trzymać cię dłużej w niepewności, wiem bowiem, że mnie nie znasz, powiem ci kim jestem. Widzisz tu Klaudję Jerónimę, córkę Szymona Forte, twego najlepszego przyjaciela, i zawziętego wroga Cluguela Torrelas, który jest także twoim nieprzyjacielem, należąc do tych, co są tobie przeciwni. Wiesz takoż, że ten Torrelas ma syna, który zwie się Wincenty Torrelas, albo przynajmniej tak się zwał przed dwoma godzinami. Teraz opowiem ci, w krótkich słowach, aby opowieść skrócić, jakiego nieszczęścia dla mnie stał się przyczyną. Ujrzał mnie, jął się zalecać do mnie; słuchałam jego miłosnych słówek, aż wreszcie pokochałam go, w skrytości przed moim ojcem, nie masz bowiem na świecie kobiety, tak pilnie strzeżonej, aby nie miała czasu i możności przywieść do skutku swoich pragnień. Wkońcu przyrzekł mi, że moim mężem zostanie; dałam mu swoje zezwolenie, aliści krom niego nic odemnie nie osiągnął. Wiem, że o obietnicy swo- jej zapomniawszy, ożenił się dzisiejszego rana z inną. Wiadomość o tem poburzyła mi duszę, tak iż cierpliwość straciłam. Ojciec mój nie był w domu przytomny; ubrałam się w strój, w którym mnie widzisz, i przynaglając do biegu konia, napadłam Don Wincentego, o milę od tego miejsca, przed godziną. Nie żaląc się po próżnicy, ani próżnych wymówek nie słuchając, wypaliłam do niego z tego muszkietu i z dwóch pistoletów na przydatek; jak mniemam dwie kule w jego ciele utkwiły, czyniąc otwory, przez które, krwią jego oblany, wyszedł mój honor. Zostawiłam go na rękach sług, którzy nie śmieli ani nie mogli stanąć w jego obronie. Przybywam teraz, aby cię prosić, byś mnie przeprowadził do Francji, gdzie mam krewnych, u których schron znajdę. Proszę cię także, abyś stanął w obronie mego ojca, gdyż jak mniemam, krewniacy i przyjaciele Don Wincentego będą się starali pomścić go okrutnie.
Roque, zdumiony żwawością i pięknym pozorem Klaudji, a takoż jej nieszczęściem, rzekł:
— Pójdźcie za mną, panienko, obaczymy czy Wasz wróg jeszcze żyje, a potem pomyślimy o tem, co dalej czynić należy.
Don Kichot, który wysłuchał pilnie opowieści Klaudji i odpowiedzi, jaką jej dał Roque Guinart, rzekł:
— Nikt nie potrzebuje się zatrudniać okazaniem tej pannie należnej pomocy, ja to biorę na się. Niechaj mi tylko rumaka podwiodą, broń mi dadzą i czekają tu na mnie. Udam się na poszukiwanie tego rycerza i żywego czy też umarłego, przymuszę do dotrzymania słowa, danego tak wielkiej piękności.
— I niechaj nikt o tem nie wątpi — rzekł Sanczo — bowiem mój pan ma rękę, wielce szczęśliwą do małżeństw kojarzenia. Przed kilku dniami przymusił do ożenku pewnego zwodziciela, który nie chciał uiścić obietnicy, danej jednej panience. Gdyby czarownicy, co go nieustannie prześladują, nie przeinaczyli byli tego kawalera w lokaja, jużby ta panienka w tej chwili nie była dziewicą.
Roque, bardziej zaprzątnięty myślą o przygodach pięknej Klaudji, niż słowami pana i sługi, nie słucha! wcale ich gadaniny; rozkazał jeno swym giermkom oddać Sanczy wszystko, co zabrali z jego osła i udać się z powrotem w to miejsce, gdzie noclegowali, poczem odjechał pospiesznie z Klaudją na szukanie zmarłego, czy też rannego Don Wincentego. Przybywszy na miejsce, gdzie go Klaudja dopadła, ujrzeli tylko ślady krwi świeżej. Oglądając się na wszystkie strony, spostrzegli na wzgórzu kilku ludzi i domyślili się zaraz, że muszą to być słudzy Don Wincentego, niosący go żywego lub umarłego, aby go opatrzyć lub pochować. Pobudzili rumaki do biegu, aby tamtych dojechać, co im się łatwo udało. Roque Guinart i Klaudja znaleźli Don Wincentego na rękach jego ludzi. Don Wincenty, głosem powolnym i słabym prosił ich, aby mu pozwolili umrzeć w tem miejscu, bowiem ból z ran płynący nie daje mu dalej postępować. Klaudja i Roque, zeskoczywszy z rumaków, zbliżyli się doń. Słudzy przerazili się, ujrzawszy Roque, zasię Klaudja pomieszała się w przytomności Don Wincentego. Pełna żalu, a wraz i surowości, wzięła go za rękę. mówiąc:
— Gdybyś mi był dał tę rękę, zgodnie z naszą umową, nigdybyś się nie znalazł w tym opłakanym stanie.
Ranny rycerz oczy otworzył i, poznawszy Klaudję, rzekł:
— Wiem, piękna panno, którą ludzie oszukali, że jesteś sprawczynią mojej śmierci. Kara to niesłuszna i niezasłużona dla mych cnych pragnień, któremi równie jak i uczynkami memi nigdy nie chciałem ci krzywdy wyrządzać.
— Jakto? — odparła Klaudja — zaliż to nie- prawda, że dzisiejszego rana poślubiłeś Leonorę, corkę bogatego Balbastra?
— Przenigdy — rzekł Don Wincenty — mój los przeciwny doniósł ci jak sądzę, te wieści, abyś zazdrością powodowana, życie mi odebrała. Z tem wszystkiem, utracając życie z twoich rąk i na twojem łonie umierając, los mój za szczęsny poczytuję. Abyś o tej prawdzie upewnić się mogła, ściśnij mnie za rękę i przyjmij mnie za męża, jeśli taka będzie twoja wola. Nie mogę ci dać większego zadośćuczynienia za zniewagę, którą, według twego mniemania, ci wyrządziłem..
Klaudja uścisnęła go za rękę, a czyniąc to, poczuła, że jej się serce w piersiach ściska. Padła zemdlona na skrwawioną pierś Don Wincentego, którego już śmiertelny paroksyzm chwycił. Słudzy pobiegli po wodę i, przyniósłszy ją, skropili kochankom twarze. Klaudja ocknęła się z zemdlenia, natomiast nie ocknął się Don Wincenty z swego paroksyzmu, ponieważ już żywot zakończył.
Na ten widok Klaudja, zdawszy sobie sprawę, że jej najdroższy małżonek już nie żyje, jęła rozdzierać powietrze swoim krzykiem, skargi w niebo rzucać, wyrywać włosy, rozsypywać je na wietrze i policzki drapać; były to oznaki największego bólu i żałości, jakie tylko w zrozpaczonem sercu istnieć mogą.
— O okrutna i niebaczna dziewczyno — wołała — z jakąż to letkomyślnością przywiodłaś do skutku swój zamysł nieszczęsny! O wściekła siło zazdrości, jakiż los zgotowałaś temu, kto mnie przyjął do serca swego. O nieszczęśliwy mój małżonku, przeczże wyrok losu zaprowadził się od łożnicy ślubnej do grobu?
Skargi Klaudji tak żałosne były, że wycisnęły łzy z oczu Roque, chocia nie był on przyzwyczajony do litości. Słudzy także płakali, Klaudja zaś mdlała co chwila, tak, iż całe to miejsce okoliczne zdawało się być miejscem rozpaczy i smutku. Wreszcie Roque Guinart rozkazał służącym Don Wincentego, aby zanieśli ciało do domu ojca Don Wincentego, by je tam pochowano. Klaudja oznajmiła Roque, że chce udać się do klasztoru, w którym jej ciotka jest przeoryszą i tam reszty dni swoich dokonać, w towarzystwie lepszego, nieśmiertelnego małżonka. Roque pochwalił ten jej zacny zamysł; ofiarował się towarzyszyć jej wszędzie, gdzieby zechciała i bronić jej ojca przed krewniakami Don Wincentego, jako też i przed całym światem, gdyby chciał on na niego nastawać. Klaudja żadną miarą na to przystać nie chciała. Podziękowała mu jak mogła najuprzejmiej za to jego oświadczenie i płacząc, pożegnała się z nim. Słudzy Don Wincentego wzięli na ramiona jego ciało, Roque zaś powrócił do swych ludzi. Owóż jak się skończyła miłosna historja Klaudji Girolamy. Nie dziwota, jeżeli się zważy, że niezwyciężone, a okrutne siły zazdrości wątek jej utkały.
Roque Guinart spotkał swoich giermków tam, gdzie ich pozostawił. Don Kichot, na koniu siedzący, znajdował się pośród nich i dawał im roztropne napomnienia, aby porzucili to zdradliwe i niebezpieczne życie, równie dla ciała, jako i dla duszy. Ale jakoże większość ich była Gaskończykami, ludźmi grubymi i niedbałymi, zatem nie wiele zważali na jego mowę. Roque zapytał Sanczy, czy mu oddano klejnoty i sprzęty, z których jego osła obłupiono. Sanczo odparł, że tak, ale że mu brak jeszcze trzech chust na głowę, wartających dobre trzy miasta!
— Co prawisz, u djabła — odparł jeden z przytomnych — mam je tutaj, ale nie warte są i trzech reali.
— To prawda — rzekł Don Kichot — jednakoż giermek mój bardzo je szacuje dla osoby, która mnie je dała.
Roque rozkazał, aby mu je, nie mieszkając, oddali, później zaś, ustawiwszy swoich ludzi w szereg, rzekł, aby znieśli pospołu wszystkie sprzęty, klejnoty, szaty i pieniądze, które złupione zostały od czasu ostatniego podziału. Oszacowawszy szybko rzeczy, co podzielone być nie mogły i na pieniądze wartość obróciwszy, podzielił je między swoją zgraję, z taką dokładnością i uważnością, że ni na włos mniej, ni na włos więcej sprawiedliwości nie chybił.
Wszyscy byli ukontentowani, zadowoleni i zapłaceni. Roque rzekł do Don Kichota:
— Gdyby się z tymi ludźmi ścisłego wymiaru słuszności nie utrzymywało, nie możnaby było żyć z nimi.
— Według tego co widzę, — rzekł Sanczo — sprawiedliwość jest rzeczą tak wyborną, że się i między zbójcami zachowuje.
Jeden z giermków usłyszawszy te słowa, przyłożył się z arkabuza i ani chybi roztrzaskałby kulą głowę Sanczy, gdyby Roque Guinart na niego nie krzyknął. Sanczo zadrżał ze strachu i postanowił nie otwierać gęby, dopóki będzie między tymi ludźmi pozostawał.
Wtem przybiegł jeden z giermków, rozstawionych na czatach, koło głównego gościńca i upatrujących, co się na nim dzieje, aby później herszta uwiadamiać.
— Panie — rzekł — niedaleko stąd, drogą, wiodącą do Barcelony, przejeżdża gromada osób.
— Zali zważyłeś dobrze — zapytał Roque — czyli są z tych, których my szukamy, czy też z tych, co nas szukają?
— Z tych — odparł giermek — których my szukamy.
— Zatem wszyscy na drogę — zawołał Roque — i sprowadźcie mi ich tutaj tak, aby ani jeden nie uszedł.
Zbójcy usłuchali; Don Kichot, Sanczo i Roque po- zostali sami, czekając kogo przywiodą. Roque rzekł do Don Kichota:
— Ten nasz sposób życia dziwny się zapewne panu Don Kichotowi wydaje, dziwnemi te przygody i trafunki, azardów pełne. Nie dziwię się zaiste, że tak mu się wydaje, bowiem w samej rzeczy wyznać muszę, że nie masz życia bardziej niespokojnego niż nasze. Znajduję się w niem, przez pewne pobudki zemsty, które mogą najspokojniejsze serca poburzyć. Z przyrodzenia jestem człekiem litościwym i dobrych skłonności, ale, jakem namienił, żądza zemsty za urazę mi wyrządzoną, niszcząc i obalając wszystkie moje dobre przedsięwzięcia, sprawia, że trwam w tem nieszczęsnem rzemiośle, mimo mego sumienia. A że jedna przepaść drugą otwiera, zaś jeden grzech ciągnie za sobą drugi[418], pragnienia zemsty sprzęgły się z sobą, niby ogniwa łańcucha, bo nie tylko sam chcę mojej pomście dogodzić, ale i pomstę innych na się biorę. Z tem wszystkiem niech Bóg będzie wysławiony za to, że znajdując się w labiryncie moich błędów, przecie nie tracę nadziei, że, wyszedłszy z niego, w bezpiecznym się znajdę porcie.
Don Kichot zadziwił się niezmiernie, słysząc, że Roque tak rozumne słowa wypowiada, nie sądził bowiem, że pośród ludzi, którzy kradną, mordują i rozbijają na gościńcach, może się znajdować człek o przyrodzeniu szlachetnem i o prawej myśli. Odparł zatem:
— Początek zdrowia, panie Roque, na tem się zasadza, aby poznać chorobę swoją i być skłonny do przyjęcia lekarstw, które doktór zalecił. Wasza Miłość jest chory, lecz znasz swoją niemoc. Niebo, albo lepiej mówiąc Bóg, który jest niezawodnym lekarzem naszym, ześle Wam leki, co Was uzdrowią, leki, które nieomylny skutek sprawiają powoli, a nie nagle przez cuda jakoweś, zwłaszcza, że grzesznicy, oświeceni i mądrzy, gotowi są bardziej do poprawy i nawrócenia, niż grzesznicy-prostacy. A ponieważ Wasza Miłość przez swe słowa podaje na jaśnię swój wielki rozum, pozostaje zatem tylko mieć odwagę i czekać polepszenia w chorobie sumienia. Jeżeli Wasza Miłość chce drogę skrócić i wejść na gościniec swego zbawienia, niechajże jedzie w świat ze mną. Nauczę Was profesji rycerstwa błędnego; znajduje się w tem powołaniu prac i nużów co niemiara; tylko je wycierpieć za pokutę, a prosto trafi się do nieba.
Roześmiał się Roque z tej rady Don Kichota, później zaś, skręcając dyskurs, opowiedział mu o smutnem przytrafieniu Klaudji Girolamy. Opowieść ta wielkiej żałości przyczyniła Sanczy, któremu wielce do serca przypadły piękność, wdzięk i żwawość tej panny.
Wtem przybyli zbójcy, wysłani za zdobyczą, wiodąc dwóch szlachciców na koniach, dwóch pielgrzymów, idących pieszo, a takoż karocę, z siedzącemi w niej kilku białogłowami, oraz z pół tuzina sług konnych i pieszych i dwóch masztalerzy, do pocztu szlachciców należących.
Giermkowie obstąpili ich kołem. Zwycięscy i zwyciężeni srogie zachowywali milczenie, czekając, aż wielki Roque Guinart mówić zacznie. Herszt zapytał szlachciców co są za jedni, dokąd zmierzają i czy mają przy sobie pieniądze.
— Mości Panie — odparł jeden z nich — jesteśmy oficjerami piechoty hiszpańskiej. Chorągwie nasze stoją w Neapolu, jedziemy do Barcelony, aby wsiąść tam na jedną z czterech galer, które jak powiadają, mają płynąć do Sycylji. Pieniędzy mamy dwieście albo trzysta skudów, posiadając je, wydaje się nam, że jesteśmy bogaci, bowiem zwykły żołnierski niedostatek na większe skarby nie pozwala.
Z podobnem pytaniem zwrócił się Roque do pielgrzymów, którzy odparli, że równie chcą morzem do Rzymu płynąć i że pospołu mieć mogą około sześć- dziesięciu reali. Roque chciał się wywiedzieć również kto byli jadący w karocy, dokąd się udawali i ile pieniędzy mieli. Jeden z służących, siedzący na koniu, rzekł:
— Moja pani, donja Guiomar de Quininones, żona regenta „Vicaria“ w Neapolu, ze swą córką, ochmistrzynią i panią dworską, znajduje się w tej karocy. Towarzyszymy jej my, sześciu służących; pieniądze nasze sięgają sumy sześciuset skudów.
— Zatem — rzekł Roque Guinart — posiadamy tu razem dziewięćset i sześćdziesiąt reali; żołnierze moi mają jeszcze z sześćdziesiąt, porachujcie przeto ile na każdego z nas przypada, bowiem ja złym jestem rachmistrzem.
Zbójcy, usłyszawszy te słowa, zawołali wesołym głosem:
— Niechaj Roque Giuart tysiąc lat żyje, na złość hultajom, coby go zgubić pragnęli.
Oficerowie ubolewali nad utratą swoich pieniędzy, pani regentowa zasmuciła się, zaś pielgrzymi nie cieszyli się zbytnio, widząc, że im ich dobro odejmują. Roque trzymał ich w niepewności, przez kęs czasu, aliści później, nie chcąc im przeciągać tego stroskania, które na strzał z muszkietu już poznać można było, obrócił się do wojskowych i rzekł:
— Uczyńcie mi grzeczność Mości Panowie, i pożyczcie mi sześćdziesiąt skudów, jejmość pani regentowa raczy użyczyć osiemdziesiąt, aby ukontentować oddział moich żołnierzy, bowiem ksiądz jada tam gdzie śpiewa; później będziecie się mogli swobodnie w dalszą drogę udać; dam wam straż moich ludzi do odprowadzenia, tak, aby wam nie przyczyniły szkody inne moje podjazdy, które mam w tej okolicy. Nie jest moją chęcią źle się obchodzić z żołnierzami i z białogłowami, osobliwie wyższego stanu.
Oficjerowie wielu dwornemi słowy złożyli Roque dank za jego uprzejmość i hojność, bowiem za hojność to mieli, że zwrócił im ich pieniądze. Donia Guiamar de Quinones chciała z kolasy wyskoczyć, aby rzucić się na ziemię i ucałować nogi i ręce wielkiego Roque, ale ten żadną miarą zgodzić się na to nie chciał, przeciwnie prosił, aby mu wybaczyła ten gwałt, co jej zadał, przymuszony do tego będąc żelaznemi obowiązaniami smutnego swego rzemiosła. Pani regentowa rozkazała jednemu ze swych służących, aby, nie mieszkając, odliczył osiemdziesiąt skudów, należnych od niej; oficjerowie byli już gotowi swoje sześćdziesiąt wyłożyć, pielgrzymi chcieli także oddać swój grosz nędzny, ale Roque powstrzymał ich, później zaś, obracając się do swych ludzi, rzekł:
— Z tych skudów każdemu z was należą się dwa; pozostaje jeszcze dwadzieścia; oddajcie dziesięć tym pielgrzymom, zaś dziesięć temu giermkowi, aby mógł tę przygodę sobie zachwalać.
Później kazał przynieść sobie przybory do pisania, w które zawsze był opatrzony i dał im na piśmie piernacz, aby się nim posłużyli, w przypadku natknienia się na kupy zbrojne. To uczyniwszy, pożegnał się z nimi i dał im wolny przejazd. Pozostali zadziwieni z jego wspaniałomyślności, szlachetności i dziwnego postępku, zdał im się bowiem raczej Aleksandrem Wielkim, niż sławnym rozbójnikiem. Jeden z giermków rzekł wówczas w swoim języku gaskońsko-katalońskim:
— Nasz dowódca lepiejby uczynił, ostawszy braciszkiem, niż zbójcą. Gdy zechce w przyszłości okazać się szczodrym, niechaj to uczyni ze swego dobra, a nie z naszego.
— Nieszczęśnik nie tak cicho te słowa wypowiedział, aby ich Roque nie słyszał. Herszt schwycił za szpadę i głowę mu na dwoje rozłupał, mówiąc:
— Oto jak karzę zuchwalców!
Wszyscy zdrętwieli i nikt nie śmiał gęby otworzyć, takie bowiem było dla niego posłuszeństwo.
Roque oddalił się na stronę, aby napisać list do jednego ze swych przyjaciół w Barcelonie i donieść mu, że sławny Don Kichot z Manczy, ów rycerz błędny, o którym siał rzeczy się gada, jest tu z nim pospołu; dalej upewniał go w liście, że jest to człowiek najbardziej zabawny, a zarazem najrozumniejszy na świecie, i że za cztery dni, w dzień Świętego Jana Chrzciciela, odeśle mu go na brzeg morski miasta Barcelony, uzbrojonego od stóp do głów i siedzącego na Rossynancie, jako i Sanczę, siedzącego na ośle.
Niechajże o tem oznajmi wspólnym przyjaciołom, Niarros, aby stąd uciechę mieć mogli, nie chciałby bowiem, aby wrogowie Cadels‘owie doznać jej mieli, atoli niepodobna jest zabronić im tego, bowiem cudactwa i roztropne rzeczenia Don Kichota, jako i facecje Sanczo Pansy są takie, że stanowią już własność wszystkich.

Roque wysłał listy przez jednego ze swych giermków, który, zmieniwszy ubiór rozbójnika na szatę kmiecia, udał się do Barcelony i oddał pismo tam, gdzie się należało.

KAPITULUM LXI
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI PRZY JEGO WJEZDZIE DO BARCELONY JAKO TEŻ O INNYCH RZECZACH, BARDZIEJ PRAWDZIWYCH, NIŻ ROZSĄDNYCH

Don Kichot całe trzy dni i trzy noce bawił z Roque, a gdyby i trzysta lat z nim pozostawał, nie zbrakłoby mu na co patrzeć i dziwować się ich sposobowi życia. Budzili się skoro świt w jednem miejscu, zaś obiadowali w drugiem; nieraz uciekali niewiadomo przed kim, to znów oczekiwali, nie wiedzieć na kogo. Spali stojąc i przerywali sen, aby z miejsca na miejsce się przenosić. Wysyłali nieustannie szpiegów, słuchali relacji straży, i dmuchali w zapały muszkietów, chocia ich nie mieli wiele, będąc głównie w pistolety uzbrojeni. Roque spędzał noce w oddaleniu od swych ludzi, w tem, albo innem miejscu, tak, iż nie wiedzieli, gdzie nocleguje. Nieskończone obwieszczenia, jakie vice-król Barcelony czynił, nakładając cenę na jego głowę, trzymały go w wiecznej niepewności i strachu. Nie dowierzał nikomu, obawiając się, aby właśni ludzie życia mu nie odjęli, albo go żywcem w ręce sprawiedliwości nie wydali.
Żywot to w samej rzeczy nędzny i pełen trudów.
Wkońcu ścieżkami nieznajomemi i manowcami Roque, Don Kichot, Sanczo i sześciu giermków udali się do Barcelony. Przybyli na brzeg morski miasta nocą, w wigilję dnia Świętego Jana. Roque uściskał Don Kichota i Sanczę, Któremu wręczył dziesięć przyrzeczonych skudów. Wyrazili sobie niemałe oświadczenia grzeczności i uniżoności. Roque obrócił się potem nazad, zaś Don Kichot pozostał na koniu, czekając aż rozednieje. Wkrótce na krużgankach Wschodu ukazało się oblicze białej jutrzenki, napawającej radością trawy, zioła i kwiaty. W tej samej chwili uradował się ich słuch odgłosem trąbek, bębnów i dźwiękiem dzwoneczków, któremi poruszali, jak się zdawać mogło, gońcy, wychodzący z miasta. Wkrótce jutrznia ustąpiła miejsca słońcu, które z obliczem, szerszem niźli tarcza, ukazało się nisko na horyzoncie, zaś później powoli podnosić się jęło.
Don Kichot i Sanczo, na wszystkie strony wzrok obracając, dostrzegli morze, którego jeszcze w życiu swojem nie widzieli. Zdało im się niezmiernie wielkie i daleko obszerniejsze, niż jeziora Ruidera, oglądane w rodzinnej Manczy. Później ujrzeli galery, stojące na brzegu. Gdy opuszczono na nich żagle, okazały się całe upstrzone chorągiewkami, które powiewały na wietrze, lub nachylały się ku wodzie. Na pokładach rozbrzmiały dźwięki trąb, dzwoneczków i hobojów, które zbliska i zdaleka napełniały powietrze miłym i wojennym odgłosem.
Galery poczęły się ruszać, szykując się jakby do utarczki na tych cichych wodach. W tym czasie niezliczona ilość kawalerów, siedzących na pięknych rumakach i strojnie przybranych, wyjechała z miasta, stosując jazdę swoją do poruszenia galer. Żołnierze z galer strzelali gęsto z harmat, którym odpowiadały działa, stojące na wałach i na zamku.
Jeżeli ciężkie moździerze napełniały powietrze hukiem okrutnym, to harmatki, znajdujące się na mostkach galer nie pozostawały im dłużne. Morze, pełne wesela, ziemia radości, a powietrze światłości, acz zaćmionej czasem dymami artylerji, wszystko to okazywało radość i wraz do niej zachęcało.
Sanczo Pansa nie mógł pojąć, jak te wielkie gmachy, ruszające się po morzu, tyle nóg mieć mogą.
Tymczasem jezdni, strojnie przybrani, wesołe okrzyki wznosząc i harmider wielki czyniąc, przybiegli na wyskok do miejsca, gdzie znajdował się zadziwiony i osłupiały Don Kichot. Jeden z nich, uwiadomiony od Roque, rzekł głośno, obracając się do Don Kichota:
— Niech będzie pozdrowione w naszem mieście zwierciadło, pochodnia, i gwiazda zaranna rycerstwa błędnego, gdziekolwiek tylko ono się szeroko rozciąga. Niech będzie pozdrowiony, mówię, dzielny Don Kichot z Manczy, nie ów fałszywy, zmyślony i nierzetelny, którego nam niedawno w omylnej księdze pokazano, lecz prawdziwy i wierny, co go nam opisał Cyd Hamet Benengeli, ów wyborny kwiat dziejopisów. Don Kichot nie odpowiedział ani słowa; kawalerzy nie czekali zresztą na jego odpowiedź, jeno obstąpili go, zataczając wdzięcznie tam i sam końmi. Don Kichot, obróciwszy się do Sanczy, rzekł:
— Ci Ichmoście poznali nas ani chybi; założyłbym się, że czytali naszą historję, a takoż i tę świeżo ogłoszoną, co ją Aragończyk napisał.
Kawaler, który pierwszy przemówił do Don Kichota, rzekł:
— Błagamy Was, panie Don Kichocie, abyście raczyli z nami jechać; jesteśmy wszyscy Waszymi sługami i wielkimi przyjaciółmi Roque Guinart’a.
— Jeżeli dworności — odparł Don Kichot — dworność zradzają, to Wasza, WPanie, jest córką i bliską krewniaczką dworności Wielkiego Roque. Wiedźcie mnie, gdzie się Wam podoba, nie mam życzenia, coby nie było Waszem życzeniem, zwłaszcza jeśli zechcecie użyć je na usługi swoje.
Kawaler odparł mu w słowach niemniej wykwintnych; później przybyli otoczyli Don Kichota kołem i powiedli go do miasta, przy dźwięku trąb i hobojów.
Przy wjeździe do grodu złośliwy przypadek, który jest twórcą wszelkiego zła oraz dzieci, będące więcej złośliwemi, niźli sama złośliwość, sprawiły, że dwaj zuchwali swywolnicy przecisnęli się przez tłum, podnieśli Rossynantowi i osłu ogony i podłożyli im pęki kłującego janowca. Biedne bydlęta, poczuwszy te niezwykłe ostrogi, ścisnęły ogony, co im tem bardziej dokuczyło, tak dalece, że jęły wierzgać przodem i zadem, aż wreszcie zrzuciły swoich panów na ziemię. Don Kichot, rozgniewany i strapiony pobiegł, aby odjąć swemu rumakowi kłujące pierze z podogonia, to samo uczynił Sanczo ze swoim osłem. Kawalerowie, wiodący Don Kichota, chcieli ukarać zuchwalstwo swywolników, ale niemożliwe się to okazało, gdyż chłopcy wmieszali się już w ciżbę tych, co szli za nimi.
Don Kichot dosiadł z powrotem Rossynanta, zaś Sanczo osła. Odprowadzani powszechnemi aplauzy i muzyką, przybyli do domu tego, kto ich prowadził. Był to dom przestrony i wspaniały, jak przystało na dom bogatego rycerza.

— Zostawiamy Don Kichota w tem miejscu tymczasem, bowiem tak chce Cyd Hamet.

KAPITULUM LXII
KTÓRE MÓWI O PRZYGODZIE Z GŁOWĄ ZACZAROWANĄ, JAK I O INNYCH BŁAZEŃSTWACH

Szlachcic, goszczący Don Kichota, zwał się Don Antonio Moreno. Był to kawaler bogaty i rozumny, nie gardzący rozrywką godziwą. Przyjąwszy w swoim domu Don Kichota, jął przemyślać nad środkami, któreby do uciesznych szaleństw były pobudką, jednak bez uszczerbku dla jego gościa, to bowiem, co uraża, przestaje być zwodzeniem, zaś żart tam się kończy, gdzie ktoś dotknięty być może. Pierwszem jego staraniem było rozbroić Don Kichota i ukazać go oczom przytomnych, w ciasnym kaftanie ze skóry koziej, któryśmy wiele razy opisywali. Wyprowadzono rycerza na ganek, i wystawiono na główne ulice miasta, aby dać go widzieć przechodniom i hultajom ulicznym, co go zważali niby raroga. Potem kawalerowie tameczni, przybrani w liberje, czynili gonitwy przed nim, jakby umyślnie dla uczczenia go, nie zaś z przyczyny dnia uroczystego.
Sanczo zachwycony cieszył się, niepomiernie, imaginując sobie, nie wiedzieć czemu, że znalazł się na nowem weselu Kamacza, w nowym domu Diega de Miranda i w nowym zamku książęcym. Tego dnia przybyło do Don Antonia na obiad kilku jego przyjaciół, którzy Don Kichotowi, jako prawdziwemu rycerzowi błędnemu, wielką cześć oświadczyli. Don Kichot tak był z tego dumny i szczęśliwy, iż nie posiadał się z radości. Co się Sanczy tyczy, to tyle głupstw wynalazł, że domownicy i wszyscy przytomni tylko na jego gębę oczy mieli obrócone. W czasie obiadu, Don Antonio rzekł do Sanczy:
— Upewniano nas tutaj, dzielny Sanczo, żeś tak łakomy na przysmaczki i kiełbaski, iż gdy jednego dnia zbywa ci na nich, przechowujesz je na łonie, na dzień następny. — Nie, WPanie — odparł Sanczo — nie jest to wcale prawdą, jestem bowiem raczej człekiem schludnym, niż obżartuchem i JWPan, Don Kichot, tutaj przytomny, może zaświadczyć, że często obchodzimy się przez tydzień cały garścią orzechów lub żołędzi. To prawda, że jeśli mi kto da z łaski przypadkiem jałówkę, zaraz biegnę za nią z powrozem, chcę rzec, że jem, co mi dają i czas biorę, jak przychodzi. Ktokolwiek powiada jednak, żem obżartuch żarłoczny i nieschludny, temu odrzeknę, aby palca na tem nie kładł; inaczejbym mu odpowiedział, gdyby nie wzgląd należny na czcigodne osoby, przy stole zebrane.
— Tak, zapewne — rzekł Don Kichot — wstrzemięźliwość i ochędóstwo Sanczy w jedzeniu należałoby wyryć w bronzie, aby uwiecznione zostało dla wieków późniejszych. Przyznać należy, że gdy jest głodny, chciwie zajada, szczęki rozdziawiwszy i kawał po kawale łykając, jednakże schludności nigdy nie zaniedbuje, a nawet w ten czas, gdy był rządcą wyspy, nauczył się jeść z wielkim szykiem i ozdobnością, tak iż nawet ziarnka granatów i rodzynki sztućcem wybierał.
— Jakże to — zawołał Don Antonio — Sanczo był gubernatorem? — Tak jest, w samej rzeczy — odparł Sanczo — i to gubernatorem wyspy Baratarja. Rozrządzałem nią przez dziesięć dni, jak sam chciałem; w tym czasie utraciłem całą spokojność umysłu i nauczyłem się gardzić wszystkiemi samorządstwami na świecie. Uciekłem tedy z mej wyspy, poczem wpadłem w jamę, rozumiejąc, że tam zginąć przyjdzie, lecz skąd, zdrów i cały, cudem się wydobyłem. Don Kichot opowiedział wówczas, ze wszystkimi szczegółami, historję gubernatorstwa Sanczo Pansy, co niezwykle wszystkich przytomnych ubawiło.
Po obiedzie, Don Antonio wziął Don Kichota pod ramię i zawiódł go do ustronnej komnaty, której całą ozdobą był stół, wydający się z jaspisu, podtrzymywany takąż nóżką. Na stole stała głowa, na kształt półpiersi cesarzów rzymskich i wydająca się z bronzu. Don Antonio, wraz z Don Kichotem, przeszli wzdłuż i wszerz komnatę, poczem kilka razy stół okrążyli. Po dopełnieniu tego, Don Antonio rzekł:
— Teraz, panie Don Kichocie, kiedy upewniony jestem, że nas nikt nie słucha i drzwi dobrze są zamknione, chcę opowiedzieć Waszej Miłości o jednej z najdziwniejszych przygód, lub też, lepiej rzekłszy, o osobliwości nadzwyczajnej, jaką sobie tylko wystawić można, pod tą jednak kondycją, że Waszmość Pan pogrzebiesz to, co mu powierzę, w najgłębszej tajności.
— Przysięgam — odparł Don Kichot — i możesz WPan spokojny pozostać, tak jakby moja gęba była pod pieczęcią, postronkiem związana.
Wiedzcie, panie Don Antonio, (Don Kichot uznał był już nazwisko swego gospodarza), że macie do czynienia z człekiem, który, choć ma uszy do słuchania, nie posiada języka, aby mówić. Dlatego też, Wasza Miłość, możesz całkiem bezpiecznie przelać w moje serce to, co się w Waszem sercu mieści, będąc upewniony, że grzebiesz tę tajność w abisach milczenia.
— Ufając temu przyrzeczeniu — rzekł Don Antonio — zadziwię Waszą Miłość, tem, co ujrzycie i obaczycie, czyniąc sobie samemu ulgę i zbywając się troski, jaką odczuwam, nie mając komu wyjawić sekretu, który nie może być całemu światu powierzony. Don Kichot pozostawał w niepewności, nie wiedząc ku cze- mu zmierzać miały wszystkie te przygotowania. Wreszcie Don Antonio wziął go za rękę, przesunął nią po stole z jaspisu, nodze, która stół podtrzymywała i głowie bronzowej, poczem rzekł doń:
— Głowa ta, panie Don Kichocie, wyrobiona została przez jednego z najtęższych czarnoksiężników, jacy na świecie żyją. Zdawa mi się, że był on Polakiem, uczniem sławnego Scota,[419] o którym tyle dziwów się opowiada. Trzymałem go w swym domu przez niejaki czas; za tysiąc talarów, com je mu wyliczył, zrobił mi tę głowę, która ma własność odpowiadania na wszystko, o co się jej do ucha zapytają. Rysował koła, Krysiu kabał charaktery, zważał gwiazdy, śledził zbiegi planet pomyślne i wreszcie, mówiąc pokrótce, dokonał swego dzieła, z tą doskonałością, o jakiej jutro się przekonamy, bowiem w piątki głowa ta niemą pozostaje; ponieważ zaś dzisiaj mamy piątek, musimy do jutra próbę odłożyć. Wasza Miłość możesz tymczasem przygotować dla niej pytania. Wiem z eksperjencji, że wszystkie jej responsy z prawda się zgadzają.
Don Kichot, zadziwiony niemało z cudownej własności zaczarowanej głowy, tylko w połowie dał wiarę prawda okazać, poprzestał na tem, i dziękczynienie Don Antoniemu, acz, że w krótkim czasie, miała się wyraził za powierzenie mu tajności, tak wielkiej wagi. Wyszli z izby, którą Don Antonio z pilnością na klucz zamknął i powrócili do gościnnej komnaty, gdzie ich reszta towarzystwa czekała.
Sanczo opowiedział przez ten czas zebranym o kilku przygodach swego pana. Wieczorem zabrano Don Kichota na przechadzkę. Rycerz nasz był nieuzbrojony, w stroju miejskim i w opończy z burego sukna, pod którą w tej porze roku, sam lód musiałby się zapocić. Służbie przykazano zabawić Sanczę, aby z domu wyjść nie usiłował. Don Kichot dosiadł nie Rossy- nanta, lecz wielkiego muła, o łagodnem wejrzeniu, okulbaczonego bogato i strojnie.
Zarzucono mu na ramiona opończę, do której przypięto z tyłu (nasz rycerz nie wiedział o tem) pergamin z wielkim napisem: „Jam ci jest Don Kichotem z Manczy“. Ta kartka, zaledwie dom opuścił, przyciągać jęła wzrok wszystkich przechodniów, którzy czytali: „On ci jest Don Kichotem z Manczy“. Don Kichot zadziwił się, słysząc od wszystkich przechodzących mianowane imię swoje. Zwracając się do Don Antonia jadącego obok niego, rzekł: — Wielkie są przywileje i korzyści, związane ze stanem rycerstwa błędnego, ponieważ tego, który doń należy, wsławionym czynią na świecie całym.
Czy WPan nie słyszy, Mości Don Antonio, ze nawet małe dzieci mnie poznają, chocia mnie nigdy nie widziały. — Musi tak być, panie Don Kichocie — odparł Don Antonio — Jak ogień nie może być ukryty i zamkniony, tak cnota wreszcie wiadoma stać się musi, zaś sława, zdobyta orężem, błyszczy blaskiem niezaćmionym.
Gdy Don Kichot jechał tak w triumfie, posród oklaskującego go tłumu, Kastylyjczyk pewien, przeczytawszy napis, zawołał:
— Niech cię czarci porwą, Don Kichocie z Manczy! Jakżeś zdołał aż tutaj przybyć, nie wyzionąwszy ducha pod razami kijów, które spadły na twoje plecy? Jesteś szaleńcem; gdybyś był nim sam, w swoim kącie na uboczu, nie wielka stądby szkoda płynęła, masz jednak własność zarażania szaleństwem wszystkich, co się do ciebie zbliżają. Spójrzmy chocia na tych, co ci towarzyszą! Wracaj, głupcze, do domu, miej staranie o swą majętność, żonę i dzieci i, pozostaw te brednie, które trawią twój mózg i umysł wysuszają. — Przyjacielu — odparł Don Antonio — zmierzaj swoją drogą i nie dawaj rad ludziom, którzy cię o nie nie proszą. Pan Don Kichot z Manczy cieszy się zdrowym rozumem, my zaś, co mu towarzyszymy, swoich rozumów także nie zatraciliśmy. Cnota, gdziekolwiek się znajduje, ma prawo do naszych hołdów, ruszaj zatem do stu djabłów i nie mieszaj się do rzeczy, które cię nie dotyczą. — Poprawdzie — odparł Kastylijczyk — Wasza Miłość ma rację, gdyż dawać rady temu durnemu człekowi, znaczy tyle, co pięścią w kolec uderzać. Tymczasem odczuwam pewną troskę, widząc, że ten wyborny rozum, który, jak powiadają, okazuje ten głupek, w wielu sprawach wpada w toń głęboką, dzięki szczelinie rycerstwa błędnego. Niechaj jednak przekleństwo, które Wasza Miłość wymówił, ściga mnie i wszystkich potomków moich, jeśli odtąd, choćbym miał żyć dłużej od Matuzaalema, udzielę komuś jakiejś rady, choćby mnie i o to proszono.
Doradca znikł w tłumie, zaś Don Antonio i Don Kichot dalej pojechali. Jednakże ciżba uliczników i przechodniów, co czytali tę kartkę, tak wzrastała, że Don Antonio widział się przymuszony zdjąć napis z pleców Don Kichota. Uczynił to nieznacznie, jakby inną jakąś rzecz zdejmował. Za nadejściem nocy, wrócono do domu, gdzie się bal odbywał. Żona Don Antoniego, białogłowa urodziwa, wesoła i krotochwilna, zaprosiła swoje przyjaciółki, aby świadczyły gościowi honory, odnosząc zarazem pociechę z jego dziwactw. Zgromadziło się przeto dam niemało. Po sutej wieczerzy, o dziesiątej wieczorem, zaczęły się pląsy. Między wielu damami były dwie o przyrodzeniu swywolnem i krotochwilnem, które acz cnotliwe wielce, zarazem dość płochemi były. Rozweselały one żartami swemi wszystkich, nie dotykając jednak nikogo. Wzięły w swoje obroty Don Kichota, przymuszając go do tańca, i mordując go nie tylko na ciele, ale i na duszy. Była to rzecz osobliwa wielce, widzieć jego postać wysoką, szczupłą, wychudzoną, wywiędłą, w sukni ciasnej, niezgrabnej i skąpo skrajanej.
Damy umizgały się doń, jakby nieznacznie, rzucając mu słówka miłosne, on zaś ze swej strony, dawał wzgardliwe odpowiedzi. Acz, widząc się osaczony ze wszystkich stron, zawołał: — Uciekajcie stąd pokusy, zostawcie mnie w spokojności myśli niepotrzebne! Nie starajcie się, Wielmożne Panie, afektów mych ujarzmiać, gdyż ta, która w mem sercu panuje, nieporównana Dulcynea z Toboso, nie dopuści do tego, aby serce moje innej miało być shołdowane.
To rzekłszy, usiadł na ziemi, pośrodku sali, znużony i zapocony tem tak gwałtownem ćwiczeniem.
Don Antonio kazał, aby go odprowadzono do łóżka; pierwszy zbliżył się do swego pana Sanczo Pansa.
— Hej, Mości panie — rzekł — pięknie, ani słowa, WPan, podrygiwałeś. Zali sądzicie, że wszyscy ludzie dzielni muszą być tanecznikami, zasię wszyscy rycerze błędni skoczkami, co lansady uskuteczniają? Na mą duszę, jeśli takie było Wasze mniemanie, tedy byliście w błędzie. Niejeden się taki trafi, coby zwyciężyć potrafił raczej wielkoluda, niż podskok uczynić. Gdyby chodziło tylko o to, by podskakiwać i bić się w tył piętami, mógłbym Was wyręczyć snadnie, umiem bowiem napiętkami po tyłku się grzmocić, pląsów jednak nigdy nie próbowałem. Temi słowami i podobnemi jeszcze, Sanczo rozweselił wszystkich zgromadzonych. Poczem giermek zaprowadził Don Kichota do łóżka i okrył go należycie, aby po tańcowaniu nie zaszkodziła mu ostuda.
Nazajutrz Don Antonio postanowił uczynić doświadczenie z głową zaczarowaną, zaprowadził tedy do izby Don Kichota, Sanczę, dwóch swoich przyjaciół i dwie damy, co tak okrutnie Don Kichota na balu umordowały, potem zaś resztę nocy w towarzystwie żony Don Antonia spędziły. Don Antonio opowiedział o własności głowy, zalecił im tajność w tej mierze i przydał, iż to było pierwsze doświadczenie, które chciał uczynić. Prócz dwóch przyjaciół Don Antonia, nikt nie wiedział o tej sztuce i gdyby ci dwaj wprzód uwiadomieni nie zostali, daliby się omamić tak, jak inni temu niespodziewanemu fortelowi, bowiem sztuczność była nad podziw wybornie udana.
Pierwszym, który zbliżył swe wargi do ucha głowy, był Don Antonio; rzekł on głosem cichym, nie tak jednak, aby nie mógł być przez wszystkich w komnacie dosłyszanym. — Rzeknij mi, głowo, przez tę doskonałość, którą posiadasz, o czem myślę w tej chwili? Głowa odpowiedziała, nie ruszając ustami, dźwięcznym i wyraźnym głosem, tak, że od wszystkich mogła być zrozumiana: „Nie przenikam myśli niczyich“. Na ten respons wszyscy osłupieli, zwłaszcza, że obok stołu i w całej komnacie nie było nikogo, od któregoby ta odpowiedź pochodzić mogła. — Wieluż nas tu jest? — zapytał znów Don Antonio. Głowa odpowiedziała powoli, w ten sam sposób: „Ty i twoja żona, dwaj twoi przyjaciele i dwie jej przyjaciółki, a takoż sławny rycerz, Don Kichot z Manczy, i jego giermek, zwany Sanczo Pansą. Zadziwienie tym razem stało się jeszcze większe; włosy zjeżyły się ze strachu na wszystkich głowach. Don Antonio odstąpił od głowy. — Dosyć mi na tem — rzekł — abym był przekonany, że nie oszukał mnie ten, co mi cię sprzedał, głowo mądra, głowo gadająca, głowo-rozprawiaczko, wreszcie głowo cudowna!
Niechaj kto inny się zbliży i zapyta, o co zechce. Ponieważ niewiasty są z przyrodzenia ciekawe niezwykle, do głowy podeszła jedna z przyjaciółek żony Don Antoniego. — Powiedz mi, głowo — zapytała — co mam czynić, abym piękną bardzo była. — Bądź bardzo cnotliwą — odparła głowa.
— Nie chcę więcej o nic pytać — rzekła białogłowa. Teraz przystąpiła jej towarzyszka — Pragnęłabym wiedzieć, głowo, czy mój mąż mnie miłuje, albo nie? — Zważaj jak się z tobą obchodzi — odrzekła głowa — z tego wywnioskujesz o jego miłości. Białogłowa odstąpiła na stronę, mówiąc: — Ta odpowiedź wszelkie pytania zbędnemi czyni, bowiem w samej rzeczy, z postępowiania męża wnosić można o afektach, jakie żywi.
Potem jeden z przyjaciół Don Antonia zbliżył się do głowy i zapytał: — Kim jestem? — Sam o tem wiesz najlepiej — brzmiała odpowiedź. — Nie o to się pytam — odparł szlachcic — Chciałem, abyś rzekła, czy mnie znasz? — Tak jest, znam cię — odrzekła głowa — jesteś Don Pedrem Noriz — Dość na tem, głowo, aby mnie przekonać, że o wszystkiem jesteś uwiadomiona. Gdy ów się oddalił, zbliżył się jego towarzysz, pytając z kolei: — Rzeknij mi, głowo, jakie jest największe pragnienie mego najstarszego syna? — Rzekłam już, że nie sądzę o myślach i pragnieniach, jednakoż mogę ci objawić życzenie twego syna: myśli o tem, aby cię najprędzej pogrzebać.
— Trafnie rzekłaś — odparł pytający — więcej nie chcę wiedzieć.
Żona Don Antoniego podeszła, pytając: — Nie wiem, głowo — rzecze — o co mam się pytać, chciałabym tylko uznać od ciebie, czy długo będę się cieszyła moim kochanym mężem? — Długoletni przeciąg czasu — odparła głowa — gdyż jego mocne ciała złożenie i umiarkowany tryb życia obiecują mu długie lata, które inni skracają sobie przez nadużycia i zbytek.
Wreszcie do głowy zbliżył się Don Kichot — Rzeknij mi, odpowiadaczko wyborna, czy to, co mnie się zdarzyło w jaskini Montesinos, było istotną prawdą, czy tylko śnieniem? Czy biczowanie mego giermka, Sanczo Pansy, zakończy się wreszcie i czy ujrzę odczarowanie pani Dulcynei? — Co się tyczy historji w jaskini — odparła głowa — wieleby gadać trzeba, gdyż widowisko ma w sobie część prawdy i część przywidzenia. Biczowanie Sanczy powoli się uskuteczniać będzie i odklęcie Dulcynei nastąpi rzetelnie. — Nie mam się więcej o co pytać — rzekł Don Kichot — gdy tylko ujrzę Dulcyneę odczarowaną, będę się uważał za człeka, który naraz wszelkiej szczęśliwości dostąpił.
Ostatnim z pytających był Sanczo. — Powiedz mi głowo — rzecze — czy przypadkiem będę jeszcze jakieś rządy sprawował? Czy prędko porzucę nędzne giermka rzemiosło? Czy obaczę jeszcze żonę mą i dzieci? Głowa odparła: — Będziesz miał rządy w domu swoim, gdy powrócisz, ujrzysz dzieci i żonę, a gdy służyć dalej nie zechcesz, przestaniesz być giermkiem.
— Tam do kata! — zawołał Sanczo — oto mi mądrość, ani słowa. Mógłbym to rzec sam dla siebie, wszystko to przypomina mi proroctwa z kalendarza.
— I czego więcej chcesz, gapiu — rzekł Don Kichot — czyli nie dosyć na tem, że odpowiedzi tej głowy zgadzają się z pytaniami? — Niechże będzie i dosyć — odparł Sanczo — chociaż wolałbym, żeby się lepiej wytłumaczyła i więcej powiedziała.
Na tem zakończyły się pytania i odpowiedzi głowy, aliści nie ustało zadziwienie wszystkich przytomnych, prócz dwóch przyjaciół Don Antonia, którzy uwiadomieni o wszystkiem byli. Cyd Hamet Benengeli pragnie natychmiast odkryć tę tajność, mając na uwadze, aby czytających w powątpiewaniu nie zostawiać i obawiając się, by ktoś nie sądził, że głowa ta jakieś czary, lub tajemnicę nadprzyrodzoną w sobie zawierała.
Don Antonio Moreno — (rzecze Cyd Hamet) — kazał sporządzić tę głowę dla swego domu, celem zabawienia się kosztem niewiedzących, na wzór tej, jaką widział w Madrycie, u przekupnia dzieł sztuki. Powierzchnia stołu sporządzona była z malowanego i pokostowanego drzewa, które miało jaspis naśladować, równie jak staluga, co go podtrzymywała i jak cztery szpony orle, służące za podstawę i przydające mu ciężkości. Głowa, która być się zdawała półpiersiem cesarza rzymskiego, wyzłocona na wzór miedzi staroświeckiej, była w środku cała czcza i wydrążona, jako i powierzchnia stołu, na którą tak umiejętnie zasadzona została, iż wszystko zdawało się z jednej sztuki uczynione. Staluga, także wydłubana, do piersi i szyi głowy sięgała: odpowiadano z izby dolnej, pod podłogą się znajdującej. W wydrążeniu stalugi stołu i we wnętrzu półpiersia, biegła rura blaszana, dobrze przystosowana i niewidoczna. W izbie dolnej, pod izbą górną się znajdującej, siedział ten, co miał responsów udzielać, przykładając gębę do rury tak, iż, jakby przez dmuchąwkę, głos szedł z góry do dołu, i zdołu do góry, aby każde słowo dobiegało do uszu wyraźnie.
Nie było zatem najmniejszej przyczyny, aby czary podejrzewać.
Synowiec Don Antonia, student, młodzian słynący z bystrości umysłu i dowcipu, odpowiedzi udzielał. Ponieważ był uwiadomiony od wuja, jakie osoby znajdą się tego dnia w komnacie, gdzie stała głowa, łatwo mu było bez trudu, na pierwsze pytanie odpowiedzieć. Na inne odparł z domysłu, z wielkim dowcipem, sobie przyrodzonym.
Cyd Hamet przydaje, że ta cudowna głowa jeszcze przez dwanaście dni rozprawiała, aliści po całem mieście rozszerzyła się wiadomość, że Don Antonio ma u siebie głowę czarodziejską, odpowiadającą na zadane jej pytania. Szlachcic, obawiając się, aby słuchy nie doszły do wiadomości czujnych strażników naszej wiary, udał się sam do inkwizytorów, aby im o wszystkim donieść.
Inkwizytorzy kazali mu połamać i zniszczyć głowę, zapobiegając zgorszeniu i zabobonom pospólstwa.
Wszelako w umyśle Don Kichota i Sanczo Pansy głowa pozostała na zawsze czarodziejską i przema- wiającą. Don Kichot przytem był więcej od Sancza ukontentowany.
Szlachcice niektórzy, chcąc przypodobać się Don Antoniemu, a takoż uczcić Don Kichota i ucieszyć się publicznie z jego szaleństw, umyślili, za sześć dni, wyprawić gonitwy do pierścienia. Z przyczyny pewnej okoliczności, o której dalej powiemy, gonitwy te odbyć się nie mogły.
Don Kichota wzięła tymczasem chęć wyruszyć na miasto, celem poznania go, aliści bez żadnej okazałości i nie na koniu, aby za nim nie biegło pospólstwo i ulicznicy. Wyszedł zatem z domu, wraz z Sanczą i dwoma służącymi, których mu dał Don Antonio. Zdarzyło się, że przechodząc jedną z ulic, Don Kichot podniósł wzrok i ujrzał nad bramą napis, dużemi literami wyrażony: „Tutaj drukuje się książki“, co go niezmiernie ucieszyło, bowiem nie widział był dotychczas żadnej drukarni, chciał zaś dowiedzieć się, coby to było takiego. Wszedł do drukarni, z całym swym orszakiem, i ujrzał litery składających, wydobywających z pod prasy arkusze i poprawiających; mówiąc pokrótce, obaczył wszystko, co można w wielkich drukarniach zważyć.
Don Kichot zbliżył się do kaszty drukarskiej i zapytał, co się tutaj robi; drukarz objaśnił go. Don Kichot zadziwił się i przeszedł dalej, poczem przystąpił znów do liter układacza i zapytał o jego pracę.
— WPanie — odparł pracownik — ukazując mu człeka pozornego — ten jegomość przetłumaczył książkę włoską na język hiszpański, ja zaś układam litery, aby podać ją do druku. — Jaki jest tytuł tej książki? — zapytał Don Kichot. — Książka ta — odparł autor — nazywa się po włosku Bagatelle. — Jakże WPan to słowo przekładasz? — zapytał nasz rycerz. — „Bagatelle“ znaczą „bagatele“, chocia ta książka skromną nazwę nosi, przecie zawiera w sobie rzeczy poważne i istotne wielce.
— Umiem nieco po włosku — rzecze Don Kichot — i pysznię się z tego, że mogę odśpiewać kilka Stanc Ariosta. Rzeknijcie mi jednak, panie, (pytam się przez prostą ciekawość, a nie poto, aby badać jego umiejętność) czy natrafiliście w oryginale tej książki na słowo pignata? — Nieraz — odparł autor — jakżeście je na język hiszpański przełożyli? — Jakże inaczej — odparł zapytany — jak nie przez słowo garnek?
— Ha, na Boga — zawołał Don Kichot — widzę że celujecie w umiejętności języka włoskiego. Upewniony teraz jestem, że gdy WPan znajdziesz słowo piace wyrazisz je „podoba się“ i że przełożycie piu przez więcej, su przez wyżej, zaś giu — niżej. W samej rzeczy — odparł autor — gdyż jest to ich własne znaczenie.
— Gotów byłbym przysiąc, że WPan nie jest zadość ceniony na świecie, co zawsze niechętnie nagradza umysły wyborne i prace, godne szacunku. Ach, ileż jest straconych talentów, wielkich, zapomnianych umysłów i cnót wzgardzonych! Zdaje mi się, z tem wszystkiem, że tłumaczenie z jednego języka na drugi, (iż pominiemy tutaj królowe wszystkich języków: łacinę i grecki), przypominają kobierce flandryjskie, z przeciwnej strony oglądane. Są tam wprawdzie figury, ale tak zagmatwane nićmi, iż nie widać ich barw wspaniałych.
Mniemam także, że przekładania z jednego języka na drugi nie oznaczają wielkiego rozumu ani doskonałości, tyle ważąc, co przepisywania z pierwodzieł. Nie dlatego to mówię, aby rzemiosło przekładacza miało być w pogardzie, gdyż człowiek może się przecie jeszcze zatrudniać gorszemi rzeczami, które mniej korzyści przynoszą. Wyłączyć trzeba przytem dwóch sławnych tłumaczy: Krzysztofa de Figueroa z jego Pastor fido i Don Juana de Jauréqui, który Amintę przełożył. Jeden i drugi tak skutecznie tego doko- nał, że rozeznać nie można, czyli to ich własne prace, czy same pisma. — Aliści rzeknijcie mnie, WPanie, czyli własnym sumptem książkę tę drukować chcecie, czyli też sprzedaliście przywilej jakiemuś księgarzowi?
— Moim kosztem to czynię — odparł autor — mając nadzieję, że to pierwsze wydrukowanie przyniesie mi tysiąc dukatów, chcę bowiem wydać dwa tysiące sztuk, po sześć reali każda.
— Zdaje mi się, Wasza Miłość, że się w rachunku mylicie. Widać odrazu, że nie znacie wcale fortelów drukarzy i umownych przebiegów między nimi. Upewniam Was, WPanie, że, obarczywszy się dwoma tysiącami sztuk tej księgi, będziecie mieli, co na ramionach dźwigać, zwłaszcza jeżeli księga nie okaże się na wybór przednia i czegoś uciesznego zawierać nie będzie.
— Zali WPan chcesz — odparł piszący — abym uczynił upominek z mej pracy, jakiejś księgarni, ktoraby, dając mi za przywilej trzy maravedis, uważała jeszcze, że mi wielką łaskę wyświadcza?
Nie, nie drukuję mych książek, aby sławę w świecie uzyskać, dość już jestem znany przez uczynki moje, szukam jeno profitu, bez którego sława jednego obola nie warta. — Daj Boże — rzekł Don Kichot — aby się WPanu powiodło. Z temi słowy, przystąpił do innej kaszty, gdzie poprawiano arkusz książki, zwanej Światłem duszy.[420] Owóż — rzecze — książki, których jaknajwięcej należy, w podobnej osnowie wielu bowiem jest na świecie grzeszników i wszyscy ci biedni ślepcy wielce światła potrzebują. Poczem przeszedł do innego miejsca i ujrzał poprawiających księgę jakąś, o której nazwę zapytał.
— Jest to — odpowiedziano — druga część Przedziwnego hidalga Don Kichota z Manczy, ułożona przez pewnego mieszkańca z Tordesillas. Znam już tę księgę — rzekł Don Kichot — i mniemam, że winna być spalona i w popiół obrócona, dla wszystkich głupstw, które w sobie zawiera. Aliści Święty Marcin przyjdzie dla niej, jak i dla każdej świni. Historje zmyślone są tem lepsze i tem milsze, gdy się zbliżają do prawdy lub podobieństwa, prawdziwe zaś szacować trzeba tem bardziej, im więcej prawdy zawierają.
Rzekłszy te słowa, wyszedł z drukarni, okazując nieco gniewu i urazy.

Tegoż unia Don Antonio chciał mu ukazać galery, w porcie stojące. Wielce to ucieszyło Sanczę, który ich nigdy nie widział. Don Antonio uwiadomił komendanta, że popołudniu tegoż dnia przyprowadzi swego gościa, sławnego Don Kichota z Manczy, którego komendant, tak jak i wszyscy mieszkańcy Barcelony, znał już dobrze. O tem, co się przydarzyło naszemu rycerzowi, w czasie tych odwiedzin, opowiemy w kapitulum następnem.

KAPITULUM LXIII
O PRZYKRYM SKUTKU, JAKI MIAŁY ODWIEDZINY SANCZY NA GALERACH I O DZIWNYCH PRZYTRAFIENIACH PIĘKNEJ MAURYTANKI

Don Kichot nie przestawał myśleć o odpowiedziach głowy zaczarowanej, jednakoż ani na chwilę nie podejrzewał podstępu i oszustwa, przeciwnie, wszystkie jego domysły krążyły dokoła tak pewnej obietnicy odczarowania pani Dulcynei. Radował się w duszy, wierząc, że wkrótce ujrzy tej obietnicy uskutecznienie.
Co się tyczy Sanczy, to aczkolwiek obrzydził był sobie rzemiosło gubernatora, jakeśmy już o tem wyżej namienili, jednakoż pragnął jeszcze, aby go słuchano i aby mógł rozkazywać. Oto jak żądza rozkazywania, choćby ją tylko dla żartu obudzono, sprowadza za sobą swoje złe skutki.
Wkrótce po obiedzie, gospodarz, Don Antonio Moreno, z dwoma przyjaciółmi, Don Kichotem i Sanczo Pansą poszli oglądać galery. Komendant, będąc uwiadomiony, oczekiwał przybycia dwóch sławnych gości, Don Kichota i Sanczo Pansy. Gdy ukazali się w porcie, na wszystkich galerach opuszczono flagi i zewsząd odezwały się dzwoneczki. Spuszczono na wodę bat, przykryty bogatemi kobiercami i przybrany karmazynowemi, axamitnemi poduszkami. Gdy Don Ki- chat wsiadł weń, galera kapitańska dała strzał z harmaty, stojącej na rufie, zatym wszystkie inne powtórzyły strzelania. Potem, gdy Don Kichot wstąpił na statek, po drabince liniowej, cała ciurma powitała go, jak to jest w obyczaju, gdy jakaś dostojna persona na galerze się zjawi, wrzeszcząc: Hau, hau! Generał[421] (tak będziemy go nazywali), który był szlachcicem walenckim, znacznego urodzenia, podał Don Kichotowi rękę, uścisnął ją i rzekł: — Dzień ten naznaczę białym kamieniem, jako jeden z najszczęśliwszych dni mego życia, widziałem bowiem pana Don Kichota z Manczy, w którym mieści się i błyszczy cała cnota rycerstwa błędnego. Don Kichot, zachwycony będąc tem przyjęciem znakomitem, odpowiedział z niemniejszą dwornością. Poczem udali się na rufę, również pięknie przyozdobioną i usiedli na ławach blisko steru. Dozorca niewolników ukazał się między pomostami i świstem dał znak ciurmie; wówczas wszyscy rudelnicy, w okamgnieniu, suknie zrzucili. Sanczo, ujrzawszy tak wielu ludzi, całkiem obnażonych, z zadziwienia gębę otworzył, jeszcze więcej jednak zadziwił się, gdy spostrzegł namiot, podnoszący się z taką szybkością, iż zdawać się mogło, że mnóstwo czartów przytem pracuje.
Wszystko to jednak było słodką śmietaną, w przyrównaniu do tego, o czem mówić zamierzam. Sanczo usiadł na słupku na rufie, obok rudelnika z prawej ławki. Ów, będąc uwiadomiony, co ma czynić, pochwycił Sanczę i podniósł do góry (cała ciurma stała na nogach, bacznie spoglądając) i podał go sąsiadowi wkrótce biedny Sanczo począł fruwać z rąk do rąk i z ławy na ławę, z taką szybkością, iż nieborak rozumiał, że go bisi porwali; przerzuciwszy go na lewą stronę, puścili go wolno dopiero koło rufy, gdzie pozostał umordowany, ciężko dyszący, zapocony srodze i nierozumiejący, co się z nim stało. Don Kichot, ujrzawszy, że Sanczo bez skrzydeł po powietrzu lata, spytał generała, czyli to był zwyczaj, używany wobec wszystkich, co pierwszy raz na galery wstępują. — Jeżeli tak jest — dodał — nie chcę podobnego ćwiczenia odbywać sam, ponieważ nie mam zamysłu do marynarki wstępować. Jeżeli ktokolwiek ośmieli się położyć rękę na mnie, abym w powietrzu podobne obroty czynił, klnę się na Boga żywego, że go zaduszę, lub bebechy z niego wypuszczę.
Rzekłszy te słowa, położył dłoń na rękojeści szpady.
W tej chwili zwinięto namiot i spuszczono z góry, z ogromnym hukiem, maszt żaglowy. Sanczo rozumiał że niebo oderwało się z zawiasów i runęło mu na głowę, tak iż, pełen trwogi, ukrył łeb między nogami.
Don Kichot również nie mógł zachować swej zimnej krwi, zadrżał, ramiona stulił i na twarzy się zmienił. Ciurma, z taką samą szybkością i łoskotem, co przy zwijaniu, podniosła maszt z żaglami, w zupełnej cichości i milczeniu, jakby ci wszyscy flisi galerowi niemymi byli. Dozorca dał znak, aby kotwicę podnosić, poczem, skoczywszy zaraz na pomostek, począł rudelników okładać po plecach byczym rzemieniem.
Sanczo, obaczywszy że tyle czerwonych nóg naraz się porusza (był tego o wiosłach rozumienia), rzekł do siebie: — Hej, są to prawdziwe czary i omamienia, nie te, co mój pan powiada. Cóż uczynili ci nieszczęśnicy, że im tak skórę garbują? I jak ten człowiek, świstający w piszczałkę, ma odwagę biczować tylu ludzi? Na mą duszę, nie obawiam się rzec, że jest to piekło prawdziwe, lub przynajmniej czyściec. Don Kichot, zważywszy, z jaką bacznością Sanczo się rozgląda, rzekł: — Ach, przyjacielu Sanczo, gdybyś zechciał, mógłbyś teraz nie mieszkając, obnażyć się do pasa i stanąć pośrodku tych ludzi, aby skończyć z zaczarowaniem pani Dulcynei. Widząc cierpienia tylu ludzi, mniejbyś swój ból odczuwał. Może także mądry Merlin w swój rachunek jedną plagę za dziesięćby ci zapisał.
Generał zapytał, co się znaczyć miały te biczowania i to odczarowanie Dulcynei, gdy jeden z marynarzy wykrzyknął: — Forteca Monjuich daje znak, że spostrzeżono statek wioślarski na zachodzie. Na te słowa, generał zaraz skoczył na pomost galery. — Dalej, moje dzieci, aby nam ujść nie zdołał! Musi to być brygantyn korsarzy algierskich, który nam ten strażnik wskazał. W tej chwili do galery kapitańskiej zbliżyły się po rozkaz trzy inne statki. Generał rozkazał, aby dwie z nich, wypłynęły na pełne morze, trzecia zaś, wraz z jego galerą, koło brzegu krążyła, tak, aby brygantyn wymknąć się nie mógł. Galernicy dopadli do wioseł i poczęli galery z taką furją poruszać, iż wydało się, że nie płyną, lecz że po morzu lecą. Te, które na głębokie morze wyszły, ubiegłszy ze dwie mile, dostrzegły statek o czternastu, czy piętnastu ławach rudelniczych, jak o tem, z rzutu oka, wnioskować było można i który, dostrzegłszy galery, chciał umknąć, mniemając, że mu się to uda, dzięki swej letkości, acz nadaremnie, bowiem galera kapitańska była jedną z najlżejszych na morzu. Wysforowała się tak naprzód, że załoga brygantynu przekonała się, iż niepodobna było schwytania uniknąć. Arraez[422] kazał przestać robić wiosłami, aby się poddać i nie wzbudzać gniewu w dowódcy naszych galer. Aliści los inaczej ustanowił, bowiem, gdy galera kapitańska zbliżyła się już tak, że załoga algierskiego statku dobrze słyszeć mogła napomnienia do poddania się, dwaj pijani Turcy, którzy znajdowali się na brygantynie (wraz z dwunastoma swymi rodakami), wypalili z muszkietów, zabijając dwóch żołnierzy naszych na galerach. Generał tak się rozgniewał, iż zaprzysiągł nie pozostawić przy życiu nikogo z jeńców, wziętych na brygantynie i z największą żwawością na nich natarł, brygantyn jednak, dzięki swej małości, mógł prze- ślizgnąć się pod wiosłami. Wówczas galera prześcignęła go i drogę mu zagrodziła. Załoga brygantynu uznała się za straconą, mimo to rozpuściła żagle, gdy galera zawracała, potem znów wiosłami i żaglami chciała się ratować ze złej toni. Ta usilność nie zdała im się równie na nic, jak i zuchwalstwo, bowiem kapitan dopadł ich, po ubiegnięciu pół mili, i przygarnąwszy wiosłami, wszystkich żywcem ujął. Inne galery nadpłynęły tymczasem, poczem wszystkie powróciły na brzeg ze swym łupem, gdzie oczekiwał na nie tłum ludzi ogromny, ciekawy wiedzieć, co z sobą prowadzą. Generał zarzucił kotwicę opodal brzegu, widząc zaś, że vice-król jest na lądzie, kazał spuścić bat na wodę, aby płynął po niego, oraz zniżyć drąg żaglowy, by dostać arraeza jak i innych Turczynów, pochwyconych, w brygantynie, wszystkich chłopów na schwał i strzelców dzielnych. Gdy generał spytał się, kim był arraez brygantynu, jeden z niewolników w którym uznano później hiszpańskiego poturczeńca, odpowiedział: — ów młodzieniec, WPanie, którego tu widzicie, jest naszym arraezem. W tej chwili wskazał mu otroka, najpiękniejszego i najwdzięczniejszego, jakiego sobie tylko wystawić było można. Wydawał się nie mieć więcej nad lat dwadzieścia. — Powiedz mi, podły psie — rzekł generał — kto cię przynaglił zabijać moich żołnierzy, chocia widziałeś, że ci niepodobna uciec? Czyż nie należy się więcej uszanowania dla kapitańskich galer? Czy nie wiesz, że odwaga i zuchwałość są to dwie rzeczy różne? Okoliczność trudna może natchnąć odwagą, lecz nie zuchwałością. Arraez chciał odpowiedzieć, aliści generał nie mógł usłyszeć jego responsu, gdyż pobiegł naprzeciwko vice-króla, który wszedł na galerę, w towarzystwie kilku dworskich i ludzi, ciekawych uznania wszystkiego.
— Dobre były łowy, Mości Panie Generale — rzekł vice-król. — W samej rzeczy, bardzo zacne — odparł generał, jak Wasza Wysokość sama się przekonasz, gdy powieszę na maszcie upolowaną zwierzynę.
— A za cóż to? — zapytał vice-król. — Dlatego, że, przeciwko prawu i zwyczajowi wojowania, ubito mi dwóch najlepszych żołnierzy. Zaprzysiągłem, że powieszę wszystkich, którzy mi w ręce wpadną, przedewszystkiem zaś tego otroka, który jest arraezem brygantynu. Rzekłszy te słowa, ukazał mu młodzieńca ze związanemi rękoma i postronkiem na szyji, oczekującego na śmierć. Vice-król rzucił nań wzrokiem; widząc go tak urodziwym, wdzięcznym i skromnym, odczuł jakby litość dla niego, tak iż chęć mu przyszła ocalić go. — Rzeknij mi, arraesie kim jesteś? — zapytał — Maurem, Turczynem, czy zbisurmanionym?
— Nie jestem ani Turkiem, ani Maurem, ani renegatem — odparł młodzian językiem hiszpańskim.
— Kim jesteś zatem? — pytał dalej vice-król. — Dziewicą chrześcijańską — odparł otrok. — Dziewicą chrześcijańską, w tym stroju i w podobnej okoliczności, ale to rzecz nie do wiary prawie!
— Raczcie przeciągnąć tylko, Mości Panowie, śmierci mojej wyrok — ciągnął dalej arraez rzekomy — abym zdołał opowiedzieć wam moje życie; niezadługo i tak zemstę swoją nasycicie. Jakież serce kamienne nie zmiękłoby na te słowa, któż nie chciałby wysłuchać tego, co chciał rzec ów młodzian? Generał odparł, aby mówił wszystko, co mu się podoba, by jednak nie spodziewał się łaski i przebaczenia za tak jawny występek.
Z tem przyzwoleniem, młodzian zaczął tą modłą:
— Należę do nacji, bardziej nieszczęśliwej, niż mądrej, na którą w tych czasach ostatnich, spadły wszelkie niepomyślności. Urodziłam się z rodziców Maurów. W tych czasach nieszczęsnych dwóch moich stryjów zawiozło mnie do Barbarji; nic mi to nie pomogło wyznać, że jestem chrześcijanką szczerą i całą duszą moją. Gdybym wyznała prawdziwe uczucia moje, nie daliby mi posłuchu ludzie, którzy mieli zlecenie wygnać nas z kraju; również stryjowie moi wcale by mi wierzyć nie chcieli, mniemając, że była to kłamliwa wymówka, aby pozostać w kraju rodzinnym. Dlatego też, nie dbając o moją wolę, zabrali mnie z sobą. Matka moja jest chrześcijanką, ojciec zaś równie chrześcijaninem, w pełnem tego słowa zrozumieniu. Wraz z mlekiem z piersi, wyssałam świętą wiarę katolicką, wzrosłam w tej wiary zasadach, i nigdy, tak w słowach, jak i w uczynkach, odkąd pamiętam, nie dałam najmniejszego powodu, aby wierzyć, że Maurytanką jestem. Wraz z memi cnotami, jeśli się tak wyrazić mogę, wzrastała moja uroda, którą, jak mniemam, mam niepoślednią. Chocia życie na osobności pędziłam, przecie, nie pod tak ścisłym znajdowałam się dozorem, aby mnie nie mógł obaczyć pewien młodzian, zwany Don Gasparem Gregorio, starszy syn pewnego szlachcica, posiadającego wieś w pobliżu wsi naszej. W jaki sposób mnie ujrzał, o czem mówiliśmy z sobą, jak dla mnie całkiem głowę utracił i jak ja równą miłością mu odpłaciłam — długoby opowiadać, zwłaszcza w tych okolicznościach, w jakich teraz się znajduję, w obliczu czekającej mnie kaźni. Poprzestanę na tym, że Don Gregorio chciał mi na wygnanie towarzyszyć. Wmieszał się pomiędzy Maurów, wygnanych z pobliskich miast, uznał bowiem dobrze ich język; w czasie podróży zyskał sobie przychylność moich stryjów, którzy mnie z ojczyzny uprowadzili. Rodzic mój, człek roztropny i przezorny, zaledwie pierwszy edykt o naszem wygnaniu ogłoszony został, porzucił kraj, aby w innych królestwach dla nas schronienia szukać. Zakopał w ziemi, w miejscu, które mnie tylko jest wiadome, wiele pereł i drogich kamieni a prócz tego pewną sumę w dublonach złotych. Polecił mi, abym, w żadnym rade, nie poruszała skarbu, nawet wówczas, gdyby nas wygnać miano, nim powróci. Posłuchałam tego rozkazu i udałam się do Barbarji, z mymi stryjami, krewniakami i wspołecznikami. Miejscem, któreśmy sobie na wygnanie wybrali, był Algier — znaczyło to tyleż, co do piekła uciekać.
Król Algieru dowiedział się o mojej urodzie, a takoż, co szczęściem dla mnie było, o mych bogactwach. Kazał mnie do siebie zaraz przywołać, pytając, w której części Hiszpanji się urodziłam i wiele pieniędzy i klejnotów z sobą przywiozłam? Opowiedziałam mu o miejscu swego urodzenia, przydając, że zostały tam zakopane klejnoty i złoto i że nietrudno byłoby wydobyć je, gdybym tam sama jechać mogła. Mówiłam mu to wszystko w tym celu, aby mniej uwagi na mnie samą zwracał i aby tylko jego chciwość pobudzona była. Gdy tak ze mną rozmawiał, dano mu znać, że towarzyszył mi młodzieniec pewien, tak piękny, jak to sobie tylko wystawić można.
Pomiarkowałam zaraz, że mówiono o Don Gregorio, którego piękność w samej rzeczy wyższa jest nad wszelką zachwalę i zadrżałam na myśl o niebezpieczeństwie, jakie mu zagrażać może, bowiem pośród tych barbarzyńców więcej ceni się pięknego młodzieńca, niż najurodziwszą niewiastę. Król przykazał, aby go zaraz przed niego sprowadzono, pytając mnie czy to, co mówiono o nim, prawdą było.
Wówczas, jakby z nieba natchniona, odparłam, że to prawda szczera, ale, że powinien wiedzieć, iż jest to nie chłopiec, lecz dziewczyna, taka jak ja, poczem poprosiłam, aby mi pozwolił pójść i przebrać moją towarzyszkę w suknie jej płci przyzwoite, aby w całej piękności wydać się mogła i nie wstydziła się ukazać w jego obecności. Król przyzwolił na to i rzekł, iż jutro ułożymy się nad sposobami, jak mam przebrać się do Hiszpanji, aby skarb zakopany wydobyć. Pobiegłam, aby rozmówić się z Don Gregoriem 1 uwiadomić go o niebezpieczeństwie, na jakie się na- raża, w męskich szatach pozostając. Umyśliłam przebrać go w strój Maurytanki i tegoż wieczora przyprowadziłam go do króla, który zachwycony jego pięknością, rozkazał go zatrzymać w kraju, aby podarować go sułtanowi, potem jednak, chcąc się ustrzec od pokusy, (gdyż samemu sobie nie dowierzał) zlecił go opiece dostojnych dam maurytańskich, do których zaraz go odprowadzono. Cierpienie, jakie odczuliśmy oboje (ponieważ nie mogłam zaprzeczyć, że go kocham), dobrze wiadome jest tym, którzy kochając czule, z przedmiotem miłości swojej rozłączać się muszą.
Król rozkazał wkrótce potem, abym powracała do Hiszpanji, na brygantynie z dwoma Turkami, którzy właśnie zabili dwóch żołnierzy na galerze i z tym Hiszpanem poturczonym, który pierwszy przemawiał. (Tutaj dzieweczka wskazała człeka, który pierwszy mówił). Wiem, iż jest on chrześcijaninem w duszy i że pragnie raczej w Hiszpanji pozostać, niż do Barbarji powracać. Reszta ciurmy składa się z Maurów i Turków, którzy tylko do wioseł są przeznaczeni. Dwaj Turczynowie, chciwi i zuchwali, nie dbając na wyraźny rozkaz wysadzenia mnie, wraz z renegatem, na pierwszy ląd hiszpański, w sukniach chrześcijan, w jakeśmy przedtem się opatrzyli, chcieli wprzód nad brzegami żeglować, aby schwytać jakąś zdobycz. Obawiali się, abyśmy, gdyby nas wprzód na ląd wysadzili, nie dali trafunkiem znać, że na morzu znajduje się brygantyn korsarski i aby nie pojmano ich w przypadku, gdyby galery koło brzegów krążyły. Wczoraj wieczorem odkryliśmy te nadbrzeża, nie wiedząc nic o czterech galerach; sami zostaliśmy spostrzeżeni i to, co się stało z nami, już wam wiadomo. Przy końcu powiem, że Don Gregorio pozostaje pośród bisurmanów, w stroju panieńskim, w wspołeczności innych niewiast, na największe niebezpieczeństwa wystawiony, ja zaś, spętana, oczekuję śmierci, która mnie od wszelkich cierpień wyzwoli. Oto, Mości Panowie, koniec tej mojej historji, również żałosnej, jak i prawdziwej. O jedną tylko łaskę, WPanów proszę, pozwólcie mi umrzeć jak na chrześcijankę przystało, gdyż nie miałam udziału w błędach, w jakie popadł nasz naród. Tutaj dzieweczka umilkła i pozostała z oczyma, pełnemi łez — widok ten wzruszył niezwykle większość przytomnych.
Vice-król, wzruszony i zmiękczony, zbliżył się bez słowa i własnemi rękoma zerwał więzy z rąk chrześcijańskiej Maurytanki. Przez czas, gdy piękna panna opowiadała o swej dziwnej historji, stary pielgrzym, który wstąpił na galerę, śladem vice-króla, miał na nią oczy obrócone. Skoro tylko mówić skończyła, rzucił się do jej kolan, objął je czule i rzekł głosem, przez westchnienia i szloch, przerywanym.
— O Anno Szczęsna, moja córko, moja biedna córko! Jam ci jest twym ojcem, Rikotem, który wrócił, aby cię szukać, nie mogąc żyć bez ciebie, gdyż jesteś duszą moją. Na te słowa i okrzyki, Sanczo otworzył oczy i podniósł głowę, którą trzymał na piersi zwieszoną, zajęta bowiem była myślami o nieprzyjemnej po galerze przechadzce. Spojrzawszy uważnie na pielgrzyma, poznał w nim Rikota, we własnej jego osobie, Rikota, którego spotkał, powracając ze swego gubernatorstwa. Poznał także jego córkę, która rękoma, od pęt wolnemi, obejmowała swego ojca, mieszając łzy ze łzami starca. Rikote, obracając się do generała i vice-króla, rzekł: — Oto, Mości Panowie, córka moja, której imię zdawało się obiecywać przyszłość szczęśliwszą. Zwie się Anną Felix, również słynącą ze swej urody, jako i bogactwa. Opuściłem ojczyznę moją, aby szukać schronienia w obcych krajach. Znalazłszy je w państwie Niemieckiem, powróciłem w stroju pielgrzyma, w towarzystwie kilku Niemców, aby odszukać córkę mo- ją i odgrzebać zakopane skarby. Córki już nie zastałem, tylko skarb, który ze sobą niosę, teraz zaś, przez dziwne losów zrządzenie, odnajduję skarb mój najdroższy, w postaci mej córki ukochanej. Jeśli niewinność nasza, jeśli jej i moje łzy mogą w was litość obudzić, postąpcie z nami szlachetnie, bowiem nigdy w niczem urazić was nie chcieliśmy, nie mieszając się do złych zamysłów naszego narodu, słusznie stąd wygnanego. — Znam dobrze Rikota — rzekł Sanczo — i upewniam, że prawdę mówi, twierdząc, że Anna Szczęsna jest jego córką. Nie mieszam się jednak do jego wędrówek, tam i z powrotem i w jego dobre, czy złe zamysły wcale się nie wdaję.
Wszyscy przytomni zadziwili się srodze z tylu nadzwyczajnych zdarzeń. — Łzy wasze — rzekł generał — nie dozwalają mi przysięgi mej wypełnić. Niech żyje Anna Szczęsna tyle lat, ile jej nieba przeznaczyły i niechaj tylko zuchwalcy, którzy występek popełnili, ukarani zostaną. Rozkazał zatym, aby dwóch Turków zaraz na maszcie powieszono. Aliści vice-król zażądał, z wielką ufnością, darowania im życia, bowiem, w pijackim stanie, było to raczej szaleństwo, niż zuchwalstwo z ich strony.
Generał przychylił się do życzenia vice-króla, zważając, iż jest to dzikością, zemstę z zimną krwią uskuteczniać.
Jęli się naradzać zatem, co do sposobów wydobycia Don Gregoria z niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażało. Rikote ofiarował na ten cel więcej jak dwa tysiące dukatów, w klejnotach i perłach. Różne obmyślano środki, lecz najlepszy sposób podał renegat, o którym już mówiliśmy. Poturczeniec podjął się płynąć do Algieru na małym statku, o sześciu ławach chrześcijańskich rudelników, znał bowiem dokładnie brzegi, gdzie mógłby przylądować, jako i dom, gdzie się znajdował Don Gregorio.

Vice-król i generał mieli nieco obawy dowierzać poturczonemu, zwłaszcza zaś powierzyć mu chrześcijan do wioseł. Aliści Anna Szczęsna zaręczyła za nim, zaś Rikote obiecał zapłacić okup za nich, gdyby byli wzięci w niewolę. To ustanowiwszy, vice-król wysiadł na ląd, zaś Don Antonio Moreno zabrał z sobą Annę Szczęsną i jej ojca. Vice-król prosił go, aby miał o nich największe staranie, ofiarując dla nich, gdy zajdzie potrzeba, wszystko, co jego dom zawierał, tak bowiem wzruszyła go uroda Maurytanki.

KAPITULUM LXIV
KTÓRE MÓWI O PRZYGODZIE NAJGORSZEJ Z TYCH WSZYSTKICH, CO SIĘ DON KICHOTOWI DOTYCHCZAS PRZYTRAFIŁY

Żona Don Antonia Moreno, jak o tem historja powiada, rada była mieć Annę Szczęsną w swym domu; przyjęła ją tedy z wielką uprzejmością, zachwycona nie mniej jej ludzkością, jak i pięknym pozorem, bowiem Maurytanka była doskonałością wcieloną, tak iż całe miasto, jakby na dźwięk dzwonu, zbiegało się, aby ją podziwiać.
Don Kichot rzekł do Don Antonia, że przedsięwzięcie, jakie ułożono, celem oswobodzenia Don Gregoria, nie zdawało mu się dobre, ani skuteczne, więcej bowiem hazardów niż korzyści przedstawiało, i że to raczej on, w pełnym rynsztunku, na swym bachmacie siedząc, winien zawieść młodego człeka do Barbarji, na złość wszystkim Maurom, jak to uczynił był Don Gaiféros z małżonką swoją, Malisandrą. — „Nie myślcie nawet o tem, Wielmożny Panie — rzekł Sanczo, usłyszawszy te słowa — bowiem pan Gaiféros uniósł swą małżonkę ze stałej ziemi, a takoż, przez stały ląd, ją do Francji uprowadził, tu jednak, co innego jest do zważenia, gdybyśmy bowiem przypadkiem Don Gregoria porwali, nie moglibyśmy go do Hiszpanji zabrać, zważywszy, że morze w pośrodku nas przedziela.
— Na wszystko jest sposób — odparł Don Kichot — prócz śmierci! Byleby tylko nasz okręt do brzegu się zbliżył, nie mieszkając, wysiądziemy nań, choćby nam cały świat wstręty czynił.
— Wasza Miłość wszystko zadziwiająco uładzić potrafi — rzekł Sanczo — jednakoż od wspominku do uczynku wielki to przeciąg, co się zaś mnie tyczy, to zawierzyłbym poturczonemu, który mi się zdawa człekiem szlachetnego przyrodzenia i dobrego serca.
— Gdyby poturczonemu nie udało się jego przedsięwzięcie — przydał Don Antonio — tedy chwycimy się tego nowego wybiegu i wyślemy wielkiego Don Kichota do Barbarji.
Po dwóch dniach zbisurmaniony puścił się na morze, w letkim statku, o dwóch ławach po sześć wioseł, poruszanych przez tęgich wioślarzy, zasię, gdy jeszcze dwa dni upłynęły, galery odpłynęły do Lewantu. Przedtem admirał poprosił vice-króla, aby go uwiadomił, jaki obrót przybiorą sprawy Don Gregoria, a takoż, co się stanie z Anną Szczęsną. Vice-król obiecał mu, że będzie powiadomiony o wszystkiem, co się tutaj zdarzy.
Owóż, pewnego poranka, gdy Don Kichot wyszedł z domu, aby, w pełnej zbroi, zażyć przechadzki nad brzegiem morskim (jakeśmy o tem już wielekroć namieniali, zbroja była jedyną jego ozdobą, zaś szermowanie odpoczynkiem, ujrzał zbliżającego się doń rycerza, równie jak on uzbrojonego od stóp do głów, z tarczą, na której widniał miesiąc jaśniejący. Kawaler ów, zbliżywszy się tak, aby mógł być usłyszany, obrócił mowę swoją do Don Kichota i rzekł grzmiącym głosem: — Znakomity rycerzu, nigdy zadość wysławiony, Don Kichocie z Manczy, jamci jest Rycerzem Białego Miesiąca, którego niesłychane przewagi doszły zapewne do uszu twoich. Przybywam tu zmierzyć się z tobą, wypróbować siły twego ramienia, z tym zamysłem, abyś przytwierdził i wy- znał, że dama mego serca, bądź jak chce się nazywa, jest nierównie piękniejsza od Dulcynei z Toboso. Jeżeli tu na tem polu dobrowolnie na prawdę tę przystaniesz, uchronisz się od pewnej śmierci, mnie zasię uwolnisz od przykrości wyrządzenia ci krzywdy.
Jeżeli, natomiast, walczyć zaczniemy i ja zwycięstwo odniosę, nie innego od ciebie żądać nie będę, jak tylko, abyś broń złożywszy i zaprzestawszy przygód szukania, do domu, na przeciąg jednego roku, powrócił i przez ten czas żył, nie kładąc ręki na rękojeści szpady, w spokojności i wczasie, czego wymaga dobro twojej fortuny i zbawienie twej duszy. Gdybyś natomiast miał mnie zwojować, głowa moja do ciebie należeć będzie, mój oręż i mój rumak twoją się staną zdobyczą, zaś fama moich przewag będzie twej sławy powiększeniem. Zważ, co ci jest pożyteczniejsze i daj mi respons, nie mieszkając, gdyż tylko ten dzień mam wolny do sprawy tej uskutecznienia.
Don Kichot został zadziwiony srodze, tak z przyczyn, dla których Rycerz Białego Miesiąca wyzywał go na rycerską sprawę, jak i z niepomiernej zuchwałości jego mowy, odparł tedy hamownym, aliści i surowym głosem:
— Rycerzu Białego Miesiąca, którego czyny zachwalane nie doszły jeszcze do mojej wiadomości, przysiągłbym śmiele, żeś nie widział nigdy mojej znakomitej Dulcynei, bo gdybyś ją był oglądał, nie chciałbyś, za pewne to kładę, podawać się zuchwale w jawne niebezpieczeństwo potyczki wątpliwej. Widok jej z błędu jawnegoby cię wywiódł, tak iż przyznałbyś szczerze, że niema i być nie może piękności, któraby jej urodzie zrównać mogła. A zatem, nie zadając ci wręcz kłamstwa, jeno utrzymując, że się brzydko mylisz, przyjmuję wyzwanie pod warunkami, jakieś okryślił, na tem tu polu, tak, aby w dniu, przez cię oznaczonym, wszystko dokonane zostało. Wyłączam tylko od namienionych kondycyj, ten wa- runek, że sława moja ma się powiększyć odgłosem czynów twoich, alibo nie wiem, jakiego są one rodzaju, bowiem jakiemikolwiekby były, ja memi zwykłem się kontentować. Bierz tedy tyle pola, ile chcesz, dla lepszego rozpędu, ja toż samo uczynię i niechże wola boska będzie błogosławiona!
Z miasta postrzeżono już Rycerza Białego Miesiąca, uwiadamiając vice-króla, że widziano go rozmawiającego z Don Kichotem. Vice-król, mniemając, ze jest to jakiś nowy wymysł Don Antonia Moreno, lub też innego szlachcica z miasta, natychmiast wyruszył na brzeg morski, w towarzystwie Don Antonia i innych szlachciców; przybyli właśnie w chwili, gdy Don Kichot zwracał Rossynanta, aby zając pole dla większego zamachu; vice-król, ujrzawszy, że dwaj adwersarze gotowi są na siebie uderzyć, stanął między nimi, pytając się, coby im było powodem do tej nagłej i natarczywej walki. Rycerz Białego Miesiąca odparł, że idzie tu o pierwszość piękności dam, poczem powtórzył pokrótce, co się zdarzyło między nim, a Don Kichotem, a takoż wyłuszczył warunki wyzwania, z obu stron, podane i przyjęte. Vice-król zbliżył się do Don Antonia i spytał się go pocichu, czyli zna Rycerza Białego Miesiąca i czy nie byłaby to jakaś namowna sztuczka, którą chciano wyrządzić Don Kichotowi. Don Antonio odparł, iż nie zna wcale owego rycerza, ani nie wie, czy wyzwanie należy poważnie traktować. Respons ten w wielkie pomieszanie vice-króla wprawił tak iż przez czas niejaki nie wiedział, czyby im bitwy dozwolić. Acz, porozumiewawszy, iż to zapewne musiały być żarty, odstąpił na stronę, mówiąc;
— Mości Panowie rycerze, nie masz widzę innego sposobu, jak przyświadczyć, albo zginąć. Jeżeli J.WPan Don Kichot nie chce ustąpić, ani dać się przekonać, zaś Jego Miłość, Kawaler Białego Miesiąca od zaciętości swojej odstąpić nie myśli, tedy naprzód i niechaj Bóg czuwa nad wami.
Rycerz Białego Miesiąca złożył dank vice-królowi wielce dwornemi i ozdobnemi słowami, za to pozwolenie; tegoż samego Don Kichot dopełnił. Rycerz z Manczy, polecając się z całego serca Bogu i pani swojej Dulcynei, co zwykł czynić przed każdą bitwą, zajął więcej pola, na wzór swego przeciwnika. Poczem bez tego, aby trąba, lub jakieś inne wojenne narzędzie do ataku znak dało, obaj koniom cugle w jednym rozpuścili czasie. Rycerz Białego Miesiąca, silniej w siodle osadzony, przebiegłszy dwie części pola, wpadł na Don Kichota z taką furją, że go wraz z Rossynatem na ziemię obalił, nie imając się kopji, z której, zapewne, później chciał zrobić użytek. Skoczył też zaraz do Don Kichota i, przytknąwszy mu ostrze kopji do gardła, rzekł: Zwyciężony jesteś, kawalerze, i życie utracisz, jeśli nie przyznasz warunków naszego pojedynku. Don Kichot, potłuczony i ogłuszony nagleni obaleniem, nie mogąc podnieść przyłbicy, odparł głosem słabym i wysilonym, który jak gdyby z pod ziemi wychodził. — Dulcynea z Toboso jest najpiękniejsza ze wszystkich kobiet, ja zasię najnieszczęśliwszy ze wszystkich na świecie rycerzy. Moja słabość nie może tej powszechnie uznanej prawdy zatłumić. Pchnij mnie twoją kopją, kawalerze, i odbierz mi życie, gdyś mi już sławę odebrał. — Nie, nie — odparł Kawaler Białego Miesiąca — przenigdy tego nie uczynię! Niechaj zostaje w całości i w całym swym blasku zachwala piękności pani Dulcynei z Toboso. Na tem przestaję, aby waleczny Don Kichot powrócił na rok do swojej wioski, lub na czas, jaki mu oznaczę, tak jakeśmy to przed potyczką ustanowili.
Vice-król, Don Antonio i wszyscy przytomni tej mowie, usłyszeli również respons Don Kichota. Rycerz z Manczy odparł, że byleby tylko nie było nic przeciwnego urodzie i godności damy Dulcynei, on gotów jest uskutecznić i dopełnić reszty, jak przystało na rzetelnego i prawego rycerza.
Kawaler Białego Miesiąca, na tej obietnicy poprzestając, zwrócił rumaka, skłonił się głową vice-królowi i kłusem w kierunku miasta ruszył. Vice-król rozkazał Don Antoniemu Moreno ruszyć w jego tropy i dowiedzieć się za każdą cenę, kimby był ów rycerz nieznany. Podniesiono Don Kichota, odjęto mu hełm i obaczono jego oblicze pobladłe i zimnym potem zlane. Co się tyczy Rossynanta, to był on tak potłuczony, że nie można go było podźwignąć. Sanczo, zmartwiony i smutny, nie wiedział co czynić, ani mówić Zdawało mu się, że cała ta przygoda jest snem i że jakieś zaczarowanie w tem wszystkiem kryć się musi. Zważał swego pana zwyciężonego, zdanego na łaskę i przymuszonego przez cały rok bez broni pozostawać. Widział zaciemniony blask sławy, i nadzieję swych nowych przewag rozwianą, tak jak dym się na wietrze rozwiewa. Obawiał się przytem, aby Rossynant na wiek nie okulał, pan zaś jego nie miał kości pogruchotanych.

Wkońcu, vice-król kazał sprowadzić lektykę, aby w niej zanieść Don Kichota do miasta, poczem sam w niej miejsce zajął, żądny dowiedzieć się kim był ów Rycerz Białego Miesiąca, który tak szpetnie Don Kichota oporządził.

KAPITULUM LXV
KTÓRE MÓWI, KIM BYŁ RYCERZ SREBRNEGO MIESIĄCA I OPOWIADA O UWOLNIENIU DON GREGORIA, A TAKOŻ O INNYCH PRZYTRAFIENIACH

Don Antonio Moreno pojechał za Kawalerem Srebrnego Miesiąca, którego otoczyła zgraja uliczników, czyniąc mu naprzykrzenie aż do bram oberży, w środku miasta się znajdującej. Don Antonio wszedł do zajazdu, aby się z rycerzem zapoznać. Giermek w dolnej izbie rozbierał ze zbroi Kawalera Srebrnego Miesiąca. Don Antonio, umierając z pragnienia uznania prawdy o tajemniczym wojowniku, nie odstępował go ani na chwilę. Kawaler, poznawszy upór szlachcica, rzekł: — Domyślam się, Mości Panie, co Was tutaj przywiodło: pragnienie dowiedzieć, się kim jestem; ponieważ nie mam przyczyny taić się z tem przed WPanem, uczynię zadosyć jego ciekawości i powiem całą prawdę, w tym czasie, gdy mnie mój giermek rozbierać będzie. Wiedzcie zatem, Mości Panie, że zwę się bakałarzem Samsonem Karrasco i że pochodzę z tej samej wsi, co pan Don Kichot z Manczy, którego szaleństwo wszystkich jego rodaków do politowania pobudza. Nikt jednak bardziej odemnie nie jest tem poruszony; mniemając, że od wczasu jego ozdrowienie zależy, i że winien powrócić na wieś, do rodziny swojej, umyśliłem siłą go nazad sprowadzić. Przed trzema miesiącami wyruszyłem zatem na jego spotkanie, w stroju rycerza błędnego, pod nazwiskiem Rycerza Zwierciadeł, w zamyśle, aby z nim walczyć, zwyciężyć go, nie czyniąc mu żadnej krzywdy i tę kondycję podając, że zwyciężony ma w mocy zwycięzcy pozostać. Spodziewałem się wówczas pokonać go, dlatego też umyśliłem nakazać mu, aby do wsi powrócił i przez rok cały z niej się nie wydalał — myślałem bowiem, że przez ten czas do zdrowia przyjdzie. Jednakoż los inaczej ustanowił, gdyż, przeciwnie całkiem, on odniósł zwycięstwo, zrzucając mnie z konia i tak zamysły moje bezskuteczne się okazały.
Don Kichot w dalszą drogą wyruszył, ja zaś powróciłem, pełen wstydu, z przyczyny poniesionej klęski, i srodze mym upadkiem poturbowany, co dokonało się ze zdrowia nadwyrężeniem. Jednakże ten przypadek, jak sam WPan widzi, nie odjął mi chęci, w tym samym zamyśle, dalej się za nim ubiegać, aby się potykać i zwyciężyć go. Tak ściśle zachowuje wszystkie prawidła i powinności rycerstwa błędnego, że, aby słowu danemu nie chybić, rzetelnie warunku dotrzyma.
Oto, WPanie, cała opowieść. Proszę tylko WPana, by mnie przed Don Kichotem nie zdradził, tak, aby mój szlachetny wysiłek i zamysł dobrym skutkiem uwieńczony został i abym zdołał mu powrocie rozum, któryby miał wyborny, gdyby nie pomieszały go dziwactwa i przywidzenia rycerstwa błędnego. — Ach, Mości Panie — odparł Don Antonio — niech Bóg odpuści WPanu krzywdę, którą czynicie całemu światu, pragnąc przywrócić rozum najzabawniejszemu szaleńcowi, jakiego można pod słońcem wynaleść. Nie zważacie na to, WPanie, że nigdy nie będzie można z rozumu Don Kichota tyle profitu wydobyć, ile ma się pociechy z jego szaleństwa. Jednakoż, jeśli się nie mylę, wszelkie zręczne zabiegi pana bakałarza daremne pozostaną, niepodobna bowiem powrocie do rozumu człeka, tak obłąkanego. Jeśliby to litości przeciw- ne nie było, domagałbym się, aby Don Kichot nigdy nie o zdrowiał, bowiem uzdrowienie to pozbawi nas wszystkich nie tylko jego zabawnych szaleństw, ale i głupstw Sanczo Pansy, jego giermka, z których najmniejsze zdolneby było rozweselić melankolję, w jej własnej osobie. Z tem wszystkiem, będę milczał i nie powiem słowa Don Kichotowi, choćby poto, aby doświadczyć, czy usilności WPana bakałarza Karrasca zamyślony skutek odniosą. Bakałarz odparł, że dobry początek już został uczyniony i że szczęśliwego spodziewa się końca. Zaczem pożegnał się z Don Antoniem, składając mu uprzejmości wyrazy; kazał upakować swoją zbroję na muła i opuścił, nie mieszkając, miasto, dosiadłszy rumaka, na którym się potykał, poczem powrócił szczęśliwie do swej wsi, bez tego, aby mu się przydarzyło coś, godnego opowiedzenia w tej prawdziwej historji.
Don Antonio powtórzył vice-królowi wszystko, o czem mu Karrasco powiedział. Vice-król nie był z tego zbytnio ukontentowany, bowiem, po klęsce Don Kichota, należało pożegnać się z pociechą, jaką mieli wszyscy, którzy o szaleństwach jego słyszeli.
Don Kichot przez sześć dni łożem się bawił, stroskany, zasmucony, i ponurzony w swej imaginacji, wiecznie zajętej tą klęską, — najgorszym trafunkiem życia. Sanczo starał się go pocieszyć i, między innemi, pewnego dnia rzekł doń w te słowa:
— Hej, Mości Panie, podnieście Wasza Miłość głowę i radości przystęp dajcie, jak to tylko jest możliwe; winniście niebu dziękować, że, obalony na ziemię, podnieśliście się, bez jednego zgniecionego żebra. Wiecie dobrze sami, WPanie, że tam, gdzie drwa rąbią, wióry lecą, i że nie zawsze znajdują się połcie sadła, gdzie haki wiszą, pokażcie zatem figę medykowi, ponieważ wcale go na ten czas nie potrzebujecie. Powracajmy na wieś spokojnie, przestając się uganiać za przygodami, po górach i dolinach, w nieznanych krajach. Zważywszy wszystko dobrze, przyznać trzeba, że chociaż WPan gorzej potłuczony bywasz, ja zawsze więcej tracę. Porzuciwszy gubernatorstwo wyspy, wyrzekłem się na zawsze pragnienia być jeszcze kiedyś samorządcą, ale nie hrabstwa pozyskania. Jednak i tego nigdy nie dostąpię, jeżeli Wasza Miłość królem zostać nie zechcesz, wyrzekając się rycerstwa błędnego. W tym razie wszystkie moje nadzieje, jak dym się rozwieją.
— Zamilcz, Sanczo — rzekł Don Kichot — czyż nie wiesz, że moje przymusowe w domu pozostawanie ma trwać tylko rok jeden? Gdy czas oznaczony upłynie, powrócę do mych szlachetnych trudów i nie omieszkam zdobyć królestw i hrabstw, które tobie oddam.
— Daj to Boże — odparł Sanczo — gdyż więcej warta dobre spodziewanie, niż złe posiadanie.
Gdy tak z sobą rozmawiali, wszedł do komnaty Don Antonio, dając po sobie poznakę najżywszej radości. — Dobre wieści przynoszę, panie Don Kichocie, — rzekł. — Don Gregorio i poturczeniec, który szukać go wyruszył, są już na brzegu. Co mówię, na brzegu, znajdują się już w pałacu vice-króla i tylko patrzyć, jak tutaj przybędą. Oblicze Don Kichota rozweseliło się nieco.
— Mówiąc prawdę, Mości Don Antonio — rzekł — bardziejbym sobie życzył, aby ta wyprawa się nie powiodła. Byłbym zmuszony przeprawić się do Barbarji, aby tam siłą ramienia uwolnić nie tylko Don Gregoria, ale i wszystkich niewolników chrześcijańskich, jacy w tym kraju się znajdują. Aliści, co mówię, nędzny! Czyż nie zostałem zwyciężony i obalony na ziemię? Czyż nie zabroniono mi noszenia broni przez rok cały? Cóż przyrzekać mogę zatem, jakiemi nadziejami się chełpić, kiedy ma ręka, już do szpady nie zdatna, winna raczej obracać wrzeciono?
— Hej tam, do kata, WPanie — zawołał Sanczo — porzuć WPan te wyrzekania. Niech żyje kura, choć na pypeć chora! Dzisiaj na mnie, jutro na innego kolej. W tych potyczkach i zwadach nigdy zarzekać się nie trzeba, ponieważ ten, co dzisiaj upadnie, jutro podnieść się może, jeśli w łóżku pozostawać już nie będzie, pragnę rzec, że nie wolno dać się pognębiać nieszczęściu, chcąc zachować mężne serce dla nowych spotkań. Wstańcie zatem, Wasza Miłość, dla powitania Don Gregoria; jak mi się zdaje, zgiełk się wszczyna, tak, iż poszedłbym w zakład, że musiał się tu już zjawić.
Było tak w samej rzeczy. Don Gregorio, zdawszy, wraz z poturczonym, vice-królowi sprawę ze wszystkiego, co zaszło, pospieszył, ze swym towarzyszem do domu Don Antonia, aby obaczyć Annę Szczęsną. W chwili, gdy go wydobyto z Algieru, miał na sobie jeszcze szatki niewieście, jednakże w barce zamienił się na odzież z jednym z niewolników, który wraz z nim swobodę odzyskał. Ach, w jakimkolwiekby się pokazał stroju, zawsze oczy wszystkich na siebie obracał, z zazdrością i szacunkiem, bowiem był cudnej urody i ledwie na osiemnaście lub dziewiętnaście lat wyglądał. Rikote i jego córka wyszli mu naprzeciw, ojciec wzruszony do łez, Anna, z przyzwoitą skromnością. Nie uścisnęli się wcale, bowiem wstydliwość najwyższa towarzyszy zwykle miłości prawdziwej. Urodziwość Don Gregoria i Anny Szczęsnej stała się przedmiotem podziwu wszystkich przytomnych. Milczenie było dla obojga kochanków tłumaczem, bowiem oczy ich wyrażały jedynie ich afekty szczęśliwe. Poturczony opowiedział, jakim sposobem wyzwolił Don Gregoria, zaś Don Gregorio oznajmił, o zatargach i kłopotach, jakie miał z kobietami, co go strzegły. Wyraził to wszystko w niewielu słowach, wykazując rozum bystry nad swój wiek. Rikote nagrodził sowicie zarówno renegata, jak i chrześcijan, którzy wiosłami robili. Zbisurmaniony powrócił na łono Kościoła Świętego, stając się, przez penitencję i cnotę, z zgniłego jego członka, członkiem zdrowym i czystym.
W dwa dni potem, vice-król, wraz z Don Antoniem, pomyśleli o miarach, jakie przyjąć należało, aby Anna. Szczęsna i jej ojciec mogli w Hiszpanji pozostać, uważając że nie będzie to niestosowną rzeczą zatrzymać w kraju dzieweczkę tak pobożną i jej ojca, który wielce szlachetnym człowiekiem się wydawał.
Don Antonio oświadczył się sam jechać do stolicy, gdzie miał jeszcze inne sprawy swoje załatwić, dając do wyrozumienia, że całą rzecz się uskuteczni, przez fawory i darów udzielenie.
— Nie, nie — rzekł Rikote, który był rozmowie przytomny — nie podobna się spuszczać na podarunki, ani łaski, bowiem wielki Bernard de Velasco, książę Salazar, mający od Jego Królewskiej Mości zlecenie wygnania wszystkich Maurów, jest człekiem twardym i nieużytym, tak iż nic nie wskórają u niego obietnice i dary, a nawet łzy i prośby. Łączy, to prawda, miłosierdzie ze sprawiedliwością, jednakże widząc, że ciało naszej nacji jest całe dotknięte chorobą i zgniłe, woli raczej na stosach palić, niż upominać. Wziąwszy na się odważnie brzemię tej ważkiej sprawy wyróżnia się taką zabiegliwością, pilną bacznością i mądrością na swym urzędzie, i taką grozę budzić umie, że wszystkie nasze przebiegi, intrygi i oszustwa nie są w stanie omylić jego argusowych oczu, które ma zawsze otwarte, aby żaden z nas mu nie uszedł i nie pozostał tutaj jak ukryty korzeń, coby z czasem mógł zakiełkować i wydać owoc trujący w tej Hiszpanji, wolnej wreszcie od obaw, jaką naród nasz, w większej swej liczbie, powodował.
Bohaterskie to było postanowienie Wielkiego Filipa III i podziwu godna mądrość, z jaką zlecił wykonanie edyktu Don Bernardowi de Velasco.
— Jakby się sprawa nie miała — odparł Don Antonio — wszystkich możliwych usiłowań dołożę; niebo zaś uczyni, co mu się podoba. Don Gregorio uda się ze mną dla pocieszenia swoich rodziców w smutku, jaki im ta długa rozłąka musiała spowodować. Anna Szczęsna pozostanie, wraz z moją żoną, w domu, lub w klasztorze, wedle swej woli. Ufam także, że Jegomość pan vice-król zechce zatrzymać pod swoja pieczą szlachetnego Rikota, do chwili zakończenia układów, które wszcząć zamierzam.
Vice-król wyraził na wszystko zgodę swoją, aliści Don Gregorio, uznawszy, co zaszło, oparł się, mówiąc, że żadną miarą nie chce, ani nie może rozłączać się z Anną Szczęsną. Jednakoż, chęć widzenia swoich rodziców i pewność, że wkrótce znajdzie sposób powrotu, aby połączyć się z swoją ukochaną, sprawiła, że dał się namówić i przystał na wszystko. Anna Szczęsna pozostała zatem, wraz z żoną Don Antonia i Rikotem, w pałacu vice-króla.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu Don Antonia; potem zaś, po upływie dwóch dni, wyruszył w drogę Don Kichot z Sanczo Pansą, gdyż z powodu obrażeń na ciele, skutkiem upadku z konia, nie mógł tego wcześniej uskutecznić.
Gdy Don Gregorio żegnał się z Anną Szczęsną, nie obeszło się bez łez wylewania, westchnień i szlochów. Rikote ofiarował tysiąc talarów na tę podróż, jednakże Don Gregorio odmówił przyjęcia ich, biorąc tylko pięć skudów, które przyrzekł oddać w Madrycie.

Don Antonio i Don Gregorio wyruszyli w drogę, po dwóch dniach zaś, jak się rzekło, wyjechali także Don Kichot i Sanczo; Don Kichot bez zbroi, tylko w sukniach podróżnych; Sanczo podążał za nim pieszo, bowiem osioł dźwigał na grzbiecie zbroję wielkiego rycerza.

KAPITULUM LXVI
KTÓRE MÓWI O TEM, CZEGO DOWIE SIĘ TEN, CO CZYTAĆ BĘDZIE, LUB TEN, CO CZYTANIE WYSŁUCHA

Po wyjeździe z Barcelony, Don Kichot, rzuciwszy ostatniem spojrzeniem na plac swojej porażki, rzekł:
— Tu jest miejsce, gdzie Troja była, tutaj moja zła gwiazda (nie zaś moje tchórzostwo), sławę mi odjęła, tutaj fortuna okazała wobec mnie niestateczność swoją, tutaj dzielne me czyny zaćmione zostały, tutaj wreszcie runął gmach mego szczęścia, aby już nigdy dźwigniętym nie być. Sanczo, słysząc te użalania, rzekł: — Serce prawdziwie męskie winno mieć, Wasza Miłość, tyle wytrzymałości w nieszczęściach, ile wstrzemięźliwości w szczęściu, sądzę tak po sobie samym, gdyż, jeśli wielkorządcą będąc, radowałem się, to teraz, gdy piechotą chadzam, nie smucę się wcale. Słyszałem, w samej rzeczy, że ta zbrodniarka, którą fortuną zowią, jest wiecznie pijaną dziwaczką, a na przydatek, całkiem ślepą. Dlatego też nie widzi, kogo poniża, kogo zaś wywyższa.
— Zdawasz mi się filozofem, mój Sanczo — odparł Don Kichot — rozprawiasz bowiem jak człek bystrego pojęcia i rozumu. Nie wiem skąd się tego nauczyłeś? W tem cię jednak upewnić mogę, że nie masz wcale mniemanej osoby-fortuny na świecie, i że wszelkie dobro i zło zdarza się nie przez przypadek, lecz z najwyższego nieba zarządzenia. Z tego płynie obyczaj mówienia, że każdy jest sprawcą i jakoby pracownikiem swego szczęścia. Ja byłem wyrobnikiem swojej szczęśliwości, jednakoż brakowało mi rozsądku, zasię zarozumialstwo kosztowało mnie wiele. Powinienem był przewidzieć, że słabość Rossynanta nie zdoła dać odporu ogromnej mocy bieguna, którego dosiadł Rycerz Białego Miesiąca. Mimo to, przyjąwszy wyzwanie, czyniłem co mogłem. Zostałem obalony, lecz chocia sławę utraciłem, nie mogę nie dotrzymać rzetelności danego słowa. Gdym był rycerzem błędnym, walecznym i dzielnym, chciałem, by siła mego ramienia i czyny moje, dawały zachwalenie mężnego serca mego, teraz, gdym jest jeno giermkiem pieszym, pragnę być człekiem rzetelnym, który słowa dotrzymuje. Jedź tedy ze mną spieszno, przyjacielu Sanczo, musimy na wsi spędzić ten rok pokuty. Na tem przymusowem wygnaniu, nabierzemy nowych sił, aby potem powrócić do profesji rycerstwa błędnego, której nigdy nie opuszczę. — Mości Panie — odparł Sanczo — nie jest to tak zabawna rzecz pieszo dążyć, abym miał chęć szybko bieżyć. Pozostawmy tę zbroję gdzieś na drzewie, na kształt wisielca, wówczas, siadłszy na grzbiet mego osła, stopami kurzawy nie dotykając, będę pospieszał, jak sam WPan zechcesz. Mniemać jednak, że postępując na własnych stopach, będę czynił ogromne susy, to znaczy wierzyć, że gwiazdy błyszczą w południe. Dobrze mówisz, Sanczo — rzecze Don Kichot — zawieśmy tę zbroję, jako trofeum na drzewie, potem na korze drzew, pod spodem i dokoła, wyrżniemy napis, jaki niegdyś umieścił Roland, pod swojem uzbrojeniem:

Kto dotknąć się go ośmieli,
Pozna Rolanda gniew zapamiętały.
Chyba, że jest równie dzielny,
Jak ów kwiat rycerstwa wszego.

— Wszystko to szczerem złotem mi się wydaje — odparł Sanczo — i gdyby nam Rossynant w podróży potrzebny nie był, byłbym zdania, że i jego należy, wraz ze zbroją, na drzewie zawiesić. — Owóż ani zbroja, ani Rossynant zawieszone nie będą, — rzekł Don Kichot — nie chcę bowiem, aby rzeczono raz jeszcze: „Za dobrą usługę — nikczemna zapłata“.

— Dobrze to WPan umyślił — odparł Sanczo — gdyż, według zdania ludzi o zdrowym zmyśle, nie batog powinien płacić za osła. A zatem, gdy WPan zawiniłeś w tej przygodzie, karaj się sam, miast mścić się nad tą nędzną, pogruchotaną na kawały i zakrwawioną zbroją, nad niewinnym Rossynantem i nad memi stopami, które zbyt są delikatne, iżbym nad siły na nich biegał.
Ten dzień i cztery następne zeszły im na podobnych dyskursach, bez tego, aby im coś podróż zakłócić miało. Jednakoż piątego dnia, przy wjeździe do pewnej wsi, napotkali przed bramą oberży tłum ludzi, zebranych dla zabawy, gdyż było to święto uroczyste. Gdy Don Kichot się zbliżył, jeden z kmieci rzekł donośnym głosem: Ci Ichmoście, co przyjechali, nie znając zakładu, rozstrzygną naszą sprzeczkę. — Z wielką chęcią, mój przyjacielu — odparł Don Kichot — to wypełnię, byłem tylko wyrozumiał, o co idzie. — Rzecz cała, Mości Panie, na tem się zasadza — rzecze kmieć — że jeden wieśniak z naszej wsi, tak gruby i tłusty, iż waży dwieście funtów, wyzwał do ubiegania się do mety innego mieszkańca, jeno osiemdziesiąt funtów ważącego. Warunkiem wyzwania było, aby przebiegli przestrzeń sto kroków, równą wagę zachowując. Gdy się spytano wyzywającego, jak chce tę równą wagę utrzymać, odpowiedział, że wyzwany powinien włożyć na plecy sto dwadzieścia funtów żelaza, tak, aby całkowity ciężar chudzielca równy był ciężarowi grubasa.
— Nie, zaiste! — wykrzyknął Sanczo, nie czeka- jąc na odpowiedź Don. Kichota — do mnie teraz trzeba się udać, co przed niewielu dniami, jak o tem całemu światu wiadomo, byłem gubernatorem wyspy i sędzią, abym to zawikłanie rozjaśnił i zatargę rozstrzygnął.
— Pozwalam ci na to, przyjacielu Sanczo, postaraj się trafnie odpowiedzieć — rzekł Don Kichot — ja bowiem mam tak pomieszane i zamącone zmysły, że nie mógłbym dwóch myśli do kupy złożyć.
Sanczo, usłyszawszy to przyzwolenie, obrócił się do gromady wieśniaków, którzy z rozdziawionemi gębami, otoczyli go kołem, czekając jaki wyrok wyda.
— A więc, moje dziatki — rzecze Sanczo — w tem, czego się domaga tłuścioch, nie ma źdźbła słuszności, ani krzty zdrowego sensu, gdyż, jeśli prawdą jest, że wyzwany ma prawo do wyboru broni, tedy nie można zmuszać go do przyjęcia takiej, coby mu na zawadzie do zwycięstwa stała. Moje zdanie jest zatem, aby jego tłusty odwersarz, oskrobał się, ścieśnił, zmniejszył się, zmalał, schudł, jednem słowem, aby wyrżnął sobie sto dwadzieścia funtów, tam i ówdzie, z całego cielska, jak mu dogodniej będzie, tym kształtem, zrównają się w wadze i jeden nie będzie mógł na drugiego narzekać.
— Hej, na mą duszę — zawołał kmieć, który usłyszał sentencję Sanczy — Waszmość mówi jak anioł i rozsądza jak sam kanonik. Jednakoż za pewne to kładę, że wyzywacz nie będzie chciał wyrżnąć sobie nawet uncji ciała, nie mówiąc już o stu dwudziestu funtach. Najlepiej, aby wcale nie biegali — dodał drugi wieśniak — wówczas chudy nie zdechnie pod ciężarem, gruby zaś nie wykraje sobie połciów. Obróćmy zakład na wino, weźmy tych Ichmościów do karczmy, a jeśli ktoś nie będzie ukontentowany, ja na siebie to biorę. — Z mojej strony — odparł Don Kichot — dziękuję wam, Mości Panowie, aliści ani chwili zatrzymać się tu nie mogę. Troski i kłopoty zmuszają mnie stać się niegrzecznym i pospieszać prędko w miejsce zamierzone. To mówiąc, wsparł ostrogami Rossynanta i odjechał, zostawiając ich zadziwionych, tak swoją dziwaczną postacią, jak i roztropnością Sanczy. Na honor! — rzekł jeden z wieśniaków — jeżeli sługa ma tyle rozumu, ileż dopiero musi mieć go jego pan! Założyłbym się, że jadą na naukę do Salamanki, gdzie w mgnieniu oka staną się alkadami. Dla kotów wszystko jest papką! Nie masz rzeczy lepszej jak uczyć się i uczyć, potem zaś mieć trochę szczęścia i poparcia! Człek ani się spodzieje, jak się znajdzie z laską władzy w dłoni, lub z infułą na głowie.
Noc tę pan i sługa spędzili na gołem polu, pod gwiazdami, nazajutrz zaś, ruszywszy w dalszą drogę, spotkali człeka, z torbą skórzaną na plecach i z okowanym kijem w ręku, zwykłym ekwipunkiem pieszego wysłańca. Ów, ujrzawszy Don Kichota, przyspieszył kroku i dopadł do niego biegiem prawie. Poczem, ściskając go za prawe udo, gdyż wyżej sięgnąć nie mógł, zawołał:
— Ach, Mości Panie Don Kichocie, jakże ucieszy się książę-Jegomość, gdy się dowie, że WPan powraca do jego zamku, gdzie jeszcze się przytomny znajduje, wraz z księżną Jejmością.
— Nie znam cię, mój przyjacielu, — odparł Don Kichot — i nie będę wiedział ktoś zacz, dopóki mi sam tego nie powiesz. — Mości panie, Don Kichocie rzecze wysłaniec — jam ci jest Tosilosem, Jegomości, mego pana, księcia, barwionym sługą, który nie chciał potykać się z WPanem o córkę pani Rodriguez. Niechże Bóg czuwa nademną rzekł Don Kichot, — zaliż to możliwe, abyś był tym, którego moi nieprzyjaciele-czarnoksiężnicy przeinaczyli w lokaja, aby mnie pozbawić sławy zwycięstwa? Ostawcie to, WPanie — odparł umyślny — gdyż nie było w tem żadnego zaczarowania, ani przedzierzgnięcia Jako lokaj Tosilos, wszedłem w szranki, i również ja- ko lokaj, z nich wystąpiłem. Pragnąłem się ożenić, bez potyczki, bowiem ta panienka bardzo mi do gustu przypadła. Jednakoż rzeczy gorszy obrót wzięły, niż myślałem, bowiem, zaledwie Wasza Miłość z zamku wyjechał, książę mój pan kazał wyliczyć mi sto razów kijem, za to, że przeciwiłem się przepisom, jakie przed pojedynkiem odebrałem. Koniec przytrafienia jest taki, że biedna panienka wstąpiła do klasztoru, pani Rodriguez powróciła do Kastylji, i że ja zmierzam teraz do Barcelony, aby zanieść vice-królowi pakiet listów od księcia, mego pana. Jeżeli Wasza Miłość chce skosztować trochę wina, chocia ciepłego, mam tu z sobą flaszę, oraz okrawki sera Tronchón, który może obudzić najbardziej uśpione pragnienie. — Przyjmuję zaproszenie — rzekł Sanczo — porzućmy ceregiele i niechajże nam poczciwy Tosilos da pić, na złość wszystkim możliwym czarnoksiężnikom i magom.
— Zaprawdę, Sanczo — rzecze Don Kichot — jesteś największym obżartuchem i największym głupcem na świecie, nie chcesz bowiem uznać, że wysłaniec jest zaczarowany i ten Tosilos przedzierzgnięty. Pozostań z nim i napij się aż po gardziel, ja zaś pojadę naprzód powoli i będę czekał, aż mnie dościgniesz.
Lokaj począł się śmiać, poczem otworzył flaszę, wyciągnął z sakwy chleb i kawał sera. Usiedli z Sanczem na zielonej murawie, jak na dobrych przyjaciół przystało, i pochłonęli całe zapasy, z takim apetytem, iż nawet oblizali pakiet z listami, który zapachem sera zalatywał.
— Ani chybi, przyjacielu Sanczo, rzekł Tosilos — twój pan winien być wielkim głupcem.
— Jakto winien? — odparł Sanczo — nie, nie, nic nie jest winien nikomu, płaci zawsze brzęczącą monetą, zwłaszcza, gdy o jego szaleństwa chodzi.
Dobrze to zważyłem i nieraz w oczy mu powiedziałem. To wszystko nie pomoże jednak, osobliwie teraz, gdy został zwyciężony od kawalera Srebrnego Miesiąca.

Tosilos prosił Sancza, aby mu opowiedział o tej przygodzie, aliści giermek odparł, iż nie może dać długo czekać swemu panu i że za drugiem widzeniem o wszystkiem go uwiadomi. To rzekłszy, powstał, obciągnął kaftan, otrząsnął okruszyny z brody, wziął osła za uzdę, pożegnał się z Tosilosem i wnet dognał swego pana, który czekał nań, siedząc pod drzewem.

KAPITULUM LXVII
O UŁOŻENIU DON KICHOTA PRZEISTOCZENIA SIĘ W PASTERZA W CIĄGU ROKU WYGNANIA I O INNYCH CIEKAWYCH I KROTOCHWILNYCH ZDARZENIACH

Jeżeli Don Kichot, przed upadkiem z konia, miał umysł zawsze hurmem myśli zaprzątniony, to teraz, po tej klęsce, stał się on jeszcze bardziej pomieszany. Nasz rycerz stanął pod drzewem, zaś tysiące uprzykrzonych myśli cisnęło mu się do głowy, na podobieństwo much, które rzucają się na miód, aby go lizać. Jedne wiązały się z odczarowaniem Dulcynei, inne ściągały się do życia, jakie będzie musiał wieść na ustroniu.
Sanczo, nadjechawszy, jął wychwalać ludzkość i grzeczność Tosilosa. — Zaliż to możliwe — zawołał Don Kichot — abyś jeszcze myślał, Sanczo, że ten otrok to prawdziwy lokaj? Zapomniałeś zatem, żeś widział Dulcyneę, przedzierzgniętą w szkaradną chłopiankę, zaś Rycerza Zwierciadeł, przemienionego w bakałarza Karrasco? Oto sztuczki i wybiegi czarnoksiężników, co mnie prześladują. Ale rzeknij mi na ten czas, czy nie pytałeś się rzekomego Tosilosa, co się stało z Altsidorą? Czy opłakiwała moje oddalenie, czyli też wyrugowała ze swojego serca te żądze miłosne, które ją w mojej przytomności trapiły?
— Ha, na mą duszę, Mości Panie — odparł Sanczo — miałem ja na myśli całkiem inne rzeczy i nie mogłem się takiemi fraszkami zatrudniać. Niechże mnie kaduk porwie, Wasza Miłość, jeżeliście powinni teraz zajmować się myślami innych, a do tego ich miłosnemi skłonnościami. — Zważ, Sanczo, — rzecze Don Kichot — iż wielka różność zachodzi między uczynkami, których pobudką jest miłość, a innymi, z uczucia wdzięczności płynącemi. Może się zdarzyć, że rycerz jakiś ma serce na wdzięki niewieście nieczułe, jednak to całkiem do wiary niepodobne, aby był niewdzięcznikiem. Zdawa mi się, że Altsidora okrutnie mnie miłowała: darowała mi te trzy chusty, o których wiesz, płakała rzewliwie, gdym odjeżdżał, czyniła mi wyrzuty, przeklinała mnie wreszcie, wyszedłszy z klubów wstydliwości i przed ludźmi się użalała: są to oznaki pewne zbytniego natężenia miłości, bowiem gniew kochanków w złorzeczeniach ujście znajduje. Z mojej strony nie mogłem jej żadnej nadziei ostawić, ani żadnych skarbów przyrzekać, bowiem Dulcynea jest najwyższą władczynią duszy mojej, zaś bogactwa rycerzy błędnych, jak i ludzi, szaleństwem tkniętych, są to jeno pozory, a kłamstwa.
Nie miałem tedy nic więcej jej do ofiarowania, jak tylko wyrazy mojej wdzięcznej pamięci, jednakoż bez uszczerbku tej, którą winienem mojej Dulcynei, Dulcynei, której ty straszne pokrzywdzenie wyrządzasz, odwłóczając plagi, coś je sobie wymierzyć powinien na tłuste cielsko. Oby je wilki pożarły, za to, że chce się raczej zachować całe dla robaków, niźli stać się użyteczne do uwolnienia tej damy zaczarowanej.
— Mości Panie — odparł Sanczo — jeżeli mam wyznać prawdę, to nie tuszę, aby to chłostanie moich półdupków mogło być przydatne do odczarowania cudzych omamień. Jest to tak właśnie, jakby kto powiedział, gdy go głowa boli, że się w kostkę podrapie. Zdaje mi się przynajmniej, że we wszystkich księgach rycerstwa, coś je WPan mógł przeglądać, nie doczytałeś się, aby ktoś tym sposobem odczarowany został. Aliści, czy to będzie przydatne, czy nie, wymierzę sobie te plagi, gdy mi ochota przyjdzie i gdy sposobną porę potemu znajdę.
— Daj Boże — rzekł Don Kichot — aby cię nieba oświeciły w tym względzie, jak wielką masz powinność uwolnić moją damę i panią, która jest również twoją panią, bowiem ja panem twoim jestem.
Tak rozmawiając, dojechali do tego miejsca, gdzie stado byków obaliło ich na ziemię. Don Kichot, przypomniawszy sobie to przytrafienie, rzekł do Sanczy:
— Oto łąka, gdzie spotkaliśmy wdzięczne pasterki i uprzejmych pasterzy, którzy chcieli odrodzić tutaj dawną Arkadję pasterską. Jest to myśl wielce przednia. Jeżeli podzielisz moje zdanie, Sanczo, będziemy ich naśladowali i pasterzami zostaniemy, przynajmniej na czas, który nam okryślony do pokuty został.
Zakupię kilka owieczek i wszystkiego, co do stroju pasterskiego potrzeba, potem ja się przezwę pastuszkiem Kichotino, ty zaś pastuszkiem Panzino. Będziemy się błąkali po górach, lasach i łąkach, śpiewając, wzdychając, gasząc pragnienie w przezroczych źródełkach, kryształowych strumykach i rzekach o rozłożystym korycie. Dęby użyczą nam hojnie swoich pachnących owoców, pnie drzew korkowych za wiejskie krzesła służyć będą, wierzby ześlą nam gościnne cienie, szerokie łąki ofiarują kobierce, różnobarwnem kwieciem utkane, róże dadzą swoje wonie, powietrze oddech czysty, zaś księżyc i gwiazdy światło, które ciemności nocy rozjaśni. Znajdziemy rozkosz w śpiewaniu i radość w spokojności. Apollo nauczy nas wiersze składać, miłość zaś, nie poskąpi natchnienia, które nas sławnymi uczyni, nietylko w teraźniejszym wieku, ale i w potomności.
— Zaprawdę, Mości Panie! — rzecze Sanczo — wielce mi się podoba ten sposób życia, tem bardziej, że bakalarz Samson Karrasco i mistrz Mikołaj niechybnie pójdą za nami, i na nasz wzór pasterzami się staną. Jeśli Bóg zdarzy, nie ręczę, czy i plebanowi nie przyjdzie ochota wieść w to pasterstwo, tak bowiem lubi śmiać się i weselić. — Dobrze mówisz, Sanczo — odparł Don Kichot — jeżeli bakałarz Samson Karrasco zechce z nami jedno trzymać, jako zapewne to uczyni, może wziąć sobie miano pasterza Samsonino, albo Karrascino. Balwierz Mikołaj przezwie się Mikolino, na wzór dawnego męża leśnego, zwanego Nemoroso.[423] Co do księdza plebana, nie wiem jakie dać mu przezwisko chyba że, od jego powołania, zwać go będziemy pasterzem Plebanino. Jeśli o pasterki chodzi, w których kochać się mamy, nazwiska ich łatwe będą nam do wynalezienia, a że imię damy tak dobre i przyzwoite jest księżniczce, jak i pasterce, nie będę się mozolił, aby Dulcynei inne miano wyszukać. Ty zaś Sanczo dasz swojej pasterce imię, jakie ci się podoba. Nie mam chęci — odparł Sanczo — nazwać ją inaczej, jak Teresona, co się zgadza z jej grubością i dawnem imieniem, jakoże zwie się Teresą.
Zachwalając ją w wierszach, dam poznakę, czystości moich pragnień i tego, że w cudzym młynie nie chcę zboża wymłacać. Ksiądz pleban nie przybierze sobie żadnej pasterki, dla dobrego przykładu, zasię bakałarzowi w tym względzie wolną wolę zostawimy. — Hej, na Boga żywego! — zawołał Don Kichot — jakież to miłe życie prowadzić będziem, mój Sanczo! Ileż to rogów, fletów, skrzypiec, bębenków, piszczałek, szałamajów będzie nam w uszach dźwięczało! A cóż dopiero, gdy wśród tych tonów rozlicznych jeszcze się odezwą albogi! Nie zbraknie nam żadnego z narzędzi pasterskich! — Co znaczą, Mości panie te albogi? — zapytał Sanczo, — nigdym ich w życiu nie widział, ani nie słyszałem o nich. — Są to odpowie Don Kichot — dwa miedziane naczynia, nakształt podpór u lichtarzy, które jeden o drugi wklęsłym końcem uderzane, wydają dźwięk przyjemny, i pieszczący ucho, zwłaszcza, gdy się zmiesza z tonem bębenka lub kobzy wiejskiej. To słowo „albogi“ wzięte jest z Maurów języka, jak wszystkie słowa, które w języku hiszpańskim na „al“ się poczynają, jak: almohaza, almorzar, alfombra, alguacil, almacen, alcancio i inne podobne. Język nasz posiada tylko trzy słowa arabskie, co się na i kończą: borcegui, zaguizami, maravedi, bowiem alhali i alsaqui równie od al się zaczynające, a na i kończące, jeno za arabskie uchodzą. Tom ci dla tego powiedział, mimochodem, że słowa te przyszły mi na pamięć, gdym albogi wymieniał. Szczególnie pomocne będzie nam w naszem przedsięwzięciu pasterskiem to, że umiem trochę wiersze składać, jak dobrze wiesz o tem, i że bakałarz Samson Karrasco jest poetą naschwał. O księdzu plebanie nic nie mówię, ale bym się założył, że również w skrytości wierszopisostwem się para, toż samo jak majster Mikołaj, gdyż o balwierzach wiadomo, że grywają na gitarach i wierszyki przyśpiewują. Ja żalić się będę na srogie oddalenie, ty swój stateczny afekt do Teresony będziesz wysławiał, bakałarz Karrasco będzie utyskiwał na nieczułość swojej ulubionej, pasterz Plebanino czynił zaś, na co mu ochota przyjdzie — i tak wszystko na wybór pójdzie.
— Co się mnie tyczy, WPanie — odparł Sanczo — mam tak mało szczęścia, iż obawiam się, że nie ujrzę dnia, w którymbym począł podobny żywot prowadzić. O jakże piękne łyżki z drzewbym wycinał, jak wyborną sałatę i bitą śmietanę przyrządzał, jakie wił girlandy, gdybym był pasterzem! Jeślibym nie zdobył sławy rozumnego człeka, to przynajmniej niktby nie rzekł, żem niezgrabiasz. Sanczyka, moja córka, nosiłaby nam jedzenie w pole, ale cóż mówię? Nie jest wcale szpetna, pasterze zasię bywają czasem bardziej złośliwi, niż to z ich pozoru wnosić można. Nie chciałbym, aby szli wełny szukać, aby powrócić postrzyżeni, Ludzie oddają się miłości, tak na polach jak i w mieście, tak w chatach pastuszych, jak i pałacach królewskich; jeśli się jednak przyczynę odejmie, grzech spełznie na niczem; gdy oczy nie widzą, serce spokojne pozostaje, lepiej przez płot przeskoczyć, niż modłom poczciwców zaufać.
— Skończ z tymi przysłowiami, Sanczo — rzekł Don Kichot — dość na tem, które pierwsze wymieniłeś. Jużem cię kilka razy przestrzegał, abyś niemi nie szafował tak hojnie i nieco w tem miał wstrzemięźliwości, widzę jednakże, że to na pustyni kazać; matka karze dziecię, a to swywoli przecie. — Zaprawdę, WPanie — kocioł garnkowi przygania, a sam smoli. Naganiając mi przysłowia, sami je parami nadziewacie. — Posłuchaj, Sanczo — rzekł Don Kichot — ja je przytaczam stosownie, tak iż pasują właśnie, jak pierścień na palec, ty zasię ciągniesz je za włosy i, nie przytaczając ich wcale, za sobą je wleczesz. Jeśli mnie pamięć nie myli, zdaje mi się, żem ci już mówił, iż przysłowia są krótkiemi sentencjami, wydobytemi z długiej eksperjencji i uważnego doświadczenia starożytności. Acz te, które nie na swojem miejscu są wtrącone, wydają się być raczej głupstwem, niż sentencją. Atoli poprzestańmy na tem, ponieważ zaś noc się zbliża, oddalmy się od traktu, aby sobie do noclegu jakiegoś miejsca wyszukać. Jutro będzie, jak Bóg da i rozrządzi!

Oddaliwszy się tedy, zjedli późną i lichą wieczerzę, ku niemałemu zmartwieniu Sanczy, któremu przyszły na pamięć wszystkie utrapienia, czekające rycerzy błędnych, w lasach i w górach, gdy tymczasem w domu Diega de Miranda, na weselu Kamacza, w zamku książęcym i w domu Antonia Moreno wspaniałą go- ścinność i obfitość wszelką znajdują. Atoli, zważywszy, że po nocy dzień następuje, zaś po nocy znów dzień, usnął, aby tę noc jaknajlepiej spędzić, podczas gdy jego pan czuwał przy jego boku.

KAPITULUM LXVIII
O PRZYGODZIE Z WIEPRZAMI, JAKA SIĘ DON KICHOTOWI PRZYTRAFIŁA

Noc była dość ciemna, co płynęło stąd, że księżyc chociaż świecił, nie znajdował się tam, gdzie go widzieć można, gdyż Diana bogini nieraz przechadzać się zwykła do Antipodów, pozostawiając góry w cieniu i doliny w mrokach. Don Kichot zapłacił daninę przyrodzeniu, pogrążając się w pierwszy sen, acz dalej nie zasypiał, przeciwnie całkiem do Sanczy, cięgiem zawsze od pierwospów, z wieczora do rana chrapiącego, co było znakiem dobrego złożenia ciała i spokojności umysłu. Pragnienia Don Kichota spać mu nie dozwalały, tak iż wreszcie obudził Sanczę, mówiąc doń: — Jestem prawdziwie zdziwiony, Sanczo, obojętnością twoją. Musisz być wyrobiony z marmuru lub bronzu, i być tak jak on nieczuły i niewzruszony. Gdy ja czuwam, ty śpisz, gdy płaczę, ty śpiewasz, gdy mdleję z wyczerpania, ty zaledwie tchnąć możesz, kałdun mając pełny od obżarstwa. Jest powinnością wiernego sługi dzielić troski i dolegliwości swego pana i odczuwać jego strapienia.
Zważ pogodność tej nocy i samotność, jaką się cieszymy — wszystko zdaje się nas zachęcać do czuwania, między jednym snem a drugim. Wstań tedy, na Boga, leniwcze, oddal się kilka kroków, potem zaś, z dobrej woli, wymierz sobie czterysta lub pięćset plag, na zadatek tych, które winieneś na odczarowanie pani Dulcynei. Proszę cię, uczyń to po dobremu, nie chcę bowiem znów mocować się z tobą za barki, poznawszy już ciężkość twego ramienia. Gdy dopełnisz rzeczy umówionej, resztę nocy spędzimy na śpiewaniu, ja wyśpiewując smutki oddalenia, ty słodycz wierności — i tak zaczniemy od tej chwili życie pasterskie, jakie w swej wsi prowadzić będziemy. — Mości Panie — odparł Sanczo — nie jestem mnichem, abym się ze snu wyrywał i dyscyplinę odprawiał, nie wierzę takoż, abym mógł przejść nagle od biczowania do śpiewów. Dozwól mi zatem, WPan, wyspać się dowoli i nie naglij mnie do plag dawania, bowiem obiecuję Wam, że, w przeciwnym razie, zaprzysięgnę, iż nie tylko nie dotknę swojej skóry, ale nawet i pasa. — O serce zakamieniałe! O giermku bez duszy! O jakże źle zużyty był chleb, jak źle umieszczone łaski i fawory, które ci wyświadczyłem i zamyślałem jeszcze wyświadczyć. Dzięki mnie widziałeś się wielkorządcą i, dzięki mnie, żywisz nadzieję zyskania grabiostwa lub innego jakiegoś tytułu; niechaj tylko ten rok upłynie, a będziesz miał wszystko, czego żądasz, gdy post tenebras spero lucem.[424]
— Nie wiem — odparł Sanczo — co się ma to znaczyć, to tylko wiem dobrze, że gdy śpię, nie czuję trwogi, nadziei, troski ani radości. Niech będzie błogosławiony ten, co sen wynalazł, płaszcz, który okrywa myśli śmiertelników, jedzenie, co głód nasyca, napój, który pragnienie koi, ogień, który rozgrzanie sprawia, świeżość, co ochłodę niesie, wreszcie, pieniądz powszechny, za który wszystko kupić można, oraz równość, dzięki której jednako waży pastuch, jak i król, głupiec, jako i mędrzec.
Sen, zgodnie z tem, com słyszał, ma tylko tę rzecz złą w sobie, że do śmierci podobien, w samej rzeczy, między człekiem uśpionym a martwym niema wielkiej różności. — Nigdym w życiu — rzekł Don Ki- chot — nie słyszał cię, Sanczo, tak roztropnie rozprawiającego, z czego wnoszę, że słuszne musi być przysłowie, które nieraz powtarzasz: „Z jakim kto przestaje, takim się staje“. — Ach, Mości Panie — odparł Sanczo — to nie ja teraz przysłowia nadziewam, lecz Waszej Miłości z gęby się one wyrywają parami, z tą tylko różnością, że WPana są lepiej przystosowane; a moje czasem nie do rzeczy. Jednakoż, koniec końców, przysłowiami być nie przestają. — Bawiąc się tą rozmową, usłyszeli głuchy rumor i odgłos przenikliwy, który całą dolinę napełniał.
Don Kichot podniósł się natychmiast, położył rękę na szpadzie, podczas gdy Sanczo zwinął się w kłębek pod swoim osłem, czyniąc ochronę i wał ze zbroi swego pana i z burdy oślej. Jeżeli Don Kichot pewien lęk odczuwał, to Sanczo cały ze strachu dygotał. Łoskot coraz więcej się pomnażał, zbliżając się do naszych dwóch tchórzów: źle powiedziałem, dwóch, był bowiem jeden tylko, co się drugiego tyczy, to znamy jego męstwo.
A oto cała przyczyna: przekupnie gnali na targ przeszło sześćset wieprzów; szli nocą, aby prędzej u celu stanąć. Wieprze, chrząkając i kwicząc, taki hałas sprawiały, że ogłuszył on Don Kichota i Sanczo Pansę, którzy nie wiedzieli, co to być mogło. Ogromne, kwiczące stado nadbiegło w bezładzie; wieprze, nie okazując żadnego względu dla dostojeństw Don Kichota i Sanczo Pansy, przebiegły po nich, deptając i roznosząc okopy giermka, oraz tratując nietylko Don Kichota, ale i Rossynanta. Szybkość biegu tych zwierząt nieczystych sprawiła, że przewróciły one i stratowały kulbakę, zbroję, osła, Rossynanta, Sanczę i Don Kichota. Sanczo porwał się, jak mógł najprędzej, zażądał szpady od swego pana, mówiąc, że pragnie zabić pół tuzina tych grubiańskich panów wieprzowskich (poznał był już bowiem napastników).
— Daj im przejść, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot — zniewaga ta jest karą za moje grzechy; niebo słusznie karze zwyciężonych rycerzów błędnych, pozwalając, aby byli od lisów zjedzeni, pokąsani od os i od wieprzów zdeptani, — zaliż to jest także kara niebios — zapytał Sanczo — że giermków rycerzy błędnych moskity gryzą, pchły kąsają i że głód ich gnębi? Gdybyśmy, my giermkowie, byli synami rycerzy, którym służymy, lub przynajmniej ich bliskimi krewniakami — nie dziwowałbym się, że kara za ich winy aż do czwartego pokolenia nas ściga. Jakoż jednak mieszać Pansów z Don Kichotami? Tymczasem starajmy się jaknajdogodniej urządzić, aby spędzić tę noc do rana, później Bóg dzień ześle i obaczymy, co nam czynić należy.
— Śpij, Sanczo — odparł Don Kichot — śpij, któryś się urodził dla spania; ja który na świat przyszedłem, aby czuwać, powierzę się moim myślom i wyrażę je w małym madrygale który wczoraj ułożyłem w mej głowie, nic ci o tem nie wspominając. — Mojem zdaniem — rzekł Sanczo — myśli, które pozwalają składaniem wierszy się zatrudniać, nie mogą być przykre i uciążliwe zbytnio. Niechaj zatem Wasza Miłość rymuje do syta, ja zaś będę spał, jak tylko zdołam najlepiej. To rzekłszy, zajął na ziemi tyle miejsca, ile chciał, skulił się wygodnie i zasnął głębokim snem, nie myśląc o swoich oblikach, długach i zmartwieniach.
Co się tyczy Don Kichota, to oparty o pień bukowy, czy jesionowy (Cyd Hamet Benengeli nie namienia jakie to drzewo było) zaczął on śpiewać następujące strofy, których wtórem wzdychania były.

Kiedy się serce rozdziera na ćwierci,
Bólem, który mi zsyłasz nieprzerwanie,
Bóżku Amorze, niezbłagany panie,
Myślę, że mękę mą uciszę w śmierci.


Jednak, gdy tylko wchodzę w śmierci wrota,
Kiedy się zbliżam do portu zbawienia,
W duszy swej czuję znów rozkoszy drżenia
I znów się budzi do życia ochota.

O trafie dziwny, rzeczy niesłychana,
Rzadki przypadku, co wprawia w zdumienie,
Żyjący kroczę poprzez śmierci cienie,
Zaś śmierć żywotem mym jest poprzedzana!

Rycerz każdy wiersz hurmem wzdychań i potokami łez obdarzał, jak człek, którego serce szarpała boleść, płynąca z klęski i oddalenia od Dulcynei.
Tymczasem dzień nastał i słońca promienie poraziły oczy Sanczo Pansy. Obudził się, przeciągnął, poczem, ujrzawszy spustoszenie, jakie uczyniły świnie w jego śpiżami, począł wywierać siarczyste przekleństwa na nie i na tych, co je prowadzili. Wkrótce obaj wyruszyli w drogę. O zmierzchu ujrzeli sześciu ludzi na koniach i czterech, czy pięciu piechotą, im naprzeciw dążących. Don Kichot poczuł, że mu serce bije, Sanczo zaś, że mu w piersiach całkiem upada, bowiem ludzie ku nim zmierzający, mieli kopje i tarcze, uzbrojeni będąc, jak na wojnę. Don Kichot obrócił się do Sanczy: — Gdybym mógł, mój Sanczo, uczynić użytek z broni, gdyby obietnica, com ją dał, rąk mi nie wiązała, orszak ten, ku nam zmierzający, byłby dla mnie chlebem błogosławionym, lubo mogą to być wcale inni ludzie, niż mi się wydają, przez omamienie. Tymczasem konni przybliżyli się z wymierzonemi kopjami i bez słowa otoczyli Don Kichota, przytykając mu ostrza do piersi i do gardzieli, jakby mu śmiercią zagrażać chcieli. Jeden z pieszych położył palec na gębie, czyniąc znak, aby rycerz milczał, poczem chwycił Rossynanta za uzdę i z drogi go odciągnął; inni jego wspołecznicy otoczyli Sanczę i osła i, równie tajemnicze zachowując milczenie, ruszyli za tym, któ- ry Don Kichota prowadził. Rycerz nieborak dwa czy trzy razy chciał już zapytać, dokąd go wiodą i czego żądają od niego, aliści, gdy gębę otwierał, pilnowacze zaraz mu ją zamykali, opierając o nią ostrza stalowe. To samo zdarzało się z Sanczą: chocia wcale mówić nie miał zamiaru, jeden ze strażników kłuł go kolcem dzidy, a wraz i osła jego, jakby się obawiał, aby osioł również nie chciał rykiem przemówić. Noc tymczasem uczyniła się zupełna. Przyspieszono kroku; w sercach dwóch jeńców wzrastała trwoga, zwłaszcza, gdy słyszeli od czasu czasu, słowa: pospieszajcie troglodyci, milczcie barbarzyńcy, upokórzcie się ludożercy, przestańcie się żalić, Scytowie, nie otwierajcie ócz krwawi Polifemowie, drapieżne tygrysy!... oraz inne nazwy, podobne, które pieściły słuch nieszczęsnego rycerza i godnego litości giermka. Sanczo mruczał do siebie na stronie: „My wróbelki, my turkaweczki, my cucusie, na których się woła ts. ts.!“ Oto słowa, które mnie nie cieszą wcale! Ziarno na przeciwny wiatr wystawiono, wszystko najgorsze na nas razem spada, jak na psa razy kija. Dałby Bóg, aby ku czemuś gorszemu jeszcze nie przyszło!

Don Kichot szedł pomieszany, nie mogąc, mimo wszystkich wysiłków, wyrozumieć, kim byli ci ludzie, co takiemi przekleństwami go obsypywali, to tylko miarkował, że mało było przyczyn do nadziei, wiele zaś do obaw. Dotarli wreszcie, w godzinę po północy, do zamku. Don Kichot poznał zaraz, że jest to zamek książęcy, gdzie niedawno kilka dni spędzili. — Niech mnie Bóg ma na pieczy — zawołał — cóż to ma znaczyć? Wszystko tu było dwornością i przyjęciem miłem, acz dla zwyciężonych dobro w niepomyślność się obraca i w zło potem przechodzi. Wjechali na pierwszy dziedziniec zamku, zaś to, co na nim ujrzeli, powiększyło ich zadziwienie i zdwoiło przestrach, jak to obaczymy w kapitulum następnem.

KAPITULUM LXIX
O NAJCIEKAWSZEJ I NAJOSOBLIWSZEJ PRZYGODZIE, JAKA PRZYTRAFIŁA SIĘ DON KICHOTOWI W CAŁEJ TEJ WIELKIEJ HISTORJI

Rycerze zsiedli z koni, poczem, przy pomocy pieszych pachołków, porwali żwawo wpół Don Kichota i Sanczę, aby ich zaprowadzić na dziedziniec zamkowy. Sto pochodni, zatkniętych dokoła, jarzyło się jasnem światłem, zaś na gankach płonęło około pięciuset lamp, tak, iż, mimo mrocznej nocy, nie można było dostrzec, nieobecności dnia. Na środku dziedzińca był wystawiony katafalk, na dziesięć stóp wysoki i okryty olbrzymim baldakimem z czarnego aksamitu; dokoła, na stopniach płonęło w srebrnych lichtarzach sto świec z białego wosku. Na katafalku leżało w trumnie ciało młodej panienki, tak pięknej, że ta piękność samą śmierć urodziwą czynić się zdawała. Głowa nieboszczki spoczywała na poduszkach z brokatu, wieńcem różnych wonnych kwiatów przyozdobiona. Ręce jej, na piersiach skrzyżowane, trzymały gałązkę palmową. W jednym rogu dziedzińca wzniesiono rusztowanie, na którem siedziało na krzesłach dwóch starców, z koroną na głowie i sceptrum w ręku, pozór królów mających. U stóp tego rusztowania, na które po kilku stopniach się wchodziło, znajdowały się dwa stołki. Ludzie, którzy przywiedli Don Kichota i Sanczo Pansę, posadzili ich na nich, nakazując znakami, aby ścisłe zachowali milczenie. Acz przestrzeżenie to niepotrzebne było, gdyż srogie zadziwienie, jakiem ich ten niezwykły widok napawał, i tak związało im języki. Po chwili weszły na miejsce podwyższone dwie osoby znamienite, wraz z licznym orszakiem. Don Kichot uznał w nich zaraz księcia i księżnę, w których domu był tak łaskawie przyjęty. Oboje usiedli na krzesłach bogatych, niedaleko od dwóch starców ukoronowanych. Któż nie byłby zadziwiony tak niezwykłem i nowem widowiskiem, zwłaszcza, jeśli namienimy, że Don Kichot uznał, iż ciało na katafalku spoczywające, było ciałem pięknej Altsidory. Gdy książę, wraz z księżną, na rusztowanie wstępowali, Don Kichot i Sanczo Pansa, powstawszy ze swych miejsc, zgięli się w głębokim ukłonie, na co Księstwo Ichmoście odpowiedzieli letkiem głowy skinieniem. Przełożony nad służbą dworską zbliżył się do Sanczy, zarzucił nań suknię bawełnianą, czarną, czerwonemi płomieniami upstrzoną, potem zaś, odjąwszy mu kapelusz, włożył na głowę mitrę kończatą, na wzór tych, które noszą skazani przez Inkwizycję Świętą, z tem przestrzeżeniem, że jeżeliby gębę otworzył, zarazby mu włożono kaganiec na pysk, alboli i na miejscu ubito. Sanczo oglądał się od stóp do głowy, zważając się cały w płomieniach, acz czując, że nie parzą, nie wiele dbał już o to. Zdjąwszy mitrę, ujrzał, iż pełna była wymalowanych djabłów, zaczem znów ją na łeb nasadził. Jeszcze to szczęście — rzekł do siebie pocichu — że te ognie mnie nie palą i te czarty do piekła nie unoszą. Don Kichot także zważał Sancza i, chociaż obawę odczuwał, nie mógł się od uśmiechu powstrzymać.

Wtem dało się słyszeć z pod nadgrobku smutne, acz przyjemne fletniów granie, któremu żaden śpiew nie towarzyszył — bowiem w miejscu tem sama spokojność ciszę sprawowała — granie jeszcze bardziej przez to słodkie i mdlejące się wydawało.
Wnet ukazał się, obok węzgłowia, na którym głowa Altsidory spoczywała, młodzieniec jakiś, w rzymski strój ubrany, który stosując się do swego na arfie przygrywania, zaśpiewał czystym i słodkim głosem te strofy:

Zanim się znów do życia zbudzi Altsidora,
Cna panienka, zabita wzgardą Don Kichota,
Nim suknie, ze zgrzebnego sporządzone wora
Przywdzieje na się wszelka dam dworskich hołota,

Nim Ichmość patii Księżna swoje ochmistrzynie
W aksamity i przednie jedwabie przystroi,
Ja piękność Altsidory będę śpiewał ninie,
Piękniej niż śpiewak Tracji na lirence swojej.

Niema przesad w mych słowach, gdyż ten obowiązek
Uskuteczniać nie tylko dziś, za życia muszę,
Lecz i wówczas, gdy dusza pozna z śmiercią związek,
Gdy martwym mym językiem znów w gębie poruszę,

By należną zachwalę oddać Altsidorze;
Dusza ma wyzwolona z ciasnego zamknienia
Zejdzie na fale Styksu, zaś pieśń, którą złożę
Zastanowi bieg mrocznej rzeki zapomnienia.

— Dość na tym — rzekł w tej chwili jeden z dwóch króli, dość na tym, boski śpiewaku, gdyż nigdybyś nie skończył wysławiania najprzedniejszych cnót i śmierci nieporównanej Altsidory, która nie umarła jednakoż, jak rozumie pospolitość niewiadoma, lecz żywię, dzięki swej sławie i może ożyć, skoro wskrzesi ją Sanczo Pansa, przez swą przecierpianą pokutę. Tak tedy, Radamancie, który wraz ze mną sprawujesz sądy w mrocznych podziemiach losu, ponieważ wiesz, co jest ustanowione w nieprzeniknionych wyrokach, aby ożywić tę urodziwą panienkę — oświadcz to wprędce, na tem miejscu, aby nie oddalać pociechy, jakiej czekamy, gdy między nas, żywa powróci.
Zaledwie Minos mówić skończył, gdy Radamant, jego wspołecznik, podniósłszy się, rzekł w te słowa:
— Zbiegajcie się przedstawiciele sprawiedliwości, wielcy i mali, wszyscy, którzy tu żywiecie, zbiegajcie się jeden po drugim, aby dać Sanczy dwadzieścia cztery szczutki w nos, dwanaście kułaków po bokach i sześć zakłuć w tył szpilkami, bo od tego zawisło zmartwychwstanie Altsidory. Sanczo, usłyszawszy te słowa, zawołał: Do wszystkich bisów! Prędzej się Turkiem stanę, niż dam się szturkać, kłuć i tłuc tym kształtem. A do kaduka, co za związek mieć może moja skóra z odżywieniem tej panny? Oskoma, coraz większa, w miarę pożywiania się, przychodzi, jak mi się zdawa. Zaczarowano Dulcyneę i oto ja mam mojego ciała biczowaniem ją odczarować, Altsidora umiera, z przyczyny choroby, którą Bóg jej zesłał, ja zaś znów, aby ją odrodzić, mam ścierpieć dwadzieścia cztery szczutki w nos, szczypanie ramion aż do krwi i zakłucia mego ciała. Inni niech to uczynią, jeśli łaska! Jestem ja stary lis i nie dam się za nos wodzić! — Umrzesz nędznie — rzekł Radamant głosem straszliwym. Ułagodź się, tygrysie, upokorz się, pyszny Nemrodzie, milcz i cierp w milczeniu, bowiem nikt od ciebie nie wymaga rzeczy niepodobnych i nie porywaj się przenikać, czy to sprawa łatwa jest, czy też trudna. Musisz otrzymać dwadzieścia cztery szczutki, będziesz jęczał szpikowany, drapany i kłuty. Dalej wierni słudzy, spełniajcie moje rozkazy, jeśli zaś nie, klnę się słowem, że nauczę was waszą powinność wypełniać.
Wtem ujrzano na podwórzu sześć ochmistrzyń, idących szeregiem jedna za drugą, cztery z nich nosiły okulary na oczach. Wszystkie miały mankiety u zarękawków na cztery palce odwinięte, aby ręce dłuższe się wydawały, zgodnie z teraźniejszą modą.
Zaledwie Sanczo je ujrzał, począł ryczeć, jak bawół. — Nie, nie — wołał — niechaj cały świat się nademną pastwi, ale tym babom tknąć się nie dam! Niech mi twarz podrapią, jak to uczyniły koty z obliczem mego pana, w tym zamku, niech mi przeszyją ciało ostrzem sztyletów, niechaj mi ramiona cęgami czerwonemi dotykają, wszystko ścierpię i wytrzymam, ale na to nigdy nie zezwolę, choćby czarci zaraz mnie stąd porwać mieli.
Wówczas Don Kichot, przerywając milczenie, rzekł do Sanczy: — Sanczo miły, użyj cierpliwości, uczyń zadość tym panom, dziękując niebu, że ci dał ten dar osobliwy, iż przez swoje męczeństwo, możesz odczarowywać omamionych i martwych powrócić do życia.
Ochmistrzynie zbliżyły się już do Sanczy, który, zmiękczony nieco, poprawił się na stołku i nadstawił gęby jednej z niewiast. Ta wymierzyła mu umowną szczutkę w nos i, ukłoniwszy mu się nisko, odeszła.
— Mniej dworności, mościwa pani staruszko — rzekł Sanczo — i mniej także bielidła, bowiem ręce wasze czuć bielidłem, zaprawionem octem.
Mówiąc pokrótce, wszystkie ochmistrzynie wymierzyły mu szczutki, zasię inni domowi, w dość znacznej liczbie, obiecane kułaki odmierzyli. Jednakoż Sanczo nie mógł ścierpieć kłucia kolcami — porwał się ze stołka nagle, jak wściekły, i, pochwyciwszy pochodnię zapaloną, która obok niego stała, rzucił się na ochmistrzynie i swych katów, krzycząc: — Precz stąd, oprawcy szatańscy, nie jestem z bronzu urobiony, abym takie katusze znosił.
Wtem Altsidora, zmęczona, ani chybi, tak dłu- giem na wznak leżeniem, na bok się przewróciła, co widząc przytomni, zawołali wielkim głosem: Altsidora żyje! Radamant kazał Sanczy uciszyć się, albowiem, co od niego żądane było, dopełnione zostało. Don Kichot, obaczywszy, że Altsidora powstała, upadł przed Sanczą na kolana. — Oto chwila — rzekł — o dziecię moich wnętrzności (nie nazywam cię już moim giermkiem) oto chwila, gdy musisz sobie wymierzyć część tych plag, coś je winien dla odczarowania Dulcynei. — Oto pora sposobna — powtarzam — gdy twoja właściwość przyrodzona, może skuteczne sprawić dobro, jakiego oczekujemy od ciebie.
— Dobrzeby to było, ani słowa, — odparł Sanczo gdyby po szczutkach, kułakach i ukłuciach, nastąpić teraz miały uderzenia batogiem. Lepiejby mi było kamień do szyji przywiązać, i do studni wrzucić, niżbym miał być jak indor szpikowany, dla ocalenia innych. Ostawcie mnie w spokojności, albo was wszystkich wyślę do stu djabłów.
Tymczasem Altsidora usiadła na wezgłowiu swego katafalku. W tej chwili rozległy się dźwięki dzwonków, pomieszane z melodją fletów i okrzykami wszystkich przytomnych. „Altsidora żyje, Altsidora żyje!“ Książę i księżna, jak również Minos i Radamant, podnieśli się i, wraz z Don Kichotem i Sanczo Pansą, zbliżyli się do Altsidory, aby ją z katafalku sprowadzić. Altsidora, czyniąc pozór, że z długiego omdlenia do zmysłów utraconych powraca, pokłoniła się Księstwu Ichmościom i dwóm królom, poczem, rzucając spojrzeniem na Don Kichota, rzekła: — Niech ci Bóg przebaczy, srogi rycerzu zakamieniały, za to, iż okrutność twoja wyprawiła mnie na tamten świat, gdzie przebywałam, jak mi się zdawa, przez wiek cały. Co się zaś ciebie tyczy, najbardziej litościwy ze wszystkich giermków na świecie — to dziękuję ci, żeś mnie wskrzesił do życia.

Rozrządzaj od dzisiaj sześcioma memi koszu- lami, któremi cię obdarzam, abyś z nich sporządził koszule dla siebie. Jeżeli nie są w całkiem dobrym stanie, to przynajmniej czyste i schludne są wielce. Sanczo, pełen wdzięczności, ucałował jej ręce, zrzucając mitrę z głowy i klękając na ziemi. Książę przykazał, aby mu odjęli tę mitrę i suknię, płomieniami upstrzoną, oddając mu wzamian kapelusz i kaftan. Sanczo jednak poprosił księcia o pozostawienie mu tej szaty, chciał ją bowiem zabrać do swej wsi, jako świadectwo tej zadziwiającej przygody. Księżna rzekła, aby zachował sobie mitrę i suknię, na znak osobnej przychylności do jego osoby. Książę wydał rozkaz, aby dziedziniec uprzątnięto z tych wszystkich sprzętów, aby każdy udał się do siebie i by zaprowadzono Don Kichota i Sanczę do przygotowanej dla nich komnaty.

KAPITULUM LXX
KTÓRE NASTĘPUJE PO SZESCDZIESIĄTEM DZIEWIĄTEM I OPOWIADA O RZECZACH, KONIECZNYCH DO WYJAŚNIENIA TEJ HISTORJI

Sanczo spał tej nocy na połowem łożu, które postawiono mu w izbie Don Kichota; niezbyt mu to do smaku przypadło, wiedział bowiem, że jego pan swemi pytaniami i odpowiedziami, nie pozwoli mu oka zmrużyć — on zasię nie był wcale usposobion do długiej gawędy, z przyczyny uraz, które odebrał na ciele, w czasie ostatniej katowni, a takoż i dlatego, że nie odzyskał jeszcze był swobody języka. Prawdę mówiąc, wolałby spać sam w lepiance pastuszej, niźli w towarzystwie swego pana, w tej bogatej komnacie.
Obawa jego nie była płoną, zaś podejrzenia źle nie ugruntowane, bowiem Don Kichot, skoro się do łóżka położył, zaraz rzekł: — Cóż ci się zdaje, Sanczo, o przygodzie dziwnej tej nocy? Jakaż musi być moc, gwałtowność i rozpacz miłości, skoro na własne oczy widziałeś Altsidorę umarłą? Nie żadna rana od strzały, sztyletu, czy też innego wojennego narzędzia i nie żadne otrucie było przyczyną jej zejścia z tego świata, jeno moja twardość, nieużytość i wzgarda, którą jej zawsze okazywałem.
— Na mą duszę — odparł Sanczo — niechby sobie umarła, jak chciała, byleby mnie tylko w spokoju ostawiła w moim zakącie, gdyż nie we mnie się zakochała, anim ja nią pogardził. Nie mogę pojąć, ani odgadnąć, jakem to już raz namienił, jaką wspólność może mieć ozdrowienie tej kapryśnej i dziwacznej Altsidory z męczeństwem Sanczo Pansy? Teraz doprawdy uznaję, że są na świecie czary i czarownicy, co mnie prześladują. Niechże Bóg mnie od nich wyzwoli, sam bowiem nie mogę się ich pozbyć. Z tem wszystkiem, błagam Waszą Miłość, aby mi spać pozwolił i nie pytał już o nic więcej, gdyż inaczej oknem wyskoczę.
— Śpij, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — jeżeli tylko pozwoli ci usnąć ból od szczutków, kułaków i ukłuć kolcami po bokach.
— Żadnego cierpienia — odparł Sanczo — nie można porównać ze zniewagą tych szczutków, dla tej racji, że mi je ochmistrzynie wymierzyły.
Ale jeszcze raz proszę, Waszą Miłość, nie przerywać mi spania, bowiem tylko sen może ból ułagodzić.
— Niechaj Bóg czuwa nad tobą — odparł Don Kichot.
Po chwili zasnęli obaj i Cyd Hamet Benengeli, autor tej wielkiej historji, wybiera sobie ten czas dla oznajmienia nam, co było powodem książęciu i księżnej wzniesienia tego żałobnego rusztowania, o ktérem już namieniliśmy. Bakałarz Samson Karrasco nie mógł był zapomnieć, że, jako Rycerz Zwierciadeł, został wysadzony z siodła i zwyciężony przez Don Kichota. Owa to klęska i upadek stanęły na przeszkodzie uskutecznienia jego zamysłów. Bakałarz ułożył sobie przeto uczynić drugą próbę, spodziewając się, że szczęśliwszą będzie. Dowiedziawszy się od pazia, który nosił upominek i list od księżnej Teresie Pansa, w jakim miejscu Don Kichot przebywa, obejrzał się za nową zbroją i nowym rumakiem, wymalował na tarczy srebrny miesiąc i złożył swój sprzęt rycerski na muła, którego prowadził kmieć pewien, nie zaś Tomasz Ceciel — stało się tak z obawy, aby ów nie był poznany bądź od Don Kichota, bądź też Sanczo Pansy.
Bakałarz przybył do zamku, aby dowiedzieć się od księcia o drogę, którą pojechał Don Kichot, w zamyśle udania się na gonitwy do Barcelony.
Opowiedział mu także książę o psocie, którą mu wyrządzili, o wynalezieniu odczarowania Dulcynei, co miało się dopełnić, z uszkodzeniem grzbietu nieboraka Sanczy, a takoż o zmyśleniu giermka, że Dulcynea była omamiona i w chłopiankę przedzierzgnięta, w co Don Kichot twardo uwierzył.
Wszystko to pobudziło bakałarza do szczerego śmiechu. Nie mógł on nadziwić się dosyć, zarówno złośliwości i prostactwu Sanczy, jak i nieporównanemu szaleństwu Don Kichota. Książe prosił go, aby, w wypadku, gdy napotka błędnego rycerza, bez różnicy, czy go zwycięży, czy nie, w drodze powrotnej zajechał do zamku, aby dać o przygodzie uwiadomienie.
Poczem bakałarz udał się na poszukiwanie Don Kichota; nie znalazłszy go w Saragossie, pojechał za nim dalej, aż do Barcelony, gdzie mu się zdarzyło to, o czem już namienialiśmy. Powracając stamtąd, wstąpił do księcia i opowiedział mu o całej przygodzie i o warunkach spotyczki, przydając, że Don Kichot, jako prawdziwy i rzetelny rycerz błędny, już w drogę wyruszył, aby dopełnić danego słowa i przez cały rok na wsi pozostawać. W ciągu tego czasu — przydał bakałarz — niemożliwą rzeczą jest, aby ze swego szaleństwa nie wyzdrowiał. Było to jedynym zamysłem całego przedsięwzięcia, bowiem litością napawać musi, iż hidalgo o tak bystrem pojęciu, jak Don Kichot, mógł mieć mózg tak zepsowany. Poczem, pożegnawszy się z księciem, ruszył do swej wsi, aby tam oczekiwać na Don Kichota, który winien był nadciągnąć wkrótce.
Książe wziął stąd pochop do uczynienia tej psoty rycerzowi, znajdował bowiem wiele upodobania w przestawaniu z Don Kichotem i Sanczo Pansą. Z jego rozkazu wielu ludzi pieszych i konnych zaczaiło się na drogach, w pewnym od zamku oddaleniu, wszędzie tam, gdzie, jak imaginowano sobie, Don Kichot mógł przejeżdżać, aby, napotkawszy go, sprowadzić do zamku siłą, lub po dobrej woli. Gdy wyszukali Don Kichota i Sanczę, dali znać księciu. Książę zaraz wszystko przygotować kazał. Gdy uznano, że nasz rycerz nadciąga, zapalono świece i lampy na dziedzińcu i umieszczono na katafalku Altsidorę, w przybraniu, o jakiem już namienialiśmy — wszystko nad podziw dokonane zostało.
Cyd Hamet przydaje, że, według jego mniemania, przedrwiwacze byli równie szaleni, jak ci, z których szydzili i że księstwo, zadając sobie tak wiele trudu, aby naigrawać się z tych półgłówków, sami mogli przecie swój rozum przywieść na osławę.
Giermek, w głębokim śnie ponurzony, chrapał ze wszystkiej siły, pan zaś jego czuwał, zatopiony w swej imaginacji zamąconej, gdy zaskoczył ich dzień. Don Kichot zaraz wstać zapragnął, gdyż jednako zawsze, zwyciężający, jak i zwyciężony, był nieprzyjacielem gnuśności i wczasu.
Altsidora, która, według mniemania Don Kichota, do życia przywrócona została, znowu się pojawiła na theatrum, aby woli księstwa zadosyć uczynić. Miała na głowie ten sam wieniec z kwiatów, co w grobie, ubrana była w suknię atłasową, białą, usianą w złote kwiaty, włosy jej w puklach na ramiona spływały. Opierając się na lasce hebanowej, weszła nagle do komnaty Don Kichota. Na jej widok, nasz rycerz, srodze skonfundowany i pomieszany, ukrył się cały w pościel, wlazł z głową pod kołdrę, żadnej tej pannie nie oświadczając grzeczności. Altsidora usiadła na karle, obok jego wezgłowia, poczem, wy- dawszy głębokie westchnienie, rzekła głosem słodziutkim i pieszczonym: — Gdy wielkie damy i skromne, cnotliwe panienki depcą stopami cześć swoją i pozwalają ustom wyrażać skrytości, w sercach zamknione, trzeba mniemać, że w stanie zbyt naglącym się znajdują. Ja, Panie Don Kichocie z Manczy, jestem jedną z tych niewiast, miłością nieszczęśliwą zniewolonych, jednak w wstrzemięźliwości i skromności trwających. Tak się w ryzach trzymałam, że aż duszy się pozbyłam i żywot postradałam.
Dwa dni temu, z przyczyny twej okrutności, o rycerzu, bardziej nieczuły na skargi moje niż marmur, w grób się położyłam; przynajmniej ci, którzy mnie widzieli, sądzili, żem już nieżywa była. I gdyby miłość nie miała nademną litości, nie zapobiegłszy złu, przez męczeństwo tego poczciwego giermka, jużbym na tamtym pozostała świecie. — Na mą duszę — rzecze Sanczo — miłość mogłaby poprzestać na męczeństwie mego osła, byłbym jej wdzięczniejszy niż teraz. Aliści, powiedz mi, WPanno (niechaj jej niebo zdarzy mniej nieużytego kochanka, niż mój pan), cóżeś to widziała na tamtym świecie? Jak jest w piekle, bowiem ten, co się własnemi rękoma żywota pozbawia, musi tam iść koniecznie, po nie swojej woli!
— Mówiąc prawdę — odparła Altsidora — nie musiałam być całkiem umarła, skorom do piekła nie doszła, bowiem, gdybym się tam dostała, nigdybym już więcej z niego nie wyszła, mimo wszelkich usiłowań.
Stanęłam tylko przed bramą, gdzie ujrzałam tuzin djablów, w piłkę grających. Wszyscy byli w pludrach i kaftanach, z kołnierzami aksamitnymi, przybranymi koronkami i o takichż zarękawkach, co im za manszety służyły, szerokich na cztery palce, aby ręce jeszcze dłuższe się wydawały.
Mieli w rękach łopatki płomieniste; ale najbar- dziej mnie zadziwiło to, że miast piłek, używali książek, wiatrem i szerścią smrodliwą napchanych.
Jeszcze w większem byłam zadziwieniu, że przeciwko zwyczajowi grających, którzy ukontentowani są, gdy wygrywają, zasmuceni zaś z przegranej, — w tym razie wszyscy przeklinali, zgrzytali zębami i złorzeczyli.
— Nie masz w tem nic zadziwiającego — odparł Sanczo — bo djabli, czy grają, czy nie grają, wygrywają czy też tracą, nie mogą być nigdy ukontentowani. — Przyznaję to — odpowie Altsidora — ale jeszcze jedna rzecz mnie zadziwiła — owóż żadna piłka nie mogła się oprzeć pierwszemu uderzeniu, jeden zamach łopatką, już ją niezdatną do użytku czynił. I tak niezmierna liczba ksiąg, starych i nowych popsowana została. Jedna z tych ksiąg, nowa i pięknie oprawna, taki raz otrzymała, że zaraz z niej wnętrzności wyszły i wszystkie karty w proch się rozsypały. Cóż to za księga? — rzecz jeden czart do drugiego.
— To — odparł — „Wtóra Część Historji Don Kichota z Manczy“, ułożona nie przez Cyda Hameta Benengeli jej pierwszego sprawcę, lecz przez pewnego Aragończyka, który z Tordesillas się wywodzi. Weź mi ją z oczu — zawołał pierwszy djabeł i rzuć ją w abis piekielny, abym jej nigdy nie oglądał. — Czyliż jest tak zła? — zapytał. — Tak niegodziwa, iż gdybym na urząd gorszą chciał utworzyć, nie osiągnąłbym mego celu. Poczem czarci do dalszej gry przystąpili, podbijając inne książki, ja zasię, — usłyszawszy imię Don Kichota, które mi jest tak miłe i wdzięczne, starałam się dobrze w pamięci to przywidzenie zachować.
— W samej rzeczy musiało być to przywidzenie — odparł Don Kichot — bo nie masz na świecie innego Don Kichota, tylko ja jeden. Historja ta przechodzi tutaj z rąk do rąk, jednakoż nikt jej nie sza- cuje i wszyscy ją ze wstrętem odtrącają. Co się mnie tyczy, nie jestem wcale urażony za to, że, jak poczwara jakaś wymyślna, przechadzam się w ciemnościach abisów i w blasku słonecznym, nie mając żadnej wspólności z tym, o którym się w tej historji powiada. Jeżeli to pismo okaże się wierne, prawdziwe, i dobre, będzie się cieszyło życiem przez wieki całe, jeżeli, przeciwnie, za złe je okrzykną, od dnia urodzin do grobu niedaleką będzie miało drogę.
Altsidora chciała znów żale swoje roztaczać, aliści przerwał jej Don Kichot: — Jużem to wielokroć powtarzał WPannie, iż mnie martwi wielce takowe afektów jej umieszczenie i skłonność płoną, gdyż mogę za nie jedynie wdzięcznością odpłacić. Urodziłem się, aby do Dulcynei z Toboso należeć; wyroki przeznaczenia, jeśli w przeznaczenie wierzyć wypada, dla niej tylko mnie zachowały. Wierzyć, że inna piękność mogłaby wyrugować z serca mego tę boginię i jej miejsce zająć, znaczy w niemożliwość wierzyć... Niechaj na tem będzie dosyć, aby WPannę z jej omyłki wyprowadzić i w kluby modestji wprawić z powrotem.
Na te słowa Altsidora wzburzenie wielkie po sobie pokazała: — Ha, na Boga, ty stary stokfiszu, zabijako, wcielona istoto grzechu, bardziej zakamieniały i uparty niż chłop — nie wiem, co mnie wstrzymuje, że ci oczu nie wydrę. Zali myślisz, Don głupcze, zwyciężony i kijami omłócony, że jestem tak bezrozumna, aby dla ciebie umierać? Wiedz, że wszystko, coś widział ostatniej nocy, było to udanie. O, nie jestem ja młódką tak zaślepioną, abym miała rozpaczać i męczyć się dla wielbłąda w twojej postaci, co więcej, abym przez ciebie życie tracić miała. — Na moją duszę — zawołał Sanczo Pansa — skłonny jestem wierzyć w to, co Wpanna powiadasz, — gdy się słyszy miłośników o śmierci rozprawiających, zaw- sze na szczery śmiech się zbiera. Kadukby im wierzył, i słowa prawdy w tem nie masz!
W tej chwili wszedł grajek i wierszopis, który ułożył był dwie stance.
Zgiąwszy się w ukłonie przed Don Kichotem, rzekł: — Niechaj Wasza Miłość, panie rycerzu, poczytuje mnie odtąd za jednego z najwierniejszych sług swoich, od niemałego już bowiem czasu, powziąłem największy szacunek dla osoby jego, tak dla dzieł sławnych, jako i dla mężności. — Powiedz mi WPan, kim jesteś? — zapytał Don Kichot, tak, abym mógł stosować mą dworność do zacności jego. Młodzian rzekł zatem, że ubiegłej nocy był grajkiem, który wiersze śpiewał. — Przyznać trzeba — rzekł Don Kichot — że Wasza Miłość ma głos piękny niezwykle, ale nie znajduję, aby to, co wyraził, było dobrze przystosowane, cóż bowiem mogą mieć za wspólność wiersze Garcilasa z zejściem tej panny?
— Niechaj to WPana nie dziwi — odparł grajek — gdyż między dzisiejszymi poetami jest zwyczaj, że każdy pisze, co mu się podoba, kradnąc i przywłaszczając sobie do upodobania, i nie dbając zali to jest do rzeczy, czy nie? Wszystkie głupstwa, które się pisze lub śpiewa, idą później na karb wolności, którą wierszopise cieszyć się zwykli.
Don Kichot chciał już odpowiedzieć, aliści przeszkodziło mu wejście księstwa Ichmościów, którzy przybyli, by go odwiedzić. Zaczął się długi dyskurs, w którym Sanczo tyle głupstw i uszczypliwości nagromadził, że książę i księżna zadziwili się, zważając tę bystrość przyrodzoną, z prostactwem wielkiem pomieszaną. Don Kichot upraszał księstwo, aby mu dozwolili odjechać tegoż dnia, ponieważ rycerzom zwyciężonym raczej chlew zamieszkiwać się godzi, niźli pałace książęce. Wówczas gospodarze zdali się na wolę jego, zaczem księżna zapytała, czyli jakiejś ura- zy do Altsidory nie chowa. — Mościa Księżno — odparł Don Kichot — całe zbałamucenie i boleść tej panienki — (nie lza wątpić o tem) pochodzi tylko z próżnowania, tak, iż jedynem zapobieżeniem będzie tu zatrudnienie i robota przyzwoita. Powiedziała mi, że w piekle koronki noszą, ponieważ, ani chybi, wyrabiać je umie, niechaj ani chwili nie traci; gdy palce jej będą zajęte wrzecion poruszaniem, obraz tego, którego miłuje, imaginacji jej nie poruszy. Oto cała prawda, oto mój sąd i rada! — A takoż i moja — zawołał Sanczo — nie widziałem bowiem nigdy, aby miłość zamorzyła jedną z tych, co koronki dziergają. Dziewczęta, robotą zatrudnione, myślą raczej o tem, aby swą pracę do końca doprowadzić, niż o miłostkach. Z eksperjencji własnej tak mówię, bowiem gdy w polu orzę, nie wspominam wcale mojej gospodyni, chciałem rzec, mej żony Teresy, którą kocham jednakoż, jak źrenicę własnego oka.
— Dobrze mówisz, Sanczo — rzekła księżna — i odtąd będę to miała na pieczy, aby moja Altsidora igłą się zatrudniała, co umie wybornie. — Nie potrzeba, Mościa Księżno — odpowie Altsidora — takowego remedium. Abym zapomnieć mogła o tej poczwarze, wystarczy mieć na pamięci jego okrucieństwo i nieużytość. A teraz, za pozwoleniem Waszych Miłości, chcę się oddalić, aby nie mieć już przed oczyma tej odrażającej i strasznej postury, że nie powiem już tego przykrego oblicza.
— Powszechnie mówią — rzekł książę — że ten, co obelgi miata, skłonny jest później przebaczać.
Altsidora udała, że łzy sobie chusteczką ociera, poczem, pokłoniwszy się księstwu, wyszła z komnaty.
— Moja nieboga panienko — rzekł Sanczo, — masz to, czegoś chciała, obracając swoje czułości do serca twardego, jak kamień i duszy, wyschłej, niby trzcina. Trzeba było, do kaduka — do mnie się obrócić, obaczyłabyś koguta, co inaczej pieje.

Po skończonej rozmowie, Don Kichot, ubrawszy się, zjadł obiad w towarzystwie księstwa i tegoż jeszcze dnia odjechał.

KAPITULUM LXXI
CO SIĘ PRZYTRAFIŁO DON KICHOTOWI I JEGO GIERMKOWI, SANCZO PANSA, GDY DO SWEJ WSI POWRACALI

Zwyciężony i pomieszany w swym umyśle, Don Kichot jechał, napoły smutny i radosny napoły. Smutek przyczyniała mu klęska, radość natomiast płynęła z myśli, że Sanczo posiadał przymiot zadziwiający, którego dał dowód w wskrzeszeniu Altsidory, lubo skrupuł rycerza dręczył, iż zakocham panienka nie zupełnie była umarła. Co się Sanczy tyczy, to przeciwnie, nie dając po sobie żadnej wesela poznaki, smutny pozostawał, gdyż mu Altsidora nie dała pół tuzina koszul obiecanych. Rozmyślając nad tem, rzekł do swego pana: — Na mą duszę, WPanie, ja muszę być lekarzem najnieszczęśliwszym w świecie. Zdarzają się tacy, którzy, uśmierciwszy chorego, chcą jeszcze zapłaty za twój trud, co się zasadza na lekarstw przepisaniu dla aptekarza, (tem gorzej dla oszukanych), podczas gdy ja, którego ozdrowienie innych kosztuje kułaki, szczutki, kłucia kolcami i ćwiczenia batogiem aż do krwi, nie otrzymuję zato ani szeląga. Hej, na kaduka, przysięgam, że jeśli mi przyprowadzą jeszcze jednego chorego, będą mi musieli dobrze wprzód łapę wysmarować, bowiem, jeśli ksiądz żyje z ołtarza, nie lza mniemać, że niebo dało mi tę umiejętność poto, abym nią innym pomagał, bez żadnej dla siebie korzyści.
— Słusznie mówisz — rzecze Don Kichot — i Altsidora bardzo źle uczyniła, że ci nie dotrzymała słowa i obiecanych koszul nie dała, bo chociaż tą własność, którą masz, otrzymałeś za darmo, bez żadnej nauki, jednak przykrości i udręczenia, coś je wycierpiał, gorsze są znacznie od trudu uczenia się.
Co się mnie tyczy, to mogę cię upewnić z mojej strony, że jeśli zażądasz jakiej zapłaty za oćwiczenie się, celem odczarowania pani Dulcynei, dam ci i największą nawet. Jednakoż nie wiedząc, czy ozdrowienie pójdzie w ślad zapłaty, nie chciałbym przeszkodzić uskutecznieniu czynności zapłatą, daną zgóry. Z drugiej strony wydaje mi się, że nie azardujemy nic, rzeczy tej doświadczając. Pomiarkuj, Sanczo, ile żądasz i oćwicz się zaraz należycie, potem zaś zapłacisz sobie z moich pieniędzy, co je masz przy sobie.
Na te słowa Sanczo otworzył szeroko oczy i uszu nadstawił, zgadzając się w głębi serca bardzo chętnie na orżnięcie swojej skóry. — A więc, Mości Panie, gotów jestem sprawić Wam ukontentowanie i spełnić Wasze pragnienie, gdyż w tem korzyść moją znajduję. Miłość, co ją mam do żony i dzieci, sprawia, że człekiem wyrachowanym wydawać się mogę. A zatem, ileż mi WPan dasz za każdą plagę? — Jeżeli — odparł Don Kichot — miałbym stosować zapłatę do ważności i natury usługi, ani skarby Wenecji, ani kopalnie złota Potosi nie wystarczyłyby do nagrodzenia ciebie. Aliści stosuj się do zawartości mego mieszka i ustanów cenę za każdą plagę. — Ma być — rzekł Sanczo — trzy tysiące trzysta plag, z których sobie już pięć wymierzyłem; pozostaje reszta, liczmy jednak, dla okrągłości trzy tysiące trzysta. Ćwierć reala za każdą plagę — za nic na świecie mniej nie wezmę — czyni to trzy tysiące trzysta ćwierć reali, które znów czynią trzy tysiące — ty- siąc pięćset i poł reala, czyli siedemset pięćdziesiąt reali, zasię, za trzysta jeszcze plag — sto pięćdziesiąt poł-reali, to jest siedemdziesiąt pięć reali. Gdy je dodamy do siedmiuset pięćdziesięciu, otrzymamy osiemset dwadzieścia pięć reali. Odciągnę tę sumę od tej, którą mam przy sobie, i powrócę do swej wsi, bogaty i ukontentowany, aczkolwiek oćwiczony srodze, bowiem gdy się kokosz chce z wody wyciagać... ale dosyć na tem!
— Ach, mój najmilszy Sanczo — zawołał Don Kichot — do jakiejż wdzięczności będziemy wobec ciebie obligowani, ja i Dulcynea, do końca dni naszych? Jeżeli do pierwotnych swoich kształtów będzie przywrócona, o czem wątpić nie lza, jej nieszczęście w moją pociechę się zamieni, zaś moja klęska w triumf prawdziwy. Pospieszaj, mój Sanczo, kiedy chcesz zacząć to ćwiczenie? Aby ci dodać otuchy, przydam jeszcze sto reali. — Kiedy? — zapytał Sanczo — jeszcze dzisiejszej nocy. Staraj się tylko WPan, abyśmy ją spędzili pod gołem niebiem, a obaczysz, jak sobie mocno skórę wychędożę.
Wreszcie nastąpiła noc, której Don Kichot z taką niecierpliwością wyglądał, wydawało mu się bowiem, ze koła wozu Apollina zostały złamane i że dzień trwał dłużej nad zwyczaj, tak jak to się wydaje miłośnikom, dla których czas nigdy dość szybko nie bieży. Rycerz i giermek zatrzymali się koło kępy drzew, opodal gościńca i tutaj, zdjąwszy siodło z Rossynanta i burdę z osła, rozłożyli się na zielonej murawie aby spożyć na wieczerzę zapasy Sanczy, poczem giermek, uczyniwszy z uzdeczki i puśliska swego osła giętki i srogi batog zarazem, oddalił się na dwadzieścia kroków, w kierunku kilku buków. Don Kichot, widząc go tak odważnym i skorym na plagi, rzekł: — Bacz, przyjacielu, abyś na strzępy ciała nie rozdzierał, niechaj te razy nie będą zbyt pospieszne, niech jeden za drugim powoli spada, aby ci tchu nie zbrakło pośród tego ćwiczenia, chcę rzec, abyś się nie zamordował, nim do oznaczonej liczby dojdziesz. Abyś zaś nie był pokrzywdzony przez przesadzoną liczbę razów, będę rachował na mym różańcu plagi, które sobie wymierzysz. Niechaj niebo będzie ci pomocne, jak na to zasługują szlachetne twoje zamysły. — Dobry płatnik nie traci na zastawach — odparł Sanczo. Oćwiczę się tak, iż chociaż nie odbiorę sobie życia, przecie dobrze da mi się to we znaki, bo rozumiem, że na tem zawisła przedsięwzięcia istność.
To rzekłszy, obnażył się do pasa, pochwycił batog i zaczął się okładać. Don Kichot ze swej strony liczył razy. Ledwie jednak Sanczo wymierzył sobie siedem, czy osiem plag, sprzykrzył mu się ów żart, zasię zapłata zbyt małą mu się wydała. Dlatego też, zaprzestawszy, rzekł do swego pana, że z przyczyny bólu zrywa umowę, gdyż każda plaga, wymierzona batogiem, warta jest pół reala, nie zaś ćwierć.
— Ach, nie przestawaj Sanczo, miły bracie — zawołał Don Kichot — i nie trać męstwa, dam ci zapłatę podwójną!
— A zatem niechaj plagi dalej się sypią, z boską pomocą — odparł Sanczo.
Aliści chytry frant-niecnota przestał wkrótce smagać swoje ramiona, i tylko drzewa pobliskie walił z całej siły, wydając, od czasu do czasu, tak okropne wzdychania i jęczenia, jakby miał duszę wyzionąć. Don Kichot, rozczulony srodze, obawiając się, aby przez zapamiętałość Sanczy wszystko stracone nie zostało i aby giermek nie upadł ze znużenia, rzekł: — Na miłosierdzie boże, przyjacielu, pozostawmy na ten czas to biczowanie; lekarstwo zdawa mi się zbyt tęgie; jest czas na wszystko. Zamora nie została zdobyta w ciągu godziny. Jeżelim się nie pomylił w rachunku, już więcej niż tysiąc plag sobie wymierzyłeś, innych na ten raz zaniechaj, bowiem, że posłużę się tu gadką pospólstwa, bydle może dźwigać ciężar, ale nie nad swoje siły. — Nie, nie, WPanie — odparł Sanczo — niechaj nie będzie powiedziane o mnie, żem wziął zapłatę za próżną stratę. Niechaj Wasza Miłość oddali się trochę i pozwoli mi wymierzyć sobie jeszcze tylko tysiąc plag. Za dwoma zapędami, jak ten oto, cała rzecz się uskuteczni, gdyż pozostanie nam tylko nieznaczny przydatek. — Ponieważ się znajdujesz w tak chętnej sposobności — odparł Don Kichot — niechaj ci niebo pomocne będzie, ćwicz się dowoli, ja zasię umknę się stąd.
Sanczo zabrał się do dzieła z taką żywością, że wkrótce otłukł z kory wiele drzew. Taka była wściekłość, z jaką się smagał! Wreszcie, uderzywszy, ze wszystkiej mocy w buk, zawołał wielkim głosem: Teraz umrzeć trzeba!
Na dźwięk jego żałosnego głosu i na tak tęgi łoskot, Don Kichot nadbiegł, co tchu w piersiach i porwawszy za złożoną uzdę, która zastępowała Sanczy byczy ogon, rzekł: — Niech Bóg zachowa, moje dziecię, abyś dla przysługi, mi wyświadczonej, miał się pozbawiać życia, tak potrzebnego dla twojej, żony i dzieci. Niechaj Dulcynea zaczeka na lepszą sposobność, odwłóczę na czas pewien nadziei mojej wypełnienie, czekając aż do nowych sił przyjdziesz, aby to przedsięwzięcie ukończone zostało, ku ukontentowaniu nas wszystkich.
— Gdy WPan tak mówisz — odparł Sanczo — niechże się stanie według jego woli, aliści zarzuć WPan swój płaszcz na moje ramiona, gdyż cały potem spływam, a nie chciałbym naziębnąć, co się nieraz zdarza nowicjuszom-biczownikom. Don Kichot spełnił jego prośbę. Pozostawszy sam w kaftanie, okrył płaszczem Sanczę, który zasnął zaraz, aby wyspać się należycie, aż do wschodu słońca. Rankiem wyruszyli w dalszą drogę i zatrzymali się tegoż dnia we wsi, oddalonej o trzy mile.
Weszli do karczmy, którą Don Kichot uznał za ta- ką, jaką była, nie zaś za zamek obronny, z fosami, wieżami, bramami, i zwodzonym mostem, bowiem po swojej klęsce, jaśniejsze i lepsze miał wszystkich rzeczy rozeznanie. Dano mu izbę dolną do wypocznienia, gdzie, zamiast zasłon w oknach, wisiały dwa kawałki malowanej materji, jak to się po wsiach zdarza. Na jednym przedstawione było porwanie Heleny. gdy zuchwały gość wykradał ją Menelausowi, inne wyrażało historję Eneasza i Didony. Ta, na wysokiej stojąc wieży, białą chustą dawała znaki swemu płochliwemu kochankowi, który umykał morzem na statku, czy też fregacie. Rycerz nasz, zważając te dwa malowidła, ujrzał, że Helena nie wydawała się gniewliwa, ukazując uśmiechniętą twarz filutki. Co się zaś pięknej Didony tyczy, to wylewała ona łzy, wielkie jak groch. Don Kichot, obejrzawszy je szczegółowie, rzekł: — Te dwie damy mogłyby się słusznie żalić, że się nie urodziły w moim wieku, ja zaś mam, niefortunny, przyczynę do użalenia, żem nie żył wówczas, bowiem spotkałbym się z tamtymi kawalerami. Troja nie byłaby zburzona, ani Kartagina spalona, wystarczałoby mi zabić Parysa, aby zapobieżyć wielkim nieszczęściom.
— Założyłbym się — rzekł Sanczo — że wkrótce nie będzie zajazdu, szynku, oberży, albo balwierskiego kramiku, gdzieby nie ukazywano wyrażonych na płótnie naszych dokazywań i przewag. Chciałbym jednakoż, aby zdatniejszy jakiś malarz je przedstawił niż ten, co te damy napaćkał. — Dobrze mówisz — odparł Don Kichot — bowiem ów pacykarz podobien jest do Orbaneja, malarza rodem z Ubeda, który, gdy go się zapytano, co maluje, odpowiedział: Co się zdarzy! Kiedy chciał naprzykład wyrazić koguta, pisał pod spodem, że to jest kogut, tak aby go za lisa nie poczytano. Takim wydaje mi się być, jeśli się nie mylę, Sanczo, ów malarz, czy też pisarz (gdyż to jedno), który ogłosił historję tego nowego Don Ki- chota — malował, albo pisał to, co się zdarzy. Aliści pozostawmy to, Sanczo; powiedz mi, czy w wypadku jeślibyś chciał jeszcze tej nocy wymierzyć sobie dalsze plagi batogiem, wolałbyś uczynić to w domu, czy też pod gwiazdami. — Hej, Mości Panie, — odparł Sanczo — jeżeli chodzi o plagi, które mam sobie wymierzyć, mniejsza o miejsce, gdzie to ma nastąpić. Jednakoż wolałbym gdzieś w gaju, między drzewami, zdaje mi się bowiem, że drzewa te dotrzymują mi towarzystwa i pomagają mi przedziwnie do pokuty uskutecznienia.
A zatem, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot — zachowajmy to biczowanie aż do naszego powrotu do domu, gdzie najpóźniej pojutrze staniemy, chciałbym bowiem, abyś do utraconych sił przyszedł.
— Jak się WPanu podoba — odparł Sanczo — ja jednakoż wolałbym zbyć się tej biedy jaknajprędzej; żelazo trzeba kuć póki gorące, co się odwlecze, to nieraz uciecze, wolę jedno trzymać, niż dwa otrzymać, lepszy wróbel w garści, niż kanarek na dachu.
— Stój na Boga, Sanczo, pozostaw te przysłowia — rzekł Don Kichot — chcesz zatem umrzeć w tym zakamieniałym grzechu? Mów sprosta, skromnie, nie wikłając się w te wszystkie głupstwa, jak cię już tysiąc razy napominałem. Zyskasz na tem, sto na sto! — Jakiś zły traf mnie prześladować musi — odparł Sanczo, — nie mogę żadnej racji przytoczyć, bez przysłowia, ani przysłowia, któreby się racją nie wydawało. Aliści poprawię się, jeżeli tylko będę mógł.

Na tem zakończył się ich dyskurs.

KAPITULUM LXXII
JAK DON KICHOT I SANCZO DO SWEJ WSI POWRÓCILI

Przez cały dzień Don Kichot i Sanczo Pansa pozostali w tym wiejskim zajeździe, oczekując nocy, jeden, aby dokończyć swej pokuty w szczerem polu, drugi, aby ujrzeć skutek, jaki jego pragnienia odnieść miały. Wtem przybył do bramy oberży, jakiś podróżnik na koniu, w otoczeniu kilku sług. Jeden z nich, zwracając się do jeźdźca, wydającego się być ich panem, rzekł: — Mości Panie Don Alvaro Tarfe, można się tutaj zatrzymać dla odetchnienia. Dom ten zdaje mi się dość schludny i czysty. Usłyszawszy te słowa, Don Kichot rzekł: — Uważ, Sanczo, że gdy przerzucałem drugą część mojej historji, napotkałem tam mimochodem, jak mi się zdaje, to imię Don Alvaro Tarfe. — Bardzo to do wiary podobne — odparł Sanczo — pozwólmy mu zleść z rumaka, potem zaś go zapytamy. Gdy szlachcic zsiadł z konia, oberżystka wskazała mu komnatę, naprzeciw izby Don Kichota, izbę dolną, ozdobioną również zasłonami z malowanego płótna, jak te, które wisiały w komnacie naszego rycerza. Przybyły szlachcic, przebrawszy się w letkie suknie, wyszedł na przestrony, cienisty dziedziniec i napotkał tam Don Kichota, który się tam i sam po nim przechadzał. — Czy można się zapytać, Mości Panie, dokąd Wasza Miłość zmie- rzasz? — Do mojej wsi, bardzo blisko stąd się znajdującej — odparł Don Kichot — a Wasza Miłość?
— Do Granady, skąd jestem rodem. — Piękne to miasto — rzecze Don Kichot — proszę jednak Waszą Miłość, aby mi zechciał wyjawić swoje nazwisko, gdyż zależy mi na tem więcej, niż wyrazić mogę.
— Imię moje jest Don Alvaro Tarfe — odparł zapytany. — Ani chybi, — ciągnął dalej Don Kichot — Wasza Miłość jest tym samym Alvarem Tarfe, o którym wzmiankuje się w drugiej części Don Kichota z Manczy, świeżo ogłoszonej i napisanej, przez pisarza czasów teraźniejszych. — Jestem tym samym — odparł szlachcic — zaś bohatyr tej księgi, ów Don Kichot jest moim bliskim przyjacielem. Namówiłem go, aby wyjechał ze swej wsi i udał się na gonitwy do Saragossy, gdzie sam jechałem. Zaprawdę, nie chwaląc się wcale, wielkie mu oddałem usługi; nie mówiąc już o innych, nie pozwoliłem, aby mu kat ramiona wychłostał za jego zuchwalstwo.
— Rzeknijcie mi panie Don Alvaro Tarfe — zapytał Don Kichot — zalim jest podobien w czemś do tego Don Kichota, o którym Wasza Miłość wspomina?
— Nie, zapewne, żadnym kształtem — odparł zapytany.
— A tamten Don Kichot — zapytał znów nasz rycerz — miałże giermka, zwanego Sanczo Pansą?
— Miał, ani chybi — odparł Don Alvaro — aliści aczkolwiek giermek ten słynął, jako wielki żartowniś, przecieżem nigdy nic pociesznego z jego ust nie słyszał. — Zapewne, wierzę temu — zawołał Sanczo — nie każdy bowiem posiada dar miłej krotochwilności. Ów Sanczo, o którym Wasza Miłość namieniasz, musi być jakimś wielkim ladaco, i płaskim gburem. Prawdziwym Sanczo Pansą jestem ja, który ma krotochwile w zanadrzu na zawołanie. Jeżeli temu WPan nie wierzysz, zechciej sam doświadczyć. Pobądź ze mną z rok, a uznasz, że mi żarty z gęby płyną bezprzestanku, a tak przednie i wyborne, że wszyscy, co mnie słuchają, dokoła się śmieją, aczkolwiek nie wiedzą często, co chcę wyrazić. Co się tyczy Pana Don Kichota z Manczy, sławnego, dzielnego, roztropnego i zakochanego, naprawiacza błędów i krzywd, opiekuna sierot nieletnich, obrońcy wdów, pogromcy panienek zadurzonych, tego, który miłuje jedynie nieporównaną panią Dulcyneę z Toboso — to jest nim mój pan, którego teraz na własne oczy widzicie. Każdy inny Don Kichot i inny Sanczo Pansa są tylko zmyśleni udawacze z bajęd, rzucanych na wiatr. — Na honor, mój przyjacielu — odparł Don Alvaro Tarfe — skłonny jestem w to wierzyć, bo w niewielu słowach powiedziałeś więcej głupstw, niźli ten inny Sanczo Pansa, w swych długich bajaniach. Jest on bardziej żarłokiem, niż rozprawiaczem, bardziej głupcem, niż żartownisiem. Zaczynam mniemać, że czarnoksiężnicy, co prześladują prawdziwego pana Don Kichota, godnego zachwały, chcą także i mnie prześladować z jego złym sobowtórem. Jednakoż nie wiem prawie co myśleć o tem, bo mogę przysiądz, żem widział tamtego, zamknionego w szpitalu dla szaleńców w Toledo, aby go uleczono tam z jego głupoty, tu zaś spotykam innego Don Kichota, wcale od tamtego odmiennego. — Co się mnie tyczy — odparł Don Kichot — to nie starając się za doskonałego uchodzić, wszakże rzec mogę, że nie jestem owym ze wszystkiem złym Don Kichotem, o którym powiadacie. I na dowód tego, com rzekł, Mości Panie Don Alvaro Tarfe, oznajmiam WPanu, że w Saragossie nigdy moja noga nie postała. Wcale przeciwnie, gdym się dowiedział, że ów zmyślony Don Kichot znajduje się na igrzyskach w tem mieście, nie chciałem się tam udać, aby mu fałsz zadać, w obliczu świata całego. Dlatego też wyruszyłem wprost do Barcelony, miasta jedynego w świecie dla swego położenia i pięk- ności, składu wszelkiej dworności, refugium cudzoziemców, przytułku ubogich, ojczyzny dzielnych, mścicielki pokrzywdzonych i szlachetnego wzoru wierności w przyjaźni. I chociaż te zdarzenia, co mi się tam przytrafiły, wcale nie były przyjemne, owszem przykre i przeciwne wielce, jednakoż bez żalu wszystkie doznania przyjąłem, za to, iżem to miasto oglądał. Mówiąc pokrótce, panie Don Alvaro Tarfe, jam ci jest Don Kichotem z Manczy, o którym sława rozgłasza, a nie tamten nędznik, co chciał sobie imię moje przywłaszczyć i przyozdobić się dziełami mojemi.
Błagam zatem Waszą Miłość, w imię powinności szlacheckich, abyś zechciał oznajmić przed alkadem tej wioski, że WPan nigdyś mnie nie znał, ani nie wiedział do tej pory, żem nie jest Don Kichotem, wydrukowanym w tej drugiej części dziejów i że Sanczo Pansa, mój giermek, również nie jest tym, którego Wasza Miłość znałeś. — Z wielką chęcią uczynię to — odparł Don Alvaro Tarfe — lubo, prawdę mówiąc, rzecz to zadziwiająca i osobliwa widzieć wraz dwóch Don Kichotów i dwóch Sanczo Pansów, co są tak podobni dla swoich imion i tak różni przez czyny swoje. Powtarzam zatem, twardo upewniony, że to, com widział i co mi się przydarzyło, było tylko majakiem i przywidzeniem.
— Zapewne — rzekł Sanczo — Wasza Miłość musi być zaczarowany, tak jak pani Dulcynea z Toboso. Oby Bóg sprawił, abym na odmamienie WPana dał sobie trzy tysiące plag skutecznych, com niedawno uczynił dla tamtej Jejmości. Staćby się to mogło zaraz, za dobrą zapłatą.
— Nie wiem, co mają oznaczać te plagi? — rzekł Don Alvaro.
— Długoby trza nad tem się szerzyć — odparł Sanczo — później WPanu wszystko opowiem, jeśli przypadkiem w jedną drogę pojedziemy.
Gdy nadszedł czas wieczerzy, Don Kichot, wraz z Don Alvarem, razem do stołu zasiedli. Trafunkiem weszli wówczas do oberży alkald tamtejszy, wraz z pisarzem sądowym. Don Kichot obrócił się do nich z prośbą, aby Don Alvaro Tarfe, tutaj przytomny, mógł przed nimi poczynić zeznania, że do tych pór nie znał był Don Kichota z Manczy, również tu przytomnego i że nie jest on tym, który pomieszczony został w historji zwanej: „Druga część Don Kichota fe Manczy“, ułożonej przez niejakiego Avellanedę, rodem z Tordesilas.
Alkad obszedł się z tą czynnością, jak tego jego urząd wymagał, i wkrótce zeznanie gotowe było, przy zachowaniu wszelkich warunków, w okolicznościach przyzwoitych, co wielce ucieszyło Don Kichota i Sanczo Pansę, tak jakby im wielce potrzebne było zaświadczenie i jakby ich mowa, czynności i postępki nie dość jawnie ukazywały, jak bardzo różnią się od innego Don Kichota i innego Sanczo Pansy.
Don Alvaro Tarfe i Don Kichot wymienili tysiączne grzeczności i uniżoności oświadczenia. Znakomity Manczueńczyk wykazał w tem tyle roztropności, iż Don Alvaro wcale o nim swoje odmienił mniemanie. Mimo to sądził się być omamiony, ponieważ widział na swe własne oczy dwóch, tak różnych, Don Kichotów. Wieczorem tegoż dnia wyjechali pospołu; przebywszy pół mili, napotkali dwie drogi, w odmienne strony biegnące; jedna wiodła do wioski Don Kichota, drugą miał się udać Don Alvaro do celu swej podróży. Przez ten krótki czas, gdy razem jechali, Don Kichot opowiedział mu o swej nieszczęsnej porażce, o zaczarowaniu Dulcynei, tudzież o sposobie jej uwolnienia. Wszystko to znów zadziwiło niepomiernie Don Alvara, który, uścisnąwszy Don Kichota i Sanczę, ruszył w swoją drogę.
Don Kichot spędził tę noc w miejscu, gdzie rosło kilka drzew, aby Sanczy ułatwić sposobność dokoń- czenia pokuty, czego Sanczo dopełnił, w samej rzeczy, tą samą modłą, co poprzedniej nocy, z większą szkodą kory z buków, niźli swoich pleców, które tak troskliwie ochraniał, że razy batoga nie mogłyby spędzić muchy, gdyby na nich była usiadła. Oszukany Don Kichot nie przeoczył żadnej plagi i znalazł, że było ich trzy tysiące dwadzieścia dziewięć, licząc razy z poprzedniej nocy. Zdawało się, że słońce wstało wcześniej niż zwykle, aby przyglądać się tak wielkiej ofiary uskutecznieniu. Pan i sługa udali się za dnia w dalszą drogę, rozmawiając z sobą o wyprowadzeniu z omyłki Don Alvara i winszując sobie, że zdołali wydobyć od niego zeznanie przed przedstawicielem sprawiedliwości, w formie tak prawdziwej.
Ten dzień i noc następną jechali, bez tego, aby się im miało przytrafić coś, godnego opowiedzenia. Wspomnieć należy jeno, że Sanczo powinności swojej dopełnił. Don Kichot tak był z tego uradowany, iż oczekiwał skwapliwie dnia, wyglądając, zali nie ujrzy gdzieś na drodze swojej damy, Dulcynei, już odczarowanej. Ilekroć jakąś białogłowę ujrzał, wyjeżdżał szparko naprzeciw, aby się upewnić, czy nie jest ona Dulcyneą z Toboso, poczytywał bowiem za nieomylną, obietnicę, uczynioną przez wielkiego Merlina. Ponurzony w tych myślach, uczuciach i nadziejach, wjechał, wraz ze swym giermkiem, na pagórek, skąd roztaczał się widok na ich wieś. Na ten widok, Sanczo upadł na kolana i zawołał:
— Otwórz oczy, ojczyzno ukochana i spójrz na powracającego do cię Sanczo Pansę, dziecię twoje, choć nie bogate ale należycie oćwiczone. Otwórz ramiona i przyjmij takoż syna swego, Don Kichota, który powraca zwyciężony przez innego rycerza, będąc zwycięzcą samego siebie. Jest to, jak mi mówił, największe i najbardziej upragnione zwycięstwo. Przywożę nieco pieniędzy, bowiem chocia mnie sro- go ćwiczono, przecie się zawsze dobrze na kulbace trzymałem.

— Przestań pleść te głupstwa, Sanczo — rzekł Don Kichot — i zmierzajmy wprost do naszej wsi, gdzie popuściwszy wodze imaginacji, przysposobimy wszystko do życia pasterskiego, jakie wieść zamierzamy. Po tych słowach zjechali z pagórka i wkrótce w swej wsi stanęli.

KAPITULUM LXXIII
O WRÓŻBACH, JAKIE SPOTKAŁY DON KICHOTA PRZY WJEŻDZIE DO WSI I O RÓŻNYCH ZDARZENIACH PRZYDAJĄCYCH PIĘKNOŚCI, TEJ WIELKIEJ OPOWIEŚCI

Przy wjeździe do wsi, jak powiada Cyd Hamet, Don Kichot ujrzał na placu, gdzie młócono zboże, dwóch sprzeczających się otroków. Jeden z nich rzekł do drugiego: — Hej, Perequillo nie ujrzysz już jej więcej wżyciu! Don Kichot, usłyszawszy te słowa, rzekł do Sanczy. — Czy słyszałeś, mój przyjacielu, co rzekł ten dzieciuk: „Nie obaczysz jej nigdy w życiu“. Cóż za znaczenie mieć mogą słowa tego otroka? — zapytał Sanczo. — Jakto? Alboż tego nie pojmujesz — rzekł Don Kichot — że przykładając to rzeczenie do swej okoliczności, dowiaduję się, że nigdy nie ujrzę pani Dulcynei. Sanczo chciał już odpowiedzieć, gdy nagle ujrzał zająca, pomykającego przez pole i ściganego od myśliwców, oraz naganiaczy. Biedne, wystraszone zwierzę, szukając ratunku, wpadło pod nogi osła. Sanczo złapał je żywcem i okazał Don Kichotowi, który mruczał skroś zęby: — Malum signum, malurn signum. Zając ucieka, myśliwcy gonią za nim, trza się pogodzić z myślą, że nie ujrzę więcej Dulcynei. — Hej, do stu kaduków — zawołał Sanczo — jesteś WPan dziwnym człekiem! Załóżmy, że ten zając jest panią Dulcyneą z Toboso, zaś naganiacze, prześladujący go nik- czemnymi czarnoksiężnikami, co ją w dziewkę prostą przedzierzgnęli. Pani Dulcynea ucieka, ja ją chwytam i oddaję Waszej Miłości, który tuli ją do łona, pieści i ściska dowoli. Jakiż to zły znak zatem i jakąż złą przepowiednię można stąd wydobyć?
Dwaj mali ulicznicy, kłócąc się bezprzestanku, zbliżyli się, aby zająca obaczyć, Sanczo zapytał ich wówczas o przyczynę kłótni. Ten, który rzekł do drugiego: „Nie ujrzysz jej nigdy w życiu“, odparł Sanczy, iż pochwycił małą klatkę na świerszcze i że jej nigdy oddać nie myśli. Sanczo wydobył z kieszeni kilka groszaków i dał je otrokowi, wzamian za klatkę, poczem, wręczywszy ją Don Kichotowi, rzekł — Oto, WPanie, złe wróżby rozproszone; nie będą się już one w nasze sprawy mieszać. Zważam mym prostym rozumem, że do przeszłorocznego śniegu są podobne. Jeśli mnie pamięć nie zwodzi, to słyszałem od księdza plebana z naszej wsi, że prawi chrześcijanie i ludzie światli nie powinni dawać wiary takim bajkom wierutnym. Wasza Miłość sam niedawnoś mi przepowiadał, że ci, co się gusłami bawią, są głupcami. Aliści nie warto się nad tem już zastanawiać, jedźmy dalej do wsi.
Wtem nadjechali łowcy, domagając się swego zająca, którego im Sanczo oddał. Rycerz nasz, przy wjeździe do wsi, napotkał plebana i bakałarza Karrasco, przechadzających się po małej łączce i odmawiających brewiarz. Owóż trzeba wiedzieć, że Sanczo Pansa naładował na swego osła broń i zbroję swego pana, zaś pokrywę sporządził z bawełnianej sukni, upstrzonej wymalowanemi płomieniami. W suknię tę przyozdobiono go w zamku księcia, tej nocy, gdy Altsidora wskrzeszona została. Sanczo włożył także na łeb swemu osłu ową mitrę spiczastą, co przedzierzgnienie jeszcze dziwniejszem czyniło; nigdy żaden osioł nie widział się tak dziwacznie przybranym i uzbrojonym. Mali figlarze z całej wsi — mają oni wzrok rysia, tak iż nic im nie ujdzie — dostrzegłszy zdała mitrę na łbie osła, podbiegli, aby jej się lepiej przypatrzeć.
— Hej, hej — wołali jeden przez drugiego — biegnijcie szybko, obaczyć osła Sanczo Pansy, ustrojonego niby książę i wierzchowca Don Kichota, jeszcze chudszego dzisiaj, niż dawniej.
Don Kichot, wraz z plebanem i bakałarzem Karrasco, otoczeni tą zgrają żartownisiów, wjechali do wsi i wkrótce zatrzymali się, naprzeciw domu Don Kichota. Na progu czekały gospodyni i siostrzenica, już uwiadomione o ich przybyciu. Żona Sanczo Pansy, dowiedziawszy się także o przybyciu swego męża, przybiegła rozkudłana i bosa, wiodąc za rękę córkę swą, Sanczykę. Obaczywszy, że mąż jej nie był w stanie okazałym, jak spodziewała się widzieć go, bowiem w jej mniemaniu Sanczo winien wielkorządstwo sprawować, rzekła doń:
— W jakim to stanie powracasz, miły mężu? Widząc, że idziesz piechotą jak pies nędzny, co wlecze łapy za sobą, możnaby cię poczytać raczej za hultaja bezrządnego, niż za samorządcę. — Zamilcz, Tereso — odparł Sanczo Pansa — stul gębę miła żono, nie na każdym haku połcie słoniny wiszą. Pójdź do domu, a opowiem ci nowin co niemiara. Przywożę pieniądze, co jest rzeczą główną, zdobyłem je własnym przemysłem, nie czyniąc krzywdy nikomu. — Ach, przywiozłeś pieniądze, mój drogi mężu — zawołała Teresa — niech będą, jakie chcą, tu czy tam zarobione, nie pierwszy ten zwyczaj w sprawy świata wnosisz.
Sanczyka, obejmując ojca, zapytała czy przywiózł jej jakiś gościniec, tak go bowiem wyglądała, jak ziemia dżżu w lecie. Poczem dziewczyna uczepiła się ręką za skórzany pas rodzica, drugą ciągnąc osła za powróz, Teresa zaś wzięła męża pod ramię i tak ruszyli do swego domu, pozostawiając Don Kichota pod opieką siostrzenicy i ochmistrzyni, w towarzystwie plebana i balwierza.
Don Kichot, nie mieszkając, wziął bakałarza i księdza na stronę, poczem opowiedział im pokrótce o swojej porażce i obowiązku nie ruszania się ze wsi przez rok cały, przyrzeczeniu, które chciał dopełnić rzetelnie, ni na jotę go nie zmieniając, jak przystało zresztą na rycerza błędnego, skrupulatnego przestrzegacza prawideł i praw rycerstwa błędnego.
Przydał, iż ułożył sobie stać się pasterzem, na ten rok swojej pokuty, aby wśród samotności pól mieć rozrywkę i dawać folgę miłosnym myślom, które nie naszczerbiałyby w niczem niewinności pasterskiego żywota. W końcu obrócił się do nich z prośbą, aby, jeśli nie mają co lepszego do czynienia i jeśli ważkie zatrudnienia nie staną im na wstręcie, zechcieli mu dotrzymać uczestnictwa.
Umyślił zakupić stado owiec, dostatecznie wielkie na to, aby mogli zwać się pasterzami, poczem uwiadomił ich, że rzecz główna dopełniona została, bowiem wynalazł już dla nich imiona stosowne i doskonale przyzwoite. Pleban zapytał się go, jakie to mają być miana? Odpowiedział, że sam się będzie nazywał pasterzem Kichotino, bakałarz, pasterzem Karraskinem, ksiądz pleban pasterzem Plebanino, zaś Sanczo Pansa pasterzem Pansotino.
Dwaj przyjaciele zadziwili się niepomiernie, widząc nowy rodzaj szaleństwa Don Kichota, aliści obawiając się, aby się im poraz trzeci nie wymknął, ruszając na swe rycerskie wyprawy, udali, że przystają na jego ułożenie, zwłaszcza iż żywili nadzieję, że przez ten rok do uzdrowienia zupełnego przyjdzie. Chętnie zatem oświadczyli się być jego wspołecznikami, twierdząc, iż jest to ułożenie najrozsądniejsze w świecie. — Trzeba przydać jeszcze — rzekł Samson Karrasco, — że ja, będąc jednym z wybornych wierszopisów, znanym na całym świecie, będę składał co- dzień wiersze pasterskie i bohatyrskie, jakie mi imaginacja nasunie, abyśmy, błądząc w tych miejscach bezludnych, przyjemnie czas spędzać mogli. Rzecz główna w tem, mili przyjaciele, aby każdy wybrał sobie imię pasterki ulubionej, którą będzie w swoich pieśniach wysławiał. Nie pozostawimy jednego drzewa, choćby o korze najtwardszej, na któremby nie zostały wyryte imiona naszych pasterek. Będziemy naśladowali w tem starodawny obyczaj pasterzy zakochanych.
— Hej, to będzie arcywybornie — zawołał Don Kichot — co się do mnie należy, to nie mam potrzeby zmyślać sobie imienia jakiejś pasterki, gdyż mam pod ręką nieporównaną Dulcyneę z Toboso, zaszczyt tych krajów, ozdobę łąk i pól, dumę piękności, kwiecie wdzięku i rozumu, słowem, istotę tak doskonałą, że żadna zachwała, choćby w największych przesadniach, nie wzniesie się na stopień jej zasługi.
— Prawda to najszczersza — rzekł pleban — my jednak musimy się obejrzeć za wdzięcznemi pastereczkami, któreby nam do gustu przypaść mogły. — Gdyby ich tu brakowało — przydał bakałarz — nadamy im imiona w księgach pomieszczone, od których roi się na świecie: jak Philis, Amaryllis, Djana, Florida, Galatea, Belisa. Ponieważ tani to towar, możemy coś zdatnego, do upodobania, sobie wybrać. Jeśli moja dama, lub lepiej rzekłszy, pasterka będzie się zwala trafunkiem Anna, będę ją sławił pod imieniem Anardy, jeżeli Franciszka, na ten przykład, pod imieniem Francyny, jeżeli Łucja pod imieniem Łucindy i tak dalej. Tym kształtem wszystko na wybór pójdzie! Jeżeli Sanczo Pansa wejdzie do naszego społeczeństwa, będzie mógł wysławić swoją żonę Teresę, jako Teresinę.
Don Kichot uśmiechnął się. Pleban, pochwaliwszy raz jeszcze znakomity i piękny zamysł Don Kichota, ofiarował się towarzyszyć mu, poświęcając na to czas, wolny od zajęć. Poczem dwaj przyjaciele pożegnali się z naszym rycerzem, prosząc uporczywie, aby zdrowie ochraniał i wszelkie starania do tego przykładał. Traf zdarzył, że gospodyni i siostrzenica wysłuchały całego dyskursu. Gdy Don Kichot sam pozostał, weszły do izby jego. — Cóż to się znaczy — mój wuju? — zapytała siostrzenica. — Gdyśmy rozumiały, że Wasza Miłość powracasz do domu, aby życie spokojne prowadzić, widzimy, że się chcesz uwikłać w jakieś nowe historję i stać się błędnym pasterzem, który przybywa, pasterzem, który odchodzi. Wierzajcie mi: słoma jęczmienna zbyt już jest twarda, aby z niej fujarki wyrabiać.
Gospodyni przydała: — Właśnie też WPan sposobny jesteś, całe dni i południa latem, a zimą noce w polu spędzać, słuchając wilków wycia. Nie, nie, dobre to jest dla chłopów prostych, krzepkich, wytrzymałych, nawykłych do tego od pieluchów. Lepiej już być rycerzem błędnym, niźli pasterzem. Posłuchaj WPan mojej rady, daję ją na trzeźwo i na czczo, z eksperjencją mych lat pięćdziesięciu, pozostańcie w domu, miejcie staranie o swoje dobro, spowiadajcie się co tydzień, wspomagajcie ludzi biednych, a jeżeli to się Wam na złe obróci, ja to zło na duszę moją biorę.

— Dobrze, dobrze, moje przyjaciółki — odparł Don Kichot. — Sam wiem, co mam czynić. Zaprowadźcie mnie do łoża, bom słaby i bądźcie upewnione, że, czy rycerzem, czy pasterzem ostanę, nie zapomnę o was. Nic wam nie będzie brakować, jak się same o tem przekonacie. Zatem obie kobiety, siostrzenica i ochmistrzyni, położyły go do łóżka, dały mu zjeść i wszelkie wygody mu czyniły.

KAPITULUM LXXIV
O TEM, JAK DON KICHOT ZACHORZAŁ I JAK, SPISAWSZY TESTAMENT, ZSZEDŁ Z TEGO ŚWIATA

Jakoże rzeczy ludzkie nie będąc wieczne, ciągle od swego początku ku schyłkowi swemu zmierzają, co się zwłaszcza żywota ludzkiego tyczy i jakoże Don Kichot nie miał na to od niebios przywileju, aby zawsze w tym samym stanie i biegu spraw swoich pozostawać, przeto i koniec przyszedł nań, gdy się najmniej tego był spodziewał. Trudno odgadnąć, czy śmierć nastąpiła na skutek melankolji, jaką przyczyniło mu wspomnienie poniesionej klęski, czyli też na skutek wyroku niebios, które tak rozrządziły, dość, że napadła go gorączka, która go przez sześć dni w łożu trzymała. W ciągu tego czasu pleban, bakałarz i balwierz — przyjaciele jego — często go odwiedzali, co się zaś Sanczo Pansy tyczy, to nie opuszczał ani na chwilę wezgłowia swego pana. Mniemając, iż strapienie wielkie, stąd płynące, że został zwyciężony i że nie może ujrzeć spełnienia pragnień swoich, dotyczących odczarowania Dulcynei, tę niemoc na niego sprowadziło, starali się pocieszyć go, tym lub innym kształtem. Bakałarz prosił go, by nie upadał na duchu i by z łoża się dźwignął, aby zacząć owe pasterskie ćwiczenia; ułożył był już bowiem eklogę, która nie ustępuje tym, które z pod pióra Sannazzara wyszły. Prócz tego z własnych pieniędzy zakupił już dwa piękne psy, aby trzody strzegły. Jeden z nich zowie się Barcino, drugi — Butron; sprzedane zaś zostały przez pasterzy z Quintanar. Jednakoż Don Kichot, mimo to, trwał nadal w swych smutkach ponurzony. Przyjaciele jego sprowadzili medyka, który nie był zbyt ukontentowany pulsem, gdy go był pomacał. Dlatego też poradził mu, aby, na wszelki przypadek, pomyślał o zbawieniu duszy, bowiem ciało wielkiemu już niebezpieczeństwu podlega.
Don Kichot wysłuchał spokojnie tych słów, czego nie lza powiedzieć o siostrzenicy, gospodyni i giermku, którzy zaczęli płakać tak rzewliwie, jakby go już na marach widzieli. Zdaniem medyka było, że te melankolje i troski duszne do grobu go wpędzą. Don Kichot poprosił, aby go samego pozostawili, bowiem chciał się przespać nieco, (idy tak uczyniono, zasnął i, jak powiadają, spał sześć godzin, tak iż ochmistrzyni i siostrzenica sądziły już, że we śnie ducha wyzionął. Nasz rycerz ocknął się jednak, po upływie tego czasu, zaś, ocknąwszy się, te słowa donośnym głosem wypowiedział:
„Niech będzie błogosławiony Bóg wszechpotężny, który mi tyle dobra wyświadczył. Zaprawdę, miłosierdzie Jego jest bez granic, nie skracają go bowiem, ani mu nie przeszkadzają ludzkie grzechy“.
Siostrzenica, wysłuchawszy uważnie słów swego wuja, do tej myśli przyszła, że są one najrozumniejsze z tych wszystkich, co je był w chorobie swej wypowiedział, przeto też zapytała: — Co mówicie, panie wuju? Zali coś nowego zaszło? I o jakiem to miłosierdziu, o jakich grzechach ludzkich rozprawiacie?
— Moja siostrzenico — odparł Don Kichot — myślę o miłosierdziu, które Bóg mi w tej chwili okazał, bez tego, aby moje grzechy jakąś przeszkodę sta- nowić miały. Mam w tej chwili rozeznanie jasne i swobodne, którego nie zaciemniają już grube chmury niewiedzy, jakie sprowadziła na mnie ciągła lektura obrzydłych i wzgardy godnych ksiąg rycerstwa błędnego.
Uznaję je za dziwaczne i oszukaństw pełne. Żałuję jeno, że to rozeznanie przyszło tak późno, tak iż nie mam już czasu, aby błąd odrobić, czytaniem innych ksiąg, które są światłem dla ducha. Czuję się bliski śmierci, moja siostrzenico, i pragnąłbym umrzeć tak, aby ta śmierć dała do zrozumienia, iż życie moje nie było złe do tyla, aby mi nazwa szaleńca pozostać miała. Chocia bowiem byłem w życiu szaleńcem, przecie prawdy tej przez śmierć moją potwierdzać nie chcę. Dlatego też droga przyjaciółko, zawołaj plebana, bakałarza Samsona Karrasca i balwierza Mikołaja, chcę się bowiem wyspowiadać i testament spisać. Siostrzenica mogła sobie zaoszczędzić tego zachodu, gdyż wszyscy trzej weszli właśnie do komnaty. Don Kichot, ujrzawszy ich, rzekł: — Powinszujcie mi, przyjaciele, gdyż oto z Don Kichota z Manczy przedzierzgnąłem się w Alonsa Quixano, któremu zacne życie kiedyś przydomek Dobrego nadało. Jestem nieprzyjacielem Amadisa z Galji i nieskończonej chmary potomków jego. Nienawidzę teraz wszystkich świeckich historyj rycerstwa błędnego. Zważam dobrze szaleństwo moje i niebezpieczeństwo, w jakie wtrąciła mnie ich lektura. Dzisiaj, dzięki łasce boskiej, przyszedłszy znów do rozumu, brzydzę się niemi. Trzej przyjaciele usłyszawszy, że tym kształtem prawi, jęli mniemać, że jakieś nowe go szaleństwo napadło. — Panie Don Kichocie — rzekł Samson — teraz właśnie, gdy przyszło uwiadomienie o odczarowaniu pani Dulcynei, Wasza Miłość z takiemi słowy na harc wyjeżdża? Teraz, gdy mamy zamiar stać się pasterzami, aby śpiewając, wieść książęce życie, Wy pragniecie stać się pustelnikiem? Zmilczcie, zmilczcie, proszę Was, powracajcie do zdrowych zmysłów i pozostawmy już te bajędy. — Te, w których dotąd tkwiłem — odparł Don Kichot — a które były mą szkodą i śmiercią, teraz, przy pomocy niebios, na dobro moje się obrócą. Czuję, WPanowie, że śmierć szybko się zbliża, dajmy przeto pokój tym żartom — przywołajcie mi księdza, abym się mógł wyspowiadać, oraz notarjusza, abym testament spisał, na takim bowiem stając krańcu, człek nie powinien drwić sobie ze zbawienia duszy. Dlatego też, gdy ksiądz pleban spowiadać mnie będzie, niechaj ktoś po notarjusza się uda.
Wszyscy przytomni spojrzeli na siebie, zadziwieni racjami Don Kichota, aczkolwiek jeszcze w nie uwierzyć nie byli w stanie.
Jednakoż najlepszą dla nich oznaką, iż już do śmierci się zbliża, było, że tak łatwo i szybko z szaleńca stał się człekiem rozumnym; do racyj, o których już namienialiśmy, przydał jeszcze tyle słów pięknych, chrześcijańskich i tak dobrze wyrażonych, iż zapewne to mieli, że Don Kichot do pełnego używania rozumu przyszedł.
Pleban kazał wszystkim komnatę opuścić, i pozostawszy sam z Don Kichotem, wyspowiadał go. Bakałarz Karrasco udał się na poszukiwanie notarjusza, który wkrótce, w towarzystwie Karrasca i Sanczo Pansy, wszedł do izby. Poczciwy giermek, dowiedziawszy się od bakałarza o złym stanie zdrowia swego pana i obaczywszy, że gospodyni i siostrzenica we łzach toną, począł się okładać kułakami i płakać rzewliwie.
Gdy się spowiedź skończyła, pleban wyszedł z komnaty Don Kichota i rzekł te słowa:
„W samej rzeczy już jest umrzeć gotów i w samej rzeczy Alonso Quixano, zwany Dobrym, do rozumu przyszedł. Chodźmy do niego, aby ostatnią swoją wolę spisał“. Słowa te otwarty stawidło płaczu w oczach gospodyni, siostrzenicy i Sanczo Pansy, tak iż stały się one prawdziwą fontanną łez. Wszyscy oni wydobyli z wnętrzności swoich tysiąc głębokich westchnień, gdyż, jakośmy już o tem namieniali, Don Kichot, zarówno gdy zwał się jeszcze poprostu Alonsem Quixano, jak i potem, gdy się stał Don Kichotem z Manczy, odznaczał się zawsze przyrodzeniem miłem i pełnem słodyczy. Dla tej racji miłowali go nie tylko domownicy, lecz i wszyscy, co go znali.
Notarjusz wszedł do komnaty, wraz ze wszystkimi zebranymi w domu i gdy Don Kichot polecił już był swoją duszę Bogu, ze wszystkiemi chrześcijańskiemi ceremonjami k‘temu przynależnemi i gdy przyszło do zapisu, rzekł w te słowa:
Item, co się tyczy dukatów, które Sanczo Pansa, będący moim giermkiem, za czasów mego szaleństwa, miał w swem posiadaniu, to, jakoże są między nami rozchody i przychody do obrachunku, postanawiam, aby z nich sprawy nie zdawał, przeciwnie jeżeli coś pozostanie, niechaj mu zapłacą, mało jest bowiem rzeczy, które doń przynależą, i niech mu to na dobro służy.
„A jakoże, będąc szalony, stałem się powodem tych rządów, które mu na wyspie dano, pragnąłbym teraz, gdy do używania rozumu przyszedłem, podarować mu całe królestwo, bowiem szczerość jego i wierność, jaką w służbie dla mnie okazał, zasługuje na to“. Poczem, zwracając się do Sanczy, rzekł: „Wybacz mi, drogi przyjacielu, że dałem ci k‘temu pobudkę, abyś za szaleńca uchodził, tak jak i ja, wprowadzając się w błąd, w który sam popadłem, wierząc, że byli i że są na świecie rycerze błędni“.
— Ach, WPanie — rzekł wówczas z płaczem Sanczo — miast umierać, posłuchaj raczej mojej rady. Owóż radzę wam żyć jeszcze lat wiele. Największe szaleństwo, jakie człowiek na tym świecie popełnić może, to, ni mniej, ni więcej, tylko umrzeć, bez tego, aby go ktoś życia pozbawił, lub rękami swemi śmierć mu zadał — umrzeć z melankolji. Proszę Was, raz jeszcze, nie oddawajcie się gnuśności, jeno podnieście się z łoża i ruszajmy w pole, przebrani za pasterzy, jakeśmy to już ustanowili. Być może natkniemy się za jakimś krzakiem na panią Dulcyneę odczarowaną, tak iż już niczego pragnąć nie będzie trzeba.
Jeśli zgryzota z odniesionej porażki ma być śmierci Waszej przyczyną, zrzućcie winę na mnie, utrzymując wszędzie, iż zostaliście zwyciężeni dlatego, że źle osiodłałem Rossynanta. Tembardziej, że Wasza Miłość czytał przecież w księgach rycerskich, iż jest to rzeczą zwykłą i pospolitą, że jeden rycerz drugiego kopją z siodła wysadza i że ten, co dzisiaj został zwyciężony, jutro może już być zwycięzcą.
— To prawda — dodał bakałarz Samson — i nasz poczciwy Sanczo ma słuszną rację w tej materji.
— WPanowie — rzekł Don Kichot — nie pospieszajmy tak rączo, bowiem w gniazdach z roku zeszłego, w tym roku piskląt już zabraknie. Byłem szaleńcem, teraz zaś do rozumu przyszedłem, byłem ogniś Don Kichotem z Manczy, teraz zaś jestem, jako już rzekłem, Alonsem Quixano, zwanym Dobrym. Niechaj ma skrucha i prawda, którą wam oznajmiłem, wróci mi tę cześć waszą, jakąście kiedyś dla mnie żywili i niechaj pan notarjusz dalej pospiesza.
Item, całej mojej majętności dziedziczką naznaczam tu przytomną siostrzenicę moją, Antonję Quixanę, za wykluczeniem legatów, com je poczynił; nadewszystko zapłacić należy gospodyni za jej zasługi, zaś do zasług tych przydać dwadzieścia dukatów na przyodziewek. Jako wykonawców mej ostatniej woli naznaczam plebana i bakałarza, Samsona Karrasco, tutaj przytomnych.
Item, jest moją wolą, aby, jeśli siostrzenica moja, Antonja Quixana za mąż pójść zapragnię — wyszła za człeka, o którym jest pewne uwiadomienie, że nic nie wie w materji księg rycerstwa błędnego i ze nigdy o tych księgach nie słyszał. Gdyby zaś o nich wiedział i gdyby mimo to, siostrzenica moja trwała w zamyśle poślubienia go, winna stracić wszystko, co jej pozostawiam w spadku, który mej ostatniej woli wykonawcy będą mogli przeznaczyć, według swego upodobania na dzieła miłosierdzia.
Item, proszę panów wykonawców, aby, jeśli przez traf szczęśliwy, poznają autora, o którym powiadają, że ułożył księgę, co się uwija po świecie, pod nazwą Wtóra część przewag Don Kichota z Manczy — poprosili go w mojem imieniu, w najbardziej dworny sposób, o przebaczenie za to, iż nie myśląc o tem wcale, dałem mu pobudkę do napisania tak wielu głupstw, opuszczam bowiem ten świat z dręczącym skrupułem, iż właśnie tak się stało.
Skończywszy tę mowę, zamknął testament i tak, jakby omdlenie nań naszło, wyciągnął się jak długi na swem łożu. Wszyscy przytomni, wielce poruszeni, rzucili mu się na ratunek. W ciągu trzech dni, które mu jeszcze do życia pozostały, mdlał, co chwila. Cały dom pełen był zamieszania, co nie przeszkadzało wszakżz jeść siostrzenicy, popijać gospodyni i cieszyć się Sanczo Pansie, bowiem myśl o przyszłem dziedzictwie osłabia w duszy spadkobiercy ów ból i wspomnienie, jakie się odczuwać zwykło po śmierci testatora.
Wreszcie nadszedł ostatni dzień Don Kichota, w którym przyjął Sakramenty Święte i przeklął dla wielu słusznych racyj księgi rycerskie. Notarjusz, przy jego śmierci przytomny, rzekł później, że nigdy w żadnej księdze rycerskiej tego nie znalazł, aby rycerz błędny umierał w swem łożu, równie pokornie i w równie chrześcijański sposób, co Don Kichot.
Oddał swoją duszę Bogu, czyli zmarł, pośród jęków i wyrzekań wszystkich przytomnych. Pleban, zważywszy tę śmierć, zażądał od notarjusza zaświad- czenia na piśmie, że Alonso Quixano, przezwany Dobrym, którego pospolicie zwano Don Kichotem z Manczy, przeszedł z tego do tamego świata, umarłszy śmiercią przyrodzoną. Pleban rzekł, iż potrzeba mu tego świadectwa, aby innym autorom, prócz Cyd Hameta Benengeli, odjąć okazję do powołania go do życia z powrotem i napisania dziwacznych historyj o jego uczynkach i przewagach.
Taki był koniec przedziwnego hidalga z Manczy. Cyd Hamet nie chciał zdradzić miejsca jego urodzenia, tak, aby wszystkie mieściny Manczy sprzeczały się z sobą o zaszczyt wydania go na świat, na wzór owych siedmiu grodów greckich, co o Homera spór wiodły. Nie zostały tu pomieszczone skargi Sanczy, gospodyni i siostrzenicy, ani nowe epitafia na grobowcu wyryte. Poprzestać należy na tem, co je Samson Karrasco ułożył:

Sławny hidalgo tu spoczywa,
Rycerz tak dzielny, że ta dzielność,
Dając mu w życiu nieśmiertelność
Z pod władzy śmierci wyszła żywa

Światu igrzyska sprawiał krwawe,
Postrach i grozę siejąc wszędzie,
Niechaj to wieczną da mu sławę,
Że żyjąc z szaleństw swych obłędzie,
Przed śmiercią zdał z mądrości sprawę.

Mądry i roztropny Cyd Benengeli, obracając się do swego pióra, takie słowa wypowiada: „Pozostaniesz tutaj moje małe pióro, źle, czy dobrze wyostrzone, aby na nici miedzianej zawisnąć na półce, gdzie się rożny umieszcza. Pozostaniesz tam przez długie wieki, jeśli zuchwali i złośliwi dziejopise nie zdejmą cię, aby cię splugawić. Jednakoż zanim się ciebie dotkną, oznajmij im najlepiej, jak tylko będziesz mogło, to przestrzeżenie

Precz wiarołomcy, oczajdusze!
Niech nikt się dotknąć mnie nie waży,
Gdyż przedsięwzięcie to jedynie
Dla mnie zostało zachowane!

„Don Kichot narodził się tylko dla mnie, ja zaś dla niego. On umiał działać, ja zaś pisać. Ja i on jesteśmy jedną istotą, na złość owemu kłamliwemu dziejopisowi z Tordesillas, który ośmielił się opisać swojem strusiem, źle ostruganem, piórem przewagi i znakomite orężne czyny mego dzielnego rycerza. Brzemię to było zbyt ciężkie dla jego ramion, zaś jego umysł i rozeznanie zbyt zimne na takie przedsięwzięcie. Jeżeli trafunkiem go poznasz, przestrzeż go, aby pozostawił w grobowcu znużone i przegniłe kości Don Kichota, gdyż byłoby to zbytniem okrucieństwem, gdyby przeciw wszelkim śmierci ustanowieniom, zapragnął go znów ujrzyć w Starej Kastylji, gdzie spoczywa w swoim grobowcu, wyciągnięty na całą długość swej postaci i niezdatny już do trzeciego w świat wyruszenia.
Aby śmiać się i drwić z tych wielu szaleństw, co je błędni rycerze popełnili, wystarczą dwa jego w świat wyruszenia, które takie ukontentowanie i zachwalenie znalazły wśród narodów i nacyj, tak we wszystkich Hiszpaniach, jak i królestwach cudzoziemskich. Uczynisz zatem, co dobry chrześcijanin uczynić jest obligowany, udzielając dobrej rady temu, kto mu źle życzy. Co się mnie należy, pozostanę ukontentowany tem, że pierwszy cieszyć się mogłem w pełni owocem tych pism, zgodnie z mojem życzeniem, bowiem nie pragnąłem nigdy nic ponadto, jak starać się obrzydzić ludziom dziwaczne i nie- prawdziwe księgi rycerstwa błędnego, które, dzięki mej prawdziwej historji o Don Kichocie, już się chwiać zaczynają. Ani chybi, że bajędy te wkrótce upadłszy, już się nie podniosą. Vale“.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ DON KICHOTA Z MANCZY



NA MARGINESIE PRZEKŁADU


...To tak!... Więc stajesz mi znów przęd oczyma,
Jak ongi, rdzawą, osłonięty zbroją
I smutek budzisz, co się wężem zżyma
Bo i ja miałem Dulcyneę moją!
To tak!, a śmiechu niema w tem, oj niema
Dla widzów chyba i dla czytelników
Lecz dla nas? — mówię dla nas, co obiema
Rękami nikłych walczym rozbójników
Oswobadzając księżniczkę zaklętą,
Ból, spieka, gorycz i marsz drogą krętą.

A śmiech? — to potem w dziejach — to potomni
Niech się uśmieją, że my tacy mali...

Przez jakich ścieżek bo chodziłem krocie
Z ogromną dzidą, co gałęzie kruszy
Ty jeden wielki znasz to Don Kichocie,
Jednego ciebie to wspomnienie wzruszy
Gdyż gawiedź śmiać się będzie bladolica
Nie warta ostróg z La Manczy szlachcica.

K. C. Norwid

Żaden naród nie może żyć bez legendy i sławy — zaś naród hiszpański poznał w swej przeszłości wszelkie tej sławy rodzaje, unieśmiertelniając swego typowego bohatera, ducha swej rasy, w dziele Cervantesa. Ulisses Homera jest Grekiem, hiszpańskim Ulissesem jest Don Kichot. Gdybyśmy poza Hiszpanją szukali Ulissesa nowoczesnego, znaleźlibyśmy go u narodów anglo-saskich w Robinzonie Cruzoe; włoskim Ulissesem — teologiem jest sam Dante w swej „Boskiej Komedji“, niemieckim, Ulisses — filozof, doktór Faust.
„Niema czytelnika — mówi Baret — któryby w czynach i słowach Don Kichota i jego giermka nie odnalazł wizerunku własnego życia, podlegającego dwóm ogólnym czynnikom: wyobraźni, która wyolbrzymia przedmioty, upiększa je i barwi w pryzmacie złudzeń i zdrowym zmysłom, które sprowadzają wszystko do zwykłych granic, ukazując nam zimną i nieubłaganą rzeczywistość“.
Z tego punktu widzenia komentowany, będzie dla nas „Don Kichot“ nie tylko przestarzałą krytyką przestarzałych ksiąg rycerskich, lecz i odtworzeniem wieczystej walki idealizmu z realizmem. Jako taki należy do wszystkich czasów i wszystkich narodów. Jego dusza, uwolniona z powieściowych obsłonek, pełna jest tego komicznego heroizmu rasy wszechludzkiej, który płomieniem wiary przepala grudę jałowej rzeczywistości, podrywa ku górze myśli spasionych giermków, a z dziewki od krów czyni drugą Beatryczę. Don Kichot widział olbrzymów tam, gdzie były tylko wiatraki. Ponieważ jednak z widzenia tego wypłynęło pragnienie czynu i bohaterstwo — to znak, że Sanczo patrzył źle, zaś Don Kichot dobrze.
Giordano Bruno „dormitantium animorum excubitor“, pisze, że miłość heroiczna jest własnością natur wyższych, zwanych „insani“, nie dlatego, że nie wiedzą („non sanno“) lecz, że „nad-wiedzą“ („sopra sanno“) Budzicielem dusz był „insano“ — Don Kichot. Nie walczył dla Yseult, która jest symbolem „wiecznego ciała“, nie dla Beatryczy, „symbolu teologji“, nie dla Heleny, będącej wcieleniem kultury, ani dla Małgorzaty — wcielenia ludu. Wchodził w szranki rycerskie dla Dulcynei. W tem słowie jest wszystko: chimera i pragnienie sławy, głód nieśmiertelności i heroizm rasy.
Pozostawiając poza nawiasem naszych zainteresowań to, co ongiś było aktualne, jako krytyka zanikającego rodzaju literackiego, znajdziemy jeszcze w Cervantesie pierwiastki nieśmiertelne: kichotyzm, jako syntezę rasy, jako etykę i estetykę, jako religję i naukę o złudzeniu życiodajnem.
Dlatego też z tysiąca stron podchodząc do arcydzieła Cervantesa, nie możemy się oprzeć wrażeniu, że pozostała jeszcze strona tysiączna i pierwsza.
Głębokie prawo, że „cierpienie jest ojcem poezji, a jej matką litość“ — stosuje się przedewszystkiem do genjusza rasy hiszpańskiej, któremu było sądzone tworzyć największe arcydzieła w więzieniach, w królestwach udręki i głodu, na kamienistych drogach życia. Mroczna cela więzienia w Toledo zmieniła się na przytułek Muz, gdy San Juan de la Cruz okazał, „że język hiszpański jest językiem aniołów“. W więzieniu także, którego bramy otwarła kalumnja i zawiść, powstały książki Fray Luis de León. A epopeja nowoczesnego świata „El Ingenioso Hidalgo Don Quijote de la Mancha“, zrodziła się w celi więzienia w Sewilli, „zamieszkałem przez wszelkie niewygody i przykre hałasy“. Spadkobierca wszystkich nieszczęść i rozczarowań Cervantesa, stał się Don Kichot inkarnacją ideału w walce z gorzką rzeczywistością życia. Jako szaleniec, którym owładła chęć poprawienia świata, jako rozbitek, powalony na ziemię przez los, odzwierciedla smutnego ducha swego twórcy, który zwyciężony zwyciężył, zachowując w niezgorzkniałem sercu słoneczny uśmiech, opromieniający dzieje Don Kichota, pisane poto, „aby melancholik się uśmiechał, by człowiek wesoły stawał się jeszcze weselszy, by prosty na duchu się nie frasował, a mądry rozkoszował się inwencją“.
W trzecim rozdziale drugiej części „Don Kichota“, bakałarz Samson Karrasco utrzymuje, że ukazało się dwanaście tysięcy tomów, zawierających historję Don Kichota. „Nic dziwnego skoro dzieci te książki oglądają, niedorostki czytają, dorośli lubują się w nich, a starcy się niemi zachwycają“. Książka ta jest tak powszechnie znana — mówi dalej ba- kałarz, że gdy ktokolwiek gdziekolwiek chudą szkapę zobaczy, zaraz rzecze: „Tam Rossynant pędzi“.
Sława i popularność „Don Kichota“ od czasów bakałarza Karrasco zarówno w Hiszpanji, jak i poza Hiszpanją tak się wzmogła, że dziś dzieło Cervantesa stanęło obok Homera, w rzędzie najwspanialszych dzieł ludzkości. Fakt w historjach wszystkich literatur świata niezwykły! Dzieło, którego zadaniem jest krytyka już zanikłego rodzaju literackiego, dzieło, mające tylko dwóch bohaterów: romantycznego głupca i gminnego prostaka, stało się z książki okolicznościowej, książką nieśmiertelną, należącą już dziś nietylko do Hiszpanji, jako jej „biblja narodowa“, lecz do wszystkich narodów, książką, przemawiającą zarówno do wyobraźni, jak do rozumu i uczucia czytelników.
Ten, który będzie w niej szukał fabuły, znajdzie jaknajszerszą skalę od dziwacznych snów chorej imaginacji poczynając, na trywialnych zdarzeniach życia codziennego kończąc. Tłem awantur i przygód będą cudowne opisy przyrody i galerje świetnie zaobserwowanych typów. Lekcje moralności, polityki, literatury i filozofji można pobierać na każdej prawie stronie, można także śmiać się lub płakać, zależnie od gustu tego, który czyta.
Zewnętrzne dzieje tej nieśmiertelnej książki przedstawiają się w następujący sposób. Pierwsza część „Don Kichota“, napisana prawdopodobnie między 1597 a 1604 rokiem, została ogłoszona drukiem w 1605 roku w Madrycie. Strona tytułowa brzmi: El Ingenioso Hidalgo Don Quixote de la Mancha. Compuesto por Miguel de Cervantes Saauedra. Dirigido al Daąue De Beiar, Marąues de Gibraleon, Conde de Banalcazar y Banares, Vizconde de la puebla de Alcocer, Senor de las villas de Capilla, Curiel y Burguillos. Ano 1605. Con priuilegio de Castilla, Aragon y Portugal. En Madrid, por Juan de la Cuesta.
Dzieło Cervantesa, powitane obojętnie przez literatów, zdobyło sobie odrazu ogromną popularność, tak iż nie były przesadą słowa, wygłoszone przez bakałarza Sansona Cerrasco w części drugiej (Kap. III) ...,,w tej chwili, kiedy to mówię, pewnie już odbito więcej niż dwanaście tysięcy tomów tej księgi. Biorę za świadka Portugalję, Barcelonę i Walencję, gdzie ją drukowano. Chodzą słuchy, że zaczęto ją drukować także w Anvers. Mniemam, że niedługo nie będzie nacji, któraby jej nie znała“. Sukces „Don Kichota“ był tak nagły i świetny, że od czasów „Rolanda Szalonego“ i „Jerozolimy Wyzwolonej“ niczego podobnego w Europie nie widziano. W końcu XVIII w. powstała legenda, że publiczność przyjęła jakoby chłodno „Don Kichota“, którego nie zrozumiała. Sam Cervantes miał napisać broszurę „Buscapié“, będącą objaśnieniem romansu. Dzisiaj jednak wiadomo już, że „Buscapié“ nie jest dziełem autentycznem i że bohaterzy „Don Kichota“ byli popularni przed opublikowaniem książki.
W sierpniu 1604 roku przybył Cervantes do Valladolid, z rękopisem pierwszej części „Don Kichota“, aby szukać wydawcy. Nie znalazłszy go w Valladolid, udał się do Madrytu i tam zetknął się z księgarzem Francisco de Robles. Przywilej drukarski, otrzymany w tym roku od króla, brzmi: Por quanto por parte de Vos, Miguel de Cervantes, nos fue fecha relación, que habiades compuesto un libro intitulado: El Ingenioso Hidalgo de la Mancha el qual os habia costado mucho trabajo, y era muy util y provechoso, nos pedistes y suplicastes os mandasemos dar licentia y faculdad para Ze poder imprimir y privilegio por el tiempo que fuesemes servidos, ó como la nuestra merced fuese. Lo qual visto por los de nuestro consejo, por ąuanto en el dicho libro se hicieron las diligencias que la premdtica ultimamente por Nos fecha soibre la impresion de los libros dispone, fue acordado que debiamos mandar dar esta nuestra cedula para Vos en la dicha razón y Nos tuvimoslo por bien. Por lo qual por os hacer bien y merced os damos licentia y faculdad para que Vos ó la persona que Vuestro poder hubiese y no otra alguna, podóis imprimir el dicho libro intitulado: „El Ingenioso Hidalgo de la Mancha“ que de suso se hace mención, en todos nuestros reinos de Castilla, por tiempo y espacio de diez anos. Zaledwie jednak książka, tym dziesięcioletnim przywilejem do Kastylji opatrzona, wyszła z druku, gdy ukazały się dwa nieprawne wydania w Portugalji, a w ślad za niemi inne w Walencji, Barcelonie i Antwerpji. Wydawca Robles, zaskoczony tem niezwykłem powodzeniem dzieła i zapałem, z jakim je kradziono, wystarał się o nowy przywilej dla Portugalji i Aragonu. Jesienią 1605 roku, po wyczerpaniu pierwszego legalnego wydania, Juan de Cuesta sporządził drugie. Na miejscu poprawionych błędów wydania pierwszego, pojawiły się nowe, jeszcze gorsze, nawet w tytule, gdzie nprz. duque de Bejar, zamiast Conde de Benalcazar, nazwany został Conde de Barcelona.[425] Autorzy nie mieli wówczas zwyczaju robić korekty swoich dzieł, zaś wydawcy zmieniali w tekście wszystko, co im się nie podobało lub czego nie rozumieli. W ciągu dwóch wieków utrzymywał się pogląd, że drugie wydanie jest wydaniem pierwszem. Służyło ono za typ wszystkich wydań późniejszych, a nawet stało się podstawą wydania Akademji Hiszpańskiej w 1780 roku, chociaż już w 1777 roku proboszcz angielski, Bowle, wiedział o istnieniu pierwszego wydania Roblesa. Na wydaniu Akademji oparli się: Juan Antonio Pellicer i Cle- mencin, autor podstawowego komentarza do „Don Kichota“. Juan Eugenio Hartzenbusch, poprawił błąd Akademji Hiszpańskiej w 1863 roku. Najlepsze jednak wydanie „Don Kichota“ ukazało się w roku 1898 staraniem Anglika, James‘a Fitzmaurice-Kelly, autora doskonałej „Historji literatury hiszpańskiej“. Od pojawienia się „Don Kichota“ do ustalenia poprawnego tekstu ubiegło zatem lat trzysta.
Cervantes, pisząc, dobiegł już do LVIII kapitulum drugiej części „Don Kichota“, gdy jesienią 1604 roku ukazała się w Tarragonie druga część fałszywego „Don Kichota“, złożona z trzydziestu sześciu rozdziałów i zatytułowana: „Druga część przedziwnego Hidalga Don Kichota z Manczy, zawierająca jego trzecie w świat wyruszenie“. Autorem jej był Alonso Fernandez de Avellaneda, urodzony w Toraesiilas. W ostatniem kapitulum pierwszej części mówi Cervantes, że: Se animara a sacar y buscar otras historias. Napisał sonety Akademików z Argomasilla con esperanza de la tercera salida i zapowiedział, że Don Kichot ma się udać do Saragossy. Skorzystał z tego Avellaneda, mniemając, że jest uprawniony do kontynuowania dziejów „Don Kichota“ tem bardziej, że Cervantes zakończył część pierwszą cytatą wiersza Ariosta: Forse altri cantara con miglior plettro, przez co jakoby miał ustąpić miejsca pisarzom zdolniejszym od siebie. Postępek Avellanedy w tej epoce nie należał do pierworodnych grzechów literatury. Księgi rycerskie: „Amadis z Galji“ lub „Palmerin z Oliwy“ cieszyły się niezliczonem potomstwem marnych naśladownictw. To samo można powiedzieć o różnych Esplandianach, Florisandach, Lisuartach i Belianisach. Dzieło Jorge de Montemayor: „Djana“, będące naśladownictwem „Arkadji“ Sannazzara, kontynuował „sans façon“ Alonso Perez, medyk z Salamanki, i Gaspar Gil Polo z Walencji, autor poematu „Diana Enamorada“. „Tragicomedia de Calixto y Ma- libea“, miała trzech kontynuatorów, „Łazik z Tormesu“ — jednego. Jeszcze za życia autora „Guzmana de Alfarache“ — Matea Aleman, Juan Marti pracował nad drugą częścią jego dzieła. Przykłady takie możnaby mnożyć w nieskończoność. Uniewinniają one poniekąd Avellanedę, któremu nie sposób zresztą odmówić talentu i zręczności. Menendez y Pelayo uważa, że fałszywy Don Kichot winien zajmować poczesne miejsce wśród drugorzędnych powieści hiszpańskich XVII w. (Una nueva conjectura sóbre el autor del „Quijote“ de Avellaneda. Barcelona 1905). Francuz Lavigne utrzymuje, że Sanczo Pansa Avellanedy jest oryginalniejszy od Sanczy Cervantesa, a nawet posuwa się aż do twierdzenia, że Avellaned — ou quel soit l‘ecrivain habile qui scest cache sous ce nom s’est montre digne continuateur de son propre livre. Prawda, jak się przekonałem, przeczytawszy niedawno „Don Kichota“ Avellanedy, i tu leży w pośrodku. Nie mają racji ani bezwzględni wielbiciele Cervantesa z romantykami niemieckimi na czele, potępiający Avellanedę, ani obrońcy jego, jak Le Sage i Germond de Lavigne.
Najtrafniej scharakteryzował fałszywego „Don Kichota“ Fitzmaurice-Kelly, nazywając tę książkę „dobrze pomyślaną, brutalną, cyniczną i zajmującą“. Książka Avellanedy nie jest zatem zbiorem głupstw, jak powszechnie sądzono, idąc bezkrytycznie za sądem Cervantesa. Podrabiacz „Don Kichota“ nie zrozumiał jednak zupełnie idei Cervantesa. Przemówiły doń jedynie awantury i przygody, których ojcem jest przypadek. Avellaneda przekształcił Don Kichota w śmiesznego, zarozumiałego warjata, zaś Sanczę w żarłoka i chama. Słusznie zatem nazwano jego dzieło Don Qujote bastardo.
Kwestja kim był Avellaneda (licencjat Fernandez Avellaneda — to pseudonim) nie daje spokoju erudytom i filologom. Pellicier, Gallardo i Feman- dez-Guerra wskazali na Fr. Luis de Aliaga, spowiednika Filipa III, późniejszego Wielkiego Inkwizytora, przezwanego powszechnie Sanczo Pansą. „Aliaga“ oznacza janowiec kolczasty. Przy wjeździe Don Kichota i Sanczy do Barcelony podłożono pod ogon Rossynantowi i osłu pęki kłującego janowca. Można zresztą na upartego wydobyć nazwisko Aliagi ze słów wstępu: El sabio Alisolan, historiador no menos moderno, que verdadero, dice que siendo explicados los moros Aga-renos de Aragón — coby się zgadzało z twierdzeniem Cervantesa, że autor ukrył swoje nazwisko w kilku pierwszych wierszach swego utworu. Poza tem Aliaga był Aragończykiem, Cervantes zaś przypuszczał, że plagjator pochodzi z Aragonu. (...el lenguaje es aragones, porque tal vez escribe sin articulos). W jaki sposób Cervantes mógł obrazić Aliagę? Może napadając na Lope de Vegę? Avellaneda w swojem dziele chwali się, że odebrał Cervantesowi zarobki, które mógł mieć, kontynuując swoje dzieło. Ale Aliaga był zbyt bogaty, aby na takie profity się łasić. Przyczyna nienawiści Aliagi do Cervantesa może być tylko jedna: rywalizacja. Aliaga odgrywał wielką rolę na dworze i cieszył się faworami księcia de Lerma, protektora Cervantesa. Hipoteza, że Avellanedą był Aliaga ma dla mnie najwięcej cech prawdopodobieństwa, mimo rozumowań Menendez y Pelayo, który w swym artykule, opublikowanym w 1897 roku na łamach „El Imparzial“ dowodzi, że autor fałszywego „Don Kichota“ nie zaliczał się do grona dostojników i znanych pisarzy.
Dla Amerigo Castro Avellanedą był Alonso Fernandez, dla Lavigne‘a-Bartolome Argensola, według Benjumea-Andrés Perez, autor „La Picara Justina“, według Adolfo de Castro-Juan Ruiz de Alarcon, według Blanco de los Rios — komedjopisarz, Tirso de Molina, według Pablo Groussac-Lujan de Sayavedra, kontynuator „Guzmana de Alfarache“, według Ramona Leóna Mainez-Lope de Vega.
Za tą ostatnią hipotezą przemawiałyby literackie porachunki Cervantesa z Lope de Vegą a i vice versa. W rozdziale XLVIII „Don Kichota“ pleban wyraża się bardzo ujemnie o modnych komedjach. Lope de Vega wziął zapewne do siebie słowa przedmowy do pierwszej części „Don Kichota“, wyszydzające erudycję klasyczną i zwyczaj popisywania się cytatami z autorów starożytnych. Mogła też ubość Lopego historja miłosna Ferdynanda i Doroty, wzorowana na dziejach jego miłości do Heleny Osorio. W każdym razie opinja publiczna zaraz po pojawieniu się fałszywego „Don Kichota“ — wskazywała na kogoś z wielbicieli Lope de Vegi, jako na autora, a nawet na samego Lopego.
Jeżeli nawet któregoś dnia odkryjemy kim był naprawdę Avellaneda, będziemy równie mądrzy jak przedtem. Spis nazwisk powiększy się jeszcze o jedno nazwisko, które, wbrew twierdzeniu Germond de Lavigne, do Panteonu nie przejdzie. Cała ta sprawa jest ważna o tyle, że plagjat Avellanedy zmusił Cervantesa do szybkiego ukończenia drugiej części „Don Kichota“. Pierwszą część pisał Cervantes przez lat siedem, oczywiście z przerwami, które wypełniała praca nad innemi dziełami. Tej metodzie pracy zawdzięczamy, że „Galatea“ nie została dokończona. Może również i „Don Kichot“ nie zostałby doprowadzony do końca, gdyby nie zranienie miłości własnej. Gdy się ukazał plagjat Avellanedy, Cervantes przygotowywał właśnie do druku swoje komedje. Niestety, wydawca powiedział mu, że jeśli można dużo oczekiwać od jego prozy, to natomiast jego wiersze są nic nie warte. Autor „Don Kichota“ musiał uznać ze smutkiem, że już przestał być modnym poetą i że publiczność chce słuchać tylko komedyj Lope de Vegi. Wściekłość na Avellanedę i upokorzenie, płynące z porażki, odniesionej na polu teatralnem, zwróciły go do usilnej pracy nad drugą częścią „Don Kichota“, która ukazała się już w 1615 roku. Przystępując do pisania części pierwszej, Cervantes miał początkowo zamiar poprzestać na krótkiej noweli, w rodzaju np. „Licenciado Vidriera“. W kapitulum IX mówi wyraźnie „że autor godzien jest pochwały, doprowadziwszy do szczęśliwego końca tę ucieszną historję“. Nowela miała się zatem skończyć w tem miejscu. Później w kapitulum VIII księgi drugiej Cervantes powtarza:...y asi, eon esta imaginación, no se desesperó de hallar el fin desta apacible historia. Jednakże ten koniec, o którym sądził, że jest tak bliski, odsuwał się i odsuwał ciągle, aż wreszcie powstało jeszcze czterdzieści cztery rozdziały części pierwszej i siedemdziesiąt pięć drugiej.
Cervantes pisał chaotycznie, bez planu całości w głowie. Słusznie zauważa Carreras, że na początku niema wcale mowy o Sanczo Pansie. Don Kichot trzyma w domu chłopaka, Maura, który konie kulbaczy i drwa rąbie siekierą. Sanczo ukazuje się dopiero w kapitulum VII. Żona Sanczy zwana jest różnemi imionami: Juana Gutierrez, Mari Gutierrez, Juana Pansa i Teresa Pansa. Dulcyneę przedstawia nam autor w sposób dość niezdecydowany. Don Kichot wyznaje, że nigdy nie widział nieporównanej Dulcynei, nie przypominając sobie widocznie, że w kapitulum XXV powiedział, iż ich miłość nie przeszła nigdy przez granicę szlachetnego spojrzenia, un honesto mirar. Nowela miała objąć początkowo tylko pierwsze w świat wyruszenie, t. j. przygodę z wiatrakami i przygodę z Baskijczykiem. Autorowi nie śniło się jeszcze przypisywać swojej historji Cydowi Hametowi Benegeli. Podział „Don Kichota“ na księgi nastąpił dopiero później, gdy temat rozrósł się ponad oczekiwania autora. Pierwsza księga zawiera osiem kapitulów, druga — siedem, trzecia — trzydzieści, czwarta — dwadzieścia pięć. Z tego sztucznego i nieproporcjonalnego podziału wnosić już można, ile trudu sprawiała Cervantesowi kompozycja części pierwszej.
Część druga jest bardziej zwarta i jednolita, napisana według planu, któremu już nie brużdżą nieprzewidziane zdarzenia i na chybił trafił wprowadzone opowieści. Jeśli brak jej akcji i dynamiki, to góruje natomiast nad częścią pierwszą rozwojem charakterów i pięknością języka. Szkoda, że Cervantes, wprowadzając w części drugiej postać Don Alvaro Tarfe z „Don Kichota“ Avellanedy, nie poszedł dalej i nie wyzyskał wspaniałego komicznego motywu.
Prawdziwy Don Kichot i prawdziwy Sanczo Pansa mogli się spotkać przecież w Saragossie z fałszywym Don Kichotem i fałszywym Sanczo Pansą. Niestety opowieść Avellanedy tak się nie podobała Cervantesowi, że zmienił on „itinerarium“ swoich bohaterów. I tu znów słusznie zauważa Carreras, że spokojne „milieu“, w którem się znajduje Rycerz Posępnego Oblicza, nie mogło się stać punktem wyjścia do wspaniałych, pełnych dynamiki scen i do przeprowadzenia wielkich kontrastów.
Jednakże Don Kichota, Sanczę, Rossynanta i osła powitano za drugim razem z jeszcze większym entuzjazmem, niż w 1604 roku. Cervantes stanął u szczytu sławy, a powszechny zachwyt Hiszpanji i Europy dał mu całkowite zadośćuczynienie za plagjat Avellanedy i za niepowodzenia teatralne. Cenzor królewski, który dnia 25 lutego 1615 roku towarzyszył ambasadorowi Francji na wizycie u arcybiskupa Toledo, wielkiego protektora sztuk i nauk, Don Bernarda de Sandoyal y Rojas, opowiedał, że młodzi panowie francuscy nie mieli dość słów podziwu dla Cervantesa. Znali prawie na pamięć „Galateę“ i pierwszą część „Don Kichota“. Powiedziałem im, że Cervantes jest starym żołnierzem i zubożałym szlach- cicem“. „Jakże to być może — zapytał jeden — aby Hiszpanja nie wyznaczyła mu dotąd wysokiej pensji rocznej“? „Jeżeli potrzeba zmusza go do pisania — odparł drugi — niechże Bóg nie dopuści, aby się kiedykolwiek wzbogacił. Pozostawszy nadal biednym, wzbogaci świat swemi dziełami“.


∗             ∗

Obraz dziejów „Don Kichota“ na półwyspie iberyjskim nie byłby zupełny, gdybyśmy milczeniem pominęli studjum Don Manuel Garcia z r. 1867, książkę Ramona Antequera: „Juicio analitico del Quijote“, Jeccaci: „El camino de Don Quijote“, Luis Carreras: „Ensayo sobre la vida y las obras de Cervantes“ oraz Azorina: „La ruta de Don Quijote“. Według dokumentów, zebranych pilnie przez Antequera i przedstawionych przezeń metryk, wynika, że prototypy bohaterów „Don Kichota“ były osobami rzeczywistemi. Don Kichot to Don Rodrigo de Pacheco, pan na Argomasilla. Dulcynea (anagram słów łacińskich: Dulcis-Ane) — donja Anna Martinez Zarco de Morales, córka Don Estabana, rektora uniwersytetu w Bolonji. Dama ta mieszkała w „casa de la Torrecilla, pałacu Dulcynei, którego ruiny pokazuje się do dziś turystom. Donję Annę z hidalgiem Argomasilla, Don Rodrigo de Pacheco, łączyła miłość. Cervantes przeniósł ich żywcem do swego nieśmiertelnego dzieła, a chcąc zmylić ślady, przemienił wielką damę, mocą zaczarowania, w śmieszną chłopkę, Aldonzę Lorenzo. Według innych przypuszczeń, Don Kichotem miał być niejaki Alonso Quijada de Salazar, który przeciwstawiał się małżeństwu Cervantesa z Cataliną de Palacios Salazar y Vozmediano. Dla Sanczy znaleziono prototyp Luisa de Aliaga. To, że autor „Don Kichota“, pisząc swoje dzieło, czerpał wzory z otoczenia, jest rzeczą niewątpliwą, niewiadomo jednak, kogo miał na myśli. Na początku książki Cervantes oznajmił, że jego bohater mieszkał w pewnej mieścinie (lugar) Manczy, której nazwy przypominać nie chce“. (Cuyo nombre no quiero acordarme). Don Manuel Garcia wskazał pierwszy na Esquivias. Według niego Don Kichotem był Alonso Quijada, hidalgo-pijaczyna, zapalony miłośnik ksiąg rycerskich, pochodzący z Esquivias. Quijada był krewniakiem żony Cervantesa, donji Cataliny. Robił co mógł, aby do małżeństwa swojej kuzynki nie dopuścić. Stąd złość i zemsta Cervantesa. Cervantes wraz z żoną mieszkał przez pewien czas w Esquivias, niedaleko ulicy zwanej Quijadas, od rodu Quijady. Carreras w cytowanem już dziele zauważa słusznie, że tem lugar musi być raczej Esquivias niż Argomasilla. Don Kichot, opuściwszy dom, wyjeżdża odrazu na równinę. Byłoby to niemożliwe, gdyby mieszkał w Argomassilla, oddalonej dość znacznie od Montielu. Esquivias leży coprawda w Kastylji, nie zaś w Manczy, ale zato Quijada pochodził z Valdepenas, czyli z prowincji Mancza. Cervantes zataił nazwę Esquivias, a o imieniu bohatera swego powiedział, że pochodzi ono od Quesada, Quisada, Quijada lub Quejano. Niedawno znaleziono akt zejścia (z 1604 r.) niejakiego Quijada de Salazar, rodem z Esquivias.
Wywody Carreras i Don Manuela Garcia nie zgadzają się z hipotezami współczesnego pisarza hiszpańskiego, Jose Martinez Ruiz (Azorin), który w swej świetnej, pełnej humoru, a zarazem głębokiej melancholji książce, opisującej wędrówki współczesnego literata po stepach Manczy, pisze: „Opuściłem Argomasillę o ósmej rano; tą samą drogą wyjeżdżał Rycerz Posępnego Oblicza, zdążając na spotkanie swych przeznaczeń. Płaszczyzna jest ciągle tą samą płaszczyzną: szarą i rozpaczliwie pustynną. Dom naszego pana, Don Kichota, będący dziś oberżą, stał wśród pól. Zmęczony czytaniem rycerz przechadzał się pod drzewami z książką w ręku, zagłębiając się w swoje marzenia. Wiecie już, że Don Alonso Quija- no był hidalgiem, Rodrygiem Pacheco. Jakże dziwne życie miał ten Pacheco! Jakież to burze przechodziły przez jego duszę! W kościele w Argomasilla wisi podarta tkanina, na której, przy świetle świecy, rozróżnić można twarz o szerokiem czole i zapadniętych, bolesnych oczach. Pan na Argomasilla złożył ją jako votum Dziewicy z prośbą, „aby go uleczyła z zimna, które mu mózg zepsowało“.
Dojeżdżając do Criptana, spotyka Azorin grupę hidalgów, którzy przedstawiają mu się wszyscy jako Sanczos Pansas. „Nie wiem, co mam myśleć? Dlaczego ci wszyscy panowie nazywają się Sanczos Pansas de Criptana. Zagadka wyjaśnia się wkrótce! W Criptana niema Don Kichotów! Argomasilla chełpi się, że była ojczyzną Rycerza Posępnego Oblicza, Criptana reprezentuje praktyczny zmysł Sanczo Pansy... Później Toboso! „Przebiegacie ulice i zaułki, patrząc na walące się mury, na zrujnowane arkady i ślepe jamy okien. Gdzież się znajdował dom Dulcynei? Czy Dulcyneą była naprawdę ta Aldonza Zarco de Morales, o której mówią kronikarze? Dom nieporównanej księżniczki stał na krańcu miasta, prawie na polu. Górne piętro zawaliło się. Na parterze mieści się dziś oliwiarnia. Puste beczki patrzą na was z wszystkich kątów podwórza; na beczkach leżą połupane, kamienne tarcze herbowe, które ongiś wisiały na fasadzie domu.
— Przyjacielu Sanczo, zaprowadź mnie do pałacu Pani Dulcynei, bardzo być może, że ją jeszcze przy czuwaniu zastaniemy — rzekł Don Kichot do swego giermka, dojeżdżając nocą do Toboso. — Do jakiego pałacu, do kroćset, mam wieść Waszą Miłość? — odparł Sanczo... dom, w którym widziałem panią Dulcyneę, jest mały i nikczemny bardzo...
Tymczasem pałac rzekomej Dulcynei był obszerny i wielce wspaniały.
Dla ludzi z Ruidera, Criptana, Argomasilla, To- boso niema legendy, jest tylko rzeczywistość. Wszyscy ci Don Silverio, Don Vicente, Don Emilio, Don Jesus z zapadłych wiosek i miast Hiszpanji są poinformowani doskonale o najdrobniejszych szczegółach życia rzekomego Don Kichota z Manczy i rzekomej Dulcynei z Toboso. We wszystkich krajach świata, autor „Don Kichota“ nazywa się Don Miguel de Cervantes Saavedra, w Toboso poprostu Miguel. Wszyscy odnoszą się do niego z serdeczną poufałością i bezpośredniością. Ci „sui generis“ znawcy i „dalecy krewniacy“ wydali nieubłaganą walkę Akademikom, gdy Akademicy oznajmili, że Miguel Cervantes pochodził z Alcala a nie z Alcazar. Odtąd w duszach hidalgów manczańskich rósł gniew i rankor na Akademików, aż dzisiaj w całej Manczy zapanowała straszliwa do nich nienawiść. Akademicy dla obywateli z tamtych stron to pojęcie jakiejś ślepej, złowrogiej potęgi, która zwaliła się na Manczę i zadała jej najboleśniejszy cios, przenosząc Don Kichota z Argomasilla do Esquivias, a Cervantesa z Alcazar do Alcala.
Uczuciowy i prosty stosunek prostaczków z Manczy do Don Kichota, mówi nam o ludzkiej arcyludzkiej stronie książki więcej, niż sterty bibuły arcydziełu Cervantesa poświęcone.
Wydaje mi się, że książki, o tym przedmiocie traktujące, zajęłyby przestrzeń kilku kilometrów kwadratowych, bowiem literatura o Cervantesie dorównywa literaturze dantejskiej, a przewyższa szekspirowską. Pod względem ilości studjów, rozpraw, monografij i przyczynków konkurują dwa kraje: Anglja i Hiszpanja, ta Hiszpanja, którą w literaturze charakteryzuje całkowity rozbrat między zdolnością twórczą a krytyczną. Naród hiszpański był i jest narodem, pełnym pasji (apasionado) zarówno w walce byków, jak w piśmiennictwie. Impulsy, intuicje, spontaniczne wyładowania energji bruździć będą dlatego zawsze każdej regule rozumowej, czy dyscyplinie intelektualnej. Ta obserwacja wystarcza, aby odróżnić Hiszpanję od jej sióstr łacińskich. Francja i Włochy są intelektualno-krytyczne, Hiszpanja intuicyjnie twórcza. Potęga inspiracji twórczej zrodziła w tej literaturze wszystko — doktryny akademickie i przykazania dobrego smaku wydały tylko nieznośny balast literacki. Jaskrawym przykładem jest sam Cervantes, który w „Don Kichocie“ zostawił nam najlepsze i najgorsze próby swego artyzmu. Najlepsze, gdy opowiada poprostu o faktach i pozwala wygadać się swobodnie swoim bohaterom, najgorsze, gdy, w imieniu swych literackich przesądów, sam zabiera głos, siląc się na jakieś wzory stylu, któreby mogły pójść na żer przyszłych antologij, czy wypisów szkolnych. Do podobnych wniosków dojść można, patrząc na płótna Velazqueza. Nagość kobieca jest dziełem genjalnego artysty. Lecz Velazquez zapragnął pokazać światu, że i jego stać na obraz o temacie mitologicznym. Przekształcił więc swoją nagą piękność na Wenus, zaś pulchnemu chłopcu dodał dwa skrzydełka. Skrzydełka nie udźwignęłyby zapewne na Olimp tej zwartej, cielesnej masy — mimo to akademicy z Sevilli mogli być w pełni zadowoleni. W „wieku złotym“ pisarze hiszpańscy starali się gorliwie o naśladownictwo wzorów klasycznych i włoskich. Reguła akademicka była kanonem, poza którym zaczynały się bezdroża sztuki. Markiz Santillana, wielbiciel Boccaccia i Petrarki, wstydził się serdecznie swojej liryki ludowej, której zawdzięczać miał sławę, Lope de Vega był najmocniej przekonany, że pozostaną po nim tylko teatralne naśladownictwa sztuk Ariosta. Cervantes nazywał siebie autorem nie „Don Kichota“, lecz „Persilesa i Sigismundy“. Potomność przeszła do porządku dziennego nad regułami akademickiemi, natomiast na bezdrożach sztuki, gdzie rządził wszechwładnie impuls tworzenia, odnalazła teatr Cal- derona, Lope de Vegi, „Don Kichota“ „powieść hultajską“ i poezję mistyczną.
Cechą umysłowości hiszpańskiej jest konkretność, powiedziałbym nawet praktyczność myślenia. Hiszpanie nie znoszą abstrakcyj. „Są to — według Miguela de Unamuno — „śmiertelne płaszcze dla umarłych myśli“. Czyste, spekulatywne myślenie jest im najzupełniej obce; w sztuce siła witalna bierze nieustannie górę nad artyzmem (no ser artistico, sino vital).
Porównajmy „Cyda“ Quillena de Castro z „Cydem“ Corneille‘a. Pierwszy jest człowiekiem takim, jakim jest, lub jak mówią w Hiszpanji „takim, jakim go Bóg stworzył“, drugi — bohaterem, starającym się o wtłoczenie swego „ja“ osobistego w surowe ramy teoretycznej etyki. Na obrazie Goyi — jak zauważył słusznie krytyk hiszpański, Madariaga — Karol IV jest człowiekiem, którego los czy przypadek uczynił królem, na obrazie Largilliere‘a, Ludwik XIV nie jest wcale człowiekiem, tylko królem. Artysta francuski szuka typu poza człowiekiem, artysta hiszpański — człowieka poza typem, czyniąc ze sztuki narzędzie życia, a nie z życia „materję pierwszą sztuki“. Ludzkości przeciwstawia się człowiek, sztuce życia, a objektywizmowi wiedzy pasja osobista. Te uwagi wystarczą może, abyśmy zrozumieli dlaczego krytyczna literatura hiszpańska, mijająca się ze zdolnością rasy, jest i musi być naogół słaba. Istotnie, sprowadzając w trakcie pracy nad przekładem „Don Kichota“ różne studja hiszpańskie (bibljoteki polskie w tej dziedzinie przedstawiając się bardzo niewesoło), miałem możność przekonać się, że dzieła prawdziwie wartościowe stanowią nikły odsetek. Większość prac krytycznych, jak naprzykład „Guia del lector de Don Quijote“ — Salvadora de Madariaga, „Don Quijote y el Cid“ — Angela Dotor, lub „Al amor de las estrellas“ — Conchy Espina, stoją na poziomie dobrych wypracowań seminaryjnych. Zorjentowanie się w bibljografji cervantianów jest rzeczą niezmiernie trudną, prawie niemożliwą, gdyż bibljografja ta obejmuje prawie wszystkie cywilizowane kraje, a na samej Hiszpanji poprzestać trudno, pamiętając, że do prawdziwych rewelacyj na polu wiedzy o Cervantesie doszli raczej Anglicy niż Hiszpanie. Pod tym względem błąd Akademji Hiszpańskiej, utożsamiającej pierwsze wydanie „Don Kichota“ z drugiem, jest faktem dość symptomatycznym. Negatywny sąd o krytyce hiszpańskiej nie dotyczy ostatniego Pięćdziesięciolecia. Po klęsce na Kubie w r. 1898 zaczął się dla Hiszpanji okres nieubłaganej rzeczywistości, która zmusiła do rewizji wszystkich walorów życia. Tradycja deklamacyjnego romantyzmu skończyła się; trzeba było zabić na głucho grobowiec Cyda, wziąć się do „Syzyfowych prac“. Już przedtem jednak przeszczepił na grunt iberyjski naukowe metody filologji i krytyki literackiej niestrudzony polihistor, Marcelino Menendez y Pelayo. Stworzył szkołę doskonałych badaczy, przełamał hegemonję cudzoziemskich hispanologów. Spod jego znaku wyszli nienaganni uczeni, jak Ramón Menendez Pidal, Adolfo Bonita y San Martin i Miguel Asin Palacios. Na okres ostatnich lat kilkudziesięciu przypada także działalność Amerigo Castro, Julio Cejador y Frauca, Juan Hurtado, Angel Gonzales Palencia, Jose Ortega y Gasset i t. d. Prace tych kilku pisarzy i uczonych wystarczyły, aby krytyce i filologji hiszpańskiej zapewnić miejsce, równorzędne z krytyką i filologją innych krajów europejskich, a studja nad „Don Kichotem“ pchnąć dalego naprzód. Rzeczą niezrozumiałą jest jednak, że w Hiszpanji dotąd nie istnieje obszerna, wyczerpująca monografja, poświęcona Cervantesowi.
Na początkach ubiegłego wieku sądzono „Don Kichota“ według norm pseudoklasycznych; chodziło o imaginację, fabułę i jej reguły, o prawdopodobień- stwo i t. d. Ten punkt widzenia wydał się niewystarczający romantycznej krytyce cudzoziemskiej, która na gwałt zaczęła odkrywać w arcydziele Cervantesa głębie ogólnoludzkie, całą mistykę, metafizykę i klucze do wiedzy tajemnej. Uwielbienie a raczej bałwochwalstwo zapalonych cervantystów sprawiło, że dzieło Cervantesa przestało być genjalną powieścią, a stało się ewangelją, w której każde słowo urasta do granic olbrzymiego symbolu. Cervantes — to nietylko pisarz, lecz prawnik, esteta, geograf, podróżnik, filozof, socjolog, przyrodnik, teoretyk erotyzmu, psychjatra, wreszcie prorok. Posłuchajmy wyznań romantyków niemieckich: Der edle Ritter von La Mancha ist der edle Repräsentant aller Phantasten, die, wie er, mit dem herzlichen Enthusiasmus zu Narren werden, weil ihr sonst gesunder Verstand den Reizen der Selbsttäuschung nicht widerstehen kann, in der sie sich als erhabenere Wesen fühlen... a według słów Schellinga: „Don Quixote ist mehr als ein geistvolles Buch, mehr als eine bedeutende Satire oder ein stylistisches Meisterwerk. Es ist ein Werk von tiefem philosophischen Gehalt, denn es versinbildet nichts Anderes, als den ewigen Streit des ldealen gegen die Wirklichkeit, und gibt damit im Kleinen ein Bild des gesammten Lebens“.
Ta obłędna egzaltacja wywołała odruch objektywnej analizy. „Bierzmy Cervantesa takim, jakim był — pisze Fitzmaurice-Kelly („Historia de la literatura espanola“), czyli jako artystę lepszego w praktyce niż w teorji, większego przez swe zdolności wrodzone, niż przez zdolności nabyte“. Jego charakter — to naturalność, stąd też płynie charakter ogólnoludzki i uniwersalny jego dzieła. Menendez y Pelayo rozprawia się z twórcami nowinek: „Daremnie im się mówi i kładzie do głów, że idee naukowe Cervantesa jeżeli wogóle na to miano zasługują, nigdy nie przechodzą granic zdrowego rozumu i nie wznoszą się nad poziom ogólny kultury hiszpańskiej wieku XVI. Można to łatwo stwierdzić na podstawie książek wcześniejszych od „Don Kichota“, które o tych samych rzeczach mówią z większą wnikliwością naukową i mniej chaotycznie“. („Ideas esteticas“) Hispanista francuski, Morel-Fatio, stwierdza: „Wystarczy otworzyć „Don Kichota“ na którejkolwiek stronie, aby przekonać się o słabości rozumowania, o źle wyrażonych i chaotycznych ideach. Nie róbmy z Cervantesa genjusza uniwersalnego, ani jakiejś istoty nadprzyrodzonej. Zamiast go odczłowieczać, starajmy się go zrozumieć, jako znakomitego powieściopisarza i „honnete homme“ („Études sur l‘Espagne“). „Nie widzimy w nim żadnej nowej myśli religijnej, czy etycznej, idzie za wiarą swoich przodków, szanuje panujący porządek i uznane prawdy: tron i ołtarz — mówi hispanista włoski, Savj-Lopez („Cervantes“). „Daleki od tego, aby być „esprit fort“, rewolucjonistą lub jasnowidzem, nie wybiega poza horyzonty swej epoki i zadawalnia się tem, że ją odzwierciedla“ — pisze Carreras Artan („La filosofia del derecho en el Quijote“). Jeden z najlepszych komentatorów „Don Kichota“, Rodriguez Marin, snuje paralelę między Cervantesem a Kolumbem. Umierali obaj, nie zdając sobie zupełnie sprawy ze znaczenia i wartości swych dzieł. „Don Kichot“ jest tworem tak głębokim, że głębi tej nie przeniknął nawet sam jego ojciec. A Don Miguel de Unamuno, który z kichotyzmu tworzy filozofję narodową, łkając tam, gdzie inni się śmieją i dążąc niestrudzenie za panem naszym, Don Kichotem z Manczy, mówi, że Cervantes wyłonił „Don Kichota“ na świat, ale że do niego nie dorósł. Aby Don Kichota zrozumieć i skomentować, urodził się dopiero on, filozof z Salamanki, Don Miguel de Unamuno. Zasługę tego, że Don Kichot na świecie istnieje, przypisuje autor „Mgły“ samemu... Don Kichotowi. Cervantes był tu tylko potrzebnym pretekstem: No hemos de tener nosotros por el milagro mayor de Don Quijote el que hubiese hecho escribir la historia de su vida a un hombre que como Cervantes, mostró en sus demas trabajos la endeblez de su ingenio? („Vida de Don Quijote y Sanczo“). Stosunek Miguela de Unamuno do Don Kichota jest stosunkiem żywym, nie na analityczno-rozumowych, lecz na uczuciowych przesłankach opartym, a do tego samowładnym aktem twórczym, docierającym do samego rdzenia kichotyzmu. Czytelnikowi, któryby pragnął sformułować sąd własny na Cervantesa i jego nieszczęśliwego syna, radziłbym najpierw zapoznać się z tą cudowną książką, przestrzegając go jednak, aby jej nie brał dosłownie i aby w symbolice nie doszukiwał się naukowości. Źródłowe badania nad życiem i sztuką Cervantesa zaczęły się stosunkowo niedawno. Pozatem większość tych ćwiczeń krytycznych na przestrzeni wieków jest raczej dźwiękiem pustych słów, niż blaskiem nowych idej. Dzieło Cervantesa stało się w pośmiertnej swojej wędrówce większym kameleonem, niż najciemniejszy poemat świata: „Boska Komedja“ Dantego, do której prowadzą dwa zasadnicze wykłady: teologiczno-moralny i polityczny. Tutaj wykładów (oczywiście naciąganych) jest tysiąc. Poznawszy choćby pobieżnie literaturę, poświęconą „Don Kichotowi“, dochodzi się do wniosku, że arcydzieło Cervantesa jest ziarnkiem piasku, zagubionem w odmęcie komentarzy i sprzecznych sądów. Na „Don Kichota“ patrzył każdy pod kątem swego światopoglądu i swej własnej Koncepcji życia. Poeta niemiecki Wieland nazwał go „świetnem lekarstwem na duchową gorączkę abstrakcji“, podczas gdy Rousseau pisał: „Trzeba tworzyć jak Cervantes, aby zmusić czytelnika do przeczytania sześciu tomów wizyj“. Laharpe oznajmił, że „Don Kichot“ jako opis szczególnego rodzaju obłędu, jest niższy od dzieł, malujących uniwersalność natury ludzkiej, bez różnicy cza- su i kraju. Schelling oznajmił natomiast, że Cervantes mocą swego genjuszu przekształcił satyrę swoją na uniwersalny, malowniczy obraz życia. Dla Sainte-Beuve‘a „Don Kichot“ jest zwierciadłem pełnem życia ludzkiego, dla Montesquieu tylko satyrą literacką: Le seul livre espagnol qui soit bien, est celui qui a fait voir ridicule de tous les autres.
Teofil Gautire wybrał Don Kichota narodowego. „Nie można postawić kroku w Hiszpanji, aby nie natknąć się na wspomnienie o nim, tak narodowem jest bowiem dzieło Cervantesa“. Humbold mówi pobowiem jest dzieło Cervantesa“. Humbold mówi podobnie, że Sanczo Pansy nie zrozumie ten, kto nie widział nigdy objuczonego osła hiszpańskiego. Dla Montegut romans Cervantesa jest alegorją historyczną, przedstawiającą Hiszpanję XVII w., awanturniczą i fanatyczną, która wreszcie padła do stóp marynarzy angielskich i holenderskich chłopów.
Zdaje się, że najbliżsi będziemy prawdy, gdy pójdziemy za zdaniem Heinego: „Pióro genjusza jest zawsze większe niż sam genjusz. (Przedmowa do niemieckiego przekładu z 1837 r.) i Don Miguela de Unamuno: „Cervantes wyłonił Don Kichota na świat, ale do niego nie dorósł“. Na podobnem stanowisku stanęła także nauka współczesna. „Don Kichot“ jest dziełem genjalnem, a każde dzieło genjalne sugeruje więcej, niż bezpośrednio mówi“ — pisze znakomity filolog hiszpański, Menendez y Pelayo. „Cervantes może się chełpić, że stworzył swoje arcydzieło, sam nie wiedząc dlaczego i jak“ — mówi Schevill. „Czem był Don Kichot w umyśle swego twórcy, nikt nie zgadnie, lecz i nikt nie zdoła zaprzeczyć, że w zbiorowej duszy potomności urasta w olbrzymie, fantastyczne kształty“.
Niech zatem każdy z czytelników podchodzi do Don Kichota z którejkolwiek chce strony, niech się śmieje tam, gdzie inni płaczą, lub płacze tam, gdzie się inni śmieją. Don Kichot, wyprostowany na siodle swego Rossynanta, zagłębiony w swoje sny, patrzy od trzystu lat na świat, w którym widzi tylko odbicie samego siebie. Każdy zaś z nas jest w biegu życia swojego raz Don Kichotem, to znów Sanczo Pansą. Dlaczegóż w krytyce chcemy być tylko i wyłącznie Sanczo Pansami?


∗             ∗

Gdy we Włoszech już 1622 r. pojawia się przekład pierwszej części „Don Kichota“, we Francji w 1614 r., w Niemczech 1669 r., my, cywilizacyjnie zawsze zapóźnieni, musimy czekać na tłumaczenie polskie aż do roku 1786. Kasztelan mazowiecki, Franciszek Podoski, opublikował po raz pierwszy „Don Kichota“ w Warszawie, w drukarni p. Dufour, konsyljarza nadwornego J. K. Mości i Dyrektora Drukarni Korpusu Kadetów. Strona tytułowa brzmi: Historya czyli Dzieie i przygody przedziwnego Don Quiszotta z Manszy, z hiszpańskiego na francuskie, a teraz na polskie przełożone przez T. H. P. K. M. Jak widać, tłumacz nie ujawnił w tytule nazwiska autora książki. Niewiadomo, czy zrobił to nieświadomie, czy po głębszym namyśle, w każdym razie miał słuszną rację, gdyż polski „Don Kichot“ z 1786 roku nie jest przekładem, ale przeróbką. Gdy mi się po mozolnych poszukiwaniach udało wreszcie znaleźć tłumaczenie Podoskiego, już pierwsze wrażenie optyczne było niepokojące. Oryginał hiszpański, zależnie od wydania, obejmuje 1500-2000 stron druku, przekład Podoskiego, złożony z sześciu grubych, gęsto zadrukowanych tomów — stron przeszło trzy tysiące.
W LXXIII rozdziale księgi drugiej oryginału Don Kichot wraca do swej wsi rodzinnej, popada w chorobę, spisuje testament, odżegnuje się od swojej manji rycerskiej i umiera. Kapitulum LXXIV, stanowiącego definitywne zakończenie romansu, u Podoskiego brak. Mamy natomiast pierwszy rozdział tomu piątego: „Co było powodem Don Quichottowi wpadnienia znów w dawne przewidzenia rycerstwa błędnego“. Skruszony i uzdrowiony hidalgo prowadzi na wsi żywot człowieka poczciwego, poluje z Sanczem na ptaszki, łowi rybki i wszystko byłoby zapewne dobrze, gdyby Sanczo nie stęsknił się za stanem rycerskim. W niego to przeszła cała fantazja kawalerska i duch rycerstwa błędnego. Giermek namawia swego pana, aby go pasował na rycerza. W kapitulum IX Sanczo odbywa straż broni, na wzór tej, którą odbył Don Kichot w części pierwszej, na dziedzińcu oberżysty. W następnem kapitulum, poprzysiągłszy sobie wieczną przyjaźń, wyruszają na spotkanie przygód. Później dowiadujemy się o losach, znanych nam z prawdziwego Don Kichota bohaterów, a zatem o Don Ferdynandzie i Dorocie, o Bazylim i Quiterii, Chryzostomie i księżnej. Może być, że takie, mówiąc delikatnie, rozprowadzanie cudzych pomysłów (na przestrzeni przeszło 1000 stron) nie było poczytywane dawniej za coś zdrożnego. Rzeczą smutną i niezrozumiałą jest jednak, że w ciągu wieku „Don Kichot“ Podoskiego uchodził za „Don Kichota“ Cervantesa. Całe pokolenia na jego podstawie formowały swój sąd o oryginale. Uwierzyć trudno, że żaden z historyków literatury, pastwiących się nieraz przez całe życie nad jednym przyczynkiem do „naszego Adama“ czy „Zygmunta“, nie zwrócił uwagi na ten wdzięczny temat i nie napisał rozprawy o Podoskim, rodzimym naszym Avellanedzie. Że tak nie było, wnosić można już nie z bibljografji, lecz z erudycyjnej rozprawy ś. p. Zygmunta Matkowskiego: „Cervantes w Polsce“. Matkowski przystąpił do swej pracy z ogromnym aparatem erudycji, wyczerpał masę źródeł angielskich, francuskich i niemieckich, ale nie zatroszczył się o porów- nanie oryginału z tworem Podoskiego. Gdyby Matkowski nauczył się po hiszpańsku i skonfrontował dwa teksty, odeszłaby mu zapewne ochota do udowadniania wpływu „Don Kichota“ na „Dziady“, za pośrednictwem Podoskiego. Przedewszystkiem Matkowski przyjmuje za pewnik, że podstawą lektury Mickiewicza był polski przekład Podoskiego. Dlaczego to ma być pewnikiem, niewiadomo, skoro znany wileńskim romantykom Bouterwek przestrzegał przed rozczytywaniem się w przekładach niekrytycznych i skoro Mickiewicz, znający już w tej epoce język niemiecki i angielski, mógł przecież doskonale mieć pod ręką doskonały wierny przekład Tiecka lub angielski Smollet‘a.
Matkowski, któremu pracę śmierć przerwała, zamierzał zbadać jeszcze „donkichotyzm“ w dziełach Słowackiego, Krasińskiego i Goszczyńskiego. Gdyby to studjum, znów na podstawie Podoskiego napisane zostało, moglibyśmy być świadkami nowych kombinacyj; w dwóch ostatnich tomach dorobionych przez naszego poprawiacza, zawierają się bowiem ustępy, któreby można na upartego podłożyć pod „Króla Zamczyska“ Goszczyńskiego.
Przekład Podoskiego, rozpatrywany pod kątem wierności, nie ma prawie żadnej wartości. Jednakże proza kasztelana mazowieckiego, brana jako rzecz sama w sobie, posiada zalety niepospolite. Język jest barwny i bogaty, utrzymany w jednym tonie. Natomiast składnia, używanie imiesłowów i następstwo czasów pozostawia wiele do życzenia.
Mimo poszukiwań w bibljotekach paryskich, nie udało mi się odnaleźć francuskiego pierwowzoru polskiego przekładu (Podoski pisze w podtytule: „przedtem na francuskie, a teraz na polskie przełożona“). Nie są to w każdym razie „Les principales Aventures de l‘admirable Don Quichotte“, opublikowane w 1746 roku, ani też tłumaczenie F. Rosset z 1618 roku. Ale w literaturze francuskiej w pierwszej połowie XVIII wieku istniało już około dziesięciu przekładów, których z tekstem Podoskiego porównać nie mogłem. Kwestją zatem nierozstrzygniętą pozostaje na razie, czy Podoski tłumaczył, czy też tworzył. Jeżeliby ta druga ewentualność okazała się prawdziwa, mielibyśmy w literaturze polskiej dwa tomy oryginalnego „Don Kichota“, nie ustępującego fałszywemu „Don Kichotowi“ Avellanedy. Gdyby zaś Cervantesa na świecie wcale nie było, Avellaneda i nasz Podoski zajęliby chlubne miejsce w dziejach piśmiennictwa.
Znacznie surowiej musi wypaść sąd o następnym polskim przekładzie „Don Kichota, dokonanym przez Walentego Zakrzewskiego w 1855 roku i wydanym później powtórnie przez Bibljotekę Dzieł Wyborowych. Szereg rzeczowych błędów wytknął już tłumaczowi prof. Sobeski w swej pięknej pracy „Na marginesie Don Kichota“ (adarga — szabla, caluroso — pogoda ciepluchna, seis mozos de batán — sześć młynów i t. d.). Wszystkie te błędy i uchybienia bledną jednak wobec rzeczy zasadniczej: każdy prawie rozdział jest opowiedziany własnemi słowami tłumacza.
Jeżeli Podoski napisał o dwa tomy za dużo, to Zakrzewski skrócił znów oryginał do połowy, opuszczając z reguły ustępy niejasne, wymagające komentarza, a wszystko pozostałe przerabiając po swojemu. Naprzykład kapitulum XLIII części drugiej, w którem Don Kichot udziela Sanczy rad, przed jego wyjazdem na wyspę, kapitulum, obejmujące w oryginale osiem stron, skraca Zakrzewski do jednej stroniczki. Zakończenie „Don Kichota“ jest zmienione zupełnie samowolnie; brak przedmów Cervantesa, dedykacyj, satyrycznych poematów i sonetów, otwierających i zamykających część pierwszą. Język przedstawia się jak bigos hultajski, w którym słowa no- woczesne mieszają się na każdym kroku z archaizmami. O tonie i stylu oryginału z tego przekładu wnosić niepodobna. Dyskretny humor Cervantesa zastąpiony jest przez wątpliwe dowcipki i „koncepty z waszecia“. Właśnie do przekładu Zakrzewskiego stosują się doskonale słowa Cervantesa, który porównuje tłumaczenia do gobelinów flamandzkich, oglądanych z odwrotnej strony. Widzi się figury, lecz pełne zniekształcających je nici.
Dwa przekłady polskie na przestrzeni półtora wieku to istotnie niewiele, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę, że literatura włoska, francuska czy angielska miała w tym czasie przekładów kilkanaście i że zagranicą ciągle jeszcze na tę czy inną interpretację jednego zdania poświęca się całe morze atramentu. Nie obficiej przedstawia się u nas także plon rzeczy „Don Kichotowi“, czy też Cervantesowi poświęconych. Podstawową monografję o Cervantesie zastępuje poniekąd doskonale i zwięźle informująca książka prof. Michała Sobeskiego: „Na marginesie Don Kichota“. Prócz Matkowskiego o „Don Kichocie“ pisał jeszcze Konstanty Wojciechowski: „Hrabia w Panu Tadeuszu a Don Kiszot“. Stanisław Windakiewicz: „Prolegomena do „Pana Tadeusza“ i Jerzy Żuławski w swojej noweli „Jak Don Quixote pogodził Don Juana z Hamletem“.
Za wiekowe zaniedbania na tem polu rehabilituje literaturę polską po części wspaniały i głęboki wiersz Norwida: „Epos Nasza“.

TŁUMACZ.




  1. Wymawianie słowa „Don Quijote“, jako „Don Kiszot* jest wynikiem nieporozumienia. Ponieważ hiszpańskie „j“ czyta się jak „ch“ więc czas skończyć wreszcie z błędem, który zyskał sobie prawo wiekowego obywatelstwa. Nazwa „Don Kiszot“ przyszła do nas nie z Hiszpanjji, lecz z Francji. Wprawdzie prof. Wędkiewicz w artykule opublikowanym w „Języku polskim“ (VIII 1923) opowiada się za nazwą „Don Kiszot“, przypominając, że w w. XVII w Hiszpanji mówiło się i pisało „Don Quixote“. Jednakże pisownia ta i wymowa już dawno zarzucone zostały, nie mamy więc powodu upierać się przy niej, zwłaszcza, że w języku naszym posiadamy dźwięk „ch“ na oddanie hiszpańskiego „j“. Pokrewny nam język rosyjski zna tylko formę „Don Kichot“, „Don Kichot“ pisał już także w „Beniowskim“ Słowacki. Jeżeli prof. Wędkiewicz uważa, że słowo „Don Kichot“ może nam przez assocjację nasunąć słowo „kichać“ lub „kichanie“, to odpowiedzieć można, że również dobrze słowo „Don Kiszot“ łączy się ze słowem „kiszka“. Stosunek autora do bohatera był ironiczny, widać to już choćby ze słów Quijada i Quesada, które oznaczają szczękę i tort z serem. Właściwie powinno się czytać Don Kichote, ale końcówka ote ma po hiszpańsku sens raczej wzgardliwy, zresztą odmiana słowa Don Kichote, gdyby się chciało być konsekwentnym, zmuszałaby do form podobnych jak: Don Kichote’a, Don Kichote’owi i t. d. Co się tyczy słowa „ingenioso“ (całkowity tytuł dzieła brzmi: „El Ingenioso Hidalgo Don Quijote de la Mancha“), to wystarczy przejrzeć „Bibljografję krytyczną dzieł Miguela de Cervantesa Saaverda“, dokonaną przez L. Rius’a (Tom I Madryt 1895 — 1899) aby przekonać się, w jak różny sposób tłumaczono słowo „ingenioso“, nie mogąc znaleźć właściwego odpowiednika. Clemencin mówi o niemożliwości dokładnego oddania w innym języku. Nawet włoskie „ingenioso”, t. j. obdarzony umysłem bystrym, czy chytrym, nie jest dokładne. Słowo odnosi się raczej do określenia romansu, opowiadającego o fantastycznych przygodach rycerza z Manczy, któremu księgi rycerskie pomieszały rozum. Możnaby zatem „ingenioso” przełożyć jako fantastyczny, gdyby fantastyczny nie oznaczał także urojony, zmyślony czy imaginowany. Wybrałem przymiotnik „przedziwny”, nie mogąc znaleść bliższego odpowiednika.
  2. „Debajo de mi manto el rey mato“ (pod moim płaszczem zabijam króla). Gra słów między „manto“ i „mato“ niemożliwa do oddania w przekładzie.
  3. „Oficiales“. Dwaj włoscy tłumacze, Franciosini i Gamba, piszą „bottegai“ (kramarze) Viardot: „gens du metier“. Jednakże nie o profesjonistów o „gente de oficio“ tutaj chodzi, choć słowo „oficial“ ma zwykle to znaczenie. Z sensem tym nie zgadzałoby się następne zdanie: „de aquellas que tienen más nombre en nuestra Espana“. Sądzę, że należy brać tutaj pod uwagę formę przymiotnikową, t. z. „oficioso“.
  4. „Preste Juan de las Indias o el emparador de Trapisonda“. Pierwszy jest postacią legendarną i przysłowiową, Cervantes wspomina go także w „El celoso estremeno“ i w „La ilustre fregona“. W jednym z najwcześniejszych pomników literatury włoskiej w „Le cento novelle antiche“ zawiera się opowieść: „Della ricca ambasceria la quale fecit lo preste Giovanni al nobile imperadore Federigo“. Marco Polo wzmiankuje o nim w swem dziele: „Milione”. Nazywano w ten sposób wielkiego lamę tybetańskiego, a później w wieku XV negusa abissyńskiego. Lama (od słowa indyjskiego „Szaman“) oznacza księdza. „Sifan Lama“ narody zachodnie przełożyły na prete Sifan, z czego poszło później retep, Jean, Preto Zuan, Preste Juan lub Giovanni. Trebizonda — miasto położone na południowym brzegu Czarnego Morza, stanowiło jedno z czterech państw, na jakie rozpadło się cesarstwo greckie w 1220 roku. Wzmiankowane jest wielokrotnie w księgach rycerskich, które Don Kichot czytywał.
    Ezop w bajce o „Psie i wilku (III, 14).
  5. Owidjusz: Tristia. I. 6. Cervantes błędnie uważa ten dystych za jeden z „Disticha Catonis“, które cieszyły się taką popularnością w Wiekach Średnich.
  6. Jest to Antonio de Guevara (1480? — 1545), pochodzący z wielkiego asturyjskiego rodu. Przebywał przez czas dłuższy na dworze królów katolickich. Wstąpiwszy do klasztoru Franciszkanów, został biskupem w Mondonedo w Galicji. Jego dzieło „Marek Aureljusz“, opublikowane w roku 1544 i przełożone na język włoski, miało dwadzieścia dwa wydania. Cervantes napomyka ironicznie o jego „Epistolas familiares“, w których (I, 59) jest mowa o trzech kurtyzanach: Lamia, Laide i Flora.
  7. Chrześcijanie nazywali Leonem Hebrejczykiem słynnego medyka i filozofa, Juljusza Abrabanel, który się urodził w Hiszpanji, a żył we Włoszech. Jego trzy „Djalogi miłosne”, opublikowane zostały po śmierci autora w 1535 roku w Rzymie. Przełożył je na język francuski w roku 1551 Pontus de Tyard ze słynnej „Plejady“. Cervantes znał dobrze ten hultajski bigos doktryn arystotelesowskich i neoplatońskich, tradycyj hebrajskich, symbolów pogańskich i dziwacznych przesądów, który tak się podobał współczesnym. Według Don José Rodriguez de Castro (Bibl. de rabinos espanoles) istniały trzy hiszpańskie przekłady tych „Djalogów“, dokonane przez Guedella Jahia (1568), Carlos Montesa (Zaragoza 1584) i Garcilaso Inga de la Vega (Madrid 1590).
  8. Brat Krzysztof de Fonseca, zmarły w 1612 czy też w 1621 roku z zakonu Augustjanów, autor „Tratado del amor de Dios“ (Barcelona 1594) zasłużył sobie w pełni na ironiczną pochwałę Cervantesa. Menendez y Pelayo (Id. est. III) nazywa go najnudniejszym z mistyków hiszpańskich.
  9. Tylko przez pietyzm dla autora zamieszczam tutaj te wiersze, otwierające pierwszą część „Don Kichota“. Te fantastyczne dedykacje, cudactwa „de cabeza rota“, „z urwaną głową“ (ponieważ brakuje im sylab ostatnich) nie mają właściwie żadnego związku z treścią książki, co zresztą stwierdza Rodriguez Marin („no guardan la mayor congruencia con lo que sucede en la obra“). Na dobrą sprawę wymagałyby wielkiego, drobiazgowego i nużącego komentarza. Daję je w przekładzie dość wolnym, opuszczając największą zagadkę, jaką jest wiersz Ugandy.
  10. W oryginale wiersz pozbawiony także sylab ostatnich:

    Soy Sancho Pansa, escude-
    del manchego Don Quijo-
    puse pies en polvoro-
    por vivir a lo discre — i t. d.

  11. „Celestina“ — Tragicomedia de Calixto y Malibea“ — jedna z najświetniejszych komedyj świata. Autor jej, według pewnych hipotez, miał być Fernando de Rojas. „Celestina“ opowiada o kolejach miłości pary nieszczęśliwych kochanków, którym dopomagają służący i stara Celestyna. Imię to stało się później synonimem rajfurki. Komedja daje malowniczy obraz społeczeństwa hiszpańskiego w XV wieku.
  12. Łazik z Tormesu, bohater „La vida de Lazarillo de „Tormes“, pierwszej „powieści hultajskiej“, opublikowanej w 1554 r. Przypisuje się ją Diego de Mendoza. Łazik, oprowadzający ślepca, wydłubał w jego maniercę szczelinę, przez którą sączył wino. Poeta Wykwintniś snuje w tym wierszu analogię między skąpą strawą, udzieloną Rossynantowi, a pożywieniem Łazika.
  13. Koń hiszpańskiego bohatera narodowego, Cyda Campeadora, postaci wpół legendarnej, wpół historycznej.
  14. Według pewnych danych mieściną tą miała być Argomasilla de Alba.
  15. Narodowa potrawa hiszpańska, t. zn. „olla podrida“, składająca się z cielęciny, kury, kiełbasy, głowiastej kapusty, wołowiny itd. Potrawa Don Kichota, który musiał się liczyć ze swemi wydatkami była „mas vaca que carnero“ — bardziej krowia niż barania. Nie wdaję się tutaj w analizę, co znaczą te słynne „duelos y quebrantos“, których znaczenia nie umieją objaśnić najlepsi komentatorzy hiszpańscy. Nadmienię tylko, że w soboty, dni postne, wolno było jeść w Kastylji mięso na radosną pamiątkę zwycięstwa, odniesionego nad Maurami pod Las Navas de Tolosa (1212 rok) i święconego uroczyście przez Kościół jako „Triumf Krzyża”. Franciosini (Vocabolario) objaśnia, że „comer duelos y quebrantos”, znaczy „jeść suche mięso z jajami“ czyli naszą jajecznicę z szynką. Najbliższy odnośnik dla „olla podrida“ — bigos. Byłoby to jednak niewłaściwe zlokalizowanie.
  16. Felicjan de Silva, z miasta Rodrigo, lubieżny naśladowca komedji „Celestina“ i „La segunda comedia de Celestina“ (Medina 1534) był także autorem popularnych książek rycerskich: „Lisuarte de Grecia“ (1510), „Amadis de Grecia“ (1530), „Fiorisel de Niquea“ (1532), „Rogel de Grecia“ (1536).
  17. Siguenza, małe miasto, liczące dzisiaj około 5.000 mieszkańców, położone w prowincji Guadalajara, posiadało Wszechnicę na takim poziomie. że była ona synoninem nieuctwa. Quevedo w „Buscón“ (II. 2) ukazuje nam pośród hordy łazików zgłodniałego studenta, który chełpi się, że w Siguenza uzyskał stopień bakałarza. Musiała to być jedna z Akademij, pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia. W „Pasagero“ De Figueroa pewien ojciec, ukazując rozrzutnemu synowi łatwą drogę zarobku, radzi mu, aby obejrzał się za jakąś „universidad silvestre“ (dzikim uniwersytetem), gdzie się łatwo nauczy coś nie coś z medycyny, oraz wbije sobie w pamięć kilka aforyzmów. Wystarczy to, aby: profesorowie promowali go na doktora. „Accipiamus pecuniam et mittamus asinum in patriam suam“ (Alivio III Renacimiento str. 105).
  18. Amadis był zwany Rycerzem Płomiennej Szpady, gdyż na piersiach umieścił sobie rozżarzoną szpadę, która od lewego kolana sięgała aż do serca. Z oparzelin wyleczył go Alquife.
  19. Bernard del Carpio, postać legendarna, stał się popularnym bohaterem narodowym, jak Fernan Gonzales i Cyd w hiszpańskiem „romancero“. O jego walecznych czynach mógł czytać Don Kichot w „La segunda parte de Orlando, con el verdadero sucesso de la famosa batalla de Roncesvalles, fin y muerte de los doce pares de Francia, de Ludovico Ariosto“. — Mikołaja Espinosa, opublikowanej w Saragossie w r. 1555.
  20. O jednym błaźnie, Gonelli, mówi włoski nowelista przed Boccacciem, Franco Sacchetti w wielu nowelach. Inny Gonella, błazen dworski z czasów duca Borso, stał się bohaterem książki „Buffonerie del Gonella“, która jest zbiorem żartów i krotochwil, mu przypisywanych. Cervantes mógł się z nią zapoznać, gdy w służbie kardynała Juljusza Acquaviva przybył do Rzymu w roku 1568. Zdanie łacińskie, według Bovle, pochodzi z „Aulularia“ Plauta. Gonelli i jego facecjom poświęcona jest praca F. Gabotto: „L’epopea del Buffone“, (Bra 1893) a także dłuższe studjum w „Giornale storico d. lett. ital. XXII 250. Rumak błazna Gonelli był cały ze skóry i kości, gdy tymczasem o rumaku Don Kichota mówi autor, że „tenia mas cuartos que un real.., Gra słów niemożliwa do oddania, gdyż po hiszpańsku słowo „cuarto“ ma znaczenie podwójne. Jest to moneta miedziana, złożona z czterech maravedis (Maravedis zamieniony w roku 1848 na reala, odpowiadającego mniej więcej czwartej części franka), albo też choroba kopyt końskich. Cejador y Frauca cytuje przysłowie portugalskie: „Koń z cuartos na kopytach nie wart jest jednego quattrina“.
  21. Quijote oznacza „kościsty, kościstej budowy“.
  22. Quijada i Quesada — czytaj Kichada i Kesada, imiona historyczne znakomitych hiszpańskich rodzin, oznaczają szczękę i tort z serem. Rycerz z Manczy, który nosił jedno z tych nazwisk, zapragnął je przerobić na Quijote, co brzmi bardziej wojowniczo, aczkolwiek końcówka — ote ma sens raczej wzgardliwy. W przekładzie niniejszym zaoszczędziliśmy mu tej śmiesznostki.
  23. Nie mniej komiczna i ironiczna jest pieszczotliwa, cukrowana nazwa „Dulcynea“, w odniesieniu do gburowatej chłopki, która ukazuje się Sanczo Pansy na ośle (II — 10). Toboso jest starym grodem, leżącym w centrum prowincji Manczy, w odległości 30 kilometrów od Alcazar de San Juan. Za czasów Filipa II liczył 900 mieszkańców.
  24. Las armas blancas — bronie białe. Według ustaw rycerskich początkujący rycerz nosił broń bez żadnej dewizy. Biała broń u nas oznacza miecz i szpadę. Don Kichot bierze dosłownie nazwę „blancas“ i dlatego czyści broń, aby się stała bielszą od gronostaju, zwierzątka, znanego z swej niezwykłej czystości.
  25. El campo de Montiel leży na pochyłości Sierra Morena. Miejsce to sławne jest przez bitwę, (1369 r.) w której Henryk de Trastamare, wspomagany przez najemne wojska francuskie pod dowództwem Beltranda Du Gueschn, zwyciężył i zabił swego brata, Don Pedra Okrutnego, który w Medina Sidonia kazał uśmiercić żonę swoją, donję Blanca.
  26. Don Kichot marzy, aby mieć sprzyjającego mu maga i czarnoksiężnika, któryby opowiedział potomności o jego wspaniałych czynach. Don Kichot czytał w księgach rycerskich, że rycerz Feba miał opiekę czarnoksiężnika Artemidora, rycerz RocisJero — maga Lingardeo, Amadis z Grecji — Alquifa, Don Belianis — Fristone, Don Florisel z Niceji — maginię, królowę Cirfeę.
  27. Puerto — przesmyk górski. Puerto Lapice, nazwa „Ventas de Puerto Lapice“ na głównym trakcie z Villarta do Toledo.
  28. W oryginale: „dos mujeras mozas, destas que claman der partido“.
  29. Gra słów: Castellano znaczy zarówno kasztelan jak Kastylijczyk.
  30. Wiersze te wyjęte są z pięknego „Romance de Moriana y el Moro Galván“, z żałosnej historji miłosnej, zaczynającej się od słów: „Moriana en el castillo“. Romans ten musiał być bardzo popularny, na co wskazuje choćby odpowiedź oberżysty, cytującego te same wiersze. Najdawniejszy „romance“, przytoczony przez Duran’a, brzmi podobnie do słów Don Kichota:

    „His arreos son las armas, — mi descanso el pelear,
    Mi cama las duras penas, — mi dormir siempre velar.
    Las manidas son escuras, — Los caminos sin usar,
    El cielo eon sus mudanzas — ha por bien de me danar...“

  31. Grube żarciki i krotochwile studentów dawały autorom hiszpańskim w w. XV i XVI obfity materjał do opowieści. Wystarczy przypomnieć „La vida del Buscón“ — Francesco de Quevedo Villegas.
  32. Don Kichot stosuje komicznie do swego zdarzenia początek starożytnego „Romance de Lanzarote del Lago“:

    „Nunca fuera caballero — de damas tan bien servido
    Como fuera Lanzarote — cuando de Bretana vino
    Que duenas curaban del, — doncellas de su rocino“.

  33. Truchuela — dorsz, jest zdrobnieniem słowa „trucha“ — maciora.
  34. Jest to przegląd najsłynniejszych nor i spelunek zbrodniczego życia hiszpańskiego, dokonany przez oberżystę, błędnego rycerza łotrostwa. Przedmieścia Malagi „pola żerdziowe“, leżące za miastem, zwane tak dlatego, że suszyły się tam na tyczkach ryby. W okolicach Malagi znajdowały się także wyspy, czy wysepki Riarán. Nazwa ta, według Rodriguez Marin, pochodzi od Garci-López de Arriarán, rycerza biskajskiego, któremu nadali tę ziemię we władanie królowie katoliccy. O złej sławie „Compis de Sevilla“ („portyk-logia“) mówią zgodnie ówcześni pisarze. „Compás“, położone tuż koło murów miasta, znane były także jako „Compás de la Laguna“ z powodu bagien, zatruwających powietrze. Była to dzielnica złoczyńców i ulicznic, leżąca między Puerto Arenal i Puerto Viejo de Triana. Na przedmieściu Triana przebywał stale Manipodio, przewódca związku łotrzyków i nierządnic. Cervantes portretuje go znakomicie w „Rinconete y Cortadillo“, w „Coloquio de los perros“ i w „El Rufian dichoso“. W tej ostatniej komedji występują jeszcze Trampagos i Carrascosa, godni towarzysze Manipodio. W życiu swojem miał Cervantes nieraz sposobność obserwować zbliska podobne „milieu“ społecznego życia. Zły los dwukrotnie zaprowadził go do więzienia (1592 i 1605), gdzie mógł się zapoznać z różnego rodzaju wyrzutkami społeczeństwa. Na przedmieściu Segovii, tuż obok akweduktu rzymskiego, znajdował się „Azoguejo“ — ryneczek. Olivera de Valencia zwała się tak od rosnącego tutaj gaju oliwnego. Dotychczas nie udało się ustalić w którem miejscu Grenady znajdowała się „Rondilla“. Nad Guadalquivirem leży Plava Sanlucar, port o dość ożywionym ruchu handlowym. „Ventillas de Toledo“: — szynki i oberże, „wvsokie akademje oszustów karcianych“. „El Potro de Cordoba“ — zwane tak od źrebaka, wyrzeźbionego przy studni. Jeronimo Alcalá. w „El Donado Hablador“ wysławia tę rzeźbę, jako artystyczny cud Kordoby. Cała ta okolica cieszyła się złą sławą: „cuando sale un mozuelo travieso, mai inchnado y de depravados costumbres, suele clamarse por epiteto: „Vos hermano, potrico sois de Córdoba“. W „Vida del Picaro“: Kordoba zwie się uniwersytetem, na którym łotrzy wszelkiego autoramentu otrzymują stopień doktorski.
  35. Satyra na pychę hiszpańską, domagającą się używania don przed nazwiskiem. Quevedo w „La Vida del Buscón“ mówi: „Zostało mi do sprzedania tylko jeden don, ale jestem nieszczęśliwy, gdyż nie mogę znaleść nikogo, coby go potrzebował. Jeśli ktoś już nie ma „don“ na przodku nazwiska, ma go z tyłu, jak Donadon, Faccendon, Cardon, Brandon, Bordon, i tak dalej“ (I 12). W „Obras Satiricas y festivas“ (Prematicas y aranceles generales) mówi Quevedo: że aire (powietrze) nazywają już don-aire (wdzięk). Podobne motywy satyryczne porusza Velez de Guevara w „El diablo cojuelo“. (J. Cadolso „Cartas marruecas“).
  36. Real — czwarta część pesety, czyli dwadzieścia pięć centesimów przedwoiennego franka lub lira. Te srebrną monetę królowie katoliccy ustalili na parytecie 34 maravedis. Moneta „maravedis“ jest pochodzenia arabskiego (od Almoravides).
  37. W tekście Juan Haldudo. Haldudo oznacza ubranego w długą suknię.
  38. Tak opowiada Cortadillo zaniepokojony student. Ukradziono mu sakiewkę, a Cortadillo, dworując z niego, uspakajał go zapewnieniem, że złodziej zwróci mu ją nawet uperfumowaną (Cervantes: „Rinconete y Cortadillo“, str. 109).
  39. W tekście w tem miejscu formuła przysięgi, wykrzyknik, użyty także przez Cervantesa w „El Rufian dichoso“, który brzmi: „vive Roque!“ — Kto był ten przysłowiony Roque nie wiadomo. Clemencin mówi o słynnym bandycie Roque Guinart, ale jego wywody nie są przekonywujące.
  40. Don Kichot podniósł nieporównaną Dulcyneę do godności cesarzowej Manczy. Kupiec przeciwstawia jej żartobliwie cesarzowe i królowe najbardziej pustynnych prowincyj hiszpańskich: Alcarria w Nowej Kastylji i Estramadury.
  41. W tekście: „ambar y algalia entre algadones“ — to jest pachnidła, chronione w specjalnem naczyniu. Nazwa tych pachnideł powraca także w „El Vizcaino fingido“, gdzie Brygida mówi do Krystyny: „Powiedział także, że jesteś okiem słońca, że twoje całe ciało jest ambrą, piżmem i wiwerą.
  42. Przy końcu swojej satyry na księgi rycerskie Cervantes każe Don Kichotowi odwoływać się napół żartem a napół serjo do czynów różnych rycerzy i popularnych „romances“. Słowa niniejsze są wyjęte z jednego z takich „romances“, zaczynającego się: „De Mantua salió el Marqués Danes Urgel el leal“ (Duran 355).
  43. Historia zaczyna się od słów: „En tiempo del valoroso infante don Fernando“. Maur Abindarráez pochodził z rodziny Abencerrajés z Grenady. Zakochawszy się w Jarifie, córce kasztelana z Cartama, w dniu, gdy się miał z nią spotkać, był wzięty do niewoli przez Rodryga Narvaez, który, wzruszony miłością dwojga młodych, dopomógł im do połączenia się. W roku 1593 w Medjolanie ukazała się książka Francesco Balbi z Correggio: „Historia de los amores del valoroso moro Abinde-Arrdez y de la hermosa Xarifa Abencerrases“.
    Romantyczne tradycje rycerskiej Hiszpanji i Grenady natchnęły Wiktora Hugo do napisania: „Aventures du dernier des Abencerages“, której akcja toczy się w czasach Karola V i księcia Lautrec.
  44. W dziele „Crónica llamada el triunfo de los nueve de la fama“, opublikowanem w Lizbonie w r. 1530, a później przerobionem przez mistrza Cervantesa, Juana Lopez de Hoyos, tych dziewięciu są: Jozue, Dawid, Judasz Machabejczyk, Aleksander, Hektor, Cezar, Król Artur, Karol Wielki i Godfryd de Bouillon.
  45. Siostrzenica Don Kichota kaleczy w ten sposób imię Alquifa, męża Urgandy, wielkiego czarnoksiężnika, wspominanego nieraz w księgach rycerskich.
  46. Amadis z Galji, bohater bretoński, najulubieńsza postać rycerskich romansów hiszpańskich, był mężem Oriany, ojcem Esplandiana i Periona, bratem Galaora i Florestana.
  47. Pierwszemi romansami rycerskiemi, wydrukowanemi w Hiszpanji, były: „Tirant lo Blanch“ (Walencja 1490 r.) i „Balardo del Sabio Merlin eon sus profecias“ (Burgos 1498). Najstarsze wydanie Amadisa pochodzi z Zaragoza (1508). Jest to kompilacja starych tekstów, prawdopodobnie portugalskich: „antiąuos originales“, dokonane przez Garcia Ordónez de Montalvo. W kwestji źródeł historji Amadisa pisali: E. Baret „De l’Amadis de Gaule et de son influance“ (Paris 1873). Braga: „Historia de la litter. portugueza“ (Porto 1890). M. Menendez y Pelayo „Origines de la noyela“ i C. Cortejon „Don Quijote“ (Madrid 1905). Historycy literatury hiszpańskiej i portugalskiej potwierdzają ujemny sąd balwierza.
  48. „Las sergas del muy virtuoso caballero Esplandi&n, hijo de Amadis de Gaula, llamada Ramo de los quatro libros de Amadis“ (Sevilla 1510) jest czwartą częścią i dopełnieniem słynnego romansu.
  49. Jest to: „El noveno libro de Amadis de Gaula: que es la cronica del muy vallente y esforcado principe y caballero de la ardiente espada, Amadis de Grecia: hijo de Lisuarte de Grecia: Emperador de Constantinopola y de Trapisonda: y rey de Rodas, que tracta de los sus grandes hechos en armas: y de los sus altos y estranos amores“.
    Pierwsze wydania były anonimowe. W wydaniu sevillańskiem z roku 1542 wymieniony jest jako autor Felicjan de Silva.
  50. Autorem jej był Antonio de Torquemada, sekretarz księcia Benavente. Książka wyszła w roku 1546 w Barcelonie.
  51. Książka napisana przez Melchor Ortega. Pierwsza jej część została ogłoszona w Valladolid w 1556 roku. „Dziwaczne przyjście na świat Feliksmarta“. — Matka Feliksmarta, Marcelina, powiła go na szczycie góry, na rękach dzikiej kobiety.
  52. Opublikowane w Valladolid w 1533 roku. Platir, synowiec Palmerina z Oliwy, syn Primaleome, stał się królem Lacedemończyków.
  53. Tytuł pierwszej części, wydrukowanej w Walencji w 1521 roku „Crónica de Lepolemo, Ilamado el Cavallero de la Cruz, hijo de imperador de Alemania“ — mówi, że jest to dzieło, przełożone z arabskiego na kastylijski przez Alonsa Salazar. Część druga została wydrukowana w Toledo w 1563 roku.
  54. Według Cortejón i Rodriguez Marin, słowa plebana odnoszą się do „Primera, segunda y tercera parte de Orlando Enamorado, Espejo de Caballerias, en el qual se tratan los echos del conde don Roldan y del muy esforzado caballero don Reynaldos de Montalban y de muchos preciados caballeros“, opublikowanej w Medina el Campo w r. 1586. Pierwsza z trzech części jest przekładem prozą poematu Bojarda, którego, jak się okazuje, nie cenił Cervantes. Francisco Garrido de Villena przetłumaczył „Orlando Innamorato“. (Wydania Walencja 1555, 1577 Alcala i Toledo 1581). Kontynuował przekład pod tytułem „Orlando Determinado“ (16 pieśni) don Martin de Bolea y Castro (Zaragoza 1578) tłumacz „Lagrime di S. Piętro — Tonsilla.
  55. W słowach plebana zawiera się bezwątpienia pochwała Ariosta i jego poematu. Chociaż Ariosto jest zbyt swobodny w mowie, pleban nie odradza jednakże lektury. Zupełnie jawnie i słusznie pogardza przekładami kastylijskiemi, dokonanemi przez Don Jeronimo de Urrea. Nie lepsze były dwa inne przekłady prozą. Hemando de Alcocer (Toledo 1550) i Diego Voiques de Centuras (Madrid 1585). Uwielbienie, jakie miał Cervantes dla Ariosta, widoczne jest z ustępu Gaaltei (VI st. 188). Calliope, mówiąc, że jej zadaniem jest wspomaganie „boskich duchów“, dodaje, że ona to unieśmiertelniła imię znanego Petrarki, sprowadziła do mrocznego piekła i do nieba zawiodła Dantego i pomogła boskiemu Ariostowi utkać różnobarwną i piękną tkaninę. Przez usta Don Kichota chełpi się Cervantes, że umie trochę po toskańsku i że może śpiewać stancę Ariosta. Wspomina Ariosta także z wielkiemi pochwałami w drugiej części Don Kichota K. I.
  56. Kapitan de Urrea, Aragończyk, gubernator miasta Puglia, przetłumaczył oktawą „Rolanda“. Pierwsze wydanie ukazało się w 1556 roku w Lionie; w ciągu XVI w. pojawił się szereg wydań, taką bowiem popularność zdobył sobie w Hiszpanji Ariosto. Rymy częstochowskie, błędna interpretacja, niechlujny język były przyczyną surowego sądu Cervantesa. Clemencin wymienia inne tłumaczenie Rolanda, dokonane przez Gonzalo de Oliva, znacznie według niego lepsze.
  57. „La Historia de las hazanas y hechos del invecible caballero del Carpio“ — napisana oktawami przez Agustin Alonso i opublikowana w Toledo w 1585 r. Inny poemat, (Toledo 1583), opiewający także Bernarda del Carpio, napisał Francisco Garrido de Villena. Mówi o nim Cortejón, potwierdzając zdanie plebana.
  58. Licencjat Pero Perez nie chce, aby z Palmerina z Oliwy (Salamanka 1511) pozostały nawet popioły, prawdopodobnie dla sprośności, w które dzieło obfitowało. Wysławia natomiast Palmerina z Anglji (pierwsze i jedyne wydanie toledańskie z 1548 r.). Księgi rycerskie musiały wywierać urok także na czytelników zrównoważonych, o wykształconych umysłach. Juan de Valdes w swoim „Dialogo de la lengua“ przyznając, że nie ma tak zdrowego żołądka, któryby mógł strawić czyny Esplandiana, Plorisanda, Lisuarta i t. d., unosi się jednak nad księgami rycerskiemi, które czytać się pozwalają. Palmerin z Anglji przypisywany był po odnalezieniu rękopisu (1828 r.) przez długi czas Francisco de Morales Cabral, który stał się „un discreto rey de Portugal“. Według pewnych danych autorem miał być Luis Hurtato.
  59. „Historia del valaroso y invencible principe D. Belianis de Grecia, hijo de emperador D. Beliano y de la emperadriz Clarinda, sacado de lengua griega, en la cual la escribié el sabio Fristón por im hijo del virtuoso varón Toribio Fernandez“. 1547. W pierwszych dwóch księgach tego dzieła bohater odnosi, według obliczeń Clemencina, 101 ran, aczkolwiek nie jest zaczarowany. To nieco zdziwiło biednego Don Kichota.
  60. Tłumaczenie kastylijskie (Valladolid 1511) rycerskiego romansu katalońskiego, napisanego przez Joanot Martorell i Marti de Galba. Tirant lo Blanch, został także przełożony na język włoski przez Niccoló Correggio (1501) i Lello di Manfredi (Wenecja 1538). Tirant był synem pana Marka de Tirania i córki księcia Bretanji.
  61. Chcąc wydobyć z tego ciemnego i zadręczonego przez komentatorów ustępu jakiś możliwy sens, nie będący antytezą do jawnych pochwał Tiranta Białego, trzeba przypuścić, że przed „hizo“, znajdowało się „no“, jak wyjaśnia Harzenbusch i Menendez y Pelayo, i przeczytać: „Pues no hizo tantas necedades de industria“ albo też zamienić słowo „industria“ słowem „ignorancia“. Na jedno to wychodzi, w pierwszym wypadku w formie pozytywnej, w drugim — negatywnej. Pochwała książki nie jest ironiczna, jak chcieli niektórzy komentatorzy, a co zbił Menendez y Pelayo. Cervantes, artysta o wybitnie realistycznym zmyśle, lubił Tiranta Białego właśnie dla realizmu, wyróżniającego go z pośród wszystkich fantastycznych ksiąg rycerskich. Autor Don Kichota zaznacza jednak, że dla dziwactw i ekstrawagancyj, tutaj opisanych, pisarz powinien był zasłużyć na galery. Dziwactwami dla Don Kichota musiały być: wyzwanie Don Kirieleison, który jednak umiera przed bitwą na grobie króla de Frisa, zwycięstwo Tiranta nad Tomaszem z Montalbanu, który później staje się franciszkaninem, mało rycerski pojedynek Tiranta z psem księcia di Galles, chuć cielesna mamki księżniczki Carmesiny, miłość cesarzowej Konstantynopolu do giermka Tiranta Hipolita i t. d.
  62. „Diana“ Montemayora jest naśladownictwem „Arkadji“ Sannazzara. Najlepszy ten pasterski poemat hiszpański, pisany naprzemian wierszem i prozą, składa się z siedmiu ksiąg. Maluje miłość pasterza Sirena i Djany, którą była pewna dama z Walencji. Poemat, wydany w 1558 czy 1559 roku, miał zarówno we Francji, jak i w Hiszpanji mnóstwo naśladowców. W „Coloquio de los perros“ żartuje Cervantes z mądrej Felicji i jej zaczarowanej wody. Historja miłości Felice i Felismena, zawarta w drugiej księdze, została przerobiona na nowelę przez włoskiego pisarza renesansowego, Bandella (Opera II 36), a później weszła w skład jednego z dramatów Szekspira.
  63. Dzieło Montemayora kontynuował Alonso Perez, medyk z Salamanki. Jest to: „Segunda parte de la Diana“ (Alcaid de Henares’ 1564), ubarwiona nużącą i pedantyczną erudycją. Gaspar Gil Polo z Walencji napisał „Diana Enamorada“, poemat dość dużej miary. W czwartej księdze „Galatei“ Cervantes wychwala Gil Pola i grą słów robi z niego Apolla.
  64. Poemat bez żadnej wartości, opublikowany w Barcelonie w 1573 roku. Autor jego wyśmiany został przez Cervantesa także w „El Viaje de Parnaso“ (c. III). Sam Apollo nazywa go barbarzyńcą i nieukiem.
  65. Sztuka włókiennicza i jedwabnicza kwitła w Wiekach średnich w Florencji. Antonio de Guervara mówi o „rasos de Florencia para traer el verano“, w swojem dziele: „Monosprecio de corte y alabanza de aldea“. Krzysztof de Villalón w „Viaje de Turquia“ chwali Florencję, która „de sedas, panos y rajas es muy bastecida y barato y otras muchas merrancias“. Ciekawe studjum „Impressioni italiane di viaggiatori spagnuoli nei secoli XVI e XVII“, pomieścił w „Revue Hispanique“ włoski tłumacz Don Kichota, Alfredo Giannini (1922 Tom LV).
  66. „El pastor de Iberia“ (Sevilla 1591). Autorem tego dzieła jest Bernardo de la Vega. Bernardo Gonzáles de Bovadilla napisał: „Primera parte de las Ninfas y pastores de Henares“. (Alcald. de Henares 1857). „Desengano de los celos“ — Bartolome Dópez de Encio (Madrid 1586).
  67. Autorem jest Luis Gálvez de Montalvo. (Pierwsze wydanie: Madrid, 1582). W „Coloquio de los perros“ przypomina Cervantes ten romans pasterski, a w Galatei pod imieniem pasterskim Siralva, wprowadza Montalva do swego poematu; Montalvo w sonecie, napisanem na cześć Galatei, wysławia Cervantesa, który, powróciwszy z niewoli w Algierze, „odrodził Muzy“. Cervantes odwdzięczył się pochwałą Montalva w „Canto de Caliope“.
  68. Zbiór poezyj, dokonany przez Pedro di Padilla w roku 1580. W „Canto de Caliope“ wychwala go Cervantes.
  69. Z roku 1586 (Madrid). Galatea Cervantesa zaczyna się także sonetem na cześć López Maldonado. Calliope śpiewa o nim:

    „Quien peneáis que es aquel que en voz sonora
    sus ansias canta regaladamente
    aquel en cuyo pecho Febo mora,
    el docto Orfeo y Arion prudente?
    Aquel que, de los reinos del aurora
    hasta los apartados de Occidente,
    es conocido, amado y estimado
    por el famoso López Maldonado“.

  70. „La primera parte de la Galatea, dividida en seis libros“, jest pierwszem dziełem Cervantesa. Wydana została w Alcala de Henares w 1585 roku. Część druga, tyle razy zapowiadana przez autora w dedykacji do „Comedias“, na tem miejscu, w prologu do drugiej części Don Kichota, oraz w słynnym liście dedykacyjnym do Persilesa, napisanym na pięć dni przed śmiercią („Puesto ya el pie en el estribo, eon las ansias de la muerte“) nie miała ujrzeć nigdy światła dziennego. Część pierwsza, napisana w ciągu 1584 roku, opowiada historję miłości Elicio i Galatei. Można przypuszczać, że pod imieniem Elicio, kryje się sam Cervantes, a pod imieniem Galatei Catalina de Salazar, z którą Cervantes ożenił się pod koniec tegoż roku.
  71. „La Araucana“, poemat historyczny, złożony z trzech części i trzydziestu siedmiu pieśni, jest naśladownictwem Tassa i Ariosta. Wysławia wojnę między Hiszpanami i Araucanami. Cztery pierwsze pieśni „Austriady“ są spoetyzowaniem „La guerra de Granada“ Hurtado de Mendoza (R. Foulché Delbosc, Revue Hispanique I 1894) i malują w straszliwie nudny sposób waleczne czyny Don Juana Austryjackiego. „El Monserrate“ (1588), poemat, zawierający 20 pieśni, napisał C. de Virues, poeta i żołnierz, który, również jak Cervantes, został raniony w bitwie pod Lepanto. Autor Don Kichota wychwala go nienazbyt słusznie w Galatei i Viaje de Parnaso. Treścią są dzieje występku i nawrócenia pokutnika Garin, który założył klasztor Monserrat w wieku IX, w pobliżu Barcelony.
  72. Marny poemat, składający się z dwunastu pieśni. Autor, Luis Barahona de Soto, sądził, że jest poetą o którym Ariosto mówił (Orl. Fur. XXX 16), że na lepszej lirze wyśpiewa koleje losu Angeliki po jej ślubie z Medorem. W części drugiej, kapitulum I „Don Kichota“ — wspomina go także Cervantes. W „Canto de Caliópe“ i w „Yiaje de Parnaso“ (cap. III) chwali go niezbyt słusznie. W „Galatei“ Luis Barahona występuje pod imieniem Lausa. Porównaj: Rodriguez Marin: „Luis Barahona de Soto: estudio bibliografico y critico“. Madrid 1905.
  73. Tutaj pamięć zwodzi Cervantesa. „Carolea“ i „León de Espana“ napisał nie Luis de Avila, lecz Jeronimo Sempere (Valencia 1560) i Pedro de la Vacilla Castellanos (Salamanca 1586). „León de Espana“ jest poematem o dwudziestu dziewięciu pieśniach. „Czyny cesarza“ — są to albo: „Comentarios de la guerra que hizo Carlos V in Alemania“ albo też poemat „Carlo Famoso“ (Valencia 1556), napisany nie przez Luis de Avila lecz przez Luis Zapata. Treścią są czyny wojenne Karola V, dokonane między 1522 a 1558 rokiem.
  74. Chodzi o nagrodę, jaką stanowiła bądź to więź laurowa, bądź też klejnoty. Była ona wręczana po turnieju dwóm rycerzom, z walczących ze sobą partyj. Rycerzów tych wybierali rycerze, damy i giermkowie, przyglądający się turniejowi. Rodriguez Marin cytuje „Ordenamiento del torneo“ Alfonsa XI, a Cejador y Frauca ustęp z Florindo (II, 14).
  75. Często, a nawet nader często, Cervantes każe przekręcać imiona własne i słowa, rzadko używane, ludziom o niskim poziomie umysłowym, jak ochmistrzyni, Sanczy, oberżyście, pasterzom i t. d.
  76. Żona Sanczo Pansy, zwana o kilka wierszy przedtem Juaną, teraz nazywa się Mari (forma ludowa od Marja). Jeszcze dziwniejsze, że w kapitulum V księgi drugiej Cervantes, zapomniawszy o Juanie i Marji, nazywa żonę Sanczy, Teresą. W Kapitulum LIX Księgi drugiej robi wyrzuty Avellanedzie, że ją nazwał w swym fałszywym Don Kichocie Mari Gutierrez. Komentator Rodriguez Marin, nie zgadzając się z wywodami Juana Calderona, przypuszcza wraz z Clemencin‘em, że jest to skutek nieuwagi Cervantesa. Cejador y Frauca utrzymuje, że Mari jest rodzajowem imieniem każdej kobiety z ludu. Odmiany tego imienia, jak Maritornes, Marimoco, Mariramos, Marisabidilla, Mariposa są w powszechnem użyciu. A zatem niema mowy o nieuwadze! Pretensja do Avellanedy jest niesłuszna, gdyż żona Sanczy zwała się Teresą, czego dowodzi Kap. V ks. II. Dla Cortejóna zwała się Juaną Teresą Gutierrez. Pierwsze imię, jako dla kobiet z ludu, opuszcza żona Sanczy w swym liście do księżnej, podpisując się drugiem imieniem, jakie na chrzcie świętym otrzymała. Nie używa także przezwiska „Cascajo“ (czerep, żwir). Sanczo używa tutaj imienia ogólnego, nadanego wszystkim kobietom z jego okolic, a czyni to dlatego, aby lepiej podkreślić różnicę między wspaniałością, królewską,, a nicością pospólstwa. Sanczo ma na myśli nie tylko swoją żonę, lecz każdą kobietę z ludu.
  77. W epoce, w której żył Don Kichot, wiatraki były nowością, poczytywaną za rzecz cudowną. Richard Fort w swem „Handbook for travallers in Spain“, mówi, że w Manczy zaczęto je stawiać w 1575 roku. Jerónimo Cordano w książce „De rerum varietate“ wyznaje szczerze: „Nie chcę taić, że jest to rzecz tak cudowna, iż gdybym jej na własne oczy nie ujrzał, nigdybym w nią nie wierzył“.
    Cóż dziwnego zatem, że Alonso Quijano wziął wiatraki za olbrzymy. Don Miguel de Unamuno, żarliwy wyznawca donkichotyzmu narodowego, jeden z najświetniejszych komentatorów Cervantesa, w książce swojej „La Vida de Don Quijote y Sanczo“, mówi, że „młyny to to samo, co dzisiaj lokomotywy, maszyny, dynamo. Tylko strach sprawia, że widzimy młyny i lokomotywy, miast olbrzymów, siejących zło. Młyny te mielą ziarno, a ludzie dzięki swej ślepocie jedzą z tej mąki chleb. Tylko strach, sanczopansowska trwoga, każe nam padać na kolana przed tymi olbrzymami chemji i mechaniki, błagając ich o miłosierdzie. Rodzaj ludzki odda wreszcie swego, pełnego nudy, ducha na progu kolosalnej fabryki, produkującej eliksir długiego życia. Tymczasem Don Kichot będzie żył dalej, ponieważ szukał zbawienia w sobie samym i ośmielił rzucić się na wiatraki.
  78. Fakt ten miał jakoby miejsce podczas oblężenia Jerez (1250) za czasów króla Don Ferdynanda III, zwanego Świętym. Lorenzo de Sepulveda ze zdarzenia tego wziął osnowę do swego „romance“ („Jerez aquesa nombrada — cercada era de cristianos“). Lope de Vega wspomina o czynie tym w „Laurel de Apolo“ (silva III).
  79. Gburowaty i ciemny Biskajczyk, mówiący łamanym językiem kastylijskim, padał często pastwą drwin hiszpańskich pisarzy. W intermezzo „El Vizcaino findigo“ Cervantes wprowadza na scenę Biskajczyka Quinones, którego ośmieszają donja Brigida i donja Krystyna.
  80. „Menar el gato al aqua“ — sens niejasny, nie mający odpowiednika w polskim przysłowiu czy powiedzeniu. Zdaje się, że ma to oznaczać: brać górę nad kimś.
  81. „Ahora lo veredes, dijo Agrajes“ — powiedzenie przysłowiowe, które w dosłownym przekładzie znaczy: „Zaraz to zobaczysz, rzekł X“. Wyrażenie to pochodzi z romansów rycerskich cyklu amadisowego. Siostrzeńcem Amadisa był Agrajes, który, imając się szpady, zawsze mawiał „Ahora lo veredes“. Quevedo ośmiesza go w „La Vista de los chistes“. (Obras satiricas y festivas. Str. 246 tom XXXIII Bibl. Clńsica Medrid 1910).
  82. Ariosto i autorowie romansów rycerskich przerywali nieraz opowieść w najciekawszem miejscu, aby czytelnik pozostał z „rozdziawioną gębą“. Cervantes podzielił pierwszą część swego dzieła na cztery księgi. Pierwsza kończy się tutaj, druga na rozdziale XIV, trzecia na XXVI, czwarta na LII. Druga część Don Kichota nigdy podziałów nie miała. Cervantes opublikował ją w dziesięć lat po ukazaniu się części pierwszej, czyli w 1615 roku. Chcąc podkreślić, że jego dzieło nie ma nic wspólnego z dziełem Ayellanedy, nazwał ją „Segunda parte“ i dał nową numerację kapitulów, których jest 74.
  83. Alcaná — po arabsku znaczy bazar lub rynek targowy. Rynek ten znajdował się obok słynnej katedry toledańskiej; mieli tam swoje kramy głównie kupcy żydowscy. Dzielnica ta, odpowiadająca dzisiejszej „Calle de las Cordenerias“, stanowiła żydowskie ghetto.
  84. „Moriscos“ byli to ochrzczeni Maurowie, którzy pozostali w Hiszpanji po upadku muzułmańskiej władzy. Mówili językiem kastylijskim, zwanym z arabska „aljamiado“. Po kastylijsku pisali alfabetem arabskim; pisma ich zwały się „aljamiados“. Język arabski, którym mówili chrześcijanie, zwał się „Algarabia“.
  85. Język hebrajski był w powszechnem użyciu wśród kupców żydowskich.
  86. Cid zamiast sidi — mój pan. Hamete (ten, co sławi) Benengeli. Jest to nazwisko arabskie rzekomego autora Don Kichota. Fikcyjną tę postać wynalazł sobie Cervantes, naśladując żartobliwie autorów ksiąg rycerskich, którzy dzieła swe przypisywali nieistniejącym autorom krajów cudzoziemskich. Benengeli zamienia Sanczo (część II, kap. II) w Berenjena, co znaczy: „gruszka miłosna lub dynia“. Cejador y Frauca tłumaczy to tem, że Maurowie byli amatorami dyń, których była wielka obfitość w mieście maurytańskiem: Toledo.
  87. Zanca — kość udowa.
  88. Cervantes myli się tutaj. To prawda jest matką historji, a nie historja matką prawdy.
  89. „Santa Hermandad Nueva“ utworzona została przez Izabellę Katolicką w 1476 roku. Był to surowy trybunał, postrach łotrzyków, grasujących po wsiach. „Santa Hermandad“ rozporządzała siłą 2000 uzbrojonych ludzi, pozostających pod dowództwem Alfonsa Aragońskiego, brata króla Ferdynanda Katolickiego. Trybunał ten posiadał własne prawodawstwo i sądownictwo.
  90. W tekście: „Sudar el hopo“. Hopo — egón. Wystrzępiony ogon lisa oznaczał także kiereję lub „szubę pasterza, z rodzaju tych, których do dziś dnia używają pasterze z Sardynji.
  91. Don Kichot czytał zapewne w „Historia caballeresca de Carlomagno“ (I, 17), że olbrzym Fierabracos zachwalił Oliverowi pewien balsam, który był przywiózł z Jerozolimy. Był to ten sam balsam, którym namaszczono ciało Chrystusa. „Y si de ello bebes, quedarás luego sano de tus heridas“.
  92. Pod murami Albrecca. w Catai, gdzie schroniła się córka króla Galafrone, piękna Angelika, trwał długi i zacięty bój. Epizody tej walki stanowią treść kilku pieśni „Orlando Innamorato“ Boiarda. Siła miłości przywiodła do Albrecca Orlanda i Agricane, króla Tartarji, a siła czarów: Rinalda. Król Agricane stał na czele potężnej armji.

    „Ventidue centinara di migliara
    Di cavalieri avea quel re nel campo;
    Turpino e quel che questa cosa nara.

    (c. X 26).
  93. Królestwa Danji i Sobradisy wspomniane są w Amadisie. Królem Sobradisy był Don Galaor, brat Amadisa.
  94. Jest to nieco humorystyczna, aczkolwiek szczera, gloryfikacja złotego wieku, będącego przeciwieństwem smutnych czasów Don Kichota. Przypomina nam tradycyjne i konwencjonalne pochwały Owidjusza (Metam. I. 105). Wergiljusza (Georg. I) oraz Tassa (chór! w pierwszym akcie l‘Aminta: „O bella eta dell‘oro“).
  95. W tym śpiewie pastuszym nie ma fałszywego idealizmu poezji bukolicznej, tyle razy wyszydzanej przez Cervantesa, który jednak był autorem Galatei. Szyderstwo to rozbrzmiewa najsilniej w „Coloquio de los perros“.
    W oryginale wiersz biały:

    Yo sé Olalla que me ádoras
    Puesto que no me lo has dicho,
    Ni aun eon los ojos siguiera,
    Mudos lenguos de amorios“.

  96. Wieśniak Pedro używa w oryginale słowa portugalskiego „cris“ zamiast „eclipse“. Skraca poprostu eclipse, jako słowo zbyt trudne dla niego, jak to zresztą czyni później ze słowem „esteri“.
  97. Auto (łacińskie autus) było z początku terminem palestranckim, oznaczającym dekret, rozkaz, czy regułę. Stąd autos“ — akta procesu. „Auto da fe“ było to wykonanie wyroku św. Inkwizycji, skazującej na stos. Autos de Corpus Christi, lub autos sacramentales de Corpus Christi zwano misterja w Wiekach średnich. Odbywały się one z początku w kościołach, a później na ulicach i na placach. Karol III w 1765 r. zabronił ich. „Autos sacramentales“ były to dramaty alegoryczne z postaciami symbolicznemi i biblijnemi.
  98. W tekście gra słów niemożliwa do oddania w przekładzie Samrna — świerzb, krosta i Sarra, czyli Sara, stuletnia żona Abrahama. W gwarze ludowej zarówno sara jak sarna oznaczała długowieczność. Rodriguez Marin cytuje ustęp z Moreto (De fuera vendra Jorn. I), a Correras „Vocabulario de refrenas“.
  99. W poezji ludowej konwencjonalnem jest porównanie piękności kobiecej do słońca i księżyca. „Questi du‘occhi quanto ben ti stanno — Paion du‘stelle fra la luna e il sole“ — brzmi początek pieśni maremmańskiej. Poeta casentyński śpiewa: „Quando nasceste voi, fior di bellezze — d‘accordo si trovo la luna e il suo splendore“ Giannini „Canti popolari toscani“ (Firenze 1902).
  100. Ustęp ze starożytnego „romance“, sparodjowany przez Don Kichota w Kapitulum II części I. Historja miłości Lancelota z jeziora i królowej Ginerwy, żony króla Artura stanowi treść księgi rycerskiej1: „La demanda del santo Gral, con los meravillosos hechos de Lanzarote de Lego y de Galoy su hijo (Toledo 1515). Historja ta musiała być znana już przed wiekiem XVI, gdyż wzmiankę o nie znajdujemy w Amadisie w „Rinaldo de Palacio“ Lopez de Ayola (1332 — 1407) w „Corbacho“ di Talavera (13867-1470). Były to kompilacje włosko-francuskie romansów cyklu „Okrągłego Stołu“.
  101. Satyrą na tę fałszywą, konwencjonalną lirykę miłosną jest nowela Cervantesa „Ilustre fregona“. Krytykę tej poezji daje Cervantes w „Coloqio delos perros“. Satyryczne wycieczki znajdujemy także w „El Buscón“ Quevedo i w Luis de Guevera „El Diablo cojuelo“.
  102. Ariosto mówi, że Zerbino zbiera broń Orlanda i zawiesza te trofea na sośnie. Później pisze na zielonym pniu:

    Armatura d’Orlando Paladino
    Como volesse dir: nessun la muova
    Che star non possa eon Orlando a pruova

    (Orl. Fur. XXIV).
  103. W „Djanie“ Montemayora występuje paź Fabio, który mówi, że pochodzi od Cachopino de Loredo. Cervantes wymienia żartobliwie tę rodzinę asturyjską w komedji „La Entretenida“. Zdaje się, że było to przezwisko ludzi niskiego stanu, zbogaconych nagle i z tego powodu chełpliwych. W Ameryce „cachupin“ nazywają emigranta hiszpańskiego.
  104. Wiadomo, że Wirgiljusz, umierając, kazał spalić Eneidę, której nie dokończył.
  105. Wiersz zachowuje wyszukaną i trudną formę oryginału. Jest to szesnastowierszowiec, rymowany w. następujący sposób: abc abcc deed ffghg. Przytaczam kilka wierszy początkowych:

    Ya que quieres, cruel, que se publique
    de lengua en lengua y de una en otra gente
    del áspero vigor tuyo la fuerza,
    haré que el mimo infierno communique
    al triste pecho mio un son doliente,
    con que el uso comun de mi voz tuerza.
    Y al par de mi deseo, que se esfuerza
    a decir mi dolor y tus hazanas
    de la espantable voz irá el acento
    y en el mezcladas por mayor tormento
    pedazos de las miseras entranas.

    Wiersz ten zniekształcili zupełnie dwaj poprzedni tłumacze polscy, nie zachowując formy i zmieniając do niepoznania treść.
    Podoski (1786 r.) pisze: (Ma to być odpowiednik wyżej umieszczonej strofy hiszpańskiej).

    „Pragniesz, okrutna, aby me usta głosiły,
    Co mi daje wycierpieć twa srogość bez miary,
    Aby ten jad wyzionąć, piekielnej poczwary
    Wzywam; niechaj mi doda wściekłości swej siły.
    Wymaga tego boleść, co serce rozdziera
    I przywodzi ostatnie czynić wynurzenie
    Zbyt długo zatajone wydać udręczenie
    Tysiąc śmierci doznając, niech zaraz umiera.

    Nie wiele lepiej spolszczył Zakrzewski, naogół zręczniejszy w poezji od Podoskiego, uginającego się pod ciężarem pseudoklasycznego rynsztunku:

    Okrutna! chcesz, bym głosił wyrazem goryczy
    Cierpienia, których źródło w twojej niewdzięczności
    Chcę wylać tę truciznę, chyba mi użyczy
    Na chwilę furja piekieł całej swej wściekłości.
    Dobrze... rozpacz i boleść, sił ostatek zbiera
    Do czczej pociechy żalów — a więc je ogłoszę.
    Jad długo ukrywany ciągle pierś rozdziera
    Jedna śmierć... a tysięca zgonów męki znoszę.

    W obu wypadkach więc mamy do czynienia z czterowierszem.
    Gdy się tak bezceremonjalnie postąpiło z formą, można — by było przynajmniej ocalić treść. Ale i pod tym względem mamy do czynienia nie z utworem Cervantesa, tylko z płodami Podoskiego i Zakrzewskiego.
    W liryce miłosnej włoskiego Quattrocenta kwitły podobne „disperate“, kancony w wyszukanej formie metrycznej, pełne erudycji klasycznej. Poeta, zrozpaczony niewzajemnością kochanki, zawodem miłosnym czy zdradą, przeklinał siebie, ukochaną i świat, wzywając pomsty i wróżąc najstraszniejsze nieszczęścia i klęski. W literaturze włoskiej zasłynął podobnemi kanconami Simone Serdini ze Sieny i Fellce Feliciano de Verona. Nie mogę zrozumieć więc, dlaczego świetny znawca Cervantesa, Pellicer w swoim komentarzu do „Don Kichota“ nazywa Cervantesa twórcą tego rodzaju kancon. Naśladownictwo tak w treści, jak i w wyszukanej wersyfikacji nie ulega najmniejszej wątpliwości.

  106. Betis — klasyczna nazwa Guadalquiviru. Marzialis mówi o jego żyznych brzegach. „Beatis, olivifera crinis redimite corona“ I 12.
  107. Covarrubias mówi, że pastwiska kordobańskie były najlepszemi pastwiskami Hiszpanji. Pasły się tutaj stada wspaniałych koni królewskich. „Tierra tan fertil y adonde se le crian a su majestad los mejores caballos que se traen para su servicio; para decir bien de un potro, decimos el de Cordoba (Jerónimo de Alcalá „El Donado hablador“) również Velez de Guevara w „El Diablo Cajuelo“ i G. Céspedes y Meneses w „Historias peregrinas y ejemplares“.
  108. Janguesi, czyli mieszkańcy Janguas w prowincji Segovii, lub też mieszkańcy Janguas, położonego między Lograno i Santo Domingo de la Calzada w Rioja, w Starej Kastylji.
  109. Sanczo Pansa mówi: „Feo Blas“ czyli „brzydki Blas“ zamiast Fierabras.
  110. W tekście „tizona“ od imienia szpady (Tizón), zdobytej przez Cyda na Maurze Bucár. Cyd zabił Maura ciosem swej szabli, Colada, która stanowiła łup, wzięty na hrabi Barcelony (Poema del Mio Cid)

    Mató a Bucdr, al rey de allén mar.
    y ganó a Tizón que mili marcos d‘oro val“

    (2425 — 2426).
  111. „Miastem o stu bramach“ zwano Teby w Egipcie, a nie Teby w Beocji, gdzie się miał urodzić Bachus, „radosny bóg śmiechu“.
  112. „La cronica de Tablante de Ricamonte y Jofre, hijo del conde Don Asson“. — Książka rycerska z cyklu bretońskiego, opublikowana w Toledo w 1513 roku. Hrabia Tomillas jest bohaterem innego romansu rycerskiego: „Historia de Henrique fi de Oliva, rey de Jherusalem, Emperador de Constantinopola“. (Seviglia 1498). Sucha ta opowieść zasługuje w pełni na ironiczną pochwałę Don Kichota (M. Menendez y Pelayo, Origenes. I).
  113. W Manczy istniała podówczas jeszcze „Santa Hermandad Vieja de Toledo“, utworzona w wieku XIII i ciesząca się wieloma przywilejami, nadanemi jej, przez San Fernando w 1220 roku (Pellicer II. 36).
  114. Laska urzędowa (vara) symbol władzy i prawości. „Trzymajcie je prosto — mówi Lope de Vega do jednego z alcadles z Sevilli — gdyż zwrócone są ku Bogu; jeśli się zniżają i pochylają, oddalają się od nieba“. Sprzedajność alcadlów i sędziów z czasów Cervantesa dawała powody do złośliwych satyr. Dowódcy chorągwi Santa Hermandad nosili nie „vara alta“, lecz zieloną laskę średniej wysokości, jak wiemy z dokumentu (1512), cytowanego przez Rodriguez Marin. Pastwą satyr i drwin padało także blaszane pudło, w którem mieściły się listy uwierzytelniające i obwieszczające.
  115. W tekście „Fue tortas y pan pintado“ — to znaczy słodkie ciasto i chleb z oliwą i ładogą. Podawano te przysmaki głównie na ucztach weselnych.
  116. W tekście „comado“ czyli cor(o)nado. Jest to nazwa starej monety miedzianej, małej; wartości. „No vale un cornado“ — znaczy: „Nie warte ani szeląga“. Puścił ją w obieg Don Sanczo IV (1284 — 1295). Przetrwała do XVI wieku.
  117. W komedji „El Rufian dichoso“ wspomina Cervantes dzielnicę targową (Heria zamiast Feria) Sevilli, cieszącą się równie posępną sławą, jak San Roman. Były to miejsca, zamieszkałe głównie przez oszustów i różnego gatunku zawadjaków. Hanazas y la Rua w książce „Los rufianes de Cervantes“ daje antologję głosów różnych pisarzy hiszpańskich o tej dzielnicy.
  118. Była to zabawa, ogromnie lubiana przez Hiszpanów. Cejador y France, biorąc za podstawę dwa ustępy z dzieł Svetoniusa i Marzlalisa, uważa ją za bardzo starą. W ostatnich dniach karnawału podrzucano na derze, trzymanej za cztery rogi, nieszczęśliwego psa. Podobnie jak z Sanczo Pansy zażartowano w Genui z Guzmána de Alfarache, który szukał nocą gościny w domu pewnego starca.
  119. „Andar de ceca en meca y de zoca en colondra“ — powiedzenie przysłowiowe. Meczet w Kordobie zwał się ceca (właściwie „zecca“ — po arabsku ołtarz i relikwiarz). Mahometanie pielgrzymowali do „meca“, czyli do słynnego meczetu w Mekce. Mniej jasna jest druga część zdania. „Zoca y colondra“ są to naczynia, używane przez pasterzy do destylowania mleka. „Zoca“ — naczynie drewniane, „colondra“ — z wołowego rogu. Widocznie używano tych naczyń na przemian, z czego powstało przysłowie.
  120. Jest to Amadis z Grecji.
  121. Pod tą nazwą znana była wyspa Cejlon.
  122. „Prześladowała mnie fortuna“ lub „ścigałem moją fortunę“.
  123. Jest to parodja przeglądu bohaterów i wojsk, tak często dokonywanego w poematach klasycznych i nowożytnych, np. w „Jerozolimie Wyzwolonej“ Tassa.
  124. Andrea Laguna z Segovii przełożył na język kastylijski i skomentował traktat o roślinach i ich naturze słynnego medyka greckiego Dioscorida. Dante wspomina o nim, jako o „il buon accoglitor del quale“ (Inf. IV 139). Laguna nauczał w Rzymie i cieszył się wielkiemi względami Pawła III. Umarł w 1506 roku w Segovii.
  125. „Incamiciata“ — słowo znane także w języku włoskim. Ci, którzy nocą chcieli zaskoczyć nagle przyjaciół, nakładali na zbroje białe koszule, aby się nie zgubić i rozpoznać w mrokach. Podobną, definicję słowa i jego historyczne wyjaśnienie dają najlepsze słowniki języka włoskiego. Varchi w ks. X swojej „Storia Fiorentina“ mówi o „incamiciata“ Stefana Colonna, walczącego z armją cesarską. („Classici“ Milano 1803).
  126. „Licenciado“ — tytuł człowieka, który ukończył szkoły uniwersyteckie. Franciosini tłumaczy: „człowiek, który uzyskał stopień naukowy na jakimkolwiek fakultecie, dającym mu prawo nauczania, jako specjaliście, w danym przedmiocie, zwał się licencjatem“. Ale „licencjatami“ w Hiszpanji nazywano także tych, którzy nosili długie suknie (w Rzymie „Monsignori“, w Neapolu „Abbati“). Bakałarz — człowiek, który otrzymał pierwszy stopień na fakultecie filozoficznymi prawnym lub medycznym.
  127. Gra słów między „agravio“ (obraza w sensie moralnym) i „agraviado“ — obrażonym, raczej urażonym (w znaczeniu fizycznem).
  128. Przypominam, że Rodryg de Vivar, czyli Ruy Diaz — to słynny — Cid el Campoador, bohater poematu narodowego „Cantar del Mio Cid“, który powstał około 1140 roku. W dwóch „romances“ zawiera się opowieść o Rodrygu de Vivar, który w obecności papieża w Rzymie pogruchotał na kawałeczki krzesło króla Francji, ponieważ stało ono na miejscu wyższem, niż krzesło króla Kastylji i spoliczkował pewnego księcia za uczynione mu wymówki. Papież go wyklął.
    Drugie „romance“ kończy się następująco:

    En saberlo luego el Cid — ante él se ha arrodillado
    — Absolvedme, dijo, Papa — si no seraos mai contado —
    El papa de piasodo — respondió muy mesurado
    — Yo te absolvo, don Rodrigo — yo te absuelvo de buen grado
    Con que seas en mi corte — muy cortés y mesurado.
  129. Eklezjasta módi: „Qui amat periculum in ello peribit“.
  130. Jest to trzydziesta pierwsza nowela z włoskiego „Novellino“ czyli „Libro di novelle et di bel parlare gentile“, zatytułowana: „Qui conta d‘uno novellatore ch‘avea Messere Azzolino“. Można ją wyprowadzić z „Exemplum XII (De rege et fabulatore suo) „Disciplina clericalis“ Piotra Alfonso. Podobną treść ma opowieść prowansalska „La Fableor“, pochodząca z w. XIH (zbiór Barbazana).
  131. W tekście „sin cautela“ — formuła trybunału Świętej Inkwizycji. Podsądny, uwolniony od kary, zostawał częstokroć pod obserwacją. Do sentencji wyroku dodawano wówczas „ad cautelam“.
  132. Być starym chrześcijaninem, to znaczy nie pochodzić od Maurów i żydów — uważali Hiszpanie za wielki zaszczyt. W intermezzo „El retablo de las maravillas“ Cervantesa Benito Repollo chwali się komicznie z swojej czystej krwi chrześcijańkiej:
    „Cuatro dedos de enjundia de cristiano viejo rancioso tengo sobre los cuatro costados de mi linaje“.
  133. Na dawnych dworach było w powszechnym obyczaju dawać szaty z sukna i złotogłowia. Wystarczy przypomnieć genezę słowa „livrea“. Noweliści włoscy wspominają często o podobnych darach. Bergamino Boccaccia „wozi z sobą trzy piękne i kosztowne suknie, które otrzymał w darze od różnych panów“. Di Vero’na przyodziany jest w suknię Cane della Scala, a messer Torello z Istrji każe żonie swojej dać Saladynowi i każdemu z jego towarzyszy: „due paia di Eole, l‘un foderato di arappo e l‘altro di vajo, non miga citta dine ne mercatanti ma da signore, e tre giubbe di zendalo, e panni fini“.
  134. Don Kichot mógł czytać o tem w Plinjuszu, lub też w jednym z niezliczonych „Bestiarii“ średniowiecznych. Brunetto Latini mówi w swem „Tesoro“: „Castore è une besia che conversa nel mare del Ponto. La natura gl‘insigne la cagione perche l‘uomo caccia; e quando vede che non possa fuggire, egli stesse se li schianta co‘denti, li coglioni e gittali dinanzi a cacciatori, e cosi campano lori corpi“...
  135. Srebrna moneta, złożona z ośmiu reali, mająca wartość dwóch franków.
  136. O „mutatio capparum“ wspomina Cervantes także w „Coloquio de los perros“. Kardynałowie i prałaci kurji rzymskiej zmieniali szaty zimowe na letnie w pierwszy dzień Wielkanocy za czasów Leona X. „Depositis cappis et capuciis pellibus subduplicatis, accipiunt alias cremserico rubro sive cremosino“.
  137. Niektórzy z hidalgów mieli prawo do 500 soldów wynagrodzenia, za krzywdy im wyrządzone. Klasa hidalgów, która mogła „devengar quinientos sueldos“ była wyższa od dwóch pozostałych.
  138. Były to kradzieże na porządku dziennym. Cervantes mówi o nich humorystycznie także w „Rinconete y Cortadillo“ a Matteo Alemán w „Guzmán de Alfarache“.
  139. Skazani na pręgierz, albo na szubienicę, jechali na miejsce stracenia na ośle, ubrani w tekturową, mitrę. Brutalne opisy podobnych scen mamy w „La Vida del Buscón“ Quevedo. Pablo de Segovia przechwala się cynicznie, że gdy ojciec jego wiedziony na szubienicę, wychodził z więzienia, kobiety z całego miasta zbiegły się do okien, tak bowiem okazale wyglądał.
  140. Do koncepcji wolnej; woli, o której mówi Dante: „Se non vuol, non s‘ammorza“ powraca Cervantes w „El licenciado Vidriera“ i w „Trabajos de Persiles y Sigismunda“.
  141. „El pié amigo“ — podpórka, którą zakładano skazańcom pod brodę, aby nie mogli ukryć twarzy w chwili chłosty publicznej.
  142. Słynna powieść hultajska, znana także w przekładzie polskim i przypisywana Don Diego Hurtado de Mendoza. Pojawiła się poraz pierwszy w Alcalá w 1554 roku.
  143. Stary Testament mówi, że żydzi, nękani głodem i pragnieniem, w czasie przejścia przez pustynię, wspominali z płaczem okres niewoli w Egipcie „Quando sedebamus super ollas carnium et comedebamus panem in saturitate“. Dlatego też „Volver a las ollas de Egipto“ znaczy powracać do wygodnego życia.
  144. Złoczyńcy, plądrujący na gościńcach, skazani na śmierć przez trybunał świętej Hermandady, byli przywiązywani do pala i zasypywani chmurą strzał. Ciała ich przez długi czas leżały niepogrzebane, służąc za przykład odstraszający. Izabella Katolicka, chcąc skrócić ich męki, wydała rozkaz, aby delikwentów duszono żelazną obręczą, a z łuków strzelano dopiero do ich ciał.
  145. W Księdze Machabeuszów mówi się o nich, że ani groźby, ani okrutne męki, zadawane im przez tyrana, nie mogły im odebrać męstwa.
  146. W Kapitulum czwartem księgi drugiej Sanczo opowiada bakałarzowi Samsonowi Karrasco o stracie swego osła, którego mu ukradli na Czarnej Górze.
  147. Jest to oczywiście niedopatrzenie Cervantesa. W „Don Kichocie“ podobnych błędów można znaleść kilkanaście. Ten jest tem jaskrawszy, że przecież przed chwilą była mowa o kradzieży osła. W tym samym rozdziale Don Kichot mówi jeszcze r.az do Sanczy, aby złaził z osła. (Porów. Kapitulum XXV). Dopiero w części drugiej (Kapit. II) Cervantes przez usta bakałarza Samsona Karrasco tłumaczy się z swojej nieuwagi.
  148. W komedji rycersko-pasterskiej „La casa de los celos“ (Dom zazdrości) Cervantesa sonet ten wypowiada nieszczęśliwy kochanek Angeliki, Rinaldo. Z tych pochwał kochanki śmieje się pasterz Corinto. W niniejszym sonecie Angelika zamieniła się na Fili.
  149. Tak dosłownie jest w tekście krytycznym Rodrigueza Marin według którego tłumaczenie to dokonane zostało. Tekst ten przewyższa znacznie tekst pierwszego wydania, opublikowanego w Madrycie w roku 1605, staraniem Juana de la Cuesta. Nie podległo ono rewizji Cervantesa. Opowieść o kradzieży osła, którą Cervantes niewątpliwie napisał, weszła do drugiego i trzeciego wydania, które się pojawiły między 1605 a 1608 rokiem. Fragmenty te różnią się między sobą, jak to wykazuje Cortejón w swojem krytycznem wydaniu, porównując także wydanie lisbońskie (1605 r.) walenckie (1605 r.), medjolańskie (1610 r.), brukselskie (1607 1611 1662), antwerpskie i ostatnie Fitzmaurice-Kélly (1898 r.). Różnice warjantów pochodzą stąd, że nie mamy, niestety, autorskiego rękopisu Don Kichota.
  150. Przysłowie, o którem Sanczo mówi, brzmi w oryginale. Al que no tiene, el rey lo hace librę, t. z. „Tego, który nie ma, król (z płacenia) rozgrzesza“. Tymczasem, jak zauważa słusznie Rodriguez Marin za długi szło się do więzienia.
  151. „No querer perro eon cencero“ — to znaczy: „Wie trzeba pożądać rzeczy, która więcej szkody i troski, niż korzyści przynosi“. Pies z dzwonkiem u łańcucha ostrzegałby przecież złoczyńców.
  152. Oryginał mówi o spodniej szacie „era de ambar, co większość komentatorów tłumaczy „woniejącą ambrą“. Kaftan skórzany z rękawami albo bez rękawów służył za zwierzchnią szatę. W wieku XVI i XVII powszechnie skraplano ambrą przedmioty skórzane, jak rękawiczki i t. d. (por. Rinconete y Cortadillo) Viardot mówi, ze w w. XV „coleto de ambar“ zwał się „collet de senteur“, albo „collet de fleurs“ i powołuje się na Montaigne‘a (122). Ale przecież po sześciu miesiącach przebywania w górach zapach bursztynu którym woniał szaleniec zakochany już dawno, musiał się ulotnić. Sądzę zatem, że Cejador y Frauca ma słuszność kiedy utrzymuje, że ten kaftan był zrobiony ze skóry wielorybiej, z której sporządzano przecież tarcze obuwie, suknie, zarzucane na zbroje, płaszcze, zasłony od komarów i t. d. Pewien rodzaj materji, pochodzącej z Aleksandrji, nazywano „ambar“. (La lengua de Cervantes, 11-79).
  153. Wydostawszy się z gór na dolinę Tamujar, Sanczo, który miał zamiar okrążyć całą Sierra Morena, znalazł się w najbardziej dzikiem, górskiem ustroniu, czyli koło Puerto Déspènaperros, w Andaluzji.
  154. Znana jest powszechnie historja miłości Pirania i Tisbe. Wola rodziców sprzeciwiała się ich związkowi. Nieszczęśliwi kochankowie mogli rozmawiać tylko przez otwór w murze, który rozdzielał domy ich rodziców. Z opowieści Owidjusza (Metam. IV 55 — 166) wielu poetów czerpało natchnienie, opiewając legendę tę do znudzenia. Szekspir czyni z niej parodję w „Śnie nocy letniej“.
  155. Aluzja do Księcia Ossuna. Grand Hiszpanji — był najwyższym tytułem szlachectwa. Prócz innych przywilejów, przysługiwał grandom przywilej nieodkrywania głów w obecności króla.
  156. Miastem tem była Kordoba, chlubiąca się z chowu najlepszych rumaków Hiszpanji.
  157. W tekście „sayo“. Covarrubias tłumaczy: „se dixo sayo el vestido de la muger de los pechos abaxo y lo de arriba saynelo“. Franciosini w słowniku hiszpańsko-włoskim mówi, że „sayo“ to „busto della donna“ — to znaczy górna część kobiecej sukni: stanik.
  158. Daraida, Garaya, Darinel są bohaterami dzieła Feliciano de Silva: „Don Florisel de Niqua (Salamanka 1551). Pierwszy to książę Agesilaos, syn Don Falanges i Alastrajaera, drugi — Don Arlanges, książę Hiszpanji. Darinel, syn bogatego chłopa z Tirel, zakochał się w księżniczce Onoloria, wychowanej, jako pasterka, nad brzegami Nilu. Częste apostrofy do kwiatów na łące i ptasząt w powietrzu odnoszą się do ich miłości. O Felicjanie de Silva i o jego eklogach mówił już Cervantes w Kapit. VI.
  159. Długo wierzono, że od księżyca zależy wilgotność i świeżość nocy. Dante mówi: „il freddo della luna“.
  160. Sławny lekarz z romansów rycerskich, który niejednokrotnie leczył Amadisa z Galji.
  161. W żadnym z pięćdziesięciu czterech „romances“, opiewających czyny Bernarda de Carpio, niema mowy o uduszeniu Rinalda. Ariosto (XXIII 85 — 87) mówi, że Mendricardo. walcząc z Orlandem, chciał go udusić.
  162. Medor był paziem nie Agromante, lecz Dardinello (Orl. Fur. XVIII. 165).
  163. Widocznie Cervantesowi, jak i innym, ów różaniec, uczyniony z węzłów na strzępie koszuli, wydał się bluźnierstwem. W następnym wydaniu (Cuesta z 1605 r.) różaniec ten zrobiony jest z dziesięciu żołędzi.
  164. „In its ingenuity of rhyme and certification and its transcedent absurdity this is the best piece of humorous vers in Don Quixote“ mówi o tym wierszu Ormsby.
  165. Nimfa „Echo“ jest nazwana „wilgotną“ („quella vaga — ch‘amor consunse col vapori“. Dante Pur. XII 14 — 15). Kochając niewzajemną miłością Narcyza, żyła w grotach i pieczarach (Owidjusz: Metam. III, 395).
  166. Wizygocki Król Wamba panował w Hiszpanji od 672 do 680 roku.
  167. Ten rodzaj wiersza zwie się w metryce hiszpańskiej „ovillejo“, czyli „kłębkiem“. Składa się on z dwóch części: pierwszą stanowią trzy wiersze, z których każdy jest rymowany z wierszem krótszym, trzy lub pięcio zgłoskowym, (de pie quebrado), druga część zwie się „redondilla“. Jest to strofa, złożona z czterech ośmiozgłoskowców. Dwa środkowe rymują się z sobą, a pierwszy i czwarty z wierszami poprzedniemi, zamykając je niby klamrą. Przekład oddaje formę oryginału; przytaczam ostatnią strofę:

    Quién mejorara ml suerte?
    Muerte!
    Y el bien de amor quien le alcanza?
    Mudanza
    Y sus males quien lo cura
    Locura.
    De ese modo no es cordura
    querer curar la pasion,
    cuando los remedios son
    Muerte, mudanza y locura.

    Poprzedni tłumacz, Zakrzewski, doskonale utrafił w ton oryginału. Natomiast Podoski wyjechał na harc z ciężkim, pseudoklasycznym rynsztunkiem natchnienia.

  168. Ganellon z Magancji był zdrajcą, który doprowadził do zguby oddział Rolanda w Roncesveaux Adolfo Vellido, albo Delfos wyszedł z Zamorry, oblężonej przez Króla Kastylji, Don Sancza Silnego (1072 r.), który chciał wydrzeć to miasto swej siostrze, donji Urraca. Udając, że zdradza swoją panią i że chce królowi wskazać sposób zdobycia miasta, zamordował Don Sancza skrytobójczo. Hrabia Juljan był wielkorządcą Afryki za czasów Don Rodryga, ostatniego gockiego króla Hiszpanji. Chcąc pomścić się za córkę swoją, Florindę, zniesławioną przez Don Rodryga, połączył się z Arabami i pomógł im zająć Hiszpanję. Bitwa pod Guadalete skończyła się klęską króla gockiego. Klęskę tę opiewa niejedno „romance“. Dwa najpiękniejsze: „En Ceupta esta Juan“ i „Las huestas de don Rodrigo desmayaban y huian“, naśladował Wiktor Hugo w „La bataille perdue“ i w „Les Orientales“. Robert Southey w „Roderick the Lest of the Goths“, Walter Scott w „Vision of don Roderick“ i Deschamps w „Rodrigue, demier roi Gothes“ czerpali natchnienie z źródła tych legend.
  169. Menendez y Pelayo wykazał, że historja Doroty jest przeróbką historji o „Felice y Felismena“ Jorge de Montemayor, który znów zapożyczył się od renesansowego autora włoskiego, Bandella (Nowela p. t.: „Niccola innamorata li Lattanzio va a servirlo vestita da paggio e dopo molti casi seco si marita, e ció che ad suo fratello awenne“). Jorge de Montemayor pomieścił historję „Felice y Felismena“ w swym słynnym romansie pasterskim „La Diana“. W romansie tym, po raz pierwszy, w literaturze hiszpańskiej występują kobiety, przebrane za mężczyzn. Ten wynalazek stał się wkrótce modą. Nadużywał go Cervantes (Las dos doncellas) i pisarze dramatyczni: Tirso de Molina, Lope de Vega i inni.
    „Proceso de Lope de Vega por libellos contra unos comicos“, ogłoszony drukiem w 1901 roku, dowodzi, że dzieje Don Ferdynanda i Doroty były wzorowane na historji miłosnej Lopego i Heleny Osorio. Cervantes nieraz dokuczał Lopemu złośliwemi docinkami. W pierwszej części „Don Kichota“ (kap. XLVIII) pleban wyraża się niepochlebnie o modnych komedjach. Do Lopego odnoszą się także słowa przedmowy, drwiące ze zwyczaju erudycyjnych cytat.
    Ponieważ ta waśń literacka była ogólnie znana, więc też „fałszywego“ Don Kichota przypisywano jakiemuś stronnikowi Lopego. Podejrzewano nawet, że Avellanedą jest sam Lope de Vega.
  170. Wzgórza na południe od Alcala de Henares. U ich stóp rozciąga się szeroka dolina, gdzie wznosiło się starożytne Complutum.
  171. W popularnej „Historji verdadera del rey don Rodrigo y de la perdida de Espana“ Maura, Miguela de Luna, mówi autor, że Tarikowi, który w 711 roku wyruszał z Afryki na podbój Hiszpanji, oznajmiła pewna kobieta, iż Hiszpan ja wpadnie we władzę tego wojownika, który mieć będzie na lewem ramieniu plamę, wielką jak ziarnko grochu.
  172. Widocznie stało się to w zwadzie z galernikami, ale Cervantes o tem w kap. XXXI nie mówi.
  173. Rozmowa Don Kichota z Sanczą, zawarta w tym rozdziale, stanowi, według Miguela de Unamuno, kwintesencję „kichotyzmu“. Na kłamstwa Sanczy odpowiada Don Kichot prawdami, opartemi o życie głębokie. Nie rozum, lecz wola stwarza świat! Stary aforyzm scholastyczny „Nihil volitum quin praecognitum“ należy zmienić na „nihil cognitum quin praevolitum“. „Na tym oszukańczym świecie, jak mówi Ramón de Campoamor, nic nie jest prawdą, ani kłamem, wszystko zależy od barwy szkła, przez które patrzymy“.

    Que en este mundo traidor
    Nada es verdad ni la mentira,
    Todo es segun el color
    Del cristál eon que se mira.

    Filozof powiedziałby, że Don Kichot w tej rozmowie z Sanczą stworzył teorję relawizmu poznania. Ale skoro wszystko jest relatywne, relatywnym jest i sam relatywizm. Rycerz Posępnego Oblicza dał dowód wielkiej wnikliwości duchowej, twierdząc, że jeśli Dulcynea miała dla Sanczy „zapach mężczyński“ — stało się to tylko dlatego, że Sanczo wąchał samego siebie. Ci, dla których świat składa się tylko z materji, wąchają jedynie siebie i niezdolni są do kontemplowania ruchu gwiazd po firmamencie!

  174. W noweli „Ilustre fregona“ mówi autor, że tym sposobem posługiwali się cyganie, chcąc, aby ich osły na jarmarkach wydawały się żwawemi i szybkobieżnemi zwierzętami.
  175. „Los cuatro libros del valoroso Cavallero Don Cirongilo de Tracia“ zostały opublikowane w 1545 roku w Sevilli. Było to tłumaczenie łacińskiego dzieła Bernardo de Vargas. Historję Felixmarte z Hirkanji posiadał Don Kichot w swojej bibljotece. Trzecia książka gospodarza to „Crónica del gran Capitan Gonzalo Hernandez de Cordoba y Aquilar“. Zawierała ona także autobiagrafję Diego Garcia de Peredes, zmarłego w Bolonji w 1533 roku. Był to awanturniczy i dzielny rycerz, walczący kolejno pod sztandarem Wielkiego Kapitana, papieża i króla Ferdynanda Katolickiego. O Don Gonzalu z Kardoby, wsławionym w wojnach z Maurami i Francuzami i nazwanym „Wielkim Kapitanem“ dostatecznie mówi historja. W dzielą „Vidas de Espanoles celebres“ ManuelaJosé Quintana znajdzie czytelnik wszystkie szczegóły. (Madrid. Rivadenegra 1867).
  176. Epizod ten jest historycznie prawdziwy. Don Garcia w bitwie pod Garigliano zepchnął Francuzów z mostu, zbudowanego na barkach.
  177. Historja ta nie ma żadnego związku z historją Don Kichota. Bakałarz Karrasco gani autora za to w drugiej części dzieła (kap. HI). Nowela Cervantesa została przerobiona na dramat p. t. „El curioso Impertinente“ przez Guillena de Castro. Być może, że Cervantes, pisząc ją, przypomniał sobie XLIII pieśń Rolanda Szalonego. W każdym razie nasuwać może to przypuszczenie podobieństwo historji Cefalo i Procri do historji Kamilli, Anzelma i Lotarjusza. R. Schevill w artykule, opublikowanym w 1910 roku w „Revue hispanique“ uważa za źródło „Powieści o nierozważnym ciekawcu“, opowieść Cristobala de Villalon „El Crotolón“, napisaną zresztą pod wydatnym wpływem Ariosta. Już w czasach Cervantesa twierdzono o tej noweli, „że nie jest zła, tylko, że w niewłaściwym miejscu pomieszczona“ („no por mala ni por mal razonada, sino por no ser de aquel lugar“). Cervantes tłumaczy się w kapitulum XLIV. „Pisać ciągle o jednej i tej samej rzeczy i mówić przez usta niewielu osób jest trudem nieznośnym. Aby tego zatrudnienia uniknąć w części pierwszej wspomagałem się wprowadzeniem różnych opowieści“. Na „El Curioso inpertinente“ zużyli krytycy dużo atramentu, ponieważ wprowadzenie tej noweli, jak i innych epizodów rzuca światło na technikę Cervantesa. Sąd krytyki wypadł naogół ujemnie. Nowelę chwalili tylko romantycy niemieccy, dla których wszystko w Don Kichocie było doskonałe.
  178. Poeta włoskiego Cinquecenta, Tansillo, był w Hiszpanji ogromnie czytany i naśladowany. Jego „Piscatorie“ przełożył na język hiszpański Lomas Cantoral. Wyjątek z poematu, tutaj zawarty, przełożył Luis Galvez de Montalvo. Zachowałem hiszpańską formę „redondillas“ (abab).
  179. Nie jest to głupi doktór lecz rycerz mantuański, w którego pałacu, położonym nad rzeką Po, gościł Rinaldo. Po skończonej uczcie gospodarz zaprasza gościa, aby napił się wina ze złotego kielicha. Z kielicha tego może pić tylko ten, kto ma wierną i cnotliwą żonę (XLII. 99 — 164).
    Doktór natomiast jest Mantuańczykiem — Anzelmem. Cervantesa znowu tutaj zawiodła pamięć. Przypominając sobie niejasno obu bohaterów, od pierwszego wziął łzy i skruchę, od drugiego imię Anzelma, zaś od obydwóch morał.
  180. Literatura renesansowa wszystkich krajów obfituje w podobne sądy co do kobiet. Kwestja „godności kobiecej“ była szeroko dyskutowana w djalogach Speroni i Tassa. W trzeciej księdze „Cortigiano“ (opuszczonej przez Górnickiego ze względu na obyczajność sarmacką) Castiglione, mamy echa tych dyskusyj. (Rozmowa donny di Palanzo, Juljana Medyceusza i Gasparo Pallavicino) Elisabetta Gonzaga wyciąga następującą konkluzję: „le donnę siano animali imperfetti, e per conseguente di minor dignitá, che gli uomini“.
  181. W „Casa de los celos“, na początku trzeciego dnia, zakochany pasterz Lauso śpiewa do Cloris ten sam sonet.
  182. Te cztery S, którym odpowiadać miały zalety doskonałego kochanka, pochodzą, według Luis Barahona de Soto, od początkowych liter przymiotników: sabio, solo, solicito i secreto. Brantóme sprowadza je do trzech, wspominając tę damę hiszpańską „qui manda a un une assignation, mais qu‘il portast avec luy trois S. S. S. qui estoyent a dire, sabio, solo, secreto“. Później takie warunki stawia kochankowi: „Lautre luy manda qu‘il croit, mais qu‘elle se garnist de trois F. F. F., qui sont qu’elle ne fust fea, flaca ni fria, qui ne fust ny laide, flacque ny froide“. Luis Barahona y Soto napisał cały wiersz, poświęcony objaśnieniu czterech S. Wiersz ten wszedł w skład jego poematu „Las lagrimas de Angelica“.
  183. Są to reminiscencje klasycznych wzorów wiernych kobiet, niepozbawione zresztą tutaj charakteru humorystycznego i ironicznego. O Porzji, córce Katona, a żonie Marka Brutusa opowiada Plutarch, że chcąc się dowiedzieć od męża napróżno o spisku na Cezara, raniła się ciężko w jego obecności, aby pokazać, że jest godna zaufania i wyższa nad ból. O Porzji mówi Castiglione, hiszpański pisarz, Diego de San Pedro w „Cárcel de Amor“ i wielu innych pisarzy tego czasu.
    Była to widać ulubiona heroina klasyczna.
  184. Clemencin zauważył tu słusznie anachronizm. Lautrec brał udział w wojnach, na południu Włoch, dopiero po śmierci Don Gonzala Fernandeza z Kordoby. Po walkach w Lombardji, „splądrowaniu Rzymu“ i bitwie pod Pavią, (1527) Francuzi, pod dowództwem Lautrec‘a, wrócili na południe Włoch, gdzie Lautrec wkrótce zginął.
  185. W „Crotolón“ Villalóna zawiera się opowieść o pięknej Ginerbie, Według Serrano y Sanz nowelę tę naśladował Cervantes. Tu i tam cnotliwość żony zostaje poddana okrutnym próbom przez zazdrosnego męża.
  186. Gospodarz węszy dobry zarobek i używa przysłowiowego powiedzenia łacińskiego, pochodzącego z antyfony, śpiewanej na początku mszy: „Gaudeamus omnes in Domino diem festum celebrantes“.
  187. Renesans oddziedziczył po starożytności i tę dyskusję o wyższości oręża nad piśmiennictwem. Humanista włoski, Filelfo, podtrzymywał sprawę oręża. Odpowiedział mu Muzio w „U Gentiluomo“ (1577). Muzia zwalczał znów w „Il Cavaliere“ Domenico Mora (1589). W „Cortigiano“ Castiglione, Canossa i Bembo głowią się nad tą kwestją.
    Jeszcze w wieku XVI wrzały na ten temat zawzięte spory. Boccalini w „Ragguagli di Parnaso“ powiada, że „rycerze i pisarze dyskutują na Parnasie o tem, co jest wyższe: oręż, czy literatura?“.
  188. Słowo „letrado“ — to nie „l‘homme de lettre“, lecz raczej jurysta. Widać to z ustępu „Monosprecio de corte y alabanza de aldea“ Ant. de Guevara, gdzie autor mówi o dochodach „letrados“, otrzymywanych za sprawy, których bronią. „Ślicznym“ tematem dla doktorantów byłoby porównanie „Pogardy dla dworu i pochwały wsi“ de Guevara z. „Żywotem człowieka poczciwego“ Reja oraz „Elegjami“ Kochanowskiego. Szkoda tylko, że literatury hiszpańskiej nie znał ani Rej ani Kochanowski.
  189. „Andar a la sopa“ — „Chodzić za zupą“ — mówiono o żebrakach, którzy, nie mogąc się wyżywić, zbierali się u bram klasztorów, aby otrzymać talerz zupy. Świetną scenę realistyczną, podpatrzoną u bram pewnego klasztoru w Madrycie, daje nam Quevedo („Vida del Buscón“).
  190. Królestwo León, podzielone dziś na prowincje León, Palencia, Valladolid, Salamanca i Zamora, miało od czasu Ordona II (914-924) stolicę tejże nazwy (nazwa pochodzi od legionem, t. j. od „legio septima gemina“ Augusta, a nie od „leonem“ jak chce tradycja ludowa). Królestwo Leónu chlubiło się starożytniejszemi królami, niż Kastylja. „Tuvo veinte cuarto reyes, antes que Castilla reyes“.
  191. Cervantes w romansie „Los Trabajos de Persiles y Sigismunda“ wysławia Medjolan. „Sus bélicas herrerias, que no parece sino que alli ha pasado las suyas Bulcano“. Cristobal de Villalón, wracając z niewoli tureckiej około 1580 r., podziwiał w Medjolanie piękną broń i sprzęty wojenne „Cosas de armas y joyas valen mas baratas que en toda Italia y Flandes; espadas muy galanas de tauxia eon sus bolsas y talabartes de la misma guarnición y dagas, cinco escudos cuestan, que sola la daga se lo vale aca („Viaje de Turquia“).
  192. Książęta Egmont i Horn stali się ofiarami krwawego i fanatycznego księcia Alby, posłanego w 1567 r. przez Filipa II do Flandrji, aby tam zdusił powstanie. We Flandrji powstał wówczas słynny „Trybunał krwi“.
  193. Słynny korsarz i renegat chrześcijański, którego historycy włoscy zwali Ucciali lub Occiali (od Ulugh Aluch Ali, czyli po turecku „renegat Ali“). Razem z Mahometem Sciaurak, paszą Aleksandrji, brał udział w bitwie pod Lepanto, walcząc pod dowództwem Ali Paszy. Waleczny ten i zawsze wierny Turkom kondotjer został po śmierci Draguta ogłoszony królem Trypolisu, a później Algieru i Tunisu (1569). W 1580 roku umarł otruty.
  194. Juan Andres Doria, synowiec wielkiego Doria, dowodził pięćdziesięcioma galerami hiszpańskiemi pod Lepanto.
  195. Forteca, broniąca wejścia do portu w Tunisie. W roku 1573 Filip II kazał ją Juanowi d‘Austria umocnić jeszcze lepiej, przez dodanie portu między laguną a bagnem. Na niewiele się to zdało, gdyż Turcy po roku zdobyli ją. Nazwa pochodzi od słowa „gula“.
  196. Serbelloni byli książętami Navary i Castione. Gabrjel Serbelloni, generał artylerii, służył w marynarce Filipa II. Wymieniony wraz z chrześcijanami, wziętymi do niewoli w Golecie, na Turków, wziętych do niewoli pod Lepanto, wrócił do kraju w 1580 r. i umarł w Medjolanie.
  197. Przydomek Jakóba Paleara, inżyniera wojskowego, służącego Karolowi V i Filipowi II. Brat jego, Jerzy, dowodził załogą w twierdzach Maiorca i Pamplone.
  198. Sprawował więc godność „wielkiego wezyra“ i „mufti“. Wiele szczegółów i interesujących danych o militaryźmie tureckim zawiera dzieło cytowanego już Cristobala de Villalón „Viaje de Turquia“, napisane w niewoli w Konstantynopolu.
  199. Cervantes zapewne przekręcił tutaj jego imię. W „Los banios de Argel“ nazywa go przecież Hassanem Paszą. Renegat z Wenecji, Hassan Pasza, był jednym ze sławnych dowódców korsarzy, tej prawdziwej plagi Algieru, Tunisu i Trypolisu. Służył z początku pod Dragutem, później pod Uchali, który go uczynił królem Trypolisu. W roku 1580 otruł go korsarz Cigala. (Diego de Haedo „Topografia y historia general de Argel). Po turecku „Aga“ jest tytułem dostojników wojskowych, generałów pułków janczarskich.
  200. Słowo etymologicznie arabskie oznacza „gmach, budynek“, wzniesiony w pobliżu morza (stąd hiszpańskie albanil). Więzienie niewolników, przykutych do wioseł, nazywało się „łaźnią“, ponieważ znajdowało się zawsze blisko morza i portów.
  201. Cervantes, podpisujący się także nazwiskiem Saavedra, był zapewne, w czasie pobytu w Algierze, świadkiem przygód, bohatera tej noweli, Ruy Perez de Viedma. Wiadomo, że Cervantes czynił niejednokrotnie, zawsze daremne, wysiłki wydostania się na wolność. Napomyka tutaj o nich.
  202. Była to twierdza w pobliżu Oranu.
  203. W dziele Cervantesa „Los banios de Argel“ mamy sceny, przypominające nam epizody niniejszej powieści. Renegat Hassan, pragnąc powrócić do Hiszpanji, zaopatruje się w świadectwa dwóch niewolników, chrześcijan: Don Lope i Vivance. Niewolnicy stwierdzają, że Hassan zawsze dobrze się obchodził z chrześcijanami, że został poturczony gwałtem, ale że w głębi duszy pozostał chrześcijaninem. W sztuce Cervantesa mamy ten sam epizod z trzciną, spuszczoną z okna przez córkę bogatego Hadji Morato, Zaharę, która kocha niewolnika, Don Lope. Zahara otrzymuje imię Marji i naradza się z Don Lope nad sposobem ucieczki do Hiszpanii. W ostatniej scenie dramatu autor wypowiada słowa, które dowodzą prawdziwości całego zdarzenia:
    „No de la imaginación-este trato se sacó — que la verdad lo freanó-bien lejos de la ficción-dura en Argel este cuento-de amor y dulce memoria, — y es bien que verdad y historia — alegreal entendimiento. — Y aun hoy se hallaran en el — la ventana y el jardin“. Ze smutnych wspomnień niewoli czerpał Cervantes natchnienie do innego swego dramatu: „El Trato de Argel“. Występuje w nim żołnierz Saavedra, który się dostał do niewoli. Dwie te sztuki i nowela, włączona do Don Kichota, mają analogiczne sytuacje i dopełniają się wzajemnie.
  204. W „Los banios de Argel“ ta niewolnica chrześcijanka, służąca w domu Maurów, nazywa się Juana. Pod jej opieką wychowywała się Zahora. Renegat Hassan wylicza jej cnoty:
    „Ella fue una gran matrona — archivio de Cristianidad — de las cautivas corona; — no quedó en esta ciudad — otra tan buena persona“.
  205. Brama Bab-ghazran znajdowała się we wschodniej stronie miasta Algieru. Nazwa oznacza „bramę trzód owiec“, gdyż prawdopodobnie tędy pędzono do miasta stada bydła.
  206. Z cnoty dotrzymywania słowa chełpili się zapewne szlachcice hiszpańscy, znajdujący się w niewoli tureckiej. Don Ferdynand odpowiada Zaharze: „Con todas: que la promesa — del hidalgo y caballero — es dueda liquida expresa — y ser siempre verdadero — el bien nacido profesa“.
    (Jornada II)
  207. Tagarynami nazywano Maurów z Walencji, a także z Aragonu i Katalonji. Nazwa pochodzi od słowa arabskiego „tharhri“ (pograniczny). Arabowie hiszpańscy uważali za granicę „thegr“ lub „zegri“ Aragon, gdyż była to ostatnia prowincja północna, zamieszkała przez Arabów. Maurowie z Andaluzji nazywali się natomiast Mudejares (wasale chrześcijan).
  208. Starożytna Julia Cesarea, dzisiaj Serseli. W 1610 roku schronili się tutaj Maurowie, wygnani z Hiszpanji. Olbrzymie lasy, rosnące w tych stronach, dostarczały drzewa na budowę okrętów. W 1738 roku trzęsienie ziemi zniszczyło wspaniały port.
  209. Nazwę tę dawali Arabowie renegatom-chrześcijanom. Nazwa pochodzi od słowa „gheldje“: „barbarus religionem Muhamedis non profitens“.
  210. W „Los banios de Argel“ Don Ferdynand dziwi się tej poufałości, z jaką Maurowie odnoszą się do chrześcijan-niewolników. żona dowódcy Algieru, Cauroli, odpowiada mu, że płynie to z dumy rasowej, która ich czyni pewnymi siebie:
    „No hay mora que aca se abaje — a hacer a algun moro ultraje — con el que no es de su ley — aunque supiese que un rey — se encubria en ese traje. — Por eso nos dan licencia — de hablar con nuestros cautivos. (Jornada H).
  211. Jest to t. zw. język lewantyjski: mieszanina prowansalskiego, włoskiego, hiszpańskiego, greckiego i arabskiego. Język ten, którym do dziś dnia mówią na brzegu azjatyckim Morza śródziemnego, uformował się prawdopodobnie w czasie wypraw krzyżowych.
  212. Tekst mówi: „Arnauta Mami“; Arnautami zwali się górale albańscy. Mami dowodził galerą korsarską, która, na wodach Marsylji, wzięła do niewoli galerę hiszpańską „El Sol“. Na pokładzie tej galery znajdował się przyszły autor „Don Kichota“ i Rodryg Cervantes, jego brat. Z niewoli powrócili dopiero w 1575 roku. Albańczyka Mami, słynącego z dzikiego okrucieństwa, wspomina Cervantes także w „La Espanola inglesa“.
  213. „Dobla“ — złota moneta kastylijska, o różnej w różnych czasach wartości. Przeciętną wartość można ustanowić na dziesięć dzisiejszych pesetów.
  214. Złota moneta algierska. Nazwa jej pochodzi od słowa „Sułtan“, albo „Soldan“ („król“).
  215. Od słowa arabskiego „bahar“ — (nawa). Baharami nazywano Maurów, którzy za zapłatą wiosłowali na galerach.
  216. Nazwa „Caba rumia“ poszła z deformacji słowa arabskiego „gubr-romia“. Arabowie hiszpańscy zwali „rumia“ chrześcijankę, która przyjęła mahometanizm. Legenda ludowa uczyniła z „caba“ imię własne renegatki chrześcijańskiej, czyli „złej kobiety“, identyfikując ją z Florindą, córką Don Juljana, uwiedzioną przez Don Rodryga, ostatniego króla gockiego. Na legendzie tej oparł się Lope de Vega w „El ultimo Godo“ i Jose Zorilla w dramacie „El punial de Godo“. W kapitulum XXXII drugiej części „Don Kichota“, Cervantes wspomina tę fatalną „cava“, która była przyczyną klęski Hiszpanji.
    „Oh dolor sobre manera — oh cosa nunca cuidada! — que por solo una doncella, — la qual Cava se llamaba — causen estos dos traidores — que Espana sea demenada — y perdido al rey senor — sin nunca del saber nada“.
  217. Kula łańcuchowa — czyli pocisk, składający się z dwóch półkul, powiązanych łańcuchem.
  218. Była to straż pograniczna, broniąca brzegów Hiszpanii przed Maurami i piratami.
  219. Miasteczko nadbrzeżne, położone o dwadzieścia dwa kilometry od Malagi, w kierunku wschodnim.
  220. Rodriguez Marin w dokumentach Inkwizycji toledańskiej, przechowywanych w Archiwum Historyczno-Narodowym odkrył, że każdy renegat, który postawił nogę na gruncie hiszpańskim, musiał stanąć zaraz przed Trybunałem świętego Oficjum, jeżeli nie chciał być posądzony o herezję. Renegaci wykazywali świadectwami i dokumentami, że oddawna pragnieniem ich było powrócić na łono Kościoła katolickiego, a później odbywali naznaczoną im pokutę.
  221. W sztuce Lope de Vega „Los Cautivos de Argel“ zawarty jest epizod, podobny do tej noweli Cervantesa. W literaturze hiszpańskiej tych czasów częste są opowieści o życiu chrześcijańskich niewolników w Algierze i w Tetuanie. Elementem maurytańskim interesowali się bardzo noweliści po Cervantesie. Dysząc rasową nienawiścią do narodu korsarzy, którzy przez wieki pustoszyli Hiszpanję, jednocześnie poddawali się urokowi tego awanturniczego i fantastycznego świata. Nowela Cervantesa „El amante liberał“ ma akcję bardziej powikłaną i obfituje w ciekawsze przygody, niż „Opowieść Niewolnika“, włączona do „Don Kichota“.
  222. Reminiscencja klasyczna, powstała z wiersza Wergiljusza (lib III, 513)... „surgit Palinurus et omnes — explorat ventos... Sidera cuncta notat tacido labentia caelo“.
  223. „Diva triformis“ — mówi Owidjusz. Luna na niebie, Djana na ziemi, Proserpina lub Hekate w podziemiach.
  224. Don Kichota nieraz zawodzi pamięć w rzeczach literatury. Rycerz Posępnego Oblicza, jak widać, niezbyt dobrze znał legendę o Apollu i Dafne, która, uciekając od miłosnych prześladowań boga, została przemieniona w laur.
  225. Przysłowie hiszpańskie: „Alia van leyes donde quieren reyes“. Genezą tego przysłowia był, jak się zdaje, t. zw. „sąd boży“ Króla Alfonsa VI (1072 — 1109) w Toledo. Król miał rozstrzygnąć „próbą ognia“, jaki rytuał ma odtąd obowiązywać: romański, czy mozarabski.
    Z próby wyszedł zwycięsko Juan Ruiz, z tekstem mozarabskim, lecz król mimo to kazał rzucić tekst ten z powrotem w ogień i zaprowadził w Aragonie, Katalonji i Nawarze rytuał romański.
  226. Oberżyści wiejscy, ludzie bez skrupułów, starali się żyć dobrze ze stróżami porządku publicznego i należeć nawet, z jakiegokolwiekbądź tytułu, do św. Hermandady, aby tylko mieć ręce wolne i aby ich łotrostwa uchodziły bezkarnie. Barwny obraz takiej gospody „jaskini zdzierstwa, łupiestwa i kradzieży“ daje Matteo Alemin w romansie swoim „Guzmán de Alfrache“. „Słowo oberżysty jest ostatnią instancją — mówi protagonista „powieści hultajskiej“ — niema się już do kogo zwracać i trzeba się polecić jedynie swojej sakiewce“.
  227. Wyrażenie „niezgoda w obozie Agramante“ pochodzi z XXVII pieśni „Orlanda Szalonego“ Ariosta.
  228. Sobrino, najrozsądniejszy z Saracenów, (pieśń XIV, 24) nie brał udziału w walkach w obozie Agramante. Mądrych rad udzielał Agramantowi raczej w innych okazjach, wyrzucając mu, że zgodził się na pojedynek między Ruggero a Mandrincardo.
  229. Była to danina nadzwyczajna, płacona przez poddanych króla Kastylji, z okazji ślubu królewskiego, dar weselny, składany w gotówce nowej królowej na potrzeby jej dworu. Jak informuje Rodriguez Marin, nazwa „składać się na papucie, czy pantofle“ poszła ze zwyczaju ofiarowywania pannie młodej pantofli, w których poraz pierwszy szła do ślubu.
  230. „Pax Octaviana“, — Pokój cesarza Oktawjusza Augusta, który, zdobywszy Egipt, powrócił triumfalnie do Rzymu. Dante w VI pieśni „Raju“ wysławia orła cesarskiego, który „pose il mondo in tanta pace“.
  231. W oryginale słowo, stworzone przez balwierza: „Mentironiana“ od słowa „mentira“ — kłamstwo.
  232. Jestto bezwątpienia najlepsza nowela z „Novelas ejemplares“ Cervantesa, dająca nam barwny obraz nizin społecznych w Sevilli. Rinconete i Cortadillo to dwaj obiecujący młodzieńcy, którzy robią wspaniałą karjerę w szkole przywódcy łotrzyków, Manipodia.
  233. „Las Sumulas de las sumulas“ jest przekładem hiszpańskim „Summa summularum“, dokonanym przez Gaspara Cardillo de Villopando w 1557 roku.
  234. Plutarch mówi o nim, że chcąc, aby zbuntowani Babilończycy powrócili do Djarjusza, zranił się w nos i w uszy i przeszedł do wrogiego obozu. Udał, że te rany zadał mu król. Zdobywszy zaufanie Babilończyków, został obwołany ich wodzem. Wówczas znalazł sposób, aby nakazać im posłuszeństwo Djarjuszowi.
  235. To, co mówi i co powie później kanonik o sztuce dramatycznej, będącej wówczas w modzie, podyktowała Cervantesowi zawiść w stosunku do Lope de Vegi. Lope de Vega w swem dziele: „Arte nuevo de hacer comedias“ przyjmuje w teorji wzory klasyczne, lecz w praktyce domaga się dla siebie nieograniczonej swobody, aby w ten sposób móc schlebiać gustom szerokiej publiczności. Cervantes, któremu niezbyt szczęściło się w pisaniu dla sceny, już choćby przez opozycję do swego potężnego rywala, Lope de Vegi, był obrońcą sztuki klasycznej, triumfującej wówczas na scenach Włoch i Francji. O teorjach estetycznych Cervantesa mówi obszernie doskonała praca Cesare de Lollis „Cervantes reazionario“ (Roma 1924).
  236. Były to trzy sztuki, napisane przez Lupercio Leonardo Argensola (1562-1613). Do dni naszych dochowały się tylko dwie: „Izabella“ i „Alessandria“. Intryga ich jest tak zawikłana i niezręczna, że pochwały Cervantesa są zupełnie niesłuszne.
  237. „Niewdzięczność pomszczoną“ napisał Lope de Vega, „Numanzię“ Cervantes, „Zakochanego kupca“ Gaspar de Aguilaz, „Łaskawą nieprzyjaciółkę“ Francisco Tárrago, kanonik, którego autor „Don Kichota“ wysławia także w prologu do swych „comedias“.
  238. Jest to wyraźna aluzja do Lope de Vegi, który w swojej „Arte nueva“ pisał co następuje: „Nikt bardziej odemnie nie zasłużył sobie na miano barbarzyńcy, bowiem łamię prawa sztuki, pozwalając memu umysłowi bujać swobodnie; dzięki temu uczeni Włoch i Francji zowią mnie ignorantem“.
  239. W swojej sztuce poetyckiej mówi Lope de Vega: „Como las (komedje) paga el vulgo es justo — hablarle en necis para darle gusto“.
  240. O Cydzie, Fernan Gonzalesie, Gonzalo Fernandez i o don Garcia de Peredes mówiłem już w przypisach do odnośnych rozdziałów.
    O Garci Perez de Vargas istnieje podanie, że, w czasie oblężenia Sevilli, dwa razy wszedł zupełnie sam między zastępy Maurów, którzy nie śmieli uderzyć na niego. Garcilaso de la Vego był przodkiem sławnego poety i rycerza, który padł na polu bitwy w 1536 roku.
    Przodek ten miał przydomek „el de Ave Maria“ na pamiątkę wielkiego czynu, wysławianego w wielu „romances“. W bitwie pod Salado zabił on, mianowicie, Maura, który na ogonie swego rumaka umieścił napis: „Ave Maria“. Don Manuel de León, żyjący za czasów Królów Katolickich, wszedł do klatki ze lwami, aby podnieść rękawiczkę ukochanej przez siebie damy, która w ten sposób chciała wystawić jego miłość na próbę. Don Manuel de León, rękawiczkę podniósł, ale później o damie tej nic już wiedzieć nie chciał.
  241. O Floripes mówią romanse cyklu feudalnego Doon‘a de Mayence. Zakochawszy się w Guido, albo w Guy z Burgundji, siostrzeńcu Karola Wielkiego, zamknęła go w wieży zamku wraz z innymi parami Francji. Na odsiecz przybył im Karol wraz z Fierabraco, bratem Floripes, który, zwyciężony przez Olivera, przyjął chrześcijaństwo. O Floripes mógł czytać Don Kichot w „Historia del emperador Carlomagno y de los doce Pares de Francia“, przełożonej przez Nicolas de Piamonte. „Le puente de Montilbe“ („Most z Montilby“) jest tytułem dramatu Calderona.
  242. Historia Pierres‘a, syna hrabiego Prowancji i pięknej Magalony, córki króla Neapolu, napisana po prowansalsku i przełożona na język francuski w XV wieku, została wydana po hiszpańsku w 1519 roku.
  243. Są to dwa wiersze, wyjęte z przekładu „Los triunfos“ Petrarki, dokonanego przez Alvar Gómez de Ciudad Real.
  244. Juan de Merlo, Portugalczyk z pochodzenia, służył pod rozkazami Juana II Kastylijskiego (1406-1454).
  245. O czynach Pedro Barba i Gutierre Quijada, rycerzy kastylijskich z XV w. opowiada „Crónica“ del rey don Juan II de Castilla“. Według Clemencina Don Kichot chwali się, że pochodzi w prostej linji od Gutierre Quijada.
  246. Szwagier Çuinones, bohater turniejów i czynów rycerskich za czasów Don Juana II. Rycerz ten ślubował, że w każdy czwartek będzie kładł na szyję obręcz żelazną, na znak niewoli, w jakiej go trzyma ukochana dama i że zdejmie ją dopiero wówczas, gdy obroni most San Marco de Oberigo przed natarciem wszystkich rycerzy, którzy zechcą brać w bitwie tej udział. Sześciuset rycerzy przyjęło wyzwanie, walcząc w kilkudziesięciu spotkaniach z Ludwikiem de Falcas i z dziewięciu jego towarzyszami. Podczas walki złamano trzysta stalowych lanc medjolańskich. Zwycięstwo odniósł de Falcas, który z swej obręczy uczynił emblemat i odznakę honorową dla swoich towarzyszy.
    Czyny te są treścią dwóch poematów hiszpańskich: „Esvero y Almadora“ Don Juana Maria Maury y Benitez (1772-1845) i Don Angel‘a de Saavedra y Remirez de Baquedano (1791-1865): „El paso honroso“.
  247. Zakon Santiago, napół religijny i napół wojskowy, został założony w 1170 roku, za panowania Don Fernando de León. Składał się z trzystu rycerzy, którzy ochraniali pobożnych pielgrzymów, udających się do Sanktuarium w Campostella (Campus stellae) na grób Sw. Jakóba. Do zakonu należeli także kanonicy z San Eloy. Oznaką był wielki czerwony krzyż na szatach. Zakon rycerski Calatrava powstał w 1158 roku w mieście Calatrava, za panowania Don Sanczy III Kastylijskiego. Zakon Alcantara, albo Zakon świętego Jana wziął swą nazwę od miasta, leżącego nad Tagiem (Norba Caesarea) Biskup Salamanki nadał zakonowi regułę i ubiór: białe szaty z krzyżem zielonym.
  248. Mówiłem już, że Bernard de Carpio był postacią legendarną. „Crónica generał“ Alfonsa X przynosi zbiór legend o nim, które wchodziły uprzednio w skład kronik łacińskich Luca de Tuy i arcybiskupa Rodryga. Według legendy, Bernard był synem siostry Alfonsa Czystego, Ximeny, wydanej w tajemnicy za mąż za Księcia Saldana. Wychowywał się na dworze wuja i zasłynął świetnemi czynami pod Ronceveaux, potykając się z rycerzami Karola Wielkiego. Alfons, dowiedziawszy się o małżeństwie Ximeny, wtrącił księcia Saldana do więzienia. Bernard daremnie domagał się uwolnienia swego ojca. Gdy król nie dotrzymał obietnicy, oskarżył go o krzywoprzysięstwo na sejmie w León; później wzniósł zamek warowny i wydał wojnę królowi Hiszpanii. Król, wzamian za wydanie mu zamku, rozkazał uwolnić księcia Saldana, jednakże, gdy wysłańcy przybyli do więzienia, książę już nie żył. Bernard de Carpio opuścił wówczas królestwo León’u i udał się do Aragonu, gdzie umarł.
  249. Za czasów Cervantesa żołnierze nie mieli jeszcze jednolitych uniformów i każdy ubierał się tak, jak chciał, oczywiście jaknajbarwniej. W „El licenciado Vidriera“ mówi Cervantes o Tomaszu Radoja, że, zrzuciwszy suknie studenckie, przebrał się za papugę.
  250. Wspomnienie Neapolu było specjalnie drogie Cervantesowi. W „Podróży na Parnas“ nazywa to miasto „De Italia gloria y aun del mundo ilustre“ i „Madre de abundancia y nobleza”. Z równym entuzjazmem mówią o Neapolu inni pisarze hiszpańscy w w. XVI i XVII.
  251. Ze sposobu, w jaki kończy się część pierwsza „Don Kichota“, widać, że Cervantes nie wiedział jeszcze, czy napisze część drugą. Możeby się tak i nie stało, gdyby nie plagjat Avellanedy. W każdym razie epitafia Akademików z Argomasilla nie są tu na swojem miejscu.
  252. Wierszem tym kończy się szesnasta oktawa XXX pieśni poematu Ariosta, który chciał powiedzieć, że ktoś inny będzie opiewał powrót Angeliki do Catai.
  253. T. j. „Don Kichota“.
  254. Cervantes znacznie wyżej cenił „Los trabajos de pérsiles y Sigismunda“ niż Don Kichota. Dlatego też utożsamia się tutaj z bohaterem swego słabego naogół dzieła.
  255. Aluzja do bitwy pod Lepanto (17 październik 1571), w której Cervantes odniósł trzy rany.
  256. Aluzje do Lope de Vegi.
  257. Nazwę tę nadawano urzędnikom miejskim Grenady, Kordoby i Sevilli.
  258. Pieśni te składają, się na satyrę, która powstała za czasów Henryka IV.
  259. Możliwość nowego najścia Turków była w w. XV i XVI tematem ciągłych rozmów i dyskusyj. „Czy myślicie, że Turczyn przyjdzie w tym roku do Włoch“? — pyta pewnej białogłowy braciszek Timoteo w komedji Machiavella „Mandragola“. W 1612 roku, gdy Cervantes pisał drugą część Don Kichota, obawy te wzrosły; książę d‘Ossuna, na rozkaz Filipa III, jął fortyfikować brzegi Neapolu i Sycylji.
  260. Za czasów Filipa II, gdy Hiszpanja przeżywała zupełną anarchję ekonomiczną, nie brakowało statystów, którzy chcieli zreformować państwo i rządy. Jednego takiego statystę, udzielającego absurdalnych rad, w jaki sposób zdobyć Algier i Ziemię Swietą, wyszydził Quevedo w „Buscón“.
  261. „Morgante Maggiore“ Pulci’ego mógł czytać Don Kichot w przekładzie hiszpańskim, opublikowanym w Walencji w 1533 roku pod tytułem: „Libro del esforzado gigante Morgante y de Roldán y Reinaldos“.
  262. Poeta andaluzyjski to Luis Barohona de Soto, „sławny poeta kastylijski“ — Lope de Vega, który w 1602 roku opublikował w Sevilli poemat, złożony z dwudziestu pieśni „La Hermosura de Angelica“ („Piękność Angeliki“), opiewa w nim przygody Medora i Angeliki, porwanej przez Serdana i uwolnionej przez Medora. Poemat jest oczywiście imitacją Ariosta.
  263. W oryginale forma „insula“, używana często w romansach rycerskich (Insula Triste, Insula de la Torre Bermeja i t. d.). Sanczo wie, co te słowo oznacza, słyszał bowiem o „insula“ nieraz od swego pana; gospodyni nie rozumie go, bowiem zna tylko słowo „isla“.
  264. Jest to stary aforyzm łaciński: quando caput dolet, cetera membra dolent.
  265. W kapitulum XLIV drugiej części Don Kichota każe się Cervantes żalić domniemanemu autorowi arabskiemu, Benengeli na wielką, nędzę, prześladującą szlachtę i ludzi wysoko urodzonych. „Dlaczegóż, o ubóstwo, przymuszasz ich k‘temu, aby dziury swoich butów woskiem zatykali? Jakżeż to ścierpieć możesz, aby jeden guz u ich kabatu był z końskiego włosia, drugi ze szkła, a trzeci z jedwabiu... Czemuż ich kołnierze są zmięte jak sałata“?... Wspaniały portret biednego, choć pysznego hidalga naszkicował Azorin w swych „Los pueblos“ („Ensayos de la vida provinciana“).
  266. Sanczo Pansa zmienia Benengeli na Berenjena, (gruszka miłosna), tłumacząc, że Maur powinien się tak nazywać, ponieważ Maurzy są miłośnikami dyń, których była obfitość w maurytańskim mieście Toledo.
    Toledańczyków zwano wówczas „berengeneros“.
  267. Było to zaklęcie, używane powszechnie przez scholarów, chodzących w sukienkach duchownych. W „Pasagero“ Krzysztofa Suarez de Figureoa, pewien mistrz przysięga na Suknię św. Piotra, a temu, co się tej nowej przysiędze dziwi, odpowiada, że wolno się jest zaklinać na cześć rycerza, cześć hidalga, cześć żołnierza i na suknię św. Piotra. Ten tytuł kosztował go przecież wiele pieniędzy i trudów...
  268. Niema w tem żadnej przesady, ponieważ pierwsza część Don Kichota przyjęto wszędzie z powszechnem uznaniem. W części drugiej (kapit. XXXII) mówi Cervantes, przez usta księżnej, że „habia salido a la luz del mundo eon generał aplauso de los gentes“. Rodriguez Marin oblicza, że dziesięć edycyj pierwszych wyrażało się sumą 15.000 egzemplarzy.
  269. Tekst mówi: „pedir cotufas en el golfo“ („szukać trufli w wodzie“). Sanczo ma tutaj na myśli wyskok Rossynanta, który, wbrew swej flegmatycznej naturze, nagle zapragnął igrać z kobyłami Jangosów. (Część pierwsza, kapitulum XV).
  270. Don Alonso de Madrigal, biskup Avila i wielki uczony XV w. miał przezwisko „Tostado“. Kardynał Cisneros opublikował jego dzieła. W „Diablo cojuelo“ mówi autor, że Lope de Vega był „nowym Tostado w poezji“.
  271. W starożytnych farsach hiszpańskich głównymi bohaterami byli: Baskijczyk, Cyganka, sługa-żarłok, niewolnica lub służąca maurytanka i „el bobo“, albo „simple“, t. j. grubijanin i matoł, prawiący same głupstwa. Był on poprzednikiem typu „gracioso“, występującego w komedjach złotego wieku literatury hiszpańskiej jak „Conde no hay agravios no hay celos“ i „Ama y criado“ Francisco de Rojas Zorilla (1607-1648). Typ „bobo“ pojawia się po raz pierwszy w „Comedia de Rubena“ Gil‘a Vicente.
  272. Sacripante (Ariosto XXVII, 84), rumieniąc się ze wstydu, opowiada królowi Agramante, że gdy był zagłębiony w wysokich myślach, Brunello wyciągnął spod niego rumaka.) „La sella su quattro aste gli suffolse, — E di sotto il destrier nudo gli tolse“).
  273. Uroczystości te odbywały się na pamiątkę zwycięstwa pod Alcoraz (1096), odniesionego nad Maurami przez Piotra I, dzięki pomocy świętego Jerzego, który odtąd został patronem królestwa Aragonu.
  274. Starożytne wojenne zawołanie hiszpańskie, które weszło w zwyczaj po bitwie pod Clavijo, kiedy to według legendy Św. Jakób dopomógł królowi Don Ramiro I. Dodatek „cierra Espana“ jest późniejszy. W poemacie „Cyd“: Los Moros Haman Mafomat, los cristianos Santi Jaque“.
  275. Komentatorzy silili się odgadnąć, kogo miał na myśli Cervantes: Alonsa de Ercilla, Juana Rufo, Krzysztofa de Virues, którzy napisali „Araucanę“, „Austriadę“ i „El Monserrat“, czy też „trzech boskich poetów“, ukoronowanych przez Apolla na Parnasie, o czem mówi Cervantes w „Viaje de Parnaso“. Tymi trzema byliby w takim razie: Francisco de Figureoa, Francisco de Aldana i Fernando de Herrera.
  276. Strofy, złożone z pięciu wierszy ośmiozgłoskowych, zowią się quintillas. Później, gdy je zaczęto łączyć po dwie w jedną całość, powstały t. zw: „décimas“ lub „redondillas“, rymowane według schematu: abbaaccddc. Dzisiaj „redondillą“ nazywa się strofa czterowierszowa, w której wiersz pierwszy rymuje się z czwartym, drugi z trzecim.
  277. Donja Urraca, córka Don Fernanda I, króla Kastylji i Aragonu, została pokrzywdzona przez ojca, przy podziale królestwa. Gdy Don Fernando leżał na łożu śmierci, Urraca rozwodziła przy nim swe żale, o których opowiada popularne „romance“.
  278. W wieku XII, po Almoravides objęli władzę nad południową. Hiszpanją. W 1145 roku przybyli z Marokka do Tarify i zdobyli wkrótce Algeciras, Malagę, Sewillę i Kordobę.
  279. Ubiór ten dawało św. Oficium temu, kto kajał się za swoje błędy. W Hiszpanji była to oznaka infamji. Suknia z żółtego sukna była bramowana szkarłatem, w formie krzyża św. Andrzeja.
    Podobnie piętnowano w Rzymie Żydów. Pius V kazał nosić mężczyznom żydowskim beret żółty, zaś kobietom pomarańczowy welon na twarzy.
  280. Są to wiersze Garcilaso de la Vega, z jego elegji na śmierć Don Bernardina z Toledo, brata księcia Alby. Umarł, wracając do kraju, po zdobyciu Tunisu (1535).
  281. Poetą tym jest Garcilaso de la Vega.
  282. Rodriguez Marin przypuszcza, że ustęp ten odnosi się do Vicent Espinela i jego jadowitej satyry na kurtyzany z Sevilli. Satyra ta napisana została w 1578 roku.
  283. Herostates, chcąc się stać sławnym, podłożył ogień pod cudowną świątynię Diany.
  284. Wejście Karola V na kopułę Panteonu jest faktem historycznym (1536 r.). Panteon, świątynia pogańska, została zamieniona na kościół chrześcijański przez Bonifacego IV w 608 roku. Kościół ten w 830 roku Grzegorz IV poświęcił Dziewicy i Wszystkim świętym.
  285. Nazwanie Korteza „uprzejmym“ (cortesisimo) trzeba uważać za wyraz ironji Cervantesa, bowiem Kortez zasłużył sobie w pełni na przydomek „okrutnego“, zatopiwszy we krwi zdobyty Meksyk.
    Parini w „Mattino“ i Alfieri w satyrze „Il Commercio“ („Taccio del sangue American, cui bewe — L‘atroce Ispano“) napiętnowali gwałty tego bohatera, „monstrum w ludzkiem ciele“.
  286. Clemencin przypuszcza, że jednym z nich jest San Diego de Alcala, kanonizowany przez Sykstusa V w 1588 Z., drugim San Piętro d‘Alcantara, zmarły w 1562 roku.
  287. Tę zabójczą dokładność Cervantesa trzeba położyć na karb komizmu. Parodjując księgi rycerskie i „romances“, autor Don Kichota wprowadzał często do swojej prozy urywki znanych powieściopisarzy. Powyższe zdanie przypomina nprz. początek „romance“ hrabiego Claros de Montelban: „Media noche era por filo — los gallos querian cantar“.
  288. Włóczenie się nocą po cmentarzach było rzeczą niebezpieczną, nie ze względu na umarłych, lecz ze względu na żywych. Święta Inkwizycja miała oko na czarownice, które wyrywały zęby wisielcom i rozkopywały groby, jak nprz. „Celestina“ w słynnym dramacie Rojas, tej samej nazwy.
  289. Don Kichot sądzi, że Sanczo żartuje, mówiąc, że nie zna Dulcynei. Tymczasem Sanczo, którego strach obleciał, gdy się znalazł pośród grobów, mimowoli wyznał całą prawdę.
  290. Jest to początek „romance“ o klęsce pod Roncenvaux, gdzie „Don Carlos perdió la honra — murieron los doce pares“.
  291. Słowa te odnoszą się do „romance“ o Maurze Calainos („Ya cabalga Calainos“), który, zakochawszy się w córce króla Almanzor‘a, przysięga, że w dowód miłości przyniesie jej głowy dwunastu parów Francji. Bohater udaje się do Francji, gdzie zabija Baldovina i gdzie ginie w pojedynku z Orlandem.
  292. Są to dwa wiersze z „romance“ o Bernardzie del Carpio („Con cartas y mensajeros — el rey al Carpio envió“). Del Carpio kłóci się w tem „romance“ z królem Alfonsem III o posiadanie zamku w Alba de Tormes.
  293. Wyrażenie to oznacza: szukać kogoś naoślep, bez żadnych danych, czy wskazówek. Powiedzenie: „Ravennae maria quaerere“ pochodzi z czasów, gdy morze zalało Ravennę, „maria“ zmieniło się później na imię „Marja“.
  294. W oryginale formy djalektyczne.
  295. Porównanie ócz Dulcynei do pereł przypomina ustęp ze słynnego sonetu włoskiego poety, Berni, parodjującego „wypociny“ naśladowców Petrarki.
    Berni wysławia żartobliwie piękność swojej damy:

    „gli occhi di perla vaghi, luci torte,
    da ogni obbietto diseguale a loro“.

    Cervantes, znawca klasyków włoskich, czytał zapewne i ten sonet.
    Berni miał w Hiszpanji naśladowców, takich jak Argensola i Baltazar de Alcázar. („Ojos de perlas, blandos y benignos“).

  296. Nazwisko impresario teatralnego, urodzonego w Kordobie. Cervantes wspomina go także w „Coloquio de los perros“.
  297. Jest to auto sacramental, przypisywane Lope de Vega i pomieszczone w trzecim tomie „Dzieł“, wydanych przez Akademję hiszpańską.
  298. Dwa te wiersze pochodzą z „romance“ „Afuera, afuera, afuera“, w którem opisane są uroczystości, wyprawione przez króla maurytańskiego z okazji pogodzenia się dwóch rodów Abenseragów i Zegri‘ów. Wkrótce potem między rodami temi wybuchła nowa nienawiść.
  299. Tradycyjnym źródłem tych rewelacyj o cnotach zwierząt jest Plinjusz („Hist. Nat.“ X, 23). O ibisie i o bocianie mówi w „Tresor“ Brunetto Latini: „E quando si sentono alcuna malizia nel corpo per le vivande ch‘elle mangiano, si se ne vanno al mare e beono dell‘ acqua, ed empiesene bene da sua gorgia, e mettesi il becco di dietro a modo di cristeo, e cacciasi quell‘ acqua in corpo, e in quel modo purge la sua malizia“. O psie mówi Latini, że „oddając nieczystość, często je zjada“. Dlatego w „Bestiari“ średniowiecznych pies uchodził za zwierzę nieczyste.
  300. „Ex abundantia cordis os loquitur“ (św. Mateusz XIII, 34).
  301. „Caecus autem si caecum ducatum praestet ambo in foveam cadunt“ (św. Mateusz XV, 14).
  302. Wino z Ciudad Real cieszyło się dobrze zasłużoną sławą. W „Licenciado Vidriera“ mówi Cervantes:...„la imperial máe que Real ciudad, recámaza del dios de la risa“.
  303. W intermezzo „La Elección de los alcaldes de Daganzo“ opowiada Cervantes zabawną historję o Juanie Berracal, jednym z czterech kandydatów na syndyka. Otrzymał posadę, dzięki swoim przymiotom: znał się doskonale na wytłaczaniu wina.
  304. Od Andalos, jak Arabowie nazywali Wandalów, poszła później nazwa Andalosia i Andalusia.
  305. Giralda — piękna wieża słynnej katedry w Sevilli. Zbudował ją w końcu XII w. król maurytański, z dynastji Almohadi. Była to wieża obserwacyjna w pobliżu meczetu, przekształconego później na katedrę. Na szczycie wieży postawiono w 1568 r. ogromną statuę złoconą, obracającą się za podmuchem wiatru i wskazującą jego kierunek.
  306. Cztery wielkie posągi z szarego kamienia, przedstawiające jakieś zwierzęta i chrzczone przez lud nazwą „Byków z Guisando“.
    Posągi te znajdują się w winnicy klasztoru Jerónimos de Guisando, w djecezji Avila. Nie wiadomo z jakiego czasu pochodzą.
  307. Cabra (starożytne „Algebro“) miasteczko w prowincji Kordoba. W odległości kilku kilometrów od Cabra, otwiera się tajemnicza i olbrzymia otchłań, o której lud sądził, że jest „gębą piekieł“.
    Wspomina o niej Vicent Espinel w „Relaciones del Escudero Marcos de Obregón“, Luis Velez de Guevara w „El Diablo Cojuelo“ i Cervantes w „Ordenanzas de los poetas“, dodanych do „Vieje del Parnaso“.
  308. Dwa wiersze z poematu „La Araucana“ Don Alonso de Ecrilla y Zuniga, który „chce śpiewać nie o kobietach, ani o dworności zakochanych rycerzy, lecz o dzielnych bohaterskich czynach Hiszpanów, w czasie zdobywania Chile“.

    ...„pues no es el vencedor más estimado
    de aquello en que el vencido es reputado“.

  309. Ferrau, spotkawszy Rolanda i niepoznawszy go, chełpi się przed nim, że go zwyciężył w pojedynku, czemu zaprzecza Paladyn (Orl. Fur. XII, 44 — 45).
  310. Statuty niektórych bractw miały ustanowioną pewną karę pieniężną, którą grzesznik i winowajca płacił w mniejszej, lub większej ilości świec woskowych. Sanczo przypomina w kapitulum XLIII, że należy do pewnego bractwa religijnego w swojej wsi.
  311. Upojony swoją sławą, Don Kichot nie jest tu zbyt ścisły w rachunku. Dzisiaj jednak można naprawdę liczyć na miljony egzemplarze nieśmiertelnego dzieła.
  312. Diego de Miranda jest żywym portretem szlachcica, którego Antonio de Guevara uczynił bohaterem swego dzieła: „Monosprecio de corte y alabanza de aldea“. Te same zamiłowania, te same gusty i ten sam program spokojnego i wygodnego życia, dalekiego od gwaru wielkiemiejskiego! 
  313. Podobnie w „Cyganeczce“ (rozdz. IV) i w „Drodze na Parnas“ daje Cervantes wyraz swemu wysokiemu pojęciu o prawdziwej i szczerej poezji i słusznemu gniewowi na fałszywych poetów.
  314. „Diego de Miranda“ przypomina „Człowieka poczciwego“ Reja i „Pana Podstolego“ Krasickiego.Początek znanego wiersza Owidjusza: „Est Deus in nobis; agitante calescimus illo“.
  315. Klingi tych szpad nosiły znak małego pieska. Była to marka fabryczna Juljana del Rey, płanetnika z Toledo i Saragossy. W wieku XVII zasłużoną sławą cieszyły się także szpady Toledańczyka, Franciszka Ruiz Patilla. Wspomina o nim F. de Rojas w komedji: „Entre bobos anda el juego“.
  316. W „Monosprecio de corte“ mówi Antonio de Guevara, że domy wiejskie, służące nietylko za mieszkania, ale i do innych celów, były wielce szerokie. „O bendita tu, aldea donde la casa es mas ancha“. Tymczasem w miastach „por ocasión de ser las casas altas, los aposentos tristes y las calles sombrias se corrompen mis los aires y enferman mis presto los hombres“.
  317. Są to dwa wiersze, wyjęte z jednego z najpiękniejszych sonetów Garcilaso de la Vega:

    „O dulces prendas, por mi mai halladas,
    dulces y alegres mando Dios queria“.

  318. Pończocha, sięgająca do połowy łydki, połączona z podeszwą z cienkiej skóry nazywała się borzegui. Maurowie używali borzegui głównie do jazdy konnej. Na pończochy te i podeszwy wciągano dopiero buty.
  319. O człowieku-rybie, Mikołaju, mówi ludowa legenda messyńska, że przepływał z Sycylji na kontynent i z kontynentu na Sycylję, przebywając więcej w wodzie, niż na ziemi.
  320. świetną karykaturę jednego z tych chełpliwych poetów daje Juan de Zabaleta (1610-1670) w „El dia de fiesta por la manana“.
  321. Były to tańce i pantominy zarazem. Taniec ze szpadami jeszcze do dziś tańczony jest w kraju Basków i w Asturji. Są to zapewne wspomnienia starożytnych hiszpańskich tańców wojennych, o których mówi Liwjusz.
    W „Gran Conquista de Ultramar“ występują błaźni, którzy, śpiewając i szermując mieczami, towarzyszą tańcowi panien.
  322. „Zapateodores“ byli to tancerze, uderzający się rytmicznie po podeszwach butów.
  323. Sayago — terytorjum między Zamora i Ciudad Rodrigo. Jak się zdaje, mówiono tam bardzo złym językiem. Tradycja, opierając się na prawie, wydanem rzekomo przez króla Alfonsa Mądrego, który językiem oficjalnym uczynił język toledeński, czyni z Toledo ojczyznę czystego i pięknego języka. Menendez y Pelayo w „Origenes de la novela“ dowiódł, że prawo takie wcale nie istniało.
  324. Tenerias — rynek publiczny, Zacodover — główny plac w Toledo, centrum ruchu.
  325. Majalahonda, albo Majadahonda, miasteczko niedaleko Madrytu.
  326. Licencjant, wychowaniec szkoły szermierskiej jest t. zw. „diestro“ w szermowaniu.
    Sławnym mistrzem i nauczycielem szermierki był Hieronim de Carranza, autor dzieła: „Filosofia de las armas“. Wyłożył w tem dziele teorję naukową szermierki. Poglądy de Carranza wywołały wielkie polemiki. Najgroźniejszym opozycjonistą okazał się Don Luis Pacheco de Narvaéz, nauczyciel Filipa IV, autor dzieła: „Wielkość szpady“ i „Nowa filozofja szpady“. Pacheco sprowadził szermierkę do ścisłych reguł matematycznych. Quevedo w „Buscón“ wyśmiał go za to niemiłosiernie.
  327. Sanczo chce powiedzieć, że trzyma stronę silniejszego, t. j. Kamacza. Wyrażenie „Mój kogut jest królem“ odnosi się do walk kogutów. Walki kogutów, tak popularne w Hiszpanii, pociągały za sobą wielkie zakłady hazardowe.
  328. „Alcancias“ — złote kule, napełnione perfumami, któremi obrzucali się rycerze w czasie turnieju. Hiszpanie przyjęli od Maurów zarówno nazwę, jak i obyczaj.
  329. Rodriguez Marin, w olbrzymim przypisie, wyjaśnia to złośliwe powiedzenie Sancza. Znaczy ono, że młoda oblubienica, piękna i cnotliwa, może wejść śmiało w łożnicę małżeńską, łożnicę, ustawianą zwykle na kozłach z sosnowego drzewa, pochodzącego z Flandrji. „Pasar o haber pasado por los bancos de Flandes“ — znaczyło więc „dopełnić obrządku małżeńskiego“.
  330. Skazani na spalenie na stosie przez św. Oficjum, byli ubierani w czarne tuniki, z wymalowanemi na przodzie płomieniami. Azorin w książce swojej „Dusza kastylijska“ daje w rozdziale o inkwizycji wspaniały obraz „auto-da-fe“.
  331. Salomon daje obraz idealnej żony „Mulier diligens corona est viro suo“. Fray Luis de León napisał „La perfecta Casada“, nawiązując do tych słów Salomona.
  332. Clemencin mówi, że na kościele Magdaleny w Salamance stał Anioł, który w jednej ręce trzymał grzywę włosów, a w drugiej wazę z olejkami. Był to symbol świętej, namaszczającej nogi Chrystusa. Akwedukt Vecinguerra odprowadzał z Kordoby do Guadalquiviru nieczystości i wody deszczowe. Fontanny madryckie z XVII wieku nazywały się „Leganitos“, „Lavepies“ i „Priora“.
  333. Traktat „De rerum inventoribus“ (1499) pióra pisarza włoskiego Wirgiljusza Polidora, cieszył się wielką popularnością w XVI i XVII wieku.
  334. W pobliżu miasteczka Ruidera, w prowincji Manczy, znajduje się słynna „Cueva de Montesinos“, pochodząca z czasów rzymskich lub kartagińskich. Azorin w książce swojej „La Ruta del Don Quijote“ opisuje ją obszernie.
  335. „Nuestra Senora de la Pena de Francia“ — sanktuarjum hiszpańskie, między Salamanką a Ciudad Rodrigo. „Trinidad de Gaeta“ — kościół i klasztor, ufundowany w Gaecie przez króla Ferdynanda II Aragońskiego (1479-1516).
  336. Niektóre „romances“ hiszpańskie, cyklu karolińskiego mówią o walecznych czynach Montesinosa, legendarnego synowca króla francuskiego. Montesinos zemścił się na Don Tomillas, który prześladował jego rodziców („Muchas veces oi decir“). Rosiflorinda zakochała się w bohaterze, nie widząc go wcale, tylko na odgłos jego sławy. Jest to prawdziwy klejnot ludowej poezji lirycznej:

    „En Castilla está un castillo — que se llama Rocafrida,
    el castillo llaman Roca — y la fuente llaman Frida,
    el pie teniá de oro — y almenas de piata fina:
    entre a mena y almena — esta una piedra zafira;
    tanto relumbra de noche — como el sol a mediodiá.
    Dentro estaba una doncella — que llaman Rosaflorida;
    siete condes la demandan — tres duques de Lombardia;
    a todos los desdenaba — tanta es su lozania
    Enamoróse de Montesinos — de oidas, que no de vista...

  337. Durandarte był bohaterem poezji ludowej francusko-hiszpańskiej. Kuzyn Montesinosa, wziął swoje imię od niezłomnej szpady Durandal, którą nosił Roland. Roland ranny śmiertelnie w Roncenvaux, prosił Durandarte, aby po śmierci wyjął mu z piersi serce i zaniósł je Balermie („O Balerma, oh Balerma! — por mi mai fuiste enegendrada!“). Podobnie Amadis z Galji przed bitwą z monstrum Endriago, pochodzącem z Czarciej Wyspy, zaklinał swego giermka Gandolina, aby, jeśli zginie w pojedynku, wydarł mu z piersi serce i zaniósł je umiłowanej Orianie.
  338. O Merlinie z Galji, magu i proroku, mówią legendy celtyckie, zebrane w „Historia regum Britanniae“, napisanej w 1132-35 roku przez Geoffrey di Monmouth, biskupa z S. Asaph. Dzieło to, znane we Francji, dzięki czterem przekładom, przerobił na wiersz Robert Wace (1106-1175), kanonik z Bayeux. Jest to „Le Roman de Brut o Geste de Bretons“.
    Merlin, zakochawszy się w kobiecie z jeziora, Vivianie, został przez nią zdradziecko zamknięty w zaczarowanym grobowcu, znajdującym się w lesie Northes. Romanse bretońskie i „Livre d’Artus“ każą mu tam żyć wiecznie. Ariosto (Rol. Szal. II, 70-71, III 10-11), mówi, że w marmurowym grobie ma mieszkanie proroczy duch.
  339. W rzekę Guadiana został zamieniony nieszczęśliwy giermek Durandarta. Rzeka płynie korytem podziemnym na przestrzeni siedmiu mil od Penarroya, koło Argomasilla do Daimiel. Alegorycznie: giermek ucieka od światła słonecznego, aby ukryć swój ból.
  340. „Dorado“ — złocisty. Epitet ten literatura hiszpańska nadała rzece Tag, o której Plinjusz powiedział, że ma piaski złociste.
  341. Clemencin wyjaśnia, że Tucar albo Fuggar było to nazwisko znakomitej rodziny niemieckiej, pochodzenia szwajcarskiego, słynącej w Hiszpanji ze swych bogactw.
  342. Aluzja do legendy o Infancie portugalskim, który zwiedził cztery części świata. W 1570 roku pojawiła się w Saragossie książka: „Libro del infante don Pedro de Portugal que anduvo las cuarto partidos del mundo“.
  343. Cervantes korzysta z okazji, aby pochwalić swego protektora, hrabiego Lemos. Wielokrotnie, w ustępach różnych swych dzieł, autor „Don Kichota“ daje jednak wyraz swej goryczy w stosunku do wysoko postawionych osobistości, które mało dbały o księgi im dedykowane.
  344. Modę tę wprowadził książę de Lerrna, aby ukryć spuchliznę na nogach.
  345. Pojęcie o tej brudnej, ciemnej, znajdującej się na parterze izbie, gdzie jadała czeladź, dają nam realistyczne sceny komedji „La Tinellaria“ de Torres Naharro i komedji Aretina „La Cortigiana“.
  346. „Retablo“ — oznacza obraz, na którym są wymalowane lub wyrzeźbione figury i sceny, przedstawiające fazę jakiejś historii lub zdarzenia. Wspaniałe są zwłaszcza figury na katedrze w Oviedo i w Burgos. „Retablos“ zwano także teatry marjonetek, tak popularne w Hiszpanii.
  347. Opuszczam ustęp, polegający na grze słów między „paktem“ (pacté) a „patio“ (dziedziniec), niemożliwej do oddania w przekładzie. „Osobny pakt z djabłem“ — mówi Don Kichot. Sanczo, nie zrozumiawszy, odpowiada: „Jeżeli ten podwórzec jest przestronny i do djabła należy, ani chybi brudny być musi. Jakąż jednak korzyść mieć może mistrz Pieter z takich dziedzińców“.
  348. W Hiszpanii bardzo popularne były przygody don Gaiferosa, wspomnienie którego do dziś dnia przetrwało w Asturji. Menendez Pidal dowodzi, że don Gaiferos jest to Walter z Hiszpanji czy Akwitanji, bohater z czasów Atylli. Mnich Ekkehards opisał go w swym poemacie („L‘Epopee castillane a travers la litterature espagnole, H. Merimee“).
  349. Jest to lament króla Rodryga po klęsce, zadanej mu przez króla Maurów, Tarika pod Guadalete. Bitwę tę opiewa „romance“ „Jak zginęła Hiszpanja“ („Como se perdić a Espana“). Wiktor Hugo naśladuje to „romance“ w dwunastej stancy „La Bataille perdue“:

    „Hier j‘avais des châteaux; j‘avais de belles villes,
    Des Greques par milliers à vendre aux juifs serviles;
    J‘avais de grands harems, et des grands arsenaux,
    Aujourd‘hui depuillé, vaincu, proscrit, funeste.
    Je fuis... De mon empire, helas! rien ne me reste.
    Allah! j‘ai ne plus meme une tour à crénaux“...

  350. Sayego — miasteczko w pobliżu Salamanki, słynące ze złej sławy swoich mieszkańców.
  351. Cava — imię, nadane Florindzie przez Arabów. Florinda była córką hrabiego Juljana.
  352. „Woda aniołów“ (Acqua de los angeles) miała zapach najbardziej odurzających kwiatów.
  353. Był to fotel ze słoniowej kości, który, według legendy, stał się łupem Cyda po zdobyciu Walencji. Cyd zwykł był na nim odpoczywać.
  354. Cytata łacińska wzięta jest z epitafium Ahgela Poliziana dla Miguela Verina, autora książeczki De puerorum moribus disticha.
  355. W wieku XVI nadano tę nazwę Fernandezowi Nuniez de Guzmén, słynnemu helleniście z Salamanki.
  356. Te słowa Sanczy mają związek z pewnem cynicznem powiedzeniem, które z biegiem czasu stało się wreszcie przysłowiowe. Skazany na pręgierz lub szubienicę, siedząc na ośle, był wiedziony, z licznym orszakiem, przez ulice miasta. Wspomnienia takich przejażdżek częste są w hiszpańskiej „Powieści hultajskiej“. Don Pablo de Segov’a w „Buscón“ Queveda chwali się bezwstydnie, że jego ojciec wyszedł z więzienia, z tak okazałym orszakiem, iż damy stawały w oknach, aby mu się przyjrzeć, bowiem pozór miał wielce udatny“.
  357. Jest to strofa, którą Cervantes, znawca starożytnych poetów włoskich, przełożył z Serafina Ciminelli, znanego bardziej jako Serafino dell’Aquila lub Aquilano, poety dworaka, zostającego na służbie Cezara Borgia.
  358. Strofa ta, którą napisał prawdopodobnie Escribá, pomieszczona jest w „Cancionero general“ Hernando del Castillo. Lope de Vega przerobił ją na glossę „a lo divino“. Według Clemencina, Cervantes wziął ją z „Rimas sacras“ de Vegi.
  359. Są to słowa, wyjęte z wiersza Wergiljusza (początek drugiej księgi „Eneidy“). Bohater trojański rozpoczyna niemi opowieść o zburzeniu Troi.
  360. W kraju Maurów dlatego, że nie noszenie turbanu i brody było równoznaczne z podłością stanu. Tymczasem w Turcji tylko duchowni nosili brody.
  361. Ormsby zauważa, że Cervantes myli Pierres‘a z Clamades‘em. O tym ostatnim mówi legenda rycerska, że, na grzbiecie drewnianego rumaka, uwiózł porwaną przez siebie księżniczkę Claramondę.
  362. W pojęciu Sanczy, zaczarowana podróż na Kołkobiegunie była dziełem szatana. Rodriguez Marin przypomina, że powszechnie wierzono, iż zwrócenie się o pomoc do Boga unicestwiało złą siłę czarów. Sanczo obawiał się, że spadnie na ziemię i skręci kark, skoro nagle czary działać przestaną.
  363. Miasteczko, obok Ciudad Real, gdzie ginęli złoczyńcy, przeszywani strzałami z łuków, skazani na śmierć przez św. Hermandadę.
  364. Cervantes nawiązuje tutaj do powszechnie znanej legendy. Eugenjusz Torralba istniał w rzeczywistości. Studjował medycynę w Rzymie, 1528 r. został uwięziony i jako czarownik skazany na stos przez Inkwizycję w Cuenca. Torralbę przeniósł nocą w powietrzu z Valladolid do Rzymu djabeł Zachiel, aby doktór mógł się przekonać naocznie, że Rzym jest złupiony przez wojska Karola V. Świetny poemat filozoficzno-symboliczny poety hiszpańskiego, Ramona de Campoamora (1817 — 1901) nosi tytuł „El Licenciado Torralba“.
  365. Torre Nona lub Tordinona była to nie droga, lecz więzienie, w którem pokutował także Benvenuto Cellini.
  366. To jest konstelacja plejad, mitologicznych córek Atalanty i nimfy Pilione, zmienionych w siedem gwiazd, obok konstelacji Byka.
  367. Dawne elementarze hiszpańskie miały na pierwszej stronie znak krzyża świętego jako że „initium sapientiae est timor Domini“. Sanczo chce powiedzieć, że aby być dobrym gubernatorem, wystarcza być dobrym chrześcijaninem.
  368. Rady, których Don Kichot udziela Sanczy, nasuwają mu na myśl pouczenia Diogenesa Katona. „Disticha de moribus“ był to zbiór wskazówek moralnych. Dzieło pochodzi z epoki nieznanej, w każdym razie napisane zostało przed VI w. Z „Disticha de moribus“ wywodzi się olbrzymia moralizatorska literatura wieków średnich.
  369. Nie są tu dokładnie oddane słowa tekstu, odnoszące się do przysłowia: „No quiero, no quiero, pero echádmelo en la capilla, o en el sombrero“. (Nie chcę, nie chcę, jednakże wrzuć mi do kaptura lub do kapelusza“). Chcąc zrozumieć złośliwy sens tego przysłowia, trzeba przypomnieć, że medycy, sędziowie, notarjusze i t. d. nosili zwykle płaszcze z kapturem, zwisającym na plecach. Kaptur ten mógł doskonale służyć, w pewnych okazjach, za sakiewkę. Klasyczna literatura hiszpańska zna wiele wycieczek satyrycznych przeciwko sprzedajnym urzędnikom, złodziejskim notarjuszom i nabieraczom-doktorom.
  370. Svetoniusz mówi: „Etiam cultu notabilem Julium Caesarem ferunt. Usum enim lato clavo ad manus fimbriato, nec ut unquam aliter quam super eum cingeretur, et quidem fluxiare cinctura. Unde emanasse sullae dictum, optimates saepius admonentis, ut male praecinctum puerum caverent“.
  371. Clemencin mówi, że mańkuci byli powszechnem pośmiewiskiem. Cervantes stawia ich na równi z analfabetami.
  372. Juan de Mena (1411 — 1456). Są to słowa, wyjęte z jego poematu: „Laberinto de Amor o Trescientas“. Ten alegoryczny poemat cieszył się wielką popularnością w XVI w.
  373. Włoskie „romanza“ nie odpowiada hiszpańskiemu „romance“, nawet i w romantycznem znaczeniu słowa. Nie jest to ani opowieść liryczna, pisana w różnej formie metrycznej i mająca fantastyczny czy legendarny temat, ani też piosenka sentymentalna, śpiewana przy akompanjamencie pianina. „Romance“ jest to utwór epicko-liryczny, pochodzący z „cantares de gęsta“, pisany wierszem siedemnastosylabowym.
  374. Pellicer przypuszcza, że jest to aluzja do wielkiej i drogocennej perły, zdobiącej koronę króla Hiszpanji. Nazwana była dla swej rzadkości „La Sola“. Zagubiona została w czasie pożaru, w 1734 roku.
  375. Hartzenbusch przypuszcza, że jest to cytata z wiersza jakiegoś marnego poety: „meneo dulce de las cantimploras“.
  376. Od słowa „barato“ — tanio.
  377. Satyry na krawców spotykało się często w literaturze hiszpańskiej. W noweli Cervantesa: „El licenciado Vidreria“, Vidriera widząc, że pewien krawiec stoi bezczynnie z założonemi rękoma, mówi, że jest on na drodze do zbawienia, bowiem nic nie robiąc, nie ma okazji do popełniania oszustw.
  378. Jest to znów nieuwaga Cervantesa. Porządek spraw rozstrzyganych przed trybunałem Sanczy musiał zmieniać autor, w różnych redakcjach tego kapitulum.
  379. Powiastka ta, pochodzenia hebrajskiego, zawiera się w „Leggenda aurea“ Jacopo da Voragine, przerobił ją na wiersz i pomieścił w swem dziele „Pungilingua“, pisarz włoski XIV wieku, Domenico Cavalca.
  380. Pellicer wskazuje na „Norte de los estados“ Fray Francisco de Osuną, jako na źródło tej noweli.
  381. Balsamiczny olej, zwany tak zapewne od nazwiska wynalazcy. Według Rodrigueza Marin sekret sporządzania go sprzedała w 1556 roku Izabela Pérez de Peromato, wdowa po Aparicio de Zubia, za roczną rentę sześćdziesięciu dukatów.
  382. Tirteafuera albo Tireteafuera jest to miasteczko, leżące niedaleko rzeki Guadiana i Argomasilla de Alba, w prowincji Manczy. Nazwa ta nie mówi nic dobrego o tej miej scowości („Tirteafuera“ — ruszaj stąd“).
  383. Uniwersytet w Ossuna (miasto to liczy dzisiaj 18.000 mieszkańców) założony w 1548 r., podobnie jak Akademja w Siguenza, był przedmiotem drwin i żartów.
  384. Z wielu świadectw oficjalnych wiadomo, że Baskijczycy nieraz piastowali godności sekretarzy na dworze królewskim.
  385. W celu odróżnienia od Asturie di Santander. Historja donji Rodriguez przypomina historję ochmistrzyni w dziele „Pasagero“ Figueroa.
  386. Z „Gór“ to znaczy z północy Kastylji i Leónu. Z „Diablo Cojuelo“ Guevara wiadomo, że „górale“ (montaneses) szczycili się ze starożytnego swego pochodzenia. W górach zaczęła się bohaterska wojna o niepodległość narodową z Maurami  t. z. „reconquista“ (718 — 737). Powstały wówczas małe królestwa: Oviedo i León.
  387. Było to miejsce zwykłych spotkań próżniaków i włóczęgów. W jednej ze swych nowel przedstawia Cervantes żonę pewnego sędziego, która codziennie spędza ranek koło bramy Guadalajara, mówiąc źle o bliźnich i zbierając lub rozsiewając plotki. Już za czasów Cervantesa z bramy Guadalajara została tylko nazwa. Bramę zniszczył pożar w 1582 r.
  388. Rodriguez Marin wskazuje na źródło tej opowieści, „Floresta espanola“ Toledańczyka, Melcnor le Santa Cruz. Był to zbiór opowieści i anegdot, opublikowany w 1574 roku.
  389. Klasycy hiszpańscy XV i XVI w. oddawali często entuzjastyczne pochwały potrawom kuchni włoskiej. Figueroa w „Pasagero“ wychwala zwłaszcza mięsiwa neapolitańskie.
  390. Musiało to być, jak przypuszcza Clemencin, nazwisko szachraja, słynnego w całej Hiszpanji.
  391. Ustawy i sankcje, jedna surowsza od drugiej, przeciwko grom w karty i kości, pojawiały się nieustannie. Ogromne bogactwo słów i zwrotów szulerskich dowodzi, jak powszechną musiała być namiętność gry hazardowej.
  392. „Juego de canas“ — było to ćwiczenie rycerskie, coś w rodzaju turnieju. „Las canas“ przeszły także do Włoch. Benedetto Croce w swem pomnikowem dziele: „La Spagna nella vita italiana durante la Rinascenza“ mówi o tych zabawach wielokrotnie.
  393. Trudno przełożyć dosłownie wyrażenia „Aranjuez y sus tuentes“. Nazwa „Aranjuez“, miejscowości koło Madrytu gdzie królowie bawili zwykle na wiligjaturze, stała się dla wielu pisarzy synonimem „Raju i Edenu“. W tym wypadku mamy do czynienia z grą słów. Słowo „fuente“ — źródło oznacza tutaj źródło zepsutej wilgoci.
  394. W starożytnych „romances“ krótka suknia była oznaką hańby. W „romance“ „Dia era de los reyes“ donja Jimena skarży się królowi na groźbę Cyda, który chce ją w podobny sposób zawstydzić: „Envióme a amenazare, que me cortaré mis faldas, por vergonzoso lugare“.
  395. Znana jest bajka Ezopa o żabach, które prosiły Jowisza, aby im dał króla. Bóg posłał im kawał drewna. Otrząsnąwszy się z przestrachu i straciwszy do swego władcy wszelki szacunek, poprosiły o nowego, godniejszego króla Wówczas Jowisz posłał im węża.
  396. O niezliczonych, zbrodniczych sztuczkach żebraków zorganizowanych w specjalnych korporacjach, których celem było naciąganie bliźniego, można powziąć wyobrażenie, czytając: „Discursos del amparo de pobres y reducción de los fingidos“ — Krzysztofa Perez de Herrera.
    W „Vida del Buscón“ Queveda Pablo de Segovia staje się żebrakiem, udającym kalekę tak znakomicie, że przechodnie, tknięci litością, nigdy nie odmawiają mu jałmużny. Przypomnieć należy także rzekomego ślepca w „Łaziku z Tormesu“.
  397. Przysięgać na swoją brodę, lub na gardło, było to wyrażenie, używane w wyzwaniach rycerskich. Broda była uważana za wielką ozdobę twarzy, „honor podbródka“, według retorycznego, napuszonego zwrotu pisarzy hiszpańskich.
  398. Franchote albo franchute, czy też franchón, była to pogardliwa nazwa, jaką lud nadawał wszystkim cudzoziemcom.
  399. Moriscos — potomkowie muzułmanów hiszpańskich, nawróceni pozornie na wiarę chrześcijańską, ochrzczeni pod przymusem, a jednak prześladowani, byli zawsze zagorzałymi wrogami chrzebcijaństwa.
    Po zdobyciu Grenady (1492) musieli uznać twarde prawa hiszpańskie, ale marząc o odzyskaniu swobody, utrzymywali jednak stosunki z Turkami i piratami Algieru. W 1568 roku wybuchł bunt w Alpujarras, zatopiony w morzu krwi przez Don Juana Austryjackiego. W 1570 roku F’ilip II rozkazał, aby „Moriscos“ z Królestwa Granady zostali wysiedleni do Manczy, Estramadury i Kastylji. 22 września 1609 roku ukazał się edykt Filipa II, skazujący ich na banicję z Hiszpanji. W ciągu trzydziestu dni mieli opuścić kraj pod groźbą kary śmierci.
    Ogólna liczba wygnanych nie przekraczała, według niektórych historyków 160.000. Wygnanie „Moriscos“ miało katastrofalne dla Hiszpanji następstwa. Upadł przemysł, handel i rolnictwo, znajdujące się dotychczas w rękach „niewiernych“.
  400. Wiersz łaciński mówi: „Cum Romae fueris, romano vivito more“.
  401. Także i w „Rozmowie psów“ przebija gniew Cervantesa na „Moriscos“. „Widząc, że Hiszpanja chowa na swem łonie tyle żmij, trzeba mieć nadzieję, że rozumni władcy znajdą stosowne zapobieżenie“.
  402. Wobec tych, którzy powrócili do Hiszpanji, miał moc nowy edykt, ogłoszony w 1613 roku.
  403. Także i Orlando Boiarda przemawia do rumaka, jak do rozumnej istoty:

    „Deh, dimmi, buon destrier, ov‘é Rinaldo?
    Ov‘éne il tuo signor? non mi mentire
    Cosi diceva Orlando, ma il ronzone
    No potea dar risposta al suo sermone“.

  404. Według legendy była to księżniczka maurytańska, córka króla Galafrone. Zakochał się w niej Karol Wielki. W Toledo wznosiły się jej wspaniałe pałace. „Palacios de Galiana“ było to pojęcie najpiękniejszych gmachów. Nazwę tę noszą dzisiaj ruiny rzymskie w Toledo, na brzegu Tajo, w pobliżu mostu Alcantara. „Dos palacios de Galiana“ — jest także tytułem jednej ze sztuk Lole de Vega.
  405. Kanon soboru w Trydencie głosił, że: „Imperatores, Reges, Duces, principes::: et Domini temporales, qui locum ad monomechiam in terris suis inter Christianos concesserint, eon ipso sint excommunicati“...
  406. Znany bohater Ariosta, kochanek i mąż Olimpia d‘Orlanda, który, zakochawszy się w córce Cimosco, opuścił żonę i zostawił ją na bezludnej wyspie.
  407. Marchena i Loja są „granicami świata“ dla Sewilli i Granady, w tem znaczeniu, że Marchena to miasteczko w prowincji Sevilli, zaś Loja w prowincji Granady.
  408. San Diego albo Santiago. Z łacińskiego „Sancte Jacobe“ poszło Santi Jaque i Santiago.
  409. Był to wytworny poeta, jeden z największych pisarzy złotego wieku literatury hiszpańskiej. Urodzony w Toledo, służył pod sztandarami Karola V. Ranny pod murami fortecy Muey, w 1536 roku, wkrótce później zmarł w trzydziestym trzecim roku życia. Jego spuścizna poetycka sprowadza się do dwóch elegij, trzech eklog i kilkudziesięciu pieśni i sonetów. Garcilaso przełożył na język hiszpański „Dworzanina“ Castiglione.
  410. Ludwik Camoens, wielki poeta-epik literatury portugalskiej urodził się w 1525 roku w Lizbonie, a umarł w 1579 r.
    Największy poemat Camoensa „Os Lusiadoas“ wysławia w dziesięciu pieśniach historję Portugalji i podróże wielkich odkrywców, jak Vasco di Gama i innych. Wiadomo, że gdy okręt, na pokładzie którego powracał z Goa, uległ rozbiciu, poeta ocalił swój rękopis, trzymając go w lewej ręce, podczas gdy prawą płynął.
  411. Rzeka, która wpada do Tagu w Aranjuez, koło Madrytu. Brzegami tej rzeki pędzono zwykle najdziksze byki na „corridę“.
  412. Prócz innych złośliwości i insynuacyj, mógł przeczytać w prologu:... „hemos de decir dél que como soldado tan vicjo en anos cuanto mozo en brios, tiene más lengua que manos“. (Możemy powiedzieć, że ów żołnierz, t. j. Cervantes tak jest stary latami, jak młody odwagą; ma więcej języka niż rąk“).
  413. Prócz innych złośliwości i insynuacyj, mógł przeczytać w prologu:... „hemos de decir dél que como soldado tan vicjo en anos cuanto mozo en brios, tiene más lengua que manos“. (Możemy powiedzieć, że ów żołnierz, t. j. Cervantes tak jest stary latami, jak młody odwagą; ma więcej języka niż rąk“).
  414. „Cofradia“, czyli związek rycerzy aragońskich, trzy razy do roku obchodził uroczyście święto patrona Aragonu, św. Jerzego. Wyprawiano gonitwy i turnieje, zwane „turniejami zbroi“ bowiem nagrodę zwycięzcy stanowiła całkowita zbroja, ze wszystkiemi przynależnościami.
  415. Są to dwa końcowe wiersze znanego „romance“: „A cazar va don Rodrigo“, odnoszącego się do tragicznej historji siedmiu infantów di Lara. V. Hugo rozszerzył go znacznie w swem „Romance mauresque“ („Don Rodrigue est a la chasse, sans épée et sans cuirasse“). W starem „romance“ opowiada autor jak Mudarra, bastard Gustioz‘a pomścił się za śmierć swoich siedmiu braci, otruwszy wuja, Ruy Velesquez‘a, który, w dolinie Arabianas, wydał ich w ręce Maurów.
  416. Bandyta, w swej ignorancji, miesza Ozyrisa — boga egipskiego z Busiridem, królem Egiptu, który kazał zabijać każdego cudzoziemca, przekraczającego granicę jego państwa.
  417. Roque Guinart, albo Guinard był to słynny bandyta kataloński, pochodzący z Orista w djecezji Vich. W 1611 roku udał się do Włoch, gdzie życia dokonał. Rodriguez Marin odsyła do księcia D. Luis M. Solery Terol: „Perot Roca Guinarda, Historia d‘aguest bandoler“.
  418. Psalm XLI: „abyssus abyssum invocat“.
  419. Tekst mówi Escotillo — mały Szkot. Szkot, o którego tutaj chodzi, nie mógł być mnichem irlandzkim z IX wieku. Scot Erigine, ani Dunsem Scotem, zwanym Doktorem Subtelnym — który żył między 1274 a 1308 rokiem. Cervantes myślał o pisarzu szkockim Michole Scot, który studjował wiedzę tajemną i uchodził za czarnoksiężnika, lub przynajmniej za astrologa. Żył on we Flandrji za czasów rządów Zud del alma cristiana światło duszy chrześcijańskiej) Filipo de Menesis, mnicha dominikańskiego.
  420. Światłość duszy chrześcijańskiej — napisał dominikanin Filip de Menoses.
  421. Generałem tym jest Luis Colona, hrabia de Elda.
  422. Arracz — komendant statku berberyjskiego.
  423. Imię Nemoroso od słowa łacińskiego „nemus“ (nemoris).
  424. „Post tenebras spero lucem“ — było dewizą pierwszego wydawcy i przyjaciela Cervantesa, Juana de la Cuesta.
  425. Tytuł przysługujący jedynie królom Kostylji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.