<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Przez kraj szatana
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom II
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
DZICY CZAHARZY.

Powróciwszy do Uliasutaju, dowiedzieliśmy się, że stary dymisjonowany sait-patrjota otrzymał szereg bardzo zatrważających wieści. Znaczne siły kawalerji bolszewickiej w okolicach jeziora Kosogoł pomyślnie zaatakowały oddział partyzancki pułkownika Kazagrandi, który cofał się na Mureń-Kure, wobec czego sait oczekiwał zbliżenia się bolszewików do Uliasutaju. Wszyscy cudzoziemcy przygotowywali się do opuszczenia miasta, likwidowali swoje interesy, obawiając się jednak, aby w drodze na wschód nie spotkać oddziału chińskiego, który podobno był wysłany z Kałganu. Postanowiliśmy oczekiwać przybycia tego oddziału, ponieważ mogło to w znacznym stopniu zmienić ogólne położenie.
Oddział przybył po kilku dniach. Składał się on z dwustu rozbójników wojowniczego plemienia Czaharów, pod dowództwem „Chunchuza“, byłego towarzysza wypraw marszałka chińskiego Dżan-Tzo-Lina, takiegoż bandyty jak sam „Ta-Szuań“ (wielki wódz). Był to wysoki, jednooki, chudy Chińczyk, z rękami sięgającemi kolan, o czarnej od słońca, mrozu i wiatru twarzy, z dwiema długiemi bliznami wpoprzek czoła i policzka. Miał na głowie olbrzymi kołpak kosmaty ze skóry elków. Postać bardzo ponura i groźna, z którą spotkanie po nocy w samotnem miejscu nie mogło być zbyt przyjemne.
Czaharzy obrali sobie za kwaterę zburzoną fortecę, gdzie porozbijali namioty wokoło jedynego domu, zamieszkałego przez gubernatora chińskiego i jego urzędników. Tego samego dnia niedyscyplinowani zbóje zrabowali chiński „dugun“ — magazyn, znajdujący się o kilometr od fortecy, i obrazili Mongołkę, żonę gubernatora chińskiego, nazwawszy ją — „zdrajczynią“.
Trzeba przyznać, że Czaharzy, jako Mongołowie, mieli poniekąd słuszność, ponieważ historja „pani gubernatorowej“ była dość skandaliczna.
Gubernator Wan-Dziao-Dziuń, przybywszy do Uliasutaju, zażądał dla siebie żony-Mongołki. Nowy sait-ugodowiec rozkazał wynaleźć godną tego zaszczytu dziewczynę. Wkrótce też, pomimo ogólnego niezadowolenia i oburzenia Mongołów-patrjotów, znaleziono dziewczynę i oddano ją gubernatorowi wraz z bratem, tęgim młodzieńcem, pełniącym obowiązki adjutanta, które polegały raczej na pielęgnowaniu białego pinczerka, podarowanego nowej żonie przez biurokratę chińskiego. Nic dziwnego, że piękna pani nie cieszyła się w mieście sympatją rodaków.
Grabieże, bójki i pijaństwo trwało śród Czaharów bez końca. Wan-Dziao-Dziuń dołożył wszelkich starań, aby ich co prędzej wyprawić do Kobda, a później dalej do Urianchaju.
Pewnego poranku mieszkańcy Uliasutaju byli świadkami sceny dość malowniczej a groźnej. Oddział Czaharów zwolna posuwał się jedyną ulicą miasteczka. Jeźdźcy siedzieli na małych kosmatych konikach, jadąc szeregami po trzech. Jeźdźcy mieli na sobie ciepłe granatowe chałaty i narzucone z wierzchu baranie długie kożuchy mongolskie, wielkie elkowe kołpaki, nasunięte na oczy i uszy; uzbrojenie dzikich wojowników stanowiły karabiny, rewolwery, szable i noże. Jechali z dzikim i przeraźliwym krzykiem, wyciem i gwizdaniem, łapczywie spoglądając na sklepy chińskie i na domki kolonistów. Na czele sunął jednooki dowódca-chun-chuz Mo-Taj, a za nim trzech jeźdźców w białych kożuchach futrem nazewnątrz. Potrząsali chińskiemi sztandarami w czarne, białe, żółte i czerwone pasy, głucho, jękliwie trąbili w wielkie białe muszle, dzwoniąc przytem przeraźliwie.
Jakiś Czahar-szeregowiec, nie mogąc oprzeć się pokusie, podjechał do jednego ze sklepów, zeskoczył z konia i wtargnął do wnętrza. Natychmiast rozległy się trwożne krzyki kupców chińskich. Dowódca żywo obrócił się na siodle, odrazu spostrzegł czaharskiego konia, stojącego koło sklepu, i pomknął w tamtą stronę. Chrapliwym głosem zawołał Czahara, a gdy ten wypadł ze sklepu, Mo-Taj uderzył go z rozmachem w twarz ciężkim nahajem. Z rozciętego policzka trysnęła krew, lecz Czahar w okamgnieniu wskoczył na koń i pokornie powrócił do szeregu.
Przerażona ludność pochowała się po domach, zabarykadowawszy drzwi i okna, z trwogą patrząc na pochód dzikich jeźdźców, nad którymi w mroźnem powietrzu unosiły się obłoki pary, buchającej z koni i ludzi. O kilka kilometrów od Uliasutaju udało się im jednak zrabować karawanę chińską, przyczem popili się na śmierć.
Po pijanemu, gdzieś koło Hargany Czaharzy dostali się w ręce Tuszegun-Lamy i zostali wycięci w pień, a ich ojczyste stepy nie zobaczyły więcej tych odważnych jeźdźców, którzy z chun-chuzkim wodzem — Mo-Taj zamierzali podbić pokojowych Sojotów, starych potomków Tuba w dalekim kraju urianchajskim.
W kilka dni po odejściu Czaharów spadł tak głęboki śnieg, jakiego nie pamiętano w Mongolji. Wszelka komunikacja została przerwana. Mongolscy przewodnicy i właściciele karawan nie zgadzali się na przewożenie ludzi i ciężarów, gdyż nietylko konie i wielbłądy, lecz nawet silne powolne byki i jaki nie mogły brnąć w zaspach śnieżnych, zapadając po brzuch i kalecząc nogi o ściętą mrozem, cienką, ostrą, jak szkło, lodowatą korę.
Wyruszyć z Uliasutaju, gdzie atmosfera wewnętrzna stawała się coraz groźniejsza, i gdzie rosło niebezpieczeństwo ze strony najazdu bolszewickiego, nie mogliśmy z powodu głębokiego śniegu i opuszczenia przez Mongołów urtonów.
Musieliśmy więc oczekiwać.
Czego? Śmierci lub zbawienia? Uratować nas mogły wyłącznie nasze własne siły i ostrożność.
Wobec tego musieliśmy zbadać kwestję ruchów i zamiarów kawalerji sowieckiej. W tak ważnej sprawie dowierzałem tylko sobie, a więc wraz z agronomem wyruszyłem na nowy wywiad. Sait dał nam dwóch Mongołów-przewodników, namiot z piecykiem i zapasy żywności. Mieliśmy dojść aż do Kosogołu, zbadać położenie w Khathyle i w Mureń-Kure.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.