Przez kraj szatana/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez kraj szatana |
Pochodzenie | Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom II |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy uprzątnięto namioty bandy Domożyrowa i Bałdon-Huna, którzy wyruszyli w różnych kierunkach, ks. Czułtun zaprosił mię do siebie i oznajmił, że wkrótce opuścimy Narabanczi-Kure. Hutuhtu Dżełyb odprawił nabożeństwo na intencję księcia w „świątyni błogosławieństwa“, ja zaś zwiedzałem klasztor, zaglądając do wąskich uliczek pomiędzy płotami, otaczającemi mieszkania lamów różnych stopni hierarchicznych: gelongów, getułów, czoidżi, rabdżampe itd.; szkoły, gdzie wykładali surowi i uczeni „maramba“ — teolodzy buddyjscy, lub ta-lamy, znawcy medycyny tybetańskiej, bursy dla „bandi“ — kleryków, składy, archiwa, bibljoteki.
Po powrocie do jurty, zastałem już w niej hutuhtę. Podarował mi duży żółty „chatyk“ i prosił, bym razem z nim zwiedził klasztor. Twarz Dżełyba nosiła ślady troski, i zrozumiałem, że chce znaleźć sposobność do pomówienia ze mną. Gdyśmy szli głównym dziedzińcem klasztoru, przyłączyli się do nas: rosyjski starosta handlowy, oraz oficer mongolski. Weszliśmy do jakiegoś dużego domu, stojącego za jaskrawo-żółtem ogrodzeniem. Ujrzawszy moje zdziwienie na widok tej niezwykłej barwy, Dżełyb rzekł:
— W tym domu zamieszkiwali Dalaj-Lama i Bogdo-Gegeni-Chan; na pamiątkę ich pobytu ogrodzenia budynków, gdzie przebywali, zawsze są malowane „świętą“ farbą. Wstąpmy tu na chwilę!
Wewnątrz dom był urządzony z przepychem. Na parterze mieścił się pokój jadalny, w którym stały ciężkie rzeźbione z hebanu stoły roboty majstrów chińskich i takież szafy i kredensy, przeładowane drogocenną, starożytną porcelaną i bronzem. Na pierwszem piętrze były tylko dwa pokoje. W pierwszym z nich mieściła się sypialnia, której ściany i sufit były bardzo gustownie i misternie udrapowane grubą, żółtą, tkaniną jedwabną. Z sufitu zwieszała się na łańcuchu z bronzu latarnia chińska, wspaniałe dzieło sztuki z laki, kryształu, malowanej porcelany i masy perłowej.
Na lewo od drzwi stało łoże szerokie, kwadratowe z jedwabnemi materacami, poduszkami i nakryciami. Łoże, kolumny i baldachim były wyrzeźbione w hebanie z rysunkiem nieskończenie długiego smoka chińskiego, pożerającego słońce. Obok mieściła się garderoba w tym samym stylu z płaskorzeźbami, wyobrażającemi różne sceny religijne; tutaj też stały cztery głębokie i wygodne fotele. Naprzeciw wejścia na dwóch dość wysokich stopniach był umieszczony niski tron zwykłego typu wschodniego.
— Zwróćcie oczy na ten tron! — rzekł hutuhtu. — Przed trzydziestu pięciu laty przybyło do nas pewnej nocy kilku jeźdźców. Weszli do klasztoru i zażądali, aby się zgromadzili tu wszyscy gelongi, getuły i kanpo na czele z hutuhtą i gegeni. W tej komnacie staliśmy wszyscy. Wówczas po tych stopniach wszedł człowiek z twarzą, osłoniętą gęstą zasłoną czarną, i zasiadł na tronie. Padliśmy wszyscy na kolana, gdyż bezwiednie w głębinach dusz naszych zrozumieliśmy, że mamy przed sobą tego, o którym w niejasny, mistyczny sposób mówią czasem w swoich bullach jasnowidzący Dalaj-Lama, najmędrszy Taszi-Lama i proroczy Bogdo-Gegeni. Pojęliśmy, że widzimy tu tego, do którego należy cały wszechświat: niebo, ziemia, woda, podziemia, i którego mądry, jasny wzrok obejmuje bezmierne tajemnice nieznanych światów. Przed nami był „Władca świata“. Po krótkiej modlitwie tybetańskiej „Władca świata“ pobłogosławił zebranych, poczem przepowiedział wszystko, co miało zajść w ciągu trzech przyszłych dziesięcioleci. Wszystko się spełniło, wszystko! Podczas modlitwy „Władcy świata“ świece i lampy w małej świątyni, mieszczącej się w sąsiedniej komnacie, zapaliły się same, a suche trawy i smoła, leżące w kielichach ofiarnych, zaczęły się rozpuszczać w niebieskie smugi i wirujące potoki wonnego dymu. „Władca świata“ zniknął nagle. Pozostały po nim tylko te oto fałdy na zmiętym jedwabiu poduszek, leżących na tronie. Sprężysta tkanina jeszcze się ruszała, powoli wracając do stanu pierwotnego.
Hutuhtu wszedł do kaplicy i, uklęknąwszy przed ołtarzem, jął się modlić, zakrywając twarz rękami lub podnosząc dłonie do góry.
Patrzyłem na spokojne, obojętne oblicze mądrego Buddhy ze złota, i obserwowałem grę świateł i cieni, rzucanych przez małą, palącą się na ołtarzu lampę olejną, dziwnie ożywiającą chwilami twarz posągu. Później przeniosłem wzrok na tron, stojący prawie naprzeciwko drzwi kaplicy. O dziwo! Zupełnie wyraźnie ujrzałem potężną postać starca o jarzących się, jak gwiazdy, oczach i mocno zaciśniętych wargach, zdradzających niezwykłą siłę woli. Przez jego ciało i białą szatę przeświecało oparcie tronu ze świętemi napisami tybetańskiemi. Zamknąłem oczy i po chwili znowu spojrzałem. Na tronie nie było nikogo, lecz fałdy na poduszkach stały się głębsze, i jedwab pokrycia nieznacznie się poruszał.
Hutuhtu nagle zwrócił do mnie swą twarz i rzekł:
— Daj mi swój „chatyk“. Czuję, że się boisz o los tej, którą miłujesz i miłowałeś przez całe życie. Chcę się modlić za nią. Módl się i ty. Zwróć oczy duszy twojej do „Władcy świata“ i mów: „Wysłuchaj, zrozum, spełnij“... On cię usłyszy, bo jest to miejsce, uświęcone przez niego, i tu pozostał jego cień, który padł na ściany tej komnaty...
Hutuhtu zawiesił „chatyk“ na ramieniu Buddhy i, padłszy na twarz przed ołtarzem, namiętnie i gorąco szeptał słowa modlitw i zaklęć. Po chwili podniósł się i skinął na mnie. Gdym się zbliżył, szepnął:
— Patrz w tę ciemną przestrzeń za posągiem Buddhy. On ci pokaże tych, których nosisz w swojem sercu!
Mimowoli usłuchałem tego gorącego, przenikającego do duszy szeptu i zacząłem wpatrywać się w ciemną wnękę za ołtarzem. Po pewnym czasie w ciemności zjawiła się cienka smuga dymu, rozpadła się na kilka innych, które zaczęły wirować, przeplatać się, aż nareszcie przybrały kształty ludzkie. Ujrzałem twarz ukochaną, każdy rys jej był wyraźnie widzialny. Rozróżniłem suknię oraz kilka osób z otoczenia. Po chwili widzenie zaczęło coraz bardziej blednąć, rozwiewać się i wreszcie przeistoczyło się w smugi dymu, przezroczystego, jak drganie powietrza nad powierzchnią ziemi, nagrzanej promieniami słońca. Wreszcie wszystko się rozwiało. Za posągiem znowu czaił się mrok. Hutuhtu wstał i zdjął z ramienia Buddhy chatyk.
— Szczęście będzie zawsze z tobą i z tymi, którzy rozjaśniają twoje serce i duszę! — rzekł poważnie. — Łaska bóstwa nigdy cię nie opuści! „Wielki Nieznany“ będzie ci odpowiadał, gdy się zwrócisz do niego!
Wyszliśmy z domu, gdzie niegdyś przebywał „Wielki Nieznany“, ów tajemniczy „Władca świata“, gdzie się modlił on za wszystkich ludzi i przepowiadał losy narodów i państw, a więc: rozkład Chin, wzmożenie się Japonji, upadek Rosji, bolszewizm, podział imperjum brytyjskiego i zrodzenie się idei Dżengiza, władcy połowy starego świata. Powracając z klasztoru, opowiedziałem rozmowę o widzeniu, które miałem w kaplicy, i jakież było moje zdziwienie, gdy hutuhtu, starosta i oficer mongolski bardzo szczegółowo i ściśle opisali wszystkie osoby, ich twarze, ubrania i otoczenie, które ujrzałem po przez smugi dymu za złotym posągiem Buddhy.
Mongoł-oficer opowiadał mi, że ks. Czułtun prosił wczoraj Dżełyba, aby w momencie tak doniosłym dla kraju pokazał mu jego przyszłość, lecz Dżełyb z przerażeniem odmówił.
Zapytany przeze mnie, dlaczego to zrobił, hutuhtu nachmurzył brwi i zmarszczył czoło. Na jego twarzy odbiło się głębokie wzruszenie, pełne trwogi.
— Widzenie nie dałoby ukojenia i szczęścia księciu! — rzekł ze smutkiem. — Jego losy są czarne, jak noc! Onegdaj trzykrotnie wróżyłem z opalonej łopatki barana i ciągle wypadało jedno i to samo... jedno i to samo...
Nie dokończył i, drżąc ze strachu, zasłonił twarz rękami. Dżełyb wywróżył prawdę. Los księcia Czułtun-Bejle był czarny, jak noc jesienna.
W godzinę po tej rozmowie wspólnie z ks. Czułtunem pozostawiliśmy za sobą niewysokie góry, otaczające gościnny i tajemniczy Narabanczi-Kure, umiłowany przez „Wielkiego Nieznanego“ za surowe obyczaje i moralność mnichów.