Przez kraj szatana/XII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przez kraj szatana |
Pochodzenie | Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom II |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przybyliśmy do Uliasutaju, który przeżywał znowu dnie trwogi.
Pułkownik Domożyrow listownie namówił komendanta Uliasutaju, Michajłowa, do posłania pogoni za gubernatorem chińskim i za jego konwojem. Oficer, dowodzący oddziałem, nietylko rozbroił konwój chiński bez oporu z jego strony, ale zrabował prywatne bagaże gubernatora i urzędników. Gdy oddział powrócił z wyprawy, można było widzieć oficerów i żołnierzy, defilujących w strojach i butach urzędników chińskich, sprzedających złote zegarki, pierścionki, bransoletki i grających w karty za zrabowane dolary chińskie.
Uczciwsza część oficerstwa rosyjskiego, oraz administracja mongolska były oburzone takim hańbiącym czynem i pogwałceniem podpisanej umowy mongolsko-chińskiej. Stosunki pomiędzy ks. Czułtun-Bejle a komendantem, Michałjowem, stawały się coraz bardziej naprężone; rozłam zaś w obozie oficerów rosyjskich, żołnierzy i kolonistów pogłębiał się z dniem każdym. Wzburzenie dosięgło szczytu wówczas, gdy doszło do powszechnej wiadomości, iż komendant dostał część rzeczy i pieniędzy, zrabowanych Chińczykom.
„Sait“ żądał odebrania łupów, nieprawnie zdobytych, i złożenia ich w urzędzie mongolskim dla odesłania do Chin; rosyjska grupa Michajłowa opierała się temu; przeciwnicy zaś pułkownika zaczynali przebąkiwać o konieczności usunięcia go i załagodzenia przykrej sprawy hańbiącej oficerów.
Czułtun prosił cudzoziemców, aby przekonali komendanta, iż postępuje bezprawnie, lecz Michajłow uparł się, usunął z urzędów oficerów, nie zgadzających się z jego polityką, i zastąpił ich swoimi przyjaciółmi. Wycofaliśmy się z całej tej sprawy i w charakterze świadków obserwowaliśmy bieg rozwijających się wypadków, które skończyły się niebywałą katastrofą.
Epilogiem całej tej historji miała być wisząca w powietrzu wojna domowa wśród Rosjan. Jednak nowe zdarzenia odsunęły ją na drugi plan.
Pewnego poranku kwietniowego do Uliasutaju zawitała nowa grupa jeźdźców, którzy zatrzymali się w niegościnnym dla nie-bolszewików domu kolonisty Burdukowa, czyli, jak mówiono tu, w „sztabie bolszewizmu na Mongolję“. Jeźdźcy podawali się za oficerów gwardji carskiej. Byli to: pułk. Poletika i czterech braci Filipowych.
Stawiwszy się u komendanta, pokazali mu dokumenty jakiejś nieznanej nikomu, „wszechsyberyjskiej białej organizacji oficerskiej“ i oznajmili, że mają rozkaz formowania pułków antybolszewickich z wojowniczych plemion mongolskich: Czaharów, Dzachaczynów, Oletów i Turgutów w celu walki z bolszewikami w Urianchaju, a później na całej Syberji południowej.
Przybysze byli bardzo podrażnieni wiadomością, że Mongołowie już usunęli Chińczyków ze swego terytorjum, gdyż mieli „tajne dyplomatyczne polecenia do administracji chińskiej“.
Jeden z Filipowych — pułkownik, pokazał rozkaz, mianujący go głównodowodzącym mongolską dywizją, pułkownika zaś Poletikę — naczelnikiem sztabu. Tytułem tego dziwna ta grupa wydała natychmiast szereg rozporządzeń, na mocy których dokonywała nowych mianowań, zmian i awansów.
W tych rozkazach i zarządzeniach była taka pewność siebie, że oficerstwo, nawykłe do karności, początkowo się temu poddawało. W razie oporu, pułkownik Poletika groził Domożyrowowi aresztem i wojną z baronem Ungernem i z hetmanem Siemionowym.
Był to oszałamiający potok grzmiących słów, groźnych frazesów, pewnych siebie gestów i bezgranicznej bezczelności.
Jeden wszakże z rozkazów tego nowego „naczalstwa“ wzbudził we mnie i w adjutancie komendanta poważne podejrzenia co do przyjezdnej grupy „pięciu“.
Rozkazem tym zostałem mianowany — gubernatorem Mongolji!
Dlaczego mnie właśnie powierzono ten urząd?
Mongołowie, Chińczycy i Rosjanie Zachodniej Mongolji znali mię, oczywiście, dobrze, lecz któż w jakiejś nieznanej „białej organizacji“ na Syberji mógł wiedzieć o moich niespodziewanych zupełnie wpływach i stosunkach w Mongolji?
Z tego wywnioskowałem, że dokument „organizacji“ o mojem mianowaniu był sfabrykowany na poczekaniu w Uliasutaju przez przybyłych oficerów.
Pozostawało pytanie: W jakim celu to uczynili?
Na to odpowiedziały mi wypadki dni najbliższych.
„Grupa pięciu“ marzyła o przerzuceniu wszystkich istniejących już rosyjskich oddziałów partyzanckich do Urianchaju przeciwko wojskom sowieckim. Był to cel jasny i zrozumiały. Lecz właśnie wtedy, gdy układano plan tej wyprawy, nadeszły wiadomości, że sowiety wprowadziły do Urianchaju znaczne siły i porozumiały się z gubernatorem chińskiego Sinkiangu. Ten zaś przyrzekł, że, o ile w północnej Mongolji zacznie się ruch „białych“ oddziałów w stronę Urianchaju, wówczas on rzuci na ich tyły 20 000 żołnierzy chińskich i w ten sposób zmusi je do przejścia granic Urianchaju. Wówczas Urianchaj stałby się pułapką dla oficerów i żołnierzy-uciekinierów, a niepokojąca sowiety kwestja tworzenia przez Siemionowa, Ungerna i Kazagrandi sił antybolszewickich na terenie Hałhi byłaby zlikwidowana na zawsze. Po tej zaś likwidacji ja, jako samozwańczy „gubernator“ Mongolji, byłbym przez Chińczyków zaaresztowany i wydany sowietom.
Gdy wszystko to doszło do naszej wiadomości, „grupa pięciu“ została zaproszona na zebranie oficerów dla wyjaśnienia „niektórych, budzących niepokój wątpliwości“.
Wątpliwości te zaś były bardzo poważne i zatrważające.
Nie mogliśmy zrozumieć, w jaki sposób tych pięciu ludzi mogło przedostać się, mając tylko sowieckie pieniądze, przez Urianchaj, zajęty przez sowieckie wojska, przedostać się „całą rodziną“, gdyż w grupie było aż czterech braci. Mieli oni przytem dobre ubranie, uzbrojenie, konie i, co było najbardziej podejrzane, olbrzymią ilość dokumentów, wydanych z organizacji antybolszewickiej.
Dlaczego ci oficerowie zatrzymywali się na drodze tylko w domach sowieckich sympatyków, jak naprzykład u Burdukowa w Uliasutaju? Tajny nasz wywiad doniósł, że Burdukow dał przybyłym sporą ilość srebra i dolarów, podejmował ich hucznie i wspaniale i przechowywał u siebie jakieś papiery, oddane mu przez grupę „pięciu“.
Na zebraniu oficerów pułkownik Poletika w tonie przechwałki oznajmił, że jeden z Filipowych był adjutantem sowieckiego głównodowodzącego, Kamieniewa i razem z nim odbył pierwszą niefortunną wycieczkę delegacji sowieckiej do Anglji.
Skutkiem tej przykrej pogadanki miejscowych oficerów z nieznanymi przybyszami było wyrażenie ostatnim wotum nieufności; w parę zaś dni potem nastąpił rozłam w oddziale gdyż sam komendant i jego grupa łatwowiernie przeszła na stronę przybyłych.
Nie pomogły żadne perswazje, jakkolwiek jeden z najenergiczniejszych oponentów i sceptyków, bardzo rozumny, niemłody już oficer, wyraźnie zaznaczył, że przyjezdni są zdrajcami, już choćby dlatego, że publicznie wymieniali nazwę tajnej „białej organizacji“, imiona i adresy jej przywódców, wiedząc, że szpiegowie sowieccy są rozsiani wszędzie.
W rezultacie większość oficerów twierdziła, że nieznani przybysze są ajentami sowietów, delegowanymi dla unicestwienia wysiłków i akcji oddziałów antybolszewickich na terenie Hałhi. Grupa zaś komendanta Michałjowa wierzyła w lojalność nieznajomych i w prawdziwość ich dokumentów osobistych.
Powstały nowe spory, niesnaski, zupełny rozłam w oddziale.
Pierwsza grupa żądała aresztowania podejrzanych przybyszów, druga zaś opiekowała się nimi, i sam komendant wtajemniczył ich w sprawy oddziału uliasutajskiego i dopuścił do rokowań z saitem Czułtun-Bejle, coraz to nieprzychylnejszym dla Rosjan.
Jednakże „grupa pięciu“ przycichła. Nie było już mowy o tworzeniu korpusu z wojowniczych Mongołów, o dyplomatycznych stosunkach z Pekinem i z Urgą, o ogłoszeniu barona Ungerna za wyjętego z pod prawa i o walce zbrojnej z hetmanem Siemionowym. Nie wspominano więcej o mojem gubernatorstwie w Mongolji, czego stanowczo odrazu się zrzekłem, nie zważając na usilne prośby; nie wspominali również przyjezdni o nowych awansach i zmianach w składzie dowództwa i o wyprawie do Urianchaju. Czuli widocznie, że każdy ich krok jest bacznie śledzony.
Nareszcie po nieudanej wyprawie do Jassaktu-chana, przybył do Uliasutaju pułkownik Domożyrow ze swym oddziałem. Natychmiast zaczęły się na nowo intrygi i spory o władzę pomiędzy komendantem Michajłowem, „grupą pięciu“, i Domożyrowem. Oficerowie i żołnierze podzielili się na grupy stosownie do sympatyj dla któregoś z pułkowników. Wynikały spory i nawet bójki.
Oddział, który mógł stanowić obronę dla uciekinierów rosyjskich w Mongolji, zdemoralizował się doszczętu i coraz szybciej przekształcał się w bandę.
Najpoważniejsi i najuczciwsi oficerowie wycofali się z życia oddziału i kolonji rosyjskiej, tylko z musu pełniąc swe czynności wojskowe.
Domożyrow i „grupa pięciu“, finansowana przez bolszewika Burdukowa, na wyścigi wysyłali gońców: pierwszy do barona Ungerna, drudzy do „Żywego Boga“ i do Pekinu. Sait Czułtun-Bejle przyłapywał gońców z listami. Michajłow ze swej strony słał listy do barona Ungerna z różnemi zapytaniami, prosząc saita o dostarczanie ich do Urgi, lecz Czułtun, pozornie zgadzając się na to, listy te również zatrzymywał.
Nareszcie zaszedł wypadek, który dowiódł, że w oddziale uliasutajskim dyscyplina upadła ostatecznie.
Pewnego poranku żołnierze rzucili się na skład broni i rozgrabili go, zabrawszy karabiny, kulomioty i naboje, które częściowo należały do rządu mongolskiego.
— Ta-ak! — zauważył głosem smutnym mój agronom. — Niedługo już będziemy mieli nasz własny „sowiet“.
Rzeczywiście, wypadki biegły tak szybko, że można było przewidywać podobny koniec.
Żołnierze zwołali wiec, na którym jakiś kozak bardzo złośliwie zaproponował:
— Mamy teraz aż siedmiu pułkowników. Każdy z nich uważa się za naczelnego dowódcę, i wszyscy się kłócą. Co mamy robić? Kogo słuchać? Radzę rozłożyć wszystkich pułkowników na placu i bić ich nahajami. Ten, który się okaże najwytrwalszym, niech pozostanie naszym dowódcą.
To był żart złowrogi, lecz świadczył o demoralizacji oddziału.
Gdy dowiedzieliśmy się o tem, mój towarzysz z właściwym sobie jowjalnym dowcipem rzekł:
— Niech to djabli porwą! Mamy już więc „radę żołnierskich delegatów“... Trudno, trzeba się z tem pogodzić — Moskale na nic lepszego nie zasłużyli... Źle tylko, że w Mongolji niema lasów, do których dobry katolik mógłby dać porządnego nura.
Rozkład wewnętrzny pośród Rosjan potęgował się, dopomagał zaś temu najwięcej Domożyrow, dzięki swoim kozakom, którzy wszędzie agitowali na jego korzyść.
Jakkolwiek prawie zupełnie usunąłem się od życia kolonji i oddziału i prowadziłem z saitem narady w kwestji odjazdu do Urgi naszej polskiej grupy, Domożyrow najbardziej wrogo spoglądał na mnie, pamiętając o swem niepowodzeniu w Narabanczi-Kure i w Uliasutaju, gdzie przedstawiłem pułkownikowi Michajłowowi całą sprawę w należytem świetle.
Ludzie z bandy kozackiego zbója szpiegowali mnie i śledzili wszędzie i zawsze. Otrzymałem od przyjaciół kilka ostrzeżeń, abym się miał na baczności. Powtórzono mi słowa Domożyrowa, który jakoby z nienawiścią mówił o jakimś Polaku, uzurpującym sobie prawo wtrącania się do spraw rosyjskich.
Gdy w domu jednego z kolonistów jakiś pijany oficer z bandy Domożyrowa, zamierzając sprowokować z mej strony wybuch, zadał mi pytanie podobnej treści, odpowiedziałem zupełnie spokojnie:
— Jakiem prawem wdzierają się do życia Mongolji uciekinierzy rosyjscy, którzy nie mają żadnych praw nietylko tu, zagranicą, lecz nawet w swoim własnym kraju?
Oficer nic na to nie odpowiedział, lecz w jego oczach zamigotały złe ogniki. Umitygował się jednak odrazu, gdyż mój olbrzym bardzo niedwuznacznie przysunął się do niego i bacznie zaglądał mu do oczu.
Jednakże pewnego wieczoru domożyrowscy bandyci zamierzali uczynić na mnie napad, który udaremnili moi towarzysze z grupy polskiej.
Powracałem wówczas późnym wieczorem z fortecy od saita do miasta. Należało jechać około dwóch kilometrów szerokim gościńcem, przez bezludną równinę. Mój wierzchowiec szedł stępa. Nagle o pół kilometra od miasta z rowu przydrożnego wyskoczyło trzech ludzi i zaczęło biec ku mnie w milczeniu, nie odpowiadając na moje pytania, kim są i czego chcą ode mnie. Zaciąłem wtedy konia i popędziłem w stronę miasta. Nagle ktoś głosem znajomym zaczął na mnie wołać. Obejrzałem się i zobaczyłem kilka postaci, szamocących się pośród kamieni. Wreszcie dobiegł mnie okrzyk polski. Popędziłem zpowrotem i, zbliżywszy się, spostrzegłem trzech oficerów domożyrowskich, którym żołnierze polscy pod kierownictwem mego agronoma związywali ręce, on zaś sam z jakąś straszliwą siłą wykręcał ręce wysokiemu barczystemu kozakowi i zaciągał je pasem. Później cisnął go jednem pchnięciem nogi na ziemię, zapalił swą nieodstępną fajeczkę i głosem, zdradzającym bardzo poważne zafrasowanie, rzekł:
— Myślę, że najlepiej wrzucić tych drabów do rzeki...
Nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, słysząc tak poważną uwagę mego przyjaciela. Widząc przerażenie kozaków, zapytałem ich, w jakim celu mnie gonili i z czyjego rozkazu działali.
Milczeli, spuściwszy oczy. Milczenie ich powiedziało mi wszystko. Przy rewizji znaleźliśmy u każdego z nich rewolwer w zanadrzu.
— Doskonale! — powiedziałem, zwracając się do kozaków. — Wszystko rozumiem. Poślę was cało do tego, kto dał wam zbójeckie zlecenie, lecz powiedzcie mu, że za następnym razem nie ujrzy was więcej. Broń waszą zatrzymuję i oddam ją komendantowi.
Agronom zaczął rozwiązywać im pęta, a czynił to z taką samą, jak poprzednio, starannością... aż stawy trzeszczały. Przy tej operacji szeptał im do ucha:
— Co do mnie, tobym was posłał do rzeki na pokarm dla ryb...
Zostawiwszy kozaków, wróciliśmy do miasta.
W kilka dni później do Uliasutaju przybyło nowe „naczalstwo“ — jakiś prosty kozak Kazancew z pełnomocnictwem od barona Ungerna, którego oszukał, przedstawiwszy mu się jako oficer. Kazancew aresztował komendanta, rozbroił „grupę pięciu“, zrobił duże zmiany w oddziale i wniósł nowe rozdrażnienie i niesnaski.
Za zgodą Kazancewa, „grupa pięciu“ zaczęła formować jakiś swój własny „sztab“, z którym zamierzała wyjechać do barona w celu rozpoczęcia rokowań w imieniu „białej oficerskiej organizacji syberyjskiej“. Pułkownik Poletika, jeden z oficerów tej grupy, zręczny ajent i doskonały demagog, potrafił przeciągnąć na swoją stronę kilku oficerów z Michajłowem na czele, ofiarowując im znaczne sumy pieniężne.
Cała grupa cudzoziemska postanowiła wreszcie opuścić niezwłocznie Uliasutaj. Część ich z rodziną państwa Błońskich na czele skierowała się starym traktem karawanowym przez Gobi, omijając Urgę i zamierzając wyjść na pierwszą stację kolei — Kokohoto, skąd miała się udać na Kałgan — Pekin — Szanchaj. Moja zaś partja, złożona z agronoma, z dwóch żołnierzy polskiej dywizji syberyjskiej, oraz mnie — miała jechać do Urgi, kierując się przez Dzain-Szabi, gdzie postanowiłem spotkać się z pułkownikiem Kazagrandi, który prosił mię o to w kilku listach. Zresztą nie chciałem omijać Urgi, gdyż wiedziałem, że baron Ungern był wrogo do mnie usposobiony, i gdybym chciał uniknąć spotkania z nim, ten nieprzychylny stosunek byłby niezawodnie przyczyną śmierci mojej i mojej grupy.
Nareszcie więc rozstaliśmy się z Uliasutajem, gdzie przeżyliśmy tyle silnych wrażeń. Jechaliśmy konno, mając „dzarę“, daną mi przez księcia Czułtuna.
Obie nasze grupy, choć z różnemi przygodami, dotarły jednak do celu wyprawy. Uliasutajska zaś kolonja doczekała się strasznych dni kary za niesnaski, bandytyzm, brak karności i patrjotyzmu. Baron Ungern posłał do Uliasutaju duży oddział mongolski pod dowództwem Burjata, oficera Wandałowa, i rosyjskiego kapitana Bezrodnowa, którzy mieli ustalić porządek w mieście.
Oddział ten, spotkany przeze mnie w drodze do Urgi, przyłapał pułk. Poletikę, braci Filipowych, pułkownika Michajłowa i kilku innych oficerów, którzy jechali z żonami i dziećmi. Bezrodnow wiedział, że grupa ta chciała ominąć Urgę, siedzibę barona Ungerna, że miała przy sobie rzeczy zrabowane Chińczykom, dużo srebra i jakieś podejrzane papiery. Wszyscy członkowie tej grupy, z wyjątkiem pułkownika Filipowa, który dostał pozwolenie natychmiastowego wyjazdu do barona Ungerna, zostali rozstrzelani wraz z rodzinami. Stało się to w ponurym wąwozie koło klasztoru Dzain-Szabi, gdzie znalazła śmierć tajemnicza „grupa pięciu“ i uciekinierzy rosyjscy, których smutne losy ojczyzny nie nauczyły jednak ani karności, ani jedności.
Po przybyciu do Uliasutaju Bezrodnow rozstrzelał księcia Czułtuna-Bejlę, aresztował Domożyrowa i odesłał go do Urgi, gdzie baron Ungern kazał mu dać 150 kijów i trzymał go w przeciągu 8 dni na dachu bez jedzenia i ciepłego ubrania; kapitan rozstrzelał też prawie wszystkich kolonistów i oficerów, którzy walczyli o władzę, i zaprowadził... ład śmierci. Spełniły się więc raz jeszcze przepowiednie hutuhtu Narabanczi. Czułtun-Bejle zginął z powodu denuncjacji Domożyrowa, który i mnie też nie oszczędzał.
Wiedziałem więc, że grozi mi niebezpieczeństwo, lecz postanowiłem bądź co bądź jechać do Urgi.
Przyzwyczaiłem się patrzeć śmierci prosto w oczy, więc jechałem na spotkanie straszliwego „krwawego barona“.
Można było ominąć siedzibę „krwawego“ Ungerna, lecz losu nikt nie ominie...
Za winnego się nie uważałem, a uczucie strachu w ciągu naszej podróży zupełnie już we mnie zanikło od ciągłego obcowania z niebezpieczeństwami.
O krwawych zdarzeniach w Uliasutaju i Dzain Szabi dowiedziałem się już w drodze od Mongoła, który jechał z jakiemiś listami do Urgi i spędził noc razem ze mną w jurcie „urtonu“.
Przy herbacie opowiedział mi ponurą „legendę śmierci.“
— Dawno, bardzo dawno, wtedy, kiedy Mongołowie byli jeszcze władcami Chin, księciem Uliasutaju był szalony Bełtys-Wan. Karał on śmiercią wszystkich bez sądu, i nikt nie odważał się jeździć przez posiadłości szaleńca. Oburzeni książęta „choszunów“, bogaci Mongołowie, otoczyli wreszcie miejsce, w którem szalał Bełtys, odcięli wszystkie drogi, nie wpuszczając i nie wypuszczając nikogo. W Uliasutaju zaczął się głód, i nareszcie Bełtys-Wan postanowił przebić się ze swoją drużyną przez wrogie kordony na zachód, do Oletów, z plemienia których pochodził. Zginął on jednak wraz ze swymi bojownikami w potyczce z powstańcami. Książęta, idąc za radą hutuhtu klasztoru Bujanty, pogrzebali ciała zabitych na północnych zboczach gór, otaczających Uliasutaj. Zakopali je z zaklęciami przeciwko duchom mordu, aby już nigdy w tym kraju nie mogła być zadana śmierć rękami morderców. Hutuhtu też przepowiedział, iż śmierć i duchy mordu zjawią się dopiero wtedy, kiedy na mogile pogrzebanych zostanie przelana krew człowieka. Taka to istniała pośród nas legenda... Obecnie sprawdza się ona! Rosjanie na mogile Bełtys-Wana i jego drużyny rozstrzelali bolszewików, Chińczycy zaś dwóch Mongołów. Duchy mordu wyrwały się z pod przywalających grób kamieni, a zły duch Bełtysa, w postaci śmierci, szerzy mord na ziemi, kosząc ludzi, jak suchą, ściętą mrozem trawę. Zginął potomek Dżengiz-Chana, szlachetny Czułtun-Bejle, zginął „urus-nojon“, Michajłow, zginęło dużo, dużo ludzi, a śmierć mknie stepami Mongolji, i wszędzie przed nią wolna droga! Kto ją teraz wstrzyma? Kto zwiąże ręce jej nielitościwe? Złe przyszły czasy, krwawe, wrogie bogom i dobrym duchom... Gdy złe duchy rozpoczęły wojnę przeciwko dobrym... cóż tu poradzi słaby człowiek? Co mu pozostaje? Tylko zguba... Tylko śmierć...
∗ ∗
∗ |
Ponure to było opowiadanie.
Mogło ono rzucić do serca gniew rozpaczy.
Dokoła piętrzyły się niebezpieczeństwa. Daleki cel — port na oceanie Spokojnym, skąd szła droga do ojczyzny, pozostawał we mgle.
A jednak nie ogarnęła mnie ani rozpacz, ani zwątpienie.
Los tak pokierował mojem życiem, że na innem kowadle została wykuta dusza moja.
Nie znała wahań i trwogi, niczego od ludzi nie żądała, spokojna wiarą we własne siły.
Z pomocą mi przyszła wiosna.
Niby rozpaloną do białości miotłą żelazną w dwa dni usunęła resztki śniegu, roztopiła lód na rzekach i jeziorach.
Tylko w zacienionych, głębokich wąwozach zaczaiły się resztki śnieżnych zasp, lecz i one już czernieć i kruszyć się zaczynały.
Młoda, szmaragdowa trawa wyjrzała z ziemi, błysnęły żółte, niby rozrzucone kawałeczki złotej blachy, kwiaty, niebieskie i liljowe gwiazdki i kielichy. Na modrzewiach bielały świeże pędy, wonne, posiadające przyjemny kwaskowy smak.
Nauczeni przez przewodników, jedliśmy miękkie pręty modrzewiowe, stęsknieni do jarzyn, których od roku nie widzieliśmy.
Nad stepami leciały na północ stada dzikiego ptactwa. Klucze żórawi i łabędzi, długie sznury gęsi i kaczek napełniały powietrze trąbieniem, klekotem i krzykiem.
O zachodzie słońca długo krążyły i opuszczały się na ziemię, przez nikogo nie płoszone, bo Mongołowie nie zabijają ptactwa.
Jedynym wrogiem niezliczonych stad ptasich był tu ród gronostajów i łasic. Skradały się ku kaczkom, czając się wśród kamieni i wpadały na swoje ofiary znienacka, wgryzając się ostremi ząbkami w barwne szyje przerażonych kaczorów.
Wśród zielonej trawy przechadzały się majestatycznie zakochane pary czerwonych gęsi — „ptaków-lamów“, otoczonych szczególną czcią z powodu zabarwienia piór, przypominającego szaty kapłanów Buddhy.
Wysoko, w otchłani błękitnego nieba kwiliły sępy i sokoły.
Śmigać zaczynały świstaki i myszy polne, porzucające głębokie nory podziemne. Na zboczach pagórków gziły się zające.
Radość niewypowiedziana napełniała całą naturę. Wszystko się cieszyło i uśmiechało łagodnie.
Przypomniałem sobie, że nastąpiły dni Świąt Wielkanocnych.
Święto zmartwychwstania, symbol triumfu nad śmiercią!
Wiedzieliśmy, że czyha na nas zewsząd, szczerząc kły i ciskając przekleństwa.
Wymykaliśmy się już nieraz z jej zimnych, nielitościwych objęć i poznaliśmy jej nigdy nienasyconą drapieżność.
Teraz znowu ścigała nas.
Otoczyła nieprzewidzianemi niebezpieczeństwami, niby dzikie zwierzę osaczyła ze wszystkich stron.
Na zachodzie miała się odegrać bitwa białych partyzantów z czerwonemi wojskami. Nie byłem pewny zwycięstwa wrogów bolszewizmu. Poznałem ich dobrze.
Mało się czem różnili od drabów komunistycznych. Takież bezprawie, zamiłowanie do łupiestwa, gwałtu i mordu; wstręt do posłuchu i karności, brak myśli przewodniej, zmuszającej doprowadzić rozpoczętą walkę do końca.
Od południa czuliśmy ponury oddech Gobi, przez którą przedzierała się karawana państwa Błońskich, dążąc ku granicy chińskiej.
Od północy coraz bardziej ogarniało nas morze, wylewające się ze wstrząsanej do głębi komunizmem Rosji niezmierzonej, rozszalałej, miotającej się w krwawej zawierusze. Od wschodu, gdzie widzieliśmy we mgle promienną metę naszego ocalenia, zjawiło się nowe niebezpieczeństwo.
Był to tajemniczy, krwawy baron Ungern von Sternberg.
Opowiadania o bezwzględności i okrucieństwie jego mogły przerazić.
Nie miałem jednak żadnych podstaw do oceny wyrastającego tak niespodziewanie niebezpieczeństwa. Wyczuwałem go tylko i rozumiałem, że muszę skupić i wytężyć wszystkie swoje siły duchowe, aby dojść do prawidłowego postanowienia.
Tam w jurcie urtońskiej doszedłem do przekonania, że nie mogę narażać swoich towarzyszy niedoli i męczeńskiej włóczęgi na ryzykowne, do hazardu podobne spotkanie z baronem. Myślałem o tem, żeby namówić p. Władysława i innych do dalszej drogi przez Gobi. Zwlekałem tymczasem, czekając na świeże wieści, szybko roznoszące się po Mongolji.
Istotnie doszły mnie wkrótce.
Do urtonu, gdzie zmienialiśmy konie, wpadł, jak szalony, jeden z kolonistów, mających swój „choszun“ w pobliżu Uliasutaju.
Zdyszanym głosem, płacząc na wspomnienie o wypadkach, opowiedział, że do miasta przybył od barona Ungerna kozak z pismem, zabraniającem mieszkańcom opuszczać Uliasutaj pod groźbą kary śmierci. Jednocześnie pismo zapowiadało prędkie przybycie oddziału dla przeprowadzenia dochodzenia sądowego i wymiaru sprawiedliwości.
Mieszkańcy zaczęli wykradać się z miasta, lecz, jak się okazało, ludność została już uprzedzona i należycie zorganizowana. Uciekinierzy dostali się w ręce Mongołów i zginęli bez śladu.
Dowiedziawszy się o tem, pomyślałem, że w czas opuściłem Uliasutaj.
Ogarnęło mnie zwątpienie...
Co czynić dalej? Czyż nie byłoby szaleństwem dążyć dobrowolnie na spotkanie śmierci, uosobionej w zagadkowej postaci Ungerna?
Zdawało mi się narazie, że najprostszem wyjściem z ciężkiej i niejasnej sytuacji byłby szybki pochód na południo-wschód i przecięcie północnej Gobi, aby uniknąć spotkania z baronem.
Myślałem nad tem długo.
Jakiś wewnętrzny głos jął doradzać, abym nie zmieniał pierwotnego postanowienia.
— A więc iść do Urgi, gdzie sroży się nieznany generał o niemieckiem nazwisku? — pytałem.
Głos, doradzający mi, milczał.
— Może rozsądniej byłoby nie spieszyć się z poznaniem tego człowieka? — zadawałem nowe pytania.
Wszystko burzyło się we mnie, krew napływała do głowy, serce biło głośno.
Słyszałem wyraźne krzyki, rozlegające się w mózgu moim:
— Nie! Nie!
Machnąłem ręką.
— Nigdy się nie cofam, więc pojadę do barona... — szepnąłem do siebie. — Co ma wisieć — nie utonie.
Była to słaba pociecha, gdyż nie zamierzałem ani zawisnąć, ani utonąć...[1]