Przy Morskiem Oku (Zachariasiewicz, 1894)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przy Morskiem Oku |
Podtytuł | Nowela |
Pochodzenie | Almanach Tatrzański, rocznik tatrzaństwa illustrowany 1894/95 |
Redaktor | Jan Grzegorzewski |
Wydawca | J. Gażek |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na dworcu kolei w Krakowie czekali podróżni na pociąg do Berlina. W sali pierwszej klasy siedziała dama w eleganckim ubiorze podróżnym i przez lornetkę o długiej rączce przypatrywała się ruchowi na peronie. Przy drugim stole przerzucała, podobna do starszej, blondynka, niedbale jakąś ilustracyę. Na stole stała elegancka zastawa herbaciana z przekąską. Blondynka miała suknię szarą, obszytą szkocką wstążką. Po lewej stronie widać było bukiecik z pączków żółtej róży przypięty do sukni. Na jasnych włosach unosił się mały okrągły kapelusik, ubrany w czarne kokardki.
— Dowiedz się Leonciu, zagadnęła starsza, co się dzieje z naszemi rzeczami.
Leonia wstała i poważnym krokiem wyszła, aby spełnić rozkaz matki.
Przechodząc przez restauracyę spotkała młodego mężczyznę, który nagle się zatrzymał, aby ją przepuścić i długo za nią patrzał.
Młody mężczyzna był elegancko ubrany, podług ostatniej mody. Na ciemnym żakiecie miał lekki paletocik, koloru żółto-piaskowego, a w ręku trzymał krótką trzcinę ze srebrną rękojeścią. Twarz miał sympatyczną, czarny wąsik po szwedzku do góry wykręcony. Gdy Leonia wracała, ustąpił jej znowu z drogi i znowu za nią patrzał.
Przed wejściem do pierwszej klasy, zatrzymał Leonię jakiś podeszły jegomość w długim raglanie.
— A cóż tu pani porabia? zapytał.
Leonia powitała uprzejmie dobrego znajomego.
— Jedziemy za granicę z mamą, odpowiedziała. Mama jest w pierwszej klasie, jeżeli pan chce z nią pomówić, to proszę ze mną.
Weszli do sali. Za nimi weszli i inni podróżni, którzy właśnie przybyli. Za podróżnemi wszedł także młody mężczyzna w piaskowym paletocie.
Jegomość w raglanie powitał panią Anetę i rozpoczął dłuższą rozmowę. Pytał o panią Dorotę, o urodzaj w Jaszczurowie... a Leoncię zapytał, czy ciocia Dorota dała jej znaczną sumkę pour les petits menu.
Pani Aneta odpowiedziała szeroko na pytanie jegomości w raglanie, mówiła o wyśmienitych urodzajach w Jaszczurowie i o spodziewanej tegorocznej intracie, której cyfra była wysoka, a co do sumki na drobne wydatki dla Leonci to, Leonci o to bardzo nie chodzi, bo ona wie, że cały Jaszczurów ze swemi zbiorami i z ciotką do niej należeć będzie. Jegomość w raglanie potwierdzał to wszystko i z uśmiechem dobrodusznym pytał Leoncię, czy już ma kogo, ktoby po pracą znużonej ciotce rentowne gospodarstwo Jaszczurowa dalej mógł prowadzić. Leonia odpowiedziała, że kandydatów do tej słodkiej pracy możnaby znaleść na kopy, ale że dotąd jeszcze nikogo nie upatrzyła.
— To właśnie jest nieszczęście, odpowiedziała pani Aneta, że Leoncia jest bardzo trudną — tres dificile, że chce kochać i być kochaną, a ma wielką skłonność do podejrzeń, że komuś tylko o złotodajny Jaszczurów chodzi. Na mnie więc cięży obowiązek uzupełnienia jej, i baczyć na to, aby to nie był kto bądź.
Jegomość w raglanie przyznał słuszność matce i córce i pytał dalej o cele podróży.
— Zabawimy się tydzień lub dwa w Berlinie, potem pojedziemy do Kolonii, Renem popłyniemy do Koblencyi, a z Koblencyi, jeżeli zdrowie pozwoli, przez Szwajcaryę do południowej Francyi. Chcemy się oprzeć o Biarritz, jeżeli nam co lepszego w drodze się nie zachce.
Pani Aneta mówiła dosyć głośno, że inni podróżni słyszeć mogli. Na jej twarzy jaśniało zadowolenie, że na obecnych sprawiła pewne wrażenie. Każdy spojrzał na szczęśliwe, które tak piękną podróż odbyć mogły. Słuchał także młody mężczyzna w paletocie piaskowym i podnosił coraz wyżej i tak najeżone wąsiki.
— Który hotel w Berlinie zaleca nam pan? zapytała pani Aneta.
— Hotel Centrale, odpowiedział jegomość, jest najwygodniejszy i miewa codziennie w swoich salach królewskich znakomite koncerta, w którym jego goście biorą udział bezpłatnie, podczas gdy publiczność słono płacić musi.
W tej chwili przyszedł odźwierny z oznajmieniem, że pociąg się zbliża.
Goście zaczęli się ruszać. Pani Aneta wyszła w towarzystwie jegomości w raglanie, a za nią pospieszyła Leoncia. W drodze napotkała znowu młodego mężczyznę w paletocie piaskowym, który się jej grzecznie ustąpił, za co mu lekkim ukłonem i uśmiechem podziękowała.
Dzwonek na peronie ozwał się po raz drugi, sala wypróżniła się zupełnie. Został tylko młody mężczyzna w piaskowym paletocie i przez okno przypatrywał się jak pociąg gotował się do odjazdu.
Wreszcie ozwał się dzwonek po raz trzeci, pociąg jak olbrzymia gadzina zaczął się ruszać i powoli wysunął się z pod szklannego dachu.
Mężczyzna w piaskowym paletocie chciał właśnie odejść od okna, gdy nagle uczuł na ramieniu rękę niewidzianego dotąd towarzysza.
— Kogóż żegnasz, panie Alfredzie, zawołał głos dobrze mu znany, czy żegnasz jaką baletnicę warszawską?
Pan Alfred obrócił się i ujrzał młodego mecenasa, dobrego znajomego.
— Tym razem żegnam nieznajomą blondynkę, z nieocenioną mamą, odpowiedział mężczyzna o szwedzkich wąsach, która przed jakimś sąsiadem wyspowiadała się głośno, że jedzie do Biarritz, a jej siostra tymczasem gospodaruje w Jaszczurowie.
— A!... Pani Dorota z Jaszczurowa, poczciwa stara panna, która sama śmietanę zbiera i robi masło, aby jej kochana siostrzyczka mogła swoją córeczkę obwozić na różne wystawy za granicę.
— A czy im wystarczy na to?
— Matka Leonii już wszystko swoje przepuściła, szukając znajomości zagranicznych, ale Jaszczurów, którego właścicielką jest jej siostra, zapewnie dla niej się dostanie.
— Czy jest to znaczniejsza kondycya?
— Trzysta morgów dobrej ziemi bez długów.
— Zapewnie ciocia odda to siostrzenicy?
— Naturalnie. Bliższych sukcesorów nie ma, a obie siostry kochają się jak przykładne rodzeństwo.
Pan Alfred wziął młodego mecenasa pod ramię i obaj wyszli z dworca.