Przy wigilijnym stole

>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Przy wigilijnym stole
Podtytuł Urywek z rozmowy
Pochodzenie „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1890“
Wydawca M. Kossakowska
Data wyd. 1890
Druk M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PRZY WIGILIJNYM STOLE.
(URYWEK Z ROZMOWY.)

— Wyborna jesteś z twemi życzeniami, — przerwał mi kuzynek, gdyśmy się dzielili opłatkiem, wolałbym raczej nie słyszeć ich już na rok przyszły.
— Bluźnierca!
— To moje gorące pragnienie... Po cóż cierpieć i cierpieć — życie jest tak nudne, jedna karta do drugiej podobna, aż nawet ciekawość nie bierze zobaczyć co będzie jutro, pojutrze, lub za rok. A tu, niby na złość, wszyscy powtarzają: zdrowia, szczęścia, długich lat i tym podobne oracye...
Pogroziłam mu palcem, nie było czasu dysputować. Siedliśmy do wieczerzy — na szczęście, czy może na nieszczęście, dostało mi się locum obok kuzynka, który z pochmurnem obliczem łykał tradycyjną zupę migdałową.
— Czy nie smakuje? szepnęłam nie bez złośliwości.
— Co? — spytał kuzynek jak gdyby ze snu zbudzony.
— Co?... Łosoś w papilotach!
— W papilotach... powtórzył — w papilotach czy bez, one wszystkie jednakowe.
Tu już wesołość moja znalazła ujście w serdecznym śmiechu, którym mi zawtórowano z przeciwnego rogu stołu, gdzie pan radca dokończył właśnie starą jak świat dykteryjkę i rad z powodzenia, miał zamiar zaprodukować nową, znaną dopiero po potopie.
Śmieliśmy się wszyscy. Nawet dzieci, niewiedzące zapewne co jest przyczyną ogólnego rozweselenia, przestały jeść i dla kompanji wybuchnęły śmiechem. Munia aż zupkę rozlała na fartuszek. Tadzio się zakaszlał.
Podano rybę — był to wyborny sandacz z jajami ugotowany w miarę, nie zanadto, jak najczęściej się zdarza. Kucharka zna swój fach.
Ja pamiętałam o kuzynku, który nie jadł lecz dziobał porcyjkę nałożoną na talerz memi własnemi rękoma.
Nie biorąc udziału w rozmowie, chłodny, milczący, miał minę człowieka śmiertelnie znudzonego. Przyglądałam mu się z ukosa, usiłując wyczytać z jego rysów, co trapi ten umysł nie dawno wyjątkowo pogodny, rad z życia, zbrojny zapasem sił i energii, będących główną szczęścia podstawą.
Nie wyczytałam nic. Twarz kuzynka zasłoniła się szczelnie maską apatji, z po za której prawdziwego stanu rzeczy dopatrzyć niepodobna. Znudzony, przeżyty — czy nieszczęśliwy?... Co mu się stało?
Jak tu nie pytać, jak się nie dziwić patrząc na niego! Młody, przystojny, po szczeblach drabiny spółecznej idący stosunkowo szczęśliwie, bo podczas gdy inni, co jednocześnie przebojem jak i on na pierwsze stopnie się drapali, mają dziś ledwie nędzny kawałek chleba, on idzie wyżej, ma niezłe utrzymanie i widoki...
Co mu się stało?
Nasyciliśmy się, — ileż to człowiek, jak gdyby na komendę, pochłonąć może! Bywają chwile, w których zjada, zjada, zjada — aż wstyd. Co tu zniknęło potraw, pierników, orzechów, bakalji...
Przeszliśmy do salonu, a że mi szło o to, aby kuzynka wybadać, wysondować (specyalność czysto kobieca — Boże, czemuż nas nie mianują inkwirentami! byłybyśmy w swoim żywiole) skorzystałam ze sposobności gdy usiadł pod oknem i zajęłam miejsce obok niego na kozetce, mogącej pomieścić tylko dwie osoby.
— Będziemy sami — pomyślałam, teraz mi się nie wywinie, pesymista szkaradny. Musisz mówić, — jeśli ja ci ust nie rozwiążę, to chyba nikt.
— Panie — rzekłam, udając zagniewaną, bawiłeś mnie dobrze przy wieczerzy, nie dziw się przeto, iż chciałabym przedłużyć zabawę.
— Kuzynko — odpowiedział ze skruchą, aż mi się żal zrobiło biedaka — wybacz, moje towarzystwo nigdy nie było zajmujące, nie posiadałem i nie posiadam sztuki bawienia.
— Może, lecz dzisiaj jesteś uroczyście grobowy.
— To trudno.
— Więc się przyznajesz?
— Składa się na to dwie przyczyny, a głównie...
— Głównie co? — podchwyciłam, rada że mam już nitkę, a więc dojdę do kłębka.
— Samotność, brak celu życia, na które czas już wreszcie poważniej się zapatrywać.
Odetchnęłam.
Przynajmniej jeden, jeden z tysiąca wzdycha do rodziny, marzy o domowem ognisku, o życiu we dwoje, ręka w rękę, bez względu na trudy i ciernie.
— Kochany Guciu — rzekłam słodko, pragniesz się ożenić. Niech ci powinszuję chwalebnego zamiaru. O! tak, wtedy dopiero będziesz szczęśliwy...
— Szczęśliwy — przerwał z niechęcią, otóż to właśnie, że myślę inaczej.
— I do mnie w podobny sposób się odzywasz! Do kobiety mężatki, pragnącej każdą chwilę życia mężowi osłodzić!
Nie odpowiedział. Z oczyma wlepionemi w dywan pozostał jak sfinks tajemniczy, do ostateczności mnie przywodząc.
— A! a... rzekłam po chwili, teraz już rozumiem... W papilotach czy bez, one wszystkie jednakowe.
— W papilotach? — powtórzył, podnosząc na mnie pytające spojrzenie.
— To twoje własne wyrazy, jedyne prawie jakie usłyszałam przy wieczerzy.
Gustaw uśmiechnął się z przymusem.
— Nie dziw się — rzekł, to kwestya żywotna od której zależy przyszłość pokoleń.
Zdumienie moje przeszło miarę.
— Proszę cię mów wyraźniej — rzekłam stanowczo. Gotowam sądzić że bredzisz w gorączce, lub dostałeś obłędu.
— Już mi to mówił jeden z kolegów. A przecież pogląd mój jasny; prawda sama w oczy się rzuca. Będę więc otwartym kuzynko, jeżeli każesz, powiem co jest przyczyną mojej niedoli; co spowodowało moje zerwanie z Wacią i inne nieszczęścia jakie przechodziłem.
— Nieszczęścia?..
— Kto inny powiedziałby zawody, rozczarowania, ja nazywam nieszczęścia.
— Zlituj się Guciu, mów jaśniej, gdyż cię pojąć trudno.
— Nie widzieliśmy się od Stycznia.
— Dobrą masz pamięć, drogi kuzynku; zatem blizko rok.
— Przez ten rok miałem trzy narzeczone.
— Ratujcie! chyba umrę... trzy narzeczone!
— Tak, albo raczej trzy nędze, trzy niedole w postaci kobiet.
Nie — teraz już widzę, że Gustaw na seryo ma obłąkanie, lub w najlepszym wypadku obłęd, który go właśnie napada.
Młody człowiek przeszedł się parę razy po pokoju; ruchy jego nie zdradzały bynajmniej chorobliwego podniecenia, wzrok był chłodny.
— Słuchaj Julciu — rzekł wreszcie siadając, gdybyś miała sposobność rozejrzyć się szeroko w sferze istot zwanych pannami na wydaniu, powiedziałabyś wszystkim którzy szukają żon: uciekajcie gdzie was oczy poniosą!
— Ja bym to powiedziała! ja, matka dwóch córek!
— Ty sama, jeżeli sądziłabyś bezstronnie. Twoje córki jeszcze lalkami się bawią, możesz więc bez uprzedzeń traktować tę kwestyę.
— Ależ na Boga! zkąd przyszedłeś do tego przekonania. Nie — nasz wiek dziewiętnasty jest wiekiem pesymizmu, który zabije ludzkość! Włosy stają na głowie. Naczytałeś się różnych okropności, — nie sądziłam żeś i ty się zatruł tym ohydnym jadem.
— Pozwól mi mówić, nie jestem wcale pod wrażeniem książek, one tu nic nie winny. Wracajmy do rzeczy... Otóż kuzynko były to trzy nieszczęścia.
— Znowu!
— Pierwszą z nich kochałem, jakże nie miałem kochać?... piękna, rozumna, szlachetnego charakteru.
— Nazywasz ją nieszczęściem!
— I byłbym się ożenił gdyby nie drobna okoliczność, iż moje bóstwo zagrożone suchotami.
— O! — zawołałam ze szczurem współczuciem — biedny!
— To ona biedna i tysiące jej podobnych. Ja mogę się nie żenić, one wkrótce pójdą do grobu.
— One? a więc i tamte dwie — szepnęłam wylękniona już teraz na prawdę.
— Nie tylko tamte, ale wszystkie!
— Oszalałeś chyba.
— Anemiczne ubogie w krew i siły żywotne, dzisiejsze pokolenie kobiet przedstawia obraz nędzy. Mógłbym ci wymienić dwadzieścia, trzydzieści, ile chcesz panien, znanych mi jeśli nie osobiście, to z relacyi przyjaciół i kolegów, a między niemi nie spotkasz jednej, któraby jaśniała zdrowiem i świeżą, czerstwą urodą młodości. Powiedz, czy człowiek niebogaty może się decydować na takie kruche cacko, czy może liczyć że podobnie wątła istota podzieli z nim trudy, — da życie zdrowemu potomstwu, — nie ulęknie się pracy, gdyby pracować wypadło. Wyrzucają nam, że uganiamy się za posagiem — ekonomista powie że mamy słuszność — rodzice nazwą nas przekupniami, przypuśćmy nawet że słusznie, nie będę się upierał, niech każdy żeni się wtenczas, gdy ma już odpowiednie fundusze, ale niech mu dadzą dziewczynę silną, zdrową, z nerwami jak postronki.
— Ależ bój się Boga! znam tyle panien dobrze wyglądających, energicznych, wesołych, nie roznerwowanych.
— W salonie wszystkie są energiczne, żwawe, dobrze zbudowane... ileż to razy jednak energją budzi morfina, a modystka poprawia kształty.
— Ale wyraz oczu, karmin ust...
— Oczom dodają blasku przeróżne krople, masz w nich werwę i życie i ognie brylantów. Co do karminu, jak pomimowoli dobrze powiedziałaś, ten jest najrzeczywistszym karminem, za kilka groszy dostać go można.
— Gustawie, kto ci to wszystko powiedział? uprzedzasz się, nic więcej!
— Nie, Julciu... Fakt nie ulega żadnej wątpliwości... straszny on, do rozpaczy zdolny przyprowadzić. Nie od dziś patrzę i widzę, a spotkawszy się z nim oko w oko, usiłowałem zbadać przyczynę, dotrzeć do źródła. Nie łatwe zadanie!.. Czytałem, — rozmyślałem, — nic. Przerażająca ciemność, cale piekło nędzy, cierpienia. Jakto, wołałem w dzikim szale zerwawszy z nadzieją własnego ogniska — tysiące giną i nikt nie pyta kto je gubi; nikomu na myśl nie przyjdzie zapytać zkąd przyszło zniszczenie?.. Statystyka notuje liczbę ofiar, a nie pyta o imię mordercy!.. Czułem się blizkim obłąkania; ta jedna kwestja uparcie tkwiła mi w mózgu; dzień i noc pracowałem z trudnością z wysiłkiem. Wreszcie zupełnie wypadkowo, jakto zwykle bywa, traf mi dopomógł do wyjaśnienia prawdy.
Kolega mój Józef B., miał chorą żonę, była to kobieta bardzo piękna, tylko w ramki oprawić, wielbić, a patrzyć by „ziemi nie dotknęła ni razu“. Na nieszczęście (jak w tym razie), Bóg dał im dziecko, z niem przyszły nieodłączne trudy, którym ta biedaczka podołać nie mogła, — zapadła w chorobę, a gdy już grosza na kurację zabrakło, Józef przyszedł do mnie bym mu ułatwił z doktorem N. Doktór N. jest to przyjaciel naszej rodziny, wyborny praktyk cieszący się wielkiem uznaniem, pomimo późnego wieku bardzo czynny, energiczny i zajęty pracą.
Po pewnym czasie, wyciągnąłem doktora N. na rozmowę o przyczynie choroby żony mego kolegi. Wiem, że spowiednikowi mówić nie wolno, doktór zaś znajduje się najczęściej w roli spowiednika, lecz poruszałem kwestję ogólną, nie dotykając osób, — starzec się rozgadał, mówił bardzo wiele, a obserwacje moje przyznał najzupełniej słusznemi.
— Jakto, powiedział, że wszystkie dziewczęta są chore?
— Któż mówi że chore! One tylko są źle rozwinięte, skarłowaciałe i zagrożone tysiącem cierpień, z których jedne prowadzi za sobą nadmierna praca na pensji, drugie gorset, inne olbrzymie korki, niedospane noce, a najwięcej złe odżywianie się, następstwo próżności...
— Wstrzymaj się proszę! Tyle już mówicie o tak zwanej próżności kobiet, że stała się ona prawdziwą idée fixe i widzieć nam jasno nie pozwala. Jaki naprzykład, złe odżywianie ma związek z próżnością?
— Większy i ściślejszy niżbyś sądziła.
— Ależ umieram z ciekawości, mów!
— Zaraz wytłomaczę. Rodzina składająca się z X osób ma tysiąc rubli, dwa, lub więcej na swoje utrzymanie: (nie poruszam już takich które posiadają znacznie mniej). — Zdawałoby się że wydatki powinny być zastosowane do funduszów, potrzeby niezbędne umieszczone na pierwszym planie, przedewszystkiem zaspakajane — tymczasem bywa inaczej. Najmniejszą cząstkę przeznacza się na chleb powszedni wytwarzający i utrzymujący siły i życie. Potrzeba przecież mieć ładny lokal (z ladajaką sypialnią i możliwie największym salonem), a nadewszystko trudno się obyć bez strojów. Dla modnego gałganka najczulsza z matek poskąpi sobie i dzieciom jedzenia; dla sześciu, siedmiu osób ugotuje dwa funty mięsa, byleby córeczki wyglądały jak hrabiny, aby zrobiły furorę na spacerze lub wieczorku. Gdy trzeba je leczyć odbywa się to z paradą — trzeba zaraz nowych sukien „na wody“. Letnie mieszkanie jedyne ustępstwo na korzyść zdrowia, także z powodu strojów chybiają celu, bo i tam przecież trzeba się pokazać, błyszczeć, imponować; słowem cokolwiek obmyśli matka, co przedsięweźmie ojciec, wszystko jest blagą i komedją próżności.
— Gdzie ty podobne życie widziałeś?
— Na każdym kroku, w każdym domu spotkasz potwierdzenie moich słów.
— Nie wierzę.
— A więc patrz uważnie, choćby na ulicy. Nie spotkasz ani jednej, aby nie miała modnego kapelusza, modnego okrycia, sukni, parasolki — możnaby przysiądz, że ojcowie tych pań są wszyscy bez wyjątku bogatymi ludźmi. Broń Boże! ani jeden kopalni złota nie posiada, mała garstka figuruje w liczbie utrzymujących się z własnych funduszów, — reszta urzędnicy, kupcy, oficjaliści i t. p. Lecz przypatrzmy się bliżej: owe strojne damy muszą pić tanie, a więc fałszowane mleko, trują się fabrykowanem masłem, opychają bułkami i chlebem, gdy od obiadku wstaną głodne. Nawet i pieczywo nie zawsze w dostatecznej ilości spożywać mogą, bo oto znowu jakaś ciocia lęka się o ich figurkę, delikatność cery, elastyczność ruchów — mama oblicza, że i chleb drogo kosztuje, trzeba więc baczyć by mniej go wychodziło. Wierzy ona święcie, że zrobiłaby krzywdę córkom odmawiając im gałganków, co zaś się tyczy żywienia się... istnieje przecież czysto miejscowe przysłowie, do żołądka nikt nie zajrzy.
— Zlituj się, mamy przecież tyle młodych pracownic! One także pomagają rodzicom, miałyżby sobie skąpić chleba.
— Pomagają! wskaż mi choć jedną, któraby pomyślała o ich starości, o oszczędzeniu pewnego procentu swoich dochodów. Zarabia, a więc jeszcze lepiej ubrać się może; nie odpocznie, aż sprawi suknię jaką ma ta lub owa elegantka; umarłaby bez modnego kapelusza.
Długo jeszcze Gustaw mówił w ten sposób cytując przykłady widziane własnemi oczyma; wymieniając dziewczęta zmarłe przedwcześnie... ja słuchałam we łzach. Ciężki żal mnie ogarnął... Czyż on prawdę mówi?
Zastanowiwszy się jednak, przyznać wypada, że zbyt wiele dostatku w oczy się rzuca, gdzież więc jest bieda? Wszyscy się z nią kryją, grając komedje jedni przed drugimi. Dla czego? jaki ztąd pożytek? Gdyby jednak Gustaw miał słuszność? okropność pomyśleć!...
— I cóż Julciu — spytał w konkluzyi swoich wywodów — a teraz każesz mi się żenić — zaślubić histerję, skrofuły, skłonność do gruźlicy, kataru kiszek, żołądka i tym podobne rozkosze, nie licząc już grymasów i wymagań na zaspokojenie których trzeba być wielkim panem.
— Tego ci wcale nie życzę kuzynku. Gdybym jednak znalazła coś podobnego do dawnej polskiej dziewoi?
— Dałabyś mi szczęście, którego podstawą jest zdrowie i siła.
— A wasze zdrowie, kuzynku?
— Masz słuszność, szepnął zmięszany — lecz jednocześnie za moją sprawą przemawiasz. Tem bardziej właśnie przyszłemu pokoleniu potrzeba zdrowych matek.
Pod smutnem wrażeniem skończyliśmy rozmowę, którą dosłownie przytoczyłam.
Czyżbyśmy matki miały być winne? Wszak celem naszego życia jest szczęście tych najdroższych. Nie ma ofiar, nie ma poświęceń, któreby nam zatamowały drogę! my się nie cofamy.. A jeśli prawdę powiedział?.. Może złą jest droga przez nas obrana, możeby lepiej, dopóki czas, na inną się zwrócić. Niech perkalik i wełna będą jedynymi materjałami na suknie dla naszych dziewcząt; zamiast skąpić żołądkowi z krzywdą organizmu, zredukujmy haracz składany modzie. Czyliż nasze córki nie mogą nosić ubrania dopóki się nie zedrze, czy kapelusik odrobinę wyższy lub niższy ujmę im przyniesie; — alboż zadaniem sukni jest zdobić kształtną figurkę? bynajmniej — niech ją tylko odziewa.
Proponuje stowarzyszenie, którego celem byłyby te zmiany. Nie trzeba nam zebrań, ani statutów; gromadźmy się pod wspólny sztandar, porozumiewając się między sobą tem jedynem hasłem; odżywiać dzieci chociażby kosztem największych ofiar, a skromną odzieżą zastąpić stroje.

Karolina Szaniawska.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.