Przygody Huck’a/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Granowski i Sikorski
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Grota. — Dom pływający. — Dobra zdobycz.

Zachciało mi się pójść wgłąb wyspy dla obejrzenia jednego miejsca, które spotkałem przy pierwszem jej zwiedzaniu. Dotarliśmy tam wkrótce, bo wyspa miała co najwyżej trzy mile długości, a zaledwie ćwierć mili szerokości.
Miejsce, którem sobie w pamięci zakarbował, był to pagórek dość długi i bardzo stromy, rodzaj wału wysokiego na stóp czterdzieści. Niełatwo nam przyszło wydrapać się na przełęcz, tak boki były spadziste i tak gęsto zarosłe różną krzewiną. Obejrzeliśmy jednak dokładnie sam grzbiet i boki i na tym, od strony Illinois, pod samym prawie wierzchołkiem, znaleźliśmy przestronną grotę. Obszerna, jak trzy pokoje razem wzięte, a tak wysoka, że Jim, chłop dobrego wzrostu, mógł w niej stanąć wyprostowany. Chłodno tam było, ale sucho. Jim radził, ażeby tu poznosić nasze rzeczy, lecz ja się opierałem temu, nie chcąc ciągle włazić na górę i schodzić z niej.
Jim był zdania, że gdybyśmy, ukrywszy łódkę, rzeczy nasze znieśli do groty, mielibyśmy schronisko przed deszczem i przed ludźmi.
Jakoż niezadługo nastąpiły nasze przenosiny. Na haczykach wędek, wczoraj założonych, znalazły się ryby, zdjąłem je, nastawiłem znów wędki a zdobycz ugotowałem na obiad.
Wejście do groty zakrywały zarośla, lecz ponad niemi znajdował się otwor niewielki, a tuż pod nim płaskie, równe wzniesienie, jakby umyślnie do rozpalania ognia przeznaczone. Tam też rozłożyliśmy ognisko, żeby ugotować obiad.
Kołdry rozłożyliśmy na ziemi, jak dywany, prześcieradło służyło za obrus i obiad odbył się z paradą. Niebawem zaczęło grzmieć i błyskać; ptaszki więc prawdę powiedziały. Po chwili deszcz padał ulewny, lało jak z cebra, wiatr się zerwał potężny, z całą siłą szalała burza letnia. Było tak chmurno, że powietrze miało kolor ciemno-szafirowy, bardzo piękny, a deszcz lał takiemi strugami, że drzewa, o kilka kroków stojące, wyglądały, jakby w obłoku, jakby całe pajęczyną otulone. Z podmuchem wiatru drzewa gną się aż do ziemi, tak, że widać spód liści, jaśniejszy i bledszy, a gałęzie tak się wiją i wyginają jakby ktoś ręce łamał z rozpaczy. Za chwilę, gdy najciemniej i najbłękitniej dookoła, nagle wytryska taka jasność, że wszystko zbieleje odrazu i widzisz jak tam, daleko gdzieś, o sto łokci, czy dalej, drzewa zamiatają ziemię wierzchołkami, rozrzucając gałęzie na wszystkie strony... I znów za chwilę noc, czarna jak grzech, i znów słyszysz grzmot ze strasznym łoskotem, hukiem, rykiem, toczy się po niebie i spada na tamtą stronę świata, jakby kto próżne kufy toczył po schodach wysokich a spadzistych.
— Jakie to piękne, Jim — powiadam. — Cieszę się, że tu jestem. Daj-no mi jeszcze kawałek ryby i podpłomyk.
— A widzisz! Nie byłbyś tu, gdyby nie Jim. Siedziałbyś w lesie, pod drzewem, i nie miałbyś obiadu gorącego i przemokłbyś do suchej nitki. Może nieprawdę mówię, co? Kurczęta wiedzą, kiedy ma być deszcz, i wiedzą także małe ptaszki. Pamiętaj o tem, kotku...
Przez dziesięć dni przeszło przybierała woda, aż nareszcie wyszła z łożyska. Niższa część wyspy, a głównie cały brzeg leżący naprzeciw Illinois, stał pod wodą, na kilka stóp głęboką. Z tej strony, jak okiem sięgnąć, wszędzie woda, ale na brzegu przeciwległym, naprzeciw Missouri, rzeka miała zwykłą szerokość, pół mili najwięcej, bo brzeg wysoki z tej strony spadzistem nad wodą sterczał urwiskiem.
Całemi dniami pływaliśmy łódką po wyspie. Słońce żarem paliło, a my śród drzew zażywaliśmy cienia i chłodu. Łódka prześlizgiwała się pomiędzy pniami licznemi, niby żywe, zwinne stworzonko; czasami stawała jej zaporą gęstwina splątanej winorośli i na to nie było rady. Zawracając, torowaliśmy sobie inną drogę. Na drzewach siedziały króliki, węże i inne zwierzęta, które z głodu takie były łaskawe, że pozwalały brać się do ręki. Tylko węże i żółwie, niedowierzając, śpiesznie do wody uciekały. W grocie naszej aż roiło się od nich.
Jednej nocy schwytaliśmy część bardzo porządnej tratwy: dziewięć, jeden w drugi dobieranych, bali sosnowych. Szerokość tratwy wynosiła stóp dwanaście, długość do szesnastu, a wystawała nad wodą najmniej na siedm cali, pomost był mocny i równy, jak posadzka.
Kiedyindziej o samym świcie, ujrzeliśmy płynący dom cały, duży, dwupiętrowy, z dachem łamanym. Podpłynąwszy pod ścianę — przez okno weszliśmy do środka. Że jednak ciemno było jeszcze, więc trzymając łódź na linie, płynęliśmy pod dachem wzdłuż wyspy.
Gdy dobrze dnieć już zaczęło, dojrzeliśmy łóżko, stół, dwa stare krzesła, graty jakieś na podłodze leżące i odzież na wieszadle. Na podłodze, w najdalszym od światła kącie, leżało coś ciemnego, niby człowiek śpiący. Więc Jim woła:
— Hej! Wstawajcie!
Ale to coś leży nieruchomo. Krzyczę, nie rusza się. Powiada tedy Jim:
— Tak, to człowiek z pewnością, ale nieżywy, bo gdyby żył, jużby się obudził. Potrzymaj łódź a ja pójdę i zobaczę.
Poszedł, schylił się, popatrzył i mówi.
— Nie żyje. Sprawiedliwie umarły, wstanie dopiero na dzień sądu. Kulą dostał w plecy i obdarty do naga. Już chyba ze dwa dni leży. Nie podchodź, Huck, i nie patrz. Okropnie wygląda.
Nie spojrzałem nawet w tamtą stronę. Jim przykrył go staremi jakiemiś gałganami, pomimo, że wcale nie byłem ciekawy tego widoku. Na podłodze leżały rozrzucone stare, zatłuszczone karty, wypróżnione po wódce butelki, kilka masek z czarnego sukna, a na ścianach pełno było nieprzyzwoitych słów i rysunków, węglem kreślonych. Wisiały tam także dwie stare, brudne, suknie perkalowe, kapelusz, kilka zabłoconych spódnic kobiecych i trochę męzkiej odzieży.
Wrzuciliśmy te gałgany do naszej łodzi, bo i to przydać się może. Zabrałem też stary kapelusz słomiany męzki, poplamiony i połamany. Była i pęknięta butelka z odrobiną mleka na dnie, zakorkowana gałganami, widocznie dziecko z niej ssało. Była i stara skrzynia i kufer nowy z zawiasami oderwanemi i bez zamka. Jedno i drugie stało otwarte, ale nic tam nie było wartościowego. Nieład straszliwy wskazywał, że mieszkańcy uciekali w popłochu przed rabusiami.
Wzięliśmy ztamtąd porządną, blaszaną latarnię, nóż rzeźnicki, ostry, ale bez rękojeści, nowiusieńki nóż stołowy, świeżo kupiony, paczkę świec łojowych, lichtarz mosiężny, blaszaną flaszkę, kubek do wody, zbrukaną i gdzieniegdzie podziurawioną kapę do łóżka, pudełeczko damskie z igłami, nićmi, szpilkami i tym podobnemi drobiazgami, młotek, z garść gwoździ, wędkę tak grubą, jak mój mały palec, z ogromnemi do niej haczykami; wzięliśmy zwiniętą w wałek skórę jelenią, obrożę skórzaną, podkowę końską i kilka flaszek z lekarstwami bez napisu. Przed samem wyjściem znalazłem jeszcze wcale niezły grzebień, a Jim stary smyczek i nogę drewnianą. Rzemyków i sprzączek nie było przy niej, poodrywał ktoś wszystkie, ale zresztą była całkiem dobra, tylko dla mnie za długa, a dla Jima za krótka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.