Przygody Huck’a/Tom I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Granowski i Sikorski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Wysoko stało już słońce, gdym się obudził, musiała być godzina ósma. Leżąc na trawie pośród drzew gęstych, zadowolony i spokojny, myślałem o różnych rzeczach. Złote centki, jakby przesiane przez gęstwinę liści, poruszając się na trawie, podskakiwały, zmieniały co chwila miejsce, jakby zdradzały istnienie wietrzyka tam w górze, ponad gęstem sklepieniem drzew. Wiewiórki siedziały na gałęziach, przyjaźnie na mnie spoglądając.
Tak dobrze mi było, że nie miałem ochoty myśleć o śniadaniu. Zdrzemnąwszy się znów, usłyszałem we śnie głuche a potężne „bu-um-m!“ daleko gdzieś, w górze rzeki. Podnoszę się, wspieram na łokciu i nasłuchuję; po chwili znów słyszę: „bu-um-m!“ Wstaję więc, rozgarniam liście i patrzę: nad wodą wije się kłąb dymu, a środkiem rzeki płynie znana mi łódź przewozowa, pełna ludzi. Wiedziałem już, co to znaczy. Znów słyszę huk, widzę kłąb dymu i wiem, że na łodzi znajduje się mała armatka, z której strzelają tuż nad wodą, aby poruszona wystrzałem, prędzej zwłoki moje wyrzuciła.
Głodny byłem porządnie, ale niepodobna było rozniecać ognia, który mógłby mnie zdradzić. Siedziałem więc spokojnie, przyglądając się kłębom dymu i przysłuchując hukowi wystrzałów. Rzeka bardzo była w tem miejscu szeroka, a zresztą w pogodny poranek letni zawsze tak ślicznie wygląda, że nie przykrzyło mi się wciąż patrzeć na poszukiwania mojego ciała, pomimo, że mi głód dokuczał coraz więcej.
Przypomniałem też sobie, że aby znaleźć zwłoki topielca, najlepiej włożyć trochę żywego srebra w bochenek chleba i puścić na wodę. Będzie on płynął prościuteńko aż do miejsca, gdzie zwłoki leżą i tam się zatrzyma. O! myślę sobie, trzeba się mieć na baczności: a nuż do mnie przypłynie taki bochenek i zatrzyma się tu? Pobiegłem więc na brzeg od strony stanu Illinois, czy też nie widać bochenka. Jest! Płynie! Wziąwszy pręt długi, przyciągnąłem nim chleb ku sobie; lecz gdy już miałem go prawie, potknąłem się, pręt wypadł mi z ręki, a bochenek popłynął dalej.
Po niejakim czasie nadpływa drugi i tym razem powiodło mi się. Rozłamałem bochen, wyrzuciłem żywe srebro i dalejże jeść! Wyborny był, miejski, nie żaden razowiec, ani też placek zakalcowaty.
Znalazłszy wyborne miejsce wśród liści, usiadłem na kłodzie i przegryzając chlebem, patrzyłem z zadowoleniem na łódź z armatką. Niezawodnie, proboszcz, albo ktoś inny modlić się musiał do Boga, żeby ten chleb na mnie natrafił. I tak się stało. Widocznie jest nieco prawdy w naukach wdowy o Opatrzności, o modlitwie... Tak! gdy modli się wdowa, albo proboszcz — to co innego, ale moja modlitwa nie odniosłaby skutku, który niewątpliwie zależy od tego, kto się modli: dobry, czy zły.
Nadpłynęła wreszcie łódź tak blizko, żem doskonale widział siedzące na niej osoby. Tatko, sędzia Thatcher, z córką Elżbietką, Józio Harper, Tomek Sawyer, z ciotką Polcią, i małym jego braciszkiem i inni ludzie. Rozmawiali o mnie, o morderstwie na mnie dokonanem, gdy kapitan wyrzekł:
— Proszę dobrze teraz uważać. Prąd idzie popod samym brzegiem, mógł więc wyrzucić zwłoki. Kto wie, czy się nie znajdą zaplątane gdzie w krzakach.
Ja tej nadziei nie miałem. Stali wszyscy na pomoście, oparci o poręcz, z wzrokiem wytężonym na zarośla nadbrzeżne. Widzieć ich mogłem wybornie, ale oni mnie nie widzieli. Wtem kapitan zakomenderował: „Ognia!“
I jak mi nie huknie armata nad samem uchem! Myślałem, że już po mnie, że ogłuchnę od huku i oślepnę od dymu. Strzelając kulami, byliby niewątpliwie znaleźli zwłoki, za któremi tak się uganiali! Na szczęście, byłem zdrów i cały. Po chwili łódź znikła mi z oczu. Coraz słabiej słychać było wystrzały, a po upływie godziny nic nie słyszałem.
Wiedząc, że teraz nikt mnie już szukać nie będzie, powynosiłem z łodzi swoje graty i założyłem obóz wśród gęstwiny, zrobiwszy z prześcieradeł namiot dla ochrony od deszczu. Złowiwszy rybę i oskrobawszy ją piłą, przed zachodem rozpaliłem ogień dla przyrządzenia wieczerzy, poczem założyłem wędkę, aby mieć świeżą rybę na jutro.
Siadłszy przy ogniu z fajką, czułem się najzupełniej zadowolony. Powoli jednak strach mnie ogarniał wśród samotności, poszedłem więc na brzeg słuchać uderzeń fali, liczyć gwiazdy na niebie, a kłody i bale na wodzie, gdy zaś i to mi się sprzykrzyło, poszedłem spać. Niema lepszego sposobu zabicia czasu, gdy człowiekowi się przykrzy: zaśniesz i zapomnisz o wszystkiem.
Tak było przez trzy dni i trzy noce. Żadnej odmiany — ciągle to samo. Tyle tylko, że na drugi dzień zwiedziłem wyspę. Panem tu będąc, chciałem wszystko obejrzeć; głównie jednak chodziło mi o zabicie czasu.
Wśród tej włóczęgi po lesie, doszedłem prawie do przeciwnego brzegu swej wyspy. Miałem broń z sobą, ale nie strzeliłem ani razu, niosłem ją tylko dla obrony w razie napaści. Idąc, nastąpiłem na węża, który uciekał, czołgając się wśród traw i kwiatów. Chcąc go zabić bez użycia strzelby, w pogoni za nim przez chwilę, niespodzianie trafiłem na dymiące jeszcze popioły ogniska, które tu ktoś rozniecił.
Serce mi tak w piersiach zakołatało, żem, nie zwlekając, na palcach rozpoczął odwrót, dokonywany gwałtownie, w największym strachu.
Dotarłszy do obozowiska, jakkolwiek głodny porządnie, przeniosłem wszystkie swe rzeczy do łodzi, żeby nie zostawić żadnego śladu; zgasiłem ogień, rozrzuciłem popiół, nadając ognisku wygląd zeszłorocznego, a w końcu wszedłem na drzewo.
Po jakich może dwu godzinach, gdym nic nie widział i nie słyszał, spuściłem się z drzewa w gęstwinę i czuwałem, nic nie jedząc, prócz jagód i resztek ze śniadania.
O zmroku, popłynąwszy na wybrzeże Illinois, również jak i wyspa lesiste, zjadłem wieczerzę, zdecydowany noc tam przepędzić, gdym nagle usłyszał tętent nóg końskich i ludzkie głosy. Zebrawszy czemprędzej wszystko do łodzi, wróciłem jeszcze do lasu, żeby zobaczyć, co to za ludzie i czego chcą. Zaledwiem zrobił kilkanaście kroków, gdy słyszę, głos:
— Tu zróbmy nocleg, jeżeli się znajdzie miejsce po temu; konie straszliwie pomęczone.
Nie czekając dłużej, znów popłynąłem ku wyspie z postanowieniem spędzenia nocy w łodzi.
Nie wiele jednak spałem, budząc się ciągle w przekonaniu, że ktoś za kark mnie trzyma; sen taki nie mógł mnie pokrzepić. Dopiero, gdym postanowił dowiedzieć się, kto mieszka ze mną na wyspie, doznałem ulgi na sercu.
Odepchnąwszy trochę łódź od brzegu, płynąłem, trzymając się cienia. Księżyc świecił jasno i tam, gdzie się cień kończył, widno było jak we dnie. Płynąłem z godzinę wśród ciszy najzupełniejszej. Wiatr lekki, chłodnawy, zwiastował blizkie świtanie. Opłynąwszy całą długość wyspy, wziąłem strzelbę i po długiem skradaniu się brzegiem lasu, zmęczony siadłem na pniaku. Wkrótce ponad drzewami ukazuje się blada, wązka smuga jasności — brzask dnia. Z fuzyą na ramieniu idę w głąb lasu szukać tego miejsca, gdziem widział gorące jeszcze ognisko, co minuta przystając i nasłuchując. Dopiero, gdym się już dobrze nachodził, spostrzegłem, że wśród drzew coś błyszczy niby ogień. Idę ku niemu, ostrożnie, cicho i widzę, że ktoś leży na ziemi. Aż mnie mrowie przeszło! Z po za krzaków, o kilka stóp zaledwie, wciąż patrzę. A było już wtedy prawie jasno: za chwilę miał być wschód. Po paru minutach budzi się śpiący, zrzuca kołdrę z głowy, patrzę: Jim, murzyn miss Watson. Tom się dopiero ucieszył!
— Jim! — wołam na niego.
Skoczył jak oparzony i spojrzawszy na mnie błędnym wzrokiem, upadł przedemną na kolana, składając ręce jak do modlitwy.
— Nie czyń mi nic złego. Nie czyń! Jim nigdy żadnego ducha nie skrzywdził... Jim zawsze lubił umarłych, zawsze dla nich czynił, co mógł. Idź sobie, duchu, idź, wracaj do rzeki, gdzie twoje mieszkanie, staremu Jimowi nie czyń krzywdy!
Udało mi się jednak przekonać go, żem nie umarły. Ogromnie byłem rad ze spotkania z Jim’em, nie czułem się już tak samotny.
— Rozpal ogień porządny, zjemy śniadanie — rzekłem do niego.
— Na co rozpalać ogień? Malin, ani poziomek nie będziemy przecie gotowali? A prawda! masz z sobą strzelbę, może upolujemy coś lepszego.
— Jakto? Więc malinami tylko żyjesz i poziomkami?
— Nic innego nie miałem.
— Tak? Jak dawno tu jesteś?
— Przyszedłem tej samej nocy, kiedy ciebie zabili.
— I cały czas nie jadłeś nic, prócz jagód?
— A no tak.
— No to głodny być musisz okropnie?
— Zjadłbym chyba konia całego. A ty od jak dawna jesteś na tej wyspie?
— Także od tej nocy, gdy mnie zabili.
— Nie może być? Czem żyłeś? A prawda, ze strzelbą głodu niema. Upoluj-że co, a ja ogień rozpalę.
Udaliśmy się więc w stronę zatoki, w której stała łódź moja, i podczas, gdy Jim rozniecał ogień na małej wpośród drzew polance, ja przyniosłem mąkę, słoninę, imbryczek do kawy, patelnię, cukier i dwie filiżanki blaszane. Jim patrzył na to wszystko ze zdziwieniem i ze strachem, bo myślał, że to czary. Złapała się też na wędkę wyborna ryba, Jim oskrobał ją nożem, który miał przy sobie, i usmażył.
Gdy śniadanie było gotowe, usiedliśmy wygodnie na ziemi i zajadali ze smakiem gorącą strawę, zwłaszcza Jim, który od tak dawna nie miał nic w ustach oprócz jagód. Po śniadaniu obfitem pokładliśmy się na trawie i leżymy.
Po chwili Jim powiada:
— Słuchajno, Huck, a kogoż tam zabili w waszej bandzie, kiedy ty żyw?
Opowiedziałem mu wszystko, ku wielkiej jego radości.
— A ty zkąd się tu wziąłeś?
Zakłopotany milczał przez chwilę, a potem rzekł:
— E! lepiej nie mówić.
— Dlaczego?
— Mam swoje powody. Nie wydasz mnie, Huck, jeżeli ci powiem całą prawdę? Nie wydasz?
— Nie, Jim, słowo daję.
— Kiedy tak, to wierzę. Słuchaj, Huck, ja... ja uciekłem.
— Jim!
— Dałeś słowo, że nie powiesz nikomu, pamiętaj, Huck, dałeś słowo.
— Prawda, dałem. Przyrzekłem, że nie powiem i nie powiem. Niech mi tam wymyślają od Abolucyonistów, niech mną pogardzają za to, żem nie doniósł o zbiegłym murzynie, wszystko mi jedno: słowa dotrzymam. Zresztą, nie myślę wracać do miasta. Opowiedz-że mi wszystko, jak było.
— Skoro nie powiesz, to słuchaj. Było tak: Stara pani — to znaczy miss Watson, dokuczała mi ciągle, gdereła, nudziła, łajała, utrzymując jednak, że za nic w świecie nie sprzedałaby mnie kupcom z Orleanu. Tymczasem zauważyłem, że jeden z tamtejszych kupców ciągle do niej zachodzi i zacząłem być niespokojny. Wreszcie jednego wieczora wchodzę do pokoju dość późno i przez drzwi niedomknięte słyszę, jak moja pani opowiada wdowie o swym zamiarze sprzedania mnie kupcowi z Orleanu. Wdowa żądała od siostry przyrzeczenia, że mnie w domu zostawi, ale ja już nie czekałem, co dalej będzie i uciekłem. Wybiegłszy na wzgórek ponad rzeką, widzę, stoi łódka, nikogo w niej niema, możnaby ją zabrać i uciec. Tak też i uczyniłem; że jednak było jeszcze zawcześnie, tu i owdzie bowiem snuli się ludzie po brzegu, ukrywszy się więc w starym sklepie, pustką stojącym, przez całą noc tam przesiedziałem. Około szóstej rano zaczęły pokazywać się łodzie, później było ich mnóstwo, a na wszystkich mówiono tylko o przyjściu twego tatki z wiadomością, że cię zabito. Rozmaici panowie i panie przeprawiali się przez rzekę po to tylko, żeby zobaczyć to miejsce, gdzieś został zamordowany. Drudzy znów, stojąc na brzegu w oczekiwaniu na jakąś łódź, tak głośno rozmawiali o wypadku, że z rozmowy ich wszystkiego się dowiedziałem. Okropnie mi było żal ciebie, Huck. Biedny chłopiec! myślałem, zamordowano go. Ale teraz, gdym się przekonał, że żyjesz, już mi cię nie żal...
Przeleżałem tam cały dzień pod kupą wiórów, nie obawiając się poszukiwań, bo wiedziałem, że stara moja pani razem z siostrą wybierała się po śniadaniu na pobożne jakieś zebranie. Że zaś zwykle o wschodzie słońca szedłem z bydłem na pole, nikogo więc moja nieobecność rano nie zadziwiła.
Dopiero gdy się ściemniło, wyszedłszy z mego ukrycia, czemprędzej pobiegłem za miasto. Łodzi wczorajszej nie było, więc nie wiedziałem, jak uciekać. Jeżeli pójdę piechotą, psy mnie wytropią; jeżeli zabiorę czyjąś łódź, to domyślą się, żem uciekł na drugi brzeg, popłyną i tam mnie z psami wytropią. Najlepiej byłoby dostać tratwę: tratwa nie łódź — śladu żadnego nie zostawia.
Śród takich myśli patrząc na rzekę, spostrzegłem, że środkiem płynie jakieś światło. Rzucam się więc do wody, płynę na środek rzeki i ukryty wśród drzew pędzonych przez falę, czekam aż się owo światło przybliży. Miarkowałem, że to pewno ktoś drzewo tratwą spławia i że na niej może niema nikogo. Dobrze już było ciemno, więc choć światło coraz bliżej nadpływa, ja nic nie widzę, chwytam za krawędź tratwy, jednym rzutem na nią wskakuję i leżę cicho, jak ryba. Aż tu widzę, na środku, tam gdzie latarnia, ruszają się ludzie. Nic to, rzeka przybiera, prąd coraz bystrzejszy, wyliczyłem więc sobie, że do czwartej rano ze dwadzieścia pięć mil upłynę. Samym świtem będę mógł zsunąć się w wodę, popłynąć na brzeg Illinois i w lesie w największej skryć się gęstwinie.
Ale nie miałem szczęścia. Równaliśmy się już prawie z wyspą, gdy człowiek jakiś z latarnią zmierza ku przodowi tratwy, tam właśnie, gdziem leżał w cieniu szychty. Widząc, że nie mam po co dłużej czekać, chlust w wodę i popłynąłem prosto na wyspę. Poszedłszy w las, dałem sobie słowo, że nigdy już nie zbliżę się do tratwy, która płynie z latarnią w pośrodku. Zdradne! Wziąłem z sobą fajkę, tytoń i zapałki, które, schowane w czapce, nie zamokły; więc miałem wszystko, co trzeba.
— Czy słyszałeś, jak strzelali z armaty?
— Słyszałem, pewny, że to ciebie szukają. Mogłem ich nawet widzieć przez krzewy.
Jakieś ptaki, młode zupełnie, zjawiły się nie wiadomo zkąd i nagle przed nami upadły: podlecą na łokieć lub dwa, przysiądą i znów się zrywają. Jim mówił, że to wróżba deszczu, przed którym kurczęta tak samo podrywają się w górę. Chciałem złapać chociaż jednego, lecz Jim odradzał w obawie, żebym śmierci nie schwytał. Raz, gdy ojciec jego był bardzo chory, a ktoś w domu złowił ptaka, babka staruszka zaraz przepowiedziała śmierć w domu. I cóż państwo powiecie? umarł ojciec Jim’a!
Podług Jima, nie trzeba też liczyć rzeczy, które się bierze do gotowania, bo to sprowadza nieszczęście, i nie można również strząsać z obrusa okruchów po zachodzie słońca.
Jeżeli zaś umrze właściciel ula, a pszczoły nie będą zawiadomione o jego śmierci przed wschodem słońca, to wszystkie pomrą. Twierdził też, że pszczoła nigdy nie ukole głuptasa, ale ja w to nie wierzę, bo mnie przecież kąsać nie chciały.
O tem wszystkiem i dawniej już słyszałem od Jima, który znał różne prognostyki.
— Skoro tyle znaków wróży nieszczęście, to chciałbym wiedzieć, czy niema takich, któreby szczęście zapowiadały? — rzekłem do niego.
— Bardzo mało, a i te niepożyteczne — odparł Jim. — Cóż ci z tego przyjdzie, jeżeli się dowiesz, że cię spotka coś dobrego? Szczęścia nie będziesz unikał? Wszelako są znaki takie i mogę ci je zaraz wymienić. Jeżeli ci rosną włosy na ramionach i na piersiach, to znak, że będziesz bogaty. No, niema co mówić, taki znak przyda się człowiekowi; przyjemnie wiedzieć, że choć nieprędko, ale zawsze kiedyś będą pieniądze. Bo to, widzisz, mógłbyś pod wpływem nędzy zniechęcić się do życia, może je nawet sobie odebrać, gdybyś z tego znaku nie wnosił, że będziesz kiedyś bogaty.
— A ty, Jim, czy masz także włosy na ramionach i na piersiach?
— Po co to się pytać o takie rzeczy? Widzisz przecie, że mam.
— I cóż? Bogaty jesteś?
— Nie, ale byłem już raz bogaty i znów nim będę. Miałem raz czternaście dolarów, alem na spekulacyi wszystko stracił.
— Na jakiej spekulacyi?
— Na handlu.
— Ale na jakim? Czem handlowałeś?
— Towarem. Żywym towarem: bydłem. Dziesięć dolarów włożyłem w krowę, która mi zdechła.
— I straciłeś dziesięć dolarów.
— Nie całe dziesięć, bo wziąłem za skórę dolara i dziesięć centów.
— A zatem miałeś jeszcze pięć dolarów i dziesięć centów. Czy temi także spekulowałeś.
— Właśnie. Znasz tego kulawego murzyna, który należy do starego pana Bradesh? Otóż ten murzyn, założywszy bank, obwieścił, że każdy, kto w nim złoży dolara, dostanie cztery w końcu roku, a może i więcej. Rzucili się tedy do banku wszyscy murzyni, choć każdy miał bardzo niewiele. Otóż umieściłem w tym banku pięć dolarów, za które po roku miałem odebrać trzydzieści pięć. Tymczasem murzyn ogłosił bankructwo i pieniądze moje przepadły.
— A z dziesięcioma centami coś zrobił?
— Chciałem sobie co za nie kupić, ale we śnie otrzymałem rozkaz oddania ich murzynowi Balaam, zwanemu dla krótkości Balaamową oślicą, bo to nawet i głupowaty trochę. We śnie słyszę: „daj Balaamowi dziesięć centów, a on je tak umieści, że będą ci rosły i rosły.“ Dobrze! Wziąwszy pieniądze, Balaam poszedł do kościoła i słyszy, jak ksiądz mówi, z ambony, że kto daje ubogiemu, ten Panu daje, a Pan zwróci mu to stokrotnie. Cóż miał robić Balaam? Oddał ubogiemu dziesięć centów... no! i czekaliśmy co z tego będzie.
— I cóż było?
— Nic nie było. Ani mnie, ani Balaamowi nikt nie dał centa. Nigdy już nie oddam pieniędzy bez dostatecznej pewności. Za grosz — sto odbierzesz, mówił ksiądz. Od kogo? U kogo się będę upominał? Żebym choć odzyskał te dziesięć centów!
— E! mniejsza o to. Toć przecie znów będziesz bogaty.
— No, prawdę rzekłszy, już nim jestem, sam swoim będąc właścicielem; a wartość moja ośmset dolarów. Chciałbym posiadać te pieniądze!