Przygody Huck’a/Tom I/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Granowski i Sikorski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Goście nasi zadawali nam mnóstwo pytań. Koniecznie chcieli wiedzieć, dlaczego przykrywamy pomost tratwy liściem i gałęziami, dlaczego zamiast płynąć we dnie, stoimy w zatoce dzień cały.
— Jim musi być zbiegłym murzynem? — pytają.
— Na miłość Boską — powiadam — czyżby zbiegły murzyn uciekał na południe?
Trafiło im to do przekonania. Zmuszony jednak do wyjaśnień, opowiedziałem im taką historyę:
— Rodzina moja pochodzi z Pike-County, w stanie Missouri, gdzie ja się urodziłem i gdzieśmy wszyscy mieszkali, dopóki wszyscy nie poumierali. Zostaliśmy we troje tylko: ojciec, ja i mój braciszek. Ojciec postanowił wynieść się z tamtych stron i zamieszkać razem ze stryjem Benjaminem, który posiada niewielki folwarczek nad rzeką o czterdzieści cztery mile poniżej Orleanu. Ojciec ubogi był, a miał przytem i trochę długów, więc kiedy się wyprzedał, zostało mu tylko szesnaście dolarów i nasz murzyn, Jim. Nie starczyłoby tego na podróż tak odległą; nawet na pokładzie okrętowym przejazd drożej kosztuje. Lecz gdy pewnego dnia, podczas wiosennej powodzi, poszczęściło się ojcu niespodzianie schwytać tę oto tratwę, postanowiliśmy odbyć na niej drogę do Orleanu. Ale szczęście na krótko uśmiechnęło się ojcu: pewnej nocy uderzył w nas parostatek, oderwał przednią część pomostu i wszyscy wpadliśmy w wodę, pod same koła. Jim i ja wypłynęliśmy na wierzch, ale ojciec pijany i braciszek zaledwie czteroletni poszli na dno i nie widziałem ich więcej. Przez kilka dni miałem kłopot, bo różni ludzie chcieli zabrać Jim’a, biorąc go za zbiega. Dlatego też płyniemy teraz nocą, żeby mieć spokój.
— Daj mi nieco czasu — rzekł na to książę — a wymyślę coś takiego, co nam pozwoli płynąć i w dzień bezpiecznie. Obmyślę ja to, plan ułożę i ręczę, że będzie niezawodny. Dziś uczynić tego nie można; widać ztąd wprawdzie jakieś miasto, ale w dzień biały pokazać się tam niepodobna.
Przed wieczorem zaczęło się raptownie ściemniać, niebo ginęło w chmurach, przelatywały po niem błyskawice, nie te, nizko pokazujące się na widnokręgu, które są zapowiedzią upału, ale prawdziwe, wysoko ponad głowami migające. Liście trząść się zaczęły i szumieć i ze wszystkiego widać było, że się zanosi na niepogodę. Widząc to, król i książę udali się do naszej budki, żeby zobaczyć, czy wygodne są łóżka. Moje posłanie stanowił wór wypchany słomą; Jim zaś spał na plewach, w których zawsze coś kole i drapie, gdy zaś chcesz się przewrócić na drugi bok, to plewy czynią tyle szumu i chrzęstu, że choćbyś spał nie wiem jak twardo, obudzić się musisz. Książę raczył oznajmić, że spać będzie na mojem posłaniu, ale król nie zgodził się na to:
— Sądziłem, iż poczucie różnicy naszego stanowiska pozwoli panu zrozumieć, że posłanie z plew nie jest dla mojej godności odpowiednie. Zechcesz, książę, sam spać na plewach.
Na Jima i na mnie aż poty biły, gdyż baliśmy się, żeby nie przyszło do sporu, lecz w nas otucha wstąpiła, gdy książę odparł:
— Zdawna mi jest sądzono, że stopą ucisku zdeptany, w błocie pogrążać się muszę. Niedola ugięła hardy niegdyś mój umysł, ucząc mnie uległości i pokory... Ustępuję, taki los mój! Samotny jestem na świecie, więc wszystkie cierpienia znieść umiem.
Ruszyliśmy z miejsca, gdy zupełnie już było ciemno, a król przykazał nam trzymać się środka rzeki i nie zapalać światła, dopóki nie upłyniemy choć parę mil po za miasto. Płyniemy więc w zupełnej ciemności, mijamy garstkę rozrzuconych nad brzegiem świateł i dopiero, gdy miasto o milę za nami zostało, wywiesiliśmy latarnię sygnałową. Około dziesiątej puścił się deszcz, zaczęło grzmieć i błyskać, więc król kazał nam pilne dawać baczenie na tratwę i nie schodzić z pomostu, dopóki nie uspokoi się burza. Obaj zaś z księciem weszli do naszej budki i wygodnie się na noc ułożyli. Na mnie przyszła kolej stróżowania na pomoście do północy, ale pomimo to byłbym wlazł pod dach, gdybym miał łóżko, bo nie codzień i nie co miesiąc nawet trafia się człowiekowi widzieć tak straszną burzę. Wiatr gwizdał i huczał, a co parę sekund, traf! błyskawica, światłem białem, oślepiającem, tak wszystko zaleje, że na pół mili dookoła widzisz bielejące pianą fale i wyspy, jakby pyłem wodnym owiane, i drzewa nadbrzeżne, gnące się pod wiatrem na wszystkie strony. A potem nagle: bum!-bum! i piorun potoczy się z grzmotem. Taka szła fala, że mnie o mało nie zniosła z pomostu, lecz przy nagości zupełnej, nie żałowałem swej skóry. Tak było jasno od błyskawic, że nie potrzebowaliśmy wystrzegać się raf i skał z wody sterczących, widząc je wszystkie jak na dłoni.
Mówiłem już, że do północy ja czuwać miałem, że jednak sen mi dokuczał, Jim poczciwy obiecał zastąpić mnie przez pierwsze parę godzin. Wsunąłem się do naszej budki, ale książę i król tak powyciągali swoje nogi i ręce, że dla mnie nie było miejsca. Położyłem się tedy na pomoście, nie wiele sobie robiąc z deszczu. Ciepły był, więc zaszkodzić mi nie mógł, a i fala złagodniała trochę. Lecz gdy zasnąłem jak najsmaczniej, fala znów się podniosła i ogromnemi górami szła na pomost. Jim miał z początku zamiar obudzić mnie, ale się potem rozmyślił, nie przypuszczając, żeby bałwany mogły przesadzić tratwę. A tu właśnie tak było: podniósł się wał olbrzymi i cała masa wody, buchnąwszy na pomost, zmiotła mnie śpiącego, jak źdźbło słomy. Jim trząsł się od śmiechu, bo zawsze był wesół, ale skoczył po mnie do wody. Niepotrzebnie zresztą, bom dał nurka raz, drugi, otrząsłem się i jużem był znów na tratwie.
Wytrzeźwiony kąpielą, objąłem wartę, a Jim w parę minut potem chrapał, jak się należy. Minęło tak parę godzin, z niemi razem przeszła i burza, a gdy pierwsze światełko zajaśniało w jakimś domu nadbrzeżnym, zbudziłem Jima i posunęliśmy się ku brzegowi, aby w miejscu zacienionem ukryć tratwę.
Po śniadaniu król wydostał paczkę kart zatłuszczonych i przez czas jakiś grali obaj z księciem, stawiając po pięć centów odrazu. Gdy zaś gra ich znudziła, oznajmili, że trzeba wziąć się do pracy. Jakoż książę, zanurzywszy ramię w podróżną torbę dywanową, wydobył z niej pakiet drukowanych świstków, które głośno zaczął odczytywać. Jeden z nich oznajmiał, jako „Doktór Armand de Montalban, z Paryża będzie miał odczyt o nauce frenologii w tem a w tem miejscu, tego a tego dnia, po dziesięć centów za wejście, przyczem każdy ze słuchaczów otrzyma kartkę z określeniem swego charakteru za dodaniem dwudziestu pięciu centów za sztukę.“ Tym doktorem Armandem był sam książę.
Na drugiem znów ogłoszeniu mienił się być „głośnym na cały świat aktorem, specyalistą od ról szekspirowskich, Garrick’iem Młodszym, z teatru Drury Lane w Londynie.“ Na innych ogłoszeniach pod innemi znów występował nazwiskami, a zawsze dokonywał rzeczy cudownych i nadzwyczajnych, „różdżką magiczną“ wskazywać umiał miejsce, gdzie pod ziemią znajduje się woda lub złoto, „odczyniał uroki, rzucone przez czarownicę“ i t. p. Chociaż niepomiernie się chełpił tak znaczną ilością talentów, pierwszeństwo dawał jednak „muzie scenicznej,“ „kochanką“ ją swoją nazywając.
— Czy wstępowałeś kiedy na deski teatralne, monarcho? — pyta książę.
— Nigdy — odrzecze król z godnością.
— A zatem uczynisz to, zanim będziesz, upadła wielkości, o trzy dni starszy — mówi książę. — W pierwszem podrzędnem miasteczku, które spotkamy, najmiemy salę i odegramy pojedynek na miecze z „Ryszarda III-go,“ oraz scenę balkonową z „Romea i Julii.“ Jak uważasz?
— Uważam, że wspaniałe jest wszystko, co tylko dochód przynieść może. Ale wiesz, co ci powiem, Bridgewater; ja się zupełnie nie znam na aktorstwie, a nawet i nie wiele bywałem w teatrze. Za mały byłem, gdy król-papa urządzał przedstawienia w swoim pałacu. Czy mnie zdołasz nauczyć.
— Z największą łatwością.
— Wybornie. Usycham z tęsknoty za czemś nowem. Zaczynajmy więc, nie tracąc czasu.
Rozpowiedział mu książę, kto był Romeo, a kto Julia, dodając, że gdy on sam przywykł grać rolę Romea, król zatem przedstawi Julię.
— Ależ książę, jeżeli Julia jest taką młodą, to z moją łysiną i białemi faworytami może jej nie być do twarzy?
— Nie bój się, królu, niczego; tutejszym wieśniakom do głowy to nawet nie przyjdzie. A zresztą, będziesz przecie odpowiednio ukostyumowany, co dużo znaczy; Julia na balkonie, rozkoszująca się światłem księżyca przed pójściem na spoczynek, będzie miała na sobie długą koszulę nocną i nocny czepek ze szlarkami. Tu oto są odpowiednie kostyumy.
Jakoż pokazał nam kilka ubrań z perkalu meblowego w ogromne kraty, a powiedziawszy, że to jest zbroja średniowieczna dla Ryszarda III i dla tamtego drugiego, wydobył także długą, z białego perkalu koszulę nocną, oraz ogromny czepiec, z szerokiemi szlarkami. Podobało się to królowi, a książę, wydobywszy swą książkę, rozpoczął deklamować role. Jak on to czytał! jak czytał! Ani chwili nie postał spokojnie, jeno jak paw’ chodził w około, głowę podnosił, w tył się cały podając, nogi z wysoka stawiał, jednem słowem, grał (jak sam mówił) swoją rolę, aby pokazać jak właśnie ma być przedstawiona, poczem oddał książkę królowi, mówiąc mu, aby się uczył roli swojej na pamięć.
O mil parę od miejsca, gdzieśmy się wówczas znajdowali, widać było leżące na wybrzeżu małe miasteczko. Wymyśliwszy sposób wejścia do niego w dzień biały bez krzywdy dla Jim’a, książę oświadczył, że uda się tam i poczyni pewne przygotowania. Król, słysząc to, okazał również gotowość pójścia do miasta, żeby zobaczyć, czy tam nie znajdzie czegoś dla siebie. Ponieważ zabrakło nam kawy, ułożyliśmy z Jim’em, że wraz z nimi i ja popłynę, by kawy kupić... no i łódki także przypilnować, aby jej ich monarsze moście nie zaprzepaściły!
Przybywszy do miasta, zastaliśmy ulice zupełnie puste i cisza wszędzie była taka, jakby wszyscy wymarli, albo jak gdyby to była niedziela. Spotkaliśmy tylko chorego murzyna, który się wygrzewał na słońcu i oświadczył nam, że całe miasto wyruszyło na pobożne zebranie, pośród lasu, o dwie mile ztamtąd odległego, w domu zaś zostały tylko dzieci, chorzy i starcy. Król spytał o drogę i zaraz postanowił pójść na to zebranie, na którem spodziewał się znaleźć zajęcie; mnie także pozwolił iść z sobą.
Książę zaś zaczął szukać po całem miasteczku drukarni. Znaleźliśmy ją wreszcie, bardzo skromną, nad warsztatem cieśli. I cieśle i drukarze, wszyscy poszli na owo zebranie, drzwi pozostawiwszy otwarte. Drukareńka ciasna była i brudna, pełna papierów niepotrzebnych, ze stołami poplamionemi atramentem, a na ścianach moc ogłoszeń, śród których rzucał się w oczy wielki koń czarny z murzynem uciekającym. Książę zrzucił surdut, mówiąc, że ma już wszystko, czego mu trzeba, a zatem król i ja ruszyliśmy na owo zebranie.
Droga zabrała nam nie więcej, jak pół godziny, ale skropiliśmy ją potem, bo okropnie było gorąco. Wśród lasu, na obszernej polance, zastaliśmy ogromne zgromadzenie, może z tysiąc osób, które tu ściągnęły z całej okolicy, w promieniu co najmniej mil dwudziestu. Las pełen był różnych wozów, wózków, bryczek, rozlegało się po nim rżenie koni powyprzęganych, opędzających się muchom i smacznie zajadających siano, którem wysłane były wozy i bryczki. Tu i owdzie widać było szałasy naprędce sklecone z żerdzi i dachem z gałęzi pokryte, sprzedawano w nich lemoniadę, pierniki, melony i tym podobne przysmaki.
Kazania odbywały się w podobnych szałasach, tylko znacznie większych, tak, aby mogły pomieścić jak największą liczbę osób. Zamiast ławek służyły bale lub kilka tarcic położonych jedna na drugiej, poręczy zaś nie było wcale.
W jednym końcu szałasu znajdowała się wysoka platforma, z której przemawiał kaznodzieja. Kobiety były wszystkie w wielkich kapeluszach od słońca, w prostych sukniach codziennych, kilkanaście tylko młodszych ubrało się nieco odświętniej w jasne, świeżo wyprane perkaliki. Pomiędzy mężczyznami wielu było zupełnie boso, a niektóre dzieci nie miały na sobie nic, prócz koszuli z grubego płótna. Starsze kobiety robiły pończochę, ale młodsze strzelały okiem w stronę chłopców, posyłając im ukradkiem słodkie uśmiechy.
W pierwszym szałasie, do któregośmy weszli, kaznodzieja hymn właśnie zaintonował. Prześpiewał pierwsze dwa wiersze, wszyscy powtórzyli je chórem, potem znów prześpiewał dwa, chór za nim i tak dalej i dalej aż do skutku. Uczestników coraz większe otaczało wzruszenie, coraz więc silniej śpiewali, aż nakoniec niektórzy zaczęli jęczeć, a inni krzyczeć na całe gardło.
Potem rozpoczął kaznodzieja naukę z wielkiem przejęciem i powagą: to przechodził z jednego końca platformy na drugi, to przechylał korpus ku przodowi, kołysząc się całem ciałem i nieustannie poruszając rękami, to znów z całej siły wykrzykując słowa pojedyncze. Od czasu do czasu podnosił w górę Biblię, którą trzymał w ręku, i potrząsał nią, albo roztwierał i rozwartą przesuwał przed oczyma publiki, wołając: „Oto jest wąż miedziany na pustyni! Kto nań spojrzy, żyw będzie!“ A tłum głośnym krzykiem chóralnie odpowiadał: „Chwała niech będzie Panu! A-a-a-men!“ I dalej mówca prawił rzecz swoją, a tłum krzyczał, jęczał i odpowiadał A-a-men! A-a-men!
— O! przyjdźcie, pokutę czynić! przyjdźcie, którzyście grzechem zmazani (amen!), przyjdźcie, którzyście chorzy i osłabieni (amen!), przyjdźcie chromi, głusi i ślepi (amen!), przyjdźcie ubodzy i potrzebujący i wstydem okryci (amen!), przyjdźcie wszyscy, którzyście znużeni, znękani i cierpiący! przyjdźcie z ukorzoną pychą! przyjdźcie ze skruszonem sercem! przyjdźcie, wy, którzyście w łachmanach i w brudzie grzechu, zdrój oczyszczenia wszem dostępny, drzwi niebios wszystkim stoją otworem... Wejdźcie, o! wejdźcie, przybywajcie i spoczywajcie!“ (amen! a-a-men! chwała niech będzie Panu! Allelu-ja!)
I tak dalej, ciągle to samo. W końcu nie można już było rozróżnić, co mówi kaznodzieja, tak ludzie krzyczeli i płakali.
Podnosząc się z ławek, z trudem przechodzili w tłoku, żeby się tylko dostać do „ławki pokutników“ i zasiąść na niej, z twarzą zalaną łzami. Gdy zaś tym sposobem pierwsze rzędy ławek zajęte zostały przez czyniących pokutę, wtedy wzmógł się jeszcze hałas, bo pokutnicy coraz głośniej jęczeć zaczęli, a potem, rzucając się na słomę leżącą na ziemi, tarzali się po niej jak obłąkani.
Najgłośniej pomiędzy pokutnikami krzyczał król, który natychmiast prawie po wejściu zaczął się przeciskać do ławki pokutników. Gdy podszedł ku platformie, szepnął słów parę kaznodziei, ten poprosił go, żeby miejsce jego zająwszy, przemówił do ludu. Uczynił to król. Wszedłszy na platformę, publicznie wyznał, że był rozbójnikiem morskim przez lat trzydzieści, że rozbijał na oceanie Indyjskim, że straciwszy podczas bitwy, na wiosnę, znaczną część załogi, powrócić musiał do kraju, aby sobie zwerbować ludzi. Dzięki Opatrzności Boskiej okradziony zeszłej nocy i z parostatku wysadzony na ląd bez centa, co go niezmiernie raduje i co uważa za największe dobro, jakie go w życiu spotkało, stał się oto zupełnie innym człowiekiem i po raz pierwszy w życiu czuje się zupełnie szczęśliwy; a jakkolwiek jest nędzarzem, to przecież prosto ztąd uda się w drogę, zapracuje na powrót aż do oceanu Indyjskiego, aby resztę pozostałych dni życia obrócić na nawracanie rozbójników morskich na drogę cnoty. Potrafi zaś dokonać tego lepiej niż kto inny, zna bowiem wszystkich rozbójników na całym oceanie Indyjskim; a chociaż nie prędko się tam dostanie, nie mając wcale pieniędzy, jednakże musi celu dopiąć.
Po każdym nawróceniu rozbójnika zawsze mu powie: „Nie mnie dziękuj, nie moja to wcale zasługa, cała wdzięczność należy się tym zacnym ludziom z Pokeville, braciom i dobroczyńcom ludzkości, oraz temu kaznodziei wymownemu, przyjacielowi najlepszemu, jakiego kiedykolwiek rozbójnicy morscy posiadali!!!
I tu zalał się łzami, co też i wszyscy uczynili. Wtem zawołał ktoś w tłumie: „Składkę zróbmy na niego! Składkę!“ Z pół tuzina ludzi zerwało się z ławek z zamiarem zbierania pieniędzy wśród tłumu, ale inny jakiś głos dał się słyszeć: „Niechaj sam pójdzie między tłum z kapeluszem!“ Na co też zgodzili się wszyscy.
Zaczął więc król chodzić między ławkami z kapeluszem w ręku, ciągle oczy z łez ocierając, błogosławiąc ludzi, wychwalając ich i dziękując im za ich dobroć dla nieszczęśliwych rozbójników, tułających się gdzieś daleko na morzach. Od czasu do czasu powstawała z ławki ta lub owa, ale zawsze ładna i zawsze łzami zalana dziewczyna, i rzewnie szlochając, prosiła króla, żeby się pozwolił pocałować na pamiątkę tej chwili, której ona nigdy nie zapomni. Król zawsze na to zezwalał i sam je całował, a niektóre całował nawet po kilka razy. Jedna z nich zaprosiła go do siebie na cały tydzień, inne zapraszały go także, mówiąc, iż za zaszczyt uważałyby sobie, gdyby czas jakiś przebył pod ich dachem. Król pięknie wszystkim dziękował, odpowiadając, że na tyle wdzięczności nie zasługuje, a przytem spieszy się bardzo, bo chce prosto ztąd jechać do oceanu Indyjskiego, żeby nawracać rozbójników.
Gdyśmy powrócili na tratwę i król przeliczył swoje pieniądze, pokazało się, że zebrał osiemdziesiąt siedem dolarów i siedemdziesiąt pięć centów. Prócz tego przyniósł z sobą dużą butelkę wódki, którą znalazł pod jednym z wozów. Mówił też król, że niema nic lepszego, jak opowiadać chwałę Bożą i że z przyjemnością codzieńby to czynił.
Dopóki król nie powrócił, zdawało się księciu, że jemu wybornie poszły interesa, dlatego, że w owej drukarni odbił dla kilku farmer’ów ogłoszenia i wziął za to cztery dolary. Pobrał też od nich zaliczki i wydrukował przytem jeden kawałek z własnej głowy. Wierszy tych było trzy tylko strofy, ale prawdziwe wiersze, smutne i rzewne, a zaczynały się od tych słów: „Tak, szarp, o zimny świecie, szarp to pękające serce!“ Ogółem zebrał dziewięć dolarów i pół i był z zarobku swego zadowolonym.
Pokazał nam także jeszcze jedną rzecz, którą umyślnie dla nas wydrukował. Było to ogłoszenie z ryciną przedstawiającą murzyna, widocznie zbiegłego, bo niósł przewieszony na kiju węzełek; pod ryciną zaś było napisane: „200 fst. nagrody.“
Następowało opisanie powierzchowności zbiega i kubek w kubek Jim! Ogłoszenie jednak mówiło, iż uciekł przeszłej zimy i prawdopodobnie na północ; kończyło się zaś obietnicą, że ktokolwiek go pojmie i odeśle właścicielowi w okolice Nowego-Orleanu, ten otrzyma zwrot kosztów, oraz nagrodę.
— Teraz już — rzekł książę — płynąć sobie możemy w dzień biały, jeżeli nam się tak podoba. Gdy ujrzymy nadpływającą czy łódź, czy tratwę, możemy związać Jim’a powrozami, położyć go na pomoście i pokazując to ogłoszenie, powiedzieć, żeśmy go ujęli, a ponieważ zbyt jesteśmy ubodzy, aby podróżować na parostatku, wzięliśmy więc tę tratwę na kredyt od znajomych i płyniemy nią po nagrodę. Żelazne kajdany lepiejby wyglądały na Jim’ie, ale nie godziłyby się z opowiadaniem o naszem wielkiem ubóstwie. Powrozy lepiej odpowiadają celowi — trzeba się starać o zachowanie jedności, jak my, aktorzy mawiamy.
Wszyscyśmy winszowali księciu pomysłu tak wybornego, bo teraz już mogliśmy bezpiecznie płynąć i we dnie. Trzeba jednak było doczekać nocy, aby nie włazić w oczy tym, od których książę pobrał zaliczki na ogłoszenia, a i właścicielowi drukarni, jeżeli już powrócił z zebrania, bo moglibyśmy mieć nieprzyjemność!
Ukryci więc pod cieniem drzew przybrzeżnych aż do dziesiątej wieczorem, puściliśmy się w drogę dopiero nocą.
Gdy Jim zbudził mnie o czwartej, abym straż objął nad tratwą, powiada do mnie:
— Huck, jak ci się zdaje? czy spotkamy gdzie jeszcze takich królów po drodze?
— Nie — powiadam — myślę, że nie.
— No, kiedy tak, to dobrze. Mniejsza tam o jednego albo dwóch królów, ale tych nam wystarczy. Już i ten jeden pijany, jak bela, a książę niewiele mniej.
Pokazało się, że Jim próbował skłonić króla, aby ten powiedział co po francusku, ale król odmówił, tłomacząc się, iż zupełnie zapomniał rodzinnego języka, tak skutkiem doznanych zmartwień, jak i długiego pobytu w naszym kraju.
Nie mógł więc Jim przekonać się, do czego podobny język francuski!