Przygody Tomka Sawyera/16
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Tomka Sawyera |
Wydawca | Księgarnia J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | „Floryda“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Adventures of Tom Sawyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po obiedzie udała się gromadka na ławicę szukać żółwich jaj. Grzebali kijami w piasku, a natrafiwszy na szczelinę, klękali i sięgali rękami. Z jednej dziury wydobywali czasem pięćdziesiąt do sześćdziesięciu jaj, okrąglutkich, białych, wielkości włoskich orzechów. Wieczorem przyrządzili sobie wspaniałą ucztę ze smażonych jaj, i tak samo na drugi dzień rano. Po śniadaniu pobiegli nad brzeg, gonili się i szaleli, zrzucając co chwila dla ulżenia sobie jakąś część garderoby, aż wreszcie wyglądali tak, jak ich Pan Bóg stworzył. Uprawiali dalej wesołą gonitwę w płytkiej wodzie, zapędzając się aż do prądu, który podrywał im nogi, co podnosiło jeszcze urok zabawy. Dla odmiany stawali niedaleko siebie i pryskali sobie wodą w twarz, zbliżając się do siebie z odwróconemi głowami, by się zasłonić przed natryskiem. Wreszcie wzięli się za bary i poczęli mocować, dopóki słabszy nie dał nurka, przyczem zamienili się w istne kłębowisko białych rąk i nóg; wydobywali się na powierzchnię, parskając, wypluwając wodę, śmiejąc się i chwytając z trudem oddech.
Gdy mieli tego dosyć, wybiegli na suchą, rozgrzaną plażę, rozciągnęli się na niej i zagrzebali w piasek, by po chwili znowu pomknąć do wody i odegrać całe oryginalne przedstawienie na nowo. Potem zorjentowali się, że ich naga skóra może doskonale naśladować cieliste trykoty; więc zakreślili koło w piasku i urządzili cyrk — z trzema klownami, bo żaden nie chciał tego honorowego stanowiska odstąpić drugiemu.
Potem powyciągali swoje szklane kulki i grali w nie w najrozmaitszych odmianach i kombinacjach, póki im się nie sprzykrzyło. Joe i Huck poszli znowu pływać, ale Tomek bał się, bo przy ściąganiu spodni zrobił odkrycie, że zgubił bransoletę z kręgów ogonowych grzechotnika, którą stale nosił na nodze przy kostkach; był to prawdziwy cud, że pozbawiony opieki tego cudownego amuletu mógł tak długo pływać, a nie chwycił go kurcz. Nie odważył się wejść powtórnie w wodę musiał najpierw znaleźć swoją zgubę; ale tymczasem pozostali dwaj chłopcy byli już zmęczeni i żądni odpoczynku.
Wałęsali się jakiś czas, ale po chwili uczuli pragnienie samotności; rozeszli się ni stąd ni zowąd i każdy zapadł w ponure zamyślenie i wpatrywał się tęsknem okiem wdal, ponad ogrom rzeki, gdzie leżało sennie pod skwarem słońca ich miasto rodzinne. Tomek wypisał, sam nie wiedząc co robi, dużym palcem u nogi „Becky“ w piasku; przyłapawszy się na tem, zatarł litery, zły na siebie za swoją słabość. Ale mimo to po chwili znowu pojawiła się „Becky“ na piasku — nie mógł się przezwyciężyć. Znowu zatarł wyraz i uciekł od pokus w ten sposób, że zebrał zpowrotem rozproszoną gromadkę i pozostał z nią razem.
Ale zapał Joego zmalał tak bardzo, że nie było mowy o jego podźwignięciu. Tak tęsknił, taki był przybity, że nie mógł sobie dać rady. Łzy były już pod samą powierzchnią powiek. Huck także był w rzewnym nastroju. I Tomkowi niewiele brakowało, ale dzielnie walczył z sobą, by nic nie dać po sobie poznać. W jego sercu kryła się pewna tajemnica, której nie chciał jeszcze wyjawić; gdyby jednak ten buntowniczy upadek ducha nie dał się prędko zażegnać, był gotów wyjechać z nią. Z ogromnym nakładem wesołości na pokaz zawołał:
— Przysiągłbym, chłopcy, że na tej wyspie byli kiedyś piraci! Musimy to zbadać. Z pewnością zakopali gdzieś skarby. Cobyście na to powiedzieli, gdybyśmy tak wpadli na skrzynię pełną złota i srebra... co?
Zachwyt obudzony temi słowami był bardzo słaby i zgasł zaraz, nie wywoławszy ani słowa odpowiedzi. Tomek spróbował z innej beczki — ale wszystko na nic. Wszystkie zachody były daremne. Joe siedział nachmurzony i grzebał kijem w piasku. Wreszcie rzekł:
— Chłopcy, dajmy temu wszystkiemu spokój. Chcę wrócić do domu. Tu jest samotnie.
— Ależ Joe, oswoisz się zczasem i będziesz się czuł lepiej, — perswadował mu Tomek. — Pomyśl tylko o tem, jak tu świetnie łowić ryby.
— Daj mi spokój z rybami, chcę wrócić do domu.
— Ależ, Joe, nigdzie nie znajdziesz takiej znakomitej kąpieli jak tu.
— Nic mnie kąpiel nie obchodzi! Co mi taka kąpiel znaczy, kiedy nikogo niema, coby mi jej zabraniał. Wrócę do domu!
— Chce do mamusi! Fe! Wstydź się! Mały chłoptaś!
— Żebyś wiedział! Chcę wrócić do mamusi i tybyś także chciał, ale jej nie masz. Jestem takie same dziecko jak wy! — i rozpłakał się.
— Wiesz co, Huck, niech sobie beksa wraca do mamusi, prawda? Biedactwo maleńkie, chce mamusię zobaczyć! A niech ją zobaczy! Ale tobie się tu podoba? Co Huck? My dwaj tu zostaniemy, prawda?
Huck odpowiedział „t-a-k “, a!e bardzo cicho.
— Do końca życia nie odezwę się do ciebie! zawołał Joe i wstał. Zapamiętaj to sobie!
Odszedł nadąsany i począł się ubierać.
— Wcale mi na tem nie zależy! — odciął się Tomek. — Nie potrzebujemy ciebie! Wracaj do domu na pośmiewisko! No, ładny z ciebie pirat, niema co mówić! My nie beksy, ja i Huck. My tu zostaniemy, prawda? A on niech sobie idzie, jeżeli ma ochotę. Obejdziemy się bez niego!
Mimo to zrobiło mu się bardzo głupio na duszy i mocno go zaniepokoiło, że Joe tak zawzięcie się ubiera. Zbijało go też z tropu, że Huck patrzał na przygotowującego się do drogi Joego posępnie i że tak złowróżbnie milczał. Bez słowa pożegnania począł Joe brodzić ku przeciwległemu do miasteczka wybrzeżu. Tomek stropił się. Spojrzał na Hucka. Huck nie mógł wytrzymać spojrzenia i spuścił oczy. Po chwili rzekł:
— Tomku, ja także chcę wracać. Tu było tak smutno, a teraz będzie jeszcze gorzej. Chodźmy, Tomku!
— Nie chce mi się. Możecie sobie obaj iść, jeśli wam się podoba — ja zostanę!
— Tomku, ja chyba pójdę!
— To wynoś się, kto cię tu trzyma?
Huck począł zbierać rozrzucone części garderoby.
— Tomku, chodź z nami, proszę cię! Zastanów się! Nad brzegiem poczekamy na ciebie.
— To będziecie długo czekać, tyle ci tylko powiem!
Huck odszedł bardzo przygnębiony, a Tomek patrzał za nim i brała go wielka chętka, by zrzucić pychę z serca i pójść za nimi. Łudził się jeszcze, że jednak zawrócą, ale oni brodzili już w wodzie coraz dalej. Nagle uświadomił sobie, jak strasznie cicho zrobiło się koło niego i jaka rozpaczliwa ogarnęła go samotność. Zadał ostateczny cios swej dumie i popędził za towarzyszami, wołając:
— Czekajcie! czekajcie! Coś wam powiem!
Zatrzymali się i odwrócili. Dopędziwszy ich, Tomek począł im wyłuszczać swój sekret. Zrazu słuchali z nadętemi minami; dopiero gdy pojęli, do czego zmierzał, poklask ich przybrał kształt okropnego wojennego okrzyku. Wołali: „To cudownie“ i oświadczyli, że gdyby im był to wcześniej powiedział, nigdy nie byliby poszli. Tomek usprawiedliwił się w sposób wytrzymujący krytykę; istotnym jednak powodem była obawa, że i ów sekret nie utrzyma ich długo przy nim i dlatego chował go w zanadrzu jako ostateczny ratunek.
Chłopcy wrócili do obozu w bajecznym humorze i zabrali się z energją do zabawy, a usta im się nie zamykały, bo nie mogli się nachwalić olśniewającego planu i nadziwić genjuszowi Tomka. Po uczcie rybno-jajecznej, która już graniczyła z obżarstwem, oświadczył Tomek, że chce się nauczyć palić. Joe podchwycił pomysł i oznajmił, że także chce spróbować. Huck sporządził fajki z głąbów kukurydzy i napchał je zabranemi na wyspę liśćmi tytoniowemi. Nowicjusze ci palili przedtem tylko cygara z liści dzikiego wina, ale one strasznie szczypały w język i w oczach prawdziwych mężczyzn były w pogardzie.
Wyciągnęli się, podparli na łokciach i zaczęli pykać ostrożnie, z niezbyt wielką dozą zaufania. Smak dymu nie był bardzo przyjemny. Zaczęli się lekko krztusić. Tomek oświadczył:
— Fi! To tak łatwo! Gdybym był wiedział, że to tylko tyle, byłbym się już dawno nauczył.
— Ja także, — rzekł Joe.
— Przecież to nie jest nic! — Fi! Ileż razy przyglądałem się, jak drudzy palili i myślałem sobie: „żebyś to ty potrafił“, — ale nigdy nie myślałem, że i ja potrafię! — zwierzał się Tomek.
— Tak samo i ja, — wtórował mu Joc. — Nieprawda, Huck? Czy ci tego nie mówiłem? Przypominasz sobie? Niech Huck poświadczy!
— Tak jest, nieraz, — poświadczył Huck.
— Ja także mówiłem to ze sto razy, — odpowiedział Tomek.
— Raz było to za rzeźnią. Pamiętasz, Huck? Bob Tanner, Johnny Miller i Jeff Thatcher byli przy tem, gdy to mówiłem. Przypominasz sobie, Huck, jak to mówiłem?
— Tak, rzeczywiście, — potwierdził Huck. To było tego samego dnia, kiedy zgubiłem białą kulkę... nie, to było dzień przedtem!
— Tak, otóż właśnie, mówiłem ci! — zwrócił się Tomek do Joego. — Huck pamięta dobrze!
— Mam wrażenie, że mógłbym przez cały dzień palić! — chwalił się Joe. Czuję się doskonale.
— Ja także! — oświadczył Tomek. Mógłbym palić cały dzień, ale założyłbym się, że Jeff Thatcher nie potrafiłby tego.
— Jeff Thatcher! Fi, po dwóch pociągnięciach jużby leżał na ziemi. Damy mu kiedyś spróbować, będzie ładna heca!
— Wspaniała! A Johnny Miller? Chciałbym go widzieć, jakby się do tego zabierał!
— I ja także! — wtrącił Joe. — Przysiągłbym, te ten niedołęga tak samoby to zrobił, jak wszystko inne. Tylkoby powąchał, a jużby było po nim.
— Naturalnie, co, Joe? Ale słuchajcie: chciałbym, żeby tak chłopcy mogli nas teraz widzieć.
— I ja też!
— Wiecie, nie mówcie nikomu o tem. Kiedyś, gdy będziemy wszyscy razem, przyjdę do was i zapytam: „Joe, masz fajkę dla mnie? Zapaliłbym sobie!” A ty na to tak sobie odniechcenia, jakby nigdy nic, odpowiesz: „Tak, mam swoją starą fajkę, ale mój tytoń nie jest nadzwyczajny“. A ja na to: „Wszystko jedno, żeby tylko był dostatecznie mocny“. Wtedy ty wyciągniesz fajki, zapalimy sobie spokojnie — ach, oczy im nawierzch wylezą!
— Naprawdę, to ci będzie heca! Tomku, chciałbym, żeby to zaraz mogło być!
— Ja także! A jeszcze, gdy im powiemy, żeśmy się tego nauczyli za naszych pirackich czasów, pękną z zazdrości, że nie byli razem z nami.
— Oczywiście! Założę się, że tak!
Takiemi torami toczyła się pogawędka. Ale nagle poczęła się urywać i jakoś dziwnie strzępić.Pauzy stawały się coraz dłuższe, a spluwanie dziwnym zbiegiem okoliczności coraz częstsze. Każda pora w jamie ustnej zamieniła się w tryskające źródło. Nie mogli nadążyć z wypróżnianiem zbiorników pod językiem, by zapobiec powodzi; mimo pośpiechu nie można było zatamować małych odnóg, wciskających się gwałtem do gardła, a za każdym razem odzywało się w przełyku niesamowite łaskotanie. Obaj pobledli jak opłatek i wygląd ich stał się godny pożałowania. Fajka wypadła z bezsilnych palców Joego. Fajka Tomka poszła w jej ślady. Obie krynice dostały ataku oszalałej pracowitości — a obie pompy jak zwarjowane broniły się przed zalewem. Joe rzekł bezdźwięcznie:
— Zgubiłem scyzoryk. Muszę go zaraz pójść poszukać.
Tomek odparł z drżącemi wargami i wielką oszczędnością głosu:
— Ja ci pomogę. Ty idź tędy, a ja będę szukał przy źródle. Nie, nie, Huck, zostań, my sami znajdziemy.
Huck usiadł i czekał godzinę. Potem zrobiło mu się za nudno samemu i poszedł szukać kolegów. Byli daleko jeden od drugiego, w głębi lasu, obaj okropnie bladzi i obaj pogrążeni we śnie. Pewne oznaki pouczyły go, że jeżeli ich coś wewnętrznie dręczyło, to się już tego pozbyli.
Przy kolacji nie byli bardzo rozmowni. Wyglądali żałośnie; a gdy Huck napchał sobie po jedzeniu fajkę i zabierał się do przyrządzenia fajek i dla nich, oświadczyli, że czują się niedobrze — musieli na obiad zjeść coś, co im zaszkodziło.