Przygody Tomka Sawyera/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przygody Tomka Sawyera | |
Wydawca | Księgarnia J. Przeworskiego | |
Data wyd. | 1933 | |
Druk | „Floryda“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Marceli Tarnowski | |
Tytuł orygin. | The Adventures of Tom Sawyer | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
— Tomek!
Cisza.
— Tomek!
Niema odpowiedzi.
— Co się znowu z tym chłopakiem dzieje? Tomku, słyszysz?
Stara pani zsunęła okulary na nos i rozejrzała się po pokoju ponad szkłami. Potem uniosła je na czoło i spojrzała pod szkłami. Dla takiego drobiazgu, jak Tomek, patrzała przez szkła niezmiernie rzadko — prawie nigdy. Były to przecież jej odświętne okulary, duma i chluba jej duszy, noszone raczej dla nadania sobie „stylu“, niż dla użytku. Z równym skutkiem mogłaby patrzeć przez żelazne obrączki.
Zdumiona brakiem odpowiedzi, powiedziała bez gniewu, ale dość głośno, aby meble w pokoju mogły ją usłyszeć:
— Czekaj, czekaj, jak cię złapię, to cię...
Nie dokończyła i schyliwszy się, poczęła grzebać miotłą pod łóżkiem. Uderzała z taką zapalczywością, że aż jej dech zaparło. Ale na światło dzienne wylazł tylko kot.
— Że też ja nigdy tego smyka nie mogę schwytać!
Podeszła do otwartych drzwi, przystanęła na progu i rozejrzała się po kilku krzakach pomidorowych i dzikiem zielsku, czyli po tak zwanym ogrodzie. Ale i tutaj ani śladu Tomka. Wytężyła więc głos, obliczając jego siłę na większą odległość, i zawołała:
— Hej, hej! Tooomku!
Wtem dosłyszała za plecami lekki szelest i zdążyła się jeszcze w porę odwrócić, aby złapać chłopaka za kołnierz i udarem nić jego ucieczkę.
— Mam cię nareszcie! Że też odrazu nie pomyślałam o śpiżarni! Coś ty tam robił?
— Nic, ciociu...
— Nic! Spójrzno na swoje ręce! Spójrzno na usta! A co to się tak lepi?
— Nie wiem, ciociu!
— Ale ja wiem! Konfitury! Ile razy ci mówiłam, że ci skórę przetrzepię, jeżeli się znowu dobierzesz do konfitur! Dawaj rózgę!
Rózga świsnęła już w powietrzu. Sytuacja była groźna.
— Ciociu! Ciociu! Obejrzyjno się za siebie! Ale prędko!
Stara pani odwróciła się z przerażeniem, zadzierając ze strachu spódnicę. W tej samej chwili chłopiec był już na parkanie i zniknął po drugiej stronie. Ciotka Polly stała przez chwilę stropiona, potem wybuchnęła śmiechem.
— A to urwis dopiero! Nigdy chyba przy nim nie zmądrzeję! Nieraz już przecież spłatał mi takiego figla, mogłabym więc już nabrać doświadczenia i mieć się na baczności, Ale cóż! Niema większego głupca, jak stary głupiec, a starego psa nikt nowych sztuczek nie nauczy — wiadomo! Jak tu jednak przewidzieć, co ten smyk zamyśla, kiedy codziennie wpada na nowe pomysły psot! Wie widocznie dokładnie, jak daleko można przeciągnąć strunę, żeby nie pękła. O, wie doskonale, że jeżeli uda mu się odwrócić na chwilę moją uwagę, to już wygrał sprawę, bo gdy mi złość minie, nie mam już serca, żeby go zbić. Bóg świadkiem, źle spełniam swoje obowiązki wobec tego chłopca! „Rózeczka nigdy dziatkom nie zaszkodzi!“ mówią mądre księgi. Grzech i potępienie ściągam na nas oboje, bo w nim napewno djabeł siedzi! Ale o Boże! przecież to syn mojej nieboszczki córki! Sierota biedna! Jakże go tu bić? A ile razy mu daruję, dręczy mię sumienie, jeżeli zaś nie przepuszczę mu, boli mię serca! Tak, tak, żywot człowieka, zrodzonego z niewiasty, jest krótki, ułomny i grzeszny, jak powiada Pismo święte. Dziś popołudniu napewno znowu ucieknie ze szkoły i będę mu musiała za karę kazać jutro pracować. Przykra to rzecz, być przykutym do miejsca w sobotę, kiedy wszyscy chłopcy mogą się bawić dowoli. A dla niego niema nic bardziej przykrego, niż praca... Muszę jednak spełnić swój obowiązek, jeżeli nie chcę ściągnąć na siebie odpowiedzialność za jego wieczną zgubę.
Tomek istotnie uciekł ze szkoły i użył sobie należycie. Powrócił do domu przed kolacją i pomagał małemu murzynkowi Jimowi w rznięciu drzewa na dzień następny i rąbaniu go na małe polana — to znaczy: opowiadał Jimowi swoje przygody, a Jim wykonywał trzy czwarte pracy. Sid, młodszy brat Tomka (a raczej brat przyrodni), skończył już wyznaczoną sobie pracę (zbieranie drzazg), gdyż był to chłopiec grzeczny, który nie odznaczał się taką awanturniczością, jak Tomek.
Podczas kolacji Tomek przy każdej nadarzającej się sposobności kradł cukier, a ciotka Polly zadawała mu podstępne pytania, aby wydobyć z niego kompromitujące wyznanie. Jak wszyscy ludzie prostoduszni, była dumna ze swego talentu dyplomatycznego i najoczywistsze swoje zamiary uważała za cuda niezwykłej przebiegłości.
— Gorąco dziś było w szkole? — zapytała.
— Tak, ciociu.
— Bardzo gorąco, prawda, Tomku?
— Bardzo, ciociu.
— A nie miałeś ochoty wykąpać się?
Tomka przeszedł dreszcz. Rzucił badawcze spojrzenie na twarz ciotki, ale nie wyczytał na niej żadnego wyjaśnienia. Odpowiedział więc:
— Nie, ciociu, właściwie nie...
— A teraz już ci nie gorąco? — zapytała ciotka, wyciągając rękę i dotykając kołnierza Tomka.
Pochlebiało jej, że w tak sprytny sposób stwierdziła, iż koszula jego była sucha, i nie wzbudziła przytem w chłopcu podejrzeń. Ale Tomek zwąchał już, co się święci, i uprzedził jej następne posunięcie:
— Kilku z nas zmoczyło sobie głowy pod studnią... O, moja jeszcze mokra, widzisz?
Ciotka zagryzła zęby, zła, że zapomniała o tak oczywistym dowodzie i że podstęp nie udał się jej. Wtem przyszła jej nowa myśl:
— Przecież podstawiając głowę pod studnię, nie potrzeba odpinać kołnierzyka, który ci przyszyłam do koszuli, prawda, Tomku?
Tomek natychmiast odzyskał pewność siebie. Triumfalnie odpiął bluzę: kołnierzyk przy koszuli był nietknięty!
— A niechże cię, smyku! No, dobrze już, dobrze, możesz iść! Byłabym przysięgła, żeś uciekł ze szkoły i kąpał się! Więc znowu zgoda między nami. Widzę, że się trochę opamiętałeś... chwilowo!
Z jednej strony zła była, że zawiodła ją zwykła przenikliwość, z drugiej zadowolona, że Tomek przypadkiem zabłąkał się na drogę posłuszeństwa. Nagle odezwał się się:
— Ciociu, mnie się zdaje, że ciocia przyszyła Tomkowi kołnierzyk białą nitką, a teraz jest przyszyty czarną!
— Co? Rzeczywiście przyszyłam go białą nitką! Tomku!
Ale Tomek nie czekał na dalsze pytania. W drzwiach odwrócił się jeszcze i zawołał:
— Sid! To ci nie ujdzie na sucho!
Znalazłszy się w bezpiecznem schronieniu, Tomek zbadał dwie grube igły, wpięte w połę bluzy. Każda z nich była owinięta nitką, jedna czarną, druga białą.
— Gdyby nie Sid, — mruknął Tomek, — nigdyby się nie połapała. Dlaczegóż ona, u licha, szyje raz białą, raz czarną nitką! Nigdy nie można zapamiętać, na którą kolej! Pewne jest jednak, że Sid oberwie za to!
Tomek nie był wzorem chłopców. Znał wprawdzie taki wzór, ale czuł dla niego pogardę.
Nie minęły jeszcze dwie minuty, jak Tomek zapomniał o wszystkich swoich troskach. Nie znaczy to, aby troski jego dokuczały mu odrobinę mniej, niż dorosłemu człowiekowi jego troski i kłopoty — ale poprostu nowa sprawa zajęła uwagę Tomka i na jakiś czas wyparła z jego świadomości poprzednie strapienia, zupełnie tak samo, jak dorosły człowiek zapomina o swoich kłopotach w zapale nowych przedsięwzięć.
Ta nowa sprawa dotyczyła bardzo kunsztownej nowej metody gwizdania, którą Tomek zdobył od pewnego murzyna. Pragnął ją teraz bez przeszkód wypróbować. Był to jakiś osobliwy rodzaj ptaszęcego trelu, jakby przeciągły świergot, polegający na tem, że wśród gwizdania uderza się w krótkich odstępach leciutko językiem o podniebienie. Czytelnik pamięta jeszcze zapewne, jak się to robi, jeżeli sam był kiedyś chłopcem. Pilnością i wytrwałością dopiął wreszcie Tomek tego, że doszedł w nowej metodzie gwizdania do mistrzostwa. Z ustami pełnemi harmonji, a duszą pełną błogości szedł teraz ulicą i doznawał podobnych uczuć, jak astronom, który odkrył nową planetę — tylko pod względem rozmiarów, głębokości i czystości rozkoszy przewaga była stanowczo po stronie chłopca.
Wieczory letnie były już długie. Nie ściemniło się jeszcze zupełnie. Nagle Tomek urwał gwizdanie. Stał przed nim ktoś obcy, chłopiec nieco wyższy od niego. Zjawienie się nowej osoby, jakiegokolwiek wieku i płci, było w małem miasteczku St. Petersburg zdarzeniem niezwykłem.
Chłopiec był ubrany porządnie, nawet jak na dzień powszedni — zbyt porządnie. Czapkę miał niezgniecioną, niebieska, obciągnięta bluza sukienna była nowiutka i czysta, takie same spodnie. Na nogach miał buciki, chociaż to był tylko piątek! Bluza przybrana była nawet kokardą z kolorowej wstążki. W całej jego postaci było coś wielkomiejskiego, co oburzyło Tomka do głębi. Im dłużej pożerał wzrokiem to wspaniałe zjawisko, im wyżej zadzierał nosa w pogardzie dla jego elegancji, tem nędzniejszym stawał się w jego oczach własny wygląd.
Jeden ani drugi nie mówił słowa. Jeżeli się jeden poruszył, poruszył się i drugi, ale tylko bokiem i wkółko. Przez cały czas zwróceni byli do siebie twarzą w twarz i mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Tomek powiedział pierwszy:
— Mogę cię sprać!
— Spróbuj!
— Mogę!
— Nie dasz rady!
— Zobaczysz, że dam!
— Nieprawda, nie dasz!
— Dam!
— Nieprawda!
— Tak!
— Nie!
Przykra pauza. Potem Tomek powiedział:
— Jak się nazywasz?
— To ciebie nie obchodzi.
— Jeżeli zechcę, będzie m nie obchodzić!
— No, to dlaczego nie chcesz?
— Jak będziesz mówił dużo, to zechcę.
— Dużo, dużo, dużo!... No, i co teraz?
— Myślisz, że z ciebie taki wielki elegant, co? Mógłbym sobie jedną rękę przywiązać na plecach, a drugą stłuc cię na kwaśne jabłko!
— Więc dlaczego tego niezrobisz? Ciągle tylko gadasz, że mógłbyś!
— Niech ci się nie zdaje, że możesz ze mnie kpić!
— Takich, jak ty, widziałem tuzinami!
— Laluś! Wydaje mu się, że jest czemś wielkiem! Patrzcie, co to ma za kapelusz!
— Spróbuj go strącić!
— Pozwalam ci. Ale uprzedzam, że się tak prędko potem nie wyliżesz!
— Kłamiesz!
— Ty sam kłamiesz!
— Tchórz! Chciałby się bić, a boi się!
— Wynoś się!
— Jak mi tu będziesz dłużej szczekał, to cię tak kamieniem zdzielę...
— Naprawdę?
— Zobaczysz!
— Więc dlaczego tego nie robisz? Gadasz tylko ciągle, a nic nie robisz! A wiesz dlaczego? Bo tchórzysz!
— Nie tchórzę!
— Tchórzysz!
— Nie!
— Tak!
Znowu przykra pauza. Znowu wzajemne okrążanie się i spoglądanie spodełba. Wreszcie wparli się w siebie ramię w ramię.
— Wynoś się stąd! — zawołał Tomek.
— Sam się wynoś!
— Ani mi się się śni!
— Mnie też!
Stali tak naprzeciwko siebie, wysunąwszy każdy jedną nogę, dla lepszej równowagi, pchając się z całą siłą i miotając na siebie groźne błyskawice. Żaden jednak nie mógł uzyskać przewagi nad przeciwnikiem. Potem z zachowaniem należytej ostrożności odstąpili od siebie, a Tomek powiedział.
— Jesteś nędzny pies! Opowiem o tem memu starszemu bratu. Już on cię przetrzepie, możesz być pewien.
— Niewiele sobie robię z twojego starszego brała! Mój brat jest silniejszy od twojego! Jeżeli zechce, przerzuci go przez ten płot. (Obaj bracia byli oczywiście zmyśleni).
— Kłamiesz!
— Ty tak mówisz!
Tomek narysował palcem kreskę na piasku i powiedział:
— Spróbuj przekroczyć tę linję, a tak cię stłukę, że się nie będziesz mógł ruszyć!
Obcy chłopiec bez chwili wahania przekroczył kreskę, mówiąc:
— Gadać potrafisz — zobaczymy, co teraz zrobisz!
— Nie zbliżaj się! Uważaj!
— No... dlaczego nic nie robisz?
— Do licha! Za grosz to zrobię!
Nieznajomy wydobył szybko grosz i z szyderstwem podsunął go Tomkowi.
Tomek wytrącił mu monetę z ręki.
W następnej chwili chłopcy rzucili się na siebie i zczepiwszy się, jak dwa kociaki, tarzali się w piasku. Targali się za włosy i ubrania, okładali się pięściami, rozdrapywali sobie wzajem nie nosy i okrywali się kurzem i sławą. Wreszcie z chaosu i kurzawy począł się coraz wyraźniej wyłaniać Tomek, siedzący okrakiem na nieprzyjacielu i grzmocący go pięściami.
— Dosyć masz? — zawołał.
Chłopak miotał się, usiłując się wyrwać z uścisku, ale daremnie.
— Dosyć masz? Powiedz!
I bijatyka zaczęła się na nowo.
Wreszcie zwyciężony chłopak wykrztusił „dosyć!” i Tomek puścił go, mówiąc:
— Zapamiętaj to sobie! Na drugi raz zastanów się najpierw, z kim zadzierasz! Obcy chłopak oddalił się szybko, otrzepując ubranie, płacząc i pociągając nosem. Oglądał się raz poraz za siebie i wygrażał się Tomkowi. Tomek odpowiedział na pogróżki szyderczym śmiechem i w triumfalnym nastroju opuścił pole walki. Zaledwie się jednak odwrócił, nieznajomy podniósł kamień, cisnął go i trafił Tom ka między łopatki, poczem uciekł co siły.
Tomek gonił zdrajcę aż do domu i przy tej sposobności dowiedział się, gdzie mieszka, Przez pewien czas stał pod bramą, rzucając nieprzyjacielowi wyzwania; ale chłopak nie chciał przyjąć ponownej walki i tylko stroił do Tomka miny przez okno. Wreszcie zjawiła się matka wroga, nazwała Tomka złym, wstrętnym, ordynarnym chłopakiem i odpędziła go. Odszedł więc, ale zapowiedział, że jeszcze kiedyś tego lalusia dostanie w swoje ręce.
Nadszedł ranek sobotni. Wszystko, co jaśniało świeżością lata i pieniło się weselem życia. W każdem sercu dźwięczała muzyka, a w młodych sercach wydobywała się na usta. Radość była na każdej twarzy i wiosna w każdym ruchu. Akacje pokryte były kwieciem, a powietrze przesiąknięte zapachem.
Wzgórza Cardiff Hill, spoglądające ze swej wyniosłości na miasto, pełne były zieleni i zdawały się niby ziemia obiecana, pełna ciszy, rozmarzona, zapraszająca w gościnę...
Tomek zjawił się w bocznej uliczce z kubłem rozrobionego wapna i pendzlem na długim trzonku. Zmierzył okiem parkan i wszelka radość zgasła na jego twarzy, a duszę ogarnęła głęboka melancholja. Parkan długości trzydziestu łokci i wysokości dziewięciu stóp! Życie wydało mu się okropnem jarzmem. Z westchnieniem zanurzył pendzel i przejechał nim po najbliższej desce, powtórzył tę czynność; jeszcze raz; porównał znikomą zamalowaną powierzchnię z ogromem, jaki trzeba było jeszcze pomalować, i zrozpaczony usiadł na pniu. Z bramy wybiegł w podskokach Jim, z konewką na wodę, śpiewając „Buffalo Gals“. Noszenie wody z publicznej studni było dawniej w oczach Tomka czemś hańbiącem, ale teraz zupełnie inaczej na to patrzał. Przypomniał sobie, jakie to towarzystwo zbiera się przy studni. Pełno tam zawsze chłopców i dziewcząt, białych, murzynów i mulatów, czekających swojej kolei, — wypoczywają, zamieniają się zabawkami, kłócą się, tłuką, zabawiają się jak mogą. I przypomniał sobie, że chociaż do studni było niecałe dwieście kroków, Jim nigdy nie wracał z wodą przed upływem godziny, a nieraz trzeba go było dopiero sprowadzać.
Powiedział więc:
— Słuchaj, Jim, ja pójdę po wodę, a ty pomaluj trochę za mnie.
Jim potrząsnął głową i odpowiedział:
— Nie może, paniczu Tomek. Pani kazać Jim iść po woda, nigdzie się nie zatrzymywać i nie robić głupstwa. Ona powiedzieć, że panicz Tomek będzie chcieć, aby Jim malować, ale o na kazać Jim nie słuchać i robić swoją robotę, a ona chcieć na malowanie dobrze uważać.
— Ach, Jim, nie przejmuj się tem, co ona mówi. Ona tak zawsze gada. Daj mi wiaderko, nie zabawię minuty. O na nie będzie wiedziała.
— Nie może, paniczu Tomek, Pani Jim głowę urwać, ona tak z całą pewnością zrobić.
— Ona? Ależ ona pojęcia nie ma o biciu! Cóż to znaczy, jak postuka trochę naparstkiem po głowie? Ktoby się tem przejmował! Gada dużo, ale gadanie nie boli, — chyba gdy zacznie krzyczeć. Jim, dam ci szklaną kulkę, wiesz, tę dużą, białą!
Jim poczynał się wahać.
— Dużą, białą kulkę, Jim, to nie byle co!
— Ach, ona być taka śliczna! Ale paniczu Tomku, Jim strasznie bać się stara pani!
Jim był jednak tylko człowiekiem. Pokusa była za wielka. Odstawił wiadro i otrzymał szklaną kulkę. Po upływie minuty uciekał, aż się za nim kurzyło, z wiadrem i zbolałym grzbietem, Tomek malował z zapałem, a ciotka Polly wracała z pola walki z pantoflem w ręku i triumfem w oczach.
Energja Tomka osłabła. Oczyma duszy widział przedsięwzięcia, które planował na dzisiaj, i zrobiło mu się bardzo smutno. Niedługo zaczną tędy przebiegać inni chłopcy, wolni, udający się na wspaniałe wyprawy, i będą żartowali z niego, że musi pracować — sama myśl o tem paliła go jak ogień! Wydobył całe swoje mienie i poddał je oględzinom: szczątki zabawek, szklane kulki i rupiecie bez nazwy; wystarczające może, by opłacić tem zastąpienie go na małą chwilę w robocie, ale niedostateczne, aby zdobyć za nie choćby pół godziny wolności. Wsunął więc zpowrotem do kieszeni swoje ubogie skarby i pożegnał się z myślą, by próbować przekupić chłopców. Ale w chwili najczarniejszej rozpaczy spłynęło na niego nagle natchnienie. Wielkie, olśniewające natchnienie.
Wziął pendzel do ręki i zabrał się spokojnie do pracy. Właśnie Ben Rogers ukazał się na horyzoncie, ten sam Ben, którego szyderstwa Tomek najbardziej się obawiał. Ben zbliżał się w pląsach, skokach, podrygach, co dowodziło, że było mu lekko na sercu i że zamierzenia jego były wielkie. Gryzł jabłko i w pauzach wydobywał ze siebie przeciągłe, melodyjne hukania, po których następowały głębokie tony: ding-dong-dong, ding-dongdong, gdyż był w tej chwili parowcem.
Zbliżając się, zwolnił biegu, zajął środek ulicy, skręcił na prawo, i począł przybijać z wielkim wysiłkiem do brzegu, gdyż przedstawiał w tej chwili okręt „Wielka Missouri“, mający dziewięć stóp zagłębienia. Był parowcem, kapitanem, dzwonkiem sygnałowym w jednej osobie i stał w wyobraźni na własnym mostku kapitańskim, wydając rozkazy i wykonywając je.
— Stop! Dzyń-dzyń-dzyń!
Droga się kończyła, począł powoli skręcać na boczną ścieżkę.
— Wtył! Dzyń-dzyń-dzyń!
Ramiona trzymał przy sobie, sztywno wyprężone wdół.
— Ster na prawo! Dzyń-dzyń-dzyń! Hu, hu, hu! — Prawa ręka zataczała wielkie łuki, gdyż była przecież kołem sterowem, mającem czterdzieści stóp obwodu.
Wtył 1Ster na lewo! Dzyń-dzyń-dzyń! Na prawo! Naprzód! Na lewo! Stój i Dzyń-dzyń-dzyń! Hu, hu, hu! Zwolnij liny! Żywo! Kotwica! Co się tam dzieje? Zakręcić linę! Stój! Popuścić! Maszyna zatrzymana, panie kapitanie! Dzyń-dzyń-dzyń!
Sst! sst! sst! (próbowanie wentylów).
Tomek malował, Nie zwracając zupełnie uwagi na parowiec.
Ben zdumiał się, a po chwili rzekł:
— Ha, ha, ha! Ale to cię zasadzili do pracy!
Milczenie. Tomek okiem artysty badał ostatnie pociągnięcie; wykonał pendzlem zamaszysty ruch i znowu oceniał wynik jak przedtem. Ben podjechał ku niemu. Tomkowi szła ślinka na widok jabłka, ale dalej machał pendzlem. Ben zagadnął go znowu:
— No, cóż tam, musisz dzisiaj pracować?
— Ach, to ty, Ben! Wcale cię nie zauważyłem!
— Idę się kąpać... a ty nie miałbyś ochoty? Ale prawda, ty wolisz pracować! Tak, tak, widzę!
Tomek obejrzał chłopca od stóp do głowy i zapytał:
— Co nazywasz pracą?
— Jakto, czyż to nie jest praca?
Tomek zaczął znowu malować i odpowiedział obojętnie:
— Może to jest praca, a może i nie. Wiem tylko, że tak się podoba Tomkowi Sawyerowi.
— Nie udawaj, że ci to sprawia przyjemność!
Pendzel malował dalej.
— Czy mi to sprawia przyjemność? Oczywiście! A czemużby nie? Nie każdego dnia trafia się człowiekowi taka gratka, aby malować parkan...
To przedstawiło sprawę w nowem oświetleniu.
Ben przestał gryźć jabłko. Tomek z poważną miną poruszał pendzlem w jedną i drugą stronę, przestawał, rzucając okiem na całość, dodawał tu jedno pociągnięcie, tam drugie, znowu badał wrażenie — a Ben śledził każdy jego ruch. Sprawa coraz bardziej go zaciekawiała. Nagle odezwał się:
— Słuchaj, Tomku, daj mi trochę pomalować! Tomek namyślał się przez chwilę; zdawał się już godzić, ale zmienił zamiar:
— Nie, nie, Ben, to niemożliwe. Widzisz, ciotka Polly jest na punkcie tego parkanu, okropnie przesadna, zwłaszcza tu od strony ulicy, rozumiesz sam... Gdyby to był parkan taki sobie, gdzieś na uboczu, to oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, a ona chyba także nie. Ale gdy chodzi o ten właśnie parkan, jest niemożliwie wymagająca! To musi być zrobione niezmiernie dokładnie. Nie wiem, czy na tysiąc, a nawet na dwa tysiące chłopców znajdzie się choć jeden, któryby to umiał zrobić, jak należy!
— Co ty mówisz? Słuchaj, daj mi spróbować, trochę tylko! Jabym ci pozwolił, gdybyś był na mojem miejscu, Tomku!
— Ben, zrobiłbym to, szczerze ci mówię, ale ciotka Polly! Wiesz, Jim chciał to robić, nie pozwoliłem, Sid chciał, nie pozwoliłem. Zrozum moje położenie! Gdybym ci dał pendzel do ręki, a cośby się stało...
— Głupstwo! Zobaczysz, jak ja to starannie będę robił... Pozwól mi spróbować! Dam ci zato kawałek mego jabłka!
— No, to dawaj, chociaż właściwie... nie! Okropnie się boję!
— Dam ci całe jabłko!
Tomek oddał wreszcie pendzel z niechęcią na twarzy, a z wielką ochotą w sercu. I podczas gdy niedawny parowiec „Wielka Missouri“ pracował w skwarze, aż się pot z niego lał, uwolniony artysta siedział sobie opodal w cieniu na beczce, wymachiwał nogami, zajadał jabłko i szukał w myślach nowych ofiar.
Materjału nie brakło; co chwila nadchodzili chłopcy; każdy przychodził z zamiarem szydzenia z Tomka i każdy zostawał, aby malować. Tymczasem Ben zmęczył się, więc z łaski Tomka przeszła kolej na Billa Fishera wzamian za niezupełnie jeszcze podartego latawca; a gdy i ten miał już dosyć, nabył prawo bielenia Johnny Miller za zdechłego szczura i kawałek szpagatu, na którym można nim było wywijać; i tak dalej, i dalej, godzina za godziną. A gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, Tomek, który rano był jeszcze zupełnym biedakiem, stał się największym bogaczem. Oprócz wymienionych powyżej przedmiotów miał dwanaście szklanych kulek, złamane organki, kawałek niebieskiego szkła z butelki, przez które można było patrzeć, szpulkę do nici, klucz, który niczego nie otwierał, kawałek kredy, szklany korek od karafki, cynowego żołnierza, dwie kijanki, sześć kapiszonów, kota z jednem okiem, mosiężną kołatkę do drzwi, obrożę, której tylko psa brakowało, rękojeść noża, cztery kawałeczki skórki pomarańczowej i starą rozbitą ramę okienną. Przytem spędził czas bardzo mile w błogiem lenistwie, miał towarzystwo, a parkan pokryty był trzema warstwami wapna. Na szczęście chłopców zabrakło bielidła, bo Tomek byłby ich wszystkich, z całego miasta doprowadził do bankructwa.
Tomek zaprezentował się ciotce Polly. Siedziała właśnie przy otwartem oknie miłego pokoju, który służył jej zarazem za sypialnię, jadalnię, salon i czytelnię. Balsamiczna woń lata, niezmącona cisza dokoła, zapach kwiatów, usypiające brzęczenie pszczół — wszystko to rozmarzyło ją. Siedziała pochylona nad robótką, a jedyny towarzysz, kot, drzemał na jej kolanach. Okulary przezornie odsunięte było wysoko i spoczywały na jej siwych włosach.
Była przekonana, że Tomek dawno już uciekł z domu, to też zdziwiła się niemało, widząc, że chłopiec bez najmniejszej obawy wkracza w sferę zasięgu jej rąk.
— Czy mogę się teraz iść bawić, ciociu? — zapytał chłopiec.
— Już jesteś gotów? Ile zrobiłeś?
— Wszystko, ciociu!
— Nie kłam, Tomku. Wiesz, że tego nie znoszę.
— Nie kłamię, ciociu. Zrobiłem wszystko do końca!
Ciotka, nie mając wielkiego zaufania do jego słów, wyszła przed dom, aby osobiście zbadać wyniki jego pracy. Zadowoliłaby się, gdyby przechwałka Tomka była chociaż w piątej części prawdziwa. Jakież więc było jej zdumienie, gdy ujrzała caluśki parkan pokryty białą farbą, i nietylko byle jak pokryty, ale najstaranniej pomalowany kilka razy, tak, że nawet na ziemi ciągnął się wzdłuż parkanu biały pas.
— Coś podobnego! No, muszę przyznać, że jeżeli chcesz, potrafisz pracować! — powiedziała z uznaniem, ale dodała zaraz, aby osłabić wrażenie tych słów: — Niestety, muszę stwierdzić, że bardzo rzadko chcesz. No, idź się teraz bawić, ale jeżeli nie wrócisz do domu przed upływem tygodnia, będę cię musiała mimo wszystko sprać!
Ciotka była tak oszołomiona wspaniałością jego dzieła, że poprowadziła Tomka do śpiżarni, wybrała najpiękniejsze jabłko i wręczyła mu je, wygłaszając przytem wzruszającą przemowę o podwójnej wartości i rozkoszy spożywania darów, zdobytych cnotliwym, uczciwym wysiłkiem. Właśnie gdy kończyła zręcznie dobraną sentencję z Pisma świętego, Tomek „zwędził“ kawałek placka.
Kiedy wybiegał pędem z domu, ujrzał Sida, wchodzącego właśnie po zewnętrznych schodach na piętro. Glina była pod ręką, to też w powietrzu zaroiło się natychmiast od kulek! Gwizdały koło uszu Sida jak grad, i zanim ciotka Polly zdążyła nadbiec z odsieczą, kilka kulek weszło już w bezpośrednie zetknięcie z ciałem Sida, a Tomek migiem przeskoczył przez parkan — i już po nim śladu nie było!
W parkanie była wprawdzie furtka, ale Tomek rzadko z niej korzystał, gdyż zawsze mu się śpieszyło i przeważnie ziemia paliła mu się pod stopami. Teraz zaznał spokoju wewnętrznego, gdyż nareszcie wyrównał z Sidem stary rachunek za zwrócenie ciotce uwagi na czarną nitkę.
Tomek okrążył grupę budynków i krętemi drogami dostał się na zabłoconą uliczkę na tyłach domu ciotki. Teraz był już bezpieczny przed pościgiem, skierował się więc ku rynkowi, gdzie dawnym zwyczajem spotykały się zazwyczaj dwie wrogie armje chłopców, staczając w tem miejscu bitwy. Tomek był generałem jednej z nich, Joe Harper (serdeczny jego przyjaciel) generałem drugiej. Ale wielcy wodzowie nie zniżali się do osobistego udziału w walce — to było rzeczą m niej dostojnych osobistości — oni zaś siedzieli sobie razem na wyniosłości i kierowali operacjami wojennem i, wysyłając rozkazy przez ordynansów.
Po długiej i zażartej walce, armja Tomka odniosła dzisiaj walne zwycięstwo. Teraz nastąpiło stwierdzenie ilości zabitych, wymiana jeńców i wyznaczenie terminu następnej potyczki. Poczem obie armje uformowały się do pochodu i odmaszerowały, a Tomek sam skierował się do domu.
Przechodząc obok domu, w którym mieszkał Jeff Thatcher, Tomek ujrzał w ogrodzie nieznajomą dziewczynkę. Była to miła, niebieskooka osóbka, o blond włosach, splecionych w dwa długie warkocze, w letniej sukience i haftowanych majteczkach. Świeżo ukoronowany bohater został bez wystrzału pokonany. Niejaka Amy Lawrence znikła natychmiast z jego serca, nie pozostawiając po sobie najmniejszego wspomnienia. Przedtem zdawało się Tomkowi, że ją kocha do szaleństwa; zdawało mu się, że ją uwielbia; a oto przekonał się nagle, że to uczucie było znikome, że było niczem. Przez szereg miesięcy ubiegał się o jej względy, ale ona zaledwie przed tygodniem wyznała mu swoją wzajemność. Przez siedem krótkich dni był najszczęśliwszym i najdumniejszym chłopcem na świecie, a teraz, w jednej sekundzie, wymazał ją ze swego serca, jak przypadkowego gościa, którego czas wizyty minął.
Pochłaniał teraz nowego anioła rozmodlonym wzrokiem, aż wreszcie spostrzegł, że i ona go zauważyła. Tomek natychmiast zmienił taktykę. Udając, że jej nie widzi, począł wszelkiemi głupkowatem i sposobami, na jakie zdobywają się w takich okolicznościach chłopcy, „stawiać się“, aby ją wprawić w podziw. Ale gdy wśród tych karkołomnych popisów zerknął ukradkiem w jej stronę, spostrzegł z bólem serca, że anioł zmierza ku domowi. Przystanął więc pod parkanem i oparł się o niego, zwiesiwszy smutno głowę, z nikłą nadzieją, że może dziewczynka zatrzyma się jednak trochę. I istotnie: zanim zniknęła w drzwiach, zatrzymała się jeszcze na chwilę na schodach. Tomek westchnął żałośnie, gdy noga jej stanęła na progu; ale wielka radość odmalowała się na jego twarzy, kiedy przed przestąpieniem progu rzuciła mu przez płot stokrotkę. Chłopiec podbiegł do kwiatka, ale dwa kroki przed nim przystanął, przesłonił oczy ręką i spojrzał wdół ulicy, jakby tam zauważył coś ciekawego. Teraz zerwał słomkę i począł nią balansować na nosie!
Przechylając się w wielkiem skupieniu to w tę, to w tam tą stronę, przysuwał się coraz bardziej do kwiatka, aż nakrył go bosą stopą, chwycił giętkiemi palcami nogi i pomknął ze swoim skarbem, aż zniknął na zakręcie.
Ale tylko na chwilę, jakiej trzeba było, aby przypiąć kwiatek po wewnętrznej stronie bluzy, by znalazł się w bezpośredniem sąsiedztwie serca, a może żołądka, Tomek nie odznaczał się bowiem wielką biegłością w anatomji.
Potem wrócił pod parkan i do wieczora popisywał się jak przedtem swemi sztuczkami. Ale dziewczynka już się nie pokazała, chociaż Tomek pocieszał się słabą nadzieją, że może stała gdzieś przy oknie i podziwiała jego niezwykłe dowody miłości. Z głową pełną marzeń i rojeń skierował się wreszcie ku domowi, choć serce ciągnęło go w przeciwną stronę.
Przy kolacji był w nastroju tak podniosłym, że aż ciotka dziwiła się, „co się temu chłopakowi stało“. Oberwało mu się należycie za obrzucenie Sida kulkami z gliny, ale nie przejął się tem wcale.
Kiedy pod nosem ciotki spróbował skraść cukier, dostał znowu po łapach.
— Ciociu, — zapytał, — dlaczego nie bijesz Sida, gdy robi to samo?
— Bo Sid tak człowiekowi nie dokucza, jak ty. Gdybym cię na chwilę spuściła z oczu, napchałbyś sobie cały brzuch cukrem!
Po chwili ciotka wyszła po coś do kuchni. Sid, pewien teraz swojej bezkarności, a zarazem chcąc okazać Tomkowi swą wyższość, zuchwale sięgnął po cukierniczkę. Tego już było za wiele! Ale nagle cukierniczka wyślizgnęła się z ręki Sida, spadła na podłogę i potłukła się.
Tomek był uszczęśliwiony. Tak uszczęśliwiony, że zagryzł język i nie powiedział ani słowa. Postanowił sobie w duchu, że gdy ciotka wróci, nie piśnie także ani słówka. Będzie siedział cichutko, aż ciotka zapyta sama, kto jest winowajcą. Wtedy dopiero powie! A cóż to będzie za rozkosz, widzieć, jak ten aniołek, ten chodzący wzór wszelkich zalet, oberwie lanie!
Serce jego było tak przepełnione radością, że ledwie mógł usiedzieć na miejscu, gdy ciotka wróciła i na widok stłuczonej cukierniczki strzeliła piorunami gniewu z pod okularów.
„Zaraz się zacznie!“ pomyślał, ale w tej samej chwili leżał już jak długi na ziemi! Groźna ręka podniosła się już, aby ponowić cios, gdy Tomek zawołał:
— Ciociu! Za co mnie bijesz? Przecież to Sid stłukł!
Ciotka Polly zdrętwiała. Tomek oczekiwał teraz wyrazów współczucia i ubolewania, Ale ciotka, odzyskawszy mowę, powiedziała tylko:
— No, w każdym razie to, co oberwałeś, nie poszło na marne. Napewno masz na sumieniu Jakieś inne przewinienie, które udało ci się ukryć przede mną!
Czuła wyrzuty sumienia i z serca rwały się jej na usta ciepłe, pełne miłości słowa, ale chłopak zrozumiałby to, jako przyznanie się do błędu, a na to nie pozwalała dyscyplina. Nie powiedziała więc nic i strapiona udała się do swoich zajęć.
Tomek usiadł w kącie, wyolbrzymiając w duchu swoje cierpienie. Wiedział, że ciotka w głębi duszy błaga go na kolanach o przebaczenie za tę omyłkę. Świadomość tego sprawiała mu wielkie zadośćuczynienie. Postanowił sobie jednak, że nie usłyszy ona od niego słowa przebaczenia — nie pomogą też jakieś pojednawcze znaki z jej strony. Wiedział, że z zamglonych oczu ciotki pada w jego stronę co chwila spojrzenie żalu i bólu, ale zawziął się w gniewie i udawał, że nie rozumie, co to znaczy.
W wyobraźni widział już siebie, jak leży umierający, a ciotka pochyla się nad nim, błagając go o jedno choćby słowo przebaczenia, ale on odwraca się do ściany i umiera, nie wypowiedziawszy tego słowa. Ach, co się wtedy będzie działo w jej duszy!
Potem odmalował sobie w duchu inny obraz: przynoszą go do domu wydobytego z rzeki, nieżywego... Włosy mokre, zlepione, ręce zimne, a biedne serce znalazło wreszcie wieczny Spokój... Ciotka rzuca się na jego ciało, łzy płyną jej ciurkiem z oczu, a usta błagają Boga, aby jej przywrócił ukochanego chłopca! Jak ona będzie przysięgać, że nigdy już, nigdy nie powie mu złego słowa!.... Ale on leży zimny, śmiertelnie blady, nieruchomy — bilady męczennik, wolny już teraz od cierpień.
Z takiem przejęciem przeżywał w duchu te urojone nieszczęścia, że nie mógł pohamować łez które niepowstrzymanym potokiem płynęły z oczu i kapały z końca nosa. To rozczulanie się nad własną niedolą sprawiało mu taką przyjemność, że za nic w świecie nie dopuściłby, aby ktoś chciał mu okazać pociechę. Każde wesołe słowo byłoby dla niego w tej chwili rażącym zgrzytem. Bolesne jego przeżycia były zbyt święte, aby je mącić zetknięciem z życiem rzeczywistem.
Gdy więc kuzynka jego Mary wpadła do pokoju, uszczęśliwiona, że po tygodniu, spędzonym z wizytą na wsi, jest znowu w domu, Tomek wstał natychmiast i wyniósł swój smutek jednemi drzwiami, gdy ona drugiemi wniosła śpiew i blask słońca.
Omijał zdaleka ulubione miejsca swoich kolegów, szukając samotnego i ponurego schronienia, odpowiadającego jego obecnemu nastrojowi. Kusiła go tratwa na rzece. Usiadł na jej krawędzi i wpatrywał się w bezmiar wody. Gdyby tak można było utonąć odrazu, bez bólu, z ominięciem niewygodnej drogi, wyznaczonej do tego celu przez naturę.
Nagle przypomniał sobie stokrotkę! Wyjął ją z zanadrza. Była zgnieciona i zwiędła, co spotęgowało jeszcze bolesny nastrój chłopca. Zadawał sobie pytanie, czy ona ulitowałaby się nad nim, gdyby wiedziała o jego niedoli... Czy płakałaby wraz z nim, objęła go za szyję i pocieszała? Czy też odwróciłaby się od niego obojętnie, jak ten cały obłudny świat?
Obrazy te tak potęgowały jego rozkoszne cierpienia, że bawił się niemi nieustannie, oświetlając je w duchu z coraz to innej strony, aż wreszcie od tego ciągłego obracania się wkółko zblakły i zatarły się.
Wstał z ciężkiem westchnieniem i ruszył w mrok. Około godziny pół do dziesiątej czy dziesiątej przechodził obok domu, gdzie mieszkała jego nieznajoma boginka. Przystanął na chwilę. Wytężony jego słuch nie mógł podchwycić żadnego dźwięku. Na piętrze padał na firanki u okien niepewny blask świecy. Czy jej obecność uświęcała ten pokój?
Tomek wdrapał się na płot, przekradł się przez krzaki i podszedł do okna. Długo spoglądał na nie z miłością. Potem położył się na ziemi, twarzą zwrócony ku oknu, i złożył ręce na piersiach, trzymając w nich zwiędłą stokrotkę.
Tak właśnie pragnął umrzeć, wygnany w daleki, zimny świat, bezdomny, nie mając dachu nad głową, nie mając przyjaznej ręki, któraby mu starła z czoła śmiertelny pot, ani kochającej twarzy, która pochyliłaby się nad nim z miłością, gdy nadejdzie chwila konania.
Tak niechaj go ona zobaczy, kiedy wyjdzie uśmiechnąć się do czarownego poranku. Czy z oczu jej padnie wówczas choćby jedna łza na jego biedne, martwe zwłoki? Czy pierś jej uniesie choćby jedno westchnienie na widok tego młodego, kwitnącego życia, złamanego tak okrutnie, tak przedwcześnie?
Okno na piętrze otworzyło się nagle i chrapliwy głos służącej sprofanował świętą ciszę, a strumień wody oblał niedoszłe szczątki męczennika!
Bohater zerwał się, parskając i otrząsając się. Świstowi kamienia towarzyszyło ciche przekleństwo, potem rozległ się brzęk stłuczonej szyby, i mała, niewyraźna postać szybko przeskoczyła przez parkan i zniknęła w mroku.
Kiedy Tomek, rozebrany już na noc, przyglądał się swemu zmoczonemu ubraniu, obudził się Sid. W pierwszej chwili miał ochotę dokuczyć bratu na ten temat, ale pohamował się na czas i nie powiedział ani słowa: niedobrze Tomkowi patrzało z oczu!
Słońce wzeszło nad spokojną ziemią i lało strumienie światła na uśpione miasteczko, błogosławiąc mu. Po śniadaniu ciotka Polly odprawiła domowe nabożeństwo. Rozpoczęło się ono modlitwą, której materjał budowlany stanowiły potężne warstwy cytat z Pisma świętego, spojone zaprawą murarską z odrobiny samodzielnych pomysłów ciotki. Ze szczytu tej budowy, niby z góry Synaj ciotka zrzuciła groźny rozdział z Pięcioksięgu Mojżesza.
Następnie Tomek „przepasał swe lędźwie“ (mówiąc tym samym stylem) i zaczął „klepać“ wersety z Biblji. Sid nauczył się tego już kilka dni temu. Tomek skupił wszystkie siły, by się wyuczyć pięciu wersetów. Wybrał je sobie z „Kazania na górze“, bo w całej Biblji nie mógł znaleźć krótszych.
Po upływie pół godziny miał jakie takie pojęcie o rzeczy, ale nic więcej, gdyż umysł jego wędrował tymczasem po dalekich obszarach myśli ludzkiej, a ręce zajęte były różnemi rzeczami, nie sprzyjającemi skupieniu. Mary wzięła książkę, by go przesłuchać, a Tomek począł się z trudem przebijać przez gęstą mgłę.
— Błogosławieni... e... e...
— Ubodzy...
— Tak: ubodzy. Błogosławieni ubodzy... e... e..
— W duchu...
— W duchu. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem... albowiem... oni...
— Ich...
— Albowiem ich...
— Albowiem ich. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich... jest królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy cierpią, albowiem, albowiem...
— Oni...
— Albowiem oni... oni..
— Bę...
— Albowiem oni... oni...
— Bę...
— Albowiem oni bę... Nie wiem, jak dalej!
— Będą!
— Aha, będą! Albowiem oni będą... albowiem oni będą... e... e... będą cierpieć... e... e... błogo sławieni, którzy będą... albowiem oni... e... e... oni będą cierpieć, albowiem będą... e... e... ale co będą? Czemu mi nie podpowiadasz, Mary? Ach, jakaś ty niedobra!
— Tomku, głuptasie! Nie mam zamiaru ci dokuczać, ale musisz się jeszcze uczyć. Tylko śmiało, nie opuszczać rąk! Jestem pewna, że ci się powiedzie, a wtedy podaruję ci coś pięknego! No, a teraz bądź grzeczny.
— No, dobrze. Ale co to takiego? Powiedz mi, Mary!
— Teraz ci jeszcze nie powiem! Ale możesz być pewien, że to coś pięknego, mówię ci!
— Słowo, Mary? No, dobrze! A więc jeszcze raz wykuję!
I rzeczywiście zaczął kuć, a pod podwójnym naciskem ciekawości i spodziewanej nagrody czynił to z takim zapałem, że osiągnął wspaniały sukces.
Mary podarowała mu nowiuteńki scyzoryk, marki „Barlow“, wartości dwunastu i pół centów, a radość Tomka wstrząsnęła podstawami jego jestestwa. Coprawda ostrze nie było nadzwyczajne, ale jednak był to przecież „prawdziwy“ Barlow, a w samym tym fakcie leżało coś niewymownie wspaniałego. Jeżeli chłopcy „Zachodu“ twierdzili czasem, że scyzoryk ten niesłusznie nosi miano broni, te oczywiście mawiali tak tylko poto, by go zniesławić. Ale pozostanie to oszczerstwem na zawsze. Tomek zdążył naciąć nim odrazu szafę i zabierał się już do biurka, gdy go zawołano, by się gotował do kościoła na niedzielną naukę katechizmu.
Mary nalała wody do blaszanej miski i dała mu kawałek mydła.
Tomek wyszedł przed dom i postawił miskę na małej ławeczce. Następnie zanurzył mydło w wodzie i odłożył je; potem zakasał rękawy, wylał cichutko wodę na ziemię, wrócił do kuchni i począł za drzwiami wycierać starannie suchą twarz ręcznikiem. Ale Mary wyrwała mu ręcznik.
Nie wstydzisz się, Tomku? — zawołała, — Taki wstrętny brudas z ciebie! Przecież woda nie gryzie!
Tomek był zbity z tropu. Miskę napełniono zpowrotem. Teraz stał nad nią chwilę niezdecydowany, zbierając się na odwagę. Wreszcie wydał ciężkie westchnienie i — zaczął się myć naprawdę. Gdy następnie wszedł do kuchni i z zamkniętemi oczyma poomacku szukał ręcznika, mydliny i woda, ściekające z twarzy, dawały chlubne świadectwo jego odwadze. Lecz kiedy się wynurzył z ręcznika, wygląd jego nie był jeszcze idealny, gdyż miejsce wolne od brudu urywało się nagle tuż przy brodzie i koło uszu, tworząc rodzaj maski. Z jednej i drugiej strony tej linji granicznej rozciągały się na ogromnej przestrzeni nieprzeniknione cienie nienawodnionej gleby, od czoła po bokach nadół, aż wtył na kark. Mary wzięła go zatem sama w obroty, a gdy skończyła, Tomek wyglądał nareszcie jak człowiek i chrześcijanin o jednym tylko kolorze skóry. Mokre jego włosy uczesano starannie szczotką i nadano im wytworny, efektowny wygląd, ułożywszy symetrycznie loczki po bokach. (Gdy nikt nie widział, Tomek usiłował z wielkim trudem ale znikomym wynikiem rozprostowywać je i przylepiać do reszty włosów na głowie; loczki te były wogóle jego wielkiem zmartwieniem, gdyż uważał je za coś stanowczo niemęskiego.) Mary wyjęła z szafy ubranie, które Tomek od dwóch lat mógł nosić tylko w niedzielę — nazywało się ono poprostu „drugiem ubraniem“, co pozwalało wnioskować o zamożności jego garderoby. Gdy się ubrał, kuzynka obejrzała go jeszcze raz, zapięła bluzkę aż po szyję, obciągnęła i przygładziła na plecach wielki kołnierz marynarski, oczyściła go i włożyła mu na głowę słomkowy kapelusz w grochy. Wyglądał teraz bardzo wytwornie, ale czuł się bardzo nieswojo. Na twarzy miał wypisane, jak bardzo czuł się nieswojo. Ubranie i schludność był to przymus, który wkładał na niego jakby obcą skórę. Spodziewał się, że Mary zapomni przynajmniej o bucikach — ale gdzież tam! Przyniosła je, nasmarowawszy poprzednio według zwyczaju tłuszczem. Wtedy stracił cierpliwość i oświadczył, że zmusza się go ciągle do robienia właśnie tego, czego nie lubi. Mary musiała mu przemówić do sumienia:
— Ależ Tomku, proszę cię, czy tak postępuje grzeczny chłopiec?
Mrucząc coś pod nosem, Tomek wdział buciki. Mary ubrała się szybko i cała trójka udała się do kościoła, miejsca, którego Tomek z głębi duszy niecierpiał. Co innego Mary i Sid: dla nich była to rozkosz poprostu!
Szkółka niedzielna trwała od ósmej do pół do jedenastej, potem następowało nabożeństwo.
Dwoje z tej trójki zostawało potem zawsze z własnej woli na kazaniu, trzeci też zostawał zawsze — ale z innych powodów. Ławki kościelne z wysokiem oparciem, bez żadnych ozdób, mogły pomieścić około trzystu osób; budynek był mały i skromny. Wnosiło się nad nim coś jakby pudło zbite z sosnowych desek, wyobrażające dzwonnicę. Przy drzwiach Tomek pozostał nieco wtyle i zaczepił kolegę, ubranego odświętnie jak i on:
— Słuchaj, Bill, masz żółtą karteczkę?
— Tak.
— Co chcesz za nią?
— A co dasz?
— Cukierek i haczyk do wędki.
— Pokaż najpierw!
Superintendent stanął przed kazalnicą z zamkniętym psałterzem w ręku, wsadziwszy palec wskazujący między kartki — i wezwał dzieci do uwagi. Gdy superintendent szkółki niedzielnej ma wygłosić swoją zwyczajną krótką naukę, wtedy psałterz jest w jego ręku tak niezbędny, jak nuty w ręku śpiewaka, który staje podczas koncertu na estradzie, by zaprodukować się przed publicznością solowym śpiewem. Dlaczego tak jest, pozostanie wieczną tajemnicą, bo ludzie ci nie otwierają nigdy ani psałterza, ani nut.
Superintendent był szczupłym, trzydziestoletnim mężczyzną, z rudą kozią bródką i krótkiemi rudemi włosami; górny brzeg sztywnego, stojącego kołnierzyka kroił mu uszy, a ostre, wygięte końce wyłaziły wgórę aż do kącików ust; był to rodzaj parkanu, który zmuszał go do patrzenia zawsze tylko prosto przed siebie i do obracania się całem ciałem, gdy trzeba było spojrzeć wbok. Broda jego była podparta rozłożystym krawatem, równym co do długości i szerokości serwecie, i miała wystrzępione końce. Noski jego butów były według ówczesnej mody wygięte wgórę, przypominając płozy sań. Młodzi strojnisie dochodzą do takich rezultatów w ten sposób, że siedzą cierpliwie z wielkiem zaparciem się godzinami całemi, przyciskając końce butów do ściany.
Pan Walters był człowiekiem dobrodusznym i zacnego charakteru, o poważnym wyrazie twarzy. Sprawy duchowne i kościół były mu święte; między niemi a materjami świeckiemi istniał u niego zasadniczy rozdział, skutkiem czego i głos jego w szkółce niedzielnej przybierał bez jego wiedzy osobliwą intonację, której w dni powszednie zupełnie w nim nie było. Zaczął w te słowa:
— Teraz, moje dzieci, usiądźcie sobie prościutko i grzecznie, jak tylko potraficie, i skupcie na mnie całą uwagą przez jednę lub dwie minuty. Tak, doskonale. Tak powinni się zawsze zachowywać grzeczni chłopcy i grzeczne dziewczynki. Ale tam jedna dziewczynka wygląda oknem. Czy jej się zdaje, że widzi mnie gdzieś tam za oknem, może siedzącego na drzewie, skąd wygłaszam kazanie dla ptaszków? (Śmiech uznania.) Ach, dzieci, jaką radość sprawia memu sercu widok tych świeżych, niewinnych twarzyczek, zebranych w świętem miejscu, by uczyć się czynić dobrze i żyć cnotliwie!
I tak dalej i tak dalej. Nie trzeba tu powtarzać dalszego ciągu mowy. Była ona wygłoszona stylem, który się nigdy nie zmienia — znamy go więc wszyscy bardzo dobrze.
Ostatnia część mowy została zmącona podjęciem na nowo przez niektórych niegrzecznych chłopców nieprzyjacielskich kroków i innych ulubionych rozrywek; fale szeptów zataczały coraz szersze kręgi, podmywając wreszcie stopy takich odosobnionych i niewzruszonych skał, jak Sid i Mary. Ale oto, gdy głos pana Waltersa zaczął się zniżać ku zakończeniu, ucichły nagle wszystkie szmery i koniec kazania został przyjęty z niemą wdzięcznością.
Znaczna część szeptów spowodowana została przez dość niezwykłe zdarzenie: przybycie gości. Adwokat Thatcher zjawił się w towarzystwie jakiegoś chudego staruszka, oraz przystojnego, okazałego mężczyzny w średnim wieku o włosach przyprószonych siwizną, wreszcie okazałej matrony, która była niewątpliwie żoną ostatniego. Pani ta trzymała za rękę dziewczynkę.
Tomek był aż do tej chwili niespokojny: dręczyła go rozterka wewnętrzna i trapiły wyrzuty sumienia. Nie mógł spojrzeć w oczy Amie Lawrence, nie mógł wytrzymać jej rozkochanych spojrzeń. Ale gdy zobaczył nowoprzybyłą, dusza jego zapłonęła odrazu szczęściem. Natychmiast zaczął znowu swoje popisy: szturchał chłopców, targał ich za włosy, wykrzywiał się — słowem, używał wszystkich sposobów, które wydawały mu się odpowiednie, by oczarować dziewczynkę i zdobyć jej uznanie. Jedno tylko ziarnko ziarnko goryczy mieszało się do jego upojenia: wspomnienie haniebnego upokorzenia w ogrodzie tego anioła. Ale gryzący piasek tych wspomnień został szybko spłukany falami szczęścia, które spłynęły na chłopca.
Goście zajęli honorowe miejsca, a pan Walters zaraz po skończeniu mowy przedstawił ich młodzieży. Mężczyzna w średnim wieku okazał się niezwykłą osobistością: był to ni mniej ni więcej, tylko sędzia okręgowy, więc najdostojniejsza istota, którą dzieci kiedykolwiek oglądały. Zastanawiały się, z jakiej on jest ulepiony gliny. Były ciekawe jego głosu, wyobrażając sobie, jak on potrafi krzyczeć; to znowu bały się, że mógłby naprawdę zacząć krzyczeć. Pochodził z miasteczka Konstantynopola, oddalonego o dwanaście mil, wiele więc podróżował i znał świat; oczy jego widziały gmach sądu okręgowego, o którym wieść głosiła, że ma dach kryty blachą! Świadectwem szacunku i podziwu, jakie budziły te refleksje, było głębokie milczenie i zagapione w niego oczy. Więc to był wielki sędzia Thatcher, brat ich adwokata! Jeff Thatcher wystąpił naprzód, by okazać, w jakiej zażyłości pozostaje z wielkim mężem i stać się przedmiotem zazdrości całej klasy. Muzyką dla jego duszy były takie szepty podziwu:
— Patrz, patrz Jim! Idzie naprzód! Patrz! podaje rękę na przywitanie! Naprawdę się wita! Dalibóg, chciałbym być teraz na miejscu Jeffa!
Pan Walters zaczął się „popisywać“, krzątając się, biegając i wykonywając z przesadną powagą różne niby urzędowe czynności: wydawał polecenia, oceniał krytycznie ich wykonanie, zarządzał coś to tu, to tam, aby okazać swą ważność. Kościelny „popisywał się“, uganiając się z rękoma pełnemi książek na wszystkie strony, robiąc okropny hałas, trzaskając książkami, podobny do bąka, oznajmiającego rozgłośnem brzęczeniem swą ważność. Młode nauczycielki „popisywały się“, pochylając się ze słodkim uśmiechem ku swoim wychowankom, którzy tłukli się dopiero przed chwilą, i podnosząc z wdziękiem wskazujący palec, aby pogrozić niegrzecznym chłopcom, a głaszcząc z rozczuleniem grzeczne dzieci. Młodzi nauczyciele „popisywali się“, udzielając delikatnych upomnień i składając inne łagodne dowody powagi i skrupulatnego baczenia na karność. Większość zaś uczących obojga płci krzątała się z poważnemi minami koło pulpitów na książki tuż przy ambonie; ciągle tam było coś do zrobienia i poprawienia, raz, drugi i trzeci — ku widocznemu ich utrapieniu. Dziewczynki „popisywały się“ jak która umiała, a chłopcy „popisywali się“ z takim zapałem, że aż ciemno było od latających papierowych kul i aż huczało od rozgrywanych pojedynków. A ponad tem wszystkiem paradował wielki mąż, rozjaśniał cały kościół majestatycznym sędziowskim uśmiechem i grzał się w słońcu własnej wielkości, bo on „popisywał się“ również. Jednego tylko brakowało, by uczynić pana Waltersa bezgranicznie szczęśliwym: możności udzielenia nagrody w postaci Biblji i okazania światu cudownego dziecku. Wprawdzie wielu uczniów miało po kilka żółtych karteczek, ale żaden nie posiadał ich jeszcze w dostatecznej ilości. Pan Walters spoglądał pytającym wzrokiem w stronę prymusów i byłby ofiarował wiele, aby mieć pod ręką owego chłopca, Niem ca... ale ze zdrową głową.
I właśnie w chwili, gdy zamarła wszelka nadzieja, wystąpił Tomek Sawyer ze swojemi kartkami: dziewięć żółtych, dziewięć czerwonych i dziesięć niebieskich — i zażądał Biblji! Był to piorun z jasnego nieba. Na zgłoszenie się z tej strony pan Walters nie liczył nawet na przeciąg najbliższych dziesięciu lat. Ale nie można było zamknąć oczu na oczywisty fakt: oto leżały przed nim najprawdziwsze kartki i ilość ich zgadzała się co do joty. Tomek został wywyższony do poziomu pana sędziego powiatowego i innych wybrańców losu, a główna kwatera podała tę wielką nowinę do publicznej wiadomości. Było to stanowczo najbardziej zdumiewające zdarzenie ostatnich dziesięciu lat. Wrażenie było tak potężne, że podniosło w oczach publiczności nowego bohatera nawet do wyżyn sędziowskich, i szkoła miała teraz zamiast jednego, aż dwa okazy, wywołujące powszechny podziw. Zazdrość pożerała chłopców, ale najstraszniejsze męczarnie cierpieli teraz ci, którzy za późno spostrzegli się, że to oni właśnie byli narzędziami w ręku Tomka, który ich kosztem zdobył znienawidzoną sławę. Ułatwili mu to, oddając mu swoje karteczki za marności tego świata, które on nagromadził, sprzedając za nie prawo bielenia płotu. Czuli pogardę dla samych siebie, widząc, jak padli ofiarą tego podstępnego uwodziciela, jak wpadli w paszczę tego czyhającego na nich, przebiegłego węża.
Wręczenie nagrody Tomkowi odbyło się z wylewem tylu uczuć, na ile tylko superintendent mógł się w danych warunkach zdobyć. Ale wylewowi temu brakowało właściwej siły, bo jakiś instynkt mówił panu Waltersowi, że jest tu jakaś tajemnica, która kryje się przed światłem dziennem. Sprzeciwiało się to wprost zdrowemu rozsądkowi, by właśnie ten chłopiec mógł nagromadzić w spichrzu swego ducha dwa tysiące ziaren mądrości biblijnej — bo już tuzin zaledwie byłby niewątpliwie przeładował jego mózgownicę.
Amy Lawrence była dumna i szczęśliwa; wyrazem twarzy starała się dać to Tomkowi do zrozumienia, ale on nie patrzał wcale na nią! Początkowo zdziwiła się; potem lekko zaniepokoiła; następnie mgliste podejrzenie zbudziło się, zniknęło i znowu się zbudziło; zaczęła zwracać baczną uwagę — jedno ukradkowe spojrzenie opowiedziało jej całe dzieje i wówczas serce jej jęknęło. Szarpały je zazdrość i gniew, łzy trysnęły z oczu, i poczuła nienawiść do całego świata, a przedewszystkiem, jak się jej zdawało, do Tomka.
Tomek został przedstawiony panu sędziemu, ale język skołowaciał mu, serce poczęło się tłuc, oddech stał się krótki i urywany — częściowo z powodu przerażającej wielkości tego męża, przedewszystkiem jednak dlatego, że to był jej ojciec. Gdyby było ciemno, najchętniej upadłby przed nim na kolana i zaczął się modlić do niego. Sędzia położył rękę na głowie Tomka, nazwał go dzielnym młodzieńcem i zapytał, jak się nazywa. Chłopiec zająkał się, nie mógł złapać tchu, wreszcie wykrztusił:
— Tomek.
— Ależ nie, nie Tomek, tylko...
— Tomasz.
— No więc! Ale zdaje mi się, że jeszcze coś brakuje. Tomasz — to bardzo ładnie, ale sądzę, że masz jeszcze jedno miano, prawda?
— Wymień panu sędziemu swoje nazwisko, Tomaszu, — wtrącił pan Walters, — i mów: panie sędzio. Nie należy zapominać o dobrem wychowaniu.
— Tomasz Sawyer, panie sędzio.
— Aha! Grzeczny chłopiec, dzielny chłopiec!
Rzeczywiście wspaniały okaz młodego chłopca! Dwa tysiące wierszy to dużo, to bardzo, bardzo dużo. Mój chłopcze, nigdy nie pożałujesz trudu, poświęconego na wyuczenie się ich, bo wiedza ma wartość większą, niż cokolwiek innego na świecie. Czyni ona ludzi zacnymi i wielkimi, a i ty, Tomaszu, zostaniesz kiedyś zacnym, wielkim człowiekiem, a wówczas, spoglądając za siebie, powiesz. „To wszystko zawdzięczam wybitnym zaletom szkółki niedzielnej z lat mej młodości; to wszystko zawdzięczam moim drogim nauczycielom, którzy wpoili we mnie zamiłowanie do pracy; to wszystko zawdzięczam kochanemu panu superintendentowi, który dodawał mi otuchy, i czuwał nade mną, i dał mi tę piękną Biblję, tę wspaniałą, cudowną Biblję, by mi była towarzyszką przez całe życie; to wszystko winienem dobremu wychowaniu! Tak będziesz kiedyś mówił, Tomaszu, i nie będziesz chciał zamienić tych dwóch tysięcy wierszy na żadne skarby świata; zaprawdę, powiadam ci, że nie! A może teraz powiesz mnie i tej pani coś z tych pięknych rzeczy, których się nauczyłeś? Prawda? Jestem pewien, że tak. Bo my jesteśmy dumni i chłopców, którzy się dobrze uczą. Zapewne znasz imiona dwunastu apostołów. Może wymienisz nam tych dwóch, którzy najpierw zostali wybrani?
Tomek kręcił guzik i patrzał ogłupiałym wzrokiem. Zaczerwienił się i spuścił oczy. W panu Waltersie zamarł dech. Powiadał sobie, że jest przecież rzeczą wręcz niemożliwą, aby ten chłopiec mógł odpowiedzieć na najprostsze pytanie, — że też sędziemu musiała przyjść chętka pytania go! Czuł się jednak w obowiązku coś powiedzieć i rzekł:
— Odpowiedz panu sędziemu, Tomaszu, nie bój się!
Czerwień pokrywała coraz bardziej twarz Tomka.
— Ale mnie z pewnością powiesz, — wtrąciła pani.
— Pierwszymi apostołami byli, no —
— DAWID i GOLJAT!
Około pół do jedenastej mały, pęknięty dzwon kościelny począł dzwonić i gmina zeszła się na przedpołudniowe kazanie. Dzieci ze szkółki niedzielnej rozproszyły się po całym kościele i zajęły miejsca w ławkach obok rodziców, aby być pod nadzorem. Nadeszła ciotka Polly, a Tomek, Sid i Mary usiedli przy niej. Tomka posadzono po stronie wewnętrznej, od głównej nawy, aby go jak najbardziej oddalić od otwartego okna i rozpraszających uwagę wydarzeń za oknem.
Tłum zapełnił wnętrze kościoła: sędziwy, podupadły pocztmistrz, który pamiętał lepsze czasy; burmistrz z żoną — bo miasto posiadało obok innych niepotrzebnych rzeczy także i burmistrza; sędzia pokoju; wdowa Douglas, przystojna, szczupła, zacna, czterdziestoletnia pani, zamożna, gdyż do niej należała stojąca na wzgórzu jedyna piękna willa w mieście, — a przytem bardzo gościnna i znana z najwystawniejszych przyjęć, jakiemi St. Petersburg mógł się poszczycić; pochylony wiekiem i otaczany powszechnym szacunkiem major Ward z żoną; adwokat Riverson, dygnitarz niedawno przybyły ze świata; dalej jakaś piękność wiejska, za którą tłoczyła się cała sfora młodych, elegancko ubranych zdobywców serc; dalej wszyscy młodzi urzędnicy, którzy dotąd stali w przedsionku i z nudów gryźli gałki swych lasek, tworząc zbity wał wypomadowanych i głupkowato uśmiechniętych wielbicieli, dopóki ostatnia dziewczyna nie przeszła przez ogień ich spojrzeń; nakoniec zjawił się wzór chłopców, Willie Mufferson, prowadząc matkę pod rękę z taką przesadną troskliwością, jakby była ze szkła. Zawsze prowadził matkę do kościoła i był przedmiotem podziwu wszystkich starszych pań. Chłopcy niecierpieli go właśnie dlatego, że był taki wzorowy, a także dlatego, że go im stawiano ciągle za wzór. Biała chusteczka do nosa zwisała mu według niedzielnej mody z tylnej kieszeni — niby przypadkiem. Tomek nie miał chusteczki do nosa i chłopców, którzy jej używali, uważał za mazgajów.
Gdy gmina była już w komplecie, dzwon odezwał się jeszcze raz, aby przynaglić powolnych do pośpiechu, poczem w kościele zapanowała uroczysta cisza, mącona tylko czasami chichotem i szeptem na chórze. Chór zawsze szeptał i chichotał przez cały czas nabożeństwa. Był raz chór, który się zachowywał przyzwoicie, ale już zapomniałem, gdzie to było. Wiele to już lat temu i dlatego nie mogę sobie nic o nim przypomnieć, ale zdaje mi się, że to było gdzieś daleko zagranicą.
Pastor zapowiedział hymn i odczytał go głośno i uczuciowo, w szczególny sposób, który w całej okolicy wzbudzał powszechny podziw. Głos jego rozpoczynał w środkowych tonach, wspinał się coraz wyżej i wyżej, aż osiągnął punkt kulminacyjny, gdzie zaakcentowawszy z potężną dobitnością najwyższą zgłoskę, bezpośrednio potem spadał nadół, jakby zeskakiwał z trapezu:
Uważano go za świetnego lektora. Proszona go o czytanie wierszy na pobożnych zebraniach towarzyskich, a za każdym razem, gdy skończył, panie podnosiły ręce dogóry i opuszczały je bezwładnie na kolana, wywracały oczy i potrząsały głowami, co miało oznaczać:
„Niepodobna tego wyrazić słowami, co było za piękne, za piękne dla tego padołu łez“.
Po odśpiewaniu hymnu zmieniał się wielebny pastor Sprague w żywy dziennik i czytał tak przeraźliwie długą listę o zebraniach, posiedzeniach i innych sprawach, iż miało się wrażenie, że się to przed Sądem Ostatecznym nie skończy. Dziwaczny ten zwyczaj istnieje jeszcze dotąd w Amerycę, nawet w miastach, w których jest aż za wiele gazet. Często tak bywa, że im trudniej jakieś tradycyjne nawyknienie usprawiedliwić, tem trudniej się go pozbyć.
Potem nastąpiła modlitwa. Była to piękna, szlachetna modlitwa. I bardzo szczegółowa. Błagała o Kościół i dzieci Kościoła; o inne kościoły miasteczka; o miasteczko samo; o cały okręg; o Stan; o urzędników Stanu; o Stany Zjednoczone; o wszystkie kościoły Stanów Zjednoczonych; o Kongres; o Prezydenta; o urzędników Rządu; o nieszczęśliwych żeglarzy, miotanych burzą na morzu; o uciśnione miljony, które jęczą w jarzmie europejskich monarchij i ich wschodniego despotyzmu: o tych, na których spłynęło światło i Dobra Nowina, a nie mają oczu, aby widzieć, ani uszu, aby słyszeć; o pogan na dalekich wyspach wśród oceanów, — a kończyła błaganiem, by słowa, które pastor wypowiedział, znalazły łaskę i zostały wysłuchane, by stały się ziarnami, padłemi na urodzajny grunt, które wzejdą we właściwym czasie bogatem żniwem wszelakiego dobra. Amen.
Szelest sukien i wszyscy usiedli.
Chłopiec, którego historją jest książka niniejsza, nie przejmował się modlitwą, tolerował ją tylko, a i tego jeszcze nie można bez zastrzeżeń powiedzieć, bo przez cały czas buntował się przeciw niej. Coś tam, jakieś ułamki modlitwy chwytała tylko jego podświadomość, bo na świadome słuchanie nie silił się wcale, ponieważ jednak znany mu był dokładnie oddawna grunt i tradycyjny krok, jakim się pastor po nim poruszał, więc ilekroć duchowny pozwolił sobie w kazaniu na najdrobniejsze choćby rozszerzenie tego terenu, natychmiast ucho jego podchwytywało tę niewłaściwość, i cała jego natura burzyła się przeciw niej. Dodatki uważał poprostu za rzecz niedopuszczalną i zdrożną.
W połowie kazania mucha usiadła na oparciu ławki przed nim i poczęła go drażnić. Tomek widział, z jakim spokojem tarła nóżki jedną o drugą, jak przedniemi łapkami głaskała sobie głowę i obejmowała ją tak gwałtownie, jakby ją chciała oderwać od tułowia, odsłaniając szyję, cieniutką, jak nitka; jak tylnemi nóżkami wycierała skrzydełka i przyciskała je do siebie, niby poły surduta: jak robiła toaletę ze wszystkiemi szczegółami, jakgdyby wiedząc, że jest zupełnie bezpieczna. I istotnie tak było, bo choć ręka okropnie Tomka swędziła, i korciło go, aby ją schwytać, to jednak nie śmiał; był przekonany, że dusza jego zostałaby natychmiast potępiona na wieki, gdyby zrobił coś podobnego podczas modlitwy. Ale przy ostatnich zdaniach dłoń jego poczęła się kurczyć i skradać naprzód, a w chwili, gdy padło słowo „Amen“, mucha stała się łupem wojennym. Ale ciotka odkryła występek i kazała wypuścić ją na wolność.
Pastor zapowiedział temat kazania i zaczął wygłaszać swoje sentencje w sposób tak beznadziejnie nudny, że jedna głowa po drugiej poczęła się kiwać. A jednak były to wywody, które tak hojnie szafowały wiecznym ogniem i siarką, że liczbę wybrańców do nieba zredukowały do tak małej garsteczki, iż szkoda było nawet zachodu koło ich zbawienia.
Tomek liczył stronice kazania. Po nabożeństwie zawsze wiedział, ile było stronic kazania, chociaż o treści jego nigdy nie miał pojęcia. Dziś jednak naprawdę zainteresował się na chwilę. Było to wówczas, gdy pastor kreślił majestatyczny i wzruszający obraz zebranych wspólnie zastępów świata na łonie tysiącletniego królestwa, kiedy to lew i jagnię będą leżały obok siebie w pokoju, a dziecię będzie niemi kierować. Nie strona uczuciowa, pouczająca, moralna tego wielkiego widowiska pobudziła jego uwagę — to było dla niego księgą zamkniętą na siedem pieczęci — ale wspaniałość roli głównego bohatera, na którego miały z podziwem patrzeć wszystkie narody; to wyobrażenie rzuciło na jego twarz snop jasnego światła i obudziło w nim pragnienie, aby być owem dzieckiem, jeżeli ów lew naprawdę jest obłaskawiony.
Gdy nadeszła nudniejsza część kazania, zapadł znowu w stan bierności. Nagle przypomniał sobie skarb, który miał przy sobie i wydobył go. Był to duży czarny chrząszcz o potężnych szczypcach, ochrzczony przez niego mianem „szczypawki“. Tomek przechowywał go w pudełku od zapałek. Kiedy go teraz wydobył, chrząszcz przedewszystkiem ugryzł go w palec. Chłopiec oczywiście strzepnął go ręką i chrząszcz spadł na podłogę, na sam środek kościoła, wywróciwszy się grzbietem nadół, a chłopiec wsadził palec w usta. Owad leżał, przebierając rozpaczliwie nóżkami, nie mogąc się odwrócić. Tomek widział go zdaleka i sięgnął ręką, ale na szczęście dla chrząszcza ręka chłopca była za krótka. Dla innych wiernych, tak samo interesujących się kazaniem, jak Tomek, przyglądanie się chrząszczowi było pożądaną rozrywką.
Wtem do kościoła wszedł zbłąkany pudel, który nie wiedział, co z sobą począć, wałęsał się więc z melancholją w duszy, rozleniwiony ciszą i bezruchem dnia letniego, szczęśliwy, że wydostał się na wolność, żądny rozrywki. Natychmiast wytropił chrząszcza, podniósł obwisły ogon dogóry i zaczął nim wymachiwać. Przyglądał się zdobyczy, okrążył ją, obwąchał z bezpiecznej odległości, okrążył znowu, zdobył się na odwagę, obwąchał zbliska, podniósł mordę, zamierzył się ostrożnie, chybił, zamierzył się jeszcze raz i jeszcze raz i... zaczęło go to bawić; położył się na brzuchu, wziął owada między łapy i igrał nim dalej, aż wreszcie znudził się zobojętniał, uleciał duchem gdzie indziej. Głowa jego zaczęła się sennie kiwać i morda zniżała się coraz bardziej, aż wreszcie dotknęła wroga, który chwycił ją swemi kleszczami. Głośne warknięcie jeden ruch głowy — i chrząszcz śmignął i upadł znowu na grzbiet. Najbliżsi widzowie trzęśli się od tłumionego śmiechu, niejedna twarz ukryła się za wachlarzem, lub chustką do nosa, a Tomek był w siódmem niebie.
Pies miał bardzo głupią minę i z pewnością czuł się głupio, Ale mściwość zbudziła się w nim, zapragnął odwetu! Podkradł się ku chrząszczowi i zaczął znowu ostrożny atak. Doskakiwał do niego ze wszystkich stron, napierał przedniemi łapami ale zawsze o cal przed owadem, kłapał zębami coraz bliżej i wymachiwał głową, że uszy latały mu wgórę i nadół. Po jakimś czasie jednak znudziła mu się ta zabawa. Łowienie much także mu nie przyniosło zadowolenia; gonił mrówkę, z nosem tuż przy podłodze, ale i tem się prędko zniechęcił. Ziewnął, westchnął, zupełnie zapomniał o chrząszczu i... usiadł na nim! Przeraźliwy jęk bólu... i pudel począł pędzić po kościele. Z nieustannym skowytem biegł obok ołtarza, wpadł w drugie przejście, minął drzwi, szukając wyjścia. Szybki bieg zdawał się jeszcze potęgować jego rozpacz, tak że wreszcie przemienił się w kometę, wirującą po swej orbicie z szybkością promieni świetlnych — ale kometę, pokrytą sierścią. Wreszcie oszalały męczennik porzucił swój tor i skoczył na kolana swemu panu, który wyrzucił go przez okno. Odgłosy bólu słabły i słabły, aż wreszcie zamarły zupełnie woddali.
Przez cały ten czas wszyscy w kościele mieli czerwone twarze i krztusili się od tłumionego śmiechu, kazanie zaś ugrzęzło na martwym punkcie. Teraz zostało podjęte na nowo, ale wlokło się leniwo i chwiejnie; pastor nie miał już możności okazywania głębszych wzruszeń, gdyż najuroczystszy naw et wyraz uczucia spotykał się ciągle z tłumionemi wybuchami bezbożnej wesołości i chowaniem głów pod ławkę, jakby biedny pastor opowiadał jakieś doskonałe dowcipy. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy czas próby minął i rozbrzmiały słowa błogosławieństwa.
Ranek poniedziałkowy zastał Tomka w kiepskim nastroju. Zawsze tak bywało w poniedziałek rano, gdy rozpoczynał się nowy, przeraźliwie długi tydzień udręk szkolnych. Tego dnia budził się zawsze z westchnieniem, że byłoby już lepiej, gdyby niedzieli wogóle nie było, bo ona właśnie czyniła powrót do niewoli jeszcze bardziej okrutnym.
Leżał w łóżku i rozmyślał. Nagle strzeliła mu myśl, aby zachorować i nie pójść do szkoły. Pewne, narazie nieokreślone dane po temu miał. Poddał swój organizm gruntownemu, badaniu. Nie odkrył jednak żadnych dolegliwości i rozpoczął poszukiwania na nowo. Przez chwilę zdawało mu się, że odkrywa objawy kłucia, i począł je badać z rosnącą nadzieją. Wkrótce jednak osłabły i zupełnie gdzieś znikły. Zastanawiał się dalej. Nagle coś odkrył.
Jeden z górnych zębów chwiał się. To było cudowne! Już miał rozpocząć kroki wstępne i zacząć jęczeć, ale przypomniał sobie, że gdy stanie z tym argumentem przed trybunałem ciotki, gotowa wyrwać mu ząb, co będzie bolało. Postanowił więc trzymać ząb narazie w rezerwie i szukać dalej. Przez długi czas nic mu na myśl nie przychodziło... wtem przypomniał sobie, jak lekarz opowiadał o pewnym wypadku, gdy ktoś musiał dwa czy trzy tygodnie leżeć w łóżku i omal palca nie stracił. Wysunął więc szybko z pod kołdry palec u nogi, który był lekko zadrapany, i podniósł go, aby go dokładnie zbadać. Nie miał wprawdzie pojęcia, jakie to mają być objawy, ale w każdym razie warto było spróbować. Zaczął więc jęczeć gorliwie.
Sid, nieświadom niczego, spał jednak dalej.
Tomek jęczał coraz głośniej i zdawało mu się, że zaczyna uczuwać w palcu ból.
Sid spał dalej.
Wysiłek głosowy tak zmęczył Tomka, że aż się zadyszał. Zrobił więc krótką pauzę, a potem wciągnął w płuca cały zapas powietrza i wydobył ze siebie serję cudownych jęków.
Sid chrapał bez przerwy.
Tomek zmartwił się. Zawołał: — Sid, Sid! — I szarpnął go. Ta droga okazała się skuteczniejsza, więc Tomek wydał teraz z siebie nową serję rozpaczliwych dźwięków. Sid ziewnął, przeciągnął się, z ostatniem chrapnięciem uniósł się na łokciach i wybałuszył oczy na Tomka. Tomek jęczał dalej.
— Tomku, ależ Tomku! — zawołał Sid.
Niema odpowiedzi.
— Słuchaj, Tomku! Tomku! Co ci jest Tomku?
Sid potrząsał bratem i z przerażeniem patrzał w jego twarz.
Tomek jęknął wreszcie:
— Och, przestań, Sid, nie! Nie trzęś mną!
— Co się stało? Trzeba zawołać ciocię!
— Ach, nie, nie, nie potrzeba. To chyba powoli przejdzie! Nie wołaj nikogo...
— Ależ muszę bezwarunkowo. Nie jęcz tak, Tomku, to okropne. Długo cię to już tak męczy?
— Kilka godzin. Och! Och! Nie ruszaj mnie, Sid! Umieram!
— Czemuś mnie wcześniej nie obudził? Tomku, przestań, proszę cię, bo aż mnie dreszcz przechodzi. Nie mogę tego słuchać. Ale co to właściwie jest?
— Przebaczam ci wszystko, Sid. (Jęk.) Wszystko, coś mi kiedykolwiek złego zrobił. Gdy już mnie nie będzie...
— Tomku, nie umieraj, co tobie? Nie umieraj, nie! Może...
— Z serca ci wszystko przebaczam, Sid. (Jęk). To samo powiedz także i im. I Sid, moją ramę do okna i kota z jednem okiem dasz tej dziewczynce, co to odniedawna jest w mieście, i powiedz jej...
Ale Sid porwał już ubranie i wypadł z pokoju. Tomek cierpiał teraz naprawdę, bo wyobraźnia jego działała bardzo sprawnie. Dzięki temu jęki jego miały ton szczerej prawdy.
Sid zbiegł po schodach nadół, wołając:
— Ciociu, ach, ciociu! Tomek umiera!
— Umiera?
— Tak, chodź tu zaraz, prędko!
— Głupstwa! Nie wierzę tem u!
Ale mimo to wbiegła nagórę razem z Sidem, a Mary za nią. Twarz jej zbladła, usta drżały.
Przypadłszy do łóżka, wyszeptała bez tchu prawie:
— Tomku, na miłość Boską, co tobie?
— Ach, ciociu, jestem...
— Co tobie, co tobie, dziecko?
— Ach, ciociu, mój skaleczony palec zmartwiał zupełnie...
Ciotka padła na krzesło, uśmiechnęła się lekko, potem zaczęła popłakiwać, a potem jedno zmieszało się z drugiem. Przyszedłszy nieco do siebie, rzekła:
— Ach, Tomku, takiego mi strachu napędziłeś! A teraz przestań wyprawiać głupstwa i wyłaź z łóżka.
Jęki Tomka ustały i ból palca ustąpił. Trochę mu było głupio na duszy i powiedział:
— Ciociu, on naprawdę był jak zmartwiały i tak strasznie bolał, że nawet zęba zupełnie nie czułem...
— Zęba? Naprawdę? Cóż to znowu za historja z zębem?
— Rusza mi się jeden i tak boli, że wściec się można.
— No, no, tylko nie zacznij znowu jęczeć. Otwórz usta. Tak, ząb rzeczywiście się chwieje, ale od tego nie umrzesz. Mary, podaj mi kawałeczek jedwabnej nitki i żarzące się polano z kuchni.
Tomek począł błagać:
— Ach, ciociu, proszę cię, nie wyrywaj go, już nic a nic nie boli. Miech zginę na miejscu, jeżeli choć cokolwiek jeszcze czuję. Błagam cię, ciociu! I nie chcę wcale zostać w domu, chcę iść do szkoły!
— Naprawdę? Co ty mówisz? A więc dlatego ten cały rwetes, bo chciałeś się wykręcić od szkoły i pójść na ryby? Ach, Tomku, Tomku, ja cię tak kocham, a ty jak widać wszelkiemi sposobami przez swe psoty dążysz do tego, aby mi złamać serce!
Tymczasem zjawiły się instrumenty dentystyczne. Ciotka przywiązała jeden koniec nitki zapomocą pętelki do zęba Tomka, a drugi przymocowała do krawędzi łóżka. Potem chwyciła żarzące się polano i nagle zamierzyła się niem ku twarzy chłopca. Ząb wisiał, kołysząc się, u krawędzi łóżka.
Ale powiedziane jest, że smutek wasz w radość się obróci. Tak było i z Tomkiem. Gdy po śniadaniu szedł do szkoły, był przedmiotem zazdrości każdego chłopca, którego spotkał, bo szczerba w górnym rzędzie zębów umożliwiła mu spluwanie w niezwykły, godny podziwu sposób. Zgromadził dokoła siebie cały orszak chłopców, niezmiernie zainteresowanych jego produkcjami. A pewien chłopiec, który miał ucięty palec i aż dotąd z tego powodu olśniewał wszystkich i był przedmiotem czci, ujrzał się nagle bez stronników, pozbawiony aureoli. Był niezmiernie przygnębiony i oświadczył z obłudną pogardą, że takie spluwanie Tomka to nic nadzwyczajnego; ale inny chłopiec powiedział mu na to „niedojrzałe winogrona!”
Bohater, strącony z piedestału, odszedł jak niepyszny.
Po krótkiej chwili natknął się Tomek na młodego parjasa miasteczka, Huckleberry Finna, syna notorycznego pijaka. Wszystkie matki serdecznie go nienawidziły i bały się, jak ognia, gdyż był ta urwis i ordynarny smyk, nicpoń, a także dlatego, że był przedmiotem uwielbienia ich własnych latorośli, które znajdowały rozkosz w jego wyklętem towarzystwie i z całej duszy pragnęły mu dorównać. Narówni z innymi chłopakami zacnych rodziców i Tomek zazdrościł mu oczywiście jego cudownego, włóczęgowskiego trybu życia i miał surowy zakaz bawienia się z nim. Bawił się więc z nim, gdy tylko nadarzyła się sposobność.
Huck donosił zawsze stare ubrania ludzi dorosłych, prawdziwie odwieczne szmaty, wiszące na nim w strzępach. Jego kapelusz był bezkształtnym strzępem; obdarte rondo zwisało nadół jak wielki półksiężyc; surdut — jeżeli go wogóle miał na sobie — bił go po piętach, a tylne guziki przypadały gdzieś zupełnie w dolnych okolicach, kawałek szelki trzymał spodnie, których siedzenie wydymało się workowato, ogarniając pustą przestrzeń; wystrzępione nogawice nurzały się w błocie, jeżeli nie były podkasane.
Huck mógł się kręcić, gdzie chciał. Sypiał na schodach, gdy było ładnie, gdy zaś było brzydko, w pustych beczkach. Nie potrzebował chodzić do szkoły ani do kościoła, do żadnej istoty ludzkiej nie potrzebował mówić „proszę pana“, nikogo słuchać; mógł chodzić na ryby albo do kąpieli, kiedykolwiek i gdziekolwiek mu się podobało i siedział tam, póki miał ochotę. Nikt nie bronił mu bić się. Nikt go nie zaganiał do spania. Na wiosnę zawsze pierwszy wychodził boso, a jesienią ostatni wdziewał buty. Nie potrzebował się myć, nosić czystej bielizny i — umiał cudownie kląć. Słowem, chłopiec ten miał wszystko, co może życiu nadać wartość. Taki przynajmniej był pogląd wszystkich udręczonych, jęczących w twardem jarzmie niewoli chłopców w mieścinie St. Petersburg.
Tomek pozdrowił tego romantycznego włóczęgę:
— Jak się masz, Huckleberry!
— Jak się masz! Co słychać?
— Co tu niesiesz?
— Zdechłego kota.
— Pokaż, Huck! O jej, ale zdechły zupełnie. Skąd go masz?
— Kupiłem od jednego chłopca.
— Coś dał za niego?
— Niebieską karteczkę i pęcherz z rzeźni.
— A skąd miałeś karteczkę?
— Przed dwoma tygodniami kupiłem od Bena Rogersa. Dałem mu za nią kij.
— A do czego może być zdechły kot?
— Do czego? Do usuwania brodawek.
— Doprawdy? Co ty mówisz? Ja znam coś lepszego na to.
— Ręczę, że nie. A co to takiego?
— Woda ze zbutwiałego drzewa.
— Woda ze zbutwiałego drzewa? Za taki środek nie dałbym grosza!
— Naprawdę? A próbowałeś kiedy?
— Nie, ale Bob Tanner próbował.
— A kto ci to mówił?
— On to mówił Jeffowi Thatcherowi, a Jeff Johnowi Bakerowi, a Johnny Jimowi Hollisowi, a Jim Benowi Rogersowi, a Ben powiedział pewnemu murzynowi, a murzyn mnie. Wiesz już?
— No, i cóż z tego? Same kłamczuchy! Może z wyjątkiem murzyna. Nie znam go. Ale nie widziałem nigdy murzyna, któryby nie kłamał. Zresztą głupstwo! A powiedz mi, jak to Bob Tanner robił?
— No, poprostu wsadził rękę w otwór spróchniałego pnia, gdzie spływała deszczówka.
— W dzień?
— Oczywiście.
— Z twarzą ku drzewu?
— Tak, tak mi się przynajmniej zdaje.
— Czy mówił coś?
— Zdaje mi się, że nic. Nie wiem zresztą.
„Zgniła wodo, pili-ma, pili-mu, pili-mi!
Zdejm brodawkę, zdejm brodawkę zaraz mi!“
Potem trzeba pójść prędko z zamkniętemi oczyma jedenaście kroków przed siebie, potem trzy razy się obrócić i iść do domu. Ale po drodze nie wolno z nikim mówić, bo gdy się słowo przemówi, czary tracą moc.
— To wygląda, jakby to był naprawdę dobry sposób, Ale tak Bob Tanner nie robił.
— Nie, mój kochany, tego możesz być pewien! On ma najwięcej brodawek z nas wszystkich, a przecież nie miałby ani jednej, gdyby miał pojęcie, jak trzeba wodę z drzewa zastosować. Ja tą drogą pozbyłem się już setek. Ciągle bawię się żabami i dlatego wciąż mi się nowe brodawki robią. Czasem także usuwam je bobem.
— Tak, bób jest dobry. Ja to już robiłem.
— Tak? A w jaki sposób?
— Trzeba wziąć ziarnko bobu, rozłupać je, naciąć brodawkę do krwi, potem posmarować jedną połówkę bobu krwią, potem wykopać jamę i zagrzebać ją w niej o północy, na rozdrożu, ale podczas nowiu księżyca, a drugą połówkę spalić. Wtedy połówka nasmarowana krwią ciągnie i ciągnie, aby przyciągnąć drugą do siebie, i ta krew wyciąga również i brodawkę, tak że wnet odpada.
— Tak, właśnie, tak. Ale gdy zakopując powiesz: „Idź, bobie, pod ziemię — idź, brodawko ode mnie“ — to jeszcze lepiej. Tak właśnie robi Joe Harper, a on już był blisko Coonville i wogóle wszędzie bywał. Ale powiedz, jak ty to robisz ze zdechłym kotem?
„Djable, zmykaj z trupem,
Kocie, zmykaj z djabłem,
Brodawko, zmykaj z kotem,
Ja niech będę sam!”
To usuwa każdą.
—To brzmi prawdopodobnie! Czy próbowałeś już tego, Huck?
— Nie, ale matka Hopkins mi opowiadała.
— Jeżeli ona mówiła, to tak jest z pewnością, bo ona, jak mówią, jest czarownicą.
— Mówią! Ja wiem, że nią jest. Zaczarowała przecież mego ojca. Ojciec sam to mówi. Razu pewnego idzie sobie i widzi, że ona go chce zaczarować, podniósł więc kamień i gdyby się nie schyliła, byłby ją trafił. I tej samej nocy spadł z budy, gdzie leżał pijany, i złamał sobie rękę.
— Ach, to okropne! A skąd wiedział, że ona go chce zaczarować?
— Mój Boże, ojciec zna się na tem dobrze. Powiada, że gdy ona tak wlepi w kogo oczy, to czaruje, zwłaszcza, jeżeli coś mruczy. Bo wtedy, gdy mruczy, mówi Ojczenasz nawspak.
— Huck, kiedy pójdziesz zrobić próbę z kotem?
— Dziś w nocy. Przypuszczam, że tej nocy djabli przyjdą zabrać starego Hossa Wiiliamsa.
— Przecież pochowano go jeszcze w sobotę, Huck. Więc oni go w sobotę nie zabrali?
— Głupstwo! Przecież przed północą djabelska siła nie działa, a potem była niedziela. W niedzielę djabły się nie pokazują.
— Prawda, nie myślałem o tem. — Czy mogę pójść z tobą?
— Oczywiście, jeżeli się nie boisz.
— Bać się! Co znowu? Przyjdziesz po mnie i zamiauczysz?
— Tak, a ty odpowiesz miauczeniem, jeżeli będziesz mógł. Ostatnim razem namiauczałem się napróżno, aż wreszcie stary Hays rzucił na mnie kamieniem i krzyknął: „Przeklęte kocisko!” Wtedy ja mu wrzuciłem przez okno kawałek cegły... ale nie mów o tem nikomu.
— To się rozumie. Wtedy naprawdę nie mogłem miauczeć, bo ciocia na mnie uważała. Ale dziś postaram się. A co tu masz?
— Nic, kleszcz.
— Skąd go masz?
— Z lasu.
— Co chcesz za niego?
— Nie wiem. Nie chciałbym się go pozbywać.
— Jak wolisz! Ale malutki!...
— Każdy może tak wygadywać, dopóki go nie ma. Mnie on wystarcza. Jestem z niego zupełnie zadowolony.
— Pfi, pełno ich w lesie. Mógłbym mieć tysiące, gdybym chciał.
— A czemu nie chcesz? Bo wiesz dobrze, że nie możesz. To wspaniały okaz — pierwszy, jaki w tym roku widzę!
— Słuchaj, Huck, dam ci za niego mój ząb.
— Pokaż!
Tomek wydobył kawałeczek papieru i ostrożnie rozwinął ząb.
Huck oglądał go chciwie. Pokusa była wielka. Wreszcie powiedział:
— Czy aby prawdziwy?
Tomek otworzył usta i pokazał szczerbą.
— Zrobione! Dawaj!
Tomek schował kleszcza w pudełku od zapałek, które niedawno było więzieniem „szczypawki“, i chłopcy rozeszli się, jeden i drugi czując się bogatszym niż przedtem.
Gdy Tomek dotarł wreszcie do małego budynku szkolnego, położonego na uboczu, wszedł do sali szybkiemi krokami, z wyglądem człowieka, który się uczciwie śpieszył. Powiesił kapelusz na kołku i siadł na swojem miejscu ze skwapliwością bardzo pracowitego ucznia. Nauczyciel siedział na wyżynach swej katedry, w wielkim wyplatanym fotelu z poręczami, i drzemał, ukołysany sennem mruczeniem uczniów. Obudził go hałas.
— Tomasz Sawyer!
Tomek wiedział, że wymienienie jego pełnego nazwiska nie oznacza nic dobrego.
— Słucham, panie profesorze!
— Chodźno, tu. Cóż to, kochanku, znowu za późno, jak zwykle?
Tomek miał właśnie uciec się do jakiegoś kłamstwa, gdy wtem spostrzegł dwa jasne warkocze, spadające na plecy i poznał je dzięki tajemnej sympatji miłości; zorjentował się też odrazu, że obok dziewczynki było jedyne wolne miejsce w całej klasie. Oświadczył więc prosto z mostu:
— ZATRZYMAŁEM SIĘ, ABY POMÓWIĆ Z HUCKIEM FlNNEM!
Nauczycielowi aż dech zaparło. Bezradnie powiódł wzrokiem po klasie, jakby tam szukał ratunku. Pomruki uczących się ustały, cała klasa była przekonana, że Tomek zwarjował. Nauczyciel zapytał:
— Co? coś powiedział?
— Zatrzymałem się, aby pomówić z Huckiem Finnem.
Słów tych nie można było nie zrozumieć.
Tomaszu Sawyer, to jest najbardziej zdumiewająca odpowiedź, jaką kiedykolwiek uszy moje słyszały! Karą za to może być tylko kij! Ściągaj bluzę!
Ramię nauczycielskie pracowało do znużenia; potem energja kija poczęła słabnąć. Wreszcie padł rozkaz:
— A teraz marsz na stronę dziewcząt! A niech ci to będzie przestrogą na przyszłość!
Śmiech, który przeleciał po klasie, zdawał się bardzo chłopca upokarzać, w rzeczywistości jednak był to raczej zewnętrzny wyraz jego bezgranicznego uwielbienia dla tej nieznajomej boginki i onieśmielającej radości, wywołanej niesłychanem szczęściem. Usiadł na skraju sosnowej ławki, a dziewczynka odsunęła się od niego, ostentacyjnie odwracając głowę. Szturchańce, porozumiewawcze znaki, szepty biegły po klasie wzdłuż i wszerz, ale Tomek siedział spokojnie, z rękoma na długim, niskim pulpicie i wzrokiem zatopionym w książce. Powoli uwaga powszechna odwróciła się od niego i zwykłe pomruki szkolne rozbrzmiały w klasie.
Chłopiec począł rzucać na dziewczynę ukradkowe spojrzenia. Zauważyła to, skrzywiła się i przez minutę pozwoliła mu oglądać tylko tył swojej głowy. Gdy się ostrożnie odwróciła, leżała przed nią brzoskwinia. Odtrąciła ją gwałtownym ruchem, Tomek łagodnie podsunął ją znowu. Odtrąciła znowu, ale już z mniejszą niechęcią, a Tomek cierpliwie posunął ją znowu na miejsce. Zostawiła ją tam. Tomek napisał na tabliczce: „Proszę cię, weź, mam więcej“. Dziewczynka zerknęła na tabliczkę, ale nie poruszyła się. Wtedy chłopiec zaczął znowu coś skrobać na tabliczce, zasłaniając przed nią lewą ręką swe dzieło. Przez chwilę udawała, że nie patrzy, ale wkrótce ciekawość jej zaczęła się objawiać ledwie dostrzegalnemi znakami. Chłopiec pracował dalej, niby nie spostrzegając tego. Dziewczynka zrobiła nieśmiałą próbę zobaczenia tabliczki, ale chłopiec udawał, że nic o tem nie wie. Wreszcie uległa i szepnęła niepewnym głosem:
— Pokaż!
Tomek odsłonił nieudolną karykaturę domu z dwoma szczytami dachu i dymem, wychodzącym z komina w kształcie korkociągu. Interesujące dzieło zaczęło ją przykuwać do siebie i zapomniała o wszystkiem. Gdy skończył, przyglądała się chwilę z zajęciem, a potem szepnęła:
— Ślicznie! Narysuj człowieka.
Artysta stworzył na pierwszym planie człowieka, olbrzymiego potwora, któryby mógł spokojnie przejść ponad domem. Ale dziewczynka nie była pedantką. Potwór podobał się jej bardzo. Szepnęła:
Tomek namalował coś podobnego do klepsydry z księżycem w pełni i słomkami, mającemi przedstawiać kończyny, i uzbroił rozczepierzone palce w potężny wachlarz.
— Ach, jakie to śliczne! — rzekła dziewczynka.
— Chciałabym tak umieć rysować!
— O, to łatwo, — szepnął Tomek — ja cię nauczę.
— Doprawdy? Kiedy?
— W południe. Czy idziesz do domu na obiad?
— Zostanę, jeżeli chcesz.
— Wspaniale. Jak się nazywasz?
— Becky Thatcher. A ty? Ach, prawda, wiem: Tomasz Sawyer.
— Tak się nazywam, gdy dostaję lanie. Kiedy jestem grzeczny, na imię mi Tomek. Ty będziesz mnie nazywała Tomek, prawda?
— Tak.
Tomek począł znowu coś smarować na tabliczce. Ale dziewczynka już się nie odwracała.
Chciała widzieć. Tomek oznajmił:
— O, to nie jest nic!
— Owszem, tam coś jest!
— Ależ nic... zresztą ty tego nie będziesz chciała widzieć.
— Przeciwnie, bardzo, bardzo chcę. Proszę cię, pokaż!
— Ty to rozpowiesz.
— Ależ nie! Nie, nie i jeszcze raz nie!
— Nie powiesz nikomu? Nigdy w życiu?
— Nie, nigdy nikomu nic nie powiem. A teraz pokaż!
— O nie, nie będziesz chciała tego widzieć!
— Jeżeli tak ze mną postępujesz, to tem bardziej chcę, Tomku! — i położyła rączkę na jego ręce. Nastąpiła maleńka utarczka. Tomek udawał, się naprawdę opiera, dopuścił jednak do tego, że ręka jego stopniowo się usuwała, odsłaniając słowa: Kocham cię.
— Ach ty brzydalu! — i dała mu lekkiego klapsa, ale zarumieniła się i wydawała się zadowolona.
Właśnie w tej chwili poczuł chłopiec, jak jakieś straszne kleszcze zaciskają się powoli wokół jego ucha i coś ciągnie go mocno dogóry. Został przeniesiony przez całą salę i posadzony na swojem zwykłem miejscu, wśród ogólnej wesołości całej klasy. Nauczyciel stał nad nim przez kilka strasznych chwil — ale wreszcie bez słowa wlazł na swój tron. Choć ucho Tomka piekło, serce jego śpiewało hymn radości.
Im sumienniej starał się Tomek przykuć uwagę do książki, tem więcej rozpraszały się jego myśli, tak że wreszcie z westchnieniem i ziewnięciem dał spokój wysiłkom. Miał wrażenie, że przerwa popołudniowa nigdy nie nadejdzie. Powietrze wprost zamarło, nie poruszał go żaden powiew. Z wszystkich sennych dni ten był najbardziej senny. Monotonne mruczenie dwudziestu pięciu uczących się dzieci zasnuwało duszę jakimś usypiającym czarem, jak brzęczenie pszczół. Daleko w jaskrawym blasku słonecznym majaczyła delikatna zieleń stoków Cardiff Hill poprzez migotliwą zasłonę blasku słonecznego, przepojonego purpurą oddalenia; wysoko w powietrzu kołysało się leniwie kilka ptaków: nigdzie żywej istoty prócz kilku krów — a i te spały.
Dusza Tomka wyrywała się na wolność, a przynajmniej łaknęła jakiejś rozrywki, by przetrwać okropne godziny. Ręka jego powędrowała do kieszeni — i nagle błysk wdzięczności rozjaśnił jego twarz; była to prawdziwa modlitwa, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Ostrożnie, ukradkiem wydobył pndełko od zapałek na światło dzienne. Wypuścił kleszcza na wolność i posadził go na pulpicie. Zwierzę prawdopodobnie także zapłonęło w tej chwili ogniem wdzięczności, co równało się modlitwie, ale było przedwczesne, bo gdy chciało się z radością wybrać w podróż, Tomek zawrócił je szpilką i zmusił do obrania innego kierunku.
Obok Tomka siedział serdeczny jego przyjaciel, który tak samo cierpiał, jak on, i teraz z głęboką wdzięcznością zajął się tą rozrywką. Przyjaciel ten nazywał się Joe Harper. Przez cały tydzień kochali się oni serdecznie, ale w niedzielę byli zawziętymi wrogami. Joe wydobył szpilkę z klapy bluzki i przyłączył się do kierowania krokami jeńca. Zabawa stawała się coraz bardziej zajmująca. Wkrótce jednak Tomek oświadczył, że sobie nawzajem przeszkadzają i ani jeden ani drugi nie może osiągnąć pełni korzyści, jaką daje kleszcz. Położył więc tabliczkę Joego na pulpicie i pociągnął na niej rysikiem linję od góry do dołu.
— Teraz, — oświadczył — póki on jest po twojej stronie, możesz go gnać, a ja nic nie będę robił; ale gdy ucieknie ci na moją stronę, musisz go zostawić w spokoju, jak długo ja zdołam nie puścić go przez granicę.
— Wyśmienicie! Jazda! Puszczaj!
Kleszcz szybko uciekł Tomkowi i przekroczył granicę. Joe znęcał się nad nim jakiś czas, aż znowu umknął mu i przeszedł na drugą stronę. Ta zmianą miejsca powtarzała się częściej. Gdy jeden dręczył kleszcza z największem zainteresowaniem, drugi z takiem samem zajęciem przyglądał się temu — obie głowy, jedna przy drugiej były pochylone nad tabliczką i oba serca umarły dla wszelkich spraw tego świata. Wreszcie szczęście zdało się ustalać i trzymać się Joego. Kleszcz próbował to tej, to tamtej, to jeszcze innej drogi i był tak samo zdenerwowany i podniecony, jak chłopcy. Za każdym razem, gdy Tomkowi zdawało się, że ma już niejako zwycięstwo w garści, i gdy palce jego już drgały, by zaczynać, szpilka Joego umiała zgrabnie odwrócić zwierzątko i utrzymać się w dotychczasowym stanie posiadania. Wreszcie Tomek nie mógł już wytrzymać. Pokusa była za silna. Wyciągnął rękę i dopomógł troszkę swoją szpilką. Joe wpadł we wściekłość.
— Tomek, zostaw!
— Ależ, Joe, ja go chcę tylko troszeczkę popchnąć.
— O nie, mój drogi, tak nie można. Puszczaj w tej chwili!
— Do licha, czy mi nie wolno trochę popchnąć?
— Puszczaj, powiadam!
— Nie chcę!
— Musisz, przecież jest po mojej stronie!
— Patrzcie go! Joe, a czyj to kleszcz?
— To wszystko jedno, czyj — jest po mojej stronie i nie masz prawa go dotykać!
— Tak? Otóż właśnie pokażę ci, że mam. On jest mój i zrobię z nim, co mi się będzie podobało!
Potężny cios spadł na plecy Tomka i drugi taki sam na plecy Joego. Przez dwie minuty leciał kurz z dwóch bluz i przez dwie minuty klasa bawiła się cudownie. Chłopcy byli zbyt zajęci, by zauważyć nagłą ciszę, jaka zapanowała w klasie, gdy nauczyciel począł się skradać na palcach w stronę ich ławki i stanął nagle nad nimi. Przyglądał się dosyć długo scenie, jaka się między chłopcami rozgrywała, zanim ją urozmaicił.
Gdy wreszcie nadeszło południe, Tomek przybiegł do Becky Thatcher i szepnął jej do ucha:
— Włóż kapelusz i udawaj, że idziesz do domu, a gdy dojdziesz do rogu, zmykaj i wróć boczną uliczką. Ja pójdę inną drogą i wrócę tak samo.
Jedno poszło więc z jedną grupą dzieci, a drugie z inną. Po chwili spotkali się u wylotu małej uliczki i wrócili do szkoły, którą mieli teraz do swego wyłącznego użytku. Usiedli obok siebie i położyli na ławce tabliczkę; Tomek podał dziewczynce rysik i trzymając jej rękę w swojej i prowadząc ją, stworzył nowy, nadzwyczajny dom.
Gdy zainteresowanie sztuką osłabło, poczęli gawędzić. Tomek był wniebowzięty.
— Czy lubisz szczury? — zapytał.
— Nienawidzę!
— No tak, żywe. Ale ja mam na myśli zdechłe, któremi można na sznurku kręcić wokoło głowy?
— Nie, nie cierpię szczurów, żywych czy zdechłych! Wiesz co lubię? Gumę do żucia!
— Domyślam się... Szkoda, że nie mam.
— Chcesz? Ja mam. Pożuj chwilkę, ale potem musisz mi oddać.
To było wspaniałe. Żuli więc do spółki i w nadmiarze szczęścia huśtali nogami, uderzając niemi o ławkę.
— Czy byłaś kiedy w cyrku? — zapytał Tomek.
— Tak, i tatuś jeszcze mnie tam zabierze, gdy będę grzeczna.
— Ja byłem w cyrku trzy czy cztery razy... o, wogóle dużo, dużo razy. W kościele straszne nudy w porównaniu z cyrkiem. W cyrku masz ciągle jakąś nową sztukę, przez cały czas. Gdy dorosnę, zostanę klownem cyrkowym.
— Ach, naprawdę? To ślicznie! Oni są zawsze tak kolorowo ubrani.
— Otóż to właśnie! A pieniędzy mają moc!.. co najmniej dolara dziennie. Ben Rogers mi to mówił. Słuchaj, Becky, czy byłaś już zaręczona?
— Co to takiego?
— No, zaręczona, żeby wyjść zamąż.
— Nie.
— A chciałabyś?
— Myślę, że tak. Zresztą nie wiem. A jak to jest?
— Jak? To jest cudowne! Musisz tylko powiedzieć chłopcu, że nie chcesz mieć nigdy nikogo innego, tylko jego, na zawsze, na zawsze, a potem pocałować go, i sprawa załatwiona. Każdy to potrafi!
— Pocałować? Dlaczego pocałować?
— Bo widzisz, tak jest... pięknie, i tak zawsze się robi.
— Zawsze?
— Oczywiście, tak robi każdy, kto drugiego kocha. Czy pamiętasz, co ci napisałem na tabliczce?
— Ta-ak.
— Więc co to było?
— Nie powiem.
— Czy mam ci sam powiedzieć?
— Ta-ak, ale kiedy indziej.
— Nie, teraz!
— Nie, nie teraz... jutro.
— O nie, teraz, Becky, proszę. Ja tylko szepnę, cichutko szepnę.
Becky zawahała się, Tomek uznał milczenie pozwolenie. Objął ją jedną ręką wpół i wyszeptał wyznanie cichutko, z ustami tuż przy jej uchu. Potem dodał:
— Teraz ty mnie szepnij... to samo.
Becky opierała się chwilę, a potem powiedziała:
— Musisz się odwrócić i nie patrzeć na mnie, to powiem. Ale nie powtórzysz tego nikomu, pamiętaj, Tomku! Więc nie powiesz nikomu?
— Nie, nigdy, nigdy w życiu! A teraz Becky...
Odwrócił się. Ona nachyliła się nieśmiało, aż oddech jej musnął jego włosy i wyszeptała?
— Kocham cię.
Potem odskoczyła, zaczęła biec między ławkami i pulpitami, ścigana przez Tomka, wreszcie schroniła się w kącie, zasłaniając sobie twarz małym białym fartuszkiem. Tomek objął ją za szyją i prosił:
— Becky, Becky, to już minęło, już po wszystkiem, prócz całusa. Nie bój się, to nic takiego. Becky, proszę cię!
I szarpał jej fartuszek i ręce.
Powoli uległa i opuściła ręce. Twarzyczka jej, zaczerwieniona od szamotania się, ukazała się z poza fartuszka i poddała się. Tomek pocałował czerwone usta i powiedział:
— Już po wszystkiem, Becky, i od tej chwili, pamiętaj, nie wolno ci kochać nikogo, tylko mnie i nie wolno ci wyjść za nikogo innego zamąż, tylko za mnie, nigdy, przenigdy! Czy mi to przyrzekasz?
— Nie, nigdy nie będę nikogo kochała, Tom ku, tylko ciebie i nie wyjdę za nikogo, tylko za ciebie, a ty z nikim się nie ożenisz, tylko ze mną.
— Naturalnie, ma się rozumieć! To do tego należy. I zawsze idąc do szkoły albo wracając do domu, musisz iść ze mną, gdy nikt nie będzie widział, i w towarzystwie ty musisz się bawić ze mną, a ja z tobą, bo tak trzeba robić, gdy się jest zaręczonym.
— To cudownie. Nigdy o tem przedtem nie słyszałam.
— To okropnie zabawne,.. Gdy ja i Amy Lawrence...
Wielkie jej oczy powiedziały mu, że palnął głupstwo. Urwał zmieszany.
— Ach, Tomku! Więc ja nie jestem pierwszą, z którą się zaręczyłeś? Dziewczynka zaczęła płakać. Tomek uspokajał ją:
— Nie płacz, Becky, ja już o nią zupełnie nie dbam!
— Nie, nie ty sam wiesz najlepiej, że tali nie jest!
Tomek chciał ją objąć za szyję, ale ona odtrąciła go, odwróciła się do ściany i płakała dalej. Tomek ponowił próbę, z ust jego płynęły ciągle pieszczotliwe słowa, lecz znowu został odepchnięty.
Wtedy obudziła się w nim duma, odwrócił się i wyszedł. Na dworze stał chwilkę niespokojny, nie wiedząc, co począć, spoglądając ciągle ku drzwiom, spodziewając się, że żal ją skruszy i wyjdzie do niego. Ale nie pokazywała się. Zrobiło mu się bardzo niewyraźnie na duszy, zwłaszcza, iż czuł, że słuszność nie jest po jego stronie. Stoczył ze sobą ciężką walkę, aby się zdobyć na postanowienie powrócenia do niej, wreszcie uzbroił się w odwagę i wszedł zpowrotem do klasy. Becky stała jeszcze ciągle w kącie, twarzą do ściany, i szlochała. Tomkowi krajało się serce. Poszedł do niej, stał chwilę, nie wiedząc dobrze, co począć, wreszcie przemówił nieśmiało:
— Becky, ja naprawdę nie dbam o nikogo, tylko o ciebie!
Niema odpowiedzi — tylko łkanie.
— Becky! — błagalnie. — Becky! Nic mi ni odpowiesz?
Łkanie.
Tomek wydobył największy swój skarb, mosiężną gałkę, oderwaną od jakiegoś mebla, podsunął jej przed oczy, żeby zobaczyła, i powiedział:
— Becky, chcesz to?
Becky uderzeniem strąciła gałkę na ziemię. Wtedy Tomek opuścił salę i poszedł daleko, daleko, aż za góry, by tego dnia już do szkoły nie wrócić.
Becky tknęło złe przeczucie. Wybiegła, ale nigdzie nie było go wydać; wyszła na dziedziniec szkolny, i tu go nie było; poczęła wołać:
— Tomku, Tomku, wróć!
Nasłuchiwała z natężeniem, ale nie było odpowiedzi. Otaczało ją milczenie i pustka, Usiadła, zanosząc się od płaczu i robiąc sobie gorzkie wyrzuty, aż wreszcie dzieci poczęły się znowu schodzić do szkoły.
Tomek wałęsał się tam i sam po zaułkach aż wreszcie znalazł się poza zwykłą drogą uczniów, powracających do szkoły, a potem przeszedł w ponury bieg. Dwa czy trzy razy przeszedł przez mały potoczek, gdyż według rozpowszechnionego wśród chłopców zabobonu przemykanie się to na jedną, to na drugą stronę wody zabezpiecza przed pościgiem.
W pół godziny później zniknął za willą pani Douglas na szczycie Cardiff Hill: budynek szkolny ledwo można było stamtąd rozpoznać głęboko w dolinie. Wszedł w las, ruszył naprzełaj w gęstwinę i usiadł pod rozłożystym dębem na mchu. Najsłabszy wietrzyk nie poruszał drzew; straszny upał południa przytłumił nawet głosy ptaków. Cała przyroda spoczywała w niemem odrętwieniu, nieprzerywanem żadnemi odgłosami; rozlegające się od czasu do czasu dalekie stukanie dzięcioła pogłębiało jeszcze panujące dokoła milczenie i potęgowało uczucie osamotnienia. Dusza chłopca zatonęła w melancholji; nastrój jej harmonizował szczęśliwie z otoczeniem.
Siedział długo z łokciami na kolanach, wsparłszy brodę na dłoniach, pogrążony w zadumie.
Myślał o tem, że życie ludzkie jest tylko pasmem udręk i zazdrościł prawie Jimowi Hodgesowi, który kilka dni temu został od tego wyzwolony. Wybrażał sobie, jakie to musi być ukojenie leżeć tak i śnić wiecznie, kiedy wiatr szepcze w liściach drzew i pieści trawy i kwiaty na grobie — być już dalekim od wszelkich trosk i smutków — na zawsze. Gdyby miał tylko dobre świadectwo ze szkółki niedzielnej, odszedłby chętnie z tego świata i na zawsze pożegnał się ze wszystkiem... A teraz ta dziewczyna. Co on jej zrobił? Nic! Miał przecież najuczciwsze w świecie zamiary, a ona postąpiła z nim jak z psem, tak, zupełnie jak z psem! Kiedyś będzie tego żałowała, gdy już może będzie za późno. Ach, gdyby tak mógł na jakiś czas umrzeć!
Ale elastyczne młode serce nie da się na długo wtłoczyć w stan przygnębienia. Nieznacznie począł Tomek wypływać zpowrotem na morze spraw życiowych. Coby było, gdyby porzucił rodzinne miasto i zniknął w tajemniczy sposób? Gdyby tak poszedł daleko, bardzo daleko, w nieznane kraje, za ocean i nigdy nie wrócił! Coby ona wówczas czuła? Na chwilę powziął pomysł zostania klownem, ale napełniło go to niesmakiem. Myśl o tanich żartach i pstrych trykotach była wprost obrazą i niemiłym zgrzytem dla jego ducha, który wzniósł się w niezmierzone, wspaniałe krainy romantyzmu. Nie, zostanie żołnierzem i wróci po latach okryty ranami i sławą, Albo jeszcze lepiej: pójdzie do Indjan, będzie polował z nimi na bawoły, chodził ich ścieżkami wojennemi wśród dzikich gór i po olbrzymich, bezdrożnych prerjach Dalekiego Zachodu, wróci kiedyś, w odległej przyszłości, jak o wielki wódz z orlemi piórami na głowie, z przeraźliwie umalowaną twarzą; pewnego upalnego dnia wkroczy dumnie do szkółki niedzielnej, z mrożącym krew okrzykiem wojennym, aż kolegom jego oczy nawierzch wyjdą, i pękną z zazdrości! Albo nie: jest jeszcze coś wspanialszego niż to. Zostanie piratem! Tak jest! Teraz jasno widział swą przyszłość, jaśniejącą nieopisanym blaskiem. Imię jego rozebrzmi na świat cały i wszyscy będą przed nim drżeli! Z chwałą będzie przecinał wzburzone morze swoim długim, wąskim, czarnym żaglowcem „Duchem Burzy“, na którego maszcie powiewać będzie straszna bandera! A gdy stanie u szczytu chwały, zjawi się kiedyś niespodzianie w swojem rodzinnem mieście, czarny, opalony wichrami morskiemi, i wkroczy dumnie do kościoła w czarnym, aksamitnym kaftanie i takich samych spodniach, w wielkich butach z cholewami, przepasany karmazynową szarfą, z kawaleryjskiemi pistoletam i za pasem, z szablą u boku (pokrytą plamami krwi), w szerokim kapeluszu z powiewającemi piórami, z rozwiniętą czarną chorągwią, na której widnieć będzie trupia czaszka i skrzyżowane piszczele — tak wejdzie i z rosnącą dumą i zachwytem będzie słuchał takich szeptów: „To jest pirat, Tomek Sawyer! Czarny Pogromca Hiszpańskich Wód!”
Tak, postanowione! Karjera jego jest jasno zarysowana. Ucieknie z domu i poświęci się jej.
Postanowił wyruszyć nazajutrz rano. Teraz trzeba było się przygotować, zebrać środki. Podszedł więc do wydrążonego pnia wpobliżu i począł pod nim grzebać scyzorykiem. Wkrótce natrafił na drzewo, które wydało głuchy odgłos. Wepchał rękę i wypowiedział z powagą takie zaklęcie:
I„Czego tu niema — niech się zjawi!
Co jest — niechaj to duch zostawi!”</poem>
Potem odgrzebał nabok ziemię i odsłonił sosnowy gont. Wyciągnął go i odkrył maleńki, kształtny skarbiec, którego dno i boki były wyłożone gontami. Leżała tam szklana kulka. Zdziwienie Tomka było bez granic! Zbity z tropu podrapał się w głowę i powiedział:
— Ależ to przechodzi wszelkie pojęcie!
Odrzucił kulkę ze złością i zastanowił się. Nie dało się zaprzeczyć, że w tym wypadku zawiodły czary, które on i jego koledzy uważali za niezawodne. Gdy się mianowicie zakopie kulkę szklaną z pewnemi przepisanemi zaklęciami i po dwóch tygodniach znowu to miejsce otworzy, wygłaszając zaklęcie, które właśnie przed chwilą wypowiedział, wówczas znajdzie się tam wszystkie kulki, jakie się kiedykolwiek zgubiło, choćby były rozproszone po świecie. Ale zaklęcie jednak zawiodło. Dziwna rzecz! Wiara Tomka została zachwiana w posadach. Nieraz słyszał, że się to udawało, ale nie słyszał nigdy, aby zawiodło. Zapomniał, że sam już kilkakrotnie tego próbował, ale potem nigdy nie mógł odnaleźć miejsca, gdzie kulkę zakopał. Przez jakiś czas rozmyślał nad tą sprawą i wreszcie orzekł, że jakaś czarownica musiała mu przeszkodzić i udarem nić czary. Chciał się co do tego upewnić. Począł więc szukać dokoła, aż znalazł w piasku miejsce, gdzie było małe, lejkowate zagłębienie. Tam się położył, przytknął usta do zagłębienia i zawołał:
„Powiedz mi, chrząszczu, powiedz mi, chrząszczu,
to, co chciałbym wiedzieć!
Powiedz mi, chrząszczu, powiedz mi, chrząszczu,
to, co chciałbym wiedzieć!”
Piasek począł się poruszać i mały, czarny chrząszczyk ukazał się, by po sekundzie, przestraszony, wleźć znowu w piasek.
— Nic nie chce powiedzieć! Więc czarownica to zrobiła. Zaraz to poznałem!
Ponieważ wiedział, że walka z czarownicami jest bezcelowa, stracił otuchę i dał spokój wszystkiemu. Przypomniał sobie jednak, że mógłby przynajmniej zachować kulkę, którą przed chwilą wyrzucił, rozpoczął więc cierpliwe poszukiwania. Ale nie mógł jej znaleźć. Wrócił więc do skarbca, ustawił się dokładnie tak samo, jak stał poprzednio, wyrzucając kulkę, wyciągnął z kieszeni drugą i rzucając ją w tym samym kierunku, wypowiedział słowa:
— „Braciszku, szukaj braciszka!”
Uważał dokładnie, gdzie kulka upadła, poszedł w to miejsce i szukał. Musiała jednak upaść za blisko albo za daleko. Powtórzył więc próbę Jeszcze kilka razy, aż się wreszcie udała. Obie kulki leżały prawie obok siebie.
W tej właśnie chwili rozległ się słaby dźwięk małej, blaszanej trąbki. W okamgnieniu Tomek zrzucił z siebie bluzę i spodnie, przepasał się szelkami, odsunął nabok kupę chrustu po drugiej stronie spróchniałego drzewa i wydobył z ukrycia własnego wyrobu łuk, strzałę, drewniany miecz i blaszaną trąbkę, porwał to wszystko i boso, w rozwianej koszuli, popędził przed siebie. Przy wielkim wiązie stanął, zagrał na swej trąbce odpowiedź i począł się ostrożnie skradać na palcach, rozglądając się na wszystkie strony. Rozkazał szeptem urojonej kompanji wojska:
— Stanąć, chłopcy! Zostaniecie w ukryciu, póki nie zatrąbię.
Na widowni ukazał się Joe Harper, tak samo przejrzyście wystrojony i tak sam o groźnie uzbrojony. Tomek zawołał:
— Stać! Kto śmie wchodzić do lasu Sherwood bez mego pozwolenia?
— Guy z Guisborne nie potrzebuje pozwolenia! A kto jesteś ty, który... który...
— I ty śmiesz do mnie takim językiem przemawiać! — odpowiedział Tomek jak na komendę, bo dialog ich był wzorowany na książce, którą obaj umieli napamięć.
— A kim jesteś ty, który śmiesz do mnie takim językiem przemawiać?
— Ja? Zaprawdę! Jam jest Robin Hood, o czem przekona się wkrótce twój nędzny trup!
— Więc to ty jesteś owym sławnym zbójcą?
Z radością zmierzę się z tobą, walcząc o władztwo nad tym pięknym lasem. Broń się!
Dobyli drewnianych mieczy, resztę uzbrojenia odrzucili na ziemię, stanęli w pozycji, noga przy nodze i rozpoczęli zawziętą walkę na śmierć i życie, według reguł rycerskich.
— Na ciebie kolej, ale mocniej! — zawołał Tomek.
Bili się więc jeszcze mocniej, pocąc się i dysząc. Wreszcie Tomek krzyknął:
— Padaj, padaj! Czemu nie padasz?
— Nie chce mi się! A czemu ty sam nie padasz? Przecież więcej oberwałeś niż ja!
— Nie o to chodzi. Ale ja nie mogę polec. Tego w książce niema. Tam jest powiedziane: „Potem potężnym ciosem ztyłu powalił nieszczęsnego Guy’a z Guisborne!“ Musisz się więc odwrócić, abym ci mógł zadać cios ztyłu.
Powaga książki była nietykalna, więc Joe od wrócił się, otrzymał cios i poległ.
— A teraz, — zaproponował Joe, powstając, — musisz pozwolić, abym ja zabił ciebie. Tego wymaga sprawiedliwość.
— Przepraszam, to niemożliwe! Tego w książce niema!
— To nikczemne!
— Wiesz co, Joe? Bądź teraz bratem Tukiem, albo młynarczykiem Muchem i okładaj mnie kijem. Albo jeszcze lepiej, ja będę szeryfem z Nottinghamu, a ty na chwilkę Robin Hoodem i zabijesz mnie.
Joe zgodził się, zaczem odegrano i te przygody. następnie Tomek został znowu dla odmiany Robin Hoodem i miał prawo wyzionąć ducha z powodu rany, zaniedbanej zdradziecko przez pewną mniszkę. Wreszcie Joe, wyobrażający w tej chwili całą bandę zbójców, zanoszących się od płaczu, powlókł Robin Hooda nieco naprzód, wcisnął mu w sztywniejące ręce łuk, i Tomek szepnął umierającym głosem:
— „Gdzie padnie ta strzała, tam pochowajcie biednego Robin Hooda pod zielonem drzewem“.
Wypuścił strzałę, padł nawznak i chciał umrzeć; zerwał się jednak zbyt szybko jak na trupa, gdyż upadł w pokrzywy.
O godzinie pół do dziesiątej, Tomek i Sid musieli, jak zwykle, pójść spać. Zmówili pacierz, i Sid wkrótce usnął. Tomek leżał z otwartemi oczyma i czekał niecierpliwie. Zdawało mu się, już, że chyba pocznie świtać, gdy wtem — zegar wybił dziesiątą! Okropność! Nie mógł się przewracać i rzucać na łóżku, mimo silnego podniecenia, bo bał się obudzić Sida. Leżał więc cicho, wpatrując się w mrok.
Dokoła panowała niesamowita cisza. Dopiero po pewnym czasie poczęły się z niej wyłaniać stłumione, ledwie dosłyszalne odgłosy. Najpierw doszło do jego świadomości tykanie zegara. Stare belki poczęły trzeszczeć tajemniczo. Schody skrzypiały cicho. Widocznie po dom u chodziły duchy. Z pokoju ciotki słychać było regularne, stłumione chrapanie. Potem rozpoczęło się denerwujące ćwierkanie świerszcza, niewiadomo z której strony. Następnie upiorne kołatanie kornika w ścianie, tuż nad jego głową, przejęło go dreszczem; oznaczało ono, że czyjeś dni są policzone. Dalekie wycie psa przerwało nocną ciszę — odpowiedziało mu drugie, słabsze, jeszcze dalsze.
Tomek był w śmiertelnym strachu. Wreszcie poczęło mu się wydawać, że czas się skończył, i rozpoczęła się wieczność — mimowoli, chociaż opierał się temu, zapadał w półsen. Zegar wybił jedenastą, ale Tomek już tego nie słyszał. Wtem w bezładne jeszcze widzenia senne chłopca wtargnęło, mieszając się z niemi, sentymentalne miauczenie kota. Trzask otworzonego okna w sąsiedztwie spłoszył sen, a gniewny głos „przeklęte kocisko“ i brzęk pustej butelki, rozbitej o tylną ścianę szopy, zbudził go zupełnie. W ciągu minuty był ubrany, wyskoczył oknem, przelazł na czworakach po dachu, miauknąwszy raz czy dwa, ale bardzo ostrożnie, skoczył na dach drwalki, a stamtąd na ziemię.
Stał tam Huckleberry Finn ze swoim zdechłym kotem. Chłopcy ruszyli w drogę i zniknęli w ciemności. Pół godziny potem deptali bujną trawę cmentarza.
Był to cmentarz jak wszystkie inne stare cmentarze w zachodniej Ameryce. Leżał na wzgórzu, oddalony od miasta o milę angielską. Był otoczony zmurszałemi sztachetami, powyginanemi naprzemian nazewnątrz i wewnątrz, ale nie stojącemi nigdzie równo. Trawa i zielsko porastały bujnie cały cmentarz. Stare groby były zapadłe. Pomników nie było wcale widać, tylko półokrągłe, zbutwiałe, robaczywe deski chwiały się nad grobami, jakby szukając oparcia, a nie znajdując go. Kiedyś wypisano na nich słowa: „Poświęcone pamięci...“ ale przeważnie nic więcej nie możana było na nich wyczytać, nawet przy świetle dziennem.
Wiatr jęknął zcicha w gałęziach drzew, a Tomek pomyślał ze strachem, że to dusze zmarłych, skarżące się, że im przeszkadzają. Mówili niewiele i tylko szeptem, bo czas, miejsce i panująca dokoła uroczysta cisza napawały ich lękiem. Odszukali świeżo usypaną mogiłę i wsunęli się między trzy wielkie wiązy, które stały obok siebie w odległości zaledwie kilku stóp od grobu.
Czekali, nie mówiąc nic, a czas wydawał im się wiekiem. Krzyk oddalonego puszczyka był jedynym głosem, który zmącił ciszę śmierci. Myśli Tomka stawały się coraz bardziej posępne. Musiał za wszelką cenę wszcząć jakąś rozmowę. Szepnął więc cichutko:
— Huck, czy sądzisz, że umarli gniewają się na nas, że tu jesteśmy?
Huck odpowiedział również szeptem:
— I jabym to chciał wiedzieć. Strasznie tu jakoś uroczyście! Prawda?
— Tak, okropnie...
Dłuższa przerwa, w czasie której chłopcy rozważali tę rzecz w duchu, każdy dla siebie.
Potem znowu szept Tomka:
— Powiedz mi, Huck, czy myślisz, że Hoss Williams słyszy, jak my mówimy?
— Oczywiście, a przynajmniej jego dusza.
Tomek po pauzie:
— Żałuję, że nie powiedziałem pan Williams. Ale nie miałem nic złego na myśli. Każdy go nazywa tylko: Hoss.
— Mówiąc o zmarłych, nie można być nigdy dość ostrożnym, Tomku!
Rozmowa znowu się urwała. Nagle Tomek chwycił towarzysza za ramię i szepnął:
— Cyt!
— Co to, Tomku? — i obaj przylgnęli do siebie, a serca im biły.
— Cyt! Znowu! Nie słyszysz?
— Nie...
— Tam! Słyszysz teraz?
— O Boże, Tomku, idą! Idą z pewnością! Co mamy robić?
— Nie wiem. Jak myślisz, zobaczą nas?
— Och, Tomku, oni widzą w ciemności, jak koty. Poco tu przychodziłem!
— Nie bój się. Nie sądzę, żeby nam chcieli coś zrobić. Przecież my nie robimy nic złego. Zresztą siedźmy cichutko, może nas wcale nie zauważą...
— Tak, Tomku, siedźmy cichutko... Boże, drżę cały!
— Słyszysz?
Chłopcy pochylili do siebie głowy i ledwie śmieli oddychać. Jakieś stłumione głosy dolatywały z drugiej strony cmentarza.
— Patrz, widzisz? — szepnął Tomek. — Co to?
— To ognie djabelskie. Tomku, to okropne!
Kilka niewyraźnych postaci zamajaczyło w ciemności. Staroświecka latarnia rzucała na cmentarz niezliczone plamki światła. Huck szepnął z przerażeniem:
— To djabły! Na pewno! Aż trzy! O Boże!
jesteśmy zgubieni! Czy możesz się modlić?
— Spróbuję! Ale czego się boisz? Przecież nie przychodzą po nas! „Aniele-strózu mój...”
— Cyt!
— Huck, co to takiego?
— To ludzie! Jeden przynajmniej jest człowiekiem. Poznaję głos starego Muffa Pottera.
— Co mówisz? Naprawdę?
— Przysięgnę, że tak. Tylko nie ruszać się i ani pisnąć! Za głupi jest, żeby nas spostrzec. Oczywiście pijany, jak zwykle. Stary pijus!
— Cicho, cicho, ani słowa! Stanęli... Szukają czegoś... Nie mogą znaleźć... Znowu idą... Idą... bliżej... dalej... bliżej... jeszcze bliżej... Już są zupełnie blisko! Huck, ja znam głos drugiego: to półindjanin Joe.
— Tak, rzeczywiście, to ten przeklęty mieszaniec! Wolałbym djabła zobaczyć, niż jego. Czego oni właściwie chcą?
Szepty ustały zupełnie, gdyż trójka doszła do grobu i zatrzymała się w odległości zaledwie kilku stóp od kryjówki chłopców.
— To tu, — powiedział trzeci głos. Właściciel jego podniósł wgórę latarnię, która oświetliła twarz doktora Robinsona.
Potter i lndjanin Joe nieśli mary, a na nich sznur i kilka łopat. Złożyli to wszystko na ziemi i zabrali się do rozkopywania grobu. Doktór położył latarnię u wezgłowia grobu i usiadł tyłem do wiązów. Był tak blisko chłopców, że mogli go dosięgnąć ręką.
— Prędzej, prędzej! — powiedział cicho. — Lada chwila może się ukazać księżyc.
Odpowiedział mu jakiś niewyraźny pomruk. Dwaj ludzie kopali dalej. Przez pewien czas nie było nic słychać, tylko skrzyp łopat i monotonny szelest wyrzucanej ziemi i żwiru. Wreszcie trumna, uderzona łopatą, wydała głuchy, drewniany odgłos, Po chwili wydobyto ją nawierzch. Dwaj ludzie odważyli łopatami wieko, wyciągnęli trupa i cisnęli go bez ceremonij na ziemię. Księżyc wyszedł z poza chmur i oświetlił przeraźliwą twarz zmarłego.
Ustawili teraz nosze, włożyli na nie zwłoki, nakryli je płachtą i przywiązali sznurami. Potter wyciągnął duży, składany nóż i uciął kawałek zwisającego sznura.
— No, rzeźniku, — rzekł, — ścierwo nawierzchu. Teraz wyciągajno jeszcze piątkę, bo inaczej wszystko to tu zostanie.
— Dobrze powiedział! — wtrącił Indjanin.
— Jakto? Co to znaczy? Przecież żądaliście zapłaty zgóry i dałem wam ją!
— O tak, i zrobiłeś coś więcej jeszcze, — odparł Indjanin, podchodząc do doktora, który wstał z miejsca.
— Przed pięciu laty pewnego wieczora wypędziłeś mnie jak psa z kuchni swego ojca, gdym prosił o coś do zjedzenia. Powiedziałeś, że po co innego przyszedłem! A kiedy przysięgłem, że się kiedyś z tobą porachuję, choćby za sto lat, ojciec twój kazał mnie zamknąć jako włóczęgę. Niedarmo płynie we mnie krew indyjska! Teraz mam cię, teraz mi zapłacisz!
Mówiąc to, wygrażał mu się pięścią pod samym nosem. Nagle doktór zamachnął się i jednem uderzeniem powalił łotra na ziemię. Potter wypuścił nóż z ręki i krzyknął:
— Co? Bijesz mego towarzysza? Ja ci tu zaraz pokażę! — i rzucił się na doktora. Zwarli się z sobą zażarcie, z całych sił; zmagając się, ugniatali trawę i ryli obcasami ziemię.
Tymczasem Indjanin zerwał się na nogi, chwycił nóż Pottera i skradając się kociemi ruchami, zachodząc ze wszystkich stron, wypatrywał odpowiedniej chwili. Naraz doktorowi udało się gwałtownem pchnięciem uwolnić od napastnika; chwycił ciężkie wieko trumny Williamsa i tak silnie rąbnął niem Pottera, że powalił go na ziemię — z tej chwili skorzystał mieszaniec i wbił młodzieńcowi nóż w piersi po samą rękojeść. Doktór zachwiał się i runął na Pottera, opryskując go krwią... — w tej chwili chmury przesłoniły okropne widowisko.
Śmiertelnie przerażeni chłopcy co sił w nogach pomknęli w mrok.
Gdy po chwili księżyc wypłynął znowu, Indjanin stał nad dwoma leżącemi bez ruchu ciałami, przyglądając się im. Doktór poruszał zbladłemi wargami, nie wydając jednak głosu, westchnął głęboko dwa razy i skonał. Indjanin mruknął:
— Rachunek wyrównany, psie przeklęty!
Potem obrabował zwłoki, wcisnął złowieszczy nóż w otwartą prawą dłoń Pottera i usiadł na rozwalonej trumnie. Po kilku minutach Potter począł się ruszać i jęczeć. Ręka jego zacisnęła się mimowoli dokoła noża; podniósł go dogóry, spojrzał nań i wypuścił z przerażeniem. Wstał, spychając z siebie ciało zabitego, przez chwilę nie mógł oderwać od niego oczu, następnie począł wodzić dokoła błędnym wzrokiem. Spotkał się z oczyma Joego.
— Boże! Co to znaczy, Joe? — zapytał.
— To bardzo niemiła sprawa! — odparł Joe obojętnym tonem. — Dlaczegoś to właściwie zrobił?
— Ja? Ja tego nie zrobiłem! Nigdy!
— Głupie gadanie! To ci się na nic nie przyda!
Potter zatrząsł się i zbladł.
— Myślałem, żem już wytrzeźwiał. Że też musiałem tyle chlać dzisiaj wieczór! Jeszcze teraz mam to w głowie, więcej, niż kiedyśmy się tu wybierali. Jestem tak otumaniony, niczego sobie nie mogę przypomnieć. Powiedz mi, Joe, ale uczciwie: czyja to naprawdę zrobiłem? Jak Bóg na niebie, ja tego nie chciałem, na zbawienie duszy, nie chciałem tego! Joe, powiedz, jak to było? Och, to okropne! I taki młody, z przyszłością!
— Poprostu biliście się ze sobą, on cię trzasnął wiekiem trumny i zwaliłeś się jak długi; potem podniosłeś się, jeszcze się trochę chwiejąc i zataczając, porwałeś nóż i wpakowałeś mu go w pierś, właśnie gdy spadał na ciebie drugi cios. I tak leżałeś tu, w tem miejscu, martwy jak kłoda, aż do tej chwili.
— Ach, ja nie wiedziałem, co robię! Niech skonam natychmiast, jeżeli wiedziałem! Tak, tak, wszystkiemu winna ta przeklęta wódka i złość, w jaką wpadłem. Nigdy w życiu jeszcze nie użyłem noża w bójce. Biłem się nieraz, ale nigdy na noże. Wszyscy to potwierdzą. Joe, nie zdradź mnie! Joe! przyrzeknij mi, że mnie nie zdradzisz! Zacny chłop z ciebie! Zawsze cię lubiłem i zawsze brałem twoją stronę. Pamiętasz? Prawda, nie powiesz nikomu? Joe! — I nieszczęśliwy człowiek rzucił się na kolana przed mordercą, na którym błagania jego nie robiły żadnego wrażenia, i złożył przed nim ręce jak do modlitwy.
— No, Muff Potter, byłeś zawsze wobec mnie porządnym człowiekiem, więc cię nie opuszczę. Inaczej chyba uczciwy człowiek powiedzieć nie może?
— Ach, Joe, jesteś aniołem. Będę cię za to błogosławił przez całe życie!
I Potter zalał się łzami.
No, dość tego. Nie czas teraz na mazgajstwo. Trzeba się stąd wynosić. Ty idź tędy, a ja pójdę tamtędy. A uważaj, żeby śladów za sobą nie zostawić.
I Potter oddalił się lekkim biegiem, który wnet przeszedł w galop.
Mieszaniec spoglądał za nim, mrucząc pod nosem:
W kilka minut potem tylko księżyc spoglądał na ciało zamordowanego, na nakryte płachtą zwłoki, na trumnę bez wieka i otwarty grób. Zapanowała znowu głęboka cisza.
Chłopcy pędzili bez wytchnienia w stronę miasta, oniemiali z przerażenia. Od czasu do czasu rzucali za siebie lękliwe spojrzenia, jakby w obawie, że są ścigani. Każdy pień, wynurzający się na drodze, stawał się w ich oczach jakąś groźną istotą, i zapierał im oddech w piersiach. Gdy w szalonym biegu mijali leżące poza obrębem miasta domy. ujadanie zbudzonych psów dodało skrzydeł ich nogom.
— Żebyśmy się tylko mogli dostać do starej garbarni, zanim padniemy ze zmęczenia! — wykrztusił Tomek, ledwie dysząc. — Już nie mogę dalej!
Ciężkie sapanie Hucka było jedyną odpowiedzią. Z oczyma utkwionemi w cel swych nadziei dobywali resztek sił. Zbliżali się coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie, niemal zczepieni z sobą, runęli w otwartą bramę i z uczuciem ogromnej ulgi, zupełnie już wyczerpani, wpadli w ochronny mrok zabudowania. Powoli tętna ich uspokoiły i Tomek szepnął:
— Huck, powiedz, jak myślisz, co z tego wyniknie?
— Jeżeli doktór Robinson umrze, to kogoś powieszą.
— Doprawdy? Tak sądzisz?
— Sądzę? Wiem z pewnością!
Tomek myślał chwilę, potem rzekł:
— Ależ któż o tem doniesie? My?
— Co ty pleciesz! A gdyby się coś stało i nie powiesiliby Indjanina, to on nas prędzej czy później zamorduje, zatłucze na śmierć, tak pewnie, jak tu leżymy w tej chwili.
— Tak, tak, i ja także sobie to myślałem.
— Ktoś musi donieść, ale niech to lepiej zrobi Potter, jeżeli jest głupi. Zresztą on i tak jest wiecznie pijany!
Tomek nie odpowiedział — znowu coś mu przyszło na myśl.
— Huck, przecież Potter nie wie nic o tem! — szepnął.
— Jakże mógłby powiedzieć?
— Dlaczegóż nie miałby nic wiedzieć?
— Bo właśnie dostał po łbie w chwili, gdy Indjanin to zrobił. Nie mógł więc widzieć. Czy myślisz, że ma pojęcie o tem, co się stało?
— Na Boga, Tomku, masz rację!
— A przytem, kto wie, może po tem uderzeniu już się wcale nie podniósł?
— O, co to, to nie, Tomku! Był zalany, dobrze to widziałem — zresztą zawsze jest zalany. Gdy mój stary jest urżnięty, to może mu się nawet dzwonnica na łeb zwalić i nic mu nie będzie. Sam to mówi. Tak samo jest oczywiście i z Potterem. Gdyby ktoś na trzeźwo taki cios oberwał, to jestem przekonany, że byłoby już po nim.
Po chwili namysłu Tomek rzekł:
— Huck, czy potrafisz trzymać język za zębami? Z pewnością?
— Musimy, Tomku! Rozumiesz? Ten djabelski Indjanin nie robiłby sobie żadnych skrupułów, i potopiłby nas jak parę kociaków, gdybyśmy tylko pisnęli o tem, a on zdołałby uniknąć stryczka. Słuchaj, przysięgnijmy to sobie nawzajem, bo to musimy zrobić: przysiąc, że pary z ust nie puścimy.
— Zgadzam się najzupełniej, Hucku. Tak będzie najlepiej. Podnieś rękę i przysięgnij, że...
— O nie, w tym wypadku taka przysięga na nic. To dobre w jakichś głupstwach, drobiazgach, naprzykład gdy chodzi o dziewczęta, bo te lubią wystrychnąć człowieka na dudka i przyciśnięte do muru, zawsze coś wypaplają — ale w takiej doniosłej sprawie, jak ta, musi to być zrobione na piśmie. I to krwią!
Tomek oczywiście z zachwytem przyklasnął pomysłowi, który był głęboki, ciemny i groźny. Myśl ta była znakomicie dostosowana do ponurej godziny, okoliczności, otoczenia. Podniósł z ziemi małą, czystą deszczułkę, którą dojrzał w świetle księżyca, wydobył z kieszeni kawałeczek „lubryki“ i ustawiwszy deszczułkę tak, by światło padało na jego dzieło, zaczął z trudem gryzmolić następujące słowa, przygryzając język przy każdem pociągnięciu wdół, by je wzmocnić, a zwalniając nacisk przy każdej kresce dogóry:
Huck Finn i Tomek
Sawyer przysien-
gają ze o ty spra-
wje nikomu nie pi-
sną ani słuwka i
niech zaras tru-
pem padną jerzeli
coś żekną i niech
zginą marnje.
Huck był pełen podziwu dla Tomka z powodu jego łatwości pisania i wzniosłości wysłowienia. Wydłubał szpilkę z klapy surduta i zabierał się do wbicia jej sobie w ciało, gdy Tomek zawołał:
— Stój! Nie rób tego! Szpilka jest z miedzi, może być na niej grynszpan.
— Co to jest grynszpan?
— To trucizna. Rozumiesz? Połknij tylko, a zobaczysz!
Tomek odwinął nitkę z jednej ze swych igieł, potem każdy z chłopców ukłuł się w duży palec i wycisnął kropelkę krwi.
Po długiem gnieceniu udało się Tomkowi namalować początkowe litery swego nazwiska w ten sposób, że mały palec służył jako pióro. Potem pouczył Hucka, jak kreślić H i F — i przysięga stała się prawomocną. Zakopali deszczułkę przy murze wśród groźnych ceremonij i zaklęć. Uznali, że teraz kajdany, które związały ich języki, zamknęły się, a klucz do nich został rzucony w przepaść. Jakaś postać przdkradła się chyłkiem przez otwór po drugiej stronie napół rozwalonego zabudowania, ale jej nie spostrzegli.
— Tomek! szepnął Huck, — czy to już zmusza nas do milczenia na zawsze?
— A jak myślałeś? Oczywiście! Bez względu na to, co się stanie, my ani mru-mru! Przecieżbyśmy zaraz na miejscu padli trupem — zapomniałeś o tem?
— Tak, tak. Naturalnie!
Jakiś czas jeszcze szeptali coś do siebie. Nagle, tuż po drugiej stronie muru, może o pięć kroków od nich, pies zawył przeciągle i żałośnie. Chwycili się siebie kurczowo, śmiertelnie przerażeni.
— Do którego z nas może się to odnosić? — szepnął Huck.
— Nie wiem — zajrzyj przez otwór, prędko!
— Nie, Tomku, ja nie!
— Ja też nie mogę, Huck, nie mogę!
— Proszę cię, Tomku! O, znowu!
— Boże, dzięki ci! — szepnął Tom. — Znam głos tego psa. To Bull Harbison[2]!
— Ach, jakie to szczęście! Mówię ci, Tomku, byłem wprost nieżywy ze strachu. Byłbym przysiągł, że to jakiś obcy pies.
Pies znowu zawył. Chłopcy zdrętwieli znowu.
— O Boże! To nie jest Bull Harbison! — szepnął Huck. — Tomku, patrz!
Dzwoniąc zębami ze strachu, Tomek usłuchał, i przyłożył oko do otworu. Ledwie go było słychać, gdy wyszeptał:
— Huck, to jakiś obcy pies!
— Prędko, Tomku, prędko i Komu on chce śmierć wywróżyć?
— Z pewnością nam obu, bo przecież jesteśmy razem!
— Tomku, Tomku, nadeszła nasza ostatnia godzina! I zdaje mi się, że niema żadnej wątpliwości, dokąd ja pójdę po śmierci. Byłem zawsze taki nicpoń!
— Otóż widzisz! A skąd to pochodzi? Wieczne uciekanie ze szkoły i robienie wszystkiego, co zakazane! Ja także mogłem być porządny, jak naprzykład Sid, gdybym się był tylko starał — ale nie chciało mi się naturalnie! Ale jeżeli dziś jeszcze jakoś mi się to upiecze, to przysięgam, że zawsze, całe życie będę chodził do szkoły!
I Tomek zaczął troszeczkę popłakiwać.
— Ty i niedobry? — I Huck zaczął także szlochać. — Ależ Tomku, na Boga, ty jesteś jeszcze szczerem złotem w porównaniu ze mną! O, Boże, Boże, Boże! Ileżbym dał za to, aby mieć choć w połowie takie widoki, jak ty!
Tomek zaszlochał i szepnął:
— Patrz, patrz Huck! Odwrócił się od nas! Huck stwierdził to i rozradował się mocno.
— Jak Boga kocham, odwrócił się. Ciekaw jestem, czy i przedtem był odwrócony?
— Ależ naturalnie, tylko nie spostrzegłem tego taki osioł ze mnie! Wiesz, to cudownie! Ale kogo on teraz może mieć na myśli?
Wycie urwało się. Tomek nastawił uszu.
— Co to może być?
— Coś jakby Świnia chrząkała. Nie, Tomku, to ktoś chrapie.
— Co ty mówisz? Ale gdzie to może być, Huck?
— Zdaje mi się, że tam, po drugiej stronie. W każdym razie tak jakoś wygląda. Mój stary tak że tu czasem sypiał — razem ze świniami — ale jak on chrapie, to wszystko aż się trzęsie! Zresztą teraz już tu nie przychodzi...
W duszach chłopców obudził się znowu awanturniczy animusz.
— Huck, odważysz się, gdy ja pójdę naprzód?
— Wiesz, nie mam wielkiej ochoty... To może, być lndjanin Joe!
Tomek zamyślił się. Ale pokusa była zbyt wielka. Popychała ich przemocą w tam tą stronę. Zdecydowali się zatem na próbę, ale z zastrzeżeniem, że umkną natychmiast, gdyby chrapanie ustało. Poczęli się więc skradać cicho, na palcach, jeden za drugim.
Mieli może już tylko pięć kroków do chrapiącego, gdy Tomek stąpił na gałąź, która złamała się z głośnym trzaskiem. Śpiący zamamrotał, poruszył się trochę, tak że na twarz jego padło światło księżyca. Był to Muff Potter. Serca w nich bić przestały, stali chwilę, jak skamieniali, gdy człowiek się poruszył — ale strach minął zupełnie. Wymknęli się znowu na palcach przez rozwalający się mur zatrzymali się opodal, by się pożegnać. Przeciągłe, żałosne wycie znowu zatrzęsło powietrzem. Odwrócili się i zobaczyli nieznanego psa, stojącego o kilka kroków od legowiska Pottera, zwróconego ku niemu z podniesionym ku niebu pyskiem.
— Jezus, to dla niego! — wykrzyknęli chłopcy jednym tchem.
— Słuchaj, Tomku, mówią, że dwa tygodnie temu jakiś obcy pies wył o północy koło domu Johnny Millera, że także przelatywał puszczyk, siadał na dachu i jęczał, a przecież nikt tam nie umarł!
— Tak, wiem o tem. To niczego nie dowodzi. Przecież ostatniej soboty Gracja Miller upadła na rozżarzoną blachę w kuchni i okropnie się popiekła!
— No tak, ale nie umarła... A nawet ma się już znacznie lepiej.
— Doskonale! Czekaj, a zobaczysz. Przyjdzie na nią kolej, tak samo, jak na Muffa Pottera. Mówią to murzyni, a oni znają się na takich rzeczach.
Rozstali się w zamyśleniu.
Noc kończyła się już prawie, gdy Tomek wślizgnął się przez otwarte okno do pokoju. Rozebrał się z przesadną ostrożnością i położył się, rad, że nikt jego nocnej wycieczki nie zauważył. Nie domyślał się, że słodko chrapiący Sid nie spał już od godziny.
Gdy się obudził, Sid już dawno był ubrany i wyszedł. W świetle dnia i całej atmosferze było coś, co znamionowało późną porę. Przestrach ogarnął Tomka. Dlaczego go nie obudzono, nie dręczono jak zwykle tak długo, dopóki się nie zwlókł z łóżka? Myśl o tem obudziła w nim niedobra przeczucia. W pięć minut ubrał się i zszedł nadół — senny i jak struty. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole, ale było już po śniadaniu. Ani słowa wyrzutu — tylko oczy, nie chcące go widzieć, tylko grobowe milczenie i jakiś uroczysty nastrój, który serce grzesznika napełnił trwogą. Osiadł i silił się na swobodną wesołość — ale daremne były jego wysiłki. Nie zdołał wywołać ani jednego uśmiechu, ani jednego słowa odpowiedzi. Zatonął w milczeniu, a dusza jego pogrążała się coraz bardziej w smutku.
Po śniadaniu wzięła go ciotka nabok, Tomek odetchnął z ulgą, bo był pewien, że idzie o odbiór zwykłej porcji. Pomylił się jednak. Ciotka rozpłakała się, pytała jak on może wysilać się wprost na to, by jej serce pękło, wreszcie kazała mu tak dalej postępować, pójść zupełnie na marne, a ją, posiwiałą od zgryzoty, wpędzić do grobu, bo szkoda już dla niego czasu i zachodu. To było gorsze, niż tysiące kijów; serce bolało Tomka więcej, niżby go bolało co innego. Płakał, błagał o przebaczenie i raz poraz przyrzekał poprawę.
Został wreszcie odprawiony, ale czuł, że otrzymał tylko częściowe odpuszczenie win i że zdołał wzbudzić tylko połowiczne zaufanie.
Wyszedł z tej rozmowy zbyt przygnębiony, aby nawet pragnienie zemsty na Sidzie mogło znaleźć dostęp do jego duszy. Dlatego też niepotrzebne było śpieszne wycofanie się braciszka.
Tomek wlókł się do szkoły posępny. Otrzymał tam razem z Joe Harperem odpowiednią porcję ża niezjawienie s!ę w szkole poprzedniego dnia, ale odebrał ją z miną człowieka, którego serce brzemienne jest cięższemi troskami, który jest wyższy nad takie drobiazgi życia.
Potem usiadł na swojem miejscu, oparł łokcie na ławce, wetknął policzki między dłonie i tak trwał, zapatrzony w ścianę skamieniałem okiem cierpienia, które osiągnęło najwyższy punkt i niezdolne jest wznieść się wyżej. Uczuł jakiś twardy gniotący przedmiot pod łokciem. Po długiej dopiero chwili, powoli, ze zbolałą twarzą, zmienił pozycję i z westchnieniem wziął ów przedmiot do ręki. Był zawinięty w papier. Rozwinął go. Nastąpiło długie, głębokie, przeciągłe, rozdzierające westchnienie — i serce mu pękło. Była to owa miedziana gałka!
Koło południa całe miasteczko zostało zelektryzowane okropną nowiną. Chociaż w owych czasach nikomu się jeszcze nie śniło o telegrafie, wieść biegła od człowieka do człowieka, od grupy do grupy, od domu do domu z szybkością niemal telegraficzną. Oczywiście nauczyciel zwolnił dzieci na popołudnie od nauki: całe miasto uważałoby go za niezmiernie dziwnego człowieka, gdyby tego nie zrobił.
Przy ciele zamordowanego znaleziono skrwawiony nóż, w którym każdy rozpoznawał własność Muffa Pottera — tak przynajmniej mówiono. Powiadano też, że jakiś zapóźniony obywatel spotkał Pottera o godzinie pierwszej czy drugiej w nocy, jak mył się w potoku, i że pijak natychmiast uciekł co sił w nogach. Były to okoliczności niezmiernie obciążające, zwłaszcza, że mycie się nie należało do zwyczajów Pottera. Dalej mówiono, że przetrząśnięto już całe miasto w poszukiwaniu „mordercy“ (ludzie są zwykle niezmiernie pochopni w uznawaniu dowodów winy i wydawaniu wyroków). Dotychczas go wprawdzie nie znaleziono, ale policja konna rozjechała się na wszystkie strony, i szeryf był pewien, że zbrodniarz jeszcze przed zapadnięciem nocy zostanie ujęty.
Ktokolwiek żył w miasteczku, śpieszył na cmentarz. Tomek zapomniał o swoich cierpieniach duchowych i przyłączył się do procesji. Wolałby wprawdzie pójść gdziekolwiek indziej, byle nie tam — ale mimo to ciągnęła go tam jakaś nieprzeparta, niezrozumiała siła.
Po przybyciu na miejsce przestępstwa z łatwością przecisnął swą szczupłą postać przez tłum i stanął wobec okropnego widowiska. Doznawał wrażenia, jakby od jego ostatniej bytności tutaj upłynął wiek cały...
Ktoś uszczypnął go w ramię. Kiedy się odwrócił, ujrzał Hucka. Jak na komendę poczęli natychmiast patrzeć każdy w inną stronę, obawiali się bowiem, aby z ich wymiany spojrzeń ktoś czegoś nie wyczytał. Ale wszyscy rozprawiali namiętnie i uwaga ludzi skierowana była w inną stronę: na straszliwy obraz przed ich oczyma.
— Biedny człowiek!
— Biedny młodzieniec!
— Oto najlepsza nauczka dla tych co okradają groby!
— Muff Potter będzie wisiał, jeżeli go złapią!
Takie padały zewsząd uwagi, pastor zaś rzekł
— To był sąd Boży! Objawiła się Jego karząca dłoń!
Nagle Tomek zadrżał od stóp do głowy: wzrok jego padł na na obojętną postać pół-Indjanina Joego.
W tej chwili tłum poruszył się i zakołysał, a zewsząd rozległy się głosy:
— Idzie! Idzie! Sam tu idzie!
— Gdzie? gdzie? — pytali inni.
— Muff Potter!
— Patrzcie! Zatrzymał się! Patrzcie! Wraca! Nie pozwólmy mu uciec!
Ludzie, którzy siedzieli na gałęziach drzew nad głową Tomka, krzyknęli zgóry, że Potter nie próbuje wcale uciekać, że jest tylko wystraszony i oszołomiony.
— Szatański bezwstyd! — powiedział ktoś ze stojących obok.
— Przychodzi tutaj, aby w spokoju napawać się widokiem swego dzieła! Nie spodziewał się, że zastanie tak liczne towarzystwo!
Tłum rozstąpił się, przepuszczając szeryfa, który przeszedł środkiem z poważną, urzędową miną, ciągnąc za sobą Pottera. Na twarzy nieszczęśliwego widniało okropne przerażenie, a w oczach odbijała się śmiertelna groza. Stanąwszy przed ofiarą, zatrząsł się jak w konwulsjach, zakrył twarz rękoma i zalał się łzami.
— Ja tego nie zrobiłem! — zawołał.
— Bracia, przysięgam na swoją cześć i zbawienie, że ja tego nie zrobiłem!
— A któż cię oskarża? — krzyknął jakiś głos z tłumu.
Był to dobrze wymierzony strzał. Potter odjął ręce od twarzy i powiódł dokoła wzrokiem z wyrazem przejmującej rozpaczy. Nagle spostrzegł pół-Indjanina i zawołał:
— O, Joe, przyrzekłeś mi, że nigdy...
— Czy to wasz nóż? — zapytał szeryf, podsuwając mu narzędzie zbrodni przed oczy.
Potter byłby upadł, gdyby go nie podtrzymano i nie posadzono na ziemi. Potem jęknął:
— Jakiś głos mówił mi, że jeżeli tu nie wrócę i nie zabiorę go...
Zadrżał. Bezsilnie poruszył ręką, jak człowiek niezdolny się bronić, i rzekł:
— Opowiedz im, Joe, opowiedz im... Wszystko stracone!
Tomek i Huck stali oniemiali z przerażenia, słysząc jak potworny kłamca o kamiennem sercu wygłaszał z całym spokojem swoje zeznanie. Spodziewali się, że lada chwila piorun padnie z nieba na głowę nędznika, i dziwili się, że kara Boża tak długo się odwleka. A gdy mieszaniec skończył i mimo to żył dalej, w duszach ich zgasł i rozwiał się niepewny odruch, aby złamać przysięgę i ocalić życie biednemu, omotanemu ze wszystkich stron więźniowi. Zrozumieli bowiem, że prawdziwy zbrodniarz najwidoczniej zaprzedał duszę djabłu, a byłoby rzeczą zgubną wdawać się w walkę z człowiekiem, którego chroniła taka potęga.
— Dlaczego nie uciekłeś? Poco przyszedłeś tutaj? — zapytał ktoś Pottera.
— Nie mogłem zapanować nad sobą... nie mogłem, — jęknął nieszczęśliwy.
— Chciałem uciekać, ale coś mię tutaj przemocą gnało!...
I znowu wybuchnął płaczem.
Pół-Indjanin Joe z takim samym niewzuszonym spokojem powtórzył w kilka minut później swoje opowiadanie przy formalnem przesłuchaniu, pod przysięgą. Widząc, że piorun ciągle jeszcze nie pada, chłopcy umocnili się w przekonaniu, że Joe istotnie zaprzedał duszę djabłu. Stał się przez to dla nich przedmiotem niesamowitego i przejmującego dreszczem podziwu.
Jak urzeczeni patrzeli na niego, nie mogąc oderwać od niego wzroku. W duchu postanowili obaj śledzić go po nocach, aby chociaż ukradkiem rzucić wzrokiem na jego straszliwego pana.
Joe pomógł dźwignąć ciało zamordowanego i położyć je na wóz, który je miały zabrać. W tłumie rozległy się szepty zgrozy, powiadano, że w tej chwili rana poczęła zlekka krwawić! Chłopcy uczuli nową nadzieję: może ta pomyślna okoliczność skieruje podejrzenia we właściwą stronę. Ale zawiedli się, gdyż ktoś wyjaśnił to zjawisko.
— Nic dziwnego! O trzy kroki od ofiary stał przecież Muff Potter!
Straszna tajemnica i dręczące wyrzuty sumienia na przeciąg całego tygodnia odebrały Tomkowi sen. Pewnego rana przy śniadaniu Sid powiedział:
— Tomku, tak się rzucasz zawsze w nocy i mówisz przez sen takie niestworzone rzeczy, że zupełnie nie mogę spać!
Tomek zbladł i zakrył oczy powiekami.
— To zły znak! — oznajmiła ciotka z naciskiem.
— Powiedz mi lepiej odrazu, co masz na sumieniu, Tomku!
— Nic. Nie wiem o niczem, — odparł Tomek, ale ręka tak mu drżała, że rozlał kawę.
— I wygadujesz takie głupstwa! — ciągnął Sid. — Ostatniej nocy wołałeś: „To krewi To krew! Widzicie przecież, że to krew!“ Ciągle to powtarzałeś. A potem wołałeś znowu: „Nie męczcie mnie tak! Powiem wszystko!“ Co powiesz? Co miałeś zamiar powiedzieć?
Tomkowi zawirowało przed oczyma. Niewiadomo, coby się z nim stało, gdyby w tej chwili z twarzy ciotki nie znikł badawczy wyraz i gdyby nie powiedziała łagodnie, przychodząc mu tem samem z pomocą:
— Tak, tak! To przez to okropne morderstwo! Ja sama nieraz miewam takie straszne sny na ten temat! Czasem śni mi się nawet, że ja to zrobiłam.
Mary wtrąciła, że i ona jest tem zabójstwem niezmiernie przejęta. Sid udał, że mu to wyjaśnienie wystarcza.
Tomek oddalił się, jak mógł najszybciej. Potem przez cały tydzień uskarżał się na ból zębów i codzień przed pójściem spać owijał sobie twarz chusteczką. Nie domyślał się jednak, że Sid śledził go bacznie, że często w nocy zsuwał mu z twarzy chustkę i podsłuchiwał długo jego majaczeń, a potem zpowrotem zakładał mu chustkę.
Powoli niepokój wewnętrzny Tomka począł znikać, rzekomy ból zębów stawał coraz niewygodniejszy i został wreszcie zarzucony.
Jeżeli Sidowi udało się dojść jakiegś związku w bezładnych pomrukach Tomka w nocy, to zachował to w tajemnicy. Tomka drażniło bardzo, ze koledzy jego ciągle teraz zabawiali się oględzinami zdechłych kotów, których widok odnawiał jego wspomnienie. Sid zauważył rychło, że Tomek w zabawach takich nigdy nie brał udziału, chociaż naogół miał zwyczaj obejmować przewodnictwo we wszystkich nowych przedsięwzięciach. Sid dziwił się temu wszystkiemu, ale nie mówił nic. Wreszcie zabawa w oględziny zdechłych kotów wyszła z mody i przestała dręczyć sumienie Tomka.
W czasie tych bolesnych przeżyć wewnętrznych Tomek wypatrywał codziennie albo przynajmniej co drugi dzień odpowiedniej chwili, aby się zakraść do małego, zakratowanego okienka więzienia i wsunąć „mordercy“ jakiś miły dla niego drobiazg, cokolwiek mógł zdobyć.
Więzienie było małym budynkiem murowanym, stojącym na skraju miasteczka, tuż nad bagnami. Straży nie posiadało, gdyż rzadko w niem ktoś przebywał. Podarunki, składane więźniowi, przyczyniały się do uspokojenia sumienia Tomka.
Na to, że dusza Tomka oderwała się od dręczących go tajemnych niepokojów, wpłynęła między innemi także nowa, bardzo poważna sprawa, która go całkowicie pochłonęła. Oto Becky Thatcher przestała chodzić do szkoły. Kilka dni zmagał się Tomek ze swą dumą, pragnąc „gwizdać“ na swoją „narzeczoną“, ale nie mógł. Przyłapał się na tem, jak się kręcił nocą dokoła domu jej ojca, i czuł się bardzo nieszczęśliwym.
Była chora. Coby było, gdyby umarła! Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie zajmowały go zabawy wojenne, zarzucił nawet zupełnie myśl o zawodzie pirata. Wszystko, co stanowiło urok jego życia, prysło, minęło, a pozostała tylko straszliwa pustka. Porzucił piłkę i palanta, nie dawały mu one teraz zadowolenia.
Ciotka była zmartwiona; zaczęła stosować rozmaite leki. Należała ona do ludzi, którzy ślepo wierzą w każde patentowane lekarstwo i we wszystkie najnowsze metody lecznicze, mające utrzymywać przy zdrowiu, albo utracone zdrowie przywracać.
Była niezmordowana w robieniu niemi doświadczeń i gdy tylko ukazało się coś nowego z tej dziedziny, zapalała się, by tego wypróbować — niestety, nie na sobie, gdyż nigdy nic jej nie dolegało, ale na kimkolwiek, kto jej wpadł pod rękę. Była abonentką wszystkich czasopism „leczniczych“. Najpotworniejsze nonsensy, głoszone tam z napuszoną, uroczystą powagą, były dymem kadzidlanym, który z lubością wchłaniała w siebie. Wszystkie bajdurzenia na temat, jak wietrzyć mieszkania, jak udawać się na spoczynek, jak wstawać, co jeść, co pić, ile i w jaki sposób zażywać ruchu, w jakim nastroju utrzymywać umysł, aby najlepiej zakonserwować ciało, jakiego rodzaju suknie nosić — to wszystko było dla niej święte, jak ewangelja. Nie umiała się jakoś na tem połapać, że jej „naukowe“ pisma w jednym miesiącu zalecały rzeczy wręcz przeciwne, niż te, które poprzedniego podawały jako niewzruszone prawo. Była prostoduszna i łatwowierna jak dziecko i zawsze szła na lep. Gromadziła te szarlatańskie piśmidła i oszukańcze leki. W takim więc rynsztunku — mówiąc metaforycznie — pędziła razem ze śmiercią na jednym rumaku, a za niemi ryczało piekło. Nigdy jej na myśl nie przyszło, że nie jest dla cierpiącej ludzkości, mieszkającej w sąsiedztwie, aniołem pocieszenia i balsamem niebiańskim.
Obecnie ostatnią nowością było wodolecznictwo, a niedomaganie Tomka było wodą na jej młyn. Codziennie wywlekała go o świcie, ciągnęła do drwalki, oblewała potokiem zimnej wody, nacierała następnie ręcznikiem, którego szorstkość, mogąca konkurować z gracą, doprowadzała chłopca do nieprzytomności; wreszcie owijała go mokrem prześcieradłem i pakowała pod stertę pierzyn, aż w tych czyśćcowych potach dusza jego porami wykąpywała z siebie wszelki ziemski brud i czyściła się na glanc, jak mawiał Tomek.
Ale mim o tych zabiegów ciągle wzmagał się jeszcze jego smutek, bladość i zobojętnienie na wszystko. Ciotka dodała gorące kąpiele, nasiadówki i natryski; posępność chłopca przypominała nagrobek. Starała się dopomóc wodzie przez dietę kleikową i plastry z gorczycy. Wydawało się jej, że Tomek jest butelką, którą każdego dnia należało na świeżo wypełniać po sam wierzch mieszaniną cudownych środków.
Tomek zachowywał wobec tych wszystkich tortur tępą obojętność. Ta forma jego cierpienia wznieciła w sercu poczciwej staruszki przerażenie. Niewrażliwość musiała być złamana za wszelką cenę. W tym właśnie czasie dowiedziała się o cudownym leku, zwanym „mordercą cierpień“. Zamówiła go więc odrazu cały flakon. Skosztowała — i serce jej wezbrało wdzięcznością: był to czysty ogień w płynnej postaci. Przerwała więc kurację wodną i wszystko inne, a ześrodkowała całą swą wiarę na „mordercy cierpień“. Dała Tomkowi pełną łyżeczkę do herbaty i czekała na wynik w drżącym niepokoju; ale w okamgnieniu niepokój się skończył, dusza się rozpogodziła: „niewrażliwość“ została przełamana. Dzikszego, żywotniejszego zainteresowania nie mógł chłopiec okazać, nawet gdyby pod nim ogień roznieciła.
Tomek poczuł, że już najwyższy czas wrócić do życia; aczkolwiek dotychczasowy tryb mógł mieć strony romantyczne, gdy się uwzględni, że życie jego było złamane, to jednak mimo ogromnego urozmaicenia nie obfitowało ono w zbyt miłe chwile. Począł więc myśleć o środkach zaradczych i wpadł na cudowny! Będzie udawał, że jest wprost zakochany w „mordercy cierpień“, że bez niego żyć nie może. Tak często się go domagał, że stało się to wprost utrapieniem ciotki, która mu wreszcie kazała samemu się obsługiwać i przestać ją dręczyć. Gdyby to był Sid, żaden cień nie byłby zamącił jej zachwytu, ponieważ jednak chodziło o Tomka, więc ukradkiem czuwała nad flaszką. Stwierdziła ku swemu uspokojeniu, że lekarstwa istotnie ubywało, nie przyszło jej zaś wcale do głowy, że Tomek zamiast siebie leczył niem dziurę w podłodze.
Pewnego razu zajęty był odmierzaniem dawki dla tego osobliwego pacjenta, gdy wszedł żółty kot ciotki; kot mruczał i ocierał się, chciwie spoglądał na łyżeczkę i żebrał o poczęstowanie go; Tomek tłumaczył mu:
— Nie proś, Piotrusiu, tobie to niepotrzebne.
Ale Piotruś dał do zrozumienia, że właśnie potrzebuje lekarstwa.
— Zastanów się nad tem dokładnie!
Piotruś już się zastanowił.
— Hm, sam chciałeś, więc ci dam, bo nie jestem taki; ale jeśli ci to nie będzie smakować, nie miej pretensji do nikogo, tylko do siebie samego.
Piotruś zgodził się na to. Tomek rozdziawił mu więc pyszczek i wlał „mordercy cierpień“. Piotruś dał susa wgórę na kilka łokci, wydał dziki okrzyk wojenny, potem począł się miotać wkoło po całym pokoju, uderzając o meble, przewracając doniczki z kwiatami, szerząc ogólne spustoszenie. Następnie stanął na tylnych łapkach i począł z głową wtył odrzuconą tańczyć na nich w obłędnym zachwycie, obwieszczając donośnie światu swoje bezgraniczne szczęście. Potem wpadł znowu w zwarjowane wirowanie po pokoju, znacząc swą drogę zniszczeniem i chaosem.
Ciotka weszła właśnie, gdy wykonywał serję podwójnych młynków, by po wyrzuceniu z siebie ostatniego potężnego pisku wyskoczyć przez otwarte okno, porywając ze sobą resztę doniczek, które ocalały z pierwszego pogromu. Zdumienie zamieniło staruszkę w kamień, który z ponad okularów rzucał ogłupiałe spojrzenia, zaś Tomek leżał na ziemi i tarzał się od śmiechu.
— Tomek, na miłość Boską, co jest kotu?
— Nie wiem, ciociu! — wykrztusił chłopak.
— Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. Z jakiego powodu wyprawia takie szaleństwa?
— Naprawdę nie wiem, ciociu. Koty tak zawsze robią, gdy są w dobrym humorze.
— Tak? zawsze? doprawdy?
W głosie ciotki było coś, co obudziło w nim nieokreślony lęk.
— Tak jest... to znaczy... tak myślę przynajmniej...
— Myślisz?
— Ta-a — ak, ciociu.
Stara pani pochyliła się ku Tomkowi, by mu się lepiej przyjrzeć, z zainteresowaniem, którego wzmożenie się spowodował widoczny niepokój chłopca. Za późno domyślił się jej „pobudek“. Łyżeczka wyzierała zdradziecko z pod kołdry. Ciotka wyciągnęła ją, podniosła dogóry. Tomek zadrżał i spuścił oczy. Ciotka podniosła teraz dogóry i jego, w sposób tradycyjny, używając jako punktu zaczepienia jego ucha i wygrzmociła go porządnie po głowie — naparstkiem.
— No, smyku, przyznaj się teraz, dlaczegoś się tak obszedł z biednem, głupiem stworzeniem?
— Zrobiłem to z litości nad niem, bo nie ma cioci.
— Nie ma cioci? Ty smarkaczu jeden, cóż to ma z tem wspólnego?
— Bardzo dużo, bo gdyby ją miał, to ona samaby go ogniem prażyła, wypalała z niego wnętrzności bez miłosierdzia, jak gdyby był tylko marnym człowiekiem!
Ciotka doznała nagle męki wyrzutów sumienia. To jej ukazało sprawę w nowem oświetleniu: co było okrucieństwem wobec kota, mogło być także okrucieństwem wobec chłopca. Poczęła mięknąć i uczuła skruchę. Oczy jej załzawiły się; położyła rękę na głowie Tomka i powiedziała łagodnie:
— Tomku, ja chciałam jak najlepiej! Zresztą, to przecież poskutkowało!
Tomek spojrzał jej w twarz z głęboką powagą, poprzez którą przewinął się ledwo dostrzegalny figlarny błysk:
— Wiem, że chciałaś dla mnie jak najlepiej, ale ja dla Piotrusia również. To było dla niego znowu bardzo skuteczne, nie widziałem go nigdy w tak cudownych podskokach...
— Idź już, idź, bo znowu zaczynasz mnie gniewać, Czas już, abyś spróbował, czy nie potrafisz być choć raz grzecznym chłopczykiem... Lekarstw nie potrzebujesz już zażywać.
Tomek przyszedł do szkoły za wcześnie. Zauważono, że ta niezwykła rzecz zdarza mu się w ostatnich czasach codzień. Jak to odniedawna stało się jego zwyczajem, nie bawił się z kolegami, ale sterczał przy bramie dziedzińca szkolnego. Mówił, że jest chory, i tak też wyglądał. Silił się na udawanie, że patrzy gdziekolwiek, tylko nie w tę stronę, w którą istotnie patrzał, mianowicie — na drogę. Jeff Thatcher ukazał się na horyzoncie i twarz Tomka zajaśniała; chwilę jeszcze wypatrywał, potem odwrócił się ze smutkiem. Gdy Jeff Thatcher się zbliżył, zaczepił go, starał się przebiegle tak pokierować rozmową, aby mu powiedział coś o siostrze. Ale głuptas jakoś nie chciał połknąć haczyka, Tomek czatował i czatował; za każdym razem, gdy pojawiła się na drodze spódniczka, budziła się w nim nadzieja — ale po chwili nienawidził właścicielki spódniczki, gdy zobaczył, że to nie ta. Wreszcie spódniczki przestały się pokazywać i Tomek popadł w beznadziejną melańncholję; wszedł do pustego jeszcze budynku szkolnego i usiadł, zatopiony w bólu. Wtem jeszcze jedna spódniczka weszła w bramę i — serce Tomka wykonało radosny skok. W okamgnieniu był na dworze i począł się zachowywać jak Indjanin; wył z radości, śmiał się, gonił kolegów, przeskakiwał przez parkan, ryzykując życie i kości, koziołkował, chodził na głowie — słowem, dokonywał wszelkich bohaterskich czynów, jakie mu tylko wpadły do głowy, a podczas tego zerkał co chwila nieznacznie na Becky, by się przekonać, czy ona to wszystko widzi. Ona jednak zdawała się o niczem nie wiedzieć; wcale na niego nie patrzała. Czy to możliwe, żeby nie spostrzegła, że on tu jest? Począł wyprawiać swoje sztuczki zupełnie blisko niej; obiegł ją wkoło z wojennem wyciem, zerwał jednem u chłopcu czapkę, śmignął ją na dach szkoły, wpadł w gromadę chłopców, roztrącając ich na wszystkie strony i przewracając na ziemię i runął przytem jak długi tuż przed nosem Becky, omal jej nie wywracając — wtedy ona odwróciła się, zadarła pogardliwie nos dogóry i powiedziała:
— Fi! Niektórym się zdaje, że są strasznie interesujący i wiecznie się stawiają!
Postanowienie Tomka było teraz niezłomne. Wpadł w ponury, desperacki nastrój. Powiedział sobie, że jest sam na świecie, opuszczony przez wszystkich, nikt go nie kocha. Gdy się kiedyś dowiedzą, do czego go popchnęli, może będzie im żal. Postanowił przecież wejść na dobrą drogę i po zostać na niej, ale mu nie pozwolili. Ponieważ chcą się go za wszelką cenę pozbyć, niech i tak będzie. Oczywiście on będzie w ich oczach winien wszystkiemu — niech i tak będzie! Czyż człowiek taki jak on, wyrzutek, ma prawo na coś się uskarżać? Tak, oni go zmusili do tego, że będzie teraz prowadził życie zbrodniarza! Niema wyboru.
Wśród takich rozmyślań zaszedł daleko na rozległe łąki Meadow, i dzwonek szkolny, zwiastujący rozpoczęcie nauki, ledwo już dolatywał do jego uszu. Zaszlochał na myśl, że już nigdy, nigdy nie usłyszy tego znajomego głosu. To było przykre, bardzo przykre, ale cóż, zmuszono go do tego!
Wypędzono go w szeroki zimny świat, więc musi się poddać. Ale im przebacza. Szlochanie stało się jeszcze żałośniejsze i jeszcze obfitsze.
Właśnie w tym stanie duszy natknął się na swego serdecznego przyjaciela Joego Harpera. Spojrzenie jego było jakieś surowe, twarde, najoczywiściej ważył w duszy jakiś doniosły, ciemny zamysł. Widocznem było, że tu się spotkały „dwie dusze o jednej myśli“. Ocierając łzy rękawem, począł Tomek głosem, przerywanym łkaniem, opowiadać o swojem postanowieniu: wypędzony przez złe obchodzenie się z nim i brak miłości u najbliższych, pójdzie w świat, by nigdy już nie wrócić. Kończąc, wyraził nadzieję, że Joego nie zapomni.
Ale okazało się, że o to samo właśnie chciał Joe prosić Tomka i że nosił się z takim samym zamiarem. Matka zbiła go za to, że rzekomo wypił śmietanę, której nie tknął i o której istnieniu nie miał wcale pojęcia. Jest jasnem, że się jej uprzykrzył i że ona chce się go pozbyć. Wobec takich jej uczuć nic mu innego nie pozostaje jak ulec. Spodziewa się, że to jej będzie na rękę i pewnie wcale nie pożałuje, iż wygnała swego biednego syna w bezlitosny świat na cierpienia i śmierć.
Idąc razem i rozmyślając nad swoją niedolą, zawarli nowe przymierze, że będą stać przy sobie niezłomnie jak bracia i nigdy się nie rozłączą, dopóki śmierć ich od męki nie wyzwoli. Następnie poczęli snuć plany.
Joe był za tem, by zostali pustelnikami, karmiącymi się korą drzew, gdzieś daleko, w nieznanej pieczarze, aż pomrą wreszcie z zimna, niedostatku i żałości; wysłuchawszy jednak Tomka, przyznał, że w życiu zbrodniarza zawarte są pewne wybitne korzyści i zgodził się zostać piratem.
Mniej więcej trzy mile od St. Petersburg wdół rzeki Mississippi, w miejscu gdzie rzeka ma niewiele więcej niż milę szerokości, leżała długa, wąska, zalesiona wyspa, wyłaniająca się z ławicy piaskowej. Nadawała się znakomicie jako teren operacyjny, gdyż była niezamieszkała, od rodzinnego brzegu znacznie oddalona, a naprzeciw niej, po drugiej stronie rzeki, rozciągała się nieprzenikniona p u szcza, w której brak było zupełnie ludzkich osiedli. Wybór padł zatem na wyspę Jacksona. Kto właściwie miał padać ofiarą ich korsarskich przedsięwzięć, o tem zupełnie nie myśleli. Wytropili następnie Hucka, który natychmiast przyłączył się do nich, bo mu było wszystko jedno, jaką zrobi karjerę na każdą się godził. Rozstając się, postanowili, że się spotkają w ustronnem miejscu, nad brzegiem rzeki, dwie mile za miastem, o godzinie uprzywilejowanej, więc oczywiście o północy. Znajdowała się tam mała tratwa, którą postanowili zająć. Każdy miał przynieść wędkę, haczyki i prowjantów, które trzeba było u kraść w sposób podstępny i tajemniczy — jak przystoi wygnańcom ludzkiej społeczności.
Zanim dzień minął, uskutecznili wszystko i z wielkiem wewnętrznem zadowoleniem szeptali temu i owemu tajemniczo na ucho, że wkrótce miasteczko dowie się o czemś niezwykłem. Każdemu, kto stał się uczestnikiem tej wieści, udzielono napomnienia, by „trzymał język za zębami i czekał“.
Około północy przybył Tomek z gotowaną szynką i kilku drobiazgami i zatrzymał się w gęstych zaroślach nad urwiskiem nadbrzeżnem, skąd widać było dokładnie punkt zborny. Gwiazdy świeciły i panowała cisza. Potężna rzeka leżała u jego stóp nieruchoma, jak morze. Nasłuchiwał chwilkę, ale żaden głos nie mącił ciszy. Potem wydał cichy ale wyraźny gwizd. Odpowiedziano mu zdołu. Gwizdnął jeszcze dwa razy i znowu otrzymał odpowiedź. Następnie stłumiony głos zapytał:
— Kto idzie?
— Tomasz Sawyer, Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód. Wymieńcie swoje nazwiska!
— Huck Finn, Czerwonoręki, i Joe Harper, Postrach Mórz.
Tomek zaczerpnął te tytuły z ulubionej swej lektury.
— Dobrze. Hasło!
Dwa chrapliwe szepty wyrzuciły zgodnie w milczącą zadumę nocy jedno przerażające słowo:
Tomek zepchnął szynkę po urwisku nadół a potem sam się po niem stoczył, rozdzierając sobie przytem skórę i ubranie. Była tam wprawdzie wygodna ścieżka wzdłuż samego brzegu aż pod urwisko, ale brakowało jej koniecznych zalet niedostępności i niebezpieczeństwa, które pirat przedewszystkiem ceni.
Postrach Mórz przywlókł z niemałym trudem cały połeć słoniny, uginając się pod jego ciężarem.
Finn Czerwonoręki zwędził kociołek do gotowania. Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód orzekł, że bez ognia przedsięwzięcie ich nie miałoby wogóle sensu. Myśl była mądra, ale brakowało im zapałek, które podówczas mało jeszcze były rozpowszechnione. Ujrzeli jednak ogień, płonący na wielkiej tratwie o paręset kroków wyżej, zakradli się więc tam i zabrali po polanie. Niewinną tę wyprawę przystroili we wszelkie cechy niezwykłości: co chwila jeden drugiego napominał cichem „cyt“, zatrzymując się i ostrzegawczo przykładając palec wskazujący do ust; co chwila ściskali rękami istniejące tylko w wyobraźni rękojeści sztyletów i podawali sobie groźnym szeptem rozkazy, „ by nieprzyjaciela, gdyby tylko drgnął, zakłuć na miejscu, bo nieboszczyk już nic nie zdradzi“. Wiedzieli bardzo dobrze, że flisacy są wszyscy w mieście, w łóżkach lub knajpach, to ich jednak nie uwalniało od konieczności wykonania przedsięwzięcia w najczystszym stylu pirackim.
Teraz odbili od brzegu. Tomek był kapitanem, Huck siedział przy sterze, Joe zprzodu.
Tomek stał na środku tratwy. Brwi jego były ponuro ściągnięte, ręce skrzyżowane, a cichy szept komendy groźny.
— Ster pod wiatr!
— Tak, kapitanie!
— Wolno! Wo-o-olno!
— Wolno, kapitanie!
— Ku zachodowi!
— Ku zachodowi, kapitanie!
Rozumiało się samo przez się, że przy równem, jednostajnem posuwaniu się tratwy ku środkowi rzeki te rozkazy służyły tylko do utrzymania się w tonie i w rzeczywistości nie stosowały się do niczego ani do nikogo.
— Żagle rozpięte?
— Tak, kapitanie.
— Wiatr idzie! Żwawo chłopcy! Ruszajcie się!
— Tak, kapitanie!
— Wielki żagiel zwinąć! Baczność! Naprzód chłopcy!
— Tak, tak, kapitanie!
— Ster na podwietrzną! Silnie na lewo! Wytrzymać! nadchodzi! Na lewo! na lewo! Teraz chłopcy, mocno naprzód! Naprzód!
Tratwa mijała już środek rzeki. Chłopcy tylko nakierowali ją odpowiednio i przestali robić wiosłami. Stan wody nie był zbyt wysoki, szybkość jej zatem wynosiła najwyżej dwie do trzech mil na godzinę. Podczas następnych trzech kwadransów żaden nie przemówił prawie słowa. Tratwa mijała oddalone miasto. Kilka światełek wskazywało miejsce, gdzie leżało spowite w błogim śnie, po drugiej stronie ogromnej, niezmierzonej, usianej gwiazdami wodnej toni, nieświadome strasznego zdarzenia, które oto teraz się rozgrywa. Czarny Mściciel stał bez słowa ze skrzyżowanemi ramionami, „spoglądając po raz ostatni“ na miejsce dawnych swych radości i niedawnych cierpień, czując w duszy pragnienie, by „ona“ mogła go tak zobaczyć, jak płynie po dzikiem morzu hardo i z nieulęknionem sercem, stawia czoło niebezpieczeństwom i śmierci, i jak idzie naprzeciw przeznaczonej sobie zguby z twardym uśmiechem na ustach. Dla jego wyobraźni było to drobnostką sprawić, aby wyspa Jacksona usunęła się zupełnie z widnokręgu, aby jej z miasta nie było widać; mógł więc naprawdę posłać miastu „ostatnie spojrzenie“ z sercem złamanem, ale i zadowolonem. Reszta piratów posyłała również ostatnie spojrzenia, i tak się wpatrzyli w miasto, że niewiele brakowało, a prąd byłby ich poniósł poza wyspę. Na czas jednak jeszcze odkryli niebezpieczeństwo i zakrzątnęli się, by je odwrócić. Około drugiej tratwa wjechała na ławicę mniej więcej dwieście kroków ponad przylądkiem wyspy, i chłopcy brodzili po wodzie w jedną i drugą stronę, przenosząc swój ładunek na ląd. Do ekwipunku tratwy należał stary żagiel; rozpięli go w kształcie namiotu w ukrytem miejscu w zaroślach, by osłonić zapasy. Sami jednak postanowili sypiać pod golem niebem — zwłaszcza że była pogoda — jak przystało na ludzi, wyjętych z pod prawa.
Jakie trzydzieści czy czterdzieści kroków wgłąb lasu, gdzie panował odwieczny, nieprzenikniony mrok, rozpalili pod ogromną kłodą ogień, usmażyli w kociołku słoniny na kolację i zjedli połowę przyniesionych zapasów kukurydzy. Taka uczta bez żadnych krępujących więzów, w dziewiczym lesie niezbadanej i niezamieszkałej wyspy, zdala od ludzkich siedzib, wydawała się im czemś nad podziw wspaniałem. Postanowili więc, że nigdy już nie wrócą w pęta cywilizacji.
Buchające płomienie oświetlały ich twarze i rzucały czerwone blaski na kolumnadę drzew ich leśnej świątyni, na lśniące w świetle liście i fantastyczne pnącze. Gdy ostatni plasterek słoniny zniknął i ostatnia porcja kukurydzy została spożyta, rozciągnęli się na trawie w pełni zadowolenia. Można było wyszukać sobie chłodniejsze miejsce, ale nie chcieli się wyrzec tak romantycznej rzeczy, jak płonące i trzaskające ognisko obozowe.
— Czy to nie wspaniałe? — rzekł Joe.
— Cudowne! — oświadczył Tomek.
— Coby powiedzieli chłopcy, gdyby nas mogli tak widzieć?
— Powiedzieli? Chętnie ponieśliby śmierć, aby tu być z nami! Co, Huck?
— I ja tak myślę, — zgodził się Huck. — W każdym razie ja jestem zupełnie zadowolony. Nie pragnę niczego lepszego. Dawniej nigdy nie miałem tyle, by się porządnie najeść — a przytem nikt tu nie będzie mnie miał za nicponia i języka sobie na mnie ostrzył!
— To mi dopiero życie! — zachwycał się Tomek. — Nie trzeba rano wstawać, iść do szkoły, myć się, tu jest się wolnym od tych wszystkich głupstw!
— Widzisz, Joe, pirat nie robi wogóle nic, gdy jest na lądzie, ale taki pustelnik musi się ciągle, do upadłego modlić i nie ma żadnej rozrywki, absolutnie żadnej, wiecznie jest sam.
— O tak, istotnie! — zgodził się Joe, — tylko widzisz, ja o tem nie pomyślałem. O, teraz tysiąc razy wolę być piratem, gdy już zakosztowałem, jak to jest.
— Widzisz, — pouczał go dalej Tomek, — w dzisiejszych czasach nie mają już pustelnicy żadnego znaczenia, jak to było dawniej, ale piraci są zawsze poważani. A przytem taki pustelnik musi sypiać na najtwardszej ziemi, jaką tylko znaleźć można, chodzić w worku, posypywać sobie głowę popiolem, stać na deszczu i...
— Dlaczego musi chodzić w worku i posypywać głowę popiołem? — zapytał Huck.
— Nie wiem. Ale musi. Pustelnicy robią tak zawsze. I tybyś także musiał, gdybyś był pustelnikiem.
— Oczywiście, gdyby mi się chciało! — wtrącił Huck.
— Jakto, a cóżbyś robił?
— Nie wiem, ale tegobym nie robił.
— Ależ Huck, musiałbyś przecież! Jakżebyś tego uniknął?
— Poprostu nie wytrzymałbym. Czmychnąłbym!
— Czmychnąłbyś? Ładny byłby z ciebie pustelnik! Skompromitowałbyś cały stan!
Czerwonoręki nie odpowiedział.
— Co właściwie mają piraci do roboty? — spytał po chwili.
Tomek objaśnił:
— O, mają cudowne i zajęcie! Zdobywają kręty, palą je, zabierają pieniądze i zakopują je na swojej wyspie w strasznych miejscach, gdzie są duchy i takie karzełki, które strzegą skarbów, zabijają wszystkich na okręcie i strącają ich potem w morze.
— Ale kobiety wloką na wyspę, — oświadczył Joe, — kobiet nie zabijają.
— Nie, — przyznał Tomek. — Kobiet nie zabijają, są za szlachetni na to. I kobiety są zawsze piękne.
— A jakie wspaniałe mają ubrania! Cudowne! Samo złoto, srebro i djamenty! — wtrącił Joe z zachwytem.
— Kto? — zapytał Huck.
— Oczywiście piraci!
Huck zbadał swój kostjum z zadumą.
— Zdaje mi się, że nie jestem jak na pirata odpowiednio ubrany, — rzekł, a w głosie jego brzmiał smutek, — ale nie mam nic innego, tylko to.
Jednak pozostali dwaj chłopcy wytłumaczyli mu, że piękny strój prędko się znajdzie, gdy tylko ich korsarstwo na dobre się rozpocznie. Dali mu do zrozumienia, że jego nędzne łachmany wystarczą od biedy na początek, choć jest zwyczajem zamożnych piratów rozpoczynać odrazu w odpowiednim stroju.
Stopniowo rozmowa ich zamierała i znużenie poczęło przymykać powieki małych włóczęgów.
Gdy Tomek obudził się nad ranem, nie mógł sobie narazie przypomnieć, gdzie właściwie jest. Podniósł się, przetarł oczy i rozglądał się wokoło. Wreszcie pojął.
Był dopiero chłodny, szarzejący świt, a w głuchem milczeniu drzew i spowijającej je ciszy leżała rozkosz snu, odpoczywania. Nigdzie listek nie drgnął, ani dźwięk najlżejszy nie przerywał zamyślenia wielkiej przyrody. Krople rosy usiewały liście i trawy perłami. Szara warstwa popiołu pokrywała ognisko i leciutka, błękitna łodyżka dymu strzelała prosto wgórę.
Joe i Huck spali jeszcze. Naraz, daleko w głębi lasu odezwał się ptak; odpowiedział mu drugi. Rozległo się stukanie dzięcioła. Chłodny, mroczny brzask poranku nasycał się coraz więcej bielą, jaśnią, coraz więcej dźwięków wpadało w ciszę i życie poczęło rozbrzmiewać. Cud przyrody, otrząsającej się ze snu i zabierającej się do pracy, odsłonił się przed oczyma zadumanego chłopca. Zielona gąsieniczka przypełzła po okrytym rosą listku, podnosząc się co chwila w dwóch trzecich dogóry, „węsząc“ najpierw na wszystkie strony, a potem dopiero posuwając się znowu naprzód — „brała miarę“ jak mówił Tomek. A gdy zbliżyła się do niego, z własnej chęci, siedział cichutko jak mysz, a nadzieje jego to się podnosiły, to opadały, w miarę jak stworzonko to posuwało się ku niemu, to znów zdawało się skłaniać do pójścia w inną stronę. Kiedy wreszcie po dłuższym kłopotliwym namyśle z odwłokiem wygiętym ku górze przelazła na jego nogę i rozpoczęła podróż po nim, był szczęśliwy, bo to oznaczało, że dostanie nowe ubranie — niewątpliwie cudowny mundur pirata. Niewiadomo właściwie, skąd zjawiła się istna procesja mrówek, które szły do pracy. Jedna wlokła mężnie nieżywego pająka pięć razy większego od siebie i ciągnęła go prosto wgórę na pień. Bronzowo nakrapiana biedronka wdrapywała się na zawrotne wyżyny źdźbła trawy; Tomek pochylił się tuż nad nią i szepnął jej:
Biedronko, biedronko, leć prosto do domu,
Tam pożar — a dzieci dojrzeć niema komu!
I rzeczywiście: rozpięła skrzydełka i poleciała, by to na własne zobaczyć — co chłopca zupełnie, nie zdziwiło, bo wiedział oddawna, że owad ten jest strasznie łatwowierny na punkcie pożarów, i nie raz, nie dwa, spłatał już temu naiwnemu biedactwu figla. Następnie przyszedł żuk, mozolnie tocząc swą kulkę, a Tomek dotknął go, by widzieć jak ściągnął nóżki do siebie i udawał nieboszczyka,.
Tymczasem ptaki darły się wniebogłosy. Drozd szyderca, figlarz wśród ptaków północy, usiadł na drzewie, nad głową Tomka, i w radosnym zachwycie naśladował trele swoich sąsiadów.Z przeraźliwym wrzaskiem sfrunęła nadół sójka, niby niebieska błyskawica, usiadła na gałęzi tak blisko chłopca, że mógł ją prawie ręką dosięgnąć, przechyliła główkę z zaciekawieniem i pożerała wprost oczyma nieznanych przybyszów. Ruda wiewiórka i jakiś grubawy przedstawiciel rodziny gryzoniów przypadły w susach, przysiadając od czasu do czasu, by obejrzeć sobie chłopców i coś między sobą poplotkować, bo dzikie stworzenia widocznie nie widziały jeszcze ludzkiej istoty i nie wiedziały właściwie, czy mają się bać, czy nie. Cała przyroda jak długa i szeroka była już obudzona. Kipiało w niej życie. Długie strzały słońca przebijały wszędzie gęste listowie, wpobliżu fruwały motyle.
Tomek obudził piratów. Natychmiast pognali z radosnem pohukiwaniem ku rzece i w kilka minut później rozebrani pluskali w płytkiej, przezroczystej wodzie rozległej ławicy, goniąc się i przewracając. Nie odczuwali najmniejszej tęsknoty za miasteczkiem, które tam daleko, po drugiej stronie majestatycznego przestworu wód, leżało jeszcze w głębokim śnie. Jakaś zabłąkana fala czy może lekki przypływ wody porwał ich tratwę, ale to ich zupełnie nie zmartwiło; strata ta była bowiem jakby spaleniem mostu między nimi, a cywilizowanym światem.
Wrócili do obozowiska cudownie odświeżeni, szczęśliwi i głodni, jak wilki. Natychmiast rozdmuchano ogień. Huck odkrył wpobliżu czyste, chłodne źródełko. Chłopcy sporządzili sobie kubki z szerokich liści dębowych i orzechowych i uznali, że woda przyprawiona takim leśnym posmakiem, zupełnie może zastąpić kawę.
Joe zabierał się do krojenia słoniny na śniadanie, ale Tomek i Huck kazali mu się wstrzymać parę minut. Pobiegli nad rzekę, w miejsce, które zdawało im się bardzo obiecujące, zarzucili tam wędki i prawie natychmiast mieli bogaty połów. Zanim jeszcze Joe mógł się zacząć niecierpliwić, powrócili z poważnym zapasem większych i mniejszych ryb, mogącym nakarmić całą rodzinę. Upiekli je na słoninie i dziwili się bardzo, że jeszcze nigdy przedtem ryby tak im nie smakowały. Nie wiedzieli, że ryba rzeczna jest tem smaczniejsza, im prędzej po złapaniu dostanie się na ogień, a przytem nie zdawali sobie dostatecznie sprawy z tego, jaką znakomitą przyprawą jest sen pod gołem niebem, ruch na wolnem powietrzu, kąpiel, no, i dodatek prawdziwego głodu.
Po śniadaniu wylegiwali się w cieniu, następnie wybrali się w las na zwiady. Szli wesoło, przełażąc przez butwiejące pnie, przedzierając się przez zbite zarośla, pod wspaniałymi władcami puszczy, przybranymi od stóp do głów w królewski strój pnących się po nich roślin. Co pewien czas napotykali zaciszne ustronia, wysłane kobiercem traw i przystrojone w klejnoty kwiatów.
Odkrywali mnóstwo rzeczy, któremi się zachwycali, ale nic takiego, coby ich dziwiło. Zbadali, że wyspa ma około trzech mil długości a ćwierć mili szerokości i że od drugiego brzegu rzeki, ku którem u była zwrócona, oddzielała ją wąska od noga, szerokości zaledwie dwustu łokci. Co godzina skakali do wody, by popływać trochę, to też gdy wrócili do obozu, było już dobrze po południu. Byli zbyt głodni, by iść jeszcze na połów ryb, uraczyli się więc szynką na zimno, a następnie pokładli się w cieniu i gawędzili.
Ale pogadanka coraz bardziej leniwiała i wreszcie usnęła. Cisza, uroczysty nastrój lasu, uczucie osamotnienia poczęły coraz bardziej spowijać dusze chłopców. Popadli w zamyślenie. Coś jakby tęsknota ogarnęła ich dusze; zrazu bezimienna i bez kształtu, poczęła się coraz wyraźniej zarysowywać: był to kiełkujący w nich żal za domem. Nawet Huck Czerwonoręki marzył o swych schodach i pustych beczkach. Wstydzili się jednak tej słabości i żaden nie miał odwagi powiedzieć, co myśli.
Od dłuższego już czasu odzywały się woddali jakieś dziwne odgłosy, ale chłopcy nie uświadamiali sobie tego, podobnie jak bywa często z tykaniem zegarka, z którego sobie nie zdajemy sprawy. Teraz jednak owe tajemnicze dźwięki stały się wyraźniejsze i narzuciły się wprost świadomości. Wzdrygnęli się, spojrzeli po sobie, potem poczęli z natężeniem nasłuchiwać. Zrazu długa, głęboka, niezamącona cisza — a potem basowe, huczące „bum« nadleciało zoddali.
— Co to jest? — wykrzyknął Joe, prawie bez tchu.
— Sam chciałbym to wiedzieć! — odpowiedział Tomek szeptem.
— To nie grzmot! — rzekł Huck zalęknionym głosem, — bo grzmot...
— Cicho! — rozkazał Tomek, — nie gadać, słuchać!
Czekali chwilę, która im się wydała wiekiem, a potem znowu takie samo głuche „bum“ zamąciło uroczystą ciszę.
— Chodźmy zobaczyć!
Zerwali się i pognali nad brzeg w stronę miasta. Rozchylili ostrożnie zarośla nad ławicą i z poza nich wypatrywali ku rzece.
Może milę poniżej miasta płynął z prądem mały parowiec. Na pokładzie roiło się od ludzi. Mnóstwo łodzi krążyło wokoło niego, lub płynęło z prądem wpobliżu parowca, ale chłopcy nie mogli poznać, co ludzie na nich robili. Nagle z boku parowca strzeliła smuga białego dymu, a gdy się rozchodziła i podnosiła wgórę leniwym obłokiem, wstrząsnął znowu powietrzem ten sam głuchy grzmot.
— Już wiem! — zawołał Tomek, — ktoś utonął.
— Tak jest, — odezwał się Huck, — tak robili zeszłego lata, gdy utonął Bill Turner. Strzelali z armaty ponad wodą i on wypłynął. A także biorą bochenki chleba, wlewają w nie rtęci i puszczają tak na wodę, a one płyną w to miejsce, gdzie się znajduje topielec, i tam się zatrzymują.
— Tak, słyszałem o tem, potwierdził Joe, — nie wiem tylko, jak chleb może to zrobić?
— O, to nietyle chleb, — wyjaśnił Tomek, — za mojem zdaniem słowa, jakie nad nim wymawiają, zanim go wypuszczą.
— Ależ oni przecież nad chlebem nic nie mówią, — rzekł Huck, — przyglądałem się im, i widziałem, że nie.
— No, to bardzo dziwne! — odpowiedział Tomek. — Ale być może, że mówią coś pocichu. Zcałą pewnością. To wie każde dziecko!
Inni zgodzili się, że w tem, co mówił, jest dużo racji, bo skądżeby głupi kawałek chleba, niepouczony odpowiednio zapomocą zaklęcia, mógł zachowywać się tak rozumnie, gdy ma spełnić tak ważne zadanie?
— Dalibóg, chciałbym tam być! — oświadczył Joe.
— Ja także! — przyłączył się Huck.
— Dałbym wiele za to, by wiedzieć, kto to.
Chłopcy nasłuchiwali dalej i czekali. Nagle myśl, jak błyskawica, rozświetliła objawieniem mózg Tomka, i zawołał:
— Chłopcy, wiem, kto utonął! My!
Poczuli się w jednej chwili bohaterami. Toż to był świetny triumf! Więc ludzie w mieście odczuli ich brak; byli pogrążeni w żałobie! z powodu nich serca pękały, płynęły strumienie łez; ozwały się wreszcie oskarżające wyrzuty sumienia na wspomnienie złego obchodzenia się z tymi biednymi chłopakami, którzy poszli na zagładę; spóźnione żale i zgryzoty dręczyły ich teraz. A co najcudowniejsze: ci przepadli bez wieści byli teraz na ustach całego miasta, byli przedmiotem zazdrości wszystkich chłopców, dokąd tylko sięgnęła ich olśniewająca sława! To było coś wspaniałego! Czasem, mimo wszystko, warto być piratem!
Gdy zapadł zmrok, parowiec powrócił do swego zwykłego zatrudnienia, a łodzie odpłynęły. Piraci wrócili do obozu. Serca rozpierała im duma z powodu nowej swej wielkości i tego wspaniałego zamieszania, jakie spowodowali. Nałowili ryb, przyrządzili wieczerzę, spożyli ją, a potem zabawiali się zgadywaniem, co tam w mieście o nich myślą i mówią. Wielkiem zadowoleniem napełniało ich malowanie sobie obrazów ogólnego zamętu i rozpaczy na ich rachunek, i przyglądanie się tym obrazom z ich własnego punktu widzenia.
Lecz gdy mroki nocy zaczęły ich otulać, ja koś jeden po drugim milknął i siedzieli zapatrzeni w ogień z nieprzytomnym wyrazem, gdyż myślami błądzili daleko... Podniecenie minęło, a Tomek i Joe nie mogli odpędzić od siebie myśli, że pewne osoby w domu z pewnością nie są tak zachwycone tym wspaniałym figlem, jak oni. Zbudziły się jakieś trwożne przeczucia, opanował ich niepokój, stali się jacyś osowiali, wbrew woli wydarło się kilka westchnień. Joe odważył się na nieśmiały, okrężny „rekonesans“, by zbadać, jakby się inni zapatrywali na powrót do cywilizowanego świata...
niekoniecznie zaraz, ale...
Tomek zmiażdżył go wzgardliwym śmiechem. Huck, który jeszcze nie odkrył swych kart, przeszedł na jego stronę. Joe pośpieszył zaraz ze złożeniem odpowiedniego „oświadczenia“ i był szczęśliwy, że wyszedł z tej opresji tylko z małą plamą tchórzowskiej tęsknoty za domem, plamą, która nieznacznie tylko zbrukała jego honor. Narazić bunt został stłumiony.
W kilka minut później brodził już Tomek po mieliźnie ławicy ku przeciwległemu do miasta wybrzeżu. Woda sięgała mu dopiero do pasa, gdy już znajdował się w połowie drogi; ponieważ jednak silny prąd uniemożliwiał dalsze brodzenie, puścił się teraz śmiało wpław, by przebyć pozostałe jeszcze dwieście łokci.
Płynął naukos pod prąd, mimo to poniosło go dalej, niż się spodziewał. Dotarł wreszcie do brzegu, i płynął potem z prądem wdół, aż znalazł się przy miejscu płaskiem, nadającem się do wylądowania. Sięgnął ręką do kieszeni, by się przekonać, że zapisana kora jeszcze jest. Wędrował teraz w ociekającem wodą ubraniu lasem, wzdłuż wybrzeża. Krótko przed dziesiątą dotarł do polany na równej z miastem wysokości i zobaczył statek parowy, spoczywający pod osłoną drzew i wysokiego urwiska.
Panowała cisza. Gwiazdy mrugały. Tomek zsunął się z urwiska, rozejrzał się bacznie dokoła, wlazł w wodę i po trzech, czterech poruszeniach dopłynął do łódki, należącej do statku i uwiązanej u jego rufy. Położył się w niej i czekał z bijącem sercem. Naraz zadźwięczał rozbity dzwon i odezwał się głos, dający rozkaz ruszenia. W dwie minuty później woda, wzburzona obrotem kół, podniosła wgórę dziób łodzi i jazda się rozpoczęła. Tomek był szczęśliwy, że mu się tak udało, bo wiedział, że to jest ostatni kurs statku przed nocą. Po upływie bardzo długiego kwadransa koła przestały się obracać; Tomek ześlizgnął się w wodę i popłynął do brzegu. Wylądował kilkadziesiąt łokci poniżej, z obawy, aby się nie natknąć na kogoś ze znajomych. Przebiegał puste uliczki i znalazł się wkrótce opodal tylnego parkanu podwórza ciotki. Przełazi przez niego, znalazł się pod domem i zajrzał w okno pokoju, w którym paliło się światło. Siedzieli tam w zbitej gromadce, zajęci rozmową: ciotka Polly, Sid, Mary i matka Joego. Byli opodal łóżka, które dzieliło ich od drzwi.
Tomek zakradł się pod drzwi i cichutko nacisnął klamkę; potem pchnął drzwi, które skrzypnęły; pchał ostrożnie dalej, drżąc ze strachu za każdem skrzypnięciem; wreszcie uznał, że już zdoła się na kolanach przecisnąć, wetknął więc głowę w szparę i zaczął ostrożnie, bardzo ostrożnie...
— Dlaczego ta świeca tak drga? — powiedziała ciotka. Tomek się śpieszył. — Czyźby drzwi się otworzyły? Ależ tak, otwarte! Same dziwne znaki dzisiaj! Idź, Sid, i zamknij!
Tomek zniknął pod łóżkiem w samą porę. Leżał chwilę, by uspokoić oddech, potem przyczołgał się tak blisko ciotki, że mógł dotknąć jej nóg.
— Ale jak mówiłam, — podjęła ciotka nanowo przerwany wątek, — on nie był zły, tylko straszny psotnik, figlarz, urwis. Tyle w nim było poczucia odpowiedzialności, co w młodym źrebaku. Ale złości w nim nie było, a serce wprost złote... jakiego na całym świecie nie znajdzie! — i rozpłakała się.
— Tak samo, jak mój Joe: głowa pełna figlów, do każdej psoty pierwszy — ale poczciwy i dobry, a dla drugiego ostatnią koszulę ściągnąłby z siebie. I — niech mi Bóg będzie miłościw! pomyśleć, że go zbiłam za tę śmietanę, a zapomniałam, żem ją sama wylała, bo już była kwaśna! I nigdy go już nie zobaczę, biednego, sponiewieranego chłopca, nigdy, nigdy! — I pani Harper szlochała, jakby jej serce miało pęknąć.
— Spodziewam się, że Tomkowi jest lepiej tam, gdzie jest teraz, — wtrącił się Sid, — gdyby jednak był przedtem pod pewnemi względami lepszy...
— Sid! — Tomek usłyszał surowe, karcące spojrzenie staruszki, choć jej nie widział.
— Ani słowa nie dam na niego powiedzieć, teraz, gdyśmy go utracili! Pan Bóg weźmie go już w swoją opiekę, nie martw się o to, mój chłopce! Och, droga pani Harper, nie wiem, jak się z tą stratą pogodzić, nie wiem, jak ja to przeżyję! On był moją jedyną pociechą, choć nieraz serce mi się przez niego kroiło!
— Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione! Ale ciężko się z tem pogodzić, bardzo ciężko! Niedawniej jak tej soboty puścił naumyślnie racę tak, że mi wystrzeliła przed samym nosem, za co tak ode mnie oberwał, że się aż przewrócił. Nie przeczuwałam wtenczas, jak rychło... och, gdyby to mogło się jeszcze raz wrócić, przycisnęłabym go do serca i wycałowała za to!
— Tak, tak, pani kochana, ja to bardzo dobrze rozumiem, bardzo dobrze. Niedawniej jak onegdaj w południe dał kotu łyżkę „mordercy cierpień“ i myślałam, że zwierzę rozniesie dom cały. I — Boże, przebacz mi! — wytłukłam naparstkiem tę biedną głowinę mego chłopaka, nieszczęsnego, zmarłego chłopaka! Ale teraz już jest wolny od wszelkich cierpień! I pomyśleć, że ostatnie słowa, jakie z ust jego słyszałam, były wyrzutem...
Ale to wspomnienie dopełniło miary boleści nieszczęśliwej kobiety i zupełnie ją złamało. Tomek sam szlochał — raczej z litości nad sobą, niżeli z jakiegoś innego powodu. Słyszał, jak płakała Mary i jak od czasu do czasu dorzucała jakąś pochwałę dla niego. Opinja jego o sobie samym znacznie wzrosła. Ale i boleść ciotki ogromnie go wzruszyła, tak że najchętniej byłby wyskoczył z pod łóżka, aby smutek jej zamienić w bezgraniczną radość tem bardziej, że efekt takiej sceny silnie przemawiał do jego wyobraźni. Ale oparł się pokusie i siedział cicho. Słuchał dalej i z różnych napomkień i urwanych słów złożył sobie taką całość: Myślano najpierw, że chłopcy utonęli w kąpieli. Potem zauważono brak małej tratwy. Potem kilku chłopców zeznało, iż zginieni zapowiedzieli, że wkrótce miasto „o czemś się dowie“. Mądrale zestawili wszystkie fakty i poszlaki i doszli do wniosku, że chłopcy pojechali sobie tratwą i wkrótce zjawią się w najbliższej osadzie nad rzeką; ale koło południa znaleziono tratwę pięć czy sześć mil poniżej, zagnaną prądem na brzeg i nadzieja zgasła, musieli utonąć, bo przecież głód byłby ich przypędził do domu co najpóźniej przed nocą. Że poszukiwanie zwłok było bezowocnym wysiłkiem, polegało ogólnem zdaniem na tem, że musieli utonąć na samym środku rzeki, inaczej bowiem byliby jako dobrzy pływacy dostali się do brzegu. Jeśli do niedzieli zwłoki się nie znajdą, to trzeba się będzie wogóle z nadzieją wyłowienia ich pożegnać i tegoż samego dnia zostanie w kościele odprawione żałobne na bożeństwo. Tomek wzdrygnął się.
Szlochając, powiedziała pani Harper „dobranoc“ i skierowała się ku drzwiom. Nagle wspólna potrzeba serca popchnęła obie osierocone kobiety do wzajemnego uścisku. Wypłakały się na pocieszenie, potem się pożegnały. W jej „dobranoc“, wypowiedzianem do Sida i Mary, było o wiele więcej ciepłego tonu, aniżeli zwykle. Sid odrobinkę tylko popłakiwał, ale Mary zanosiła się od łkania.
Ciotka uklękła i modliła się za Tomka tak wzruszająco, tak błagalnie, z taką bezgraniczną miłością w słowach i drżącym głosie, że omal nie utonął we własnych łzach, choć jeszcze daleko było do końca modlitwy.
Gdy się położyła, musiał się dalej zachowywać bardzo cicho, bo ciągle przeraźliwie wzdychała i jęczała, rzucała się niespokojnie i przewracała z boku na bok. Wreszcie uspokoiła się i tylko lekko wzdychała przez sen. Teraz Tomek cichutko wyszedł z ukrycia, podniósł się powoli tuż przy łóżku, zasłonił świecę ręką i przyglądał się ciotce. Serce jego pełne było współczucia. Wyciągnął swój sykomorowy zwitek i położył go obok świecy. Ale coś mu przyszło do głowy, zastanowił się. Nagle twarz mu zajaśniała jakiemś cudownem rozwiązaniem zagadnienia: włożył szybko korę do kieszeni, pochylił się nad ciotką, ucałował jej zwiędłe usta i wysunął się cichutko, zamykając drzwi za sobą.
Krętemi drogami dostał się zpowrotem do miejsca postoju parowca. Nikogo tam nie było, więc śmiało wszedł na pokład, bo wiedział, że prócz wartownika, który zawsze siedział w kajucie i spał jak kamień, statek cały jest pusty. Odwiązał łódkę od rufy, wskoczył w nią i począł ostrożnie wiosłować w górę rzeki. Gdy wydostał się milę ponad miasto, skierował się wpoprzek rzeki, nieco naukos, wiosłując z całej siły. Miejsca, gdzie można było wylądować, nie chybił o włos — dokazanie takiego dzieła nie było dla niego nowością. Miał ochotę zająć łódkę i w ten sposób to uzasadniał, że możnaby ją uważać za okręt, a tem samem za legalną zdobycz pirata; lecz wiedział, że przetrząśniętoby w jej poszukiwaniu całe wybrzeże, co mogłoby się skończyć niepożądanem odkryciem. Wyskoczył więc na brzeg i wszedł w las. Usiadł, odpoczywał długo, broniąc się ostatnim wysiłkiem przed sennością, wreszcie powlókł się dalej, śmiertelnie znużony.
Noc już ustępowała, a gdy znalazł się na Brzegu naprzeciw ławicy, był już dzień w całej pełni. Znowu odpoczął, a tymczasem wzeszło słońce i ozłociło przepychem blasków olbrzymią rzekę. Teraz dopiero rzucił się w wodę i krótko potem stanął, ociekając wodą, u wejścia do obozu. Usłyszał słowa Joego:
— O nie, na Tomku można polegać, jak na sobie samym, Huck, z pewnością wróci! On nie zdezerteruje! On wie, że toby było straszną hańbą dla pirata, a na coś podobnego jest za dumny. Coś on w tem miał, tylko nie wiem, co?
— Ale te rzeczy już chyba do nas należą?
— Prawie, ale jeszcze niezupełnie. Pismem swojem oznajmia, że tak, ale dopiero, gdyby do śniadania nie powrócił.
— Co się niniejszem stało! — zawołał Tomek z nadzwyczaj dramatycznym akcentem, wchodząc efektownie do obozu.
Po obiedzie udała się gromadka na ławicę szukać żółwich jaj. Grzebali kijami w piasku, a natrafiwszy na szczelinę, klękali i sięgali rękami. Z jednej dziury wydobywali czasem pięćdziesiąt do sześćdziesięciu jaj, okrąglutkich, białych, wielkości włoskich orzechów. Wieczorem przyrządzili sobie wspaniałą ucztę ze smażonych jaj, i tak samo na drugi dzień rano. Po śniadaniu pobiegli nad brzeg, gonili się i szaleli, zrzucając co chwila dla ulżenia sobie jakąś część garderoby, aż wreszcie wyglądali tak, jak ich Pan Bóg stworzył. Uprawiali dalej wesołą gonitwę w płytkiej wodzie, zapędzając się aż do prądu, który podrywał im nogi, co podnosiło jeszcze urok zabawy. Dla odmiany stawali niedaleko siebie i pryskali sobie wodą w twarz, zbliżając się do siebie z odwróconemi głowami, by się zasłonić przed natryskiem. Wreszcie wzięli się za bary i poczęli mocować, dopóki słabszy nie dał nurka, przyczem zamienili się w istne kłębowisko białych rąk i nóg; wydobywali się na powierzchnię, parskając, wypluwając wodę, śmiejąc się i chwytając z trudem oddech.
Gdy mieli tego dosyć, wybiegli na suchą, rozgrzaną plażę, rozciągnęli się na niej i zagrzebali w piasek, by po chwili znowu pomknąć do wody i odegrać całe oryginalne przedstawienie na nowo. Potem zorjentowali się, że ich naga skóra może doskonale naśladować cieliste trykoty; więc zakreślili koło w piasku i urządzili cyrk — z trzema klownami, bo żaden nie chciał tego honorowego stanowiska odstąpić drugiemu.
Potem powyciągali swoje szklane kulki i grali w nie w najrozmaitszych odmianach i kombinacjach, póki im się nie sprzykrzyło. Joe i Huck poszli znowu pływać, ale Tomek bał się, bo przy ściąganiu spodni zrobił odkrycie, że zgubił bransoletę z kręgów ogonowych grzechotnika, którą stale nosił na nodze przy kostkach; był to prawdziwy cud, że pozbawiony opieki tego cudownego amuletu mógł tak długo pływać, a nie chwycił go kurcz. Nie odważył się wejść powtórnie w wodę musiał najpierw znaleźć swoją zgubę; ale tymczasem pozostali dwaj chłopcy byli już zmęczeni i żądni odpoczynku.
Wałęsali się jakiś czas, ale po chwili uczuli pragnienie samotności; rozeszli się ni stąd ni zowąd i każdy zapadł w ponure zamyślenie i wpatrywał się tęsknem okiem wdal, ponad ogrom rzeki, gdzie leżało sennie pod skwarem słońca ich miasto rodzinne. Tomek wypisał, sam nie wiedząc co robi, dużym palcem u nogi „Becky“ w piasku; przyłapawszy się na tem, zatarł litery, zły na siebie za swoją słabość. Ale mimo to po chwili znowu pojawiła się „Becky“ na piasku — nie mógł się przezwyciężyć. Znowu zatarł wyraz i uciekł od pokus w ten sposób, że zebrał zpowrotem rozproszoną gromadkę i pozostał z nią razem.
Ale zapał Joego zmalał tak bardzo, że nie było mowy o jego podźwignięciu. Tak tęsknił, taki był przybity, że nie mógł sobie dać rady. Łzy były już pod samą powierzchnią powiek. Huck także był w rzewnym nastroju. I Tomkowi niewiele brakowało, ale dzielnie walczył z sobą, by nic nie dać po sobie poznać. W jego sercu kryła się pewna tajemnica, której nie chciał jeszcze wyjawić; gdyby jednak ten buntowniczy upadek ducha nie dał się prędko zażegnać, był gotów wyjechać z nią. Z ogromnym nakładem wesołości na pokaz zawołał:
— Przysiągłbym, chłopcy, że na tej wyspie byli kiedyś piraci! Musimy to zbadać. Z pewnością zakopali gdzieś skarby. Cobyście na to powiedzieli, gdybyśmy tak wpadli na skrzynię pełną złota i srebra... co?
Zachwyt obudzony temi słowami był bardzo słaby i zgasł zaraz, nie wywoławszy ani słowa odpowiedzi. Tomek spróbował z innej beczki — ale wszystko na nic. Wszystkie zachody były daremne. Joe siedział nachmurzony i grzebał kijem w piasku. Wreszcie rzekł:
— Chłopcy, dajmy temu wszystkiemu spokój. Chcę wrócić do domu. Tu jest samotnie.
— Ależ Joe, oswoisz się zczasem i będziesz się czuł lepiej, — perswadował mu Tomek. — Pomyśl tylko o tem, jak tu świetnie łowić ryby.
— Daj mi spokój z rybami, chcę wrócić do domu.
— Ależ, Joe, nigdzie nie znajdziesz takiej znakomitej kąpieli jak tu.
— Nic mnie kąpiel nie obchodzi! Co mi taka kąpiel znaczy, kiedy nikogo niema, coby mi jej zabraniał. Wrócę do domu!
— Chce do mamusi! Fe! Wstydź się! Mały chłoptaś!
— Żebyś wiedział! Chcę wrócić do mamusi i tybyś także chciał, ale jej nie masz. Jestem takie same dziecko jak wy! — i rozpłakał się.
— Wiesz co, Huck, niech sobie beksa wraca do mamusi, prawda? Biedactwo maleńkie, chce mamusię zobaczyć! A niech ją zobaczy! Ale tobie się tu podoba? Co Huck? My dwaj tu zostaniemy, prawda?
Huck odpowiedział „t-a-k “, a!e bardzo cicho.
— Do końca życia nie odezwę się do ciebie! zawołał Joe i wstał. Zapamiętaj to sobie!
Odszedł nadąsany i począł się ubierać.
— Wcale mi na tem nie zależy! — odciął się Tomek. — Nie potrzebujemy ciebie! Wracaj do domu na pośmiewisko! No, ładny z ciebie pirat, niema co mówić! My nie beksy, ja i Huck. My tu zostaniemy, prawda? A on niech sobie idzie, jeżeli ma ochotę. Obejdziemy się bez niego!
Mimo to zrobiło mu się bardzo głupio na duszy i mocno go zaniepokoiło, że Joe tak zawzięcie się ubiera. Zbijało go też z tropu, że Huck patrzał na przygotowującego się do drogi Joego posępnie i że tak złowróżbnie milczał. Bez słowa pożegnania począł Joe brodzić ku przeciwległemu do miasteczka wybrzeżu. Tomek stropił się. Spojrzał na Hucka. Huck nie mógł wytrzymać spojrzenia i spuścił oczy. Po chwili rzekł:
— Tomku, ja także chcę wracać. Tu było tak smutno, a teraz będzie jeszcze gorzej. Chodźmy, Tomku!
— Nie chce mi się. Możecie sobie obaj iść, jeśli wam się podoba — ja zostanę!
— Tomku, ja chyba pójdę!
— To wynoś się, kto cię tu trzyma?
Huck począł zbierać rozrzucone części garderoby.
— Tomku, chodź z nami, proszę cię! Zastanów się! Nad brzegiem poczekamy na ciebie.
— To będziecie długo czekać, tyle ci tylko powiem!
Huck odszedł bardzo przygnębiony, a Tomek patrzał za nim i brała go wielka chętka, by zrzucić pychę z serca i pójść za nimi. Łudził się jeszcze, że jednak zawrócą, ale oni brodzili już w wodzie coraz dalej. Nagle uświadomił sobie, jak strasznie cicho zrobiło się koło niego i jaka rozpaczliwa ogarnęła go samotność. Zadał ostateczny cios swej dumie i popędził za towarzyszami, wołając:
— Czekajcie! czekajcie! Coś wam powiem!
Zatrzymali się i odwrócili. Dopędziwszy ich, Tomek począł im wyłuszczać swój sekret. Zrazu słuchali z nadętemi minami; dopiero gdy pojęli, do czego zmierzał, poklask ich przybrał kształt okropnego wojennego okrzyku. Wołali: „To cudownie“ i oświadczyli, że gdyby im był to wcześniej powiedział, nigdy nie byliby poszli. Tomek usprawiedliwił się w sposób wytrzymujący krytykę; istotnym jednak powodem była obawa, że i ów sekret nie utrzyma ich długo przy nim i dlatego chował go w zanadrzu jako ostateczny ratunek.
Chłopcy wrócili do obozu w bajecznym humorze i zabrali się z energją do zabawy, a usta im się nie zamykały, bo nie mogli się nachwalić olśniewającego planu i nadziwić genjuszowi Tomka. Po uczcie rybno-jajecznej, która już graniczyła z obżarstwem, oświadczył Tomek, że chce się nauczyć palić. Joe podchwycił pomysł i oznajmił, że także chce spróbować. Huck sporządził fajki z głąbów kukurydzy i napchał je zabranemi na wyspę liśćmi tytoniowemi. Nowicjusze ci palili przedtem tylko cygara z liści dzikiego wina, ale one strasznie szczypały w język i w oczach prawdziwych mężczyzn były w pogardzie.
Wyciągnęli się, podparli na łokciach i zaczęli pykać ostrożnie, z niezbyt wielką dozą zaufania. Smak dymu nie był bardzo przyjemny. Zaczęli się lekko krztusić. Tomek oświadczył:
— Fi! To tak łatwo! Gdybym był wiedział, że to tylko tyle, byłbym się już dawno nauczył.
— Ja także, — rzekł Joe.
— Przecież to nie jest nic! — Fi! Ileż razy przyglądałem się, jak drudzy palili i myślałem sobie: „żebyś to ty potrafił“, — ale nigdy nie myślałem, że i ja potrafię! — zwierzał się Tomek.
— Tak samo i ja, — wtórował mu Joc. — Nieprawda, Huck? Czy ci tego nie mówiłem? Przypominasz sobie? Niech Huck poświadczy!
— Tak jest, nieraz, — poświadczył Huck.
— Ja także mówiłem to ze sto razy, — odpowiedział Tomek.
— Raz było to za rzeźnią. Pamiętasz, Huck? Bob Tanner, Johnny Miller i Jeff Thatcher byli przy tem, gdy to mówiłem. Przypominasz sobie, Huck, jak to mówiłem?
— Tak, rzeczywiście, — potwierdził Huck. To było tego samego dnia, kiedy zgubiłem białą kulkę... nie, to było dzień przedtem!
— Tak, otóż właśnie, mówiłem ci! — zwrócił się Tomek do Joego. — Huck pamięta dobrze!
— Mam wrażenie, że mógłbym przez cały dzień palić! — chwalił się Joe. Czuję się doskonale.
— Ja także! — oświadczył Tomek. Mógłbym palić cały dzień, ale założyłbym się, że Jeff Thatcher nie potrafiłby tego.
— Jeff Thatcher! Fi, po dwóch pociągnięciach jużby leżał na ziemi. Damy mu kiedyś spróbować, będzie ładna heca!
— Wspaniała! A Johnny Miller? Chciałbym go widzieć, jakby się do tego zabierał!
— I ja także! — wtrącił Joe. — Przysiągłbym, te ten niedołęga tak samoby to zrobił, jak wszystko inne. Tylkoby powąchał, a jużby było po nim.
— Naturalnie, co, Joe? Ale słuchajcie: chciałbym, żeby tak chłopcy mogli nas teraz widzieć.
— I ja też!
— Wiecie, nie mówcie nikomu o tem. Kiedyś, gdy będziemy wszyscy razem, przyjdę do was i zapytam: „Joe, masz fajkę dla mnie? Zapaliłbym sobie!” A ty na to tak sobie odniechcenia, jakby nigdy nic, odpowiesz: „Tak, mam swoją starą fajkę, ale mój tytoń nie jest nadzwyczajny“. A ja na to: „Wszystko jedno, żeby tylko był dostatecznie mocny“. Wtedy ty wyciągniesz fajki, zapalimy sobie spokojnie — ach, oczy im nawierzch wylezą!
— Naprawdę, to ci będzie heca! Tomku, chciałbym, żeby to zaraz mogło być!
— Ja także! A jeszcze, gdy im powiemy, żeśmy się tego nauczyli za naszych pirackich czasów, pękną z zazdrości, że nie byli razem z nami.
— Oczywiście! Założę się, że tak!
Takiemi torami toczyła się pogawędka. Ale nagle poczęła się urywać i jakoś dziwnie strzępić.Pauzy stawały się coraz dłuższe, a spluwanie dziwnym zbiegiem okoliczności coraz częstsze. Każda pora w jamie ustnej zamieniła się w tryskające źródło. Nie mogli nadążyć z wypróżnianiem zbiorników pod językiem, by zapobiec powodzi; mimo pośpiechu nie można było zatamować małych odnóg, wciskających się gwałtem do gardła, a za każdym razem odzywało się w przełyku niesamowite łaskotanie. Obaj pobledli jak opłatek i wygląd ich stał się godny pożałowania. Fajka wypadła z bezsilnych palców Joego. Fajka Tomka poszła w jej ślady. Obie krynice dostały ataku oszalałej pracowitości — a obie pompy jak zwarjowane broniły się przed zalewem. Joe rzekł bezdźwięcznie:
— Zgubiłem scyzoryk. Muszę go zaraz pójść poszukać.
Tomek odparł z drżącemi wargami i wielką oszczędnością głosu:
— Ja ci pomogę. Ty idź tędy, a ja będę szukał przy źródle. Nie, nie, Huck, zostań, my sami znajdziemy.
Huck usiadł i czekał godzinę. Potem zrobiło mu się za nudno samemu i poszedł szukać kolegów. Byli daleko jeden od drugiego, w głębi lasu, obaj okropnie bladzi i obaj pogrążeni we śnie. Pewne oznaki pouczyły go, że jeżeli ich coś wewnętrznie dręczyło, to się już tego pozbyli.
Koło północy Joe ocknął się i obudził pozostałych chłopców. W powietrzu leżała jakaś przytłaczająca duszność, która zapowiadała coś niedobrego. Chłopcy przytulili się do siebie i skupili wokół przyjaznego płomienia ogniska, chociaż ciężka upalna martwota znieruchomiałego powietrza niemal ich dusiła. Siedzieli cicho, czekając w naprężeniu.
Poza kręgiem światła, padającego od ognia, wszystko pochłaniała namacalna wprost ciemność. Nagle zapłonął jakiś migoczący blask. Rozjaśniał na chwilę przed oczyma chłopców liście drzew i zniknął. Po chwili zjawił się drugi, nieco silniejszy. Potem jeszcze jeden. Teraz wionęło poprzez konary drzew jakieś niby westchnienie, niby jęk, a chłopcy uczuli na policzkach jakby muśnięcie i wzdrygnęli się na myśl, że zjawił się Duch Nocy.
Znowu przerwa. Potem upiorna błyskawica rozdarła ciemności, zamieniając noc w dzień i ukazując im zosobna i wyraźnie każdą trawkę u ich stóp. W jej świetle ukazały się trzy blade, przerażone twarze. Z nieba stoczył się z głuchym hukiem grzmot i zamarł woddali z ponurym warkotem. Zadął zimny podmuch wichru, szeleszcząc liśćmi i rozpraszając szeroko popiół ogniska, niby płatki śniegu.
Nowy, oślepiający blask rozjaśnił las, a w następnej chwili rozległ się straszliwy huk, jakgdyby grzmot rozdzierał wierzchołki drzew tuż nad ich głowami. Chłopcy z śmiertelną trwogą przytulili się do siebie w przerażającej ciemności, jaka teraz nastąpiła. Kilka ciężkich kropel deszczu z pluskiem spadło na liście.
— Prędko, chłopcy, do namiotu! — zawołał Tomek.
Zerwali się z miejsc, potykając się w ciemnościach o korzenie drzew i splątane gałęzie, i rozbiegli się każdy w innym kierunku. Wściekły wicher zawył w konarach drzew i napełnił cały las wrzawą. Oślepiające błyskawice migotały teraz raz poraz, a po każdej z nich następował ogłuszający huk gromu. Deszcz lunął potokami, a wzmagający się huragan miotał go całemi strugami wgórę. Chłopcy nawoływali się rozpaczliwie, ale ryk wichru i grzmot piorunów zupełnie pochłaniały ich głosy.
Wreszcie jednak dotarli zoddzielna do namiotu i ukryli się w nim, zmarznięci, przemokli do nitki, przerażeni; jedyną pociechą było dla nich, że w niedoli tej znaleźli się razem. Nie mogli rozmawiać ze sobą, gdyż słowa ich zagłuszał szum burzy, a przytem namiot łopotał z wściekłością na wietrze.
Wichura wzmagała się ciągle, i nagle płótno namiotu urwało się i uleciało wdal na skrzydłach wiatru. Chłopcy chwycili się za ręce, i potykając się i kalecząc, schronili się pod wielki dąb, który rósł na wybrzeżu. Walka żywiołów osiągnęła punkt kulminacyjny. W nieustannem świetle błyskawic, rozpalających niebo, widać było wszystko dokoła z przeraźliwą jasnością i ostrością: uginające się na wichrze drzewa, wzburzoną, spienioną rzekę z olbrzymiemi, białemi grzebieniami piętrzących się bałwanów. Poprzez pędzące zastępy chmur i zasłonę siekącego ukosem deszczu wynurzały się zarysy wysokich urwisk przeciwległego brzegu. Co chwila jakiś zwyciężony olbrzym zwalał się ciężko na rosnący u jego stóp drobiazg leśny. Bez przerwy rozlegały się przeraźliwe huki piorunów, donośne, ogłuszające, straszne. Burza rozpętała się z tak olbrzymiem napięciem, iż zdawało się, że rozerwie wyspę na kawały, spali ją ogniem piorunów, zatopi aż po same szczyty olbrzymich drzew, zmiecie z powierzchni ziemi, a wszelkie żywe stworzenie na niej najpierw ogłuszy, potem zmiażdży!
Była to noc grozy dla nieszczęsnych, bezdomnych chłopców.
Wreszcie jednak walka żywiołów ucichła, hufce orężne cofnęły się, coraz słabiej się jeszcze tylko odgrażając i pomrukując: pokój zawładnął światem.
Chłopcy powrócili do swego obozu, bardzo przerażeni. Tu przekonali się, że mieli wielki powód do wdzięczności wobec niebios, gdyż olbrzymia sykomora, pod którą spali, została rozpłatana przez piorun, a ich nie było pod nią w chwili katastrofy.
Obozowisko ich przemokło oczywiście zupełnie, ogień także był zalany. Lekkomyślni, jak wszystkie dzieci, nie pomyśleli zawczasu o zabezpieczeniu się przed deszczem. Teraz okazało się to sprawą bardzo niemiłą, gdyż wszyscy trzej nie mieli na sobie suchej nitki i szczękali zębami. W tem nieszczęściu byli teraz niezmiernie wymowni. Odkryli jednak, że ogień wżarł się w pień drzewa, pod którem był rozniecony (pniak ten był nieco zakrzywiony ku górze i odchylał się od gruntu) i w ten sposób na wysokości jednej piędzi uchronił się przed zagaszeniem. Z wielką wytrwałością i cierpliwością poczęli go więc podsycać chrustem i korą, które wydobywali z pod osłoniętych kłód, aż wreszcie znowu buchnął płomieniem. Natychmiast nałożyli gałęzi i chrustu, a ogień zapłonął wesołemi języczkami. Radość chłopców nie miała granic. Osuszyli nad płomieniem przemokłą szynkę, najedli się dosyta, potem zasiedli dokoła ognia i aż do rana roztrząsali szczegółowo swoją nocną przygodę. Spać przecież nie mogli, gdyż nigdzie nie było suchego miejsca, gdzieby się mogli położyć.
Gdy padły na nich pierwsze promienie słońca, ogarnęło ich zmęczenie. Poszli na piasek nadbrzeżny i tam się ułożyli. Ale niebawem słońce zaczęło tak mocno palić, że chcąc niechcąc musieli wstać i skwaszeni zabrali się do śniadania. Po jedzeniu czuli się przygnębieni, budziła się w nich już tęsknota za domem.
Tomek widział te oznaki i jak mógł starał się rozweselić piratów, ale oni z największą obojętnością przyjmowali jego propozycje gry w kulki, zabawy w cyrk, kąpieli, wszystkiego wogóle. Jedynie przypomnieniem owego tajemniczego planu zdołał w nich Tomek obudzić iskierkę zainteresowania. Korzystając z tej chwili zjednał ich dla nowego przedsięwzięcia, mianowicie, aby na jakiś czas przerwać zawód korsarski i dla odmiany zostać Indjanami. Pomysł ten trafił im do przekonania; natychmiast zrzucili z siebie ubrania i wymalowali się od stóp do głów czarnym iłem, jak zebry. Wszyscy trzej byli oczywiście wodzami i pomknęli w las, aby dokonać napadu na osiedle angielskie.
Z konieczności podzielili się na trzy wrogie szczepy, które wypadły na siebie z zasadzki, starły się ze straszliwemi okrzykami wojennemi, mordując i skalpując tysiące wrogów. Był to dzień krwawy, ale dlatego właśnie szczęśliwy.
Zeszli się znowu w obozie w porze obiadowej, głodni, ale zadowoleni. Ale oto wyłoniła się nowa trudność: wodzowie wrogich szczepów indyjskich nie mogli przecież łamać się chlebem gościnności, jeśli nie zawarli przedtem pokoju. A to było możliwe tylko przez wypalenie fajki pokoju. Dwóch Indjan żałowało szczerze, że nie zostali nadal piratami. Teraz jednak nie mieli już innego wyjścia, z całą więc swobodą, na jaką się mogli zdobyć, zażądali fajek i każdy pokolei pykał przepisowo.
I co dziwna, byli nawet zadowoleni, że zostali wodzami dzikich, gdyż przekonali się, że potrafią trochę popalić, nie będąc zaraz zmuszeni odchodzić szukać zgubionego scyzoryka. Nie czuli żadnych dolegliwości, nie było im wcale mdło.
Nie chcieli oczywiście przez brak wprawy utracić tej cennej zdobyczy, po obiedzie więc ćwiczyli się nadal w nowej umiejętności z zupełnie dobrym wynikiem. Wieczór minął w nastroju radosnym. Nowa sztuka napełniła ich większą dumą i szczęściem, niż gdyby wymordowali i oskalpowali sześć szczepów indyjskich.
W małem miasteczku nie było jednak takiej radości owego spokojnego popołudnia sobotniego. Harperowie i ciotka Polly, w wielkim smutku i wylewając obfite łzy, przywdziali żałobny strój. Niezwykła cisza ogarnęła miasteczko, którego coprawda nigdy nie można było nazwać hałaśliwem. Mieszkańcy załatwiali swoje sprawy przygnębieni i małomówni, wzdychając często.
Popołudnie sobotnie, wolne od szkoły, było jednak dla dzieci ciężarem. Bawiły się niechętnie, bez zapału, i wkrótce przestały.
Backy Thatcher włóczyła się przez całe po południe smutna po opustoszałym dziedzińcu szkolnym, czując wielką żałobę w duszy i nie mogąc w niczem znaleźć pocieszenia. Powiadała sobie:
— Ach, gdybym przynajmniej miała tę gałkę miedzianą, którą mi dał! Ale nie mam nic, coby mi go przypominało!
I stłumiła ciche łkanie. Potem przystanęła, mówiąc do siebie:
— To było w tem miejscu, Ach, gdyby to się mogło wrócić! Jużbym mu tak nie odpowiedziała, za nic w świecie! Ale on zginął i nie zobaczą go już nigdy, nigdy, nigdy!
Ta myśl tak ją przygnębiła, że odeszła, zalewając się rzewnemi łzami.
Zjawiła się gromadka chłopców i dziewcząt, uczestników zabaw Tomka i Joego. Przystanęli, zaglądali przez sztachety i z największym szacunkiem rozmawiali o tem, co robił Tomek, kiedy go widzieli po raz ostatni, o tem, jak Joe wypowiedział kilka napozór nieznaczących słów (teraz dopiero okazały się one proroczemi!) wskazywali dokładnie miejsce, gdzie stali wówczas zaginieni chłopcy, i dodawali przytem uwagi w rodzaju:
— Ja stałem właśnie tutaj, gdzie teraz, a on stał tam, gdzie ty, tak samo blisko mnie, i uśmiechał się zupełnie tak samo, jak ty teraz. I nagle, przeszedł mię jakiś dreszcz, ach, to było coś strasznego! Nie wiedziałem wtedy, co to ma znaczyć, ale teraz już wszystko rozumiem!
Potem zaczął się spór, kto widział zmarłych po raz ostatni. Niejeden chciał sobie oczywiście przywłaszczyć ten smutny zaszczyt i przedstawiał mniej lub bardziej wiarogodne dowody i zeznania świadków; gdy jednak ostatecznie ustalono, kto naprawdę widział ich ostatni i kto z nimi ostatni rozmawiał, wówczas szczęśliwych zwycięzców otoczyła jakaś aureola wyższości; z podziwem i zazdrością spoglądały na nich inne dzieci.
Jakiś chłopiec nie mając żadnego innego powodu do dumy, oświadczył nagle, pyszniąc się swojem wspomnieniem:
— Wiecie, Tomek Sawyer zbił mnie kiedyś! Ale był to za słaby powód do sławy. Większość chłopców mogła się poszczycić tem samem, przez co wartość takiego odznaczenia zmalała bardzo.
Gromadka ruszyła dalej, snując ciągle z jednakowym podziwem i szacunkiem wspomnienia o zmarłych bohaterach.
Nazajutrz, po skończonej nauce w szkółce niedzielnej, dzwon odezwał się jakimś posępnie uroczystym tonem, nie tak, jak zwyczajnie. Niezwykła cisza panowała tej niedzieli. Żałobne dźwięki harmonizowały z ciszą i zadumą, które spowijały całą naturę.
Mieszkańcy miasteczka schodzili się do kościoła, zatrzymując się w przedsionku, aby poszeptać o wydarzeniu. W samym jednak kościele nie rozmawiano, i tylko szelest sukien pań, zmierzających do ławek, przerywał ciszę.
Nigdy jeszcze kościół nie był tak natłoczony, jak tego dnia.
Początkowo w całym kościele zapanowało zupełne milczenie, w chwili zaś, gdy weszła ciotka Polly z Sidem i Mary oraz rodzina Harperów, wszyscy w ciężkiej żałobie, — cała gmina wraz z pastorem powstała z uszanowaniem i wszyscy czekali stojąc, aż dotknięte żałobą osoby usiadły w pierwszej ławce.
Znowu zapanowała powszechna cisza, wśród której słychać było tylko czasami stłumione łkanie. Potem pastor rozpostarł ręce i zaczął modlitwę.
Wszyscy odśpiewali chórem przejmujący psalm, poczem nastąpiło kazanie na temat: „Jam jest zmartwychwstanie i żywot“.
Pastor odmalował w swych słowach tak wspaniały obraz cnót, chwalebnego zachowania i niezwykłych uzdolnień zaginionych chłopców, że wszyscy, widząc przed oczyma duszy te wizerunki, uczuli wyrzuty sumienia na myśl o tem, jak uporczywie przymykali zawsze oczy na te niepospolite zalety i dopatrywali się w nieszczęsnych chłopcach samych tylko wad i błędów. Duchowny przypomniał kilka wzruszających wydarzeń z życia chłopców, które wspaniale dowodziły łagodności i szlachetności ich charakterów. Wszyscy przekonali się teraz, jak piękne i zacne były czyny zaginionych, i z rozpaczą uświadamiali sobie, że za życia chłopców wydawały im się najgorszemi psotami, zasługującemu tylko na baty. W miarę tego uczuciowego opisu, wszyscy słuchacze czuli się coraz bardziej wzruszeni, aż wreszcie nikt nie mógł już zapanować nad swemi uczuciami i jeden chór bolesnego szlochu połączył cały kościół, a nawet sam duchowny dał upust swoim uczuciom i załkał na kazalnicy.
Jakiś szmer powstał nagle na galerji, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi: w chwilę później zaskrzypiały drzwi kościoła: pastor odjął chusteczkę od zapłakanych oczu i — znieruchomiał. W kierunku jego wzroku pomknęła wnet druga para oczu, potem trzecia, aż wreszcie wszyscy, jakby tknięci jedną siłą, odwrócili głowy i wlepili osłupiałe oczy w trzech nieboszczyków, maszerujących gęsiego środkiem kościoła: na czele Tomek, za nim Joe, na końcu zupełnie ogłupiały Huck, niby kłębek poruszających się łachmanów. Chłopcy byli ukryci na nieużywanej galerji, gdzie wysłuchali własnej mowy pogrzebowej!
Ciotka Polly, Mary i Harperowie rzucili się na przywróconych im cudem chłopców, dusząc ich, zasypując pocałunkami i wznosząc ku niebu dziękczynne modły. Huck stał przez ten czas na uboczu, z niemądrą miną, zakłopotany, nie wiedząc co z sobą począć i gdzie się ukryć przed oczyma tylu ludzi, z których nikt go nie witał. Po chwili wahania spróbował wymknąć się chyłkiem, ale Tomek spostrzegł to, pochwycił go i zawołał:
— Ciociu Polly, to nieładnie! Ktoś musi się ucieszyć i z tego, że widzi znowu Hucka.
— I stanie się t k! Cieszę się szczerze, że oglądam znowu tego biednego sierotę! zawołała ciotka, ale pieszczoty jakiemi go zasypywała, wystarczyły w zupełności, aby się czuł jeszcze bardziej zakłopotany, niż poprzednio.
W tej chwili kapłan zawołał potężnym głosem:
— Chwała Panu, od którego płynie wszelkie błogosławieństwo! Śpiewajcie! Z pełnego serca!
Wszyscy zaśpiewali. Potężny hymn rozbrzmiał w wielkim napływie uczucia, a pirat Tomek Sawyer rozglądał się dumnie po dzieciach, które patrzały na niego z zazdrością, i uznał w duchu, że była to najwspanialsza chwila w jego życiu.
Tomek otrzymał tego dnia tyle razów i pocałunków — zależnie od kierunku uczuć ciotki Polly — ile nie dostawał dawniej przez cały rok. I nie wiedział sam, czy jedno czy drugie, wyraża lepiej jej wdzięczność wobec Boga i miłość do niego.
Więc na tem polegała wielka tajemnica Tomka: powrócić do domu z piratami, aby być świadkami własnego pogrzebu! W sobotę o zmroku przepłynęli na wielkiej kłodzie na drugi brzeg Missouri, wylądowali pięć czy sześć mil poniżej miasteczka, spali w lesie aż do świtu, a potem przekradli się zaułkami i bocznemi uliczkami do kościoła i ulokowali się na galerji wśród zepsutych ławek
W poniedziałek rano przy śinadaniu ciocia Polly i Mary rozczulały się nad Tomkiem i uprzedzały jego życzenia. Rozmowa była bardzo ożywiona. W pewnej chwili ciotka rzekła:
— Tak, muszę przyznać, że ci się żart udał, Tomku; my tu prawie cały tydzień na śmierć się o was zadręczamy, a wy tymczasem bujacie sobie i używacie. Ale to smutne, że potrafiłeś być tak okrutny i pozwolić mi się tak długo męczyć. Jeżeli mogłeś powrócić na kłodzie na pogrzeb, to mogłeś i przedtem przyjść i dać mi jakiś znak, że żyjesz, że tylko uciekłeś.
— Tak, tak, Tomku, tak trzeba było zrobić, wtrąciła Mary.
— Jestem pewna, że zrobiłbyś tak, gdybyś to sobie przypomniał.
— Zrobiłbyś? — zapytała ciotka, a twarz jej rozjaśniła się wyczekująco.
— Powiedz, zrobiłbyś tak, gdybyś o tem pamiętał?
— Ta-ak.,. nie wiem. Może byłbym tem wszystko popsuł...
— Tomku, myślałam, że mnie bardziej kochasz! — powiedziała ciotka ze smutkiem w głosie, co strapiło chłopca.
— Toby już było przynajmniej coś, choć sam trud pomyślenia o tem... nawet gdybyś był tego nie zrobił.
— Ależ, ciociu, on tego nie zrobił w złej myśli! — broniła go Mary.
— To tylko taka jego płochość, zawsze jest taki postrzelony, że nie myśli o niczem.
— Tem gorzej. Sid byłby pomyślał. I Sid byłby przyszedł i tak zrobił. Tomku, kiedyś wspomnisz to sobie, gdy już będzie za późno, i będziesz żałował, żeś mnie tak mało kochał, nawet wtenczas, gdy cię to nic nie kosztowało.
— Ależ ciociu, przecież ja cię bardzo ko cham! — bronił się Tomek.
— Łatwiejbym, w to uwierzyło, gdybyś inaczej postępował!
— Ach, czemu o tem nie pomyślałem! zawołał Tomek z żalem w głosie, ale śniłaś mi się zato. To przecież także coś!
— No, niewiele... na to i kot się zdobędzie... Ale lepsze to, aniżeli nic. A co ci się śniło?
— Wiesz, w środę w nocy śniło mi się, że siedziałaś tu przy łóżku, 5id koło skrzyni, a Mary obok niego.
— Tak rzeczywiście było. Tak siedzimy zawsze.
Cieszy mnie, żeś przynajmniej we śnie trochę się o nas zatroszczył.
— I śniło mi się, że była tu matka Jego.
— Co? Była naprawdę! Czy śniło ci się coś więcej?
— O, tak! Ale wszystko mi się jakoś zatarło...
— Staraj się przypomnieć sobie... no, możesz?
— Coś mi się majaczy, że wiatr zdmuchnął... zdmuchnął...
— Skup się mocniej, Tomku! Bo wiatr naprawdę coś zdmuchnął!
Tomek przycisnął palce do skroni — minuta naprężenia — a potem nagle:
— Już mam! Już mam! Zdmuchnął świecę!
— Jezus Marja! Dalej, Tomku, dalej!
— I zdaje mi się, żeś powiedziała: Czy drzwi nie są...“
— Dalej, Tomku!
— Zaraz, niech sobie przypomnę... chwilkę... Ahał powiedziałaś: „Zdaje mi się, że drzwi się otworzyły“.
— Jak tu mnie żywą widzisz, tak było! Prawda, Mary? Dalej!
— A potem, a potem.. nie jestem tego pewien, ale zdaj mi się, żeś kazała Sidowi pójść i...i...
— I co? I co? Co mu kazałam zrobić, Tomku? Co mu kazałam zrobić?
— — Kazałaś mu... kazałaś... mu... pójść I zamknąć.
— Na miłość boską! Nigdy czegoś podobnego w życiu nie słyszałam! I niech mi kto teraz powie, że sny są niczem! Pani Harper musi się zaraz o tem dowiedzieć, zanim godzina minie! Niech mi się teraz wykręca swoją gadaniną o zabobonach! Dalej, Tomku, dalej!
— O, teraz mi się znowu rozjaśniło jak w dzień. Powiedziałaś, że ja nie byłem zły, tylko psotnik, urwis, i że niema we mnie nawet tyle poczucia odpowiedzialności, co... co... u źrebaka, albo coś podobnego.
— Tak mówiłam, Bóg mi świadkiem, że tak! Dalej, Tomku!
— A potem zaczęłaś płakać...
— Tak jest. Tak. Nie po raz pierwszy. A potem?...
— A potem pani Harper zaczęła płakać, i mówiła, że Joe jest taki sam, i żałowała, że go zbiła za śmietanę, którą sama wylała...
— Tomku! Duch Święty był z tobą! Twój sen był jasnowidzeniem! Boże, bądź mi miłościw!...
Dalej, Tomku!
— Potem Sid powiedział... powiedział...
— Zdaje mi się, żem nic nie mówił! — wtrącił Sid.
— Tak, tak, mówiłeś! — poświadczyła Mary.
— Siedźcie cicho, niech Tomek mówi! Więc co on powiedział?
— Powiedział... zdaje mi się... powiedział, iż spodziewa się, że mi lepiej tam, gdzie teraz Jestem; ale gdybym był czasem cokolwiek lepszy...
— I to słyszałeś? To jego własne słowa!
— A ty dałaś mu porządnego klapsa!
— Spodziewam się! Anioł tu był! Nic innego, tylko anioł tu był!
— I pani Harper opowiadała, jak Joe przestraszył ją racą, a ty opowiadałaś o Piotrusiu i o „mordercy cierpień“...
— Prawda, jak Bóg w niebie!
— A potem mówiliście dużo o tem, jak przeszukano całą rzekę, i o pogrzebie w niedzielę, a potem ty i pani Harper uścisnęłyście się i rozpłakały, i ona poszła.
— Wszystko co do joty tak! Tak było, jak tu siedzę! Nie mógłbyś tego lepiej wiedzieć nawet, gdybyś tu sam był i widział! A co potem? Tomku, dalej!
— Potem, zdaje mi się, modliłaś się za mnie... a ja patrzałem na ciebie i słyszałem każde słowo. Położyłaś się, a mnie było tak smutno, że napisałem na kawałku kory sykomorowej „Nie zginęliśmy, tylko jesteśmy piratami“, i położyłem na stole przy świecy. I ty wyglądałaś tak mile, gdyś tak leżała we śnie, że podszedłem do ciebie, nachyliłem się i pocałowałem cię w usta.
— Naprawdę, Tomku, naprawdę? Za to wszystko przebaczam ci! — I ciotka chciała wprost udusić chłopca w uścisku, co obudziło w nim świadomość, że jest najpotworniejszym łotrem pod słońcem.
— To było bardzo piękne, choć to był tylko... sen! — bąknął Sid dość wyraźnie pod nosem.
— Stul buzię, Sid! Każdy robi we śnie to samo, coby zrobił na jawie. Masz tu, Tomku, wspaniałe jabłko, które chowałam dla ciebie na wypadek, gdybyś się jeszcze znalazł. A teraz zbieraj się do szkoły. Dziękuję dobremu Bogu i Ojcu nas wszystkich, że cię mam znowu, bo On jest wyrozumiały i litościwy dla tych, co w Niego wierzą i przestrzegają Jego przykazań. Ach, Boże, ja wiem, że jestem tego niegodna, ale gdyby tylko godni doznawali Jego błogosławieństwa i odczuwali Jego pomocną rękę na ciernistych ścieżkach żywota, to mało byłoby na ziemi takich, co się radują, i takich, którzy wejdą do Jego Królestwa, gdy przyjdzie kiedyś wieczna noc. Idźcie już, Sid, Mary, i ty, Tomku, idźcie... wynoście się... za długo już przez was próżnuję.
Dzieci poszły do szkoły, a ciocia do pani Harper, aby obalić jej materjalistyczne poglądy zapomocą cudownego snu Tomka. Sid był za mądry, by wypowiedzieć głośno myśli, które mu się snuły po głowie, gdy wychodził z domu. A były one takie: „To zupełnie jasne! Taki długi sen i bez najmniejszej pomyłki!”
W jakiegoż bohatera zamienił się teraz Tomek! Nie podskakiwał, nie dokazywał po drodze, kroczył z napuszoną powagą, jak przystoi piratowi, który wie, że oko publiczności spoczywa na nim. I tak istotnie było. Starał się udawać, że nie widzi spojrzeń i nie słyszy uwag pod jego adresem, ale były one dla niego nektarem. Chłopcy mniejsi od niego deptali mu wprost po piętach. Byli dumni, że mogą się pokazać razem z nim i ie on znosi ich towarzystwo. Tomek wyglądał jak chorąży, idący na czele pochodu, albo jak słoń, wprowadzający całą menażerję do miasta. Rówieśnicy jego natomiast udawali, jakoby nie wiedzieli o tem, że go nie było, ale konali z zazdrości. Byliby oddali wszystko za to, żeby mieć taką opaloną twarz i taką promienną sławę. Ani jednego ani drugiego nie byłby Tomek oddał, nie — nawet, gdyby mu cały cyrk ofiarowano.
W szkole dzieci tak nadskakiwały Tomkowi i Joemu, obrzucały ich tak wymownemi spojrzeniami podziwu, że bohaterowie puszyli się jak pawie. Spragnionym słuchaczom zaczęli opowiadać swoje przygody — ale zaczęli tylko; było rzeczą wprost niemożliwą opowiedzieć je do końca, gdyż wyobraźnia dostarczała ciągle nowego materjału. A wreszcie, gdy dobyli fajek i z najobojętniejszą w świecie miną poczęli pykać, osiągnęli najwyższy szczyt sławy.
Tomek postanowił uwolnić się od Becky. Sława wystarczała mu. Chciał żyć dla sławy. Teraz, gdy wzniósł się tak wysoko, z pewnością zechce nawiązać z nim stosunki. Ano, niech próbuje — zobaczy, że jest zimny jak lód. Nadeszła. Tomek udawał, że jej nie widzi. Odszedł, przyłączył się do gromadki chłopców i dziewcząt i począł rozmawiać. Obserwował, jak niby to wesoło skakała tu i tam z twarzą zaczerwienioną i błyszczącemi oczyma, udając, że jest zajęta uganianiem się za koleżankami, śmiejąc się i piszcząc, gdy którą schwyciła; zauważył, że ciągle wyszukiwała sobie ofiary blisko niego i że za każdym razem obrzucała go wymownem spojrzeniem. Schlebiało to jego próżności; ale zamiast dać się tem przejednać, jeszcze więcej się „puszył“, i jeszcze zawzięciej usiłował nie dać poznać po sobie, że wie o jej obecności. Becky przestała dokazywać, kręciła się, nie wiedząc, co począć, westchnęła kilka razy i spojrzała ukradkiem w stronę Tomka oczyma pełnemi tęsknoty. Spostrzegła, że zajmuje się szczególnie Amy Lawrence, więcej niż jakąkolwiek inną. Ukłuło ją to w samo serce, zmieszało i zaniepokoiło. Chciała odejść, ale zdradzieckie nogi poniosły ją znowu w stronę gromadki dzieci. Ze sztucznem ożywieniem powiedziała do dziewczynki, stojącej tuż przy Tomku:
— Słuchaj, Mary Austin! Ty niegrzeczna dziewczyno, czemu nie byłaś w szkółce niedzielnej?
— Byłam... nie widziałaś mnie?
— Nie! Byłaś naprawdę? A gdzie siedziałaś?
— Z klasą panny Peters, jak zawsze. Ja ciebie widziałam!
— Rzeczywiście? To dziwne, że cię nie zauważyłam. Chciałam ci powiedzieć o pikniku.
— Ach, to cudownie! A kto go urządza?
— Moja mamusia urządza go dla mnie.
— To świetnie. Czy ja też będę mogła przyjść?
— Oczywiście. Piknik jest dla mnie. Przyjść będą mogli wszyscy, których ja zechcę, a chcę, żebyś ty była.
— To bardzo uprzejmie z twojej strony. A kiedy będzie ten piknik?
— Niezadługo... może jeszcze przed wakacjami!
— Ach, to będzie uciecha! I zaprosisz wszystkie dziewczynki i wszystkich chłopców?
— Tak, każdego, kto jest moim przyjacielem albo chce nim być, — i zerknęła ukradkiem na Tomka, który właśnie opowiadał Amy Lawrence o strasznej burzy na wyspie i o tem, jak piorun rozdarł olbrzymią sykomorę, gdy on stał o trzy kroki od drzewa.
— Czy i ja mogę przyjść? — zapytała Gracje Miller.
— Tak.
— A ja? — rzekła Sally Rogers.
— Tak.
— A ja i Joe? — wpraszała się Zuzia Harper.
— Tak.
I tak dalej, wśród radosnego klaskania w ręce, aż wreszcie wszyscy z wyjątkiem Tomka i Amy wyjednali sobie zaproszenie. Tomek ciągle jeszcze opowiadając, odwrócił się z zupełną obojętnością i pociągnął Amy za sobą. Usta Becky zadrżały i łzy stanęły jej w oczach; pokryła te objawy wymuszoną wesołością i gawędziła dalej z koleżankami, ale piknik stracił dla niej cały urok, jak i wszystko wogóle. Szybko odeszła nabok, by się ukryć i porządnie się „wybeczeć“. Siedziała zła, ze zranioną dumą, aż zadźwięczał dzwonek. Z mściwym błyskiem w oczach zerwała się, wstrząsnęła gwałtownie warkoczami: wiedziała, co ma zrobić!
Podczas pauzy Tomek dalej rozmawiał z Amy, pełen radosnego zadowolenia z siebie. Ciągle nawijał się umyślnie przed oczy Becky, by ją dręczyć tym widokiem. Ale oto raz nie mógł jej znaleźć, odkrył ją, i... rtęć spadła gwałtownie. Becky siedziała sobie najspokojniej w świecie na ławeczce za budynkiem szkolnym, przeglądając z Alfredem Temple książkę z obrazkami. Tak byli oboje zajęci, głowy ich były tuż obok siebie tak pochylone nad książką, że wyglądali, jakby zapomnieli o świecie bożym. Uczuł zazdrość, która piekła go, jak rozpalonem żelazem. Byłby się stłukł za to, że tak lekkomyślnie odtrącił sposobność pojednania się, którą mu Becky sama ofiarowała. Nazywał się skończonym głupcem i obrzucał się najgorszemi wyzwiskami, jakie mu tylko do głowy przyszły, Amy szczebiotała u jego boku, bo serce rozśpiewało się w niej z radości, ale język Tomka jakoś skołowaciał. Nie słyszał zupełnie, co do niego mówiła, a gdy urywała, wyczekując odpowiedzi, bąkał tylko niemrawo „tak“ lub „nie“, najczęściej od rzeczy. Raz poraz ciągnęło go coś poza budynek, aby sycić oczy nienawistnym widokiem. Nie mógł się wprost oprzeć pokusie i doprowadzało go to do wściekłości, iż Becky jakby się nie domyślała nawet, że on wogóle istnieje na świecie. Oczywiście widziała go, wiedziała, że wygrywa i cieszyła się, że on cierpi tak samo, jak ona przedtem. Radosne szczebiotanie Amy stało się dla Tomka wprost nie do zniesienia. Dawał jej do zrozumienia, że ma jeszcze to i owo załatwić i że musi odejść, bo czas upływa — ale napróżno, dziewczyna zawzięcie mówiła dalej. Tomek pomyślał: „Do licha, czy ona się ode mnie dzisiaj wogóle nie odczepi?” Gdy wreszcie oświadczył, że musi koniecznie odejść, aby przed nauką pozałatwiać swoje sprawy, oświadczyła naiwnie, że po lekcjach zaczeka na niego. Zostawił ją i popędził wściekły.
„Gdyby to był przynajm niej inny chłopiec“, myślał Tomek, zgrzytając zębami. „Każdy inny w całem mieście, tylko nie ten laluś, ten wykrygowany fircyk, co udaje arystokratę! O, dobrze, dobrze, sprałem cię pierwszego dnia, kiedyś się tylko tu pojawił, paniczu, spiorę cię jeszcze! Poczekaj, już ja cię gdzieś przyłapię i będę walił i...“
W zapale tłukł wroga, jakby go rzeczywiście miał pod ręką, okładał powietrze pięściami, kopał i boksował.
„Masz, masz, jeszcze, jeszcze! Dosyć ci? Gadaj! Ja cię nauczę!“
Załatwił się z wyimaginowanemi cięgami ku pełnemu swemu zadowoleniu.
W południe uciekł do domu. Patrzeć na uszczęśliwienie i wdzięczność Amy nie pozwalało mu sumienie, a przytem nie chciał cierpieć nowych mąk zazdrości. Becky zabrała się znowu z Alfredem do oglądania książki z obrazkami, ale gdy minuty mijały, a Tomek nie nadchodził, by cierpieć, triumfy jej poczęły przesłaniać chmury, zainteresowanie książką znikło; spoważniała, potem przyszło roztargnienie, potem melancholja. Na odgłos kroków kilka razy nastawiała uszu, ale nadzieje się nie ziszczały. Tomek nie zjawiał się. Wreszcie poczuła się zupełnie nieszczęśliwa i żałowała, że posunęła się za daleko. Gdy biedny Alfred, widząc, że ją traci, a nie mając pojęcia z jakiego powodu, wołał raz poraz: „O, coś pięknego, patrz!” straciła wreszcie cierpliwość i zawołała:
— Nie dręcz mnie, nic mnie to nie obchodzi! — wybuchła płaczem, zerwała się i uciekła.
Alfred pobiegł za nią, dreptał przy niej i starał się ją pocieszyć, ale ona rzuciła mu w twarz.
— Wynoś się stąd, zostaw mnie samą, nie znoszę cię!
Tomek powrócił do domu przygnębiony. Spodziewał się że znajdzie jakąś pociechę u ciotki, ale z pierwszych jej słów zrozumiał, ze źle trafił ze swojem strapieniem.
Tomku, mam wielką ochotę obedrzeć cię ze skóry!
— Ależ ciociu, co ja takiego zrobiłem.
— Dość nabroiłeś! Przez ciebie pędzę, jak głupia starucha, do pani Sereny Harper, aby zwyciężyć jej niedowiarstwo twoim cudownym snem, temi bzdurami, których mi nagadałeś, a tu macie państwo! Ona już wie od Joego, że byłeś tutaj owej nocy i sam wszystko widziałeś i słyszałeś Tomku, nie wiem, jaki człowiek wyrośnie z chłopca, który postępuje w ten sposób! Krew mię zalewa ze złości, kiedy pomyślę, że pozwoliłeś mi pójsść do pani Sereny Harper, że naraziłeś mię na ta i wstyd i nawet słóweczka nie pisnąłeś!
To był dla Tomka zupełnie nowy punkt widzenia. Przebiegłość jego i pomysłowość wydawała mu się rano doskonałym, genjalnym żartem. Teraz ujrzał ją w innem świetle, jako podłą psotę. Zwiesił smutno głowę i w pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć. Wreszcie wybełkotał:
— Ciociu, żałuję bardzo, że to zrobiłem, ale nie zastanowiłem się nad tem.
— Ach, dziecko, nigdy się nad niczem nie zastanawiasz. Tylko nad tem, co ci sprawia przyjemność! Pomyślałeś o tem, aby w nocy przyjść tutaj z wyspy Jacksona i śmiać się z naszej rozpaczy, pomyślałeś o tem, aby swojem kłamstwem o rzekomym śnie ośmieszyć mię przed panią Harper, ale o tem nie umiałeś pomyśleć, że trzebaby mieć trochę litości dla nas i zaoszczędzić nam zmartwienia!
— Ciociu, wiem, że postąpiłem nikczemnie, ale nie zastanowiłem się nad nikczemnością swego postępku. Wierz mi, jak cię kocham, nie pomyślałem o tem. A zresztą ja tu wtedy w nocy nie przyszedłem, żeby się z was śmiać...
— A poco?
— Chciałem ci dać znać, że możesz się o nas nie martwić, bo nie utonęliśmy.
— Tomku, Tomku, byłabym ci wdzięczna bezgranicznie, gdybym mogła uwierzyć w to. Ale wiesz doskonale, że tak nie było, i ja wiem także.
— Ciociu, naprawdę tak było! Wierz mi, tak było! Przysięgam ci!
— Tomku, nie kłam, nie kłam! Nie pogarszaj jeszcze przez to swojego czynu!
— Ja nie kłamię, ciociu, to prawda. Przyszedłem tylko poto, żebyście się przestali o nas martwić.
— Wielebym dała za to, aby móc ci uwierzyć. Toby zmazało wszystkie twoje przewinienia. Czułabym się niemal szczęśliwa z tego, żeś był tak niedobry i uciekł z domu. Ale przecież rozsądek nie pozwala wprost uwierzyć ci! Jeżeli tak było, moje dziecko, to dlaczego mi nie powiedziałeś tego, z czem przyszedłeś?
— Widzisz, ciociu, kiedy usłyszałem, jak mówiłaś o naszym pogrzebie, strzeliło mi nagle do głowy, żeby przyjść w niedzielę i ukryć się na galerji... no, i... i... nie miałem siły oprzeć się tej pokusie i zepsuć sobie zabawy... Schowałem więc korę zpowrotem do kieszeni i nie dałem ci znać, że żyjemy.
— Jaką korę?
— Korę, na której wam napisałem, że zostaliśmy piratami. Ach, dlaczegóż się nie obudziłaś wtedy, kiedy cię pocałowałem!... Mówię ci szczerze ciociu, że pragnąłem tego!
Surowe fałdy na twarzy ciotki wygładziły się nagle, a z oczu jej promieniała w tej chwili serdeczna miłość.
— Pocałowałeś mię, Tomku?
— Tak, ciociu!
— Jesteś tego pewien, Tomku?
— Tak, ciociu, zupełnie pewien.
— A dlaczego mię pocałowałeś, Tomku?
— Bo cię bardzo kocham... i dlatego, że leżałaś tak i wzdychałaś przez sen, a mnie było tak smutno...
Słowa te brzmiały szczerze. Stara pani nie mogła ukryć drżenia głosu, gdy powiedziała:
— Pocałuj mnie jeszcze raz, Tomku... i idź już nareszcie do szkoły, nie męcz mnie!
Kiedy Tomek wyszedł do szkoły, ciotka wbiegła do śpiżarni i wydobyła szczątki bluzy, którą Tomek miał na sobie jako pirat. Ale trzymając ją w ręku, zawahała się znowu i powiedziała sobie:
— Nie, nie mam odwagi! Biedny chłopiec! Jestem pewna, że skłamał, ale skłamał szlachetnie, tak szlachetnie skłamał i takie mi tem kłamstwem sprawił pocieszenie! Spodziewam się, że Pan Bóg... jestem pewna, że Pan Bóg przebaczy mu, gdyż skłamał z dobrego porywu serca. Nie chcę się jednak przekonać, że to było naprawdę kłamstwo. Nie zajrzę do jego kieszeni.
Odwiesiła zpowrotem bluzkę i przez chwilę stała zamyślona. Dwa razy wyciągała rękę po bluzkę i za każdym razem cofała ją znowu. Wreszcie jednak zdecydowała się, dodając sobie odwagi słowami:
— To było dobre kłamstwo... szlachetne kłamstwo... nie martwię się wcale, że skłamał.
Odszukała kieszeń bluzki. W chwilę później czytała ze łzami rozrzewnienia słowa, które Tomek nabazgrał na korze.
W sposobie, w jaki ciotka pocałowała Tomka, było coś, co rozpędziło jego przygnębienie i przywróciło mu swobodę i radość. Pobiegł do szkoły i miał szczęście spotkać Becky Thatcher na rogu ulicy Łąkowej. Czynami Tomka zawsze rządził nastrój. Nie namyślając się więc ani chwili, podbiegł do niej i oświadczył:
— Becky, moje postępowanie dzisiaj było złe i bardzo tego żałuję. Już nigdy w życiu tak nie zrobię. Daruj mi, proszę cię bardzo!
Dziewczynka zatrzymała się i spojrzała na niego z pogardą.
— Będę ci bardzo wdzięczna, jeżeli będziesz się tylko sobą interesował, panie Tomaszu Sawyer. Nie mówię z tobą!
Podniosła dumnie głowę i poszła dalej. Tomek był tak zaskoczony, że nie zdobył się nawet na to, by odpowiedzieć: „Co ci strzeliło do głowy, Księżniczko Banialuko?“ — przyszło mu to na myśl, gdy już było za późno. Nie powiedział więc nic. Ale był wściekły. Przywlókł się na dziedziniec szkoły i żałował, że Becky nie jest chłopcem, boby ją porządnie sprał. Zetknął się z nią umyślnie i zrobił pod jej adresem złośliwą uwagę. Becky odcięła mu się i ostateczne zerwanie było gotowe. W gniewnem podnieceniu zdawało się jej, że się nie może doczekać rozpoczęcia lekcyj; chciała jak najnajprędzej ujrzeć na własne oczy, jak Tomek dostanie bicie za poplamienie zeszytu. Jeżeli przedtem snuło się jej niejasno po głowie, że powinna właściwie podać do wiadomości niecny postępek Alfreda Temple, to ostatnia obraza rozwiała wszelkie wątpliwości.
Biedactwo, nie wiedziała, że i nad jej głową zawisło nieszczęście. Nauczyciel, pan Dobbins był mężczyzną w średnim wieku o niezaspokojonych aspiracjach życiowych. Marzeniem jego było zostać lekarzem, ale ubóstwo nie pozwoliło mu wznieść się wyżej i zmusiło go, aby został nauczycielem wiejskim. Każdego dnia wyciągał z szuflady w katedrze jakąś tajemniczą książkę i zatapiał się w niej, gdy dzieci nie odpowiadały z lekcyj. Trzymał tę książkę zawsze pod kluczem. Nie było w klasie takiego urwisa, któregoby nie pożerała ciekawość zajrzenia choćby raz do tej książki, ale nigdy nie było sposobności. Każdy chłopiec i każda dziewczynka mieli swoją hipotezę co do rodzaju tej książki, ale nie było nawet dwóch jednakowych hipotez i nie było możności zdobycia pod tym względem pewności. Dzisiaj Becky, przechodząc obok katedry, która stała niedaleko drzwi, spostrzegła, że klucz jest w zamku! Był to moment doniosły. Rozejrzała się, zobaczyła, że jest sama i w tej samej chwili miała już książkę w ręce. Karta tytułowa „Anatomja“ przez profesora takiego to a takiego, nie wyjaśniła jej nic — zaczęła więc obracać kartki. Naraz natrafiła na piękną kolorową rycinę postaci ludzkiej. W tej chwili cień padł na kartę; wszedł Tomek Sawyer i zdołał jeszcze szybko rzucić okiem na rysunek. Becky porwała książkę i chciała ją zamknąć, stało jej się jednak nieszczęście, bo rozdarła kartę od góry prawie do połowy. Wrzuciła książkę do szuflady, przekręciła klucz i rozpłakała się ze wstydu i wściekłości.
Tomaszu Sawyer, to bezczelność tak się zakradać i szpiegować, co ktoś oglądał!
— Skądże ja miałem wiedzieć, że coś oglądasz!
— Powinieneś się samego siebie wstydzić, Tomaszu Sawyer! Wiem, że pójdziesz teraz na mnie poskarżyć. Och, co ja pocznę, co ja pocznę! Dostanę bicie, a nigdy mnie jeszcze w szkole nie bito!
Potem tupnęła nóżką i zawołała:
— Bądź do tego stopnia podły, jeżeli masz ochotę! a także coś wiem, co cię wkrótce spotka! Poczekaj chwilkę, wnet zobaczysz! Jakiś ty wstrętny, wstrętny, wstrętny! — i wybiegła z sali z nowym wybuchem płaczu.
Tomek stał zdumiony tą napaścią. Powiedział sobie:.
„Co to za ciekawy okaz głuptasa! Nigdy jej nie bito w szkole! A cóż to takiego strasznego bicie! Głupstwo! Niema o czem gadać. Ale takie już są te dziewczęta! Skóra delikatna, a serce zajęcze. Oczywiście, nie poskarżę na tę warjatkę staremu Dobbinsowi — to się rozumie. Przecież są inne sposoby policzenia się z nią, nie takie podłe. Ale cóż z tego? Stary Dobbins zapyta, kto rozdarł książkę. Nikt nie odpowie. Potem zrobi tak, jak zawsze: będzie pytał jednego po drugim, a gdy dojdzie do niej, bez jednego słowa będzie zaraz wiedział. Twarze dziewcząt są zawsze takie zdradliwe. Miękkie jak z masła. I dostanie bicie. Niemiła sytuacja dla Becky, ale niema innego wyjścia.
Tomek zastanawiał się przez chwilę, a potem dodał:
— No, wszystko jedno. Onaby się wcale nie martwiła, gdyby mnie widziała w podobnych opałach. Niech sobie teraz sam a radzi, jeżeli nabroiła.
Tomek przyłączył się do kolegów, bawiących się na podwórzu. Po jakimś czasie nadszedł nauczyciel i rozpoczęła się lekcja. Tomek nie czuł w sobie zbytniego zapału do nauki. Ciągle rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę dziewcząt. Wyraz twarzy Becky niepokoił go. Biorąc wszystko pod uwagę, nie miał zamiaru litować się nad nią, a jednak nie mógł się obronić przed tem uczuciem. Nie mógł mim o wysiłków zdobyć się na to, coby można było nazwać „złośliwą radością“.
Tym czasem został odkryty jego zeszyt kaligraficzny i Tomek musiał na chwilę skierować całą uwagę ku własnym sprawom. Becky obudziła się z bolesnego letargu i śledziła wypadki z żywem zainteresowaniem. Nie spodziewała się, by Tomek zdołał się uratować twierdzeniem, że to nie on rozlał atrament. I miała rację. Zaprzeczenie pogorszyło tylko sytuację Tomka. Becky zdawało się przedtem, że będzie rada z jego nieszczęścia, i teraz starała się uwierzyć, że jest rada, ale nie miała pewności, czy tak naprawdę jest. Gdy bolesny wypadek począł wchodzić w najboleśniejszą fazę, coś ją pchało, by się zerwać i wskazać na Alfreda Temple jako sprawcę, ale przezwyciężyła się i siedziała cicho, ponieważ, jak sobie powiadała: „On z pewnością poskarży na mnie, że podarłam książkę. Nie powiem ani słowa, nawet gdyby szło o jego życie“.
Tomek odebrał swoją porcję i wrócił na miejsce niebardzo zbolały, uważał bowiem za rzecz możliwą, że sam nieświadomie rozlał atrament na zeszyt podczas jakichś figlów w ławce. Zaprzeczał tylko ze względów formalnych, bo taki już był zwyczaj, pozostał więc tylko wierny zasadzie.
Minęła cała godzina; nauczyciel siedział, drzemiąc na swoim tronie, a monotonne pomrukiwanie uczących się dzieci wytwarzało senną atmosferę. Pan Dobbins przeciągnął się leniwie, ziewnął, otworzył szufladę i sięgnął po książkę, ale był jakby niezdecydowany, czy ją wyciągnąć czy zostawić. Większość dzieci patrzała na to zupełnie bez zainteresowania, ale było wśród nich dwoje, którzy śledzili jego poruszenia z baczną uwagą. Przez chwilę pan Dobbins bębnił z roztargnieniem palcami po książce — wreszcie wydobył ją, i poprawił się na krześle, by się zabrać do czytania.
Tomek spojrzał w stronę Becky. Była podobna do ściganego zajączka, który z wyrazem rozpaczliwej bezradności widzi fuzję wymierzoną w swoją głowę. W tej chwili zapomniał o kłótni z nią. Coś trzeba było zrobić, ale prędko! Natychmiast! Bezpośrednia bliskość niebezpieczeństwa sparaliżowała jednak jego pomysłowość. Boże! Oto objawienie! Doskoczy, wyrwie nauczycielowi książkę, pobiegnie ku drzwiom i ucieknie! Ale zawahał się chwilkę w tem postanowieniu i sposobność minęła — nauczyciel już książkę otworzył. Ach, gdyby wróciła ta stracona chwila! Za późno! Niema dla Becky ratunku! W następnej chwili nauczyciel obrzucił klasę badawczem spojrzeniem. Pod jego surowym wzrokiem wszystkie oczy nakryły się powiekami; coś w nim było takiego, co nawet niewinnych napełniło strachem. Głuche milczenie trwało przez czas, w jakim można było naliczyć do dziesięciu. Nauczyciel gromadził w sobie zapasy gniewu. Potem zawołał:
— Kto podarł moją książkę?
Cicho, jak makiem posiał. Można było usłyszeć przelatującą muchę. Wszystko siedziało w oniemieniu. Nauczyciel badał twarz po twarzy, szukając zdradzieckich znaków.
— Benjaminie Rogers! Czy to ty podarłeś książkę?
Zaprzeczenie. Znowu pauza.
— Józefie Harper! Ty to zrobiłeś?
Znowu zaprzeczenie. Podczas powolnej tortury tego procederu wzrastał coraz bardziej niepokój Tomka. Nauczyciel poddał przenikliwym oględzinom twarze wszystkich chłopców, zastanawiał się przez chwilę, potem zwrócił się do dziewcząt.
— Amy Lawrence?
Zaprzeczający ruch głową.
— Gracjo Miller?
Ten sam ruch.
— Zuzanno Harper! Czy ty to zrobiłaś?
Znów zaprzeczenie. Następną dziewczynką była Becky Thatcher. Tomek drżał na całem ciele w rozpaczliwej męce, zdając sobie sprawę, że sytuacja jest beznadziejna.
— Rebeko Thatcher! — Tomek spojrzał na jej twarz: była śmiertelnie blada ze strachu.
— Czy ty podarłaś książkę? Spojrzyj mi w oczy! — (błagalnie podniosła ręce wgórę).
— Czy ty podarłaś książkę?
Nagle strzeliła Tomkowi olśniewająca myśl do głowy. Zerwał się i krzyknął prawie:
— Ja to zrobiłem!
Cała klasa spojrzała na Tomka w osłupieniu, wszyscy myśleli, że zwarjował. A on stał chwilę, zbierając rozpierzchłe myśli. A gdy kroczył na środek, aby odebrać chłostę, zdumienie, wdzięczność, uwielbienie, które spłynęły na niego jak słońce z oczu biednej Becky, byłyby dla niego godnem zadośćuczynieniem nawet za sto kijów. Olśniony szlachetnością swego czynu, ani jęknął pod nielitościwemi razami, jakich nie skąpiła mu ręka pana Dobbinsa. Z równą obojętnością przyjął jeszcze jedno dodatkowe okrucieństwo: rozkaz pozostania na dwie godziny po szkole. Wiedział, kto będzie go tęsknie wyglądał przed szkołą, aż skończy się jego niewola, i chętnie gotów był przeczekać nudnie wlokące się minuty i godziny.
Udając się tego wieczora na spoczynek, Tomek układał plany zemsty na Alfredzie Temple. Ze wstydem i skruchą opowiedziała mu Becky wszystko, nie przemilczając własnej zdrady. Ale nawet pragnienie zemsty ustąpiło w nim szybko miejsca słodszym, rozkoszniejszym myślom; gdy już zasypiał, dźwięczały mu w uszach niby rozmarzająca muzyka słowa:
Zbliżały się wakacje. Nauczyciel, zawsze surowy, stał się jeszcze surowszym i jeszcze bardziej wymagającym niż kiedykolwiek, gdyż pragnął, by szkoła dobrze się sprawiła podczas „popisu“. Kij i rózga rzadko próżnowały, zwłaszcza wśród młodszej dziatwy. Omijały tylko chłopaków pod wąsem i młode osiemnasto i dwudziestoletnie damy. Rozmach pana Dobbinsa był pełen energji, bo chociaż krył pod peruką czaszkę gołą jako kolano, był to mężczyzna w sile wieku, a w mięśniach jego nic nie znamionowało jeszcze zmniejszenia się żywotności.
W miarę zbliżania się owego wielkiego dnia tyrańskie jego instynkty coraz bardziej się ujawniały. Poprostu jakby znajdował jakąś okrutną rozkosz w karaniu najniewinniejszego potknięcia się. Skutkiem tego malcom schodziły dnie wśród przerażenia i mąk, a noce wśród obmyślania zemsty. Nie pomijali żadnej sposobności, by spłatać nauczycielowi jakiegoś złośliwego figla, ale on zawsze wychodził zwycięsko. Po każdym osiągniętym przez ich mściwość triumfie następował zawsze tak groźny i majestatyczny odwet, że musieli się cofać z placu boju srodze poturbowani. Wreszcie uknuli spisek i wymyślili plan, który obiecywał olśniewające zwycięstwo. Przypuścili do tajemnicy syna lakiernika, wyłuszczyli mu o co chodzi, i poprosili o pomoc. Pomysł przypadł mu bardzo do gustu, gdyż miał swoje własne porachunki z panem Dobbinsem: nauczyciel mieszkał mianowicie w domu jego rodziców i dał mu dość powodów do nienawiści. Zona nauczyciela wybierała się za kilka dni na wieś w odwiedziny, więc udaniu się planu nic nie stało na przeszkodzie.
Nauczyciel przygotowywał się zawsze do wielkich wystąpień w ten sposób, że lubił sobie przedtem popić na odwagę; młody lakiernik oświadczył więc, że gdy w wieczór przed popisem nauczyciel będzie już w odpowiednim stanie, on „zmajstruje“ coś podczas jego drzemki — potem obudzi go w porę i wyekspedjuje do szkoły.
I gdy wypełniły się dni, nadeszła też chwila sposobna. O ósmej wieczorem budynek szkolny był okazale oświetlony i przystrojony wieńcami i girlandami z liści i kwiatów. Nauczyciel siedział jak na tronie na fotelu, ustawionym na wysokiem podjum, za nim połyskiwała czarna tablica. Na twarzy jego rozlana była łaskawość. Po trzy szeregi ławek po jednej i po drugiej stronie i sześć szeregów na froncie były zajęte przez dygnitarzy miejskich i rodziców dzieci. Po lewej stronie, za ławkami obywateli, było szerokie, specjalnie wzniesione podjum, na którem siedziały dzieci, mające wystąpić w popisach: rzędy chłopczyków, umytych i wystrojonych aż do ostatnich granic ich niezadowolenia; rzędy chłopaków o głupawym wyglądzie; bielące się jak śnieg ławki z dziewczynkami i panienkami, ustrojonami w batysty i muśliny, widocznie przejętemi dumną świadomością, że mają obnażone ramiona, antyczne biżuterje po babkach, czerwone i niebieskie wstążki i kwiaty we włosach. Reszta sali wypełniona była dziatwą, występującą tylko w charakterze widzów.
Zaczęły się popisy. Maleńki chłopczyk wystąpił i zadeklamował z cielęcym wyrazem twarzy
— Jestem sobie chłopczyk mały.
Ale mówca doskonały — i t. d.
akompanjując sobie dokładnie odmierzonemi, spazmatycznemi ruchami, któreby mogła wykonywać maszyna, oczywiście, gdyby była troszkę zepsuta. W śmiertelnych potach dobił nareszcie szczęśliwie do końca, zdobywając rzęsiste oklaski, wykonał ukłon bardzo wystudjowany i bardzo niezgrabny i wycofał się.
Maleńka, zawstydzona dziewczynka wygłosiła wierszyk:
— Maniusia mała
Baranka miała — i t. d.
zrobiła dyg, budzący litość, otrzymała swoją porcję oklasków i usiadła czerwona i szczęśliwa.
Tomek Sawyer wystąpił pełen dumnej pewności siebie i rozpoczął z grzmiącym patosem wśród huraganu szalonych ruchów nieśmiertelną odę:
— O, daj mi wolność lub śmierć daj!
Ale urwał w połowie. Chwyciła go okropna trema, kolana zaczęły się pod nim trząść, coś go ścisnęło za gardło, dusił się. Prawda, że miał za sobą wyraźną sympatję zgromadzonych, ale i ich milczenie było jego udziałem, a to było znacznie gorsze od sympatji. Nauczyciel zmarszczył brwi, i to dopełniło reszty. Tomek walczył chwilkę, ale musiał się wreszcie wycofać, pobity haniebnie. Dały się słyszeć słabe próby oklasków, które wkrótce zamarły.
Teraz nastąpiło: „Stoi chłopiec na płonącym pokładzie“, „Zginęli Asyryjczycy“, i inne perły deklamacji. Potem przyszły popisy w czytaniu. Nieliczna klasa łacińska wyszła z honorem. Nadszedł punkt kulminacyjny wieczornego programu: oryginalne „wypracowania“ młodych dam. Każda wychodziła na sam skraj podjum, chrząkała, podnosiła wgórę manuskrypt (obwiązany zalotną wstążeczką) i zaczynała czytać z pracowitem wydobywaniem „uczucia“ i interpunkcji. Tematy były te same, jakie już przy podobnych okolicznościach opiewały ich matki, babki i niewątpliwie wszystkie ich prababki, aż wstecz do wojem krzyżowych: „Przyjaźń”; „Wspomnienia minionych dni”; „Religja w dziejach”; „Kraina marzeń”; „Korzyści kultury”; „Formy rządów politycznych, ich podobieństwa i różnice”; „Melancholja”; „Miłość synowska”; „Serdeczne życzenie”, i t. d. i t. d
Nutą przewodnią tych wypracowań była rozdmuchiwana z zamiłowaniem melancholijna zaduma. Dalej odznaczały się one bujną rozrzutnością „pięknych zwrotów“ i tak bez opamiętania ujeżdżały pewne uprzywilejowane wrażenia i przenośnie, że te nieszczęsne rumaki padały z wyczerpania. Okaleczającem i odrazu w oczy rzucającem się osobliwem piętnem wszystkich tych wypracowań były nieuniknione, namaszczone morały, doczepione do każdego, jak kiwający się kusy ogonek. Wszystko jedno, o jaką kwestję chodziło; mózg musiał tak długo wyprawiać łamańce, aż udało mu się każde zagadnienie tak ugnieść i spreparować, by mogło zbudować każdy umysł, nastrojony moralnie i religijnie. Jaskrawa obłuda tych tworów powinnaby być wystarczającym powodem, by je na zawsze usunąć z praktyki szkolnej; niestety i dziś jeszcze grasują one i będą może grasowały do końca świata. W naszym kraju niema wprost szkoły, w którejby młode panny nie poczuwały się do koniecznego obowiązku kończenia wypracowań morałem. Łatwo dałoby się stwierdzić, że im pustsza autorka, im mniej religijna, tem dłuższy jej morał i tem nielitościwiej pobożny. Ale dość tego. Prawdy, głoszone we własnej ojczyźnie, mają zawsze przykry posmak. Wróćmy do popisu.
Pierwsze wypracowanie, które zostało odczytane, miało tytuł: „Czy to jest życie?” Może czytelnik będzie miał cierpliwość posłuchać trochę.
„Z jakim rozkosznym zachwytem, z jakiem drżeniem serca wyczekuje młodociana dusza na powszednich drogach żywota tych radosnych wydarzeń, jakie ma jej przynieść życie! Wyobraźnia pracuje niestrudzenie, malując jej różowemi barwami cudowne obrazy przyszłego szczęścia. W myślach ta żądna rozkoszy niewolnica świata widzi siebie wśród zgiełku olśniewających przepychem zabaw, „podziwiająca i podziwiana“. Jej wdzięczna postać, przystrojona w szatę białą i miękką jak puch śniegowy, wiruje po zaklętych ogrodach w oszołamiającym tańcu. W całem radującem się zebraniu jej oko świeci najjaśniej, jej krok jest najlżejszy. Wśród takich rozkosznych marzeń szybko mknie czas i wybija nareszcie upragniona godzina jej rzeczywistego wejścia do Elizjum świata, które w jej marzeniach w tak cudne przystroiło się barwy. Olśnionym jej oczom wszystko wydaje się jak z bajki. Każde nowe przeżycie jest cudowniejsze od poprzedniego. Ale wkrótce przekonywa się, że pod tą olśniewającą powłoką zewnętrzną kryje się pustka i nicość. Pochlebstwa, które słodko niegdyś kołysały jej duszę, brzmią w jej uszach niemiłym zgrzytem; z sali zabaw prysnął urok; z naddartem zdrowiem, zgorzkniała, odwraca się od wszystkiego, bo złudne radości tego świata nie mogą ukoić tęsknoty jej duszy!”
I tak dalej i tak dalej. Już podczas czytania dawały się słyszeć potakujące szepty, którym towarzyszyły od czasu do czasu takie półgłośne wykrzykniki: „Ach, jakie to cudowne!” „Ach, jakie to wymowne!” „Ach, jakie to prawdziwe!” i t. d.; gdy zaś nadeszło zakończenie ze szczególnie wstrząsającym morałem, poklask był entuzjastyczny.
Potem podniosła się wysmukła, melancholijna dziewczyna, której sentymentalna twarz odznaczała się „interesującą“ bladością, mającą swe źródło w pigułkach i złem trawieniu. Odczytała ona „poemat“. Następujące strofy wystarczą:
Żegnaj mi, Alabamo, żegnaj ukochana,
Muszę teraz porzucić ten kraj sercu miły,
Smutkiem wezbrało serce, niby krwawa rana,
I czarowne wspomnienia duszę rozpaliły!
Ileż razy stąpałam po twych kwietnych lasach,
Gdzie pieniła się groźna Tallapuzy fala,
Szmer Talazy kołysał mię do snu w tych czasach,
A Aurora promykiem pieściła mię zdala!
Więc mi nie wstyd, że serce me tak rzewnie szlocha,
Że łzy płyną z mych oczu, ach, bez ukojenia!
Bo nie obcy kraj rzucam, lecz ten, co mię kocha,
Nie za obcymi ludźmi ronię te westchnienia!
Ojczyzną mą i domem był ten kraj uroczy,
Jego doliny, wieże — tam żyłam jak w niebie!
Więc choć ścichnie me serce, choć się zawrą oczy,
Zawsze, o Alabamo, będę kochać ciebie!
Mało było takich, którzy wiedzieli coś o Aurorze, ale wszyscy uznali wiersz za cudowny.
„Ciemna i burzliwa była noc. Na wysokiem sklepieniu niebieskiem nie migotała ani jedna gwiazda; głuche odgłosy huczącego grzmotu bezustannie drżały w uchu, a straszne błyskawice rozjaśniały gniewnie ciemne komnaty i zdawały się szydzić ze sławnego Franklina, który chciał mocy ich narzucić kajdany! Nawet szalejące wichry opuściły swe tajemnicze przybytki i wiały — na wszystkie strony, jakgdyby ich pomoc miała dzikość widowiska uczynić jeszcze dzikszą. W takiej godzinie, tak ciemnej, tak przeraźliwej, dusza moja wzdychała do ludzkiego współczucia, gdy w tem:
Najdroższa moja siostra, przyjaciółka, duszy mej umiłowanie,
Ma powiernica, przewodniczka ma — stanęła przy mnie niespodzianie.
Zjawiła się, jak jedna z owych świetlanych postaci, które w wyobraźni romantyków i młodych przelatują po słonecznych drogach Edenu, niby królowa piękności, nie mająca na sobie innej ozdoby, tylko przystrojona w swój nieziemski czar. Tak lekki był jej krok, że gdyby nie jakieś magiczne drżenie, którem mnie przeniknęło jej uduchowione dotknięcie i pozwoliło mi odczuć jej obecność, byłaby jak inna, nienarzucająca się oczom ziemska piękność, przeszła niepostrzeżona, nieodczuta, Dziwny smutek leżał na jej obliczu, jak lodowe łzy na szacie Grudnia, gdy wskazała na walczące z sobą ha dworze wrogie żywioły i kazała mi się przyjrzeć dwum istotom...“
Te koszmary nocne zajmowały dziesięć stronic rękopisu i kończyły się morałem tak niemiłosiernie zabijającym wszelkie nadzieje tych, którzyby się odważyli nie być prawowiernymi synami kościoła prezbiterjańskiego, że praca otrzymała pierwszą nagrodę i została uznana wogóle za największy sukces tego wieczoru. Burmistrz, wręczając autorce nagrodę, wygłosił gorące przemówienie, w którem wyraził się, że „była to rzecz najwymowniejsza, jaką kiedykolwiek w życiu słyszał, i że nawet sam wielki Daniel Webster byłby z niej dumny“.
Nawiasem dodać należy, że ilość wypracowań, w których przeważał wyraz „uroczy“, a przeżycie człowieka nazywało się „stronicą księgi żywota“, osiągnęła uświęcony zwyczajem poziom.
Nauczyciel, którego łaskawość dochodziła już prawie do czułości, odsunął krzesło, odwrócił się do publiczności tyłem, i począł na czarnej tablicy kreślić kontury Ameryki, by przystąpić do popisu z geografji. Ale jego niepewna ręka źle się wywiązała z zadania i stłumiony chichot przebiegł po sali. Wiedział, co to znaczy, i zebrał się w sobie, aby poprawić mapę. Starł i zaczął rysować na nowo. Ale z pod jego ręki wychodziły linje jeszcze mniej udane, a śmiech rósł. Skupił się jeszcze mocniej, z wyraźnem postanowieniem, aby się nie dać zbić z tropu objawami wesołości. Czuł, że wlepione są w niego wszystkie oczy. Zdawało mu się, że już jest na dobrej drodze, że mu się Ameryka udaje, a jednak śmiechy trwały dalej; najwyraźniej wzmagały się nawet.
I był powód po temu. Nad klasą na poddaszu znajdowała się mała izdebka, w której podłodze był otwór tuż nad jego głową. Tym otworem począł powoli zjeżdżać nadół kot na sznurku. Głowę miał owiniętą szmatą, aby nie miauczał. Podczas tej podróży wyginał się wgórę i czepiał się sznurka, potem znowu opadał nadół, a pazury jego chwytały tylko powietrze. Śmiechy stawały się coraz zuchwalsze, a kot był już tylko o sześć cali od zajętej ważniejszemi sprawami głowy nauczyciela; niżej, niżej, jeszcze trochę... i kot z rozpaczą chwycił perukę, wczepił się w nią pazurami... i natychmiast wyjechał otworem wgórę, trzymając w szponach zdobycz wojenną! Co za wspaniały blask bił teraz od łysiny nauczyciela, którą mały lakiernik wyzłocił!
Posiedzenie zostało zerwane. Chłopcy byli pomszczeni. Zaczęły się wakacje.
Tomek wstąpił do nowego stowarzyszenia. „Wyznawców Wstrzemięźliwości“, gdyż pociągały go ich wspaniałe „insygnja“. Ślubował przez cały czas swego członkostwa nie palić, nie żuć tytoniu i nie kląć. Zrobił ciekawe odkrycie — mianowicie, że przyrzeczenie nierobienia czegoś jest najskuteczniejszym w świecie środkiem, by właśnie tego pragnąć i robić. Wprost dręczyło go i nie dawało mu spokoju, że nie może palić ani kląć. Pożądanie rzeczy zakazanych urosło do takich rozmiarów, że od wystąpienia ze związku powstrzymywał go tylko wzgląd na to, że nie będzie mógł paradować z wspaniałą czerwoną szarfą. Nadszedł dzień czwarty lipca[3], ale Tomek zrezygnował jeszcze wcześniej; zrzucił z siebie pęta po upływie czterdziestu ośmiu godzin, gdy go zawiodła ufność, jaką pokładał w starym panu Frazer, sędzi pokoju, który podobno był już umierający; Tomek liczył, że niewątpliwie sprawią mu jako wielkiemu dygnitarzowi okazały pogrzeb. Przez trzy dni był mocno zaniepokojony stanem sędziego i łaknął wieści o nim. Czasem nadzieje jego rosły tak bardzo, że miał wielką ochotę wydobyć nowe odznaki i odbyć próbę przed lustrem. Ale sędzia posiadał dziwną metodę zwlekania, która zbijała z tropu. Wreszcie rozeszła się wieść, że mu się polepszyło i że wraca do zdrowia. Tomek był zniechęcony i urażony. Zgłosił więc wystąpienie — i tej samej nocy nastąpiła recydywa i sędzia umarł. Tomek postanowił nigdy nie obdarzać podobnych ludzi zaufaniem. Pogrzeb był wspaniały. „Wyznawcy Wstrzemięźliwości“ wystąpili z paradą, która zdawała się być umyślnie obliczona na to, by zabić zazdrością niedawnego ich członka.
Ale Tomek był zato wolny; i to coś znaczyło. Mógł palić i kląć, ale ku wielkiemu swemu zdziwieniu spostrzegł, że wcale ku tem u nie ma ochoty. Sam fakt, że mu było wolno odebrał sprawie urok i zupełnie odeszła go ochota.
Ze zdumieniem też zrobił Tomek odkrycie, że tak upragnione wakacje zaczęły mu jakoś ciążyć.
Spróbował pisać dziennik, ale ponieważ w ciągu trzech dni nic się nie wydarzyło, zaprzestał.
Pierwszem zdarzeniem było przybycie grupy śpiewaków murzyńskich, co było sensacją. Tomek i Joe Harper utworzyli również trupę i przez dwa dni pławili się w szczęściu.
Nawet święto czwartego lipca było poniekąd fiaskiem, bo padał ulewny deszcz i nie było skutkiem tego pochodu, a największy człowiek na świecie (jak sądził Tomek), pan Benton, senator Stanów Zjednoczonych, sprawił mu straszliwe rozczarowanie, nie miał bowiem dwudziestu pięciu stóp wzrostu i daleko mu nawet było do tego.
Przyjechał cyrk. Chłopcy urządzili także cyrk w namiotach z podartych dywanów i dawali przez trzy dni przedstawienia, za opłatą trzech szpilek od chłopca, a dwóch od dziewczyny — ale i cyrku zaniechali szybko.
Przyjechał magnetyzer i frenolog i odjechał, a w miasteczku zrobiło się jeszcze bardziej pusto i nudno, niż przedtem.
Odbyło się kilka zabaw dziecięcych, ale były tak rzadkie i tak piękne, że czas między jedną a drugą był tem trudniejszy do zniesienia.
Becky Thatcher na czas wakacyj wyjechała do rodziców, którzy mieszkali w Konstantynopolu — życie Tomka zostało więc odarte ze wszelkich jasnych stron.
Straszna tajemnica mordu była jego chroniczną chorobą. Była ona rakiem, który nieustannie a boleśnie toczył jego duszę.
Potem przyszła odra.
Przez długie dwa tygodnie był Tomek więźniem w domu, umarłym dla świata i jego wydarzeń. Był bardzo chory i nic go nie interesowało. Gdy wreszcie stanął na nogach i po raz pierwszy powlókł się chwiejnym krokiem do miasta, spostrzegł, że we wszystkiem, co żyło, dokonała się jakaś smutna zmiana. Przyszło mianowicie „religijne odrodzenie“ i wszystko stało się ogromnie nabożne — nietylko dorośli, ale nawet chłopcy i dziewczęta.
Tomek wałęsał się po ulicach, licząc na to, że może uda mu się natknąć na jakąś grzeszną osobę, którą powitałby z radością, ale spotykały go wszędzie same rozczarowania. Joego zastał na studjowaniu Pisma Świętego — i uciekł smutny przed tym przygnębiającym widokiem. Do Bena Rogersa przyszedł w chwili, gdy się wybierał odwiedzać ubogich z koszykiem, naładowanym różnemi prowjantami. Potem odwiedził Jima Hollisa i dowiedział się od niego, że odrę powinien uważać za dobrodziejstwo i palec boży. Każdy napotkany chłopak dorzucał coś jeszcze do tego kamienia, który mu spadł na serce; a gdy w rozpaczy schronił się na łono swego przyjaciela Hucka i został przywitany sentencją z Pisma Świętego, ugiął się zupełnie pod naciskiem brzemienia i zawlókł się do domu, do łóżka, przekonany święcie, że on jeden w całem mieście jest zgubiony i potępiony na wieki.
Tej nocy rozpętała się straszliwa burza z ogłuszającemu piorunami, oślepiającemi błyskawicami i ulewnym deszczem. Tomek nakrył głowę kołdrą i czekał w trwożliwem naprężeniu na swoje przeznaczenie, bo nie miał ani cienia wątpliwości, że cała ta awantura była z jego powodu. Był przekonany, że przeliczył się co do miary cierpliwości mocy niebieskich — i oto są następstwa tego. Gdyby ktoś chciał żabie muchę, wytaczając przeciw niej baterję armat, Tomek uważałby to niewątpliwie za marnowanie energji i amunicji, — ale zupełnie bez poczucia sprzeczności przyjmował fakt, że urządza się taką kosztowną burzę z piorunami, by zgładzić z powierzchni ziemi takiego lichego robaczka jak on.
Nareszcie burza przesiliła się i ustała, nie spełniwszy swego posłannictwa. Pierwszym odruchem Tomka było podziękować Bogu i poprawić się; drugim — czekać, bo może i tak druga burza nie tak prędko przyjdzie.
Wreszcie miasto zostało wytrącone z ospałości, i to w sposób bardzo gwałtowny. Rozpoczęła się rozprawa sądowa w sprawie morderstwa. Stała się ona wyłącznym przedmiotem wszystkich rozmów w mieście. Tomek nie mógł sobie wprost dać rady. Każda wzmianka o morderstwie przenikała go nawskroś zimnym dreszczem, bo udręczone sumienie i lęk wietrzyły w każdej takiej uwadze „pułapki“, stosowane dla wybadania go. Nie miał wprawdzie pojęcia, jakim sposobem mogłoby paść na niego podejrzenie, że wie coś o mordercy, ale mimo to czuł się przy każdej takiej rozmowie nieswojo. Ciągle zalewał go zimny pot. Odciągnął Hucka nabok, chcąc pomówić z nim na osobności, by dać folgę zawiązanemu dotąd językowi i podzielić się z drugim nieszczęśliwcem ciężarem niepokoju, a przez to poniekąd i sobie samemu ulżyć. Chciał się przytem upewnić, że Huck rzeczywiście nic nie wygadał.
— Huck, czy mówiłeś komu o tem?
— O czem?
— No, wiesz przecie!
— Aha... Ależ naturalnie, że nie!
— Ani słowa?
— Ani słóweczka, jak mi Bóg miły! Dlaczego pytasz?
— Trochę byłem niespokojny.
— Ależ Tomku, przecież najwyżej w dwa dni byłoby po nas, gdyby się to wydało! Dobrze o tem wiesz.
Tomek był już spokojniejszy. Po chwili zapytał znowu:
— Huck, ale prawda, że nie dałbyś się przez nikogo zmusić, aby się z tem wygadać?
— Wygadać się? Chyba gdybym chciał, żeby mnie ten łajdak mieszaniec zgładził ze świata, inaczej nie!
— No, to wszystko w porządku! Ja także myślę, że jesteśmy bezpieczni, póki trzymamy język za zębami. Ale wiesz co, przysięgnijmy dla większej pewności jeszcze raz!
— Dobrze! Przysięgli więc jeszcze raz wśród straszliwego ceremonjału.
— Co ludzie gadają, Huck? Bo ja słyszałem bardzo wiele.
— Co gadają? Ciągle tylko Muff Potter, Muff Potter, Muff Potter! Za każdym razem, gdy to słyszę, aż mnie pot zalewa i najchętniejbym wlazł w mysią dziurę.
— Tak samo i ze mną się dzieje. Ale zdaje się, że biedak będzie się musiał pożegnać z tym światem. Czy ci go nie żal?
— Ciągle... ciągle... Coprawda, niewiele on tam wart, ale to przecież poczciwiec, nigdy nikom u nic złego nie zrobił. Ot, ryb czasem nałowi, żeby mieć się za co upić, włóczęga prawdziwy... ale Boże mój, to robią wszyscy, a przynajmniej bardzo wielu... pastorowie i tak dalej. Ale to porządny chłop... raz dał mi pół ryby, choć drugą połową wcale się nie najadł, i często mnie wspomagał, gdy mi się nie szczęściło.
— Tak, Huck. A mnie naprawiał latawce i przywiązywał haczyki do wędek. Ach, żebyśmy go mogli jakoś wyciągnąć z tej biedy!
— Ależ, Tomku, to niemożliwe! Zresztą, toby się na nic nie zdało, bo zarazby go znowu schwytali!
— Tak, to prawda, ale to strasznie słuchać, kiedy go tak przeklinają, jak djabła... a przecież on tego nie zrobił!
— Tak samo jest i ze mną, Tomku. Boże! wszyscy mówią, że takiego krwiożerczego łotra jeszcze na świecie nie było, i dziwią się, że go tak długo ziemia nosi!
— Tak, tak; i tak ciągle. Słyszałem, jak mówili, żeby go zlinczować, gdyby się teraz przypadkiem wykręcił.
— I napewno to zrobią!
Długo tak jeszcze rozprawiali, ale nie zdołali rozproszyć swych czarnych myśli. Gdy zapadł zmierzch, kręcili się wpobliżu odosobnionego więzienia, w jakiejś nieokreślonej nadziei, że się stanie coś, co zdejmie im ciężar z serca. Ale nie stało się nic takiego. Widocznie ani aniołów ani wogóle żadnych nadziemskich istot ten nieszczęsny więzień wcale nie obchodził.
Chłopcy zrobili to, co już często robili przedtem; podeszli do kraty więziennej i dali Potterowi trochę tytoniu i zapałek. Więzień umieszczony był nadole, a dozorców nie było.
Jego wdzięczność za ich dary już dawniej raniła im serca, a teraz sprawiała im prawdziwą mękę. Czuli się najpodlejszymi w świecie tchórzami i zdrajcami, gdy Potter mówił:
— Bardzo dobrzy byliście dla mnie, moi chłopcy, lepsi, niż ktokolwiek inny. Nie zapomnę wam tego, o nie! Nieraz sobie powiadam: „Łatałem zawsze wszystkim chłopcom latawce i zabawki, pokazywałem im najlepsze miejsca do łowienia ryb i byłem ich przyjacielem, gdzie tylko mogłem, a oni wszyscy zapomnieli o starym Potterze, gdy jest w nieszczęściu, tylko Tomek nie zapomniał i Huck nie zapomniał, i ja o nich również nie zapomnę!” Tak, chłopcy, popełniłem rzecz okropną; byłem widocznie pijany i nieprzytomny. Tylko tak mogę to sobie wytłumaczyć. A teraz muszę wisieć za to, i słusznie. Zupełnie słusznie, tak będzie może najlepiej. Tak myślę i jestem tego pewien. Ale nie mówmy o tem! Nie chcę zasmucać waszych młodych serduszek, bo byliście moimi przyjaciółmi. Ale co to chciałem powiedzieć: nie pijcie, na Boga, nie pijcie, jeśli nie chcecie się dostać tu, gdzie ja jestem! Podejdźcie trochę bliżej, tak, tak! Co to za pociecha widzieć takie miłe twarzyczki, gdy się siedzi w błocie po uszy, i wszyscy stronią od człowieka, jak od zapowietrzonego! Tylko wy nie! Poczciwe, kochane twarze... poczciwe, kochane twarze! Niech jeden wlezie drugiem u na plecy, bym was pogłaskał... Tak... Teraz podajcie mi jeden i drugi rękę. Wasze przejdą przez kraty, ale moje są za grube. Małe rączki, słabiutkie, a przecieżone tak wiele pomogły Muffowi Potterowi i zrobiłyby jeszcze więcej, gdyby tylko mogły...
Tomek wrócił do domu w opłakanym nastroju, a sny jego tej nocy pełne były przeraźliwych zjaw.
Na drugi i na trzeci dzień wałęsał się stałe wpobliżu budynku sądowego. Jakaś nieprzeparta moc pchała go do środka, i musiał skupiać wszystkie siły, by się jej oprzeć. To sam o działo się z Huckiem. Unikali się jednak starannie. Co pewien czas jeden i drugi oddalał się od budynku, ale jakaś tajemnicza siła przyciągała ich zpowrotem.
Tomek nastawił uszu, gdy grupa przysłuchujących się rozprawie wychodziła z budynku, ale słyszał same niepocieszające wieści. Sieć dowodów coraz nielitościwiej oplatała biednego Pottera. Przy końcu drugiego dnia opowiadano w mieście, że zeznania Indjanina Joego są pewne i niezbite, i że nie można mieć najmniejszej wątpliwości, jaki będzie wyrok.
Tomka nie było w domu do późnej nocy. Wrócił oknem. Znajdował się w stanie silnego podniecenia. Godziny cale upłynęły, zanim zasnął.
Całe miasteczko zebrało się w sądzie nazajutrz, w rozstrzygający dzień. Obie płci były jednakowo reprezentowane w natłoczonej sali. Po długiem czekaniu przysięgli weszli jeden za drugim i zajęli miejsca. Zaraz potem wprowadzono Pottera zakutego w kajdany. Był blady, wychudły i przerażony. Wiedział, że znikąd nie może się spodziewać ratunku. Usiadł tak, że wszystkie ciekawe oczy mogły mu się dokładnie przyglądać. Niemniejszą uwagę zwracał na siebie pół-Indjanin Joe, z twarzą obojętną, jak zwykle. Znowu pauza, potem weszli sędziowie i przewodniczący obwieścił, że rozprawa rozpoczyna się. Nastąpiły zwykłe poszepty osób, należących do sądu, i zbieranie akt. Te szczegóły i wynikające z nich opóźnienie wytworzyły nastrój pełen oczekiwania, podniecenia i grozy.
Wezwano pierwszego świadka, który zeznał, że w dniu, w którym zbrodnię odkryto, widział nad ranem Muffa Pottera, myjącego się w potoku, i że ten uciekł zaraz, gdy spostrzegł, że jest obserwowany. Po kilku dalszych pytaniach przewodniczący powiedział:
— Pan obrońca ma głos!
Więzień podniósł na chwilę oczy, ale spuścił je znowu, gdy jego obrońca oświadczył:
— Nie mam pytań dla świadka.
Następny świadek zeznał, że znalazł nóż przy Zamordowanym. Przewodniczący znowu rzekł:
— Pan obrońca ma głos!
— Nie mam pytań, — odparł adwokat Pottera.
Trzeci świadek zeznał pod przysięgą, że nóż ten widział często u Pottera.
— Pan obrońca ma głos!
Obrońca znowu oznajmił, że nie ma pytań.
Na twarzach słuchaczów poczęło się malować zaniepokojenie, czy ten adwokat ma zamiar poświęcić życie swego klienta bez najmniejszej próby uratowania go?
Dalsi świadkowie zeznali, że zachowanie Pottera, gdy go przyprowadzono na miejsce mordu, dowodziło jego winy. I oni odeszli od barjery, nie otrzymawszy ze strony adwokata ani jednego pytania.
Każdy szczegół obciążających zdarzeń, jakie zaszły owego pamiętnego dnia na cmentarzu, a które obecni bardzo dokładnie pamiętali, został potwierdzony przez wiarogodnych świadków, ale obrońca Pottera nie brał ich w krzyżowy ogień pytań. Zdumienie i niezadowolenie sali wyraziło się pomrukami, które pociągnęły ze sobą naganę i upomnienie ze strony przewodniczącego. Przewodniczący rzekł wreszcie:
— Wobec zaprzysiężonych zeznań obywateli, których zgodność wyklucza wszelką, wątpliwość, jesteśmy zmuszeni według naszej najlepszej wiedzy i sumienia uznać tego nieszczęsnego, którego tu przed kratami widzicie, winnym strasznej zbrodni. Przewód sądowy skończony.
Straszny jęk wydarł się z piersi Pottera. Na sali zapanowała śmiertelna cisza. Niejeden mężczyzna był wzruszony, a niejedna kobieta objawiała swoje współczucie łzami. Adwokat powstał i przemówił:
— Wysoki Trybunale! Na początku rozprawy zapowiedziałem przeprowadzenie dowodu, że mój klient popełnił ten straszny czyn w stanie niepoczytalności, spowodowanej nadmiarem trunków. Obecnie zmieniłem zdanie: na ten argument nie będę się wcale powoływał.
Zwrócił się do woźnego:
— Wprowadźcie Tomasza Sawyera!
Zdumienie i osłupienie odmalowało się na wszystkich twarzach, nie wyjmując Pottera. Wszystkie oczy wpiły się z największem zaciekawieniem w Tomka, gdy zbliżył się, by zająć miejsce na ławie świadków. Był bardzo zmieszany i zalękniony.
Został zaprzysiężony.
— Tomaszu Sawyer, gdzie byłeś siedemnastego czerwca o północy?
Tomek rzucił okiem na kamienną twarz pół-Indjanina Joego, i język odmówił mu posłuszeństwa. Cała sala słuchała z zapartym oddechem, ale ani jedno słowo nie mogło się z ust chłopca wydostać. Po jakimś czasie jednak zdobył się na odwagę i włożył jej tyle przynajmniej w swój głos, że część obecnych usłyszała:
— Na cmentarzu.
— Mów głośniej! Nie bój się! Byłeś więc...?
— Na cmentarzu.
Pogardliwe skrzywienie przemknęło po twarzy Indjanina.
— Czy byłeś może wpobliżu grobu Horsego Williamsa?
— Tak, proszę pana.
— Jeszcze trochę głośniej. Jak blisko byłeś?
— Tak jak stąd do pana.
— Byłeś ukryty czy nie?
— Byłem ukryty.
— Gdzie?
— Za wiązami, które rosną tuż nad grobem.
Indjanin Joe drgnął nieznacznie.
— Czy był kto z tobą?
— Tak, proszę pana. Byłem z...
— Zaraz, zaraz, czekaj. Nie wymieniaj swego towarzysza. Wezwiemy go we właściwym czasie. Czy miałeś co z sobą?
Tomek wahał się zakłopotany.
— No, mów, chłopcze, tylko się nie bój! Prawda jest zawsze godna szacunku. A więc z czem tam przyszedłeś?
— Tylko... z... z... ze zdechłym kotem.
Dał się słyszeć lekki śmiech, poskromiony zaraz przez sąd.
— Złożymy później szkielet tego kota jako dowód. A teraz, chłopcze, opowiedz nam wszystko, co widziałeś — opowiadaj po swojemu, jak umiesz — nic nie opuszczaj i nie bój się niczego.
Tomek zaczął najpierw niepewnie, ale potem, gdy się zapalił, słowa jego płynęły coraz swobodniej. Po chwili zamarł wszelki inny głos i słychać było tylko jego słowa. Wszystkie oczy utkwione były w chłopcu. Z otwartemi ustami i przytłumionym oddechem wpatrywali się w niego wszyscy słuchacze, zapominając o czasie, porwani osobliwym urokiem jego pełnego grozy opowiadając. Wzrastające podniecenie doszło do najwyższego punktu, gdy chłopiec rzekł:
— A gdy doktór zamachnął się wiekiem mny i Muff Potter się przewrócił, wtedy Indjanln Joe doskoczył z nożem i...
Tomek był znowu wspaniałym bohaterem, ulubieńcem dorosłych, przedmiotem zazdrości młodzieży. Nazwisko jego zostało nawet uwiecznione w druku, gdyż miejscowy dziennik rozpisywał się o nim. Było nawet kilku takich, którzy przepowiadali, że z pewnością zostanie kiedyś prezydentem, jeżeli przedtem nie zostanie powieszony.
Jak się to zwykle dzieje, bezmyślny świat przytulił teraz Muffa Pottera do swych piersi i tak sam o hojnie obsypywał go czułościami, jak przedtem obelgami. Taki już jest porządek świata i na nic się nie zda gorszyć się tem.
Dni Tomka były dniami świetności i wesela, ale noce były okresami trwogi. Pół-lndjanin Joe zatruwał mu sny, zjawiał się w nich ciągle z oczyma, w których Tomek widział wypisaną swoją zgubę. Największa pokusa nie była zdolna skłonić go do opuszczenia domu po zapadnięciu zmroku.
Huck znajdował się w tym samym stanie okropnego przerażenia. W nocy przed ostateczną rozprawą opowiedział Tomek obrońcy Pottera wszystko, ze szczegółami, i teraz Huck był w strachu, że i jego udział w sprawie wyjdzie najaw, mimo że ucieczka Joego uchroniła go przed mąką składania publicznych zeznań. Wprawdzie biedak wymógł na obrońcy przyrzeczenie zachowania jego udziału w tajemnicy, ale co z tego? Odkąd udręczone sumienie zaprowadziło Tomka w nocy do mieszkania adwokata i wydobyło straszną tajemnicę z jego ust, które były przecież zapieczętowane najgroźniejszemi, najokropniejszemi przysięgami, jakie wogóle istnieją, — zaufanie do całego ludzkiego rodu znikło zupełnie z duszy Hucka. Wdzięczność Muffa Pottera robiła Tomka szczęśliwym, rad był, że przemówił — ale tylko w dzień, bo w nocy żałował, że nie trzymał języka za zębami. Z jednej strony lękał się, że Indjanina nigdy nie złapią, a z drugiej drżał, że go złapią. Ale jednego był pewien, że nigdy nie będzie mógł spokojnie zasnąć, póki ten straszny człowiek nie stanie się trupem i póki on tego trupa nie ujrzy na własne oczy.
Wyznaczono nagrody, przeszukano całą okolicę, ale po mieszańcu Joem zaginął wszelki ślad.
Z St. Louis przybył detektyw, prawdziwy cud świata, węszył, kręcił głową, patrzył mądrze i tajemniczo, i osiągnął zdumiewający sukces, jaki ludzie tego pokroju zawsze zdobywają, mianowicie „wpadł na trop“. Ale „tropu“ nie można powiesić zamiast mordercy, gdy więc detektyw po tym zdumiewającym rezultacie odjechał, niepokój Tomka pozostał taki sam, jak przedtem.
W życiu każdego normalnie rozwiniętego chłopca następuje taki okres, gdy budzi się w nim gwałtowne pragnienie szukania ukrytych skarbów. To pragnienie opanowało pewnego dnia i Tomka. Chciał zaraz skomunikować się z Joem Harperem, ale go nie znalazł. Potem szukał Bena Rogersa, ale ten poszedł na ryby. Naraz natknął się na Czerwonorękiego Hucka. Huck nadawał się doskonale. Odciągnął go nabok i zwierzył mu w zaufaniu, o co chodzi. Huck nie miał nic przeciwko temu. Huck godził się brać udział w każdem przedsięwzięciu, które obiecywało rozrywkę i nie wymagało kapitału, bo rozporządzał kłopotliwym wprost nadmiarem takiego czasu, który nie jest pieniądzem.
— Gdzie będziemy kopać? — zapytał Huck.
— O, gdziekolwiek!
— Jakto, czy wszędzie są ukryte skarby?
— O, nie! One są zakopane w niektórych tylko miejscach, czasem na wyspach, czasem w zbutwiałych skrzyniach między korzeniami starych, obumarłych drzew, i to właśnie w miejscu, gdzie o północy pada cień, a czasem pod progiem domów, w których straszy.
— A kto je zakopuje?
— Hm, oczywiście zbójcy. A ty co myślałeś? Pastorowie może?
— Nie wiem. Jakbym ja je miał, tobym ich z pewnością nie zakopywał. Wydawałbym i żył sobie w dostatku!
— Ja tak samo. Ale zbójcy tak nie robią. Oni zakopują i zostawiają.
— Czy nigdy już po nie nie przychodzą?
— Nie. Wprawdzie mają zamiar kiedyś je zabrać, ale naogół albo zapominają znaków, jakie sobie porobili, albo umierają. Najczęściej leży to tak bardzo długo i rdzewieje, aż wreszcie ktoś znajdzie stary, pożółkły kawałek papieru, który powiada, jak odnaleźć znaki, papier, nad którym trzeba nieraz ślęczeć cały tydzień, zanim się go odcyfruje, bo cały pokryty jest sa em i dziwnemi kreskami i hieroglifami.
— Hiero... jak?
— Hieroglifami, to są, widzisz, takie obrazki i tam dalej, które na pierwszy rzut oka zdają się nic nie oznaczać.
— Czy masz taki papier?
— Nie.
— Więc jak chcesz odnaleźć znaki?
— Nie potrzebuję wcale znaków. Oni zawsze zakopują pod jakimś domem, gdzie straszy, albo na wyspie, albo pod obumarłem drzewem, z którego wystaje, korzeń. Próbowaliśmy już troszkę na wyspie Jacksona, i teraz też możemy od czasu do czasu popróbować. Mamy tu także taki zaklęty dom nad potokiem Cichego Domu, i jest tam mnóstwo takich wystających drzew, bardzo dużo!
— Czy skarb jest pod każdym takim korzeniem?
— Co ty pleciesz! Ależ nie!
— Więc skąd będziesz wiedział, do którego się zabrać?
— Musimy się zabrać do wszystkich.
— Tomku, ależ to zajmie cale lato!
— Więc co z tego? Ale wyobraź sobie, że znajdujesz miedziany garnek, cały zaśniedziały, zardzewiały, a w nim sto dolarów, albo zbutwiałą skrzynię, pełną diamentów. Co?
Huckowi zaświeciły się oczy.
— Cudownie, toby było cudownie! Wiesz, daj mi te sto dolarów, a diamenty ty sobie weź.
— Zgoda. Ręczę ci, że diamentami nie pogardzę. Czasem jeden taki jest wart dwadzieścia dolarów, a niema ani jednego, za któregobyś nie dostał najmniej pół lub całego dolara.
— Co mówisz! Naprawdę?
— Naturalnie. Każdy ci to może potwierdzić. Czy nigdy jeszcze nie widziałeś diamentu, Huck?
— Nie pamiętam...
— O, królowie mają ich moc!
— No tak, Tomku, ale ja nie znam żadnego króla.
— Wierzę ci! Ale jakbyś pojechał do Europy, tobyś widział, jak masami biegają po wszystkich drogach.
— Naprawdę biegają?
— Biegają? Zwarjowałeś! Ależ nie!
— No, to czemu mówisz, że biegają?
— Głuptas! Ja tylko chciałem przez to powiedzieć, że tam mógłbyś ich widzieć, ale nie, że biegają. Naturalnie, pocóż mieliby biegać? Ja tylko mam to na myśli, żebyś ich tam wogóle widział... no, tak, masami, rozumiesz? O, naprzykład starego garbatego Ryszarda!
— Ryszarda! A jak się nazywa?
— On nie ma nazwiska. Królowie nie mają nazwisk, tylko imiona.
— Nie?
— Naturalnie!
— Jeżeli im się tak podoba, to niech tam sobie będzie, ale co do mnie, nie chciałbym być królem i mieć tylko imię jak jaki murzyn. Ale powiedz, gdzie chcesz kopać najpierw?
— Właściwie nie wiem jeszcze. Może zabierzemy się do tego starego drzewa na wzgórzu po drugiej stronie Cichego Domu?
— Dobrze!
Zdobyli jakąś starą, połamaną motykę i łopatę i wybrali się w trzymilową podróż. Przyszli na miejsce zgrzani i spoceni i rzucili się na ziemię w cieniu pobliskiego wiązu, by odpocząć i zapalić fajki.
— Podoba mi się to, — rzekł Tomek.
— Mnie także.
— Powiedz, Huck, gdybyśmy tak tu znaleźli skarb, cobyś ze swoją częścią zrobił?
— Codzień kupowałbym sobie kawałeczek tortu i szklankę wody sodowej i chodziłbym stale do cyrku, kiedy tylkoby przyjechał. Byłyby to wspaniałe czasy!
— A nicbyś nie odkładał?
— Odkładał? Poco?
— No, żeby mieć później z czego żyć!
— Toby się na nic nie zdało, bo jakby mój ojciec kiedy wrócił, a ja jeszczebym coś miał, to by to zaraz zagarnął, a ręczę ci, że onby wszystko prędko przepił. A co ty zrobisz ze swoją połową, Tomku?
— Kupię sobie nowy bęben, i prawdziwy miecz, i czerwoną szarfę, i małego buldoga, i ożenię się.
— Ożenisz się!
— Tak!
— Tomku, ty... ty zwarjowałeś!
— Czekaj, zobaczysz.
— Tomku, ależ to największe głupstwo, jakie wogóle można zrobić. Patrz na moich starych. Ciągle się tylko bili i kłócili. I to nie na żarty. Pamiętam jeszcze.
— To niczego nie dowodzi. Dziewczyna, z którą ja się ożenię, nie będzie się biła.
— Ależ, Tomku, mnie się zdaje, że one są wszystkie jednakowe. Zastanów się! A jakże się ona nazywa, ta twoja dziewucha?
— To nie jest dziewucha, tylko dziewczyna.
— Chyba to wszystko jedno. Jedni mówią dziewucha, inni dziewczyna, ale to przecież na jedno wychodzi. No więc, jak ona się nazywa?
— Powiem ci to kiedyś, nie teraz.
— Jak chcesz! Ale kiedy ty się ożenisz, to wtenczas Już będę zupełnie sam, jakkolek na świecie.
— Ale gdzież tam, będziesz u nas mieszkał! No, ale teraz ruszajmy się, trzeba się zabrać do kopania.
Pracowali w pocie czoła całe pół godziny. Bez skutku. Znowu pół godziny wysiłków, i znowu nic. Huck rzekł wreszcie:
— Czy oni zawsze tak głęboko zakopują?
— Czasami... nie zawsze. Naogól nie. Myślę, żeśmy nie natrafili na właściwe miejsce.
Wybrali więc inne i zaczęli na nowo. Praca szła ciężko, ale szła. Jakiś czas kopali w milczeniu. Wreszcie Huck wsparł się na łopacie, otarł rękawem pot z czoła i zapytał:
— Gdzie chcesz kopać potem, gdy tu skończymy?
— Może zabierzemy się do tego starego drzewa na Cardiff Hill, za domem wdowy.
— Zdaje mi się, że to będzie dobre miejsce.
Ale Tomku, czy nam wdowa nie zabierze skarbu, bo to przecież na jej gruncie!
— Co? Zabierze? Niech spróbuje! Jeśli ktoś znajdzie taki zakopany skarb, to skarb jest jego, bez względu na to, do kogo należy grunt.
To uspokoiło Hucka. Praca została znowu podjęta. Po pewnym czasie Huck zawołał:
— Do licha! to musi być znowu złe miejsce. Jak myślisz?
— Wiesz, Huck, że to bardzo ciekawe. Wprost nie rozumiem. Czasem przeszkadzają czarownice, może i teraz jakaś nam w drogę weszła!
— Głupstwa! Przecież w dzień czarownice nie mają żadnej mocy.
— Prawda, nie pomyślałem o tem. Ach, już wiem, co to jest! Ale też głupcy z nas! Przecież trzeba się najpierw dowiedzieć, gdzie pada cień drzewa o północy, a potem dopiero w tem miejscu kopać!
— A do licha, to dopiero warjaci z nas, że się tu tak pocimy, niewiadomo poco! Do djabła, musimy tu przyjść znowu w nocy, a to okropnie daleka droga. Czy będziesz mógł wyjść z domu?
— Oczywiście! Musimy przyjść jeszcze dzisiaj, bo jak kto zobaczy te dziury, to zaraz pozna, co się święci, i sprzątnie nam skarb z przed nosa.
— Przyjdę dziś w nocy przed twój dom i będę miauczał.
— Dobrze. A teraz pochowajmy w krzakach narzędzia.
W nocy chłopcy zjawili się znowu o umówionym czasie. Siedzieli w cieniu i czekali. Miejsce było odludne, a odwieczna tradycja czyniła tę godzinę groźną i uroczystą. Duchy szeptały w szeleście liści, widma czaiły się w każdym ciemnym kącie i zagłębieniu, głuchemu wyciu psa, dolatującemu zoddali, odpowiadał grobowym głosem puchacz. Groza ogarnęła chłopców, mówili bardzo mało. Wreszcie zdawało im się, że już jest północ. Zaznaczyli miejsce, na które padał cień księżyca, i poczęli kopać. Nadzieje ich rosły, zapał się wzmagał, a wytrwałość wraz z nim. Dół stawał się coraz głębszy, ale za każdym razem, gdy serca ich zaczynały już bić radośnie, kiedy usłyszeli ostry dźwięk żelaza, uderzającego o jakiś twardy przedmiot, doznawali bolesnego rozczarowania, — bo był to tylko kamień lub korzeń. Wreszcie Tomek oświadczył:
— To nie ma celu, Huck, znowu złe miejsce!
— To niemożliwe. Przecież odmierzyliśmy cień na włos.
— Wiem, ale musi w tem być coś innego...
— Co takiego? Domyślaliśmy się tylko północy w przybliżeniu i bardzo możliwe, że to było za wcześnie, albo za późno.
Huck opuścił łopatę.
— Tak jest z pewnością. To dopiero kłopot! Musimy zrezygnować. Dokładnie, na minutę, nigdy nie będziemy mogli północy odgadnąć, a przytem tu jest tak strasznie o tej porze, kiedy uwijają się duchy i czarownice. Ciągle mi się zdaje, że coś za mną stoi, ale boję się odwrócić, bo może i przede mną skrada się coś takiego, co czeka tylko na odpowiednią chwilę. Przez cały czas przechodzą mnie ciarki.
— Mnie także! A przytem zbójcy, gdy zakopują pod drzewem skarb, wkładają tam także nieboszczyka, aby go strzegł.
— O, Boże! Tak, tak. Ciągle się o tem słyszy.
— Tomku, nie chcę mieć z nieboszczykami do czynienia. Zawsze się z nimi ma jakieś kłopoty.
— Ja także nie mam najmniejszego zamiaru budzić ich. A nużby który nagle wysunął czerep i przemówił!
—Tomku, przestań, to straszne!
— Pewnie. I ja czuję się nieswojo.
— Słuchaj, Tomku, porzućmy to miejsce i spróbujmy gdzie indziej.
— Zgoda! Myślę, że tak będzie najlepiej.
— Ale gdzie?
Tomek pomyślał chwilę, potem rzekł:
— Nawiedzony dom! To najlepsze!
— Do licha! Wiesz, Tomku, nie lubię takich domów. Duchy są jeszcze gorsze od nieboszczyków. Taki nieboszczyk może coprawda przemówić, ale nie włóczy się tak w całunie, gdy się go człowiek wogóle nie spodziewa i nie zajdzie ci nagle z tyłu i nie zazgrzyta zębami, jak to robią duchy. Tomku, tegobym nie wytrzymał... tegoby nikt nie wytrzymał!
— No tak, ale duchy chodzą tylko w nocy, a w dzień nic nam nie zrobią, gdy będziemy kopali.
— Dobrze, ale wiesz przecież, że do tego dom u nikt się nie odważy wejść nietylko w nocy ale i za dnia.
— To tylko dlatego, że tam ktoś został zamordowany. Ale i w nocy nic tam się jeszcze nikomu nie pokazało, co najwyżej widziano w oknie jakieś poruszające się niebieskie światełka... to nie są duchy we właściwem znaczeniu.
— Tomku, gdzie się pokaże takie migoczące niebieskie światełko, możesz być pewien, że i duch blisko! To rzecz znana. Wiesz przecie, że tylko duchy używają tych światełek.
— No tak, ale to pewne, że nie pokazują się w dzień, więc niema najmniejszego powodu do obawy.
— Ano, dobrze, zabierzmy się do tego nawiedzonego domu, jeżeli tak chcesz, ale zdaje mi się, że to jednak rzecz niebezpieczna.
Następnego dnia około południa chłopcy powrócili do drzewa, pod którem kopali w nocy, aby zabrać narzędzia. Tomka gnało coś, aby się znaleźć jak najprędzej w nawiedzonym domu. Zapał Hucka był o wiele mniejszy, to też nagle zawołał:
— Czekajno, Tomku, czy wiesz jaki dziś mamy dzień?
Tomek przebiegł w myśli dni tygodnia i oczy jego zabłysły przerażeniem:
— Do licha! Wcale o tem nie pomyślałem, Huck!
— I ja też, teraz dopiero przypomniało mi się nagle, że dziś piątek!
— Niech to djabli wezmą! Nigdy nie można być dość ostrożnym. Ale też mogliśmy się porządnie wpakować, robiąc coś takiego w piątek!
— Mogliśmy? Powiedz raczej: bylibyśmy się wpakowali! Istnieją z pewnością dni szczęśliwe, ale piątek do nich nie należy!
— To wie lada głupiec. Nie wyobrażaj sobie, że jesteś pierwszym, który zrobił to odkrycie, Huck!
— Tego nie twierdzę! Czy może powiedziałem coś podobnego? Ale pomijając już piątek, miałem dziś w nocy wstrętny sen. Śniły mi się szczury.
— Naprawdę? To oznacza zmartwienie. Czy gryzły się?
— Nie.
— Dzięki Bogu. Jeżeli się nie gryzą, to znaczy, że zmartwienie krąży gdzieś wpobliżu nas.
Trzeba się mieć bardzo na baczności, aby go uniknąć. W każdym razie musimy temu dać dzisiaj spokój i będziemy się bawić. Znasz Robin Hooda?
— Nie. Co to za Robin Hood?
— O, to był jeden z największych mężów, jacy wogóle w Anglji żyli — i jeden z najszlachetniejszych. Był zbójcą.
— Cudownie! I a także chciałbym być zbójcą. A na kogo on napadał?
— Tylko na dygnitarzy, biskupów, bogaczów, królów i tym podobnych. Ale biedaków nigdy nie tykał. Kochał ich. Zawsze dzielił się z nimi porówno.
— A, to był pyszny chłop!
— No, pewno, Huck! O, to był najszlachetniejszy człowiek na świecie! Tyle ci tylko mogę powiedzieć, że takich ludzi już dzisiaj niema. Można mu było jedną rękę skrępować, a mimo to drugą pokonałby każdego człowieka w Anglji. A strzałą ze swego cisowego łuku trafiał monetę na półtorej mili w sam środek.
— Co to jest cisowy łuk?
— Nie wiem. Jest to oczywiście jakiś łuk. A Jeżeli kiedy przypadkiem trafi! monetę tylko na krawędzi, to siadał i płakał. Więc bawmy się w Robin Hooda. Powiadam ci, to pyszna zabawa. Ja cię nauczę.
Przez całe popołudnie bawili się Robin Hooda, ale od czasu do czasu posyłali tęskne spojrzenia ku nawiedzonemu domowi, rzucając uwagi o widokach i możliwościach następnego dnia. Gdy słońce poczęło się chylić ku zachodowi, wybrali się do domu, przecinając długie cienie drzew, i znikli w lasach Cardiff Hill.
W sobotę zaraz po południu zjawili się przy starem drzewie. Zapalili sobie, pogwarzyli w cieniu, a potem kopali trochę we wczorajszym dole. Nie mieli wielkiej nadziei, ale Tomek powiedział, że często ludzie porzucali robotę, gdy ich zaledwie sześć cali dzieliło od skarbu — potem przychodził ktoś inny i jednem pchnięciem łopaty wszystko zagarniał. Nie mieli jednak szczęścia. Po pewnym czasie wzięli narzędzia na plecy i odeszli w przeświadczeniu, że nie zaniedbali niczego i wypełnili wszystkie warunki, związane z kopaniem skarbów.
Stanęli przed nawiedzonym domem. W martwem milczeniu, które tu panowało pod piekącemi promieniami słońca, była jakaś groza i niesamowitość, a w samotności i opuszczeniu tego miejsca coś tak przytłaczającego, że przez chwilę nie mieli odwagi wejść do środka. Potem zakradli się do drzwi i zaczęli się lękliwie rozglądać. Mieli przed sobą izbę bez podłogi, zarośniętą zielskiem, ściany odarte z tynku, ruiny pieca, puste otwory okien, nawpół zawalone schody. Weszli ostrożnie, na palcach, z bijącemi sercami. Mówili szeptem; uszy mieli nastawione, aby złowić najlżejszy szmer, a mięśnie napięte, w gotowości do ucieczki w każdej chwili.
Prędko jednak oswoili się, pozbyli lęku i poddali miejsce gruntownym i bacznym oględzinom, zachwycając się przytem swoją odwagą i dziwiąc się jej. Potem postanowili zajrzeć nagórę. Było to niejako odcięcie sobie odwrotu, ale dodali sobie wzajemnie otuchy, i w rezultacie rzucili narzędzia w kąt i wdrapali się po schodach nagórę. Ujrzeli tutaj te same znamiona ruiny. W rogu odkryli komórkę; wydawała im się bardzo tajemniczą i obiecującą, ale spotkał ich zawód, bo nie było w niej nic. Śmiałość i przedsiębiorczość owładnęły nimi znowu w całej pełni. Mieli właśnie zejść nadół i zacząć działać, gdy wtem...
— Cyt! — szepnął Tomek.
— Co takiego? — zapytał szeptem Huck i zbladł ze strachu.
— Cyt! Tu! Słyszysz?
— Tak. O Boże! Uciekajmy!
— Cicho! Ani piśnij! Wchodzą właśnie w drzwi.
Chłopcy rzucili się na ziemię, przytknęli oczy do szpar pomiędzy belkami i leżeli w śmiertelnym strachu.
— Zatrzymali się... Nie, idą... Już są! Na Boga, Huck, ani dźwięku! Och, chciałbym być teraz na drugim końcu świata!
Weszło dwóch mężczyzn. Każdy z chłopców powiadał sobie:
— Pierwszy to stary, głuchoniemy Hiszpan, który niedawno był kilka razy w mieście — ale drugiego nigdy na oczy nie widziałem.
„Drugi“ był to obszarpany, potargany drab o wstrętnym wyrazie twarzy. Hiszpan miał na sobie szeroką pelerynę, broda była skłębiona i siwa, z pod bandyckiego kapelusza spadały na plecy siwe, kołtuniaste włosy, na oczach miał zielone okulary. Gdy wchodzili, mówił coś cicho „drugi“ potem usiedli na ziemi, twarzą do drzwi, oparłszy się plecami o ścianę.
„Drugi“ mówił ciągle, a początkowa jego ostrożność coraz bardziej znikała, i słowa stawały się coraz wyraźniejsze.
— Nie, — mówił, — rozważyłem wszystko i nie zgadzam się na to. To niebezpieczne.
— Niebezpieczne! — warknął „głuchoniemy“ Hiszpan, ku wielkiemu zdumieniu chłopców.
Tchórz!
Na ten głos chłopcy zadrżeli i serca w nich zamarły. To był głos pół-Indjanina Joego! Przez jakiś czas było cicho. Potem Joe rzekł:
— Niem a chyba niebezpieczniejszej rzeczy, jak robota, którą urządziłem tam w mieście, i nic się nie wykryło.
— To co innego. Ale tu, tak daleko od rzeki, i żadnego domu wokoło! Zresztą, jak mogło się coś wykryć, jeżeli nam się nie udało!
— A czyż w tem, że tu przychodzimy w biały dzień, niema niebezpieczeństwa? Każdy, kto nas zobaczy, może mieć podejrzenie.
— Wiem, ale po dokonaniu tej zwarjowanej roboty nie było innego miejsca tak dogodnego, jak to właśnie. Zresztą trzeba wynieść się z tej budy. Chciałem to już wczoraj zrobić, ale nie można się było stąd krokiem ruszyć, bo te piekielne chłopaki bawiły się na wzgórzu i gapiły się prosto na tę chatę.
„Piekielne chłopaki“ zadrżały Znowu na te słowa; pomyśleli, jakie to było szczęście, że przypomnieli sobie o piątku i postanowili jeszcze dzień zaczekać. Żałowali w duchu, że nie czekali jeszcze cały rok.
Dwaj mężczyźni wydobyli coś do jedzenia i posilali się w milczeniu. Po długim czasie odezwał się mieszaniec Joe:
— Słuchaj, chłopie, ty wrócisz sobie teraz w swoje strony, do domu. Będziesz czekał, aż ci nie dam znać. Ja wślizgnę się jeszcze raz do miasta, aby się rozejrzeć i wybadać możliwości. Do tej „niebezpiecznej“ roboty zabierzemy się później. Muszę najpierw wszystko wywąchać i upatrzyć sposobność. A potem do Teksas! We dwóch damy sobie rady!
To było zadowalające rozwiązanie. Zaczęli ziewać i Joe rzekł:
— Jestem śmiertelnie śpiący! Teraz na ciebie kolej czuwać.
Zaszył się w zielska i po chwili już chrapał. Towarzysz trącił go kilka razy i chrapanie ustało. Niebawem wartownik także zaczął się kiwać, głowa jego opadała coraz niżej i niżej... i oto chrapali już obaj.
Chłopcy odetchnęli z ulgą. Tomek szepnął:
— Teraz jest chwila odpowiednia... jazda!
Huck odparł:
— Nie mogą! Umarłbym, gdyby oni się obudzili!
Tomek ciągnął naprzód, Huck wtył. W reszcie Tomek podniósł się cichutko, ostrożnie i postąpił sam naprzód. Ale za pierwszym jego krokiem przegniła belka jęknąła tak przeraźliwie, że zamarł w miejscu, ledwo żywy ze strachu. Nie ponawiał już próby. Chłopcy leżeli, licząc wlokące się leniwo sekundy. Wreszcie zdawało im się, że czas skończył się wogóle, i nawet wieczność już posiwiała; wdzięcznością zabiły ich serca, gdy spostrzegli, że słońce zniżyło się jednak ku zachodowi.
Jedno chrapanie ustało. Joe wstał, potoczył dokoła zaspanym wzrokiem, skrzywił twarz w pogardliwym uśmiechu, widząc, że głowa jego towarzysza opadła aż na kolana, trącił go nogą i zawołał:
— Hej! Piękny z ciebie wartownik, jak mi Bóg miły! Szczęście, że się nic nie stało!
— Do licha! Naprawdę zasnąłem?
— O, tylko troszeczkę, troszeczkę. No, ale teraz, bracie, czas najwyższy ruszyć się. Co zrobimy z tą odrobiną pieniędzy, która nam została?
— Nie mam pojęcia. Najlepiej to tu zostawić, jak robiliśmy zawsze. Niema sensu włóczyć się z tem, póki nie wyniesiemy się zupełnie na południe. Sześćset pięćdziesiąt sztuk srebra — jest co dźwigać.
— Ano, dobrze, trzeba będzie jeszcze raz tu przyjść.
— Ale radziłbym przyjść w nocy, to pewniejsze.
— Dobrze, ale uważaj teraz; sporo czasu może upłynąć, zanim upatrzę sposobność do wykonania naszej roboty; może nam coś wejść w drogę więc to nie jest miejsce bardzo bezpieczne; trzeba należycie zakopać i to głęboko.
— Dobra myśl! — odrzekł drugi opryszek, podszedł do komina, uklęknął, uniósł cegłę z drugiej strony paleniska i wydobył trzos, który zadźwięczał mile. Wyjął z niego trzydzieści czy czterdzieści dolarów dla siebie, tyleż dla mieszańca Joego i oddał mu trzos. Joe klęczał w rogu i grzebał wielkim nożem.
Chłopcy w jednej chwili zapomnieli o strachu i swojem położeniu. Z błyszczącemi oczyma śledzili każde poruszenie złoczyńców. Co za szczęście! Jego ogrom przechodził najśmielsze marzenia! Sześćset dolarów to była suma, która pół tuzina chłopców mogła zamienić w bogaczy! Tu były najpomyślniejsze widoki dla poszukiwaczy skarbów! Tu nie było dręczącej niepewności, gdzie kopać! Co chwila mrugali na siebie — wymowne mruganie i co do znaczenia zupełnie jasne; oznaczało ono poprostu: „Czy się nie cieszysz, że jesteś tutaj?“ Nóż Joego uderzył o coś twardego.
— Hej! — zawołał.
— Co takiego? — zapytał jego towarzysz.
— Jakaś zmurszała deska... nie, zdaje się, że jakaś skrzynia. Chodźno tu, pomóż mi, zaraz zobaczymy, co to. Patrz, wybiłem dziurę.
Włożył rękę i wyciągnął ją zaraz.
— Chłopie, to pieniądze!
Obaj badali garść monet. Były złote. Chłopcy nagórze byli tak samo podnieceni i zachwyceni, jak przestępcy pod nimi.
Towarzysz Joego rzekł:
— Z tem załatwimy się natychmiast. Tam w rogu wśród zielska, po drugiej stronie pieca, leży stara, zardzewiała motyka. Przed minutą ją tam widziałem.
Skoczył i przyniósł motykę i łopatę chłopców. Joe ujął motykę, obejrzał ją uważnie, pokręcił głową, mruknął coś do siebie, potem zabrał się do roboty.
Wkrótce skrzynia znalazła się na wierzchu. Była niezbyt wielka, okuta żelazem, i musiała być kiedyś bardzo masywna, zanim ją nadgryzł ząb czasu. Przez chwilę oglądali skarb w niemym zachwycie.
— Człowieku, tu są grube tysiące! — rzekł pół-Indjanin.
— Ciągle chodziły wieści, że banda Murrela grasowała tu przez jedno lato... — zauważył drugi złoczyńca.
— Wiem o tem, — odparł mieszaniec, — i zdaje się, że to prawda.
— Teraz już twoja wyprawa niepotrzebna!
Mieszaniec zmarszczył brwi.
— Nie znasz mnie! Nie wiesz zresztą, co się z tą sprawą wiąże. Tu nie chodzi o rabunek, ale o zemstę. — Oczy jego błysnęły groźnie. — Potrzebuję twojej pomocy. Gdy się z tem załatwimy, wówczas jazda do Teksas! Idź do domu do swojej starej i bachorów i czekaj, aż cię zawołam!
— Niech i tak będzie, jeżeli koniecznie chcesz. A co z tem zrobimy? Zakopiemy zpowrotem?
— Tak. — (Zachwyt u góry.) — Nie! Do stu piorunów, nie! — (Rozczarowanie u góry.) Omal nie zapomniałem. Na tej motyce jest świeża ziemia! (Chłopcy mdleją ze strachu.) — Co tu robi motyka i łopata? Kto to przyniósł i gdzie się podział? Nie słyszałeś czego? Nic nie widziałeś? Jakto! Zakopać, żeby zobaczyli świeżą ziemię? Tegoby jeszcze brakowało! Niema głupich! Zabierzemy to do mojej kryjówki.
— Tak, rzeczywiście. A to dopiero osioł ze mnie, żem na to nie wpadł! Masz na myśli numer pierwszy?
— Nie... numer drugi... pod krzyżem. Tamto miejsce jest niebezpieczne, zanadto dostępne.
— Zgoda. Ściemnia się, najwyższy czas wyruszyć stąd.
Pół-Indjanin Joe wyprostował się, podszedł do jednego okna, do drugiego, rozglądając się badawczo na wszystkie strony. Naraz rzekł znowu:
— Kto mógł tu przynieść te narzędzia? Może są nagórze?
W chłopcach zamarł oddech. Mieszaniec wziął nóż w rękę, stał chwilę niezdecydowany i... nagle skierował się ku schodom. Chłopcom przyszła na myśl komórka, ale byli jak skamieniali ze strachu. Nie mogli się ruszyć. Skrzypiące kroki słychać było coraz wyżej, coraz bliżej — rozpaczliwa groza sytuacji wskrzesiła nagle obezwładnioną wolę właśnie mieli skoczyć do komórki — wtem rozległ się trzask zbutwiałych desek i mieszaniec znalazł się nagle na ziem i wśród szczątków schodów, które się zapadły. Podniósł się, klnąc na czem świat stoi, a towarzysz jego rzekł:
— Poco to wszystko? Jeśli tam kto jest, niech sobie zostanie. O co chodzi? Niech sobie teraz skaczą nadół i skręcą kark — co nas to obchodzi? Za piętnaście minut ściemni się zupełnie... niech sobie idą za nami, jeżeli mają ochotę. Owszem! Co do mnie jestem przekonany, że ten, kto to zostawił, zobaczywszy nas, pomyślał żeśmy duchy lub djabły, i zwiał, gdzie pieprz rośnie.
Joe pomrukiwał jeszcze przez chwilę, ale przyznał, że resztę dnia trzeba wyzyskać, aby naszykować manatki do drogi. W kilka chwil potem wymknęli się z domu w zapadający zmrok i skierowali z cenną skrzynią ku rzece.
Tomek i Huck podnieśli się, napół martwi, ale z niesłychaną ulgą i patrzeli za złoczyńcami przez otwory w dachu. Iść za nimi? Za nic w święcie!... Byli szczęśliwi, że udało im się jakoś zleźć nadół z całemi kośćmi, i puścili się zboczem wzgórza ku miastu. Nie mówili wiele, bo mieli inne zajęcie: wściekali się na siebie samych. Wściekli byli na zbieg okoliczności, który kazał im zostawić motykę i łopatę, bo gdyby nie to, najmniejsze podejrzenie nie przyszłoby wogóle pół-Indjaninowi do głowy. Zakopałby skarb i czekał, aż nie zaspokoi „zemsty“, a potem miałby przyjemność zrobić odkrycie, że wszystko djabli wzięli. To dopiero fatalne, naprawdę fatalne, że musieli aż tu przywlec narzędzia! Postanowili mieć Hiszpana na oku, gdyby się zjawił w mieście, aby wymyszkować, jak sobie poradzić z owym aktem zemsty, i przyrzekli sobie, że pójdą za nim pod „numer drugi“, gdziekolwiekby to ich zaprowadziło. Wtem straszliwe podejrzenie zaparło Tomkowi oddech:
— Zemsta? Huck! Czy on nie ma na myśli nas?
— Ależ skąd? — zaprotestował Huck, zmartwiały jednak ze strachu.
Przedyskutowali to zagadnienie, a gdy się już zbliżali do miasta, zgodzili się na to, iż być może, że miał on na myśli kogoś innego, wreszcie zaś orzekli, że w najgorszym razie mówił o samym tylko Tomku, bo przecież tylko Tomek zeznawał w sądzie...
Przygody tego dnia były dla Tomka w nocy przyczyną bardzo niespokojnych snów. Cztery razy miał już skarb w rękach i cztery razy rozpływał mu się pod palcami w nicość, bo ciągle się budził i uświadamiał sobie na jawie przykrą rzeczywistość niepowodzenia. Gdy nad ranem przechodził w myśli wszystkie szczegóły wielkiej przygody, wydawały mu się one czemś niezmiernie mglistem i dalekiem, jakby nie były z tego świata, lub należały do zamierzchłej przeszłości. Potem pomyślał, że całe to przeżycie musiało mu się chyba przyśnić! Za przypuszczeniem tem przemawiał bardzo poważny argument, mianowicie, że ilość widzianych monet była zbyt wielka, by być rzeczywistością. Dotychczas nigdy jeszcze nie widział naraz więcej, niż pięćdziesiąt dolarów, i jak wszyscy chłopcy jego wieku i pochodzenia, uważał wszelkie napomknienia o „setkach“ i „tysiącach“ za pięknie brzmiące zwroty retoryczne, które nie miały odpowiedników w rzeczywistości. Nigdy mu nawet na myśl nie przychodziło, że olbrzymią sumę stu dolarów może ktoś naprawdę posiadać. Gdyby zanalizować jego pojęcie o zakopanych skarbach, okazałoby się, że składają się one z garstki rzeczywistych monet, oraz z czegoś wspaniałego, fantastycznego i nieuchwytnego.
Im uporczywiej jednak rozmyślał, tem jaśniejsze i wyrazistsze stawały się szczegóły przygody, tak że wreszcie począł się skłaniać ku przypuszczeniu, że może to jednak nie był sen. Tej niepewności trzeba się było pozbyć. Szybko więc przełknął śniadanie i poszedł szukać Hucka.
Huck siedział na krawędzi łodzi ze zwieszonemi nogami, któremi pluskał bezmyślnie w wodzie, z miną melancholika. Tomek postanowił zaczekać, aż Huck sam zacznie o tem mówić. Jeżeli tego nie zrobi, będzie to najlepszym dowodem, że był to tylko sen.
— Jąk się masz, Huck?
— Jak się masz!
Minuta milczenia.
— Tomku, gdybyśmy te przeklęte narzędzia zostawili koło drzewa, pieniądze byłyby nasze. Wściec się można!
— A więc to nie sen, więc to nie sen! Atak pragnąłbym tego! Niech mnie licho porwie, jeżeli sobie tego nie życzyłem!
— Co nie jest snem?
— Ach, ta wczorajsza historja. Zdawało mi rano, że mi się to tylko przyśniło!
— Przyśniło! Gdyby się schody nie zawaliły, przekonałbyś się, co to był za sen! Całą noc dręczył mnie ten zielonooki djabeł w hiszpańskim stroju, ciągle mnie gonił... a niech go djabli!
— Nie, nie przeklinaj go! Trzeba go znaleźć. Trzeba odszukać skarb!
— Tomku, nigdy go nie znajdziemy. Taka okazja zdarza się tylko raz w życiu, a myśmy ją w tak głupi sposób wypuścili z rąk. Gdybym się z nim jeszcze raz oko w oko zetknął, byłaby to moja śmierć.
— I moja też, ale mimo to chcę go jeszcze zobaczyć i zakraść się za nim do... numeru drugiego.
— Numer drugi; tak, tak. Myślałem o tem ale nie mogę dojść, co to takiego. A jak ty myślisz?
— Nie wiem. To bardzo niejasne. Słuchaj, Huck, może to numer domu!
— Głupstwa gadasz! Nie, Tomku, to nie to! A jeżeli nawet, to w każdym razie nie w naszej mieścinie, bo tu domy nie mają numerów.
— Prawda! Muszę się zastanowić. Mam już! To numer pokoju w gospodzie!
— Zgadłeś! U nas są tylko dwie gospody, więc łatwo się dojdzie.
— Czekaj tu, Huck, zaraz przyjdę.
Tomek znikł. Niezbyt lubił pokazywać się publicznie w towarzystwie Hucka. Nie było go pół godziny. Wybadał, że w lepszym hotelu numer drugi był oddawna zajęty przez młodego adwokata, który stale tam mieszkał. Ale w podrzędniejszej gospodzie numer drugi był tajemnicą. Od syna właściciela dowiedział się, że jest stale zamknięty i że nigdy nie widział, by kto tam za dnia wchodził lub wychodził — tylko w nocy; nie ma pojęcia, co to znaczy; miał czasem ochotę zbadać sprawę, ale się bał, bo rozważając wszystkie tajemnicze okoliczności, doszedł do przekonania, że w tym pokoju musi straszyć: ostatniej nocy widział tam światło.
— Tyle się dowiedziałem. Zdaje mi się, że to właśnie ten num er drugi, którego szukamy.
— I mnie się tak zdaje, Tomku. Cóż teraz zrobimy?
— Czekaj, pomyślę.
Tomek myślał długo, wreszcie rzekł:
— Powiem ci. Tylne drzwi pokoju wychodzą na małą, ślepą uliczkę między gospodą a zabudowaniami cegielni. Przyniesiesz wszystkie klucze, jakie tylko zdołasz wygrzebać, a ja znowu ściągnę wszystkie mojej ciotce, i zaraz najbliższej ciemnej nocy pójdziemy tam i będziemy próbować. A uważaj na mieszańca Joego, bo zapowiedział, że będzie węszył w mieście, by wypatrzyć sposobność do wykonania zemsty. Jeśli go zobaczysz, idź za nim, bo jeżeli nie pójdzie pod numer drugi, to nasz domysł nic nie wart.
— O Boże! Ja sam za nim nie pójdę!
— Przecież to będzie noc! On cię nie zobaczy, a nawet gdyby zobaczył, nie może mieć na ciebie żadnego podejrzenia.
— Niech będzie, pójdę za nim, ale musi być bardzo ciemno. Nie... nie, nie pójdę! Zresztą spróbuję...
— Ależ Huck, w ciemności i jabym poszedł za nim! A może on przekona się, że nie można zrobić tego i zabierze zaraz pieniądze!
— To prawda, Tomku. Pójdą za nim, niech się dzieje, co chce!
Wieczorem Tomek i Huck byli gotowi do dalszych przygód. Kręcili się wpobliżu gospody do godziny przeszło dziewiątej, przyczem jeden czuwał z pewnego oddalenia nad tylną uliczką, a drugi nad drzwiami wejściowemi. Nikt nie zjawił się w uliczce; nikt podobny do Hiszpana nie wszedł do gospody ani nie wyszedł z niej.
Zapowiadała się jasna noc. Tomek poszedł więc do domu, umówiwszy się, że gdyby się należycie ściemniło, Huck przyjdzie pod dom i „zamiauczy“, a wtedy Tomek wymknie się, aby wypróbować klucze. Ale noc pozostała nadal jasna, więc Huck około dwunastej opuścił placówkę i wycofał się z linji bojowej do łóżka, które stanowiła pusta beczka od cukru.
Wtorek nie sprzyjał operacjom wojennym. Środa także nie. Zato czwartek zapowiadał się lepiej. Tomek wymknął się wcześnie z domu, ściągnąwszy ciotce starą latarkę i duży ręcznik, by nim latarkę przesłonić. Ukrył to wszystko w beczce Hucka, i rozpoczęła się warta. Godzinę przed północą zamknięto gospodę i pogaszono w niej światła (ostatnie w całej okolicy). Hiszpan nie pokazał się, uliczką nikt nie przechodził. Wszystko szło po myśli chłopców.
Grube ciemności pokrywały ziemię, panowała głęboka cisza, przerywana tylko od czasu do czasu echem odległych grzmotów.
Tomek wydobył latarnię, zapalił ją w beczce, osłonił szczelnie ręcznikiem i dwaj awanturnicy zbliżyli się chyłkiem ku gospodzie. Huck stanął na warcie, a Tomek zakradł się poomacku w ślepą uliczkę. Teraz rozpoczęło się denerwujące czekanie, które przytłaczało Hucka, jakby się nań góra zwaliła. Pragnął już nawet zobaczyć błysk latarki, bo chociaż byłoby mu to jako znak rozpoczęcia działania napędziło porządnego stracha, stanowiłoby jednak dowód, że Tomek żyje jeszcze.
Zdawało mu się, że całe godziny już upłynęły, odkąd się rozstał z Tomkiem. Może zemdlał? Może nie żyje? Może dostał ataku serca ze strachu i okropnego napięcia? Huck nie zdawał sobie sprawy, że w podnieceniu przysuwał się coraz bliżej do uliczki, przewidując najokropniejsze rzeczy i doznając ciągle wrażenia, że za chwilę nastąpi jakaś straszna katastrofa, która zniweczy jego zdolność oddychania. Coprawda nie było już prawie czego niweczyć, gdyż płuca jego zdobywały się co najwyżej na wdychanie powietrza naparstkami, a serce tak mu waliło w piersi, iż sądził, że umęczone na śmierć lada chwila musi stanąć. Nagle błysk latarni! — obok niego przemknął w szalonym pędzie Tomek.
— Uciekaj! — zawołał. — Jeśli ci życie miłe, uciekaj!
Wezwanie to niepotrzebnie było powtórzone, jeden raz zupełnieby wystarczyło. Między pierwszem a drugiem wezwaniem Huck już zmykał z chyżością co najmniej trzydziestu czy czterdziestu mil na godzinę. Pędzili bez wytchnienia jak dwa konie wyścigowe, aż wreszcie znaleźli się w szopie opuszczonej rzeźni, leżącej po przeciwnej stronie miasta. W chwili, gdy jej dopadli, rozpętała się burza i począł lać deszcz. Po długiej dopiero chwili Tomek odzyskał oddech i opowiedział:
— Huck, to coś okropnego. Wkładam klucz jeden, drugi, cichutko, jak tylko można, ale zgrzytają tak, iż myślałem, że się przewrócę ze strachu. Obracam w zamku, nie idzie. Nie wiedząc wprost co robię, kładę rękę na klamce, naciskam — i drzwi się otwierają! Nie były zamknięte! Wpadam do środka, ściągam ręcznik z latarki i... wszelki duch Pana Boga chwali...
— Co! Coś zobaczył, Tomku?
— Huck! Omal nie wpadłem w ręce pół-Indjaninowi Joemu!
— Niemożliwe!
— Tak. Leżał na podłodze z plasterem na oku, z rozłożonemi szeroko rękami i spał jak zabity.
— Na Bogal! co zrobiłeś? Czy się obudził?
— Ani drgnął. Pijany był pewnie. Porwałem co prędzej ręcznik i w nogi!
— Jabym w takiej chwili o ręczniku ani pomyślał!
— A ja tak! Dałaby mi ciotka, gdybym go zgubił!
— Tomku, a widziałeś skrzynię?
— Nie było czasu na rozglądanie się. Nie widziałem ani skrzyni, ani krzyża. Nie widziałem wogóle nic, widziałem tylko przy Joem na podłodze butelkę i blaszany kubek! Tak! I widziałem jeszcze w izbie dwie beczki i całe mnóstwo flaszek. Czy wiesz już teraz, co tam w tym pokoju straszy?
— No?
— Wódka straszy! Może wszystkie gospody Związku Wstrzemięźliwości mają swój taki „straszący“ pokój? Jak myślisz, Huck?
— Tak, możliwe. Ktoby to był pomyślał coś podobnego! Ale wiesz, Tomku, teraz, gdy mieszaniec jest pijany, mamy doskonałą sposobność, żeby zagarnąć skrzynię!
— Naprawdę? Spróbuj!
Huck zadrżał.
— Ja... nie!
— Ja także nie, Huck. Jedna butelka to dla Jeego za mało. Gdyby ich było trzy, to co innego, w tedybym się odważył.
Po dłuższej chwili namysłu Tomek rzekł wreszcie:
— Słuchaj, Huck. Spróbujemy, ale wtenczas, gdy będziemy mieli zupełną pewność, że mieszańca Joego tam niema. Tak to za wielkie niebezpieczeństwo. Teraz będziemy czuwali każdej nocy, i gdy będziemy mieli niezbitą pewność, że sobie wyszedł, gdy zobaczymy to na własne oczy, wtedy uprzątniem y skrzynią z szybkością błyskawicy!
— Doskonale, zgadzam się! Ja podejmuję się czuwać dzisiaj i każdej następnej nocy, ale ty musisz wziąć na siebie drugą część wyprawy.
— I owszem. Twoja rzecz tylko przyjść pod dom ciotki i zamiauczeć. A gdybym spał twardo, rzuć w okno garść piasku, to mnie obudzi.
— Cudownie, lepiej być nie może!
— No, Huck, burza minęła, idę do domu. Za parę godzin będzie dzień. A ty wrócisz i będziesz czatował, prawda?
— Co powiedziałem, Tomku, tego dotrzymam. Będę pilnował gospody każdej nocy, choćby to miało trwać cały rok. W dzień będę spał, w nocy czuwał.
— Doskonale. A gdzie będziesz sypiał?
— U Bena Rogersa w stodole. On mi pozwala, a wuj Jake, murzyn jego ojca, nie ma nic przeciwko temu. Noszę czasem wodę dla wuja Jake, gdy mnie o to poprosi, a czasem, gdy ja go poproszę, daje mi coś do zjedzenia. Wiesz, Tomku, to bardzo poczciwy murzyn. On mnie lubi, bo nie daję mu odczuć, że jestem ulepiony z innej gliny. Nieraz siedzę przy nim i jemy z jednej miski, Ale nie mów tego nikomu. Gdy się jest głodnym, robi się rzeczy, którychby się kiedy indziej nie zrobiło.
Pierwszą rzeczą, jaką Tomek usłyszał, była radosna nowina, że w nocy powróciła rodzina sędziego Thatchera. Odrazu zszedł na drugi plan pół-lndjanina Joe i jego skarb, a Becky Thatcher zajęła w duszy chłopca miejsce naczelne. Widzieli się i spędzili kilka cudownych godzin, bawiąc się wraz z całą gromadą innych dzieci szkolnych.
Radosny ten dzień został ukoronowany w sposób nie pozostawiający już nic do życzenia: Becky tak długo męczyła matkę, aż się zgodziła, żeby oddawna przyrzeczony i ciągle odkładany piknik odbył się nazajutrz. Szczęście dziewczynki nie miało granic, a i Tomek przyjął wiadomość z niemniejszym zachwytem.
Tegoż wieczora rozesłano zaproszenia, i odrazu zawrzało wśród dzieciarni miasta; rozpoczęły się gorączkowe przygotowania. Dzieci przeżywały przedsmak radości. Z powodu silnego podniecenia Tomek długo nie mógł zasnąć. Spodziewał się, że lada chwila usłyszy umówiony sygnał Hucka i że następnego dnia wywoła u Becky i reszty uczestników zabawy zdumienie zdobytym skarbem, ale spotkało go rozczarowanie. Sygnału nie było.
Wreszcie zaświtał dzień i o godzinie dziesiątej czy jedenastej zebrała się w domu sędziego Thatchera rozbawiona i hałaśliwa gromadka. Wszystko było gotowe do wymarszu. Dorośli nie mieli zwyczaju mącić radości dzieci swoją obecnością. Uważano, że są one zupełnie bezpieczne pod skrzydłami opiekuńczemi kilku osiemnastoletnich panienek i kilku mniejwięcej dwudziestotrzyletnich młodzieńców. Wynajęto specjalny parowiec; niebawem wysypał na główną ulicę długi szereg uczestników wycieczki, obładowanych koszykami z prowjantem. Sid był chory i musiał zrezygnować z zabawy. Mary została również w domu, aby mu dotrzymywać towarzystwa. Przy pożegnaniu pani Thatcher powiedziała do Becky:
— Zapewne wrócicie późno. Może lepiej będzie, jeżeli zanocujesz u którejś z koleżanek, mieszkającej bliżej przystani?
— Zanocuję u Zuzi Harper, mamusiu, dobrze.
— Doskonale! A sprawuj się dobrze i nie rób kłopotu swoją osobą!
Gdy już uszli spory kawał, Tomek rzekł do Becky:
— Słuchaj, powiem ci coś. Zamiast iść do Harperów, pójdziemy ten kawałek pod górę i zatrzymamy się u wdowy Douglas. Z pewnością będzie miała lody! Lody są u niej prawie codzień. I będzie bardzo rada, gdy nas zobaczy.
— Wiesz, to wyborna myśl!
Ale po zastanowieniu zapytała:
— Ale co na to powie mamusia?
— skądże będzie o tem wiedzieć
Dziewczynka znowu rozważyła w główce na wszystkie strony pomysł Tomka i rzekła wreszcie niepewnym głosem:
— Zdaje mi się, że to niewłaściwe... ale...
— Ale głupstwo! Mamusia się o tem nie dowie, więc o co chodzi? Jedynem jej życzeniem jest, byś była w dobrem miejscu i ręczę ci, że byłaby ci to sama powiedziała, gdyby jej to przyszło do głowy. Jestem pewien, że tak!
Niezwykła gościnność wdowy Douglas była zbyt kuszącą przynętą. Odniosła więc wraz z namowami Tomka zwycięstwo nad skrupułami Becky. Postanowiono o planie nocnym nikomu nie mówić.
Ale nagle Tomek przypomniał sobie, że Huck może właśnie tej nocy przyjść i zamiauczeć. Ta myśl zmąciła nieco jego radosny nastrój i oczekiwanie niezwykłych wzruszeń. Ale nie mógł się zdobyć na wyrzeczenie się przyjemności, jaką miało być pójście na noc do wdowy Douglas. I dlaczego miałby się jej wyrzec? Ubiegłej nocy sygnału nie było, któż więc zaręczy, że właśnie dziś będzie? Tak rozumował Tomek i pewna zabawa przeważyła niepewny skarb. Zwyczajem chłopców postanowił przechylić się na stronę tego, co go silniej pociągało i wogóle przez cały dzień nie myśleć o skrzyni ze skarbami.
Trzy mile poza miastem statek zatrzymał się w miejscu, gdzie rzeka tworzyła rodzaj zatoki, i zarzucił kotwicę. Brzeg był pokryty lasem. Gromada dzieci wypadła na ląd i wkrótce zbliska i zdaleka, z lasu i ze skalistych wzgórz rozbrzmiewały echa okrzyków, pisków i śmiechu. Nie pominięto niczego, by się zmęczyć i zziajać na śmierć. Wreszcie zbiegowie poczęli jeden po drugim powracać na łono żywicielskiego obozu, zasobni w wilcze apetyty. Zabrano się do pochłaniania przywiezionych zapasów. Padjadłszy sobie, młodzież oddała się wypoczynkowi, aby odzyskać siły. Tylko języki były ciągle w ruchu. Ktoś zawołał:
— Kto ma ochotę zwiedzić pieczary?
Wszyscy mieli ochotę. Ni stąd ni zowąd zjawiło się całe mnóstwo świec, i rozpoczęło się powszechne wdrapywanie się na wzgórze. Wejście do grot było wysoko na zboczu, a wylot miał kształt litery A. Potężne drzwi dębowe były niezamknięte. Prowadziły one najpierw do małej komory, chłodnej jak lodownia. Ściany jej, oślizgłe jakby od zimnego potu, utworzyła przyroda z masywnego wapniaka.
Dzieci znalazły się pod urokiem jakiejś romantycznej tajemnicy, gdy ogarnęła je panująca tu groźna noc, a obejrzawszy się za siebie, ujrzały dolinę, zalaną płomiennem słońcem. Szybko jednak przezwyciężyły ten nastrój, i znowu rozpoczęły się krzyki i swawola. Gdy ktoś zapalił świecę, zaraz rzucała się na niego cała gromada, zaczynał się atak i bohaterska obrona świecy, dopóki nie upadła na ziemię albo nie zgasła — poczem następowały wybuchy radosnego śmiechu i nowa gonitwa.
Ale wszystko na świecie kończy się. Pochód puścił się dalej wdół spadzistym tunelem głównym, a rój migocących światełek rozjaśniał niepewnym blaskiem wysokie ściany skalne, zbiegające się z sobą na wysokości sześćdziesięciu stóp. Ten główny korytarz miał nie więcej jak dziesięć stóp szerokości. Co krok rozchodziły się od niego na prawo i lewo jeszcze węższe korytarze, gdyż pieczary Mac Dougala były jednym ogromnym labiryntem powikłanych chodników, to łączących się z sobą, to rozwidlających się i prowadzących niewiadomo dokąd. Powiadano, że można wędrować tą zagmatwaną plątaniną rozpadlin i szczelin podziemnych całe dni i noce, a jeszcze nie dotrzeć do końca pieczar; że można iść stale wdół i wdół, w głąb ziemi, a ciągle jest to samo: labirynt, jeden po drugim, bez końca. Nie było takiego człowieka, któryby całe pieczary znał. Była to rzecz niemożliwa. Większość młodzieży znała tylko ich cząstkę i zazwyczaj nikt nie odważył się zapuszczać dalej na teren nieznany. Tomek Sawyer znał te podziemia tak samo jak każdy inny.
Gromadka przeszła górnym korytarzem około trzech ćwierci mili, potem grupki i pary poczęły się odrywać i wpadać w rozgałęzienia. Przebiegały te chodniki, w których wiała groza, aby się znowu ku wielkiej niespodziance spotkać z głównym pochodem w miejscach, gdzie korytarze zbiegały się znowu. Można było drugim zniknąć z oczu na całe pół godziny, nie wychodząc poza teren, który się znało.
Wreszcie grupy jedna po drugiej poczęły powracać do wylotu pieczar, zziajane, szczęśliwe, poplamione od stóp do głów od kapiących świec, usmarowane gliną, pijane z radości, że miały taki szczęśliwy dzień. Były zdumione, że można było tak zapomnieć o czasie, bo już zapadała noc. Od pół godziny wzywał już dzieci dzwon okrętowy. Oczywiście takie zakończenie przygód dnia było bardzo romantyczne i zupełnie po myśli młodocianych głów. Gdy statek odbijał od brzegu ze swoim rozweselonym ładunkiem, nikt nie żałował straconego czasu, prócz jednego może kapitana.
Gdy światła parowca przemykały obok przystani, Huck był już na posterunku. Nie słyszał głosów na pokładzie, gdyż dzieciarnia ucichła teraz i zachowywała się spokojnie, jak wszyscy ludzie śmiertelnie znużeni. Dziwił się, co to za statek i dlaczego nie zatrzymuje się w przystani — potem wybił go sobie z głowy i skierował całą uwagę na własne sprawy.
Noc była chmurna i ciemna. Nadeszła dziesiąta, turkoty wozów umilkły, rzadkie światła poczęły gasnąć, ostatni przechodnie zniknęli, miasto zapadło w sen, wydając małego wartownika na pastwę milczenia i duchów. Wybiła jedenasta i pogasły światła gospody. Ciemność zapanowała wszędzie.
Huck czekał, czas wydawał mu się wiekiem, ale nic się nie działo. Jego zaufanie do sprawy poczęło się chwiać. Na co to wszystko? Co z tego za pożytek? Czy nie lepiej dać wszystkiemu spokój i pójść sobie?
Wtem doleciał go jakiś głos. W jednej chwili zamienił się cały w słuch. Cichutko otwarły się boczne drzwi. Huck przywarł do rogu cegielni, a w następnej chwili przesunęło się obok niego dwóch mężczyzn. Jeden zdawał się coś dźwigać pod pachą. To pewnie skrzynia! Więc wynoszą skarb! Jak zawiadomić Tomka? Biec do niego nie ma sensu, bo oni sobie tymczasem pójdą i przepadną. Nie, będzie ich pilnował i pójdzie za nimi pod osłoną ciemności, która zabezpieczy go przed odkryciem. Porozumiawszy się tak z samym sobą, Huck oderwał się od muru cegielni i boso ruszył za nimi, cicho jak kot, puszczając ich tylko o tyle naprzód, aby mu nie znikli z oczu.
Idąc ulicą, prowadzącą do rzeki, minęli trzy grupy zabudowań, potem skręcili nalewo, w boczną uliczkę. Szli tak prosto, aż dotarli do ścieżki, prowadzącej na wzgórze Cardiff Hill. Zboczyli na nią. Nie zatrzymując się i wspinając się ciągle pod górę, minęli dom starego Wallijczyka, stojący w pół drogi na wzgórzu.
„Dobrze“, pomyślał Huck, „chcą go zakopać w starym kamieniołomie“.
Ale dwaj ludzie nie zatrzymali się przy kamieniołomie. Minęli go i szli dalej ku szczytowi. Potem zboczyli na wąską ścieżkę, prowadzącą wśród wysokich zarośli, i nagle znikli w mroku. Huck pośpieszył i skrócił odległość pomiędzy sobą a nimi, gdyż tu odkrycie było niemożliwe. Jakiś czas biegł naprzód, ale znowu zwolnił kroku, w obawie, by się nie zapędzić za daleko. Znowu posunął się kawałeczek przed siebie i znowu się zatrzymał. Nasłuchiwał, ale nie słyszał nic, prócz bicia własnego serca, Ze wzgórza doleciało hukanie sowy — złowróżbny głos! Ale kroki umilkły. Boże, więc wszystko na nic? Właśnie miał popędzić znowu przed siebie, gdy wtem jeden z bandytów chrząknął — najwyżej w odległości pięciu kroków! Serce uciekło chłopcu aż do gardła, ale je mężnie zepchnął wdół. Stał w miejscu i trząsł się, jakby go ogarnął naraz tuzin febr, i zrobiło mu się tak słabo, że cudem tylko trzymał się jeszcze na nogach. Wiedział, gdzie był. Stał o pięć kroków od przełazu w parkanie, okalającym dom wdowy Douglas. „Bardzo dobrze“, pomyślał, „niech tu zakopią, nie będzie trudno znaleźć“.
Wtem rozległ się głos, bardzo cichy głos — głos Joego:
— Do pioruna, zdaje się, że ma gości, jeszcze pali się światło, choć tak późno!
— Nie widzę nic.
To był znowu głos drugiego złoczyńcy z nawiedzonego domu. Śmiertelny lęk ścisnął serce Hucka. Więc to była ta „zemsta“! Pierwszą jego myślą było uciekać stąd. Ale potem przypomniał sobie, jak dobrą była dla niego wdowa Douglas, nie raz, nie dwa, a ci ludzie może przyszli ją zamordować! Gdyby mógł się odważyć pójść i ostrzec ją! Ale wiedział, że się nie odważy, bo tym czasem oni mogliby nadejść i zabić go. Wszystkie te myśli przemknęły przez jego głowę w czasie między uwagą towarzysza Joego, a odpowiedzią mieszańca, która brzmiała:
— Bo zasłaniają ci krzaki. Podejdź tu, widzisz teraz?
— Tak. Widocznie ma gości. Lepiej dajmy te mu spokój!
— Dać spokój? Teraz, kiedy odchodzę stąd na zawsze! Dać spokój i nigdy już nie mieć okazji! Powtarzam jeszcze raz to, co ci już mówiłem: nie chodzi mi wcale o jej pieniądze. Możesz je sobie zabrać. Ale jej mąż sponiewierał mnie, obszedł się ze mną kilka razy jak z psem, był sędzią pokoju, który mnie za włóczęgostwo ciągle pakował za kraty. To jeszcze nie wszystko! To nawet nie tysiączna część! Przed więzieniem kazał mnie wychłostać, wychłostać jak murzyna!... A całe miasto patrzało na to! Wychłostać!... czy ty to rozumiesz? Na jego szczęście śmierć uchroniła go przed moją zemstą, ale ona mi za to zapłaci!
— Przecież nie zechcesz jej zabić! Proszę cię, nie rób tego!
— Zabić? Któż mówi o zabiciu? Zabiłbym jego, gdyby żył, ale nie ją! Kobiety się przez zemstę nie zabija, głupcze! Trzeba ją oszpecić! Rozpłatać nozdrza, obciąć uszy jak świni!
— Na Boga! To przecież...
— Zachowaj swój sąd dla siebie! To najbezpieczniej! Przywiążę ją do łóżka, jeżeli umrze potem, ja temu nie będę winien. Gdy się tak stanie, nie będę płakał! Przyjacielu, musisz mi pomóc w tej sprawie... dla mnie to zrobisz... dlatego cię tu z sobą zabrałem, bo sam nie dałbym sobie rady. Ale spróbuj tylko zmykać, a zabiję jak psa! Rozumiesz? Jeżeli zaś zamorduję ciebie, to i z nią stanie się to samo, i zdaje mi się, że trudno będzie potem dociec, kto to zrobił.
— No, jeżeli tak być musi, bierzmy się zaraz do roboty! Im prędzej, tem lepiej. Już teraz ciarki mnie przechodzą.
— Zaraz? A goście? Uważajno, bo jakoś mi się chcesz wykręcić! Nie zaraz, będziemy czekać, aż światła pogasną. Niema gwałtu!
Huck wiedział, że teraz zapadnie cisza, o wiele straszniejsza, niż najokropniejsza krwawa rozmowa. Wstrzymał więc oddech i począł się ostrożnie cofać, postawił najpierw cichutko jedną nogę, z wysiłkiem balansował na niej przez chwilę i omal się nie wywrócił, zanim drugą nogę umieścił na ziemi bardzo oględnie, ale mocno. Z taką samą pracowitą szczegółowością i tem samem ryzykiem zrobił drugi krok. Potem trzeci i czwarty. Wtem gałąź trzasła mu pod nogami! Chłopcu zamarł oddech w piersi. Nasłuchiwał przez chwilę: nic — cisza najzupełniejsza. Wdzięczność jego nie miała granic. Znalazłszy się na ścieżce między zaroślami obrócił się, ale z takim nakładem zachodu, jakby był okrętem — a potem ruszył już żwawiej, ale ciągle jeszcze z zachowaniem ostrożności. Dotarłszy do kamieniołomu, czuł się już bezpieczny i pomknął raźno naprzód. Pędził nadół i nadół, aż dopadł domu Wallijczyka. Zapukał mocno do drzwi i natychmiast ukazały się w oknie trzy głowy: ojca i dwóch krzepkich synów.
— Co to za hałas? Kto tam kołacze? Czego potrzebuje?
— Proszę mnie wpuścić... prędko! Mam coś do powiedzenia!
— A kto to?
— Huckleberry Finn, prędko, wpuście mnie!
— Huckleberry Finn? Naprawdę! Sądzę, że to nie jest nazwisko, przed któremby się wiele drzwi otwierało! Ale wpuśćcie go chłopcy, trzeba się do wiedzieć, co go tu sprowadza.
Kiedy wpuszczono Hucka, pierwsze jego słowa były:
— Proszę tylko nie mówić, że ja coś powiedziałem! Proszę nie mówić, boby mnie zabił! Ale wdowa była nieraz bardzo dobra dla mnie, więc muszę powiedzieć... i powiem, jeżeli nigdy nie zdradzicie, że wiecie to ode mnie.
— Na świętego Jerzego! On ma naprawdę coś ważnego do powiedzenia, bo nie byłby tak zadyszany! — zawołał ojciec.
— No, śmiało, gadaj, chłopcze, nikt z nas nikomu nic nie powie!
W trzy minuty później ojciec i synowie należycie uzbrojeni, kroczyli wgórę, a potem zaczęli skradać się na palcach ścieżką pomiędzy zaroślami, z fuzjami w rękach.
Jeszcze świt nie zajaśniał następnego ranka niedzielnego, a już Huck, pociemku prawie, popędził na wzgórze i odważnie zapukał do drzwi Wallijczyka. Mieszkańcy domu spali wprawdzie, ale spali jak zając na miedzy, z powodu nieustających wypadków nocnych. Z okna padło zapytanie:
— Kto tam?
Zalękniony głos Hucka odpowiedział cichutko:
— Proszę mnie wpuścić, to tylko Huck Finn!
— To jest nazwisko, przed którem otwierają się drzwi mego domu we dnie i w nocy! Witaj, chłopcze!
Osobliwe to były słowa dla uszu małego włóczęgi, ale zarazem najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek słyszał. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby ostatnie dwa słowa zostały kiedy zastosowane do niego.
Szybko otworzono drzwi, i Huck wszedł do środka. Podano mu krzesło, starzec i jego dwaj synowie zaczęli się szybko ubierać.
— No, chłopcze, jestem pewien, żeś porządnie głodny. Śniadanie będzie gotowe przed wschodem słońca, prosto z ognia, jak należy, nie bój się o to! Spodziewaliśmy się, że przyjdziesz jeszcze w nocy i zostaniesz u nas.
— Okropnie się bałem, — wyznał Huck, — i uciekłem. Gdy tylko usłyszałem strzały, puściłem się co sił w nogach i biegłem ze trzy mile. Teraz przyszedłem, bo chciałem się czegoś o tem dowiedzieć... wie pan już. A przyszedłem jeszcze przed świtem, bo bałem się natknąć na tych djabłów — nawet, gdyby już byli trupami!
— Biedaczysko, widać to po tobie, żeś miał nieszczególną noc, ale przygotowaliśmy dla ciebie łóżko, zaraz po śniadaniu prześpisz się należycie! Nie, chłopcze, oni niestety żyją jeszcze, i to mnie bardzo martwi. Twój opis wskazał n am dokładnie miejsce, gdzie ich można złapać, zakradliśmy się więc cichutko na palcach i byliśmy już nie dalej, jak o dziesięć kroków od nich. Na ścieżce między zaroślami było ciemno, choć oko wykol. I właśnie w tej chwili zaczęło mnie w nosie kręcić! Coś podobnego! Wstrzymywałem się jak mogłem... ale napróżno! To było silniejsze ode mnie i kichnąłem wreszcie głośno! Szedłem pierwszy, z fuzją gotową do strzału, i gdy moje kichnięcie spłoszyło opryszków, usłyszawszy szelest na ścieżce, zawołałem: „Ognia, chłopcy!“ i wypaliłem w miejsce, skąd dochodził szelest. Ale łotry zwiali w okamgnieniu, a my puściliśmy się za nimi przez las. Myślę, że nic nie oberwali. W biegu strzelali poza siebie, ale nam nic się nie stało. Straciwszy wreszcie ich ślad, zaprzestaliśmy pogoni i popędzili do miasta, aby obudzić policjantów. Cały oddział wyruszył natychmiast w stronę rzeki pilnować brzegu, a gdy tylko zrobi się jasno, przetrząśnie się las pod dowództwem szeryfa. Moi chłopcy także tam będą.
Dobrzeby było mieć jakiś rysopis tych łotrów, toby znacznie ułatwiło poszukiwania. Ale ty nie mogłeś ich widzieć, bo przecież było ciemno, prawda, chłopcze?
— O, owszem, widziałem ich przedtem w mieście i szedłem za nimi.
— To doskonale! Opisz ich, opisz, chłopcze!
— Jeden to stary, głuchoniemy Hiszpan, co się kilka razy kręcił po mieście, a drugi to taki obszarpaniec o zbójeckim wyglądzie...
— Wystarczy, znamy tych ptaszków! Raz natknąłem się na nich w lesie tuż za domem wdowy i zaraz zniknęli mi z oczu. No, chłopcy, w drogę! Opowiedzcie wszystko szeryfowi, a śniadanie od łóżcie sobie na jutro rano!
Synowie Wallijczyka wyruszyli. Gdy już przestępowali próg, Huck zerwał się i zawołał:
— Proszę was tylko, nie mówcie nikomu, że to ja ich wskazałem! Błagam was!
— Ależ dobrze, Huck, jeżeli koniecznie tak chcesz. Ale miałbyś uznanie za to, co zrobiłeś!
— O, nie, nie! Proszę, nie mówcie o tem nikomu!
Po wyjściu młodzieńców Wallijczyk zapytał:
— Oni nie powiedzą i ja nie powiem. Ale dlaczego nie chcesz, aby o tem wiedziano?
Huck wolał się jaśniej nie tłumaczyć, powiedział tylko, że o jednym z nich wie bardzo dużo i nie chce za nic w świecie, aby ten człowiek wiedział, że on cośkolwiek o nim wie, bo za to, że coś wie, zabiłby go z pewnością.
Wallijczyk przyrzekł zachować wszystko w tajemnicy i spytał:
— Skąd ci przyszło na myśl iść za tymi zbójami? Czy wyglądali podejrzanie?
Huck milczał chwilę, obmyślając rozważną odpowiedź, wreszcie rzekł:
— Widzi pan, ja jestem taki sobie nicpoń — przynajmniej tak każdy mówi, i nie mogę na to poradzić i nieraz nie mogę usnąć, bo myślę o tem i postanawiam zerwać z mem życiem i wejść na inną drogę. Tak było i ostatniej nocy. Nie mogłem spać, wyszedłem więc o północy na ulicę i gdy doszedłem do starej cegielni obok gospody Towarzystwa Wstrzemięźliwości, oparłem się w zamyśleniu, sam o tem nie wiedząc, o mur. I w tej chwili właśnie ci dwaj przemknęli tuż obok mnie, niosąc coś pod pachą. Byłem pewien, że to coś kradzionego. Jeden palił, a drugi chciał ognia. Zatrzymali się blisko, cygaro rzuciło blask na ich twarze i zobaczyłem, że wyższy to głuchoniemy Hiszpan z białą brodą i plastrem na oku, a drugi to jakiś obszarpany okropny djabeł.
— Jakto przy świetle cygara mogłeś nawet łachmany widzieć?
To na chwilę zbiło Hucka z tropu, ale opanował się i powiedział:
— Nie wiem, ale tak mi się zdaje, że coś podobnego zauważyłem...
— No więc, oni poszli dalej, a ty...
— A ja poszedłem za nimi. Tak. Chciałem wybadać, co to znaczy, że się tak ostrożnie skradali. Śledziłem ich krok w krok aż do dziury w parkanie wdowy, i stojąc w ciemności, słyszałem, jak ten obszarpaniec wstawiał się za wdową, a Hiszpan zaklinał się, że ją tak oporządzi, aż jej rodzona matka nie pozna. Mówiłem to panu i pańskim...
— Jakto! Głuchoniemy mówił to wszystko? Huck popełnił drugi straszny błąd! Robił co mógł, by odwrócić uwagę starca, aby się nie domyślił, kim Hiszpan jest naprawdę, ale język jego uwziął się widocznie, by go wpakować wbrew jego woli. Biedził się, jak się wydostać z pułapki, ale oczy starego patrzały na niego przenikliwie i strzelał jednego bąka po drugim. Nagle Willijczyk przerwał mu:
— Słuchaj, chłopcze, dlaczego się mnie boisz? Za nic w świecie nie pozwolę, by ci choć jeden włos spadł z głowy! Już ja cię wezmę w opiekę, możesz być tego pewien. Więc Hiszpan nie jest głuchoniemy! Wygadałeś się z tem i na nic się nie przyda kręcić teraz. Ty coś wiesz o tym Hiszpanie, ale nie chcesz powiedzieć. Miej do mnie zaufanie... mów, co to takiego... zwierz się przede mną, ja cię nie zdradzę!
Huck patrzał chwilę w uczciwe oczy starego, potem pochylił się i szepnął mu do ucha:
— To nie Hiszpan, to pół-Indjanin Joe!
Wallijczyk omal nie spadł z krzesła. Po chwili rzekł:
— Teraz rozumiem wszystko! Gdyś mi opowiadał o obcięciu uszu i rozpłataniu nozdrzy, myślałem, że trochę przesadzasz, bo biali nie mszczą się w ten sposób. Ale Indjanin, to co innego.
Podczas śniadania rozmowa trwała dalej i Wallijczyk opowiedział, że zanim udał się z synami na spoczynek, zabrali jeszcze latarnię i zbadali parkan wdowy wraz z najbliższem otoczeniem, czy nie odkryją śladów krwi. Ale ich nie było, znaleźli tylko spore zawiniątko z...
— Z CZEM?
Gdyby słowa były błyskawicami, nie mogłyby z większą szybkością wypaść z pobielałych ust Hucka. Źrenice chłopca rozszerzyły się, oczy patrzały z przerażeniem, oddech zamarł — w takim stanie czeka! odpowiedzi. Wallijczyk urwał, wpatrzył się w chłopca... trzy sekundy — pięć sekund — dziesięć — wreszcie odpowiedział:
— Zawiniątko z narzędziami do włamywania. Ale co się z tobą dzieje?
Huck opadł bezwładnie na krzesło, oddychając ciężko, ale z uczuciem niewysłowionej ulgi.
Wallijczyk popatrzał na niego poważnie, potem powtórzył:
— Tak, z narzędziami do włamywania. To ci, zdaje się, mocno ulżyło. Ale co cię tak poderwało? A ty co myślałeś? Co miało być w zawiniątku?
Huck znalazł się znowu w opałach. Badawcze oko ciągle spoczywało na nim. Dałby nie wiedzieć co za to, aby znaleźć w głowie materjał do jakiejś odpowiedzi, którąby można było przyjąć za prawdę. Ale nic takiego nie przychodziło mu na myśl. A badawcze oko sondowało go coraz głębiej i głębiej — wtem przyszłe mu do głowy bezsensowna odpowiedź — nie było czasu jej rozważyć, więc wykrztusił słabym głosem, zupełnie już zobojętniały:
— Myślałem, że może książki szkolne...
Biedny Huck był zbyt rozbity, aby się śmiać, ale stary zaniósł się śmiechem tak głośno i wesoło, że aż zatrzęsło się w nim wszystko, co wchodziło w skład jego ziemskiej powłoki, a na zakończenie oświadczył, że taki śmiech to pieniądze w kieszeni, bo obcina rachunki lekarzy lepiej niż cokolwiek innego. Potem dodał:
— Biedny głuptasie, jesteś blady i zupełnie rozbity. Nic dziwnego, że straciłeś rozum i pleciesz głupstwa. Ale to przejdzie. Sen i spoczynek, jak sądzę, szybko postawią cię na nogi.
Huck był wściekły na siebie, że przez głupotę zdradził się ze swym niepokojem, który mógł zbudzić podejrzenia. Od chwili podsłuchania rozmowy przy parkanie wdowy skłaniał się do przypuszczenia, że węzełek, wyniesiony z gospody, nie zawiera skarbu, było to jednak tylko przypuszczenie, a nie pewność, więc na wzmiankę o znalezionem zawiniątku nie potrafił nad sobą zapanować. To było ponad jego siły. Właściwie jednak był rad z tego małego zajścia, gdyż teraz było rzeczą ustaloną po nad wszelką wątpliwość, że owo zawiniątko nie jest tem zawiniątkiem. Był uspokojony i niezmiernie zadowolony. W istocie wszystko pozostało po staremu, a tajemniczy skarb był zatem jeszcze pod numerem drugim: dwaj złoczyńcy zostaną niewątpliwie jeszcze tegoż dnia schwytani i osadzeni w więzieniu, a on i Tomek zaraz w nocy zagarną złoto, spokojnie, bez obawy, aby im ktoś w tem przeszkodził.
Ledwo spożyli śniadania, zapukano do drzwi. Huck zerwał się, aby się ukryć, nie miał bowiem najmniejszej ochoty być wmieszanym w wydarzenia nocne, choćby w sposób najluźniejszy. Wallijczyk wpuścił gromadkę pań i panów, wśród których była i wdowa Douglas, i zauważył jednocześnie, że całe grupy mieszkańców miasta ciągnęły na wzgórze, aby obejrzeć widownię nocnych wypadków. Sprawa stała się już więc głośna.
Wallijczyk musiał opowiedzieć gościom całe zajście szczegółowo. Wdowa poczęła mu dziękować za wybawienie.
— Ani słowa o tem, droga pani. Jest tu ktoś inny, komu pani jest bez porównania więcej zobowiązana, aniżeli mnie i moim chłopcom, ale ten ktoś nie pozwolił mi swego nazwiska wymienić. Gdyby nie on, nie moglibyśmy się tam wogóle znaleźć.
Wywołało to oczywiście tak wielkie zaciekawienie, że główna sprawa została usunięta w cień. Chociaż goście łamali sobie głowę nad tą zagadką i pożerała ich ciekawość, stary nie wydał tajemnicy, milczał też jak grób i potem, gdy za pośrednictwem pierwszych gości wieść rozeszła się po całem mieście. Dowiedziawszy się wszystkiego, prócz tej jednej rzeczy, wdowa rzekła:
— Usnęłam w łóżku nad książką i nic wogóle nie słyszałam. Czemu pan nie przyszedł mnie obudzić?
— Uważałem, że to nie ma celu. Było rzeczą pewną, że złoczyńcy drugi raz nie wrócą, zwłaszcza że porzucili narzędzia, przy pomocy których chcieli zamach wykonać. Poco więc było panią budzić i przerażać? A przytem przez resztę nocy stali na straży przy pani domu moi trzej murzyni. Dopiero co wrócili.
Jeszcze więcej ludzi przyszło i trzeba było przez kilka godzin opowiadać ciągle to sam o wkółko.
Chociaż podczas wakacyj nie było szkółki niedzielnej, to jednak wszystko, co żyło w mieście, zjawiło się już wcześnie w kościele. Roztrząsano na wszystkie strony podniecające zdarzenie. Nadeszła wiadomość, że bandytów jeszcze nie ujęto. Po kazaniu pani Thatcher podeszła do pani Harper, przeciskającej się razem z całym tłumem ku wyjściu, i zapytała:
— Czy moja Becky ma zamiar spać cały dzień? Coprawda musi być okropnie zmęczona.
— Becky?
— No, tak! — potwierdziła pani Thatcher z lękiem w oczach.
— Czy nie spała dziś w nocy u pani?
— Ależ, nie!
Pani Thatcher zbladła i opadła na ławkę właśnie w chwili, gdy przechodziła obok niej ciotka Polly, prowadząca ożywioną rozmowę z przyjaciółką.
— Dzień dobry, pani Thatcher! Dzień dobry, pani Harper! Mego Tomka znowu niema. Przypuszczam, że poszedł do jednej z pań na noc i boi się teraz przyjść do kościoła. Zresztą mam z nim jeszcze inne porachunki.
Pani Thatcher zaprzeczyła słabym ruchem głowy i zbladła jeszcze bardziej.
— U mnie nie spał, — powiedziała pani Harper, a w spojrzeniu jej odmalowało się również zaniepokojenie.
Lęk ogarnął ciotkę Polly, świadczył o tem wyraz jej twarzy.
— Joe, widziałeś dzisiaj Tomka?
— Nie.
— A kiedy widziałeś go po raz ostatni?
Joe Harper usiłował przypomnieć sobie, ale napewno nie umiał nic powiedzieć. Ludzie, wychodzący z kościoła, zatrzymywali się. Przebiegały szepty, twarze poważniały, niedobre przeczucia malowały się na nich. Wypytywano z zaniepokojeniem dzieci, młodych nauczycieli i nauczycielki. Wszyscy powiadali, że nie zauważyli, czy Becky i Tomek znajdowali się w powrotnej drodze na pokładzie parowca, bo było ciemno; nikomu nie przyszło na myśl sprawdzić, czy kogo nie brakuje. Naraz pewien młodzieniec wypowiedział okropne przypuszczenie, że może oboje są jeszcze w pieczarach!
Pani Thatcher zemdlała, ciotka Polly wybuchnęła płaczem i załamała ręce.
Straszna wieść przebiegała z ust do ust, od jednej gromadki ludzi do drugiej, z jednej ulicy na drugą i po pięciu minutach wszystkie dzwony biły na trwogę, a w całem mieście wszczął się ruch i bieganina. Nocne wypadki na Cardiff Hill zbladły, stały się nic nie znaczącym epizodem, zapomniano o opryszkach, siodłano konie, szykowano łodzie, zamówiono prom, i w niecałe pół godziny po ujawnieniu się okropnej nowiny zaroiła się rzeka setką mężczyzn, zmierzających ku pieczarom.
Przez całe długie popołudnie w mieście było pusto i głucho. Panie odwiedziły tłumnie ciotkę Polly i panią Thatcher i starały się je pocieszyć. Płakały razem z niemi, i było to lepsze od wszelkich słów.
Przez całą tę straszną noc miasto czekało na wiadomości, ale gdy wreszcie poczęło dnieć, ekspedycja ratunkowa dała znać o sobie tylko krótkiem wezwaniem:
„Przysłać więcej świec i jedzenia“.
Pani Thatcher była bliska obłędu, tak sam o ciotka Polly. Od sędziego Thatchera nadchodziły z pieczar wiadomości uspokajające i pełne otuchy, ale realnej pociechy nie zawierały.
Stary Wallijczyk powrócił do domu o świcie, okapany łojem świec, wysmarowany gliną i okropnie zmęczony. Zastał Hucka w przygotowanem dla niego łóżku, bredzącego w malignie. Wszyscy lekarze byli w pieczarach, więc przyszła pani Douglas i zaopiekowała się chorym. Mówiła, że uczyni dla niego wszystko, co możliwe, bo bez względu na to, czy jest dobry, czy zły, czy też zajmuje miejsce pośrednie między jednem a drugiem, jest w każdym razie stworzeniem bożem, a żadnemu stworzeniu, które pochodzi od Boga, nie można pozwolić zginąć. Wallijczyk zapewniał, że Huck ma wiele dobrych stron, na co wdowa odpowiedziała:
— Może pan polegać na tem. To jest właśnie znak Pana. On go nie opuści, nigdy, On nie odwraca się od żadnego stworzenia, które wyszło z Jego świętej ręki.
Wczesnem przedpołudniem poczęły wracać pierwsze oddziały śmiertelnie znużonych mężczyzn, ale najwytrwalsi szukali dalej. Sprawozdanie przybyłych nie zawierało wiele: przeszukano najodleglejsze zakątki pieczar, gdzie dotąd nikt się jeszcze nie zapuszczał; zbadano skrupulatnie każdy schowek i każdą szczelinę; wszędzie, dokąd się tylko w plątaninie tego podziemnego labiryntu zwrócić, widzi się woddali światła, sunące na wszystkie strony, wszędzie odbija się od skał głuche echo nawoływań i strzałów; w jednem miejscu, dokąd nigdy nie dotarła noga śmiałka, znaleziono na skale słowa „Becky“ i „Tomek“, wypisane sadzą świecy, a tuż obok kawałek wstążki, okapanej świecą. Pani Thatcher poznała wstążkę i rozpłakała się nad nią. Biadała, że to jej ostatnia pamiątka po dziecku, a zarazem najdroższa, bo nosiła ją na sobie aż do chwili, w której spotkała ją okropna śmierć. Mówiono, że czasem pokazywało się gdzieś daleko w grocie jakieś mdłe światełko — wtedy z głośnemi wybuchami radości rzucano się hurmem w tę stronę przez dudniące głuchem echem chodniki — lecz za każdym razem następował gorzki zawód; dzieci nie było, były to tylko światła innych szukających.
Minęły okropne trzy dni i trzy noce, których każda godzina zosobna była męką do nieopisania, i miasteczko zapadło w otępienie i beznadziejność. Odeszła ludzi ochota do wszystkiego. Właśnie wtenczas wykryto przypadkiem, że właściciel gospody Towarzystwa Wstrzemięźliwości sprzedawał gościom wódkę, ale chociaż była to rzecz niesłychana, przeszła prawie bez wrażenia.
W chwili przytomności Huck ostrożnie skierował rozmowę na gospody w ogólności, a następnie przystąpił do pytania, w którem zawierała się obawa rzeczy najgorszych, czy od czasu jego choroby nie odkryto czego przypadkiem w gospodzie Towarzystwa Wstrzemięźliwości.
— Tak, — potwierdziła wdowa.
Huck zerwał się z łóżka, a oczy zapłonęły mu gorączkowo:
— Co! Co odkryto?
— Wódkę! Lokal zamknięto. Ależ leż spokojnie, moje dziecko! Tak mnie przestraszyłeś!
— Niech mi pani powie jeszcze jedno, tylko jedno, błagam! Czy to wykrył Tomek Sawyer?
Wdowa wybuchnęła płaczem.
— Cicho, cicho, dziecko, cicho! Mówiłam ci już, że ci nie wolno mówić. Jesteś bardzo, bardzo chory!
A więc prócz wódki nie znaleziono nic więcej. Gdyby odkryto skarb, narobiłoby to ogromnego hałasu. To znaczy, że skarb przepadł na zawsze, na zawsze! Ale czemu ona płacze? To bardzo dziwne, że ona płacze.
Takie myśli torowały sobie z trudem drogę przez osłabiony mózg Hucka i tak go zmęczyły, że zaraz zasnął. Wdowa pomyślała:
A teraz powróćmy do Tomka i Becky oraz ich przygód podczas pikniku. Początkowo dreptali po ciemnych korytarzach razem z resztą towarzystwa i zwiedzali znane już cuda pieczar, noszące szumne nazwy, jak: „Salon“, „Katedra“, „Pałac Aladyna“ i t. d. Gdy rozpoczęła się wesoła zabawa w chowanego, Tomek i Becky brali w niej udział z zapałem, póki się nie zmęczyli; potem wędrowali krętym tunelem skalnym, podnosząc świece wgórę, by odczytywać nazwiska, daty, adresy, aforyzmy, wymalowane zapomocą sadzy świec i pokrywające ściany jakąś dziwaczną, pogmatwaną tkaniną. Idąc ciągle przed siebie, zajęci rozmową, nie spostrzegli wcale, że znaleźli się w okolicy, gdzie malowideł ściennych zupełnie już nie było. Uwiecznili swoje nazwiska przy pomocy świec we wnęce skalnej i poszli dalej. W jednem miejscu żyła wodna, ściekając po kamiennej ścianie i wypłukując przez niezliczone wieki cząstki wapienia, utworzyła błyszczącej, niezniszczalnej skale coś w rodzaju Niagary, w kształcie fantastycznego wachlarza koronek i frendzli wodnych. Tomek wcisnął swoją szczupłą figurkę pomiędzy ścianę a wodospad, aby go oświetlić od tyłu, co Becky przyjęła z wdzięczną radością. Zauważył, że za tą zasłoną wodną prowadziły wdół wąską rozpadliną skalną jakby naturalne schody, i natychmiast opanowała go ambicja odkrywcy. Zawołał Becky, która szybko poszła za nim. Dla późniejszej orjentacji zrobili świecą znak na skale i ruszyli w podróż odkrywczą. Szli to jednym chodnikiem, to znowu drugim, zapuszczając się w nieznane głębie pieczar, i znacząc drogę; w poszukiwaniu sensacyj, które mieli obwieścić podsłonecznemu światu, zapędzali się w coraz to nowe boczne odnogi. W jednem miejscu odkryli obszerną komorę, z której stropu zwisało mnóstwo lśniących stalaktytów, długich i grubych jak ramię mężczyzny. Okrążyli je wokół pełni zdumienia i zachwytu, wreszcie puścili się dalej jednym z kilku korytarzy, które od tej komory rozchodziły się w różne strony. Napotkali cudowne źródełko, którego dno pokryte było warstwą błyszczących kryształów, jakby z lodu. Biło ono w samym środku groty, której strop podpierało mnóstwo fantastycznych filarów, powstałych przez złączenie się stalaktytów ze stalagmitami — dzieło tysiącletniej nieustannej pracy kapiącej ciągle wody. Wzdłuż ścian wisiały tysiącami pęki skulonych nietoperzy. Światło obudziło je, sfruwały setkami i z piskiem biły wściekle o świece. Tomek znał zwyczaje nietoperzy i wiedział, jakie niebezpieczeństwo im grozi. Chwycił rękę Becky i pociągnął ją gwałtownie w pierwszy chodnik. Czas był najwyższy, bo właśnie w chwili, gdy byli już prawie poza komorą, jeden z nietoperzy zgasił skrzydłami świecę Becky. Długo jeszcze rozwścieczone zwierzęta ścigały dzieci; zbiegowie przebiegali z jednego chodnika do drugiego, aż wreszcie uwolnili się szczęśliwie od niebezpiecznych stworzeń. Zaraz po tem Tomek odkrył podziemne jezioro, którego groźny ogrom gubił się gdzieś daleko w tajemniczych głębinach nocy. Miał zamiar zbadać jego brzegi, ale zadecydował, że najpierw trzeba usiąść i wypocząć trochę. Przeraźliwa, głucha cisza po raz pierwszy sięgnęła do ich serc martwą, zimną ręką. Becky rzekła:
— Nie uważałam, ale zdaje mi się, żeśmy już bardzo długo tam tych nie słyszeli.
— Ależ zastanów się, Becky, przecież my jesteśmy pod nimi, i Bóg wie, jak daleko na północ, czy na południe, czy jak tam. Jest rzeczą wprost niemożliwą, byśmy ich mogli słyszeć.
Dziewczynkę ogarnął lęk.
— Ciekawam, jak długo już tu jesteśmy, Tomku. Może lepiej już wrócić?
— Tak, i ja tak myślę. Tak będzie najlepiej.
— A czy odnajdziesz drogę zpowrotem? Bo mnie się wszystko pomieszało.
— Drogę znalazłbym łatwo, ale te przeklęte nietoperze! Gdyby zgasiły nam obie świece, byłaby to bardzo niemiła historja. Musimy poszukać innej drogi, aby koło nich nie przechodzić.
— Jak chcesz, ale chyba nie zbłądzimy? To byłoby okropne!
Na samą myśl o tej strasznej możliwości dziecko wzdrygnęło się. Szli najpierw w milczeniu długo, długo, jakimś korytarzem, i zaglądali w każdą odnogę, czy nie odkryją czegoś, co już przedtem widzieli. Ale wszystko było nowe, obce. Za każdym razem, gdy Tomek badał i wypatrywał drogi, Becky szukała na jego twarzy otuchy — a on powtarzał stale z zupełną swobodą:
— O, wszystko w porządku. To jeszcze nie tu, ale już jakoś wyjdziemy na dobrą drogę!
Za każdem jednak rozczarowaniem opadało go coraz większe zwątpienie, i wreszcie puszczał się naoślep w jedno rozwidlenie, w drugie, w rozpaczliwej nadziei, że wkońcu musi jakoś wyjść na drogę, którą już przechodzili. Ciągle powtarzał „wszystko w porządku“, ale strach przytłaczał mu serce ołowianym ciężarem, głos jego był przycichły, bezdźwięczny i miał brzmienie takie, jakby mówił: „Jesteśmy zgubieni“. W śmiertelnem przerażeniu przytuliła się Becky do niego, walcząc ze łzami, którym nie chciała pozwolić płynąć, a które mimo to płynęły. Wreszcie powiedziała:
— Tomku, co tam nietoperze! Wracajmy starą drogą! Bo zdaje mi się, że ciągle się oddalamy.
Tomek przystanął nagle.
— Słuchaj!
Głucha cicha, tak głucha, że oddechy ich wydawały się w niej czemś przeraźliwie głośnem. Tomek począł nawoływać. Wołanie jego, mieszając się z echem, szło dalej i dalej pustemi chodnikami, aż wreszcie skonało w niewiadomej przestrzeni nikłym głosem, który zabrzmiał jak szyderczy śmiech.
— Nie rób tego, Tomku, to takie straszne!
— Straszne, Becky, to prawda, ale tak trzeba, bo może nas usłyszą...
I zawołał po raz drugi.
To „może“ zmroziło więcej krew w żyłach, niż ów upiorny śmiech, bo była w niem zawarta utrata nadziei. Dzieci stały w miejscu i nasłuchiwały — ale daremnie.
Nagle Tomek zawrócił i przyśpieszył kroku, ale trwało to niedługo, bo jakaś niepewność w jego zachowaniu odsłoniła Becky drugą okropność: i po wrotnej drogi nie mógł teraz znaleźć!
— O, Tomku, że też nie robiłeś znaków!
— Ach, Becky, co za głupiec ze mnie! Ale wcale nie myślałem, że będziemy musieli wracać tą samą drogą! Nie, nie mogę znaleźć drogi. Wszystko takie jakieś poplątane!
— Tomku, jesteśmy zgubieni, zgubieni na wieki! Nigdy już, nigdy nie wydostaniemy się z tych okropnych pieczar! O, czemuśmy się oddzielili od tam tych!
Becky padła na ziemię i wybuchnęła takim spazmatycznym płaczem, iż Tomek z przerażeniem pomyślał, że Becky albo umiera, albo dostała pomieszania zmysłów. Usiadł przy niej i objął ją; ona przytuliła twarz mocno do jego piersi, chwyciła się go kurczowo i wypłakiwała swoje przerażenie i beznadziejną rozpaczą — a dalekie echo zamieniało to wszystko w szyderczy śmiech. Napróżno błagał ją Tomek, by nabrała otuchy, bo jeszcze nie wszystko stracone — odpowiadała, że nie może. Chłopiec począł sobie robić gorzkie wyrzuty, że jest winowajcą jej opłakanego położenia. To poskutkowało, Becky oznajmiła, że będzie się starała nabrać otuchy, że wstanie i pójdzie za nim wszędzie, dokądkolwiek ją poprowadzi, ale niech przestanie mówić takie rzeczy, bo przecież jeżeli on zawinił, to i ona sama nie mniej.
Ruszyli więc znowu dalej — bez celu — na los szczęścia. Nic im innego nie pozostawało, jak iść przed siebie, utrzymywać się w ruchu. Chwilami odżywała w nich nadzieja — nie dlatego, żeby istniał jakiś rzeczywisty powód, lecz że taka już właściwość nadziei, iż ciągle budzi się do życia, póki nie złamią jej skrzydeł wiek i nieustanne rozczarowania.
Po chwili Tomek wziął świecę z rąk Becky i zgasił ją. Ta oszczędność mówiła bardzo wiele.
Słowa były tu niepotrzebne. Becky zrozumiała to i nadzieja jej znowu zgasła. Wiedziała, że Tomek ma jeszcze w kieszeni całą świecę i trzy czy cztery ogarki — a przecież musiał oszczędzać.
Zwolna poczęło ich ogarniać znużenie, ale nie zważali na to, gdyż lęk ich przejmował na myśl o siedzeniu, gdy czas był tak niezmiernie drogi; zresztą ruch w jakimkolwiek kierunku był w ostateczności posuwaniem się naprzód i mógł się na coś przydać, siedzieć zaś znaczyło zapraszać śmierć i skracać jej drogę.
Wreszcie jednak nogi odmówiły Becky posłuszeństwa. Musiała usiąść. Tomek usiadł obok niej. Rozmawiali o domu, o drogich osobach, o wygodnych łóżkach, a przedewszystkiem o świetle! Becky płakała, a Tomek łamał sobie głowę, jak ją pocieszyć, ale wszystkie jego argumenty byty już stępione od częstego użycia i zakrawały na ironję. Zmęczenie przygniotło Becky do ziemi, i usnęła. Tomek cieszył się z tego bardzo. Siedząc, patrzał w jej zbiedzoną twarz: pod wpływem jakichś błogich snów twarz ta wygładziła się i rozpogodziła; zwolna wykwitł na niej uśmiech. Na widok tego ukojenia na twarzy Becky przeszło coś ze spokoju i błogości na jego duszę, i myśli jego powędrowały w minione dni, budząc senne wspomnienia. Był jeszcze zatopiony w marzeniach, gdy Becky obudziła się wśród radosnego śmiechu: ale natychmiast zamarł on na jej ustach i ustąpił ciężkiemu westchnieniu.
— Ach, jakże ja mogłam spać! Bodajbym się była wcale nie obudziła! Nie, nie, Tomku, to nieprawda! Tylko nie patrz tak na mnie! Już nigdy nie będę tak mówiła!
— Jestem bardzo rad, żeś się trochę przespała, teraz będziesz raźniejsza i z pewnością odnajdziemy drogę.
— Spróbujemy, Tomku! Ale wiesz, taką cudowną krainę widziałam we śnie! Myślę, że właśnie tam teraz zajdziemy?
— Może jeszcze nie, może nie. No, głowa do góry, Becky! Idziemy!
Podnieśli się, wzięli się za ręce i szli, ale nadziei wielkiej nie mieli. Próbowali uprzytomnić sobie, jak długo już są pod ziemią, ale wiedzieli tylko tyle, że mogły już upłynąć dni i tygodnie, czemu znowu przeczył fakt, że świece ich jeszcze się nie wypaliły.
Długo potem — ale jak długo, tego nie umieli określić — oświadczył Tomek, że muszą stąpać cicho, by usłyszeć plusk wody, bo trzeba znaleźć źródło. Znaleźli je i Tomek oznajmił, że czas wypocząć. Oboje byli śmiertelnie znużeni, ale Becky powiedziała, że mogłaby jeszcze iść trochę dalej. Była zdumiona, że Tomek nie chciał się na to zgodzić. Nie mogła tego pojąć. Usiedli, a Tomek przy pomocy gliny wstawił świecę w ścianę obok nich. Pracowali myślą i chwilę nie mówili nic. W reszcie Becky przerwała milczenie:
— Tomku, taka jestem głodna!
Tomek wydobył coś z kieszeni.
— Przypominasz to sobie? — zapytał.
Becky uśmiechnęła się prawie.
— To nasz kołacz weselny, Tomku.
— Tak, wolałbym, żeby był wielki jak beczka, gdyż nie mamy nic więcej.
— Odłożyłam go na wycieczce dla nas obojga, by marzyć przy nim, jak to robią ludzie dorośli przy swoich weselnych kołaczach, ale on będzie naszym...
Urwała w połowie. Tomek podzielił placek. Becky zajadała swoją połówkę z wielkim apetytem, podczas gdy Tomek swoją właściwie tylko obwąchiwał. Świeżej, czystej wody mieli pod ręką poddostatkiem, by zapić ucztę. Nareszcie Becky zaproponowała, aby ruszyć dalej. Tomek milczał przez chwilę, wreszcie rzekł:
— Becky, czy masz dosyć siły, by mnie wysłuchać?
Becky zbladła, ale odpowiedziała, że jak sądzi, ma dość siły.
— A więc, Becky, musimy zostać tu, gdzie mamy wodę. Ten ogarek to resztka światła!
Becky oddała się znowu łzom i biadaniom, Tomek robił, co mógł, aby ją pocieszyć, ale z rezultatem niezmiernie znikomym. Wreszcie Becky rzekła:
— Tomku!
— Co, Becky?
— Oni zauważą, że nas niema i będą nas szukać!
— Z pewnością! Oczywiście, że tak!
— Może już nas szukają?
— Spodziewam się, że już. Jestem nawet o tem przekonany.
— A kiedy mogli zauważyć naszą nieobecność?
— Przypuszczam, że gdy tylko wrócili na statek.
— Tomku, ale może było ciemno... i wcale nie zauważyli, że nas przy nich niema?
— Tego nie wiem, ale w każdym razie matka spostrzeże zaraz, że ciebie niema, gdy tylko wrócą do domu.
Przerażone spojrzenie Becky oprzytomniło go; zrozumiał, że popełnił straszny błąd. Przecież Becky nie miała wcale wrócić na noc do domu!
Dzieci umilkły i zatonęły w męczącej zadumie. Nowy wybuch rozpaczy Becky zdradził Tomkowi, że jego myśli były i jej myślami: dopiero w niedzielę koło południa mogła się pani Thatcher dowiedzieć, że Becky nie pozostała na noc u pani Harper. Dzieci utkwiły wzrok w resztce świecy i śledziły, jak dogorywała powoli, nielitościwie. Widziały, jak pozostał już tylko sam knot, koniuszek na pół cala długości, widziały, jak wreszcie tylko słaby płomyczek ożywał, konał, znowu ożywał i znowu konał, wyrywał się wgórę wraz z cieniutką niteczką dymu, chwiał się jeszcze niepewnie na niej, — a potem zostały same, zatopione w okropnej przepaści mroku.
W jaki czas potem zbudziła się w Becky mglista świadomość, że leży w ramionach Tomka i płacze, tego ani jedno ani drugie nie umiałoby powiedzieć. Tyle tylko wiedzieli oboje, że po jakimś nieskończenie długim okresie czasu obudzili się z sennej martwoty, podobnej do śmierci, i uprzytomnili sobie okropne położenie, w jakiem się znajdowali. Tomek powiedział, że to już niedziela, a może nawet poniedziałek. Usiłował nakłonić Becky do mówienia, ale dziewczynkę przytłaczała bezdenna rozpacz. Ostatnie przebłyski nadziei zgasły. Tomek dowodził, że już dawno musiano zauważyć ich nieobecność i poszukiwania są niewątpliwie w pełnym toku. Chciał wołać, bo może ktoś usłyszy i nadejdzie. Zawołał raz, ale dalekie echa brzmiały w ciemności tak upiornie, że mroziły krew. Nie ponowił już próby.
Godziny upływały i więźniów począł dręczyć głód. Połówka placka, przeznaczona dla Tomka, była jeszcze niezjedzona. Podzielili się nią i zjedli każde swoją cząstkę. Ale po jedzeniu uczuli głód jeszcze dokuczliwszy, niż przedtem. Ta znikoma odrobina podrażniła ich tylko.
Nagle Tomek rzekł:
— Cyt! Czy słyszysz?
Oboje wstrzymali oddech, nasłuchując. Dolatywało ich coś, jakby bardzo dalekie strzały. Tomek natychmiast odpowiedział na nie wołaniem, wziął Becky za rękę, i ruszyli poomacku w kierunku głosów. Znowu nasłuchiwali i znowu rozległy się te same odgłosy, ale znacznie bliżej.
— To oni! — zawołał Tomek. — Nadchodzą! Chodź, Becky, chodź, teraz wszystko będzie dobrze!
Radość oszołomiła wprost małych jeńców, file pośpiech ich był bardzo wolny, gdyż co krok były rozpadliny, i trzeba było bardzo uważać. Właśnie jedna taka rozpadlina stanęła im w drodze i musieli się zatrzymać. Mogła mieć trzy stopy głębokości, ale mogła ich mieć i sto — nie było rady, przejście było niemożliwe. Tomek położył się na brzuchu i starał się sięgnąć, jak mógł najgłębiej. Nie dosięgnął jednak dna. Więc trzeba było czekać tutaj, aż szukający przyjdą do nich. Nasłuchiwali; najwyraźniej dalekie odgłosy oddalały się coraz więcej! Jeszcze chwila — jedna, druga — i umilkły! Co za rozpacz! Dziwili się, że im serca nie pękły! Tomek wołał, krzyczał, aż ochrypł, ale nie zdało się to na nic. Przemawiał potem do Becky słowami pełnem i nadziei, ale minął wiek cały niespokojnego czekania, a żaden głos nie doleciał ich uszu.
Powlekli się poomacku napowrót do źródła. Znowu mijały nieskończenie długie godziny. Posnęli znowu i obudzili się głodni i nieszczęśliwi.
Tomek sądził, że już jest poniedziałek.
Przyszła mu myśl Było tam obok kilka bocznych przejść. Trzeba je zbadać, to będzie lepiej, niż siedząc na miejscu, bezczynnie dźwigać okropne brzemię rozpaczy i znieruchomiałego wprost czasu. Wydobył z kieszeni sznurek od latawca, przywiązał jeden koniec do występu skalnego i ruszyli. Tomek pierwszy, rozwijając sznur w miarę posuwania się naprzód. Po dwudziestu krokach korytarz kończył się rozpadliną. Tomek przyklęknął i macał w głąb i w bok, jak daleko mógł dosięgnąć; właśnie usiłował przesunąć się trochę naprawo, gdy wtem w odległości najwyżej dwudziestu kroków wysunęła się z poza skały ręka ludzka, trzymająca świecę. Tomek wydał gwałtowny okrzyk radości. W tej chwili za ręką wysunęła się i reszta ciała: był to pół-Indjanin Joe! Tomek stanął jak rażony piorunem, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu. „Hiszpan” natychmiast porwał się i uciekł, co sprawiło Tomkowi ogromną ulgę. Dziwił się, że Joe nie poznał jego głosu i nie przyszedł, by go zabić za to, że świadczył przeciwko niemu w sądzie. Echo musiało zmienić jego głos. Tak było bezwątpienia — rozumował. O ile mu tylko sił starczy, wróci do źródła i będzie tam tkwił na miejscu, a żadna siła nie zmusi go, aby się naraził po raz drugi na spotkanie z mieszańcem Joem. Był o tyle ostrożny, że zataił przed Becky, kogo widział. Powiedział jej, że wołał ot tak, na los szczęścia.
Ale zczasem głód i niewygody okazały się silniejszemi od strachu. Nowe czekanie przy źródle i nowy długi sen obaliły zupełnie pierwotne postanowienie Tomka. Dzieci obudziły się w okropnej męce głodu. Tomek był przekonany, że to już chyba środa, czwartek, a może nawet piątek lub sobota — i że wszelkie poszukiwania już ustały. Postanowił zbadać inny chodnik. Gotów był teraz na spotkanie z pół-Indjaninem i ze wszystkiem najgorszem. Ale Becky była bardzo osłabiona. Popadła w otępienie i apatję, z której nie można jej było podźwignąć. Mówiła, że tu, gdzie jest, będzie czekała, aż przyjdzie śmierć — to już nie potrwa długo. Niech Tomek idzie ze sznurkiem i szuka, jeżeli ma ochotę. Błagała go tylko, aby od czasu do czasu wrócił i mówił do niej. Musiał jej przyrzec, że gdy nadejdzie straszna chwila śmierci, będzie stał przy niej i trzymał jej rękę, póki się wszystko nie skończy.
Nadeszło popołudnie wtorkowe, potem zapadł zmrok. Miasteczko St. Petersburg było ciągle w ciężkiej żałobie. Dzieci zniknęły. W kościele odprawiano za nie publiczne modły, a ku niebu popłynęła niejedna cicha modlitwa, w którą proszący wkładał całe swoje serce, Ale ciągle jeszcze żadna pocieszająca wiadomość nie nadchodziła z pieczar. Większość zaniechała poszukiwań i powróciła do codziennych zajęć. Mówili, że teraz jest już rzeczą wykluczoną, by dzieci mogły się jeszcze odnaleźć.
Pani Thatcher była ciężko chora, leżała przeważnie w gorączce. Mówiono, że wprost serce pęka, gdy się słyszy, jak ciągle woła dziecko, podnosi głowę, nasłuchuje przez minutę, a potem znowu z jękiem opada wyczerpana na poduszki. Ciotkę Polly ogarnęła ciężka melancholja, jej siwe włosy stały się białe jak mleko. W smutku i rozpaczy udali się wszyscy we wtorek na spoczynek.
Nagle o północy rozległy się wszystkie dzwony w mieście i w jednej chwili po ulicach poczęły biec tłumy napół ubranych ludzi, którzy wołali jak szaleni:
— Wychodzić! Wychodzić! Odnalezieni! Odnalezieni!
Rozgwar i zamęt powiększyły się jeszcze, gdy zaczęto walić w naczynia blaszane i trąbić na rogach. Tłum rósł i pędził w stronę rzeki, na spotkanie otwartego wozu, ciągnionego przez pokrzykujących radośnie obywateli, na którym siedziały dzieci — obiegł wóz, utworzył pochód triumfalny i potoczył się hałaśliwie główną ulicą, wydając bez przerwy okrzyki radości.
Miasto zostało oświetlone — nikt już nie wracał do łóżka. To była najpamiętniejsza noc jaką miasteczko kiedykolwiek przeżyło. W ciągu pierwszej pół godziny całe procesje mieszkańców nawiedzały dom sędziego Thatchera. Ocalone dzieci brano w objęcia i całowano, ściskano rękę pani Thatcher, usiłowano mówić, lecz nie umiano znaleźć słów, zalewając cały dom potokami łez i odchodzono.
Szczęście ciotki Polly nie miało granic, szczęście pani Thatcher tak samo. Miało się stać zupełnie bez granic wówczas, gdy mąż jej od wysłanego umyślnie do pieczar posłańca dowie się o szczęściu, jakie ich spotkało.
Tomek leżał na kanapie, otoczony gronem ludzi, słuchających z zapartem oddechem, i opowiadał dzieje niezwykłych przygód, uzupełniając je dla upiększenia niektóremi szczególnie wzruszającemi dodatkami. Skończył opisem, jak to zostawił Becky i poszedł szukać sam; jak zapuszczał się zkolei w dwa chodniki, tak daleko, jak sięgał sznurek; jak następnie wszedł w trzeci znowu na całą długość sznurka i już miał zawrócić, gdy nagle zauważył w oddali jakiś jasny punkcik, który wyglądał, jakby to było światło dzienne; jak porzucił sznurek, popełznął w tę stronę, przecisnął głowę i ramiona przez wąski otwór i ujrzał nagle toczącą się tuż obok szeroką Mississippi; gdyby to była przypadkiem noc, nie byłby owego punkciku wcale dostrzegł i nigdy nie znalazłby tego wyjścia! Opowiadał dalej, jak wrócił do Becky, przynosząc jej radosną nowinę, ale ona prosiła, aby jej nie męczył takiemi głupstwami, bo siły ją już zupełnie opuściły — wie, że umiera, i pragnie śmierci. Opisywał we wstrząsający sposób, jak się musiał nabiedzić, zanim ją wreszcie przekonał, i jak radość omal jej nie zabiła, gdy dowlókł ją do miejsca, skąd sama mogła ujrzeć ów niebieskawy punkcik światła dziennego; jak przeprawił się przez rozpadlinę, a potem i ją wyciągnął; jak usiedli potem i płakali ze szczęścia; jak kilku ludzi nadpłynęło łodzią, a Tomek zawołał na nich i opowiedział im, w jakiem położeniu się znajdują i jaki ich dręczył głód; jak ci ludzie początkowo nie chcieli wcale uwierzyć w jego nieprawdopodobną historję, mówiąc: „Znajdujecie się w odległości pięciu mil od jaru, w którym są groty“; jak potem zabrali ich z sobą, zawieźli do jakiegoś domu, nakarmili i dali im wypocząć kilką godzin, aż zapadł zmrok, a następnie odwieźli do domu.
Jeszcze przed świtem znaleziono w pieczarach sędziego Thatchera z jego pomocnikami, a to dzięki temu, że drogę swoją znaczyli sznurkiem — i dano mu znać o wielkiem zdarzeniu.
Trzech dni i trzech nocy wysiłków i głodu nie można było jednak tak odrazu strząsnąć z siebie — o czem wkrótce przekonali się Tomek i Becky. Całą środę i czwartek musieli przeleżeć w łóżkach, a ich znużenie i wycieńczenie raczej się jeszcze powiększało. W czwartek Tomek już trochę chodził, w piątek był w mieście, a w sobotę czuł się zdrów jak ryba — ale Becky musiała zostać w domu aż do niedzieli i wyglądała, jakby wstała po długiej obłożnej chorobie.
Tomek dowiedział się o chorobie Hucka i w piątek już przyszedł go odwiedzić, ale nie dopuszczono go do łóżka. Tak samo było w sobotę i w niedzielę. Potem pozwolono mu już przychodzić codzień, ale zabroniono mu opowiadać o swojej przygodzie, bo przedmiot ten byłby dla chorego zbyt denerwujący. Przy chorym ciągle była obecna pani Douglas, pilnując, aby Tomek nie przekroczył zakazu. W domu dowiedział się o zamachu na Cardiff Hill i o tem, że w rzece niedaleko przystani znaleziono zwłoki drugiego obszarpanego złoczyńcy. Widocznie utonął w czasie ucieczki.
Mniej więcej w dwa tygodnie po wydostaniu się z pieczar wybrał się Tomek, by odwiedzić Hucka, który już dostatecznie wrócił do sił i mógł bez szkody wysłuchać podniecającej opowieści — a Tomek miał jeszcze dodatkowe szczegóły, które przyjaciela musiały specjalnie interesować. Droga prowadziła obok domu sędziego Thatchera, wstąpił więc, aby odwiedzić Becky. Sędzia i kilku jego przyjaciół skłoniło Tomka do opowiadania, a jeden zapytał go żartem, czy ma ochotę jeszcze raz pójść do pieczar. Tomek odpowiedział, że tak, nie bałby się wcale.
Sędzia Thatcher rzekł jednak:
— Takich jak ty znalazłoby się więcej, nie wątpię wcale. Ale nic z tego. Położyliśmy temu kres raz na zawsze. Już nikt więcej w pieczarach nie zginie.
— Jakto?
— Bo jeszcze przed dwoma tygodniami kazałem okuć porządnie dębowe drzwi i zamknąć na trzy zamki, a klucze są u mnie.
Tomek zbladł jak płótno.
— Co ci jest, chłopcze? Prędko, rusz się tam kto! Podajże szklankę wody! Przyniesiono wody i skropiono nią twarz Tomka.
— No, już ci lepiej? Ale co ci się właściwie stało?
W ciągu kilku minut wiadomość rozeszła się po miasteczku i tuzin łodzi, wypełnionych mężczyznami, ruszył natychmiast w stronę pieczar Mac Dougala; za niemi płynął statek, szczelnie naładowany ciekawskimi. Tomek Sawyer znajdował się w łodzi sędziego Thatchera. Gdy otworzono drzwi, prowadzące do pieczar, straszny widok ukazał się oczom obecnych w ponurym półmroku. Pół-Indjanin Joe leżał rozciągnięty na ziemi, martwy, z twarzą tuż przy szczelinie w drzwiach, jakby oczy jego do ostatniej chwili utkwione były tęsknie w światło, radość i wolność świata tam, po drugiej stronie drzwi. Tomek był wzruszony, gdyż wiedział z własnego doświadczenia, jak straszne męki przeszedł ten nieszczęśnik. Zbudziła się w nim litość, ale niezależnie od niej doznał uczucia nieopisanej ulgi i bezpieczeństwa. Teraz dopiero zrozumiał jasno to, czego sobie dotąd w całej pełni nie uświadamiał, mianowicie, jakim strasznym kamieniem leżał mu na sercu lęk od chwili, gdy stanął przed sądem, świadcząc przeciw temu łaknącemu krwi wyrzutkowi.
Duży nóż Indjanina leżał przy nim ze złamaną klingą. Olbrzymi próg drzwi był z nieopisaną wytrwałością prawie cały zestrugany; ale był to daremny trud, gdyż nazewnątrz próg stanowiła żywa skała, której twardości nóż jego żadną miarą nie mógł podołać i musiał się złamać. Ale nawet gdyby kamień nie stanowił tej zapory, to i tak praca Joego na nicby się nie przydała; choćby całą belkę potrafił usunąć, nie zdołałby się przecisnąć pod drzwiami. I musiał o tem dobrze wiedzieć. Strugał tylko i dłubał, byle coś robić, byle sobie skrócić okropne chwile, wlokące się z bezlitosną powolnością, byle jakiemkolwiek zajęciem zagłuszyć mękę. Zazwyczaj można było znaleźć z pół tuzina ogarków świec, porzuconych przez turystów przy wejściu; teraz nie było ani jednego. Więzień pozbierał je i pozjadał. Musiał także chwytać nietoperze i jeść je żywcem, o czem świadczyły leżące na ziemi ich pazury. Biedak umarł z głodu. W jednem miejscu, tuż obok niego, w ciągu długich wieków wyrósł z ziemi stalagmit; utworzyły go krople wody, spadające ze stalaktytu, wiszącego u góry. Więzień ułamał czubek stalagmitu i położył na nim kamień, w którym wydrążył małe wgłębienie i chwytał w ten sposób cenne kropelki, które skapywały raz na dwadzieścia minut z dokładnością wahadła zegara — dając w ciągu całej doby maleńką łyżeczkę. Krople te ściekały, gdy budowano piramidy; gdy zdobywano Troję; gdy zakładano Rzym; gdy krzyżowano Chrystusa; gdy Wilhelm Zdobywca tworzył państwo angielskie; gdy Kolumb płynął po oceanie; gdy bitwa pod Lexington była najświeższem wydarzeniem. I ciągle jeszcze ściekają i będą ściekać, gdy wszystkie dzisiejsze zdarzenia staną się zamierzchłą historją, mrokiem legendy, i gdy zetrze je noc zapomnienia. Czy wszystko na świecie ma spełnić jakiś zgóry określony cel? Czy te krople spadały tak cierpliwie przez pięć tysięcy lat poto, by być w pogotowiu dla tego spragnionego jednodniowego motyla ludzkiego? I czy może mają spełnić jeszcze jakie drugie zadanie za dziesięć tysięcy lat? Kto to wie? Wiele lat upłynęło już od chwili, kiedy ten nieszczęsny mieszaniec wydrążył kamień, by chwytać w nim bezcenne krople, ale po dziś dzień jeszcze ogląda turysta długo ze wzruszeniem ten kamień i tę ściekającą wodę, gdy tu wejdzie, by obejrzeć dziwy pieczar Mac Dougala. „Czara lndjanina Joego ” znajduje się na pierwszem miejscu w spisie cudów tych podziemi. Nawet „Pałac Aladyna” nie wytrzymałby z nią współzawodnictwa.
Zwłoki Joego pochowano tuż u wejścia do pieczary. Z miasteczka, z farm, z osad w promieniu siedmiu mil ściągnęły tłumy łodziami i wozami, z dziećmi i zapasami wszelkiego rodzaju. Wszyscy orzekli, że nawet widok egzekucji wykonanej na pół-Indjaninie nie byłby dla nich większą satysfakcją, niż jego pogrzeb.
Nazajutrz po pogrzebie pociągnął Tomek Hucka w ustronne miejsce, by odbyć z nim ważną naradę. O przygodzie Tomka Huck dowiedział się już przedtem wszystkiego od Wallijczyka i pani Douglas, ale Tomek twierdził słusznie, że był tam jeden punkt, o którym mu nic powiedzieć nie mogli. I właśnie w tej sprawie chciał z nim teraz pomówić. Oblicze Hucka było bardzo zasępione.
— Wiem już, o co chodzi, — rzekł. — Poszedłeś pod numer drugi i nie znalazłeś nic prócz wódki. Wprawdzie nikt mi nie powiedział, że to byłeś ty, ale odrazu, gdy mi tylko opowiedziano o tej historji wódką, wiedziałem, że to tylko ty mogłeś być. I odrazu się domyśliłem, że pieniędzy nie znalazłeś, bo gdybyś je znalazł, to byłbyś mi z całą pewnością dał jakoś o tem znać, choćbyś to wobec każdego innego trzymał w tajemnicy.
Tomku, coś mi mówi, że my już nigdy tego skarbu nawet nie powąchamy.
— Co ty wygadujesz, Huck! Nigdy nie robiłem doniesienia na właściciela gospody! Przecież wiesz, że w sobotę, kiedy się wybierałem na tę wycieczkę, wszystko tam było jeszcze w zupełnym porządku. Czyś zapomniał, że miałeś tam w sobotę w nocy stać na warcie?
— Nie zapomniałem! Zdaje mi się, że odtąd już cały rok upłynął. To było przecież tej samej nocy, kiedy szedłem krok w krok za Joem aż do domu wdowy.
— Szedłeś za nim?
— Tak, ale słuchaj: ani słowa! Jestem pewien, że mieszaniec pozostawił jakichś przyjaciół, nie chcę ich ściągać na siebie, boby mi mogli kark skręcić. Przecież gdyby nie ja, byłby sobie teraz najspokojniej siedział w Texas.
I Huck w zaufaniu opowiedział całą swą przygodę Tomkowi, który dotąd wiedział tylko o udziale Wallijczyka w tej sprawie.
— W każdym razie, — rzekł Huck, wracając do kwestji zasadniczej, — ten, kto ściągnął z pod numeru drugiego wódkę, ściągnął także i pieniądze. To pewne. Możemy się teraz oblizywać!
— Huck, pieniędzy pod numerem drugim wcale nie było!
— Co? — Huck wpatrzył się badawczo w twarz Tomka. — Czy może znowu wpadłeś na nich trop?
— Huck, one są w pieczarach!
Huckowi zaświeciły oczy.
— Powtórz to jeszcze raz, Tomku!
— Pieniądze są w pieczarach!
— Na Boga, Tomku! Mówisz poważnie, czy żartujesz?
— Tak poważnie, że poważniej już być nie może. Czy chcesz pójść ze mną i pomóc mi je wydostać?
— Oczywiście! To znaczy... jeżeli tam można sobie poświecić i mieć pewność, że się nie zabłądzi...
— Huck, możemy je zdobyć w sposób najłatwiejszy na świecie, bez najmniejszego niebezpieczeństwa!
— To cudownie! Ale skąd wiesz, że pieniądze...
— Czekaj, aż tam będziemy, Huck! Jeżeli nie znajdziemy, dam ci mój bęben i wogóle wszystko, co mam! Przyrzekam ci to!
— Wybornie! na tem można polegać. Więc kiedy?
— Zaraz, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. R jak tam z twojemi siłami?
— Czy to bardzo głęboko w pieczarach? Zaledwie od trzech czy czterech dni wlokę się na nogach i dalej niż milę z pewnościąby mnie nie poniosły. Zdaje mi się przynajmniej, że nie.
— Zwykłą drogą jest przeszło pięć mil. Ale jest jeszcze inna, znacznie krótsza, o której prócz mnie nikt nie wie. Zawiozę cię tam łodzią. Wdół popłynie sama z prądem, a zpowrotem ja będę wiosłował. Nie będziesz potrzebował nawet palcem kiwnąć!
— Więc zgoda, Tomku, chodźmy jak najprędzej!
— Naturalnie. Musimy zabrać trochę chleba, mięsa, fajki, jeden lub dwa woreczki, dwie lub trzy linki od latawców i trochę tych nowomodnych figielków, które nazywają zapałkami. Mówię ci, bardzoby mi się przydały, gdy byłem w pieczarach!
Zaraz po południu „pożyczyli“ sobie chłopcy małą łódź od pewnego obywatela, którego chwilowo nie było przy niej, i wyruszyli. Gdy upłynęli już kilka mil od zatoki obok pieczar, Tomek wyjaśnił:
— Cały ten stromy brzeg od zatoki wdół aż dotąd jest na oko wszędzie jednakowy. Ani domów, ani drzew ściętych do spławu, same tylko zarośla. Ale widzisz tam wgórze jaśniejszą smugę, gdzie ziemia musiała się obsunąć? To jest mój znak. Teraz przybijemy do brzegu.
Wylądowali.
— Z miejsca, gdzie stoimy, mógłbyś kijem dosięgnąć otworu, którym wydostałem się na świat. Ciekaw jestem, czy go znajdziesz.
Huck szukał wszędzie, ale nic nie znalazł. W tedy Tomek podszedł z dumną miną ku zbitej gęstwie krzaków i rzekł:
— Tu! Patrz! Niema chyba drugiej tak cudownie ukrytej dziury na całym świecie. Tylko trzymaj język za zębami! Ciągle noszę się z zamiarem, aby zostać zbójcą, ale brakowało mi właśnie czegoś takiego, gdzie możnaby się kryć, będąc w opałach. Teraz już mamy i nikomu o tem ani piśniemy, dopuścimy do tajemnicy tylko Joego Harpera i Bena Rogersa — bo widzisz, trzeba zebrać bandę, bez tego bowiem sprawa nie miałaby właściwego stylu. „Banda Tomka Sawyera“! To brzmi wspaniale, prawda, Huck?
— O tak, wspaniale! A kogo będziemy ograbiać?
— Mój Boża... każdego... Będziemy czatować na przejezdnych... tak się to zwykle robi.
— I zabijać ich?
— Nie... nie zawsze. Będziemy ich zamykać w pieczarach, póki nie złożą okupu!
— Co to jest okup?
— Pieniądze. Przyjaciele ich będą musieli płacić nam, ile tylko mogą. A jeżeli po upływie roku okupu nie będzie, wtedy będziemy ich zabijać. Taka jest zasada. Nie zabija się tylko kobiet. Zamyka się je, ale nie zabija. One są zawsze śliczne, bogate i okropnie lękliwe. Zabiera się im zegarki i tak dalej, ale zdejmuje się przed niemi kapelusz i rozmawia się z wyszukaną uprzejmością. Nikt nie jest tak grzeczny jak zbójca, o tem możesz się z każdej książki dowiedzieć. Potem kobiety zakochują się w nas, po upływie jednego lub dwu tygodni przestają płakać, a potem nie można się ich wogóle pozbyć. Gdy się je wypędza, ani im się śni odchodzić i natychmiast wracają. Tak jest w każdej książce.
— Tomku, to coś cudownego! To może jeszcze lepsze, niż być piratem.
— Poniekąd lepsze, bo mamy pod ręką dom, cyrk i tak dalej.
Tymczasem dokończyli przygotowań i spuścili się do otworu, Tomek na przedzie. Z trudnością przedostali się na drugi koniec tunelu, przywiązali sznurek i ruszyli dalej. Po kilku krokach byli przy źródle. Tomka przeszedł zimny dreszcz. Pokazał Huckowi koniuszek knota, przymocowany zapomocą kawałka gliny do skały, i opowiadał szczegółowo, jak to on i Becky wpatrywali się w ostatnie drgania płomyka i jego konanie.
Mimowoli mówili szeptem, gdyż samotność miejsca i ciemność działały na nich przygnębiająco. Ruszyli dalej i skręcili w drugi chodnik Tomka, którym szli aż do rzekomej „przepaści“. Przy świetle okazało się, że nie była to przepaść, tylko strome zbocze glinianego wzgórza, mającego dwadzieścia do trzydziestu stóp wysokości. Tomek szepnął:
— Teraz ci coś pokażę.
Podniósł świecę wgórę i mówił:
— Zajrzyj poza ten róg, jak daleko możesz. Czy widzisz co? Tam na tej wielkiej ścianie skalnej — znak zrobiony kopciem świecy.
— Tomku, to przecież krzyż!
— Więc gdzie jest teraz numer drugi? „Pod krzyżem“ co? Właśnie tam widziałem mieszańca Joego, jak trzymał świecę w ręku!
Huck wpatrywał się przez chwilę w tajemniczy znak znieruchomiałym wzrokiem, potem szepnął drżącym głosem:
— Tomku, uciekajmy stąd!
— Co? A skarb tu zostawić?
— Tak, zostawić. Na pewno gdzieś tu wpobliżu jest dusza Joego!
— Ale gdzież tam, Huck, nic podobnego! On przecież straszy z pewnością w miejscu, gdzie umarł, daleko u wylotu pieczar, a to jest pięć mil stąd.
— Nie, Tomku. W to nie uwierzę! On się kręci koło miejsca, gdzie leżą pieniądze. Ja wiem, jak to jest z duchami, a ty wiesz także!
Tomka zaczęła ogarniać obawa, że Huck ma rację. Opanował go niepokój. Wtem przyszła mu zbawcza myśl.
— Słuchaj, Huck! Jacyż z nas głupcy! Przecież duch Indjanina nie przyjdzie tam, gdzie jest krzyż!
Argument ten trafił Huckowi do przekonania i w zupełności osiągnął cel.
— Wiesz, ani mi to do głowy nie przyszło. Oczywiście, że tak! Mamy szczęście, że tu jest krzyż! Więc zjeżdżajmy nadół i zabierajmy skrzynię!
Tomek ruszył przodem. Schodząc wdół, wybijał prymitywne stopnie w glinie. Huck szedł za nim. Obok wielkiej, wystającej skały była mała komora, z której rozchodziły się cztery korytarze. Przeszukali trzy bez rezultatu. O stóp skały odkryli małą niszę, a w niej kilka koców, stare szelki, skórkę ze słoniny i dokładnie obgryzione kości dwu lub trzech kurcząt — ale skrzyni z pieniędzmi ant śladu. Chłopcy szukali wzdłuż i wszerz, ale napróżno. Wreszcie Tomek rzekł:
— Mówił, że pod krzyżem. A to miejsce jest pod krzyżem najbliższe. Nie może być pod samą skałą, bo ta wyrasta jednolicie z podstawy.
Przetrząsnęli wszystko jeszcze raz, wreszcie usiedli zniechęceni. Huckowi nic nie przychodziło do głowy. Po chwili Tomek rzekł znowu:
— Patrz, Huck, tu w glinie są ślady nóg i kilka plam od świecy, ale tylko od tej strony skały — ale tam dalej nic niema. Wiesz, co to znaczy? Jestem przekonany, że pieniądze są jednak pod skałą. Zabieram się do rozkopywania gliny.
— To niezła myśl, Tomku! — powiedział Huck, w którego znowu wstąpiła otucha.
Tomek wydobył scyzoryk, „prawdziwy Barlow“ i zaledwie zagłębił się na cztery cale, natrafił na drzewo.
— Hej, Huck! Słyszałeś?
Huck począł także kopać i rozgarniać ziemię. Odsłonili kilka desek i wyrzucili je. Zakrywały one naturalny korytarz, który prowadził pod skałę. Tomek wcisnął się do środka i starał się oświetlić wnętrze, jak mógł najdalej, ale końca nie było widać. Zaproponował dokładne zbadanie. Schylił się i posunął naprzód.
Wąska czeluść pochylała się nieco wdół. Szedł jej zakrętami najpierw wprawo, potem wlewo, a Huck deptał mu niemal po piętach. Naraz, zwracając się mocno wbok, Tomek zawołał:
— Boże wielki! Huck, patrz!
To była bezwątpienia skrzynia ze skarbem. Spoczywała w małem wgłębieniu, a obok niej próżna beczka od prochu, kilka strzelb w skórzanych futerałach, kilka par starych mokasynów, skórzany pas na ładunki i inne rupiecie, zupełnie zwilgotniałe od ściekającej wody.
— Nareszcie! — zawołał Huck, grzebiąc ręką w zaśniedziałych monetach. — Aleśmy teraz bogaci, Tomku!
— Huck, nigdy nie wątpiłem o tem, że znajdziemy skarb, ale to takie cudowne, że wprost wierzyć się nie chce, żeby to byłą prawdą. Mamy go jednak, to nie sen! Ale nie traćmy czasu, trzeba to stąd zabrać. Pozwól, chcę się przekonać, czy zdołam podnieść sam skrzynię.
Ważyła około pięćdziesięciu funtów. Tomek ruszył ją z miejsca z wysiłkiem, ale nie mógł jej za sobą pociągnąć.
— Odrazu to sobie pomyślałem, — rzekł, — gdy ją wynosili z nawiedzonego domu, widziałem, że musi być okropnie ciężka. Świetny mieliśmy pomysł, że zabraliśmy worki.
Po chwili pieniądze były w workach, i chłopcy przywlekli je do skały, naznaczonej krzyżem.
— Zabierzmy jeszcze strzelby i inne rzeczy, — doradzał Huck.
— Co też ty mówisz! To zostanie tutaj. Przydadzą nam się doskonale, gdy się zabierzemy do zbójeckiego rzemiosła. Tymczasem niech sobie tu leżą. Tu będziemy także odprawiali orgje. To wspaniałe miejsce do orgij.
— Co to są orgje?
— Nie wiem. Ale zbójcy wyprawiają zawsze orgje, więc i my też musimy. No, chodź, Huck, dużo nam to czasu zajęło. Musi już być późno. Jestem głodny. W łodzi podjemy sobie i zapalimy.
W gęstwinie krzaków wynurzyli się z pod ziemi, rozejrzeli ostrożnie, przekonali się, że wszystko było w porządku, i po chwili ucztowali w łodzi. Słońce zachodziło już, kiedy odbili i popłynęli wgórę rzeki. W gęstniejącym stale mroku przemykał się Tomek wzdłuż brzegu, gawędząc wesoło z Huckiem. Kiedy wylądowali, zapadła już ciem na noc.
— Huck, schowamy pieniądze w drwalni wdowy Douglas. Wczesnym rankiem przyjdziemy tam, przeliczymy i podzielimy się, a potem wyszukamy sobie w lesie jakiś bezpieczny schowek, aby zakopać pieniądze. A teraz poczekaj chwilkę i uważaj na nie. Ja pobiegnę tymczasem po ręczny wózek Bena Taylora. Wrócę za minutę!
Zniknął i po chwili wrócił z małym wózkiem, Załadował worki, nakrył je staremi łachmanami i ruszył, ciągnąc za sobą cały skarb. Obok domu Wallijczyka stanęli, aby odpocząć. W chwili, gdy wybierali się w dalszą drogę, stary wyszedł i zawołał:
— Hej, kto tam?
— Huck i Tomek Sawyer.
— Doskonale! Chodźcieno ze mną chłopcy, bo wszyscy na was czekają! Naprzód, marsz, żwawo! Wózek ja biorę na siebie. Dawać go tu! A do licha! lekkie to nie jest! Co tam macie, cegły czy żelastwo?
— Żelastwo, — odpowiedział Tomek.
— Tak myślałem. Nasi chłopcy tyle się biedzą i tyle czasu marnują, by uzbierać starego żelastwa za kilka marnych miedziaków, które dostaną w odlewni — a mogliby dwa razy tyle zarobić, najmując się do pracy. Ludzie zawsze są niemądrzy. No, jazda naprzód, a żwawo!
Chłopcy chcieli się dowiedzieć, co znaczy ten pośpiech.
— Teraz nie gadać dużo, dowiecie się u wdowy Douglas.
Huck, jako ten, którego zawsze niewinnie o wszystko posądzano, zapewniał z pewnem zaniepokojeniem w głosie:
— Ależ, panie Jones, myśmy nic nie zrobili!
Wallijczyk roześmiał się.
— Mój kochany Hucku, ja nic nie wiem. Nie mam o niczem pojęcia. Czy może żyjesz w nieprzyjaźni z wdową Douglas?
— Nie! Zawsze żyliśmy w największej zgodzie!
— No więc wszystko w porządku. Czegóż się boisz?
Zanim powoli myśląca głowa Hucka zdołała sobie na to pytanie odpowiedzieć, został już wepchnięty razem z Tomkiem do salonu wdowy Douglas. Pan Jones zostawił wózek pod drzwiami i wszedł za nimi.
Pokój był rzęsiście oświetlony i znajdowali się w nim wszyscy, co w mieście mieli w ogóle jakiekolwiek znaczenie. A więc państwo Thatcherowie, Harperowie, Rogersowie, ciotka Polly, Sid, Mary, pastor, redaktor i wielu, wielu innych, a wszyscy w odświętnych strojach. Wdowa przywitała chłopców z największą serdecznością, do jakiej się można było wogóle posunąć wobec istot o takim wyglądzie, jak te dwie. Bo też byli od stóp do głów ubrudzeni gliną i poplamieni łojówkami. Ciotka Polly ze wstydu zaczerwieniła się jak piwonja, marszczyła brwi i dawała Tomkowi znaki głową. Ale nikt chyba nie był tak zakłopotany, jak oni dwaj. Pan Jones opowiedział: Tomka nie było w domu i chciałem już dać za wygraną, gdy wtem natknąłem się poprostu na obu przed moim domem, więc tak jak stali, przywlokłem ich co prędzej tutaj.
— I bardzo dobrze pan zrobił, — powiedziała wdowa. — Chodźcie ze mną chłopcy.
Wciągnęła ich do sypialni i rozkazała:
— Teraz umyjcie się i przebierzcie. Tu leżą dwa ubrania, koszule, skarpetki, wszystko w komplecie. To dla Hucka — daj spokój chłopcze, nie dziękuj — jedno od pana Jonesa, drugie ode mnie. Przypuszczam, że będą dobre na was. No, ubierajcie się. My poczekamy. Przyjdźcie potem do salonu, gdy będziecie podobni do ludzi.
Huck rzekł:
— Tomku, gdybyśmy mieli linę, moglibyśmy stąd zwiać! Okno nie jest wysoko.
— Głupstwa gadasz! Dlaczego chcesz uciekać?
— Wiesz, jestem nieprzyzwyczajony do takiego tłumu. Ja tego nie wytrzymam. Ja do nich tam nie pójdę!
— Ach, brednie! To nic nadzwyczajnego. Mnie tam wszystko jedno. Będę na ciebie uważał.
Zjawił się Sid.
— Tomku, — rzekł, — ciocia czekała na ciebie całe popołudnie. Mary przygotowała twoje niedzielne ubranie i wszyscy cię szukali. Słuchaj, czy to glina i świeca są na twojem ubraniu?
— Panie Sid, proszę pilnować własnych spraw i nie wtrącać się do mnie! A co znaczy to całe zebranie tam w salonie?
— To taki wieczorek, jakie wdowa często urządza. Dziś ma to być na cześć Wallijczyka i jego synów za to, że ją wtenczas w nocy od takiego nieszczęścia uratowali. Słuchaj, mogę ci więcej powiedzieć, jeżeli chcesz.
— No, co takiego?
— Otóż stary Jones przygotował dla zebranych pewną niespodziankę, ale ja podsłuchałem, jak dzisiaj z ciocią o tem mówił. Miało to być tajemnicą, ale zdaje się, że już nią tak bardzo nie jest. Wszyscy już wiedzą — nawet wdowa, chociaż udaje, że niczego się nie domyśla. O, panu Jonesowi bardzo na tem zależało, aby i Huck był tu dzisiaj, bo wiesz, bez Hucka nie mógłby swej tajemnicy wyjawić!
— Tajemnicy? Jakiej?
— No, wiesz o tem, że Huck szedł za tymi złoczyńcami krok w krok aż do domu wdowy. Stary chciał swoją niespodzianką wywołać ogromny efekt, ale zdaje mi się, że mu się to nie uda.
Sid roześmiał się, bardzo z siebie zadowolony.
— Sid, czy to ty rozgadałeś? — Wszystko jedno kto. Ktoś rozgadał — to wystarczy.
— Sid, w całem mieście znam tylko jednego łajdaka, który jest do czegoś podobnego zdolny, a ty nim jesteś. Gdybyś się był przypadkiem znalazł na miejscu Hucka, zmykałbyś, ażby się kurzyło za tobą i nikomu nie pisnąłbyś nawet o opryszkach. Umiesz robić tylko świństwa i nie możesz znieść, gdy się kogo chwali za coś dobrego. No, no, nie dziękuj, jak mówi wdowa. — Chwycił go za, uszy, wytargał i kilkoma kopniakami dopomógł mu do wydostana się za drzwi. — Poskarż się cioci, jeżeli masz ochotę, a jutro nastąpi ciąg dalszy!
W kilka minut później goście wdowy znaleźli się przy stole. Wedle ówczesnego zwyczaju ulokowano tuzin dzieci przy bocznych stolikach w tym samym pokoju. W odpowiedniej chwili pan Jones wygłosił mowę, w której dziękował za zaszczyt wyrządzony jemu i jego synom, ale, ciągnął, jest tu ktoś inny, czyja skromność...
I tak dalej i dalej. Wyjechał ze swoją tajemnicą o udziale Hucka w tej przygodzie w sposób wielce dramatyczny, w czem był mistrzem, lecz zdumienie gości, wywołane tak wielkiem odkryciem, było cokolwiek sztuczne, nie objawiło się więc w sposób tak głośny i żywiołowy, jakby się to stało w innych pomyślniejszych okolicznościach. Wdowa wysilała się coprawda na udawanie, że pierwszy raz o tem wszystkiem słyszy i zasypała Hucka taką powodzią komplementów i objawów wdzięczności, że biedak zapomniał o tem, jak nieswojo się czuje w eleganckim stroju, bo w jego świadomości stanęło inne niemiłe uczucie, nie do wytrzymania: że jest tarczą, w którą mierzą wszystkie oczy i wszystkie pochwały.
Wdowa oświadczyła, że zamierza przyjąć Hucka do swego domu i starać się o jego wychowanie, a później, o ile jej środki na to pozwolą, dać mu w rękę skromny, ale przyzwoity kawałek chleba.
Teraz nadeszła chwila Tomka. Powiedział niespodzianie:
— Huckowi tego nie potrzeba. Huck jest bogaty!
Tylko wzgląd na przyzwoitość nie dopuścił da wybuchu śmiechu uznania, na jaki zasługiwał ten udany dowcip. Całą odpowiedzią było więc trochę kłopotliwe milczenie. Przerwał je Tomek:
— Huck ma pieniądze. Może państwo temu nie wierzycie, ale tak jest, ma ich dość! O, proszą się nie uśmiechać. Mogą was zaraz przekonać. Proszą o minutą cierpliwości.
Wybiegł z pokoju. Wszyscy spoglądali na siebie nie wiedząc, jak to rozumieć. Pytające spojrzenia spoczywały na Hucku, ale ten milczał, jakby był niemy od urodzenia.
— Sid, co się Tomkowi stało? — zapytała ciotka Polly. — Nigdy tego smyka nie można zrozumieć. Ja...
Wszedł Tomek, uginając się pod ciężarem worków, i nie pozwolił ciotce dokończyć zdania.
Wysypał całą masą żółtych monet na stół i zawołał:
— Widzicie... a co mówiłem? Połowa jest Hucka, a połowa moja.
Widok ten zaparł wszystkim oddech. Wszyscy wytrzeszczyli oczy, i przez chwilą panowało nieme zdumienie. Potem nagle wybuchnął gwar, głosów, żądających wyjaśnienia. Tomek oświadczył, że może je dać. I dał. Opowiadanie jego było długie, ale w najwyższym stopniu zajmujące. Nikt słówkiem nie przerywał uroku, jaki wiał ze słów chłopca. Gdy skończył, pan Jones rzekł:
— Miałem w zanadrzu na dziś wieczór maleńką jeszcze niespodzianką, ale wobec tych bogactw nie wchodzi ona już w rachubą. Byłoby to coś strasznie niepozornego, muszą to przyznać.
Czytelnik wyobrazi sobie łatwo, jakiego wstrząsu doznała mała, uboga mieścina St. Petersburg z powodu odkrycia skarbu przez Tomka i Hucka. Tak olbrzymia suma w złocie wkraczała wprost w dziedziną nieprawdopodobieństwa. Nie mówiono o niczem innem, oglądano skarb i zachwycano się samym jego widokiem, entuzjazmowano się, tak że wreszcie pod naporem bardzo szkodliwego dla zdrowia podniecenia rozum niejednego statecznego obywatela poczynał cierpieć. Każdy dom w St. Petersburg i sąsiednich wioskach, o którym tylko głosiła wieść, że jest nawiedzany przez duchy, był anatomicznie niejako rozbierany, deska po desce, cegła po cegle, rozkopywano fundamenty i węszono za skarbami, — a robili to nie chłopcy, lecz poważni ludzie, nie odznaczający się wcale romantycznemi zamiłowaniami. Gdziekolwiek zjawili się Tomek i Huck, przyjmowano ich jak udzielnych książąt, wszyscy ich podziwiali i wytrzeszczali na nich oczy. Chłopcy nie mogli sobie przypomnieć, żeby ich słowa miały kiedyś przedtem szczególniejsze znaczenie; ale teraz każda ich uwaga była drogocennym skarbem i wędrowała jak objawienie z ust do ust; mogli robić, co chcieli, wszystko było uważane za coś nadzwyczajnego; widocznie zatracili wogóle zdolność robienia i mówienia rzeczy przeciętnych, codziennych; ba, nawet ich przeszłość stała się przedmiotem historycznych badań, i tam już odkrywano zapowiedzi wybitnej oryginalności. Miejscowy dziennik zamieścił szkice biograficzne chłopców.
Pani Douglas ulokowała kapitał Huck na sześć procent, a sędzia Thatcher uczynił to samo z udziałem Tomka i ciotki Polly. Jeden i drugi chłopiec miał teraz bajeczne wprost dochody: dolara w każdy powszedni dzień w roku, a pół dolara w niedzielę. To było tyle, co miał pastor, względnie co powinien był mieć według obietnicy gminy, — bo naogół nigdy nie mógł tyle zebrać. A w owych dawnych, niedrogich czasach można było za jednego i ćwierć dolara tygodniowo dać chłopcu utrzymanie, mieszkanie, szkołę, ubrać go i umyć.
Sędzia Thatcher powziął o Tomku bardzo wysokie mniemanie. Wyrażał się, że zwyczajny chłopiec nigdy nie wybawiłby jego córki z pieczar. Gdy Becky opowiedział mu, oczywiście w ścisłem zaufaniu, jak to Tomek wziął na siebie bicie, które się jej należało, był tem niezmiernie wzruszony; a gdy go prosiła, aby darował Tomkowi to kłamstwo, jakiego się przytem dopuścił w celu przeładowania niejako bicia z jej pleców na własne, odparł z zachwytem, że to było zacne, szlachetne, wspaniałomyślne kłamstwo, które może śmiało kroczyć z podniesioną głową, i w historii stanąć ręka w rękę ze sławioną miłością prawdy Jerzego Washingtona! Nigdy się jej ojciec nie wydawał tak wspaniałym, tak majestatycznym, jak w tej chwili, gdy chodził po pokoju i przy każdem słowie dla nacisku jeszcze przytupywał nogą. Pobiegła prosto do Tomka i opowiedziała mu wszystko.
Sędzia Thatcher spodziewał się, że ujrzy kiedyś w Tomku wielkiego prawnika, albo wielkiego wojownika. Obiecywał wystarać się, aby go przyjęto do Akademji Wojskowej, a następnie wykształcono na najlepszym wydziale prawniczym w kraju, by był przygotowany do jednej i drugiej karjery, albo do obu równocześnie.
Bogactwo Hucka i opieka wdowy Douglas wprowadziły go w kulturalne środowisko, a raczej wepchnęły go tam, wrzuciły przemocą, i cierpienia jego stały się większe, niż człowiek potrafi znieść. Służące wdowy utrzymywały go w czystości i schludności, myły go, czesały i szczotkowały, na noc kładły go do pościeli, która mu była w najwyższym stopniu niesympatyczna, bo nie było na niej ani jednej plamki, którąby mógł przycisnąć do serca i uznać za przyjaciela. Musiał jadać nożem i widelcem, używać serwetki, filiżanki, talerza; musiał się uczyć, chodzić do kościoła, wyrażać się poprawnie, tak że mowa w jego ustach stała się czemś zupełnie bez dźwięku i barwy; gdziekolwiek się obrócił, wszędzie krępowały go więzy i pęta cywilizacji, krępując ręce i nogi.
Przez trzy tygodnie znosił mężnie tę niedolę aż wreszcie pewnego dnia przepadł bez wieści. Całe dwie doby szukała go wdowa ogromnie zaniepokojona. Całe miasto było tem niezmiernie przejęte. Wywrócono wszystko do góry nogami, wyławiano nawet jego zwłoki z wody. Trzeciego dnia rano zabrał się Tomek sprytnie do badania wnętrz starych, pustych beczek, które leżały za opuszczoną rzeźnią i w jednej z nich odkrył zbiega. Huck spędził w niej noc, a teraz, po spożyciu śniadania, które składało się z jakichś kradzionych resztek jedzenia, wylegiwał się z rozkoszą i palił fajkę. Był nieumyty, nieuczesany i przystrojony w te same łachmany, które mu w czasach wolności i szczęścia nadawały taki malowniczy wygląd. Tomek wyciągnął go stamtąd, opowiedział mu, ile sprawił niepokoju i zamieszania, i nalegał, żeby powrócił do domu. Twarz Hucka straciła wyraz błogiego zadowolenia, i stała się nieopisanie melancholijna.
— Nie mów o tem, Tomku, — rzekł.
— Próbowałem, ale nie mogłem. Nie dam rady. To nie dla mnie. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Wdowa jest dla mnie dobra, bardzo dobra, ale ja tego życia znieść nie mogę. Każdego dnia każe mi o tej samej porze wstawać, każe mi się myć i czesać, że aż mi skóra złazi. Nie pozwala, żebym sypiał w drwalce. Muszę nosić to ohydne ubranie, w którem się duszę, bo powietrze przez nie przejść nie może, a przytem takie jest przeklęcie delikatne, że nie mogę w niem usiąść, położyć się, wytarzać się. Zdaje mi się, że już lata całe minęły od czasu, kiedy sobie zjeżdżałem po poręczy schodów nadół. Muszę chodzić do kościoła i pocić się i pocić — bo nie cierpię tych nudnych, długich kazań! Nawet mi muchy złapać nie wolno, nie wolno mi żuć tytoniu, a całą niedzielę muszę mieć buty na nogach. Wdowa je podług zegarka, idzie spać podług zegarka, wstaje podług zegarka — wszystko jest tam tak okropnie uregulowane, że zwierzę nie wytrzymałoby tego.
— Ależ, Huck, tak żyją wszyscy!
— To mnie bardzo mało obchodzi. Ja nie jestem wszyscy i nie mogę tego znieść. To straszne być tak uwiązanym. A dalej jedzenie takie udogodnione, tak się samo do ust ciśnie, nie mam żadnej przyjemności w zdobywaniu go. Muszę ciągle pytać, czy mogę iść łowić ryby, pytać, czy mogę iść się kąpać — do licha ciężkiego, o wszystko tylko pytać! A myślisz, że to przyjemność tak ciągle gadać elegancko i nie móc po swojemu ust otworzyć? Albo to naprzykład, że co rana musiałem chodzić na górę i rozdziawiać usta, by wpuścić do nich jakiś tam przyjemny zapach? Powiadam ci, zwarjować można! Wdowa nie pozwala mi palić, nie pozwala wrzeszczeć, ziewać, przeciągnąć się, drapać się w obecności ludzi! — W prawdziwym szale wściekłości i oburzenia Huck wołał dalej: — I niech to wszyscy djabli wezmą, wiecznie się modli! Nigdy w życiu takiej kobiety nie widziałem! Musiałem uciekać, Tomku, musiałem. A wreszcie, niedługo rozpoczyna się szkoła, i ja musiałbym tam iść, a to byłoby już zupełnie ponad moje siły! Wiesz, Tomku, być bogatym to nie tak łatwo, jak się człowiekowi wydaje. To tylko kłopoty, zmartwienia, wieczne męczarnie i pragnienie, aby śmierć raz nas od tego wszystkiego wyzwoliła. W tych łachmanach jest mi dobrze i nigdy się z niemi nie rozstanę. Wiesz, nigdy nie byłbym wlazł w to błoto, gdyby nie pieniądze — więc Tomku, bądź tak dobry i zabierz sobie moją część, a mnie dasz od czasu do czasu dziesięć centów, ale nie za często, bo to, czego nie muszę z trudem zdobywać, nie ma dla mnie wartości. Idź teraz do wdowy i poproś ją, żeby mnie puściła.
— Huck, ja tego nie mogę zrobić! To nieładnie. A zresztą, gdybyś tak spróbował tego życia przez dłuższy czas, tobyś je nawet polubił.
— Polubił? Tak samo, jak mógłbym polubić rozżarzony piec, na którym musiałbym siedzieć.
Nie, Tomku, nie chcę być bogaty i nie chcę mieszkać w ich ohydnych, dusznych domach. Ja kocham lasy, rzekę, beczki i przy tem chcę pozostać. Do licha! Właśnie kiedyśmy zdobyli strzelby, jaskinię, i kiedy mamy wszystko, czego zbójca potrzebuje, musiała przyjść ta przeklęta, głupia historja i wszystko popsuć!
Tomek uznał, że teraz nadeszła jego chwila.
— Ależ, Huck, bogactwo nie powstrzyma mnie od zostania zbójcą.
— Nie? O, Chwała Bogu! Czy tylko mówisz to poważnie, Tomku?
— Tak poważnie, jak mnie tu widzisz! Ale przecież, nie możemy cię przyjąć do bandy, jeżeli nie masz dobrego wychowania.
Twarz Hucka wydłużyła się.
— Więc nie chcecie mnie przyjąć? A przecież przyjęliście mnie wtedy jako pirata?
— Owszem, ale to widzisz co innego... Zbójca to coś o wiele bardziej eleganckiego, niż pirat. W niektórych krajach pochodzą oni nawet z najwyższej arystokracji, bywają wśród nich książęta i tak dalej.
— Tomku, byłeś przecież zawsze moim szczerym przyjacielem? Nie wyrzucisz mnie chyba, co, Tomku? Nie zrobisz tego, powiedz, prawda, Tomku?
— Widzisz, Huck, nie chciałbym tego zrobić, ale co ludzie powiedzą? Powiedzą: „Hm! Banda Tomka Sawyera! Ładne tam są gagatki!” I ciebie mieliby na myśli, Huck! Ani ty nie chciałbyś te go, ani ja także nie.
Huck milczał przez pewien czas, jakby staczał walkę wewnętrzną. Wreszcie rzekł:
— Dobrze, wrócę do wdowy na miesiąc i spróbuję — może mi się uda przyzwyczaić do tego i przetrzymać, jeżeli tylko potem przyjmiesz mnie do bandy, Tomku!
— Oczywiście, Huck, mądrze powiedziałeś! Chodź ze mną, stary głuptasie, poproszę wdowę, żeby była trochę wyrozumialsza dla ciebie.
— Zrobisz to, Tomku, naprawdę? To doskonale! Żeby mi chciała trochę tylko pofolgować w tych pierwszych, najgorszych czasach! Palić i kląć będę tylko na osobności, i albo wytrzymam, albo zginę. A kiedy zbierasz bandę i zaczynasz zbójeckie rzemiosło?
— O, natychmiast! Możemy już dzisiejszej nocy zwołać chłopców i dokonać wtajemniczenia.
— Czego dokonać?
— Wtajemniczenia.
— A to co takiego?
— To znaczy poprzysiąc sobie, że będziemy się wzajemnie wspierali wiernie, że nigdy żaden nie zdradzi tajemnic bandy, choćby go krajano na kawałki, a każdego, ktoby skrzywdził któregokolwiek z członków bandy, zabijemy razem z rodziną.
— Doskonale, Tomku, cudownie... Powiadam ci!
— Oczywiście, wiem o tem. A zaprzysiężenie to musi się odbyć o północy, w najustronniejszem i najstraszniejszem miejscu, jakie tylko można będzie znaleźć. Najlepszy byłby jakiś dom, w którym straszy, ale one są teraz wszystkie rozkopane.
— Racja, o północy jest najlepiej, Tomku.
— Naturalnie. I trzeba przysięgać na trumnę i wszystko to podpisać krwią!
— To mi się właśnie podoba! To miljon razy lepsze, niż korsarstwo! Będę siedział u wdowy, choćby mię to miało życie kosztować, Tomku! A gdy zostanę kiedyś prawdziwym zbójcą i wszyscy będą o mnie mówili, wówczas i ona będzie się czuła dumna, że wydobyła mię z bagna.