Przygody na okręcie „Chancellor“/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Od 24 do 29 października. Przez następne pięć dni morze ciągle wzburzone. »Chancellor« silnie jest miotany, pomimo, że pędzi z wiatrem i falą, zamiast walczyć przeciw nawałnicy. Ani chwili spokojnej nie mamy na tem płynącem zarzewiu. Otaczająca nas woda czaruje, pociąga i wabi ku sobie!
— Dlaczego pan nie przedziurawisz okrętu, panie Kurtis? Czemu nie rzucisz prądu wody na spód? Jeżeli napełnimy okręt, cóż będzie złego? Po ugaszeniu pożaru pompy wyrzucą wodę!
— Panie Kazallon, mówiłem i powtarzam to panu, że jeżeli zrobimy najmniejszą nawet szparę, przez którą powietrze mogłoby się wcisnąć, ogień rozszerzy się gwałtownie i w jednej chwili płomienie ogarną okręt aż po szczyty masztów. Jesteśmy skazani na bezczynność, a są wypadki, w których największym dowodem odwagi jest: nic nie robić. Tak! pozatykać hermetycznie wszelkie otwory, jest to jedyny sposób i jak na teraz jedyne zajęcie załogi.
Pomimo to ogień bezustannie się wzmaga, może nawet prędzej, aniżeli myślimy. Gorąco coraz większe zmusza pasażerów do ciągłego pozostawania na pokładzie. Dwie tylko kajuty na tyle okrętu, z wielkiemi oknami, są zamieszkalne.
Pan Kear zajął jednę, w drugiej zamknięto obłąkanego Ruby. Kilkakrotnie odwiedziłem biednego szaleńca; bezustannie leży związany, inaczej rozwaliłby drzwi kajuty. Dziwna rzecz, w obłąkaniu pozostało mu uczucie ciągłego panicznego strachu, wydaje okropne krzyki, jak gdyby w rzeczy samej cierpiał od oparzelizny. Bywam także u ex-kapitana, który zawsze zachowuje się najspokojniej i rozmawia z całą przytomnością, pomijając to, co dotyczy jego zawodu; na tym punkcie władze jego umysłowe działać przestały. Ofiarowałem mu swoje usługi, czego nie przyjął i nie wychodzi wcale z kajuty. Dziś zrana kwaterę załogi napełnił dym ostry i duszący, który się wydostaje przez otwory przepierzenia. Widocznie ogień posuwa się w tę stronę, wyraźnie nawet słychać jak gdyby głuche sapanie. Skąd powietrze się przedostaje i podsyca ten ogień? Gdzież jest ten otwór, którego odkryć nie możemy? A więc niema sposobu uniknięcia strasznej katastrofy! Za parę dni, za parę godzin, za parę minut pikrat wybuchnie, a na nieszczęście morze jest tak wezbrane, że ani myśleć o ucieczce na szalupie!
Na rozkaz kapitana Kurtis przepierzenie okryto płótnem, które bezustannie polewają. Pomimo wszystkich możliwych starań dym wydostaje się ciągle i gorąco wilgotne, jakie panuje na przodzie okrętu, robi powietrze prawie niemożliwem do oddychania.
Na szczęście wielki przedni maszt jest z żelaza. Gdyby zapalony od spodu padł na okręt, zginęlibyśmy bez ratunku.
Robert Kurtis rozwinął wszystkie żagle i przy sprzyjającym wietrze północno-wschodnim »Chancellor« posuwa się szybko.
Czternaście dni minęło, odkąd pożar jest jawnym, postępy jego są bezustanne, a zwalczyć je jest niepodobieństwem dla nas. Kierowanie okrętem staje się coraz trudniejsze. Na wystawce pokładu, która nie jest w związku bezpośrednim z pomostem okrętu, można jeszcze utrzymać nogi, ale na pokładzie nie sposób chodzić nawet w bardzo grubem obuwiu. Woda nie wystarcza już na ochładzanie desek, które ogień od spodu dotyka i które kołyszą się na sztabach.
Żywica występuje około sęków, spojenia paczą się, smoła rozpuszczona od ognia spływa naokoło w fantastycznych strumieniach, skręcających się w różne strony, stosownie do kołysania okrętu. Na domiar nieszczęścia wiatr raptownie zwrócił się ku północo-zachodowi i dmie wściekle! Jest to prawdziwy huragan, jaki niekiedy zrywa się w tych stronach i oddala nas od tych Antyllów, do których dążymy tak rozpaczliwie.
Robert Kurtis, walcząc z nim, rozkazał lawirować, ale wiatr jest tak silny, że »Chancellor« zmuszony jest do ucieczki, aby uniknąć bałwanów, które bywają bardzo groźnymi, jeżeli uderzają na okręt z boku.
29 października. Burza w całej wściekłości, ocean rozszalał się, a rozpryśnięte bałwany zalewają okręt. Nie można marzyć o spuszczeniu łodzi na morze, w jednej chwili musiałaby zatonąć. Jedni schronili się na wystawkę, drudzy na sam przód okrętu, patrzą na siebie, nie śmiejąc się odezwać. Co do pudła pikratu przestaliśmy o niem myśleć. Szczegół ten podług wyrażenia Kurtisa został zupełnie zapomniany. Nie wiem doprawdy czy nie byłoby pożądanem wysadzenie w powietrze okrętu, które rozwiązałoby odrazu sytuacyę. Sądzę, że moje zdanie podzielają wszyscy, będący na okręcie. Człowiek, któremu długo zagraża niebezpieczeństwo, kończy na tem, że nareszcie pragnie, aby co się ma stać, raz się stało. Oczekiwanie częstokroć bywa straszniejsze, niż sama rzeczywistość.
Dopóki można było jeszcze, Kurtis kazał wydobyć żywność złożoną w spiżarni okrętowej, do której teraz dostać się już niepodobna. Gorąco zniszczyło znaczną ilość żywności; pozostałych kilka baryłek solonego mięsa i sucharów, beczkę wódki, oraz beczki z wodą wystawiono na pokład, obok nich, na wypadek koniecznej potrzeby opuszczenia okrętu położono także kołdry, instrumentu, busole i żagle.

Pikrat! pikrat! wylecimy w powietrze!

O ósmej wieczorem, pomimo huku burzy, naraz dało się słyszeć gwałtowne syczenie. Klapy, parte przez rozgrzane powietrze, otworzyły się i kłęby czarnego dymu wydobywają się z nich, jak para wypuszczona z kotła machiny parowej, klapą bezpieczeństwa.
Załoga rzuciła się ku Robertowi Kurtis, żądając rozkazów; jedyna myśl opanowała wszystkich, uciekać z tego wulkanu, co lada chwilę wybuchnie pod naszemi stopami.
Kurtis spojrzał na ocean do głębi rozhukany. Do szalupy zbliżyć się nie można, albowiem wisi na środku pokładu, można jednak zużytkować czółno z prawej strony przyczepione i łódź zawieszoną z tyłu okrętu. Majtkowie rzucili się do czółna.
— Nie! — zawołał Robert Kurtis — nie! po co narażać ostatnią naszą szansę ocalenia!
Kilku majtków oszalałych z trwogi, z Owenem na czele, koniecznie chciało zająć czółno.
Kurtis wskoczył na wystawkę i pochwyciwszy topór, zawołał:
— Rozwalę łeb każdemu, kto dotknie się liny!
Majtkowie cofnęli się. Jedni weszli na drabiny masztowe, kilku wlazło na bocianie gniazdo. O jedenastej dał się słyszeć pod pokładem kilkakrotny silny huk.
To przepierzenia tak pękają, przepuszczając dym i rozpalone powietrze. Kłęby dymu buchają z koszar przednich i strumień ognia objął przedni maszt.
Krzyk najokropniejszy rozlega się na okręcie. Pani Kear, podtrzymywana przez pannę Herbey, wybiega szybko z kajut, do których się ogień przedziera. Następnie Silas Huntly ukazał się z twarzą od dymu zczerniałą, przeszedł po pokładzie, skłonił się Kurtisowi, potem zwrócił się ku drabince sznurowej tylnego masztu i usiadł na bocianiem gnieździe. Widok Silasa Huntly przypomniał mi, że drugi jeszcze człowiek jest zamknięty pod pokładem, w kajucie, którą płomienie już może objęły.
Czy można pozwolić na zgubę nieszczęśliwego Ruby...
Rzucam się na schody. Waryat jednak, zerwawszy krępujące go pęta, nagle ukazał się z opalonymi włosami i w płonącem ubraniu. Nie wydając najmniejszego krzyku, chodzi po pokładzie bez oparzenia nóg. Rzuca się w kłęby dymu, a dym go nie dusi, jest to salamandra ludzka, kręcąca się w płomieniach!
Nowy huk się rozległ. Szalupa rozpadła się w kawały. Środkowa klapa wyskoczyła rozdzierając płótno, a płomienie ognia długo tłumione wzbiły się do połowy masztu. W tej chwili waryat zaczął krzyczeć przeraźliwie:
— Piikrat! pikrat! wylecimy w powietrze! w powietrze!...

I zanim zdołano go zatrzymać, rzucił się przez klapę w przepaść płomienną...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.