Przygody na okręcie „Chancellor“/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody na okręcie „Chancellor“ |
Podtytuł | Notatki podróżnego J. R. Kazallon |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | Édouard Riou |
Tytuł orygin. | Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od 23 do 30 grudnia. Po burzy wiatr pociągnął do północo-wschodu i dmie ciągle z równą siłą. Musimy z niego korzystać, albowiem zbliża nas ku ziemi.
Za staraniem Daoulasa znów ustawiono maszt, zawieszono żagiel i tratwa postępuje ciągle, przebiegając przeszło dwie mile na godzinę. Zreperowano także rudel, urządzony za pomocą drąga i kawałka szerokiej deski. Nieszczególnie on działa, pod wpływem jednak wiatru popychającego tratwę, nie trzeba zbytecznych wysileń, ażeby nią kierować. Przy pomocy sznurów i klinów pościągano deski platformy, poręcz z prawej strony, uniesiona przez fale, została znowuż odbudowaną, chroniąc nas przed bałwanami. Jednem słowem zrobiliśmy wszystko, co było w naszej możności, ażeby wzmocnić tę nietrwałą wiązankę z masztu i desek skleconą.
Nie w tem jednak leży największe nasze niebezpieczeństwo. Wraz ze słońcem wróciły upały podzwrotnikowe, które nam poprzednio tyle dokuczały. Dzisiaj na szczęście, lekki wietrzyk chłodzi powietrze. Zbudowano dobry namiot na tyle tratwy i kolejno pod nim szukamy cienia. Pomimo to brak żywności daje się dotkliwie uczuwać. Każdy widocznie cierpi z głodu. Policzki nam pozapadały, twarze wychudły. U wielu z nas system nerwowy jest silnie zaatakowany, ściskanie żołądka sprawia dotkliwy ból. Gdybyśmy dla oszukania głodu dla uśpienia go, mieli jakie narkotyki, jak opium lub tytoń, może nie cierpielibyśmy tyle, lecz wszystkiego nam brak.
Jeden z nas przynajmniej nie czuje tych cierpień. Porucznik Walter, pożerany nieustanną gorączką, oddawna już nic nie je, pragnienie jednak dokucza mu strasznie. Miss Herbey, pomimo to, że sama część swojego napoju oddaje choremu, uzyskała od kapitana powiększenie porcyi wody i co kwadrans zwilża nią usta porucznika. Walter nie może już prawie mówić i wzrokiem tylko dziękuje miłosiernej dziewczynie. Biedny chłopiec skazany na śmierć, nie ma siły, która byłaby w stanie utrzymać go przy życiu. Przynajmniej długo cierpieć nie będzie. Dziś zdaje się, że odzyskał świadomość swojego stanu i dał mi znak, żebym się do niego zbliżył. Usiadłem obok niego. Zebrał wtedy wszystkie siły i urywanemi słowami zapytał:
— Panie Kazallon, czy ja prędko skończę?
Na chwilę zawahałem się z odpowiedzią, Walter to zauważył.
— Mów pan prawdę — rzekł — całą prawdę.
— Nie jestem lekarzem, nie mógłbym więc...
— Nic nie szkodzi, odpowiedz pan, bardzo proszę.
Długo patrzyłem na chorego, potem przyłożyłem ucho do jego piersi. Od kilku dni suchoty zrobiły gwałtownie postępy. Jedno z płuc nie działa już zupełnie, drugie zaś zaledwie wystarcza na potrzeby oddychania.
Walter jest ofiarą gorączki, która zwykle zwiastuje koniec w piersiowych chorobach.
Cóż miałem odpowiedzieć biedakowi. Wzrok jego tak badawczo wlepił się we mnie, iż nie wiedziałem, co robić.
— Mój przyjacielu — rzekłem — w obecnem naszem położeniu nikt nie może liczyć na to, żeby pozostało mu jeszcze wiele dni życia... Kto wie, czy za jakie ośm dni z tych wszystkich, co są na tratwie...
— Za ośm dni! — szepnął porucznik, nie spuszczając oczów ze minie.
Przez następne dni, to jest 24, 25, 26 grudnia, nic się nie zmieniło.
Chociaż może się to wydawać nieprawdopodobnem, ale przyzwyczailiśmy się do głodu i nie umieramy.
Opowiadania rozbitków często zaznaczały podobne wypadki. Czytając je, zawsze posądzałem opisujących o przesadę. A jednak tak nie było i dziś przekonywam się, że brak żywności znieść można dłużej, niż zwykle sądzą. Zresztą kapitan uważał za stosowne do pół funta chleba dodawać nam codziennie po kilka kropel wódki i ten sposób żywienia doskonałe podtrzymuje nasze siły. Gdybyśmy mieli na dwa miesiące, na miesiąc chociaż zapewnioną taką porcyę!
Na nieszczęście zapasy wyczerpują się, każdy przewiduje chwilę, w której zabraknie nam i tego szczupłego posiłku.
Morze musi nas zaopatrzyć w ryby, ale połów jak dotąd wcale się nie udaje, pomimo usiłowań bosmana i cieśli, którzy z konopi i gwoździ, wyciągniętych z podłogi statku, porobili wędki.
Nie są to zbyt eleganckie haczyki, ale byle była przynęta, to i na te gwoździe ryby doskonale się łapać będą! Bieda tylko, że oprócz sucharów nie mamy nic, a te rozpływają się w wodzie. Żebym tak jednę rybkę złowił, wówczas nie zabrakłoby nam świeżego mięsa na przynętę, ale właśnie sztuka złapać pierwszą rybę.
Bosman ma racyę i połów zapewne się nie powiedzie. Próbujemy jednak szczęścia, ale żadna ryba nie chwyta. Widocznie morze to nie jest rybne.
Dnia 28 i 29 grudnia ponawialiśmy próby, ale zawsze bezowocnie. Suchary rozpływały się w wodzie. Zresztą szkoda marnować resztek naszej żywności, której zapas już jest bardzo mały. Bosman widząc to, wpadł na myśl założenia na haczyk szmatki materyi wełnianej. Miss Herbey udzieliła kawałka czerwonego szala, którym była okryta. Być może, że ten jasny gałgan skusi jaką żarłoczną rybę.
Dnia 30-go zrobiliśmy nową próbę. Przez kilka godzin wędki stały zapuszczone w głębinę. Po wyciągnięciu okazało się, że ryby nie tknęły nawet szmaty.
Bosman upadł na duchu. Jeszcze jeden środek ratunku wymknął się nam. Cóżbyśmy dziś dali za tę pierwszą rybę, przy pomocy której moglibyśmy łowić inne.
— Niedługo będę miał lepszą przynętę dla mojej wędki — rzekł bosman do mnie po cichu.
— Jaką — zapytałem.
— Dowiesz się pan w swoim czasie — odpowiedział, spojrzawszy na mnie jakoś dziwnie.
Nie rozumiem, co mogą znaczyć te wyrazy w ustach człowieka tak zwykle umiarkowanego. Myślałem o tem całą noc.