Przyjaciel ludzkości

<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Niekrasow
Tytuł Przyjaciel ludzkości
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom V
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1908
Druk Karol Miarka
Miejsce wyd. Mikołów — Warszawa
Tłumacz Ludwik Kondratowicz
Źródło Skany na commons
Indeks stron
PRZYJACIEL LUDZKOŚCI.
Myśl z Nekrasowa.


Świat coraz nowej nabiera zalety:
Na przykład dzisiaj — już są komitety,
Gdzie starzec, wdowa, sierota, kaleki
Liczą na wsparcie, doznają opieki.
Nawet magnaci już w dzisiejszej chwili
Dobrą z Paryża modę sprowadzili,
Bo nie przez druki, radą lub przestrogą,
Lecz samym czynem wspierają, jak mogą.
Czy wiesz, mospanie? to poczciwa moda!
Ale co dawniej — to i mówić szkoda!
Słuchajcie tylko, bo Pan Bóg mi świadek,
Że dziwny w życiu raz miałem przypadek.

Niech mię Najwyższy od tego zachowa,
Abym miał gadać samochwalcze słowa;
Ale co prawda, to wyznać potrzeba!
Byłem poczciwym... i nie miałem chleba.
Mówili wszyscy, że jestem bogaty;
Intratny urząd... ale bez intraty.
Dać się przekupić, coś nie spełnić ściśle,
Aż strach bywało, gdy o tem pomyślę.
Była drożyzna — żyj tu groszem z miasta!
Płaca nie wielka, a dziatwa podrasta;
Więc się bez chleba obchodzim, jak możem,
Mając pod strażą magazyn ze zbożem.

Hardy z mej nędzy, prawiłem z wysoka,
Że własność kraju — to źrenica oka,
Że zbrodniarz tylko z urzędu korzysta,
Słowem: bluźniłem, jak liberalista.
Teraz, jak słyszę, szczerze czy nieszczerze,
Taka zasada już cześć nawet bierze;
Wtedy przekupstwo było wszystkich hasłem —

Połknąć kubana, to jak chleba z masłem.
Ludzie mówili: Masz rodzinę przecię!
Ej, będzie kręto! z torbami pójdziecie!
Rzuć, panie bracie, te fochy złowieszcze!
A jam nie słuchał, urągał się jeszcze!

Ludzie, zwyczajnie, mściwi i zawzięci,
Z politowania przyszli do niechęci.
Poczęto śledzić, a w moim wydziale
Już się... to, owo, znalazło niedbale.
Przyszła mi bura, potem druga taka,
Nareszcie z kwitkiem puszczono biedaka.
Tak tedy w jednej ziściło się chwili
Wszystko, co ludzie poczciwi wróżyli:
Za jednym razem, jakby z deszczem spada
I głód, i zimno, i przyjaciół zdrada.
Myśmy zostali, jak żebracy szczerzy,
Ja sam w rozpaczy, dziatwa bez wieczerzy,
A żona, z nędzą dać nie mogąc rady,
Klnie moją pychę i brzydkie zasady.
A ja, bywało, wstaję... gdzie przede dniem!
Troskam się pilno o życiu powszedniem,
Jak wół pracuję, — wciąż nędza i nędza,
Grosz, co zarobię, grosza nie dopędza,
Zdaje się, pęknę pod nieszczęścia siłą;
Bóg mię strzegł tylko, że się nie rozpiło.

Alem na trzeźwo, a wiernie mej części,
Do dna wychylam mój kielich boleści...
Jak tam bez miejsca, bez chleba, w rozpaczy
Dziesięć lat przeszło? Bóg to wiedzieć raczy!

Kiedy z dnia na dzień nasz byt taki samy,
Niespodziewanie pismo odbieramy:
Że naszych nieszczęść skończyła się próba,
Że jest w stolicy szlachetna osoba,
Mąż znakomity, jakby anioł nowy,
Pięknego serca i potężnej głowy,

Co swoje pióro i umysł bogaty,
Oddał na korzyść krajowej oświaty,
Wydał pięć tomów prześlicznych powieści,
Gdzie wykład nauk fizycznych się mieści,
Dziełko dostępne, popularne, tanie,
By elektryczność pojęli włościanie.

Więc ja to dzieło sprowadzam w zacisze:
Jak tam moralnie, jak tam pięknie pisze!
Samego siebie widzę jak na dłoni,
Moje ubóstwo wstydem mię nie płoni,
Moje łachmany — to obraz jaskrawy,
Żem nieprzedajny, że byłem człek prawy;
Więc chlubna radość w oczach mi jaśnieje,
Wolnoż mi przecię mieć dobrą nadzieję,
Gdy ta osoba zacna, znakomita,
W sercu biedaka tak wyraźnie czyta.

Mówię do żony z radosnemi łzami:
Pan Bóg się wreszcie zlitował nad nami,
Zesłał ochrońcę, człeka dobrej woli,
Co nasze dzieci od nędzy wyzwoli.
Pójdę do niego — tam nasza osłoda:
On mię zrozumie, on mi rękę poda!

Słowom otuchy uwierzyła żona;
Już nasza dola jakby polepszona,
A człowiek, w przyszłość wierząc całą siłą,
Zapomniał biedy, jakby jej nie było.
Więc rada w radę... marzenia i plany —
Ostatni zapas na drogę zebrany,
Ze trzysta złotych — i otwarta ścieżka.
Więc rozpytawszy: kto? gdzie i jak mieszka?
Marsz do stolicy!

Tam mieliśmy krewną, —
Ta w swoim domu przyjmie nas zapewno;
Ale z krewnymi sam czart piwo warzy:
Przyjęła zimno, wstydząc się nędzarzy,

Więc myślę w duchu: A Bógże tani z tobą!
Nie chcę się z moją nabijać chudobą;
A choć nam w serce boleśnie coś bodzie,
Nająłem numer w zajezdnej gospodzie.

Całą noc Bożą, nim słońce zaświeci,
Modlą się za mnie i żona, i dzieci,
A ja raniutko do zbawcy wychodzę,
A serce bije niespokojnie srodze.
Idę ulicą, i drżący jak listek,
Myślę, co powiem? jak żywot mój wszystek
Pokrótce skreślę?

Powiem mu najprościej:
Panie! ja ginę z głodu i starości!
Mogłem coś zebrać; ale cnotę cenię,
Bo wiem, co znaczy i Bóg, i sumienie.
Gdy tysiąc potrzeb na głowę się kupi,
Myślałem sobie: O głupi ja głupi!
Inaczej myśląc, dziś zebrałbym krocie,
I złorzeczyłem mojej własnej cnocie!
Lecz twoje dzieło! twoje złote dzieło!
Czystą mi prawdę w oczach rozwinęło:
Jam chlubny z siebie... ale żyć nie łatwo,
Alem ja nędzarz i z żoną, i z dziatwą!
Ty, co pojmujesz, jak to serce boli,
Szlachetny mężu, ratuj mię w niedoli!

Rzecz ułożyłem i wchodzę do sali:
Uprzejmi słudzy już znać o mnie dali.
Wyszedł mąż zacny, — spojrzałem i drgnąłem,
Pot mi kroplami wystąpił nad czołem,
A mowa moja tak rzewna, tak czuła,
Całkiem się z biednej pamięci wysnuła.
Jąłem bełkotać ogólniki, frazy,
Trę głupie czoło i raz, i dwa razy,
Nic nie przypomnę, Pan Bóg wie, co prawię,
A wszyscy na mnie patrzają ciekawie,

Czego pan żądasz? — spytano uprzejmie.
Lecz znowu przestrach mowę mi odejmie:
Ja żądam... żądam!... Tutaj myśli nawał,
Co człowiek marzył, co w życiu doznawał,
Wszystko, co cierpiał, co ma cierpieć jeszcze,
Stanęło widmem i szpony złowieszcze
Wpiło do serca... a nogi się słonią...
Ja, stary głupiec, czoło cisnąc dłonią,
Ryknąłem płaczem, nie pomnąc, co robię,
Przy znakomitej a ważnej osobie.

Ten płacz był śmieszny, — na moim mundurze
Barwa spłowiała i dwie plamy duże;
Więc dobroczyńca, opiekun ludzkości,
Że jestem pijak wnioskował najprościej,
A pokójowiec wziął burę od pana,
Że tutaj weszła postać podejrzana.
Chciałem coś mówić, lecz pan tupnął nogą;
Czułem, że skargi, że łzy nie pomogą!
Gdybyż przynajmniej użył ręki swojej,
I raczył wypchnąć sam ze swych podwoi!
Lecz nawet takiej nie udzielił części:
Gdym się posłonił z wstydu i boleści,
Przyszli hajducy, a szarpiąc mię srodze,
Wzięli pod ręce, wlekli po podłodze;
Gdy się szamocę, gdy wyrywam ramię,
Pchnęli ze schodów, żem upadł przy bramie.

Zlany jak wrzątkiem, shańbion tak dalece,
Biegłem ulicą, nie pomnąc, gdzie lecę,
I nóg nie czując... W końcu wiatr zimowy
Jakoś przytomność wrócił mi do głowy.
Rzucam oczyma naokoło siebie:
Tu niosą jakieś mary po pogrzebie,
Tu na tablicy czytam piwowarnię,
Tam lwa zobaczyć tłum ludu się garnie,
Tam cerkiew, cmentarz, rajtszula i szkoła,
Szpital, wekslarnia i mury kościoła,

Magazyn mody, drukarnia, a za nią:
Tu różne trunki przedają się tanio!

Zajdę... czy raczej wstrzymam się na wodzy?...
Wszedłem... Cóż dalej?... Bracia moi drodzy!
Już od gawędy zachrypło mi gardło...
Od lat trzydziestu uczucie zamarło...
Na co uczucie? dla kogo w tej chwili?...
Dzieci pijaka ojca opuścili,
Żona wróciła w swe rodzinne strony,
Na jej mogile tkwi krzyżyk omszony;
Choć całe życie nie było w niej złości,
Klęła przed zgonem świeczniki ludzkości.

Dziwniż to ludzie! o sto mil dokoła
Za dobroczyńców ludzkość ich obwoła,
Piszą, drukują, o postępie gwarzą;
Lecz zbliż się do nich, twarz zetknij z ich twarzą,
Och! jakże na nich zawiedziesz się srogo!
Pijaka z głodnym rozróżnić nie mogą!
1855. Borejkowszczyzna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.