<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Ucieczka z Sale — przysięga Xurego — spotkanie z lwem — murzyni — lampart.

Słońce już chyliło się ku zachodowi, a jeszcze jednéj rybki nie było w skrzynce. Mulej nie przeczuwając zdrady, nie zważał na to że płynęliśmy nierównie daléj jak zwykle. Miasto Sale, chociaż położone na górze, zniknęło już całkiem z oczu; widać tylko było o milę morską pusty brzeg. Naówczas zawołałem na Maura, ażeby żagiel ściągnął, i właśnie gdy to uczynił i sznur wiązał do boku szalupy, pochwyciłem pochylonego i wrzuciłem w morze. Mulej zanurzył się zupełnie, ale wnet wypłynął na wierzch, zmierzając do łodzi i zaklinając mię abym mu życia nie odbierał. Natychmiast pochwyciwszy muszkiet, wymierzyłem do niego, wołając:
— Precz! nie zbliżaj się, bo ci kulą łeb roztrzaskam. Nie myślę ci nic złego uczynić i nic ci nie zrobię, tylko opuść mię dobrowolnie; wiem że pływasz jak ryba, a więc dostaniesz się łatwo do lądu. Ja postanowiłem uciekać i chociażbym cię miał zabić, nie zrzeknę się tego zamiaru.
Usłyszawszy to Maur, odwrócił się ku lądowi, a ponieważ był wybornym pływakiem, pewny jestem że się tam dostał szczęśliwie.

Xury zbladły i przerażony przypatrywał się w osłupieniu téj scenie. Kiedy Mulej był już daleko, odwróciłem się do chłopca i rzekłem mu:
— Xury! mógłbym cię także wrzucić do morza i bądź pewny że to zrobię, jeżeli mi nie przysięgniesz wierności.
Przestraszony chłopak upadł na twarz i wyjąkał żądaną przysięgę, zaklinając się że nigdy mię nie zdradzi.
Natychmiast rozwinąłem żagiel i zwróciłem szalupę ku północy, ażeby płynący Mulej sądził, iż zmierzamy ku cieśninie Gibraltarskiéj, i tym sposobem zmylił pogoń wysłaną za nami. Lecz gdy noc zapadła, zmieniliśmy natychmiast kierunek, płynąc ku południowi. Nikt nie przypuściłby, abym się odważył uciekać w tę stronę, gdzie nas mogła spotkać śmierć niezawodna, jeżeli nie z rąk murzynów, to od pazurów dzikich zwierząt.
Pomyślny wiatr i morze spokojne, pozwoliły nam szybko żeglować. To téż na drugi dzień po południu nietylko wyminęliśmy wybrzeża marokańskie, ale nawet ujście rzeki Draa, uchodzącéj do morza naprost Lancerotty. Było to wiele, ale należało płynąć bez wytchnienia, chcąc się zabezpieczyć od pogoni. Dlatego téż przez trzy dni i trzy nocy nie zatrzymaliśmy się ani na chwilę, czwartego dopiéro dnia, ku wieczorowi, widząc że się kończą zapasy wody, skierowałem ku ujścia niewielkiéj rzeczki, zamierzając poszukać źródła.
Ale zanim wpłynęliśmy na nią, już słońce zaszło i grube zapadły ciemności[1]. Natychmiast przeraźliwe ryki dzikich zwierząt rozległy się dokoła.
— Panie! — zawołał Xury drżąc od strachu, — zaklinam cię na imię proroka, nie wysiadajmy na ląd dopóki słońce nie wejdzie.
— Dobrze, mój chłopcze — odpowiedziałem, — ale lękam się żeby za dnia gorsi od drapieżnych zwierząt, nie napadli nas dzicy murzyni.
— Wszak mamy strzelby — zawołał Xury; — na ich widok czarni pouciekają, a tymczasem lampart, albo lew, nie zna się na kulach, a ma wściekłą odwagę.
Uznałem słuszność téj uwagi i zapuściwszy kotwicę postanowiłem dnia oczekiwać. Noc zeszła dosyć spokojnie, chociaż często ryk dzikich zwierząt sen nasz przerywał. Dopiéro około trzeciéj po północy, jakieś ogromne zwierzę zaryczawszy tuż nad brzegiem, nabawiło nas trwogi. Pochwyciliśmy strzelby, a wtém potwór ów rzuciwszy się w wodę, począł prosto ku nam płynąć. Z sapania potężnego poznać można było że jest silny i straszny. Xury nalegał po cichu, żeby podnieść kotwicę i uchodzić na pełne morze; skinąłem ażeby się zachował spokojnie i w téj prawie chwili spostrzegłem zwierzę zaledwie na długość wiosła od statku. Nieczekając dłużéj wypaliłem do niego; potwór z rykiem zwrócił się ku lądowi i zniknął w ciemnościach.
Niepodobna opisać wrzawy, jaka nastąpiła po wystrzale; najrozmaitsze ryki i wrzaski napełniły powietrze, ale zwolna wszystko ucichło i do rana nic już nie zakłóciło naszéj spokojności.
Nakoniec słońce weszło. Po obydwóch stronach rzeczki rozciągały się wzgórki krzewami okryte, daléj zaś nieco czerniały ogromne bory. Cisza zupełna panowała w okolicy, jednak nie odważyliśmy się wysiąść aż gdy dzień całkiem zajaśniał.
— Ja pójdę po wodę — rzekł Xury, — a wy pozostańcie w łodzi.
— Dlaczego nie chcesz żebym szedł z tobą? — zapytałem Maura.
— Panie — zawołał poczciwy chłopiec, — w tych krzakach może kryją się jakie drapieżne zwierzęta, albo murzyni; jeżeli mię napadną, przynajmniéj sam zginę, a ty będziesz mógł ratować się ucieczką.
— A więc pójdziemy oba, a napastników położymy trupem, — rzekłem chwytając strzelbę i podając drugą Xuremu.
Poczém skierowałem szalupę ku brzegowi i pierwszy wyskoczyłem na ziemię. Xury zaraz spostrzegł potoczek płynący doliną; pobiegł więc ku niemu ażeby napełnić dzbany; ale w mgnieniu oka powrócił zbladły od strachu.
— Dlaczego tak drżysz? — zapytałem się z niespokojnością.
— Tam.... tam.... — bełkotał z cicha, — na dole ogromny zwierz.
Odciągnąwszy kurek i kazawszy iść za sobą Xuremu, począłem ostrożnie skradać się ku krzewinie wskazanéj przez chłopca. Podchodzimy tuż pod nią, Xury wskazuje mi na migi, ażebym zwrócił się na prawo. Była tam skała stroma, na cztery sążnie wysoka i całkiem odosobniona. Wdzieramy się na nią, przechylam się przez krawędź i spostrzegam ogromnego lwa, leżącego w gąszczu tuż pod skalistą ścianą.
Daję znak Xuremu, mierzym obydwa w głowę i wypalamy równocześnie.
Lew ani nie drgnął.
— Co to ma znaczyć? — odezwał się Xury z największém zadziwieniem.
— A cóż — odrzekłem, — zapewne ugodziliśmy go doskonale i zdechł od razu.
— O nie! — mówił chłopiec przypatrując się pilnie straszliwemu zwierzęciu, — lew nigdy od razu nie ginie, to twardy zwierz.
To mówiąc zbiegł ze skały. Skoczyłem za nim; zbliżywszy się do lwa, spostrzegamy ogromną kałużę krwi i szeroką ranę pod lewą łopatką, z któréj sączyło się jeszcze nieco czarnéj posoki.
— Widocznie zginął od kuli i to nie od naszych strzałów; lecz kto go mógł ubić, czyżby Maurowie?...
— Wiem już — zawołał Xury wesoło; — to ten sam lew co nas w nocy nastraszył, a ta kula z waszego muszkietu.... Raniony śmiertelnie, dowlókł się tutaj i skonał.
Trafne to spostrzeżenie uspokoiło mię zupełnie.
Chciałem zaraz wrócić do łodzi, ale Xury namówił mię aby ściągnąć skórę ze lwa, a otrzymawszy pozwolenie, wziął się do tego z nieporównaną zręcznością. Poczém wyciął kawał mięsa ze grzbietu, rozpalił ogień i upiekł je. Nie mając od kilku dni nic gotowanego w ustach, zjedliśmy z wielkim apetytem lwią pieczeń, chociaż była piekielnie twarda i łykowata.
Po skończonéj uczcie i napełnieniu dzbanów wodą, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęli na morze. Xury rozpostarł zdobytą skórę na daszku kajuty, aby wyschła.
Wprawdzie żegluga szła wciąż pomyślnie, ale już szósty dzień upływał od naszéj ucieczki, a dotąd nie spostrzegliśmy ani jednego okrętu....
Miałżebym wyzwolić się z niewoli na to, ażeby zginąć w falach oceanu, albo stać się łupem dzikiego zwierza? Przyszło mi jednak na myśl, że okręty europejskie zwykły trzymać się na pełném morzu, zdala od wybrzeży Sachary, ażeby uniknąć napaści maurytańskich korsarzy. Nie mogąc puszczać się na ocean dla wątłości mojego statku i braku zapasów, postanowiłem żeglować daléj jeszcze na południe, aby dosięgnąć osad europejskich na brzegach Senegambii.
Czwartego dnia po opuszczeniu brzegów na których zabiłem lwa, a dziewiątego po ucieczce z Sale, zapasy żywności były na schyłku, pożeglowałem więc ku brzegom. Kraj tu zmienił się do niepoznania; zamiast skalistych i jałowych pobrzeży, ujrzeliśmy przestrzeń zieloną, zarosłą kępami palm.
— To daktyle — mówił Xury; — przybijmy do lądu, a wedrę się na drzewo i nazrywam tych smacznych owoców.
Ale nietylko daktyle znajdowały się na wybrzeżu; zbliżywszy się ku niemu, ujrzeliśmy liczną gromadę murzynów; wszyscy byli bezbronni: jeden tylko stojący na przodzie długi kij trzymał w ręku.
— Nie przybijaj do lądu! odpłyń natychmiast — wołał Xury.
— Dlaczego!?
— Ten murzyn co stoi na przodzie, trzyma w ręku dziryt; umieją oni rzucać nim bardzo zręcznie na sześćdziesiąt kroków, może nas zranić.
— Cóż więc uczynimy? wiész, że nam żywności całkiem zabrakło, trzeba jéj koniecznie dostać. Weź strzelbę Xury i miéj go na celu, ja wysiądę; gdyby chciał rzucić dzirytem, połóż go trupem.
Wysiadłem z łodzi, trzymając także strzelbę gotową do wystrzału; ale zaledwie dotknąłem nogą ziemi, gdy nagle między murzynami powstał popłoch niezmierny. Człowiek tylko uzbrojony dzirytem nie ruszył się z miejsca, reszta pierzchła w nieładzie. Mniemałem że to moja osoba napędziła im takiego respektu, lecz wtém wybiegł ogromny lampart z poza krzaków blizkich ku murzynom. W mgnieniu oka wziąłem go na cel i wypaliłem; lampart podskoczył, zawył przeraźliwie i rozciągnął się jak długi.
Dzicy przerazili się hukiem wystrzału i niepojętą dla nich śmiercią lamparta. Murzyn trzymający dziryt rzucił go daleko od siebie i padł na twarz; inni to samo uczynili i cała gromada zaczęła pełzać ku mnie na czworakach z największém uszanowaniem, co mię do śmiechu pobudziło. Znać wzięli mię za boga miotającego piorunami. Postanowiłem z tego skorzystać i zacząłem na usta pokazywać, ruszając szczękami. Czarni zrozumieli mię doskonale; kilku podniosło się z ziemi i popędziło co sił ku wiosce, na odległém wzgórzu zbudowanéj, podczas gdy inni nieporuszeni leżeli na ziemi. Wkrótce wysłańcy powrócili, niosąc dwa kawały suszonego mięsa, zapasy daktyli i prosa. Złożywszy to na brzegu, popadali na ziemię i tyłem pełzając złączyli się z całą gromadą. Tymczasem Xury obciągnął skórę lamparta. Znieśliśmy żywność do łodzi, odbili od brzegu, a ja na pożegnanie dałem ognia w powietrze, co jeszcze bardziéj przeraziło murzynów.
I odpłynęliśmy już daleko od brzegu, a oni jeszcze nie śmieli powstać; nareszcie popodnosili głowy, a widząc że straszny władca piorunów już jest o kilkaset sążni, pobiegli nad brzeg i rzucili się na ścierwo ubitego lamparta.
Wkrótce zniknęli nam z oczu zupełnie.







  1. W krajach podzwrotnikowych, w parę minut po zajściu słońca następują ciemności. Nie bywa tam zmroku, pochodzącego u nas z załamywania się skośniéj padających promieni słońca na wyższych warstwach powietrznych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.