Przypadki Robinsona Kruzoe/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1868 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc | |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii | ||
Galeria grafik w Wikimedia Commons |
Варшава 28 Марта 1867 года.
Któż z nas nie zna Robinsona Kruzoe; komu czytanie tego dziełka, nie przywodzi na myśl wspomnień najmilszych młodocianych?
Półtora wieku upłynęło od chwili, jak utalentowane pióro Daniela Defoe skreśliło ten utwór; drugie tyle przeminie, a Robinson zawsze stanowić będzie jedne z najulubieńszych, najbardziéj zajmujących i najlepszych książek dla młodzieży. Niedość bowiem że z łudzącém prawdopodobieństwem opowiada przygody nieszczęśliwego rozbitka, lecz zarazem ukrywa zręcznie zacną dążność, obudzenia zamiłowania pracy i uczciwości, nie grzesząc wcale przeładowaniem morałami, jakiemi często niezgrabni autorowie zniechęcają do czytania młode umysły, nie osiągając wcale zamierzonego celu.
Dotychczasowe polskie przekłady, wydawano bądź z tłumaczeń francuzkich oryginału angielskiego, bądź z przeróbki niemieckiéj Campego. Ani jedne, ani drugie, chociaż wykonane starannie, nie odpowiadają dzisiejszym potrzebom.
Defoe w pracy swéj popełnił wiele błędów pod względem wiadomości przyrodniczych i geograficznych, wynikających ze stanu, w jakim nauki w czasie gdy pisał Robinsona zostawały; nadto dzieło jego jest więcéj dla starszych, aniżeli dla młodzi pisane.
Campe, mając na względzie cele pedagogiczne, popsuł Robinsona, nadawszy mu zamiast żywego opowiadania, formę rozmów, którą dziś już powszechnie zarzucono, i wiele szczytnych ustępów Defoego, jak np. nawrócenie się Robinsona pominął, lub lekko tylko dotknął.
Ostatnie przerobienie niemieckie p. G. A. Graebnera dokonane, lubo od dawniejszych lepsze, i zalecające się poprawieniem naukowych błędów oryginału, jest jednak zbyt rozciągłe, drobnostkowe, zbyt moralizujące. Robinson Graebnera jest przytém niemcem flegmatykiem, miękkim, bojaźliwym, i jesteśmy pewni, żeby się naszéj energicznéj dziatwie nie podobał.
Wezwani przez wydawców do wypracowania nowego przekładu, staraliśmy się połączyć żywość Defoego z celami pedagogicznemi tłumaczów niemieckich, usiłujących dać obraz pierwiastkowego rozwoju człowieka i trudności z jakiemi walczyć musiał dla osiągnięcia pierwszych potrzeb życia. Dlatego téż nie odrazu, jak Defoe podajemy mu w rękę narzędzia, odzież, broń i pokarmy europejskie, ani téż jak Graebner nie pozbawiamy go ich aż prawie do końca pobytu na wyspie, ale dopiero po siedmiu latach życia pełnego trudów i niewygód. Nakoniec krótką tylko wzmianką zbywamy późniejsze podróże Robinsona na Wschód, które niemieccy tłumacze Robinsona dla dzieci zupełnie pomijają, a Defoe zanadto ze szkodą jedności dzieła rozszerza.
Robinson tłumaczonym jest na języki wszystkich narodów ucywilizowanych, w Niemczech nawet włączono go do książek elementarnych szkół niższych; wszędzie atoli oryginał uległ znacznym zmianom, stosownym do ducha miejscowego. Nie kierowaliśmy się wcale zarozumiałością, odstępując o ile potrzeba wymagała od oryginału, ale chęcią przysłużenia się dziatwie naszéj książeczką zajmującą i użyteczną, a odpowiednią postępowi wiadomości.
Wł. L. Anczyc.
W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull[1], mieście portowém wschodniéj Anglii. Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskiemi, ale nie był szczęśliwym. Z trzech synów ja tylko zostawałem w domu; najstarszy brat zaciągnął się do wojska i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni puściwszy się przed dziesięcią laty na morze przepadł jak kamień w wodzie; a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiéj spodziewać pociechy, gdyż przyznam się że byłem próżniakiem i unikałem pracy jak zaraźliwéj choroby.
Ojciec, pragnący abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze wychowanie, trzymał nauczyciela, potém do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku laty został porażonym i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego sklepowi: matka musiała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się z pod oka ojca, a z matką robiłem co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze uwagi, zaraz udawałem chorego, a biédna kobieta drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na wszystkie moje wybryki.
Więc téż zamiast iść do szkoły, albo siedziéć nad książką, wymykałem się z domu i biegłem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo téż w porcie było co widziéć: różne okręty jedno, dwu i trzy masztowe; ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne nadbrzeżnych rybaków łodzie; różnokolorowe bandery; rozmaite ubiory majtków, wszystko to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna zawitały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.
Wdajże się przytém w pogadankę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indyj albo Ameryki, który się napatrzył czarnym jak kruk murzynom, żółtym Chińczykom, albo czerwonym Amerykanom; co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosłych olbrzymiemi drzewami; o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach swawolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera się w tamte strony. Cóż dopiéro jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakieto swobodne i wesołe życie prowadzi się na okręcie; jakieto wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żyzność i bogactwo krain podzwrotnikowych[2], gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i dyamenty....
Kiedym się nasłuchał tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem; dom wydawał mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradną, że nieraz płakałem po kątach, desperując że tutaj siedziéć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym oceanie.
Nieraz gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem się nad pięknością krajów zamorskich; ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego brata, jedném słowem usta mi zamykał.
— Milcz! — mówił, — nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego żywiołu. Gdyby biédny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiéj, miałbym w handlu wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojéj starości.
Miałem już blisko lat ośmnaście, a jeszcze nie wiedziałem czém będę. Ojciec chciał mię wykierować na adwokata; matka wolałaby żebym kupcem został; mnie zaś marynarka zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominania ojca, matka parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skruchą, płakałem także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę; ale te piękne zamiary bardzo prędko wietrzały z méj głowy i w parę dni potém broiłem po dawnemu.
Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smiths, kapitan okrętu kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indyj wschodnich, więcéj jak dwie godziny rozpowiadał o łowieniu pereł przy wyspie Ceylon, o polowaniach na słonie, o gościnności tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego odwlekania zostać marynarzem i za powrotem oświadczyłem to stanowczo mojéj matce.
Biédna kobieta struchlała na te słowa.
— Moje dziecko! — zawołała ze łzami — czyż nie wiesz że obaj twoi bracia za morzem zginęli, że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biédne sieroty? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz żebym umarła.
— Ha! jeśli matka będzie się sprzeciwiać mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od ojca, to ja się utopię i kwita! — zawołałem ze złością; — ja nie chcę siedziéć w tym nudnym domu, wolę umrzéć aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy.
Kochana matka zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na wszystko żebym się upamiętał. Czułem jak jéj gorące łzy spadały mi po twarzy; ale ja niegodziwy, nie wzruszyłem się tém wcale; cierpienie drogiéj matki wcale mię nie obchodziło, upierałem się przy swojém... o jakże mię ciężko Bóg za to późniéj ukarał!
Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu poszła prosić go za mną. Starzec usłyszawszy to wpadł w gniew niepohamowany i kazał mię natychmiast zawołać. Z bijącém sercem wszedłem do pokoju, a ojciec ujrzawszy mię, gwałtownie krzyknął:
— Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie?! Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?.... Czy myślisz że cię od razu admirałem zrobią?! Chcąc być marynarzem, trzeba znać matematykę, astronomią i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysiącznych niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym, trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? bąki zbijać i gawronić się na okręty; na przyszłego kapitana to trochę zamało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do niczego nie przyjdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi co będziesz robił na okręcie.... możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i rejach [3] przez całe życie, na nieustanne plagi, nędzę i poniewierkę! na to znowu ja nie przystanę: Proszęż cię, wybij sobie raz z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy.... rozumiesz! nigdy! nie pozwolę ci nogą wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestajesz chodzić do szkół i wstąpisz do handlu! Pracuj! albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużéj żywić próżniaka! a teraz precz!
Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem się jak najlepiéj; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniéj na mnie spoglądał. O żegludze przynajmniéj w tym czasie nie myślałem prawie. Prawda że nieraz ważąc kawę, imbier lub gwoździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną i nieraz westchnąłem ciężko z tęsknoty za niemi, ale się téż na westchnieniach kończyło.
I kto wié, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe miasto, gdyby przypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi sposobności do uczynienia zadość pragnieniom.
Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:
— Dostaliśmy świeży transport towarów, Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je odebrać; tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!
Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia: od dwóch miesięcy oprócz do kościoła nie wychodziłem nigdzie, więc téż poleciałem jak strzała do portu, podskakując z radości przez drogę.
Ale humor ten wesoły zniknął w chwili gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale jak łabędzie po wód zwierciedle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych okrzykach majtków i wystrzałach działowych. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się w oczach i załamawszy ręce mimowolnie w głos zawołałem:
— O mój Boże, mój Boże! dlaczegóż tak nieszczęśliwy jestem!
— A ty krecie ziemny, czego tak lamentujesz? — zawołał ktoś uderzając mię z lekka po ramieniu.
Odwróciłem się i ujrzałem Wiliama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który od czterech lat służył na statku własnego ojca.
— To ty Wiliamie? — zawołałem z radością, — nie widzieliśmy się już tak dawno!...
— Ba! nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich: byłem w Goa, Kalkucie, Batawii, Manilli, a nawet w Makao, podczas kiedy ty ślimaku pełzałeś po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.
— Ach jakżeś ty szczęśliwy — mówiłem ze smutkiem, cóżbym dał za to, gdybym był na twojém miejscu.
— A któż tobie broni spróbować lubéj włóczęgi? morze dla każdego otwarte, a na okrętach miejsca nie braknie.
— Mnie nawet mówić o tém nie wolno.... — odrzekłem z niechęcią.
— Jakto? — zapytał zadziwiony.
Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich zmartwień, utyskując że mi rodzice zagradzają drogę do szczęścia.
Wiliam wysłuchawszy mię, wzruszył ramionami i rzekł:
— I któż ci winien że sobie radzić nie umiesz. Ja na twojém miejscu, nic nikomu nie mówiąc, porzuciłbym oddawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego porządnego chłopca każdy kapitan z otwartemi rękoma przyjmie; a że nic nie umiesz, jak powiada twój ojciec, to nic nie znaczy: nie święci garnki lepią, i ja wchodząc na okręt o niczém nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę widziéć jaki ze mnie wyborny marynarz.
— Przyznam ci się — odpowiedziałem, — że dawno byłbym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny. Ojciec powtarza mi ciągle, że: kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy błogosławić nie będzie. Otóż dwóch moich starszych braci, wbrew woli ojca porzuciło dom, puścili się za morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mię tak przeraża, iż nie mogę się odważyć.
— Niedołęga jesteś kochaneczku i kwita! — zawołał z pogardą Wiliam. — Miliony ludzi puszcza się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gdérać, jużto ich taka natura. Teraz gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia; ale jak powrócisz i przywieziesz huk pieniędzy, przyjmie cię z otwartemi rękami. Raz trzeba być mężczyzną. Ot, wiesz co, jutro płyniemy do Londynu, jeżeli masz ochotę, wsiadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto; zakosztujesz marynarskiego życia; a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do domu i będziesz sobie znowu ważył miły pieprz i kochane gwoździki.
— Popłynąłbym z całéj duszy — rzekłem wzdychając, — ale cóż.... kiedy.... kiedy....
— Co takiego? mów do kroćset masztów!
— Oto nie mam pieniędzy.... i ....
— Głupstwo! — zawołał Wiliam — biorę cię na mój koszt tam i napowrót! czy zgoda?
— Zgoda! zgoda! — zawołałem rzucając mu się na szyję.
— A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.
— Niech cię o to głowa nie boli — mówiłem odchodząc; — umiem ja wstać bardzo rano, kiedy tego potrzeba.
Rozszedłszy się z Wiliamem pobiegłem co tchu po towary i zwiozłem je jak najprędzéj, aby nie obudzić podejrzeń ojca. Biédny staruszek pochwalił mię, mówiąc, iż z radością przekonywa się, że mi dawne głupstwa wywietrzały z głowy. Mówił to w chwili kiedy najczarniejszą gotowałem mu niewdzięczność. Przez cały dzień byłem roztargniony. W nocy spać nie mogłem, bojąc się uchybić naznaczonego terminu. Ciemno jeszcze było gdy porwałem się na nogi, ubierając
spiesznie. W całym domu cichuteńko jak makiem zasiał. Rodzice i domownicy spali. Lękając się obudzić stróża, nie przez bramę, ale przez parkan wydostałem się na ulicę.
Serce mi biło z bojaźni, to żeby ojciec się nie obudził, to żebym kogo znajomego nie spotkał, albo wreszcie nie spóźnił się do portu. A chociaż wyrzuty sumienia dręczyły mię bardzo i rodzice stali ciągle na oczach, nie zważałem na to i biegłem tém prędzéj, aby raz dostawszy się na okręt, przeciąć sobie drogę do powrotu.
Wiliam niecierpliwie przechadzał się po brzegu i poznawszy mię zdaleka krzyknął:
— Ha, idziesz przecie; myślałem że się rozżalisz, rozbeczysz i zostaniesz przy matusi. No! siadaj prędzéj, bo tam ojciec musi niecierpliwić się i kląć szkaradnie, że nas dotąd nie ma.
Wskoczyłem do łodzi.
Silném pchnięciem wioseł majtkowie odbili od brzegu, a ranny odpływ morza[4] ułatwiał nam przeprawę. Łódź podskakiwała, pląsała na falach, przechylając się często, a ja pierwszy raz w życiu płynąc, zbladłem ze strachu, lecz nie śmiałem słówka przemówić, gdyż mi się zdawało że lada chwila czółno wywróci kozła.
Za przybyciem do okrętu, nowy przestrach. Wiliam kazał mi wstępować w górę po jakichś schodkach, czy drabince, zawieszonéj nad wodą. Niewypadało okazywać bojaźni; krew uderzyła mi do głowy, ale przecież jakoś wydrapałem się na pokład[5].
Kapitan oburczał nas żeśmy się nie pospieszyli i natychmiast gwizdnął silnie, co było znakiem do podniesienia kotwicy[6]. Zawarczał kołowrót i za jego pomocą wyciągnięto ciężką kotwicę. Majtkowie wdarli się na reje, rozwiązali żagle, które natychmiast wiatr powabnie wydął, jakby skrzydła jakiego ogromnego ptaka. Zagrzmiały działa, a okręt pochyliwszy się nieco, w lekkich pląsach z wdziękiem wybiegł na pełne morze.
Byłto piękny trójmasztowiec kupiecki, mający z obu stron po sześć dział i sześćdziesiąt ludzi osady; zbudowany silnie i zgrabnie do odległych podróży. Z wysokich masztów zbiegało ku bokom mnóstwo lin, to przytrzymujących maszty, to tworzących drabinki sznurowe, a na tyle wiatr rozdymał wspaniale dumną flagę rzeczypospolitéj angielskiéj; na szczycie masztów długie szkarłatne chorągiewki wesoło igrały, odbijając się od ciemnego błękitu niebios.
Nie umiem opisać uczuć jakie mną miotały. Raz przecież dogodziłem najgorętszéj chęci żeglowania; byłem nareszcie na pokładzie okrętu. Wszystko dla mnie było nowością, każda rzecz zajmowała mię niezmiernie. Dumny mojém szczęściem, z pogardą spoglądałem na niknące wieże rodzinnego miasta. Płynęliśmy nader szybko; wkrótce już tylko brzegi Anglii, niby sinawa chmurka rysowały się w oddaleniu; ale wkrótce i te znikły, a zostały tylko nieprzejrzane przestwory wód podemną i niebo nad głowami.
Ale zachwycenie moje niedługo trwało. Około jedenastéj przed południem zerwał się silny wiatr zachodni i począł statkiem mocno kołysać. Raptem dostałem mocnych nudności, bólu głowy i mocnych wymiotów. Była to morska choroba, któréj każdy pierwszy raz płynący po morzu uledz musi. Zaczęło mi się kręcić w głowie, myślałem że lada chwila okręt wywróci się i zatonie. Natychmiast przypomnieli mi się biédni, zmartwieni mojém nieposłuszeństwem rodzice; ciężki żal mię ogarnął i począłem gorzko płakać.
Tymczasem wicher srożył się coraz bardziéj, morze wzdymało się gwałtownie, bałwany piętrzyły się, rosły, a mnie zdawało się iż lada chwila nas pochłoną. Śmiertelna trwoga opanowała mię, począłem się modlić i ślubować Panu Bogu, że jeżeli mi tylko pozwoli dostać się na ląd, nigdy domu rodzicielskiego nie opuszczę i w sklepie jak najusilniéj pracować będę. O jakże mój ojciec słusznie robił, gdy mi zabraniał puszczać się na morze, powtarzałem w duchu; jakąż miał racyę gdy mi zachwalał ciche i spokojne życie handlowe, a ja waryat nie słuchałem go i samochcący wpadłem w nieszczęście, z którego już się pewnie nie wyratuję. I znowu na myśl o śmierci zalałem się łzami.
Na czworaku, z wielkim trudem, to popychany przez przebiegających majtków, to podrzucany chyleniem się statku, zaledwie zdołałem dopełznąć do mego posłania w kajucie kapitana, gdzie mię jako zaproszonego gościa umieszczono. Ległem na łóżku, ale długi czas usnąć nie mogłem; okręt raz wybiegał na szczyt bałwanów, to znowu pogrążał się w przepaści, maszty i całe belkowanie przeraźliwie trzeszczały; podrzucane beczki i paki podskakiwały robiąc szalony hałas, a cała ta muzyka przerażała mię w najwyższym stopniu.
Nakoniec zmordowany chorobą, znękany przestrachem i zmartwieniem, usnąłem.
Na drugi dzień późno już obudziłem się. Słońce wesoło zaglądało przez okienko kajuty [7]; okręt leciuchno się kołysał.
— A więc burza szczęśliwie minęła! — zawołałem zrywając się z łóżka; a że wczoraj nie rozbierałem się wcale, więc téż pobiegłem na pokład.
Pierwszą osobą napotkaną tam był Wiliam.
— No i cóż ty szczurze ziemny — zawołał wesoło, — żyjesz przecie; myślałem żeś już umarł ze strachu; było się czego trwożyć.
— Pewnie że było, — odpowiedziałem zniecierpliwiony trochę jego żarcikami; — jak żyję nie widziałem podobnéj burzy.
— Burzy! co, burzy!? — zawołał Wiliam zanosząc się od śmiechu. — Cha! cha! cha! on silny wiatr burzą nazywa. Ciekawy jestem cobyś powiedział, gdyby prawdziwa burza zaryczała. Ale bądź spokojny tchórzu, okręt nasz silnie zbudowany i kierowany umiejętnie, nie zlęknie się najgwałtowniejszego uraganu. A teraz pójdź, dam ci lekarstwo, które cię w mgnieniu oka z morskiéj choroby uleczy.
To rzekłszy zaprowadził mię do ojcowskiéj kajuty i podał potężną szklanicę groku[8], którego majtek przyniósł całą wazę z kuchni.
— Wypij to, ale do dna, — mówił pijąc sam, — to ci dobrze zrobi i powróci odwagę.
Jak żyję nie piłem groku. Rodzice moi nie używali mocnych napojów i oprócz lekkiego piwa, nie znałem nawet smaku innych trunków. Gdybym śmiał, byłbym odmówił Wiliamowi; ale on nazwałby mię znów babą lub niedołęgą, a ja chciałem uchodzić za mężczyznę. Krztusząc się wypiłem wszystko.... lecz czułem odrazu że mi się głowa potężnie zawraca. Zaledwie téż wyszedłem z kajuty, gdy nogi zaczęły mi się plątać, a majtkowie ujrzawszy to poczęli śmiać się i szydzić ze mnie. Zawstydzony, zrejterowałem do łóżka trzymając się ścian. Tak to pierwszy raz tylko wyłamawszy się z pod czujnego oka rodziców, już upiłem się i zostałem pośmiewiskiem prostaków.
Przez parę dni następnych, okręt z przyczyny przeciwnych wiatrów posuwał się bardzo powoli. Kapitan mając interes w Yarmouth[9], skierował ku brzegom. Zaledwie upłynęliśmy parę mil morskich, gdy w oddaleniu na horyzoncie ukazała się czarna linia chmur. Wiatr wilgotny zaczął podmuchiwać i marszczyć powierzchnią morza, pokrywającą się tu i owdzie białawą pianą.
— Źle! będzie burza i to porządna — zawołał kapitan. — Zwinąć wielki żagiel! kieruj ku lądowi!
Dreszcz przebiegł mię od stóp do głów na te słowa. Burza, i jeszcze kapitan mówi że porządna! ach nieszczęśliwy, teraz już niezawodnie nie wyjdziesz cało, zginiesz w tak młodym wieku, nie dotkniesz nogą ziemi i nie zobaczysz swoich.
Te i podobne myśli trapiły mię srodze. Tymczasem okręt płynął szybko ku brzegom Anglii i niedługo ujrzeliśmy port w Yarmouth. Kapitan nie kazał jednak wpływać do portu, ale zarzucić kotwicę w przystani, zasłoniętéj wzgórzem, gdzie zdawało mu się, iż okręt nie będąc tyle narażonym na wściekłość wiatru, szczęśliwie przeczeka nawałnicę.
Zaledwie kotwica dosięgła dna, kiedy nagle zawył wicher tak gwałtowny, iż o mało nie zerwał nam wszystkich rejów i nie zgruchotał masztów. Kapitan kazał natychmiast zwinąć żagle co do jednego i zarzucić drugą kotwicę, bojąc się aby lina pierwszéj nie pękła, a wicher nie roztrącił nas o skaliste wybrzeże. Szalony uragan dąc z przerażającą siłą, zginał potężne maszty, które jak giętkie trzciny dotykały prawie szczytami o powierzchnią wody. Czarna opona chmur zajęła całe niebo, sprawiając niemal nocne ciemności; co chwila ogniste węże piorunowe rozdzierały obłoki, jaskrawém, biało–fioletowém światłem oblewając cały widnokrąg, poczém znów robiło się ciemno. Olbrzymie bałwany, niby góry wodne pędząc ku lądowi, z taką wściekłością raz po raz uderzały w okręt, że wszystko trzęsło się, trzeszczało; statek to w tę, to w ową stronę miotany, szarpał się jak brytan na łańcuchu i zdawało się że lada chwila potarga grube kotwiczne liny i popędzi ku brzegom. Żagle, reje, poszarpane, potrzaskane w kawały, odrywały się od masztów; nareszcie przedni zgruchotany uraganem, padł pokrywając siecią lin cały przód okrętu. Kapitan rozkazał zrąbać wszystko i wrzucić w morze; lecz przez upadek tamtego, maszt środkowy straciwszy punkt oparcia, zaczął się chwiać gwałtownie, zagrażając przewróceniem okrętu; trzeba było i ten jak pierwszy zwalić. Niezmordowany kapitan nie szczędził wszelkich usiłowań aby okręt ocalić, lecz na wybladłéj jego twarzy wyraźnie czytać można było, iż nie wiele pozostaje nadziei.
Podówczas siedziałem skurczony przy drzwiach pokładu, trzymając się z całéj siły żelaznego kółka, za które obie założyłem ręce. Przerażony w najwyższym stopniu, drżałem jak liść, nie wiedząc gdzie się schronić, co z sobą począć. Wszystkie słowa ojca, wszystkie jego przestrogi stały mi wciąż na myśli. Choroba morska jeszcze silniejsza jak przed pięcią dniami, dokuczała mi srodze, a wyrzuty sumienia nieznośnie trapiły.
— Ach Boże! mój Boże! — szeptałem odchodząc od zmysłów; — ja to wszystkiemu jestem winien; przez moje nieposłuszeństwo ściągnąłem gniew Twój na tych niewinnych ludzi: przezemnie wszyscy poginą! Ach, ratuj mię miłosierny Boże! zlituj się nademną. Nigdy już dopóki życia nie zrobię nic bez wiedzy i woli moich kochanych rodziców; będę im posłusznym we wszystkiem. Ach, Panie! Panie! zmiłuj się! zmiłuj!
Ale burza wrzała straszliwie, huk piorunów i świst wiatru nie ustawał na chwilę; dwa statki kupieckie zerwane z kotwic, przeleciawszy jak błyskawica koło naszego okrętu, roztrzaskały się o nadbrzeżne skały; inny okręt o kilkaset sążni od nas odległy, z całym ładunkiem i wszystkiemi ludźmi poszedł na dno; widziałem starych majtków, doświadczonych marynarzy, modlących się na klęczkach i gotujących się na śmierć.
Wtém we drzwiach, przy których siedziałem, ukazał się wybladły utykacz szpar[10] i zawołał przerażającym głosem:
— Otwór w okręcie! cztery stopy wody w kadłubie!
— Do pomp! do pomp cała osada! — krzyknął kapitan zwołując wszystkich na pomost.
— Wstawaj próżniaku! — zawołał utykacz potrącając mię silnie. — Czy nie słyszysz co się dzieje! ruszaj do pompy, bo cię wrzucę w morze niedołęgo!
Zerwałem się na nogi i pobiegłem pracować z innemi, ale mimo wysilenia robota nie na wiele się zdała, po cało–godzinném pompowaniu, zawołano z wnętrza okrętu: pięć stóp wody!....
Naówczas kapitan zagrożony zatonięciem okrętu, rozkazał dać ognia z dział na trwogę! Nieobeznany ze zwyczajami marynarskiemi, usłyszawszy ten huk, myślałem że okręt pękł na poły i zemdlałem ze strachu.
Porwano mię i odrzucono na bok, sądząc że umarłem. Każdy tylko sobą zajęty nie troszczył się wcale o drugich; już się zciemniało kiedy odzyskałem zmysły.
Na okręcie panowało zupełne zamieszanie. Pomimo ciągle dawanych wystrzałów, ani od brzegu, ani od innych statków stojących na kotwicach, żadna łódź nie przybywała nam na pomoc, a okręt coraz więcéj nabierał wody; wszelka nadzieja ratunku zniknęła. Nakoniec bryg wojenny, wzruszony naszym losem, poświęcił swą szalupę, wysyłając ją ku nam. Długi czas walczyli dzielni majtkowie z rozhukaném morzem, zanim zdołali przybliżyć się; nakoniec uchwycili rzuconą linę i przybili do naszego statku.
Popłoch i zamieszanie mogłyby nas zgubić, gdyby nie energia kapitana, który powstrzymawszy cisnących się tłumem, nietylko wszystkich szczęśliwie do szalupy przesadził, ale nadto swoją gotówkę, papiéry i kosztowności ocalił. Z początku chcieliśmy się dostać na pokład brygu, lecz o tém ani można było marzyć. Kapitan więc nakłonił sternika szalupy ażeby skierował ku lądowi, biorąc na siebie odpowiedzialność w razie gdyby zatonęła. Z pomocą wioseł i wiatru szybko przebywaliśmy przestrzeń przedzielającą nas od brzegu; lecz zaledwie odpłynęliśmy o paręset sążni od opuszczonego statku, kiedy ten pogrążył się w przepaściach morskich.
Po nadludzkich wysileniach, zmordowani, przemokli i drżący, dostaliśmy się nakoniec do brzegu w pobliżu latarni Winterton.
Mieszkańcy miasta Yarmouth, zgromadzeni w niezmiernéj liczbie na brzegu, przyjęli nas z największą gościnnością, zabrali do domów i pokrzepili rozgrzewającą strawą i ciepłém posłaniem. Właściciele ocalonych okrętów zrobili natychmiast składkę i doręczyli kapitanowi, prosząc ażeby rozdał ją między potrzebnych. Za pomocą tego wsparcia każdy z nas mógł dostać się do Londynu, albo do domu wrócić.
Za wstawieniem się Wiliama dostałem trzy gwineje[11]; było to aż nadto na drogę do Hull, gdzie jak każdy z moich czytelników zapewne mniema, zaraz się udałem dla pocieszenia i przebłagania strapionych rodziców.
Gdybym miał iskierkę rozumu, gdybym miał poczciwe serce, byłbym to niezawodnie uczynił; ale posiadając tak znaczną kwotę nie mogłem się oprzéć chęci zobaczenia Londynu. Razem z niebezpieczeństwem i strachem przeminęły dobre zamiary; a zresztą wracać, do domu po tak niefortunnéj próbie, narazić się na gniew ojca i pośmiewisko wszystkich znajomych — nie... na to nie mogłem się odważyć. Zamiast więc myśléć o powrocie, zacząłem błąkać się po mieście, szukając sposobności udania się do Londynu.
Na drugi dzień napotkałem naszego kapitana idącego z Wiliamem. Kolega mój miał wcale niewesołą minę i z westchnieniem podając mi rękę, rzekł:
— I cóż biedny Robinsonie, spotkał cię strach niemały, a wszystko z mojéj przyczyny.
— Jakto z twéj przyczyny? — zapytał kapitan.
— Tak, ojcze, bo to ja go namówiłem aby z nami popłynął, a tymczasem zamiast spodziewanéj przyjemności, o mało téj wycieczki nie przypłacił życiem.
— Słuchaj chłopcze! — rzekł poważnie kapitan, — ostrzegam cię po przyjacielsku, ażebyś więcéj nie próbował żeglugi. Wypadek jakiego doznałeś, powinien cię przekonać, że nie jesteś stworzonym na marynarza.
— A pan czy także nigdy już w życiu nie wsiądziesz na okręt? — zagadnąłem go.
— Ja to całkiem co innego — odrzekł kapitan; — żeglarstwo jest mojém zatrudnieniem i utrzymaniem. Ale ty wcale się tém nie trudnisz i zapewne tylko nierozsądna namowa mojego syna nakłoniła cię do sprobowania tego niebezpiecznego żywiołu.
— O nie, panie! — odpowiedziałem z zapałem. — Żegluga od lat dziecinnych zajmuje mię i pociąga niezmiernie, tak, iż przeciw woli ojca, wbrew jego najsurowszych zakazów, puściłem się potajemnie na morze, bez którego żyć nie mogę.
— Jakto! — zawołał z niezmierném oburzeniem kapitan, — ty dzieciuchu odważyłeś się wbrew rozkazom ojca postąpić. I czémże ja sobie na to zasłużyłem, żeby taki urwisz śmiał wstąpić nogą na mój statek. A czy ty wiesz niepoczciwy synu, że nieposłuszeństwo dla rodziców pociąga za sobą karę bożą, i kto wie czy nie przez ciebie straciłem okręt. Precz mi z oczu niecnoto i nieważ pokazywać mi się więcéj, ani wdawać z Wiliamem, bo mię popamiętasz!
Widząc że spłonąłem ze wstydu i oczy mi łzami zaszły, poczciwy kapitan wzruszył się i rzekł łagodniéj:
— No, nie martw się i nie przypuszczaj sobie do głowy; jeszcze możesz być porządnym człowiekiem, staraj się więc jak najprędzéj naprawić złe któreś uczynił i wracaj natychmiast do domu.
I uścisnąwszy mię za rękę, wsunął w nią dwie gwineje.
Wiliam pożegnał mię także i ucałował serdecznie.
Na drugi dzień rano, ugodziwszy za parę szylingów furmana, wracającego do domu, wsiadłem na wóz i pojechałem... do Londynu.
Stolica Anglii wydała mi się ogromném miastem, zwłaszcza że oprócz Hull i Yarmouth, nie widziałem innych miast w życiu. Olśniony wspaniałością pałaców, długością ulic, wielkością kościołów, błąkałem się przez pierwsze dwa dni, przypatrując się wszystkiemu z niezmierném zadziwieniem. Lecz pobyt tam drogo kosztuje i po tygodniu, wydawszy dwie z pięciu gwinei, przeraziłem się bardzo co daléj będzie. W tak krytyczném położeniu, obudziły się jak zwykle wyrzuty sumienia i teraz stanowczo postanowiłem wrócić do domu. Miałem ja wuja proboszczem w Hull, człowieka dobrego i lubiącego mię bardzo. Umyśliłem użyć jego pośrednictwa, a że ojciec poważał go wielce, byłem więc pewny, że mi przebaczenie u rodziców wyjedna. Zresztą odbyłem już podróż do Londynu, mogłem się z tém pochwalić przed znajomemi, tając niebezpieczeństwa, jakich w mojej wycieczce doznałem.
Ponieważ na podróż pieszą, a témbardziéj na wozie, niewystarczyłoby mi pieniędzy, umyśliłem więc na Tamizie poszukać jakiego statku, ażeby się zabrać do domu. Przybywszy nad brzeg rzeki ujrzałem mnóstwo ludzi zajętych ładowaniem i wyprzątaniem okrętów.
Kogo się tu zapytać o odpływający statek, myślałem sobie; a nuż trafię na jakiego łotra, który mię okradnie i na koszu osadzi... trzeba być ostrożnym. I począłem pilnie się przypatrywać flisom i marynarzom, aż nareszcie wpadł mi w oko mężczyzna pięćdziesięcioletni, bardzo łagodnych i miłych rysów twarzy. Stał on oparty o dom celnéj komory
i uważałem iż mi się od kilku chwil przypatruje z zajęciem. Zbliżyłem się tedy ku niemu i pozdrowiłem go grzecznie kapeluszem.
— Czyś kogo zgubił mój chłopcze, — zagadnął nieznajomy, odpowiadając na mój ukłon. — Uważam że błądzisz z miejsca na miejsce, jak gdybyś kogo szukał.
— Panie — odpowiedziałem z ukłonem, — raczcie mi powiedziéć, czy nie wiecie o jakim statku, któryby do Hull odpływał?
— Do Hull?... hm, to będzie trudno; dziś ani jeden w tamtą stronę nie płynie i zdaje mi się że dopiéro za kilka dni stary Dick puści się tam z ładunkiem towarów. Zaczekaj więc do soboty i przyjdź tutaj, a ja cię zarekomenduję.
— O łaskawy panie — odrzekłem nieśmiało, — ja tak długo czekać nie mogę, gdyż wydałbym wszystkie pieniądze i brakłoby mi na zapłacenie przewozu.
— A cóż cię tak gwałtownie do Hull pociąga; myślę że taki młody chłopak i tutaj znalazłby utrzymanie: cóż tam będziesz robił nieboraku?
Zachęcony przyjaznym tonem i współczuciem, z jakiém do mnie nieznajomy przemawiał, opowiedziałem mu otwarcie wszystkie moje przygody.
Marynarz wysłuchał mię uważnie, a potém rzekł:
— Hm! hm! a więc wyrwałeś się sowizdrzale z domu bez pozwolenia rodziców, to wcale niedobrze; ba, ale cię trochę wymawia w mojém przekonaniu ta twoja chętka do żeglowania. Każdy młody ma swoje szaleństwa... ja ci znowu tego tak za bardzo złe nie mam, bo widzę że mógłby być z ciebie tęgi marynarz. Gdy powrócisz teraz do domu, ojciec cię pewnie porządnie zburczy; ja na jego miejscu wyłatałbym ci skórę. Do kroćset masztów, toby ci wcale nie zaszkodziło. Ale żart na stronę, tak wracać nie możesz, wszyscyby cię wyśmieli i bardzo słusznie.
— Cóż więc mam robić? — wyjąknąłem, czerwieniąc się jak wiśnia.
— Wiész co, kochaneczku, spodobałeś mi się od razu; jesteś miłym chłopcem i mogą z ciebie być ludzie. Ja takim samym byłem urwiszem, a przecież wyszedłem na porządnego człowieka. Nie odradzam ja ci wcale żebyś do ojca nie wracał, ale być tylko w Londynie i powrócić z niczém, to jakoś będzie bardzo licho wyglądać. Jeżeliś zaczął się awanturować, to już z próżnemi rękami wracać nie wypada. Słuchaj mię więc: za trzy dni odpływam do Afryki, ku wybrzeżom Gwinei, gdzie dużo gwinei łatwo zarobić można. Jeżeli chcesz, wezmę cię z sobą. Mam dzięki Bogu znaczny majątek, dobrą żonę, ale ani jednego dziecięcia. Otóż na tę podróż przybiorę cię za syna i na twój rachunek zaryzykuję czterdzieści funtów szterlingów[12]. Zakupię za nie rozmaitych towarów stalowych, bawełnianych i szklannych. Jeżeli handel pójdzie dobrze, czego się niezawodnie spodziewam, zarobisz ładny pieniądz. Naówczas oddasz mi wyłożoną summę, a powróciwszy z zyskiem do rodziców, dowiedziesz im żeś przez te parę miesięcy darmo chleba nie jadł. Podróż nie będzie cię nic kosztować, gdyż przewiozę cię tam i napowrót zadarmo; przez drogę obznajmię cię trochę z żeglarstwem, a ręczę ci, że ojciec nietylko da się przebłagać, ale widząc żeś skorzystał i pieniężnie i naukowo, może nawet pozwoli ci poświęcić się marynarce.
Usłyszawszy te słowa, zgodne z najgorętszemi życzeniami mojemi, o mało nie rzuciłem się do nóg kapitanowi. Projekt jego trafiał mi zupełnie do przekonania, albowiem miałem teraz czém usprawiedliwić moje nieposłuszeństwo i dogodzić chęci podróżowania. Z ochotą więc przystałem na wszystko, a w trzy dni potém, korzystając z pomyślnego wiatru, opuściliśmy ujście Tamizy.
Wyjąwszy gęstéj mgły, która nas zaskoczyła w kanale La Manche i o mało nie była przyczyną spotkania się z innym okrętem, zakrytym w tumanie, żegluga odbywała się bardzo pomyślnie. Zaledwie wpłynęliśmy na ocean Atlantycki, a natychmiast mgły ustąpiły. Najpiękniejsza pogoda zajaśniała na niebie; łagodny wietrzyk wzdymał żagle, igrając z banderą. Wody oceanu prześlicznym błękitem zachwycały oko, różniąc się od brudnych i mętnych fal morza Niemieckiego. W przezroczystém ich zwierciedle, widziałem mnóstwo ryb rozmaitéj wielkości i barwy. Kiedy niekiedy przemykała się gromada dużych delfinów[13], igrających wesoło około okrętu. Raz nawet sternik przywoławszy mię na tył statku, pokazał ogromnego haja czyli ludojada[14]. Majtkowie mieli wielką ochotę złowić go, ale kapitan nie chcąc tracić próżno drogiego czasu, nie pozwolił na to.
Przebywszy zwrotnik i zbliżając się ku wyspom Zielonego Przylądka, zauważyłem, że niebo przybierało coraz ciemniejszą barwę, a powietrze, mimo upałów, cudną tchnęło świeżością. Choroby morskiéj nie doświadczałem wcale, rozkosz nieznana ogarnęła całą moją istotę, radość ujrzenia cudownych krain nie dawała mi zasnąć. Żal, chęć przebłagania rodziców i poprawy całkiem mi wywietrzały z głowy.
Jednego dnia przed południem, nagle gromada ryb podniosła się z morza. Z początku wziąłem je za stado ptaków, lecz gdy przelatując nad okrętem, kilka spadło na pokład, przekonałem się, że to ryby latające[15]. Były one długie na pół łokcia, grzbiet ich błękitny, podbrzusza szarawo srebrne; płetwy długie i szerokie zastępowały skrzydła i dopóki nie oschły, mogły się na nich latające rybki unosić. Przypatrywałem się im z niezmierném zajęciem, ale chciwi tego przysmaku majtkowie, w lot je pozbierali i zanieśli kucharzowi, który zaraz owe ryby usmarzył.
W parę dni potém, późno wieczorem, kiedy już ułożyłem się na spoczynek, kapitan wpadł do kajuty i zawołał z udaną trwogą:
— Pójdź! pójdź cożywo admirale, straszne nieszczęście, pożar ogarnął morze! bałwany się palą!
Serce zabiło mi gwałtownie; zrażony doznanemi wypadkami w pierwszéj podróży, wpadałem w przestrach bardzo łatwo. Zerwałem się z łóżka i pobiegłem z kapitanem na pokład. Okropny widok przedstawił się mym oczom. Całe morze jaśniało dziwném światłem; za każdém poruszeniem fali wytryskiwały smugi ognia, jakby błyskawice wydobywały się z łona wód morskich, albo cała powierzchnia milionami iskier jaśniała. Snopy świateł to błękitnawych, to różowych ukazywały się naprzemian, a za okrętem widno było szeroką smugę świetlną, oznaczającą drogę którą przebył[16].
— Co to ma znaczyć? — zapytałem kapitana z przerażeniem.
— Co to ma znaczyć? alboż ja wiem — rzekł poczciwiec wzruszając ramionami. — W cieplejszych strefach kuli ziemskiéj często widywałem to zjawisko, ale żebyś mi nawet śmiercią zagroził, to ci tego wytłumaczyć nie potrafię. Tyle tylko wiem, że światło to nietylko nie pali, ale nawet nie grzeje.
Długo przypatrywaliśmy się temu wspaniałemu zjawisku a ile razy ryba plusnęła się na powierzchni morza, mieliśmy najwspanialszy fajerwerk. Nakoniec kapitan zapędził mię do łóżka.
Podczas żeglugi kapitan nie dał mi próżnować. To mię oprowadzał po wszystkich kątach okrętu, ucząc nazwisk i przeznaczenia każdéj liny, każdego narzędzia; to znowu kazał mierzyć wysokość nieba, obliczać szerokość i długość geograficzną[17]; to utrzymywać dziennik okrętowy; zapisywać spostrzeżenia pogody i ruchy igły magnetycznéj, słowem wszystkich wiadomości marynarzowi potrzebnych. Nieraz musiałem straż nocną odbywać, albo stać po kilka godzin przy sterze i uczyć się kierowania okrętem. Parę razy musiałem zarówno z majtkami drapać się po sznurowych drabinach na reje, ściągać lub rozpuszczać żagle, albo nawet wartować w bocianiém gnieździe[18], i przyznać trzeba, że w ciągu téj siedmio–tygodniowéj żeglugi ku brzegom afrykańskim, obznajomiłem się z najważniejszemi zasadami sztuki żeglarskiéj. Praca ta przykrzyła mi się z początku, lecz widząc że kapitan, mimo wrodzonéj łagodności, ostro karał nieposłusznych i opieszałych, nieśmiałem mu się narazić i pilnie wykonywałem co mi polecił. A trzeba było dobrze uważać, bo nieraz badał mię ściśle, a na każde zapytanie musiałem porządnie odpowiadać. Wkrótce przekonałem się, że życie marynarskie nie było tak swobodném, jak mi to nieraz opowiadali majtkowie. Na morzu, nietylko darmo chleba jeść nie można, ale trzeba się tęgo napracować.
Nareszcie ujrzeliśmy upragnione brzegi Afryki; mówię upragnione, bo nie wiem jak komu, ale mnie się już porządnie przykrzéć zaczęło. Przez siedm tygodni nic nie widziéć tylko niebo i wodę, a przytém jeść suchary, solone mięso i pić wodę ciepłą a niekoniecznie świeżą, to wcale nie zachwyca. To téż dostawszy się na ląd, o mało nie ucałowałem ziemi z radości. Zarzuciliśmy kotwicę w pobliżu Sierra Leone i zaczęliśmy prowadzić korzystny handel z murzynami.
Czarni znosili nam piasek złoty, kość słoniową, gummę arabską i mnóstwo innych płodów, które ich ziemia wydaje, w zamian za siekiery, piły, noże, zwierciadełka, paciorki i bawełniane tkaniny. Kapitan nasz zrobił świetny interes, a ja tak wyszedłem na moim handlu, że nietylko dobroczyńcy mojemu zwróciłem wyłożone pieniądze, nietylko wyprawiłem majtkom śniadanie, ale jeszcze do Londynu przywiozłem pięć funtów czystego złota w proszku, za który mi zapłacono w mennicy rządowéj 300 funtów szterlingów nowiuteńkiemi gwinejami.
Cała ta podróż więc poszła nadzwyczajnie pomyślnie. Wprawdzie nieprzyzwyczajony do klimatu afrykańskiego, dostałem w Sierra Leone silnéj zimnicy, ale ta za powrotem do Anglii wkrótce ustała.
Powróciwszy do Anglii i odebrawszy pieniądze z kassy za złoty piasek, zamyśliłem natychmiast do Hull pojechać. Od znajomego tamtejszego kupca, którego spotkałem w Londynie, dowiedziałem się że moi rodzice żyją, ale martwią się niezmiernie niewiedząc co się ze mną stało; tém więcéj że im doniesiono, iż okręt na którym odpłynąłem zatonął pod miastem Yarmouth.
Natychmiast więc poszedłem do portu i dałem zadatek sternikowi odpływającemu do Edymburga, który mię obiecał w Hull wysadzić. Wypadało tylko pożegnać dobrego kapitana i podziękować mu za wszystkie dobrodziejstwa.
Ale któż opisze moje zmartwienie, kiedy przybywszy do jego mieszkania, zastałem biedaka w okropnéj gorączce, prawiącego od rzeczy, a żonę w największéj rozpaczy. Na drugi dzień po powrocie zachorował tak niebezpiecznie, iż doktorowie żadnéj nie robili nadziei. Nie mogłem nieszczęśliwéj kobiety i mego zacnego opiekuna tak pozostawić. Zamiast siąść na okręt, przeniosłem się do nich i dzień i noc pielęgnowałem chorego. W tym stanie przebył dni pięć, a w nocy szóstego dnia nie odzyskawszy ani na chwilę przytomności, skonał na naszych rękach.
Trzeba się było zająć pogrzebem, bo rozpaczająca żona nie miała sił o tém pomyśléć. Pochowaliśmy nieboszczyka z wielkim smutkiem. Umierając prawie nagle, zostawił interesa swoje w wielkim nieładzie. Wdowa strapiona nie mogła się niemi zająć. Przebyłem więc jeszcze parę tygodni, pomagając w téj sprawie bratu zmarłego.
Człowiek ten bardzo mię polubił i kiedy kupiwszy okręt po bracie, zamierzył znów płynąć do Gwinei, począł mię bardzo usilnie namawiać abym mu towarzyszył. Nietrzeba mi było tego dwa razy mówić. Pomyślność i przyjemność żeglugi, oraz korzyść wielka odniesiona w pierwszéj podróży, skusiły mię do spróbowania jeszcze raz szczęścia.
Postanowiłem niewracać do domu, aż po przybyciu z Gwinei, aby z większym kapitałem przedstawić się rodzicom.
Za połowę summy posiadanéj nakupowałem różnych towarów, najstosowniejszych do handlu z murzynami; resztę zostawiłem u wdowy po kapitanie, aby na przypadek jakiego nieszczęścia, nie stracić od razu wszystkiego.
Dnia 1 września 1654 roku wyszliśmy pod żagle[19]. Żegluga szła pomyślnie. Wprawdzie nic nieznacząca burza spotkała nas na odnodze biskajskiéj, ale wyszliśmy z niéj bez szkody.
Już brzegi Europy znikły nam z oczu i wszystko zdawało się zapowiadać szczęśliwe przybycie do celu podróży, gdy wtém na wysokości Lanceroty, jednéj z wysp Kanaryjskich, majtek będący na straży w bocianiém gnieździe, dał znać kapitanowi, iż jakiś wielki okręt ukazał się na wschodzie i ku nam wprost płynie. Kapitan wdarł się na maszt i przekonał się że to statek berberyjski [20], ścigający nas pełnemi żaglami; ale zamiast skierować się ku Lancerocie i w tamtejszym porcie szukać ocalenia, jak to roztropność nakazywała, kapitan zaufany w szybkim pływie okrętu, kazał rozpuścić wszystkie żagle i płynąć na południe. Mniemaliśmy tym sposobem ujść przed rozbójnikiem.
Wkrótce jednak pokazało się, że korsarz prędzéj od nas płynie i za kilka godzin niezawodnie dopędzi. Natychmiast więc przygotowano się do obrony. Dziesięć armat okrętowych nabito po części kulami, w części zaś siekańcami. Na około wielkiego masztu ułożono stos pik, toporów, szabli i kordelasów, oraz kilkanaście nabitych muszkietów. Było nas dwudziestu ośmiu; na pokładzie statku korsarskiego przeszło siedm razy tyle, a ośmnaście armat wychylało swe paszcze z boków.
Około południa rozbójnik zbliżył się na odległość strzału działowego, wywiesił czarną flagę i dał ognia ślepym nabojem, wzywając do poddania. Kapitan kazał zwinąć część żagli i zatrzymał się nieco; a gdy rozbójnik tém uspokojony zbliżył się ku nam, powitaliśmy go nagle wystrzałem ze wszystkich dział. Kule dobrze wymierzone strzaskały mu tylny maszt, a siekańce zawaliły pokład rannemi i trupami. Pozdrowiony tak niespodzianie, począł śpiesznie uchodzić. Byliśmy pewni, że zrażony dzielném przyjęciem, nie odważy się ponowić napadu; ale rozjuszony korsarz nie popuścił tak łatwo zdobyczy. Około trzeciéj po południu dopędził nas na nowo i tym razem trzymając się w odległości, gdzie go nasze kule dosięgnąć nie mogły, począł z działa wielkiego kalibru raz po raz dawać ognia. Kilkanaście celnych strzałów zbezwładniło nasz okręt, a wtedy z wielką szybkością przypadł i mimo ognia z dział, zahaczył nasz okręt.
Sześćdziesięciu Maurów z gwałtownością burzy wpadło na pokład; daliśmy do nich ognia z muszkietów, a na zmieszanych tą salwą wpadliśmy z rozpaczą i wyrzucili z pokładu. Lecz rozbójnicy z podwójną siłą uderzyli powtórnie. Po krótkiéj, zaciętéj walce, pomimo wysileń męztwa, zostaliśmy pobici. Kapitan, sternik i ośmiu z osady padło trupem, reszta otrzymała rany i musiała się poddać. Maurowie w obu spotkaniach przeszło trzy razy tyle ludzi stracili.
Korsarz złupiwszy okręt podpalił go, a nas zaprowadził do Salé, miasta portowego na zachodniém wybrzeżu marokańskiem. Wyszedłem z téj bitwy bez szkody, pomimo że wałczyłem równo z drugiemi. Towarzyszy moich powieziono w głąb kraju i tam zaprzedano w niewolę. Mnie upodobał sobie właściciel rozbójniczego okrętu i jako niewolnika zatrzymał.
Utrata wolności, przejście nagłe z kupca na niewolnika, zgnębiły mię niezmiernie. W czasie obu podróży i pobytu w Londynie, nie pomyślałem wcale o przebłaganiu rodziców. Teraz na nowo zabrzmiały mi w uszach pamiętne słowa ojca:
Nowy mój pan nie był wcale rozbójnikiem z professyi, ale bogatym magnatem maurytańskim. Wysyłał on okręty na zdobycz, bo mu to korzyść przynosiło, a korsarstwo u Maurów niebyło wcale hańbiącą sprawą, ale czemś bohaterskiém, rycerskiém. Więc sami nawet członkowie rodziny sułtańskiéj wysyłali statki na chwytanie i łupienie psów chrześciańskich[21], a pan mój wielką fortunę na tych wyprawach zrobił.
Za przybyciem do Sale[22], dozorca niewolników Akib, obejrzał mię i przeznaczył na ogrodniczka. Nie mogę narzekać żeby mię bito lub dręczono, ale jako chrześcianin, byłem pogardzany od Maurów i traktowany na równi z murzynami, z któremi mieszkać i jeść musiałem. Mieszkaliśmy w ciasnéj, podziemnéj prawie izbie, zanieczyszczonéj brudem i mnóstwem obrzydłego robactwa. Placek z prosa, kawał jęczmiennego, grubego chleba i nieco gotowanego ryżu, stanowiło nasze pożywienie. Noc była dla mnie najokropniejszą: leżąc pośród kilkunastu murzynów, których ciała nieznośny zaduch wydają, dręczony od owadów, nieraz na garści zgniłéj słomy rzewnemi zalewałem się łzami.
Wówczas stawały mi w najżywszych barwach w pamięci szczęśliwe chwile przepędzane w domu rodziców.... jakże mi tam dobrze było w schludnym pokoiku, na czyściutkiém posłaniu, otoczonemu troskliwością ukochanéj matki!... a dziś!... jakiż los mój okropny! I wzburzony temi myślami, zrywałem się z posłania, głośne wydając jęki, a murzyni zbudzeni mém narzekaniem, złorzeczyli mi, grożąc biciem, jeśli im będę przerywać spoczynek.
A jednak mimo tak strasznego położenia, myśl o Bogu nie powstała w méj duszy. Złorzeczyłem tylko, albo rozpaczałem, lecz nie szukałem pociechy w modlitwie, a kiedy wzruszenie moje uspokoiło się nieco, naówczas rozmyślałem o sposobach ucieczki z niewoli.
Kopiąc, lub plewiąc po całych dniach w ogrodzie, miałem dosyć czasu do rozmyślania. Z początku pocieszała mię nadzieja, że pan mój wyprawiając się na morze, weźmie mię z sobą; że przyjdzie szczęśliwa chwila, iż dogoni nas wojenny okręt chrześciański i pokonawszy korsarza, wyrwie mię z niewoli. Lecz wkrótce przekonałem się o zwodniczości tych marzeń. Ile razy Maur przedsiębrał wyprawę, zawsze zostawiał mię w domu pod nadzorem Akiba.
Tak zeszły dwa ciężkie lata w niewoli. Pomimo trudów wyrosłem i zmężniałem. Położenie moje było wciąż przykre, lecz zyskałem bardzo wiele pod innym względem. Dostawszy się do niewoli byłem wierutnym próżniakiem; ale bojaźń plag zmuszała mię do roboty; widziałem nieraz jak bat dozorcy krwawe znaczył bruzdy na plecach leniwego murzyna i wcale nie miałem ochoty spróbować jak smakuje.
Tak więc ze strachu nauczyłem się pracować, a robota nietylko mi nie sprawiała przykrości, lecz przeciwnie, w każdy piątek, będący u muzułmanów naszą niedzielą, gdy uwalniano nas od pracy, nudziłem się niezmiernie. I tak sam nie wiem kiedy stałem się wytrwałym i roboczym, co mi się w późniejszém życiu bardzo przydało.
Pracowitość moja i uległość nie uszły oka Akiba i doniósł o tém panu. Właśnie wówczas okręt nasz po krwawéj bitwie został przez Hollendrów zniszczony. Pan mój więc porzucił korsarstwo, ale nawykły do morza, nie chciał się z niém rozstawać. Z rozkazu jego zbudowano ładną szalupę, w któréj częstéj używał przejażdżki, wypływając na połów ryb.
W skutku pochwał Akiba, obrócił mię do służby na tym statku, co było wielką dla mnie ulgą. Ja i Xury, czternasto-letni Maur, chłopiec cichy i dobry, stanowiliśmy osadę szalupy. Że byłem zręczny i szczęśliwy w łowieniu ryb, więc czasami wysyłał mię z Xurym, pod nadzorem dozorcy domu, Muleja.
Jednego dnia, podczas pięknéj pogody, wypłynęliśmy bardzo rano z Mulejem i Xurym na ryby. Nagle zawiał zimny wiatr z północy, a w mgnieniu oka powietrze przesiąknięte parą, zamieniło się w gęstą, nieprzejrzaną mgłę. O kilka kroków nic widać nie było. Niemając kompasu, ani żadnego narzędzia żeglarskiego, musieliśmy płynąć na ślepy traf. Przez cały dzień i następną noc błąkaliśmy się pośród mglistych tumanów, w największéj niespokojności. Nakoniec drugiego dnia, około dziewiątéj rano, kiedy słońce rozpędziło mgłę, znaleźliśmy się oddaleni o siedm mil morskich od Sale. Zgłodniali i utrudzeni, wieczorem dopiéro powróciliśmy do domu.
Pan nasz lękając się aby jego coś podobnego nie spotkało, kazał zbudować kajutę wśród szalupy i dorobić pokład. Kajutę zaopatrzono w kompas i dodano skrzynkę z napojami i żywnością, tak aby na kilka dni starczyło.
Jednego dnia pan mię kazał przywołać do siebie.
— Słuchaj! — rzekł do mnie. — Jutro z Marokko przyjeżdżają moi krewni. Chcę ich zabawić rybołówstwem; przygotuj więc statek i zaopatrz go w świeże owoce. Niechaj Mulej zaniesie do kajuty cztery muszkiety i dostateczną ilość prochu i ołowiu, bo może zapolujemy na ptaki morskie. Pamiętaj żeby wszystko było w porządku i równo ze dniem gotowe do rozwinięcia żagla. Nie zapomnij o napojach i wodzie — a teraz precz!
Wypełniłem starannie polecenia pana i o brzasku czekałem na jego przybycie. Tymczasem zamiast niego, przyszedł Mulej i oświadczył mi, że goście dopiéro po południu przybędą, a pan rozkazał nam trzem popłynąć na ryby, ażeby ich na wieczerzę dostarczyć.
W téj chwili błysnęła mi w duszy myśl upragnionéj ucieczki; pan zajęty krewnemi łatwo mógł o nas zapomniéć. Szalupa zaopatrzoną była w żywność na kilka dni; należało tylko powiększyć jéj zapasy; broni zaś i amunicyi było dosyć. Rzekłem więc do Muleja:
— Mamy płynąć na ryby, ale nie wiem jak to będzie z żywnością?
— Alboż jéj niema w kajucie podostatkiem? — zapytał Mulej zdziwiony.
— Jakto! i ty śmiałbyś dotknąć chleba naszego pana? ja zanicbym tego nie uczynił, bo by mi nie przeszedł przez gardło; i Xury niezawodnie myśli tak samo.
— Tak! tak! — przyświadczył mi chłopiec.
— Masz słuszność — zawołał przekonany Mulej. — Idę więc po chleb dla nas.
— A weź go sporo — rzekłem, — bo wszyscy trzej mamy niezgorszy apetyt, i nie zapomnij o wodzie. Nużby nas wiatr przeciwny zaskoczył, tobyśmy poumierali z pragnienia.
Mulej odwrócił się i poszedł ku domowi.
— Ale, ale — zawołałem za nim, — a przynieśno trochę prochu, bo może co przy téj sposobności upolujemy.
— Dobrze — odrzekł Maur i poszedł.
Wysłałem Xurego do domu, aby narwał w ogrodzie nieco owoców, a sam korzystając z nieobecności obydwóch poskoczyłem boczną ścieżką i zabrawszy z budy ogrodniczéj dwie siekiery, młot, piłę, świder i worek kaszy przeznaczonéj dla murzynów, zniosłem to do łodzi i ukryłem w kajucie pod łóżkiem.
Wkrótce nadbiegł Xury niosąc kilkanaście pomarańcz i dwa kawony, a za nim niedługo przywlókł się Mulej, dźwigając kosz sucharów, worek prochu i śrutu. Nadto dwaj negrzy przynieśli po ogromnym dzbanie wody.
Podnieśliśmy kotwicę i wypłynęli na pełne morze. Straż zamkowa znając łódź mego pana, bez trudności ją przepuściła.
Kilkakrotnie Mulej radził zatrzymać szalupę i zarzucić sieci, ale ja zawsze sprzeciwiałem się, twierdząc iż tu ryb nie ma. Nakoniec kiedyśmy już byli przeszło o milę morską od brzegu, kazałem Mulejowi zwinąć żagiel i zacząłem połów; lecz chociaż czułem rybę w sieci, opuszczałem ją niżéj, pozwalając ujść zdobyczy. Tak zeszło około godziny czasu.
— No i cóż — zagadnął Mulej, — czy nic dotąd nie złowiłeś?
— Nie wiem co to jest — odpowiedziałem, — czy czary, czy urok jaki; męczę się nadaremnie i nic schwytać nie mogę.
— Cóż więc zrobimy? — zagadnął Maur niespokojnie; — bez ryb wracać niepodobna, Sidi Mustafa gniewałby się okropnie.
— Wiem ja jedno miejsce bardzo w ryby obfite, ale o milę na południe; tam niechybnie możnaby miéć piękny połów.
— A więc płyńmy — rzekł Mulej rozwijając żagiel.
Skierowaliśmy się ku południowi; wiatr wiał w tamtą stronę, co się sprzeciwiało moim zamysłom, gdyż do ucieczki ku brzegom europejskim, należało mieć wiatr ku północy; lecz mimo to nie zrzekłem się mego planu, postanowiwszy zmykać w jakimbądź kierunku, byle tylko raz wydobyć się z nienawistnéj niewoli.
Słońce już chyliło się ku zachodowi, a jeszcze jednéj rybki nie było w skrzynce. Mulej nie przeczuwając zdrady, nie zważał na to że płynęliśmy nierównie daléj jak zwykle. Miasto Sale, chociaż położone na górze, zniknęło już całkiem z oczu; widać tylko było o milę morską pusty brzeg. Naówczas zawołałem na Maura, ażeby żagiel ściągnął, i właśnie gdy to uczynił i sznur wiązał do boku szalupy, pochwyciłem pochylonego i wrzuciłem w morze. Mulej zanurzył się zupełnie, ale wnet wypłynął na wierzch, zmierzając do łodzi i zaklinając mię abym mu życia nie odbierał. Natychmiast pochwyciwszy muszkiet, wymierzyłem do niego, wołając:
— Precz! nie zbliżaj się, bo ci kulą łeb roztrzaskam. Nie myślę ci nic złego uczynić i nic ci nie zrobię, tylko opuść mię dobrowolnie; wiem że pływasz jak ryba, a więc dostaniesz się łatwo do lądu. Ja postanowiłem uciekać i chociażbym cię miał zabić, nie zrzeknę się tego zamiaru.
Usłyszawszy to Maur, odwrócił się ku lądowi, a ponieważ był wybornym pływakiem, pewny jestem że się tam dostał szczęśliwie.
Xury zbladły i przerażony przypatrywał się w osłupieniu téj scenie. Kiedy Mulej był już daleko, odwróciłem się do chłopca i rzekłem mu:
— Xury! mógłbym cię także wrzucić do morza i bądź pewny że to zrobię, jeżeli mi nie przysięgniesz wierności.
Przestraszony chłopak upadł na twarz i wyjąkał żądaną przysięgę, zaklinając się że nigdy mię nie zdradzi.
Natychmiast rozwinąłem żagiel i zwróciłem szalupę ku północy, ażeby płynący Mulej sądził, iż zmierzamy ku cieśninie Gibraltarskiéj, i tym sposobem zmylił pogoń wysłaną za nami. Lecz gdy noc zapadła, zmieniliśmy natychmiast kierunek, płynąc ku południowi. Nikt nie przypuściłby, abym się odważył uciekać w tę stronę, gdzie nas mogła spotkać śmierć niezawodna, jeżeli nie z rąk murzynów, to od pazurów dzikich zwierząt.
Pomyślny wiatr i morze spokojne, pozwoliły nam szybko żeglować. To téż na drugi dzień po południu nietylko wyminęliśmy wybrzeża marokańskie, ale nawet ujście rzeki Draa, uchodzącéj do morza naprost Lancerotty. Było to wiele, ale należało płynąć bez wytchnienia, chcąc się zabezpieczyć od pogoni. Dlatego téż przez trzy dni i trzy nocy nie zatrzymaliśmy się ani na chwilę, czwartego dopiéro dnia, ku wieczorowi, widząc że się kończą zapasy wody, skierowałem ku ujścia niewielkiéj rzeczki, zamierzając poszukać źródła.
Ale zanim wpłynęliśmy na nią, już słońce zaszło i grube zapadły ciemności[23]. Natychmiast przeraźliwe ryki dzikich zwierząt rozległy się dokoła.
— Panie! — zawołał Xury drżąc od strachu, — zaklinam cię na imię proroka, nie wysiadajmy na ląd dopóki słońce nie wejdzie.
— Dobrze, mój chłopcze — odpowiedziałem, — ale lękam się żeby za dnia gorsi od drapieżnych zwierząt, nie napadli nas dzicy murzyni.
— Wszak mamy strzelby — zawołał Xury; — na ich widok czarni pouciekają, a tymczasem lampart, albo lew, nie zna się na kulach, a ma wściekłą odwagę.
Uznałem słuszność téj uwagi i zapuściwszy kotwicę postanowiłem dnia oczekiwać. Noc zeszła dosyć spokojnie, chociaż często ryk dzikich zwierząt sen nasz przerywał. Dopiéro około trzeciéj po północy, jakieś ogromne zwierzę zaryczawszy tuż nad brzegiem, nabawiło nas trwogi. Pochwyciliśmy strzelby, a wtém potwór ów rzuciwszy się w wodę, począł prosto ku nam płynąć. Z sapania potężnego poznać można było że jest silny i straszny. Xury nalegał po cichu, żeby podnieść kotwicę i uchodzić na pełne morze; skinąłem ażeby się zachował spokojnie i w téj prawie chwili spostrzegłem zwierzę zaledwie na długość wiosła od statku. Nieczekając dłużéj wypaliłem do niego; potwór z rykiem zwrócił się ku lądowi i zniknął w ciemnościach.
Niepodobna opisać wrzawy, jaka nastąpiła po wystrzale; najrozmaitsze ryki i wrzaski napełniły powietrze, ale zwolna wszystko ucichło i do rana nic już nie zakłóciło naszéj spokojności.
Nakoniec słońce weszło. Po obydwóch stronach rzeczki rozciągały się wzgórki krzewami okryte, daléj zaś nieco czerniały ogromne bory. Cisza zupełna panowała w okolicy, jednak nie odważyliśmy się wysiąść aż gdy dzień całkiem zajaśniał.
— Ja pójdę po wodę — rzekł Xury, — a wy pozostańcie w łodzi.
— Dlaczego nie chcesz żebym szedł z tobą? — zapytałem Maura.
— Panie — zawołał poczciwy chłopiec, — w tych krzakach może kryją się jakie drapieżne zwierzęta, albo murzyni; jeżeli mię napadną, przynajmniéj sam zginę, a ty będziesz mógł ratować się ucieczką.
— A więc pójdziemy oba, a napastników położymy trupem, — rzekłem chwytając strzelbę i podając drugą Xuremu.
Poczém skierowałem szalupę ku brzegowi i pierwszy wyskoczyłem na ziemię. Xury zaraz spostrzegł potoczek płynący doliną; pobiegł więc ku niemu ażeby napełnić dzbany; ale w mgnieniu oka powrócił zbladły od strachu.
— Dlaczego tak drżysz? — zapytałem się z niespokojnością.
— Tam.... tam.... — bełkotał z cicha, — na dole ogromny zwierz.
Odciągnąwszy kurek i kazawszy iść za sobą Xuremu, począłem ostrożnie skradać się ku krzewinie wskazanéj przez chłopca. Podchodzimy tuż pod nią, Xury wskazuje mi na migi, ażebym zwrócił się na prawo. Była tam skała stroma, na cztery sążnie wysoka i całkiem odosobniona. Wdzieramy się na nią, przechylam się przez krawędź i spostrzegam ogromnego lwa, leżącego w gąszczu tuż pod skalistą ścianą.
Daję znak Xuremu, mierzym obydwa w głowę i wypalamy równocześnie.
Lew ani nie drgnął.
— Co to ma znaczyć? — odezwał się Xury z największém zadziwieniem.
— A cóż — odrzekłem, — zapewne ugodziliśmy go doskonale i zdechł od razu.
— O nie! — mówił chłopiec przypatrując się pilnie straszliwemu zwierzęciu, — lew nigdy od razu nie ginie, to twardy zwierz.
To mówiąc zbiegł ze skały. Skoczyłem za nim; zbliżywszy się do lwa, spostrzegamy ogromną kałużę krwi i szeroką ranę pod lewą łopatką, z któréj sączyło się jeszcze nieco czarnéj posoki.
— Widocznie zginął od kuli i to nie od naszych strzałów; lecz kto go mógł ubić, czyżby Maurowie?...
— Wiem już — zawołał Xury wesoło; — to ten sam lew co nas w nocy nastraszył, a ta kula z waszego muszkietu.... Raniony śmiertelnie, dowlókł się tutaj i skonał.
Trafne to spostrzeżenie uspokoiło mię zupełnie.
Chciałem zaraz wrócić do łodzi, ale Xury namówił mię aby ściągnąć skórę ze lwa, a otrzymawszy pozwolenie, wziął się do tego z nieporównaną zręcznością. Poczém wyciął kawał mięsa ze grzbietu, rozpalił ogień i upiekł je. Nie mając od kilku dni nic gotowanego w ustach, zjedliśmy z wielkim apetytem lwią pieczeń, chociaż była piekielnie twarda i łykowata.
Po skończonéj uczcie i napełnieniu dzbanów wodą, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęli na morze. Xury rozpostarł zdobytą skórę na daszku kajuty, aby wyschła.
Wprawdzie żegluga szła wciąż pomyślnie, ale już szósty dzień upływał od naszéj ucieczki, a dotąd nie spostrzegliśmy ani jednego okrętu....
Miałżebym wyzwolić się z niewoli na to, ażeby zginąć w falach oceanu, albo stać się łupem dzikiego zwierza? Przyszło mi jednak na myśl, że okręty europejskie zwykły trzymać się na pełném morzu, zdala od wybrzeży Sachary, ażeby uniknąć napaści maurytańskich korsarzy. Nie mogąc puszczać się na ocean dla wątłości mojego statku i braku zapasów, postanowiłem żeglować daléj jeszcze na południe, aby dosięgnąć osad europejskich na brzegach Senegambii.
Czwartego dnia po opuszczeniu brzegów na których zabiłem lwa, a dziewiątego po ucieczce z Sale, zapasy żywności były na schyłku, pożeglowałem więc ku brzegom. Kraj tu zmienił się do niepoznania; zamiast skalistych i jałowych pobrzeży, ujrzeliśmy przestrzeń zieloną, zarosłą kępami palm.
— To daktyle — mówił Xury; — przybijmy do lądu, a wedrę się na drzewo i nazrywam tych smacznych owoców.
Ale nietylko daktyle znajdowały się na wybrzeżu; zbliżywszy się ku niemu, ujrzeliśmy liczną gromadę murzynów; wszyscy byli bezbronni: jeden tylko stojący na przodzie długi kij trzymał w ręku.
— Nie przybijaj do lądu! odpłyń natychmiast — wołał Xury.
— Dlaczego!?
— Ten murzyn co stoi na przodzie, trzyma w ręku dziryt; umieją oni rzucać nim bardzo zręcznie na sześćdziesiąt kroków, może nas zranić.
— Cóż więc uczynimy? wiész, że nam żywności całkiem zabrakło, trzeba jéj koniecznie dostać. Weź strzelbę Xury i miéj go na celu, ja wysiądę; gdyby chciał rzucić dzirytem, połóż go trupem.
Wysiadłem z łodzi, trzymając także strzelbę gotową do wystrzału; ale zaledwie dotknąłem nogą ziemi, gdy nagle między murzynami powstał popłoch niezmierny. Człowiek tylko uzbrojony dzirytem nie ruszył się z miejsca, reszta pierzchła w nieładzie. Mniemałem że to moja osoba napędziła im takiego respektu, lecz wtém wybiegł ogromny lampart z poza krzaków blizkich ku murzynom. W mgnieniu oka wziąłem go na cel i wypaliłem; lampart podskoczył, zawył przeraźliwie i rozciągnął się jak długi.
Dzicy przerazili się hukiem wystrzału i niepojętą dla nich śmiercią lamparta. Murzyn trzymający dziryt rzucił go daleko od siebie i padł na twarz; inni to samo uczynili i cała gromada zaczęła pełzać ku mnie na czworakach z największém uszanowaniem, co mię do śmiechu pobudziło. Znać wzięli mię za boga miotającego piorunami. Postanowiłem z tego skorzystać i zacząłem na usta pokazywać, ruszając szczękami. Czarni zrozumieli mię doskonale; kilku podniosło się z ziemi i popędziło co sił ku wiosce, na odległém wzgórzu zbudowanéj, podczas gdy inni nieporuszeni leżeli na ziemi. Wkrótce wysłańcy powrócili, niosąc dwa kawały suszonego mięsa, zapasy daktyli i prosa. Złożywszy to na brzegu, popadali na ziemię i tyłem pełzając złączyli się z całą gromadą. Tymczasem Xury obciągnął skórę lamparta. Znieśliśmy żywność do łodzi, odbili od brzegu, a ja na pożegnanie dałem ognia w powietrze, co jeszcze bardziéj przeraziło murzynów.
I odpłynęliśmy już daleko od brzegu, a oni jeszcze nie śmieli powstać; nareszcie popodnosili głowy, a widząc że straszny władca piorunów już jest o kilkaset sążni, pobiegli nad brzeg i rzucili się na ścierwo ubitego lamparta.
Wkrótce zniknęli nam z oczu zupełnie.
Dwie doby płynęliśmy jeszcze ku południowi, zmieniając się podczas nocy w kierowaniu statkiem. Właśnie nad ranem trzeciego dnia, Xury sterujący z kolei, obudził mię z wielkim strachem i nic nie mówiąc wskazał ku północy.
— Co to takiego? — zapytałem, — czego chcesz?
— Tam! patrzcie... okręt z Sale... gonią nas. Nasz pan Akib, Mulej i wszyscy, ach, zginęliśmy bez ratunku!
Zerwałem się na nogi, wytężyłem wzrok i w istocie w odległości mili ujrzałem okręt trzechmasztowy. Lubo flagi rozpoznać nie było można, poznałem jednak z budowy, że to statek portugalski. Zmierzał on z północy ku zachodowi. Skierowałem szalupę tak, ażeby mu przeciąć drogę. Po trzech kwadransach znacznie zmniejszyła się odległość pomiędzy nami. Będąc przekonanym że nas usłyszy, nabiłem wszystkie muszkiety i naraz z Xurym daliśmy cztery wystrzały. To skutkowało. Na okręcie poczęto zwijać żagle, pływ jego znacznie zwolniał, a po chwili czółno osadzone kilku majtkami odbiło od trójmasztowca, i z szybkością zaczęło przerzynać fale. Dla zmniejszenia im trudu, podwoiliśmy nasze siły robiąc wiosłami. Wkrótce spotkały się obiedwie łodzie.
Młody człowiek dowodzący czółnem zaczął nam zadawać pytania w języku portugalskim i hiszpańskim. Dałem mu do poznania, że go nie rozumiem. Złożyłem tylko ręce jak do modlitwy, wskazując na okręt. Pojął mą prośbę. Dwóch majtków przesiadło na szalupę i pomogło nam płynąć ku okrętowi. Przyjęli nas na pokład, a że kapitan także nie umiał po angielsku, nie mogliśmy się porozumiéć. Zaczął do mnie przemawiać po francuzku, po włosku, nakoniec po łacinie, lecz i tych języków nie posiadałem. Naówczas dopiéro gorzko mi się dało uczuć moje lenistwo. Nieraz ojciec zachęcał mię do uczenia obcych języków, ale będąc wierutnym leniuchem i próżniakiem, nie brałem się do nauki.
Właśnie rozmyślałem nad tém, jakby kapitanowi chociaż na migi dać poznać moje przygody, gdy wtém przyprowadzono majtka Anglika, umiejącego po portugalsku. Ten wybawił mnie z kłopotu, służąc za tłumacza. Za jego pośrednictwem opowiedziałem wszystko co mię od opuszczenia Anglii spotkało.
Kapitan wysłuchawszy tłumacza, kazał mi powiedziéć, iż płynie do Brazylii i z chęcią nas z sobą zabierze. W zbytku radości padłem mu do nóg, prosząc aby wziął wszystko co posiadam w zamian za udzielony ratunek.
— Młody człowieku! — odrzekł zacny marynarz — i cóżbyś począł, gdybym twéj nierozsądnéj prośbie zadość uczynił. Ogołocony ze wszystkiego, bez grosza, bez przyjaciół, przybywszy do Brazylii, musiałbyś się zaprzedać osadnikom w niewolę, cięższą może od maurytańskiéj; niech mię Bóg uchowa, abym korzystając z twego położenia, miał cię obedrzéć. O nie, mój panie Angliku, to co czynię, czynię z miłości Jezusa Chrystusa, a jeżeli czynię dobrze, Bóg mi to na sądzie ostatecznym policzy.
Natychmiast kazał sporządzić dokładny spis moich rzeczy, nie zapominając nawet o dzbanach od wody. Poczém zapytał mię, czylibym nie sprzedał mu szalupy i ile za nią żądam. „Statek to pięknie i dobrze zbudowany, dodał, i może mi być bardzo przydatnym;“ a kiedy wahałem się stanowić ceny, szlachetny Portugalczyk rzekł:
— Gdybym kazał umyślnie budować szalupę, musiałbym dać za nią przynajmniéj dwieście dukatów; bardzo będę kontent jeżeli mi ją odstąpisz za połowę téj kwoty; za muszkiety, kompas i resztę sprzętów ofiaruję ci dwadzieścia dukatów; mów, czy przystajesz?
Z wdzięcznością przyjąłem tę korzystną propozycyą.
— Cóż zamyślasz z tym młodym Maurem uczynić? Jest on twoją własnością, ale pożytku nie przyniesie ci wcale, a wyżywienie dużo kosztować będzie. Wiesz co, sprzedaj mi go, dam ci za niego pięćdziesiąt dukatów, czy zgoda?
Wzdrygnąłem się na tę myśl, ażebym bliźniego, a jeszcze towarzysza niedoli, miał jak bezrozumne bydle sprzedawać. Oświadczyłem to kapitanowi, który uznawszy zacność powodów moich, podał mi rękę i rzekł:
— A więc zapytaj go, czyby nie chciał wstąpić w mą służbę; ofiaruję mu zapłatę jako wolnemu człowiekowi, pod warunkiem jednakże, że zostanie katolikiem.
Powiedziałem Xuremu po arabsku, to samo co mi tłumacz mówił po angielsku. Poczciwy chłopiec przystał na propozycyą kapitana, ale rozpłakał się na myśl rozstania ze mną. Uznał jednakże, że inaczéj być nie może i oświadczył, że przyjmie wyznanie chrześciańskie.
Żal mi go było szczerze, pokochałem Xurego jak brata i rozstanie nasze było nadzwyczaj przykrém.
W cztéry tygodnie po spotkaniu się z Portugalczykiem, przy bardzo pomyślnym wietrze dostaliśmy się do wybrzeży Brazylii. Kapitan zawinął do przystani San Salvador[24], miasta znacznego i handlowego; tu wysadził mię na ląd, wypłaciwszy rzetelnie ofiarowaną summę. Natychmiast zapoznał mię z bogatym osadnikiem, który nabył odemnie skóry obu drapieżnych zwierząt za czterdzieści dukatów i obiecał swoją protekcyę. Tak ładunek łodzi méj przyniósł mi sto sześćdziesiąt dukatów, co na owe czasy było bardzo znaczną summą, i z czém przecież mogłem powróciwszy do Anglii coś rozpocząć, zwłaszcza że i tam miałem pieniądze u wdowy złożone.
Ponieważ kapitan portugalski, po zostawieniu części ładunku płynął do Indyj wschodnich, a żaden okręt w téj chwili nie odpływał do Europy, musiałem więc czas jakiś pozostać w Brazylii.
Osadnik, z którym zapoznał mię kapitan, miał w blizkości San Salvador piękną plantacyą trzciny cukrowéj, a oprócz tego warzelnię cukru. Pojechałem z nim do fabryki i bawiąc tam przez kilka dni, miałem sposobność przekonania się, jak ogromne zyski ciągną plantatorowie i warzelnicy. Przyzwyczajonemu do pracy, zaczął się nudzić brak zatrudnienia; ofiarowałem się więc osadnikowi doglądać jego zakładów. Przyjął to bardzo mile, a po paru miesiącach pobytu zaczął mię namawiać, abym na swoją rękę założył plantacyą. Grunta można było nabyć za bezcen i robotnik zbyt wiele nie kosztował. Dałem się namówić. Osadnik wyrobił mi pozwolenie pozostania w tym kraju i dopomógł zaręczeniem do rozpoczęcia zawodu plantatorskiego.
Ciężki to był kawałek chleba. Nieposiadając niewolników, musiałem sam pracować z najemnikami. Część pól zasadziłem trzciną, drugą zaś tytuniem. Były wprawdzie zyski, ale nie tak świetne o jakich marzyłem; brakowało mi pieniędzy. Wprawdzie przez kapitana portugalskiego, który mię wyratował, napisałem list do wdowy, ażeby odesłała mi mój kapitalik; ale drugi rok już upływał, a nie miałem wcale o nim wiadomości. Zaczęło mi się w téj ciężkiéj pracy przykrzyć niezmiernie, wszystko co zarabiałem musiałem oddawać wierzycielowi, który mi sprzedał plantacyą; przytém zawsze coś pociągało mię do żeglugi i z zazdrością patrzyłem na każdego odpływającego na morze.
Jednego dnia zrana, właśnie gdy z dwoma najemnikami zajęty byłem pakowaniem tytoniu w wory, niespodzianie wszedł mój przyjaciel kapitan portugalski.
— No, jak się miewasz, kochany Robinsonie — zawołał rzucając się w moje objęcia. Przywożę ci resztki twego majątku z Londynu. Zacna wdowa, u któréj miałeś pieniądze, pozdrawia cię serdecznie. Nie uwierzysz jak się ucieszyła, dowiedziawszy się żeś ocalał, a ile napłakała słuchając opowiadania twych przygód! Może się będziesz gniewał, ale zamiast gotówki przywożę ci rozmaite towary angielskie, któreśmy wspólnie zakupili, chcąc abyś swój kapitalik powiększył.
Podziękowałem szczerze kapitanowi za rozporządzenie się memi funduszami. Udaliśmy się do portu, gdzie na moje towary zaraz kupców znalazłem. Sprzedałem je tak dobrze, że zamiast 150, czterysta funtów wziąłem; to polepszyło niezmiernie mój stan, zwłaszcza że i tytoń sprzedałem, za który także paręset dukatów zapłacono. Tak więc zamożność moja wzrosła, nie byłem już nic winien, a posiadałem kapitalik i plantacyą własną.
I gdybym teraz wziął się całą duszą do mego zawodu, mógłbym w ciągu kilku lat przyjść do znacznych bogactw. Umiałem już dobrze po portugalsku, rzetelność moja była znaną wszystkim, sąsiedzi mię poważali, zbiory trzciny i tytoniu wypadały najpomyślniéj. Należało tylko pracować szczerze, a uspokoiwszy rodziców doniesieniem o mojém teraźniejszém położeniu, prosić ich o błogosławieństwo, a zresztą zdać się na Boga.
Ale żądza włóczenia się po świecie wciąż mi nie dawała pokoju. Najmilszym przedmiotem moich rozmów z sąsiedniemi plantatorami, były wypadki których doświadczyłem. Nieraz opowiadałem im o zyskownym handlu na wybrzeżach Gwinei; o łatwości z jaką za korale szklanne, paciorki, zwierciadełka, noże i siekiery można nabywać piasek złoty, kość słoniową, a nawet niewolników, których brak niezmiernie nam uczuć się dawał.
Opowiadania te zajmowały ich niezmiernie. Handel niewolnikami nie był jeszcze wówczas upowszechnionym. Trudniący się nim zdzierali bez litości osadników, każąc sobie dwadzieścia, a nawet trzydzieści razy tyle płacić za murzyna, ile kosztował na miejscu[25].
Jednego dnia trzech zamożnych osadników odwiedziło mię. Po ich minach poznałem, że przyszli z jakimś ważnym interesem. Prosiłem aby usiedli. Jeden z nich zabrał głos w imieniu towarzyszy w te słowa:
— Panie Robinsonie! wiesz dobrze, że z przyczyny braku niewolników, nie możemy rozszerzyć naszych plantacyj i ciągnąć z nich większych korzyści. Trzeba temu koniecznie zaradzić. Od półtrzecia roku jak mieszkasz pośród nas, poznaliśmy w tobie rzetelnego i zacnego człowieka. Otóż postanowiliśmy wysłać okręt po murzynów do Gwinei, a ponieważ znasz tamte strony dobrze, prosimy cię abyś zajął się sprowadzeniem niewolników. Damy ci potrzebne fundusze, a kapitan wszystkie twe polecenia wypełniać i od ciebie zupełnie zależéć będzie. W czasie twéj nieobecności ofiarujemy się naszym kosztem uprawiać twoją plantacyą, a w nagrodę za trudy, każdy dziesiąty murzyn będzie dla ciebie. Tak nic nie ryzykując, możesz przyjść do niewolników, a przy ich pracy w kilku latach stać się panem krociowym.
Projekt ten spodobał mi się niezmiernie; nie namyślając się wcale przyjąłem go od razu, tém chętniéj iż dogadzał méj żądzy podróżowania. Nie mogłem usiedziéć na miejscu i jakieś złe przeznaczenie pchało mię w przepaść zguby. Inny na mojém miejscu, mając już plantacyą wartującą parę tysięcy funtów, byłby siedział i dorabiał się grosza; ale mój charakter niestały i niespokojny pędził mię do nowych przygód. Spisaliśmy akt urzędowy, mocą którego na przypadek śmierci polecałem kapitanowi portugalskiemu, aby plantacyą sprzedał, połowę summy za nią wziętéj wręczył moim rodzicom, czwartą część oddał wdowie po kapitanie angielskim, resztę zaś dla siebie zatrzymał. Jedném słowem, zabezpieczyłem zupełnie moją własność i gdybym tylko połowę tego rozsądku poświęcił rozważeniu mego szalonego zamiaru, nie byłbym się puścił na nowe awantury.
Gwałtowna żądza podróżowania zagłuszyła jednak zupełnie głos rozsądku; przed kilku laty nie słuchałem przestróg rodzicielskich, a dzisiaj zatykałem uszy na przestrogi rozumu.
Wyekwipowanie okrętu poszło bardzo prędko. W dniu 1 września 1659 roku rozwinęliśmy żagle. Okoliczność ta zasępiła nieco moje szczęście; smutne jakieś przeczucia ogarnęły mię, gdyż w tym samym dniu i miesiącu przed pięciu laty opuściłem brzegi mojéj ojczyzny. Okręt nasz był o dwóch masztach, miał na pokładzie sześć dział i dwudziestu trzech ludzi. Ładunek składający się z drobnostek przeznaczonych do handlu z czarnemi, nie ciężył wiele, mogliśmy więc szybko żeglować.
Chcąc dostać się na linią wiatrów stale ku brzegom Afryki wiejących, należało dosięgnąć dwunastego stopnia szerokości północnéj, to jest powyżéj wyspy Trinidad, należącéj do małych Antyllów, i ztamtąd dopiéro skierować ku Gwinei. Puściliśmy się więc wzdłuż brzegów Ameryki południowéj. Oprócz silnych upałów, żegluga szła bardzo pomyślnie; lecz wyminąwszy przylądek Świętego Rocha, zostaliśmy niespodzianie zaskoczeni przez gwałtowny uragan wirujący, zwany przez tutejszych marynarzy Tornado. Wicher ten kręcąc statkiem jak orzechową łupiną, porwał go w stronę północno-wschodnią. Wszelkie usiłowania marynarzy, aby się utrzymać w naznaczonym kierunku, na nic się nie przydały. Musieliśmy się zdać na wolę Opatrzności. Wiatr co chwila się zmieniał; raz wył z północy, to znów z zachodu, to z południowego wschodu. Statek jak fryga latał w najrozmaitszych kierunkach. Dwunastego dnia dopiéro nieco się uciszyło. Kapitan dokonawszy stosownych obserwacyi, przekonał się, że statek znajduje się na morzu Karaibskiém, po za małemi Antyllami. Co najprzykrzejsza, że straciliśmy dwóch ludzi, bałwanami z pokładu zmiecionych i okręt skołatany w wielu miejscach przepuszczał wodę. Po krótkiéj naradzie z kapitanem, postanowiliśmy żeglować do Barbados, w porcie téj wyspy naprawić statek i przyjąć innych majtków w miejsce straconych.
Ale zaraz na drugi dzień żeglugi zerwała się burza powtórnie, pędząc nas z szaloną gwałtownością ku południowi. Wicher zdruzgotał nam reje, poszarpał w szmaty wszystkie żagle, a nakoniec strzaskał maszt przedni. Pół dnia i noc cała przeszły w najstraszliwszem oczekiwaniu rozbicia się lub zatonięcia. Gdyby nawet powiodło się dostać na jakikolwiekbądź ląd w tych stronach, tedy niezawodnie zamordowaliby nas i pożarli dzicy Karaibowie. Zguba więc była nieuchronną.
Wśród tak strasznego niebezpieczeństwa, nie miałem czasu do rozmyślania nad mojém położeniem. O świcie majtek będący na straży zawołał: Ziemia! Zaledwie wybiegliśmy z kajuty ażeby się jéj przypatrzéć, gdy nagle okręt z taką gwałtownością rzucony został na ławicę piaskową[26], iż wszyscy padli na pokład. W tejże chwili bałwany z niepojętą wściekłością rzuciły się na nieruchomy okręt, bijąc weń gwałtownie i zmiatając wszystko co się na pokładzie znajdowało. Przerażeni marynarze schronili się pod pomost, lecz i tu nie było bezpieczeństwa, gdyż woda przez liczne szczeliny wdzierała się do wnętrza, grożąc zalaniem nieszczęśliwéj osadzie. Wicher dął tak potężnie, że już sama jego siła wystarczała do zgruchotania statku. O spuszczeniu szalupy, przy takiém wzburzeniu morza, pomyśléć nie było można; czółno zaś zerwał uragan i Bóg wié gdzie poniósł.
Co się daléj stało, nic nie wiem. Pogrążony w odmętach straciłem zupełnie przytomność. Woda dech mi zaparła, dopiéro silne i bolesne uderzenie przywróciło mi zmysły. Ujrzałem się blisko brzegu, w miejscu gdzie woda ledwie sięgała do kolan, ale potężny bałwan pędził od morza i mógł mię znowu porwać na głębie. Mimo bólu zerwałem się, biegnąc co sił ku lądowi, lecz morze ryczące i rozżarte doścignęło mię wkrótce i znowu na trzydzieści stóp najmniéj ogromną przykryło falą. Szczęściem przed zanurzeniem uchwyciłem się jakiejś sterczącéj skały: jak tylko bałwan ustąpił, począłem pędzić co tchu naprzód i dostawszy się na blizki wzgórek, kędy już nie sięgał zalew, padłem jak martwy.
Długo leżałem oddychając po strasznéj walce z okropnym żywiołem. Bezsilny, nieczujący władzy w skostniałych członkach, nie mogłem ruszyć się z miejsca. Tymczasem burza coraz bardziéj wolniała, znać ostatnie jéj wysiłki roztrzaskały szalupę. Niebo wypogadzać się zaczęło.
Zachodzące słońce krwawym blaskiem oświeciło spienione fale. Napróżno starałem się dojrzéć cośkolwiek, chociażby najmniejszy szczątek okrętu, choćby jednego towarzysza niedoli. — Pusto, jak w krainie śmierci. — Sam tylko — sam jeden na nieznaném wybrzeżu. Opuszczony przez wszystkich — przedemną rozhukanych wód przestwory — nademną... Bóg!...
Smutek i niewypowiedziana tęsknota ogarnęły całą moją istotę. Z początku ucieszyłem się niezmiernie ocaleniem, ale gdym się ujrzał sam, w nieznanéj okolicy świata, wpadłem w dziką rozpacz. Rzuciłem się na ziemię i jak szaleniec wyrywałem włosy garściami. Gdybym wtedy posiadał cokolwiek uczucia religijnego, byłbym niezawodnie znalazł pociechę w modlitwie; ale od pięciu lat, żyjąc to między murzynami, obojętnemi dla religii, to pośród Maurów, a nareszcie śród osadników, zajętych tylko robieniem pieniędzy, zapomniałem prawie o Bogu, a imienia Jego wzywałem tylko w ostatecznym strachu lub w narzekaniach, więcéj z przyzwyczajenia jak z pobożności.
Ochłonąwszy z pierwszego żalu, pomyślałem o moich biednych towarzyszach... a może który z nich został ocalony, podobnie jak ja, może nawet i kilku... Zbiegłem więc z pagórka i udałem się wzdłuż wybrzeża, upatrując nieszczęśliwych rozbitków; począłem wołać i krzyczeć na nich po imieniu, ale głos mój powtarzało tylko echo lasów. Nagle zamilkłem; przyszło mi na myśl, że zamiast towarzyszy, mogę przywabić drapieżne zwierzęta, albo ludożerczych Karaibów. Krew ścięła się w mych żyłach — stanąłem jak wryty, oglądając się z obawą wokoło... cisza zupełna uspokoiła mię nieco. Zacząłem się przyglądać z uwagą okolicy.
Miejsce na które morze mię wyrzuciło, stanowiło rozległą łąkę, bujną trawą zarosłą. Do okoła niej w półokrąg rozciągał się las z ogromnych drzew złożony. Tysiące roślin pnących się, zwieszonych z gałęzi poplątanych, poprzerzucanych z drzewa na drzewo, stanowiło nieprzebytą zaporę, zagradzając jak gdyby żywym płotem wstęp do lasu. Oprócz tego niezliczone kaktusy, kolczastemi liściami utrudniały przejście na każdym kroku.
Chciałem zapuścić się w las, dla wyszukania którego z uratowanych, ale ani myśleć o przedarciu się w głąb jego. Widząc niepodobieństwo wyjścia, odłożyłem to do jutra, a tymczasem zacząłem myśleć o sobie.
Położenie moje w istocie było okropnem. Przemokły do nitki, drżałem od zimna, a nie miałem się gdzie osuszyć. Cała garderoba składała się z drelichowego kaftana, koszuli, spodni, wełnianego pasa i pary pończoch; kapelusz zdarły mi fale, trzewiki nawet straciłem w walce z rozhukanemi bałwanami. Usiadłszy pod drzewem, zacząłem rewidować kieszenie, czy choć kawałka chleba nie znajdę, bo mi głód srogo dokuczać począł. W jednéj kieszeni znalazłem mały woreczek z jęczmieniem, którego używałem na okręcie do żywienia ulubionych gołębi. W roztargnieniu rzuciłem workiem i rozsypałem ziarno, jako na nic nie przydatne; lecz w téj chwili gorzko pożałowałem nieuwagi, wszakże jęczmień ten mógł mię posilić. Schyliłem się szukając ziarn... ba, ani jednego nie znalazłem, przepadły w ziemi.
Sięgnąłem powtórnie do kieszeni, i wyciągnąłem inny woreczek napełniony złotem. Widok tego metalu wywołał gorzki uśmiech na moje usta. I cóż mi po tobie? zawołałem z gniewem; przez zbyteczne zamiłowanie do ciebie, nędzne złoto, jestem dziś nieszczęśliwym. I już miałem je rzucić od siebie... lecz postąpienie nieoględne ze zbożem przyszło mi na myśl. Ha.... któż wié, może przecie na téj wyspie nie umrę, a to złoto pogardzone na coś się przyda — i schowałem je napowrót.
Lecz w tejże prawie chwili doznałem niewypowiedzianéj radości, znalazłszy w kieszeni duży nóż składany. Nie mógł mi on zastąpić broni, ale w mém położeniu był nieocenionym. Och, czemuż nie posiadam strzelby, albo przynajmniéj pałasza! gdybym miał jakąkolwiek broń, mógłbym bez obawy zapuścić się w las i wyszukać moich kolegów.
Niewygodny to był nocleg — twarde gałęzie upychały mię tak nielitościwie, że co chwila musiałem się poprawiać. Nadto najmniejszy szmer budził mię i przejmował drżeniem. Mimo niezmiernego zmęczenia, spałem bardzo czujno i niespokojnie; a gdy słońce weszło, zerwałem się nadzwyczaj uradowany, że się przecie noc nieznośna skończyła.
Liczne ptaszęta wesołym śpiewem powitały rodzący się dzionek, gwar nie do opisania cały las napełnił, ale to wszystko nie zrobiło na mnie wrażenia. Cóż mi przyjdzie z pogody i śpiewu ptasząt, kiedy głód piekielnie dokucza. Wolałbym kawał chleba, aniżeli śpiew wszystkich całego świata słowików.
I cóż mi po tém, że się drzecie jak opętane, obrzydłe ptaki! Wam dobrze, boście się najadły do syta, wołałem z gniewem, a ja głodny i nieszczęśliwy, znieść waszego wrzasku nie mogę! O Boże, cóżem ci zrobił, że mię tak okrutnie karzesz. Czyż jestem złodziejem, podpalaczem, zbójcą, że znoszę takie męki, że mnie prześladujesz bez litości! Stokroć lepiéj żebym był odrazu zginął w bałwanach morskich; za cóż męczysz biédnego robaka i depczesz go w nieszczęściu!
Nieraz późniéj żałowałem tych słów bluźnierczych, wyrzeczonych w rozpaczy, lecz w téj chwili nie pamiętając o moich błędach, zapomniawszy, iż z własnéj winy znajduję się w złém położeniu, wszystkie nieszczęścia zwalałem na dobrotliwego Stwórcę.
Ale głód nie dopuścił mi dłużéj wyrzekać. Trzeba było coś radzić; na łące nic nie znalazłem zdatnego na pokarm, a więc odważyłem się poszukać w lesie. Może téż tam znajdę orzechy, jagody, głóg, a choćby i żołędzie, lub wreszcie posilne korzonki.... cokolwiekbądź, byle tylko zaspokoić żołądek.
I zacząłem przedzierać się przez gąszcz, torując sobie drogę najczęściéj nożem, przeskakując cierniste krzewy; ale uszedłem już paręset kroków, a nic się nie znalazło. Kory i liści drzew jeść niepodobna, a témbardziéj przepysznych kwiatów, których sam widok, ma się rozumiéć przy pełnym żołądku, mógł najobojętniejszą duszę wprawić w zachwycenie. Tysiące papug, to żółto z niebieskiem, to czerwono z szafirem, to biało upierzonych, wydrzeźniało się z mojéj biedy; ciskałem na nie kamieniami, ale niewprawna ręka chybiała celu. O! z jakąż rozkoszą pożerałbym mięso surowe i wysysał krew tych nieznośnych krzykaczy.
Otóż masz owe prześliczne lasy podzwrotnikowe, dla widzenia których porzuciłeś szczęśliwe życie w rodzicielskim domu. Patrz, jakie piękne, różnobarwne papugi, złotopióre kolibry, przecudowne kwiaty i wspaniała roślinność. Nasyćże niemi pusty żołądek, niedowarzony głupcze!
Właśnie kończyłem tę gorzką przemowę do pana Robinsona, gdy nagle w przejściu przez leśną łączkę, zawadziwszy się o grubą łodygę, upadłem jak długi. Rozjątrzony głodem i upadkiem, porwałem roślinę, chcąc na niéj złość wywrzeć, poszarpać ją w kawałki za to, że ośmieliła się wyrosnąć na méj drodze; lecz podnosząc ją, uczułem znaczny ciężar. Jakieś duże, spowite szerokim liściem kłosy rosły na niéj. Rozwijam liść i znajduję kolbę pokrytą ziarnami blado–żółtawemi wielkości grochu.
Zapach dość przyjemny: kosztuję, smak przepyszny, słodkawo mączysty.... była to, jak się dowiedziałem późniéj, kukurydza.
W mgnieniu oka ogryzłem kilka kolb, prawie nie żując tak mi się jeść chciało. Posiliwszy się, spoglądam z trwogą, czy przypadkiem nie jedyna to w całym lesie roślina. Dzięki Bogu, rośnie ich mnóstwo, a więc nie umrę z głodu. Ruszyłem naprzód stokroć w lepszym humorze, a gdy jeszcze z poblizkiego źródełka zaspokoiłem pragnienie, znikła uraza do papug. W istocie były to śliczne i bardzo zabawne ptaszęta.
Po za łączką widno było wysoką górę. Trzeba się na nią wdrapać; któż wie, czy nie ujrzę jakiego okrętu, a może i osadę europejską? — tegoż mi tylko brakowało.
I szedłem bez wytchnienia, drapiąc się po stroméj spadzistości, ażeby jak najprędzéj dostać się na wierzchołek. Dosięgam go nareszcie i doznaję nowego zawodu.
Góra na któréj znajdowałem się, była najwyższą na całéj wyspie; gdyż niestety, była to wyspa, na którą mię wyrzuciło morze. Rozciągała się ona na kilka mil geograficznych w obwodzie; kilka zatok wrzynało się w głąb lądu, a cały środek górzysty pokrywały ciemne bory. W oddaleniu dziesięciu mil morskich widać było jakiś ląd, lecz nie mogłem rozpoznać czy to ziemia stała. Na całéj wód przestrzeni nie ukazywał się najmniejszy szczątek naszego okrętu. Zapewne pochłonął go ocean.
— Jestem więc na wyspie.... sam jeden! bez mieszkania! bez pożywienia! bez broni! Zdaleka od ludzi, skazany na śmierć, albo może nędzniejsze od śmierci życie!
Wymówiwszy te słowa, gnany rozpaczą, zacząłem szybko schodzić z góry. Biegłem prosto przed siebie, nie patrząc gdzie idę, nie uważając na otaczające przedmioty. Znowu ogarnęła mię gorzka boleść i wszelka zniknęła nadzieja.
Naraz silny cień zwrócił moją uwagę. Podnoszę oczy i spostrzegam wysoką na kilkanaście łokci skalistą ścianę, jakby prostopadle z ziemi wyrosłą. Zamykała ona jakby murem część ładnéj doliny; po prawéj stronie był las, z którego przed chwilą wyszedłem, w lewo zaś otwarty widok na morze.
Strudzony, chciałem się położyć w cieniu skały, lecz jéj osobliwszy kształt zwrócił moją uwagę: jedna część wyskakiwała, tworząc rodzaj muru. Obszedłem go do koła, i znalazłem zagłębienie, niby grotę głęboką na trzy sążnie, nieco zaś szerszą i wyższą. Słowem, byłto gatunek pokoju kamiennego, wzniesionego o ćwierć łokcia nad ziemię. Wyskakująca część skały u góry wybornie mogła zabezpieczyć od dészczu. Miałem więc doskonałe schronienie.
Rozpatrzywszy się w okolicy, uznałem, że nie można znaleźć dogodniejszego mieszkania. Dolinka piękną trawą zarosła, wcale nie była bagnistą. O kilkadziesiąt kroków, z podnóża skały biło czyste jak kryształ źródło. Tuż obok w lesie rosła obficie kukurydza. Najdaléj zaś o ćwierć mili od groty przewalało się morze. Widok na nie był pyszny: najmniejszy statek nie mógł ujść mego wzroku, nie potrzebowałem nawet wspinać się na skałę dla śledzenia przepływających okrętów. Nadewszystko zaś jaskinia podobała mi się bardzo. A zatém postanowiłem sobie tu obrać siedzibę, dopóki jakie szczęśliwe zdarzenie nie wyswobodzi mię z więzienia.
Odkrycie groty tak mię ucieszyło, iż zapomniałem na chwilę o wszystkich kłopotach. Mam przecież jakie takie mieszkanie, pożywienie i napój. Obawa tylko drapieżnych zwierząt niepokoiła mię mocno. Jaskinię z prawéj strony zasłaniała wprawdzie wystająca skała, ale przód i lewa strona żadnéj nie miała zachrony i dostępną była dla nieproszonych gości. Zastanowiłem się jednak iż gdziekolwiek się obrócę, wszędzie mi grozi jednakowe niebezpieczeństwo. Po cóż więc szukać innego schronienia, trzeba raczéj korzystać z tego jakie jest, a lepiéj przecie zamieszkać w grocie i położyć się wygodnie, aniżeli jak kot drapać się po drzewach i wśród gałęzi szukać sobie noclegu. Od czegóż wreszcie rozum.... zamiast trapić się obawą niebezpieczeństwa, lepiéj obmyśléć coś, coby złemu zaradzić mogło.
— A więc zostaję tu — zawołałem w głos, — trzeba się zaraz przeprowadzić do nowego mieszkania.
Dla człowieka nieposiadającego nic, przeprowadziny nie były trudne. Nie potrzebowałem ani tragarzy, ani wozów, ani koni, mając wszystko na sobie. Zająłem więc natychmiast apartament, nie troszcząc się wcale o zapłatę komornego.
Przyjrzałem się uważnie nowéj rezydencyi. Gdyby mi się powiodło od ściany załomku przeprowadzić mur do przeciwnego krańca jaskini, miałbym rodzaj twierdzy, tak przeciwko napadowi wrogów, jako téż od wichrów zabezpieczonéj; ale jak się tu brać do budowania muru, bez cegieł, wapna, kielni i innych potrzebnych przyrządów. Piasku nad morzem było do zbytku, ale przysłowie uczy, że z piasku bicza nie ukręci.
— Murarze, to magnaci, wygodnisie — mruczałem nieukontentowany; — bez narzędzi nic zrobić nie potrafią i każą sobie jeszcze za to dobrze płacić. Bodajto być murarzem! a ja nieborak nie mam odrobiny wapna, a i tak murować trzeba. Jak sobie tu radzić?.... Wprawdzie wszystkiego brakuje, ale przynajmniéj czasu do namysłu jest dosyć; a nim myśl szczęśliwa zaświeci, trzeba najprzód przygotować materyał.
Przy wschodniéj ścianie skały, znajdowało się mnóstwo większych i mniejszych kamieni. Znać kiedyś musiał się zwalić wierzchołek i roztrzaskać w kawały. Zacząłem wybierać płaskie głazy, jako do układania muru najprzydatniejsze. Praca ta zajęła mi czas do samego wieczora, a gdym się przypatrzył poznoszonym kamieniom, przekonałem się, iż najmniéj tydzień czasu upłynie, zanim dostateczną ilość zgromadzę. Nocy przepędzać trzeba było jeszcze na drzewie, aż do ukończenia budowy.
Na drugi dzień wziąłem się znowu do znoszenia głazów: wkładałem je na kupkach o sążeń jedna od drugiéj, abym w czasie budowy nie potrzebował daleko po kamienie odchodzić. Niektóre z nich były tak wielkie, iż za pomocą uciętego drąga podważałem je i przetaczałem z wielkiém wysileniem. Pracowałem bez wytchnienia, wyjąwszy południa, w czasie którego odpoczywając, zajadałem kukurydzę. Największa spieka słoneczna trwała blisko trzech godzin, i właśnie téż czas ten przeznaczałem na skonsumowanie obiadu i wypoczynek.
Tak przeszło kilka dni na przyspasabianiu materyału. Podczas znoszenia głazów, uważałem, że niektóre z nich były obrosłe mchem i przy jego pomocy trzymały się silnie skały. Umyśliłem więc mchu nazbierać i na nim pomieszanym z ziemią osadzić kamienie. Przez następne dnie zbierałem mech, a oprócz tego wycinałem nożem darnie: było to moje wapno.
Ukończywszy te roboty przygotowawcze, zabrałem się do murowania. Pierwszy sążeń bieżący muru kosztował mię nadzwyczaj wiele trudu, drugi już poszedł łatwiéj. Z każdym dniem wprawiałem się w robotę lepiéj, ale dopiéro ósmego dnia nad wieczorem mur został dokończony. Czterołokciowa wysokość zdawała mi się dostateczną; nadto sam szczyt uwieńczyłem ostremi i spiczastemi głazami, co go robiło nieprzebytym. W jednym końcu téj ściany, zostawiłem na samym spodzie ogromny głaz płaski. Pod tym głazem był w murze wązki otwór, przez który mogłem wychodzić i wchodzić do méj jaskini; wewnątrz zaś ogrodzenia zostawiłem drugi duży kamień, dla zamykania na noc bram mojego pałacu. Samo przytoczenie pierwszego głazu z odległości 10 kroków, kosztowało mię pół dnia pracy, proszę więc wystawić sobie, jaki był ciężki.
Ukończywszy fabrykę, usiadłem naprzeciw wystawionego muru, przypatrując się z dumą i radością mojemu dziełu. Szesnaście dni zeszło mi nad tą pracą, a nieraz tak mi trudności dawały się we znaki, iż nie wiele brakowało, ażebym nie odrzekł się wszystkiego.
Ale odpoczynek mój był krótki. Przypomniałem sobie, iż jeszcze przed zachodem słońca trzeba było urządzić sypialnię. Dużo mchu pozostało mi od budowania; z niego więc usłałem sobie w kącie groty wygodne posłanie, mech albowiem był nadzwyczaj miękki i sprężysty.
Przed udaniem się na spoczynek orzeźwiłem się kąpielą w morzu, a wróciwszy do domu i ułożywszy się, zawołałem:
— Otóż mam pałac królewski i cesarskie posłanie. Prawda że za to kostium dziadowski, a żywność więcej aniżeli skromną, ale cóż robić, z czasem i to się może poprawi. Dobranoc ci mój wspaniały zamku, daj Boże żebym nie potrzebował długo ci się naprzykrzać...
Wkrótce sen skleił strudzone me powieki.
Słońce wzbiło się już wysoko, kiedy otworzyłem oczy. Nic dziwnego, po takiéj pracy i na wygodném łożu śpi się wybornie, a zresztą nie miałem nic pilnego do roboty; nikt mię do niéj nie budził. Pierwszy ten spokojny nocleg skrzepił mię przecudownie; uczułem się jakby odrodzonym i poszedłem zażyć przechadzki.
Wiedziony tęsknotą, udałem się na skałę wznoszącą się po nad mojém mieszkaniem, ażeby śledzić statków na morzu. Napróżno wytężałem wzrok na wszystkie strony, wszędzie pusto i głucho. W tym przyszło mi na myśl, iż chociaż dostrzegłbym okręt, jakimże sposobem dałbym znać o sobie jego osadzie. Uderzony tą myślą, zacząłem znosić suche gałęzie, obdzierać korę z drzew i z tego materyału układać stos na skale, ażeby w razie ujrzenia okrętu, ogniem i dymem zawiadomić ludzi na nim będących o moim na wyspie pobycie. Już naznosiłem dużo drzewa, gdy uderzył mię mój nierozsądek.
— Mój Robinsonku, jakież z ciebie ciele — pomyślałem sobie. Ułożyłeś stos, no, to bardzo pięknie, ale czémże go podpalisz, gdzież krzemień, krzesiwo i hubka? Trzeba nie mieć odrobiny oleju w głowie, żeby się tak spisać; powróciłem więc z gniewem do domu i zacząłem rozmyślać, jakimby sposobem można ogień rozniecić. Byłaby to dla mnie ogromna korzyść.
Najprzód chciałem spróbować, czyby mi się nie udało skrzesać go tylcem mojego noża: ale wszystkie kamienie były za miękkie do wydobycia iskry, a krzemienia nigdzie znaleźć nie mogłem. Porzuciłem więc ten zamiar, a wiedząc iż murzyni rozniecają ogień trąc dwa kawały drzewa o siebie uciąłem stosowne kawałki drzewa, i tarłem je bez przestanku przeszło godzinę. Drzewo rozgrzewało się wprawdzie, lecz właśnie wtenczas zaczynało mi sił brakować, a nim je odzyskałem, wszystko ostygło, i trzeba było na nowo rozpoczynać. Po kilku daremnych próbach, namęczywszy się porządnie i widząc że nic nie dokażę, rzuciłem je z gniewem daleko od siebie, jakby to z ich winy pochodziło i poszedłem do lasu ażeby nazbierać większy zapas kukurydzy, gdyż zanosiło się na deszcz, a nie życzyłem sobie wcale chodzić podczas słoty do lasu.
W nocy obudził mię jakiś szelest. Wprawdzie od czterech blisko tygodni jak przybyłem na wyspę, nie pokazywało się żadne zwierzę, pomimo to dreszcz przeszedł mię od stóp do głów. Słyszałem wyraźny i nieustanny szelest, który ani zbliżał się, ani oddalał; wybiegłem ku otworowi jaskini, a gęste krople deszczu objaśniły mię zkąd ów szmer pochodzi. Powróciłem na posłanie i uspokojony usnąłem; lecz wkrótce inna okoliczność daleko nieprzyjemniéj sen mój przerwała. Skutkiem parogodzinnéj ulewy woda nagromadziła się w jaskini i podeszła pod posłanie. Zbudzony niemiłym chłodem, porwałem się na nogi, szukając poomacku suchszego miejsca, lecz dno jaskini było równe prawie, i dlatego wszędzie jednakowa wilgoć. Szczęściem trafiłem na kawałek wystającéj ściany, tu więc umieściwszy swą godność w najniewygodniejszém położeniu, siedząc skulony, czekałem z niecierpliwością rana.
Zaledwie się rozwidniło i deszcz ustał nieco, zacząłem szukać przyczyny nocnéj kąpieli. Sądziłem bowiem, że skaliste sklepienie nie powinno deszczówki przepuścić, a niepodobna aby zewnątrz zalatywała ulewa. Tymczasem z wielkiém zmartwieniem ujrzałem w powale groty szeroką szczelinę, którą woda arcy wygodnie dostawała się do wielkiéj sali mojego zamku.
Trzeba było temu zaradzić, ale jak? Najprzód przy pomocy miotły zrobionéj z gałązek drzewnych, usunąłem wodę z mieszkania. Potém wyszedłem na wierzch skały, ażeby otwór bliżéj zbadać. Wzdłuż opoki biegła rysa szeroka na ćwierć łokcia, a na parę sążni długa; tędy to woda przesiąkała do środka, należało ją więc zaprawić, a raczéj zaopatrzyć daszkiem.
— Mój Robinsonku — rzekłem do siebie — zdawałeś w przeszłym tygodniu egzamen na majstra murarskiego, sprobójno teraz ciesiołki: muszę cię pochwalić żeś bez młotka i kielni nie źle się spisał, obaczymy, czy téż bez siekiery i piły dasz sobie radę?
Najprzód trzeba było postarać się o rodzaj gontów, albo dachówek. Widziałem ja w lesie roślinę na trzy sążnie wysoką z szerokiemi liścikami; umyśliłem użyć ich do zrobienia dachu. Skoro więc deszcz ustał zupełnie, puściłem się do boru. Jakoż wkrótce znalazła się owa roślina; miała ona łodygę grubą, wysoką na cztery lub pięć sążni, a od odpadniętych liści, jakby sęczkami od dołu pokrytą. Za ich pomocą wspiąłem się aż do korony liściastéj, rozchodzącéj się na wszystkie strony w kształcie palmowego wachlarza. Chcąc naciąć liści, objąłem nogami łodygę, a ręką począłem je naginać, lecz odchyliwszy liście, z podziwieniem ujrzałem żółtawe owoce długie na stopę, a kształtem do ogórków podobne. Ścinając liście nie zapomniałem i o nich, i kilka na ziemię zrzuciłem. Zszedłszy na dół sprobowałem owoców: i któż moją radość opisze, gdym poczuł w ustach smak słodkawy, przyjemny, orzeźwiający. Ucieszyłem się tém więcéj, bo mi się już kukurydza zupełnie przejadła. Owoc ten jak się późniéj dowiedziałem, nazywa się Pizang[28], znajdował się obficie na licznych roślinach, i mogłem go do zbytku używać.
Posiliwszy się, natychmiast rozpocząłem zaprawę szczeliny w sklepieniu groty. Nie szło mi jednak tak łatwo jak z początku mniemałem, szpara była u góry dosyć szeroka i nie dała się samemi liśćmi przykryć. Należało koniecznie wprzódy ułożyć jakieś podpórki, ażeby się na nich mogły oprzeć. Narobiłem z gałązek drzewnych kilkadziesiąt podpórek, ale nie mając gwoździ, nie mogłem ich umocować w szczelinie.
Wtém przyszły mi na myśl liany, znajdujące się obficie w lesie; naciąłem ich sporo. Następnie urznąwszy dwie długie proste gałęzie, poprzywiązywałem do nich lianami owe drobne podpórki tak, iż się z tego utworzyła drabinka dosyć długa i mocna. Drabinkę tę położyłem wzdłuż na szczelinie, a na tém rusztowaniu umieściwszy kilka warstw liści pizangowych, poprzykrywałem kamieniami, ażeby mi wiatr zbyt lekkiego dachu nie porwał, boki zaś drabiny przytwierdziłem do ziemi kulkami z gałęzi.
Robota ta tak lekka na pozór, zajęła mi cały dzień i zmęczyła porządnie, tak iż ukończywszy ją późno wieczorem, jak nieżywy ległem na posłaniu.
Nazajutrz pierwsza moja myśl była o pizangach; pobiegłem po nie i sprawiłem sobie pyszne śniadanie. Wczoraj jadłem je z pewną bojaźnią, lękając się czy nie mają własności trujących, ale noc ubiegła bez złych skutków, a więc mogłem bezpiecznie je pożywać.
Odkrycie to naprowadziło mię na zamiar zwiedzenia całéj wyspy. Któż wié ile jeszcze pożytecznych przedmiotów znaleźć się mogło; wszak tak dawno już na niéj jestem, a dotąd zasklepiony w ciasnéj dolinie, żyję jak ślimak w skorupie. Postanowiłem więc zabrać się do wycieczki po wyspie, lecz przedewszystkiém należało pomyśleć o zapisaniu czasu mego pobytu; gdyż dnie zaczęły mi się w pamięci plątać, i dziś np. zaledwie przypomniałem sobie, że była sobota. Znalazłem wreszcie sposób zrobienia kalendarza; wybrałem na ten cel dwa drzewa z gładką korą, i na jednym wyciąłem nożem datę rozbicia: „Wtorek dnia 23 Września, 1659 roku.“ Pod tym napisem wycinałem kreski znaczące dnie, niedziele oznaczałem dłuższemi; dziś była sobota 18 października. Byłto dwudziesty szósty dzień pobytu mego na wyspie. Miałem zatém kalendarz, i nie obawiałem się na przyszłość stracenia rachuby czasu.
W parę dni potém na odłamie skały, tuż obok groty ujrzałem duży kamień płaski z otworem w samym środku: to mi nasunęło myśl zrobienia kompasu. Wiedziałem o tém dobrze, iż w południe cień padający od przedmiotów oświeconych słońcem, bywa najkrótszy. Wystrugawszy kawałek drzewa płaski nakształt deseczki, ściąłem go klinowato; utkwiłem szerszy koniec w otworze kamienia, cieńszy zaś skierowałem w górę; potém zasiadłem nad kamieniem pilnie obserwując. Gdy się słońce wzbiło najwyżéj, a cień był najkrótszy, oznaczyłem to miejsce kreską wzdłuż cienia poprowadzoną. Przed zachodem słońca wbiegłem znowu na skałę i zrobiłem znak na punkcie, na który ostatnie promienie słońca rzucały cień. Na drugi dzień zaznaczyłem miejsce wschodu słońca, a ponieważ w okolicach bliskich równika długość dnia i nocy nie ulega wielkiéj zmianie, podzieliłem miejsce między wschodem i południem, jako téż między południem i zachodem, na sześć równych części i wyrobiwszy nożem kreski, pooznaczałem je liczbami godzin. Tak zrobiłem sobie zegar, może nie zbyt dokładny, zawsze jednak lepszy od żadnego.
Życie chociaż samotne, nie wydało mi się tak nudném jak z początku; powoli zacząłem się przyzwyczajać do mego położenia, a przytém pocieszała mię nadzieja, że lada dzień pojawi się jaki okręt, który mię wyswobodzi z więzienia. Jedna tylko rzecz była mi bardzo przykrą, to jest jednostajność pokarmu. Kukurydza była nie zła i posilna, to prawda; pizangi czyli banany przewyborne, ale i najlepszy przysmak uprzykrzy się, gdy się go ciągle zajada. Wspomnienie chleba lub mięsa taką mi przykrość robiło, że na myśl o nich w nieznośny humor wpadałem.
— I cóż paniczu — mówiłem nieraz do siebie, — zjadłbyś tak np. kawał polędwicy smacznie upieczonéj albo zraz rostbifu, i do tego kromkę chleba białego pszenicznego ze świeżuchném masłem, co?! A nie było ci to słuchać ojca i siedzieć w domu, opływałbyś we wszystko jak pączek w maśle... ach pączki jakaż to rzecz przewyborna, a jeszcze prosto z pieca, gorące, z cukrem i konfiturami, jakie zwykle matka na zapusty smażyła... Biedna matka! biedny stary ojciec... tyle im zmartwienia zrobiłeś niegodziwcze!.. jakże śmiesz teraz narzekać na swe położenie. Dobrze ci tak, bardzo dobrze, nie wart jesteś nawet téj kukurydzy i pizangów na które wyrzekasz. Kiedy ci się zachciało włóczyć po świecie, nie narzekajże na to i używaj kochaneczku na mdłych ziarnach kukurydzowych.
Kiedy sobie wyciąłem taką perorę, było mi lżéj na sercu i godziłem się z moją żywnością; ale w parę dni potém znowu budziła się tęsknota za lepszém pożywieniem, a więc postanowiłem nieodwołalnie puścić się na wędrówkę, bo lasy przyległe memu zamkowi, nie wydawały żadnych innych pożywnych płodów.
Ale do podróży brakowało mi mnóstwa rzeczy potrzebnych: powozu, koni, stangreta, lokaja, kufrów, bez których żaden porządny a bogaty człowiek nie wybiera się w drogę. Nie byłem ja znowu tak wymagający, żebym koniecznie chciał to wszystko posiadać, lecz z drugiéj strony w cholewach od pończoch niepodobna przedzierać się przez lasy, a z gołą głową puszczać się na wędrówkę pod tak palącém słońcem, byłoby prawdziwą niedorzecznością. Nadto, nie wiedziałem czy znajdę w drodze gdzie pożywienie; trzeba więc było nabrać bananów i kukurydzy, ale do tego potrzebna była torba, a téj nie miałem. Nakoniec gdyby téż tak jaki jegomość zębaty i pazurzysty np. pantera, albo jaguar zastąpiłymi drogę, czémżebym się obronił? To dało mi dużo do myślenia i już o mało nie porzuciłem zamiaru podróży, lecz zastanowiwszy się dobrze, rzekłem sobie:
— Robinsonku, nie bądźno leniuchem; pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki. Kto nie ryzykuje, nic nie ma; jeżeli ci potrzeba kapelusza, obówia, torby i broni, to je zrób. Wszak pierwotni ludzie bez wszelkiéj pomocy różne wynalazki musieli robić, a ty przecie przypatrywałeś się wszelkim rzemiosłom i prędzéj sobie poradzić potrafisz. Daléj do roboty, nie trać czasu napróżno!
I zacząłem rozważać: na zrobienie torby trzeba było płótna, ale widywałem ja w Anglii torby rybackie bardzo misternie ze szpagatu plecione. Płótna nie było, ale sznurki możeby się i dały zrobić.
Przypomniałem sobie iż zaprawiając szczelinę nad grotą, nie mało użyłem trudów z przełamywaniem liści bananowych. Miały one w pośrodku nadzwyczaj mocny nerw, tak że chcąc go przerwać pokaleczyłem sobie palce i dopiéro dokazałem tego nożem.
Uzbierałem więc znaczny zapas liści, poobcinałem blaszki, a nerwy układałem na kupę; lecz gdy przyszło kręcić z nich sznurki, pokazało się że były za sztywne i za grube.
Wówczas przypomniałem sobie, że włościanki w okolicach Hull moczą łodygi konopiane w wodzie dla zmiękczenia, a następnie międlą je i czeszą. Zamoczyłem więc cały pęk nerwów bananowych w strumyku, poprzyciskawszy je kamieniami, a tymczasem wziąłem się do robienia kapelusza.
Jeżeli nerwy pizangowych liści były za twarde na sznurki, to za to dały się daleko lepiéj splatać, aniżeli gałązki wierzbowe. Trwalsze od słomy, delikatniejsze od wikliny, pozwalały się wybornie użyć do koszykarskiéj roboty. Postanowiłem upleść z nich kapelusz, i byłem pewny że mi to pójdzie jak z płatka, nie raz bowiem przypatrywałem się pracy koszykarza, który w podle nas mięszkał. Ale męczyłem się i pociłem, odrzucając i biorąc znowu robotę; nie umiałem zacząć, psułem wszystko i któż uwierzy, że dopiero po trzech dniach zrobiłem coś przedrzeźniającego kapelusz. Nie był on foremny ani bardzo wygodny, lecz mimo to cieszyłem się bardzo z tego wyrobu, i nie sprzedałbym go ani za dziesięć gwinei... ma się rozumiéć na wyspie.
Ukończywszy jako tako termin kapeluszniczy, należało wziąść się do szewctwa. I tu napotkałem niesłychane trudności: napsułem mnóstwo kory, chcąc sporządzić sobie sandały, ale kora łupała się w podłuż, albo odpryskiwała z brzegów. Dwadzieścia podeszew wykroiłem, a wszystkie się potrzaskały. Zaniechałem robienia dziur w korze i poprzywiązywałem podeszwy do nóg lianami, ale w pół godziny liany popękały, kora się porozłaziła i znowu paradowałem boso.
Nareszcie przypomniałem sobie opowiadanie kapitana szwedzkiego w Londynie, że włościanie z okolic Rygi, plotą sobie łapcie z łyka lipowego. Nazbierałem więc łyka z jakiegoś nieznanego mi drzewa, uplotłem z niego czworoboczne płaty i namoczyłem je na dobę w wodzie, ażeby zmiękły i łatwiéj dały się koło nogi obwinąć.
— Jest kapelusz! są buty! — zawołałem z radością, — teraz trzeba pomyśléć o broni. Podczas mojéj ciesielskiéj pracy, zauważyłem drzewo jedno nadzwyczajnie twarde; wybrałem więc gałąź prostą, długą przeszło na cztery łokcie, i uciąwszy ją z niezmiernym mozołem, zastrugałem śpiczasto koniec. Miałem więc dzidę tak twardą, że uderzając ostrzem w pnie drzew, robiłem w nich dosyć głębokie dziury, nie uszkodziwszy końca. Była to broń nie szczególna wprawdzie, ale w braku lepszéj i ta mię bardzo cieszyła[29].
Na tych robotach zszedł mi blisko tydzień; ukończywszy je wydobyłem włókna pizangowe, a widząc że się dobrze wymacerowały i zmiękły, wysuszyłem na słońcu. Gdy wyschły, zbijałem je na kamieniu grubą gałęzią aż paździerze poodlatywały i samo pozostało włókno. Teraz dały się wybornie kręcić; narobiwszy znaczny zapas sznurów, począłem z nich wiązać siatkową torbę. Szło to dosyć mozolnie, ale przecież się udało. Dorobiłem do niéj szelkę dla przewieszenia przez plecy, a tak było w co zabrać na parę dni żywności. Teraz nic mi już nie przeszkadzało puścić się w drogę.
Następnego dnia o świcie, ubrany w kapelusz i łapcie, na plecach z torbą naładowaną kukurydzą i pizangami i z dzidą w ręku, puściłem się na odkrycia po wyspie.
Obrałem kierunek na wschód, trzymając się brzegów morskich, tak dla uniknienia zbłąkania, jako téż aby miéć wciąż morze na oczach i śledzić okręty.
Z początku droga szła bardzo ciężko, miejscami las był nadzwyczajnie gęsty, a liany i inne powojowate rośliny tak drogę tamowały, że trzeba było je nożem przecinać. Lecz zwolna począł się rozrzedzać i wydostałem się na równinę obszerną, pokrytą trawą i gęstemi krzewami w kępach porosłemi. Jakieś osobliwe ziele zaścielało prawie całą dolinę. Łodygi pełzające, węzłowate, splątane, rozpościerając się, tamowały przejście, tak iż kilka razy zawadziwszy się, o mało nie upadłem. Mnóstwo kwiatów szkarłatnych pokrywało łodygę. Chcąc się jéj lepiéj przypatrzéć, szarpnąłem w górę, i wyrwałem razem z nią kilka wielkich bulw, wielkości głowy dziecięcia.
— Na coby się one przydać mogły, czyby przypadkiem jeść ich nie można, myślałem sobie? skosztowałem... brr... smak słodkawo nudny odrażający, zapewne trucizna. Byłbym się zaraz uczęstował i na samym wstępie podróży osiadł na piasku; dobrze przynajmniéj że smak odrażający, ostrzegł o ich szkodliwości.
A jednak, jak się przekonałem późniéj, byłem bardzo nędznym naturalistą, gdyż bułwy owe byłyto bataty[30], których wprawdzie surowych jeść nie można, ale za to pieczone lub gotowane, mają smak bardzo podobny do pieczonych kasztanów.
Rzuciwszy bulwy, powędrowałem daléj. Na końcu doliny spostrzegłem kilka pięknych palm; serce zabiło mi gwałtownie gdyż to były kokosy, których od czasu niewoli maurytańskiéj nie widziałem wcale. Wprawdzie rosły wysoko, ale dla nawykłego do wspinania się na maszty okrętowe, nie było to, nieprzełamaną zaporą. Wdarłem się na palmę i zrzuciłem kilkanaście pięknych orzechów.
Zdobycz nieoceniona, ale jak się dostać do jądra, do mleka w twardéj zamkniętego skorupie? W Sale otwierałem je siekierą, lecz tu napróżno łamałem sobie głowę nad rozłupaniem łupiny. Noża nie śmiałem użyć do tego, bo się łatwo mógł złamać. Nareszcie umieściwszy kokos na kamieniu, uderzyłem weń drugim głazem ciężkim. Skorupa pękła, ale maleńkie jądro zgruchotało się od uderzenia, a cały płyn wypłynął na ziemię. Spożyłem jąderko, ale nie mogłem odżałować rozlanego soku. Chcąc sobie to wynagrodzić, wziąłem się natychmiast do otworzenia drugiego. Powłokę zewnętrzną zieloną zdjąć było łatwo, lecz gdy przyszło do otwarcia łupiny, zacząłem obracać orzech na wszystkie strony, czy nie znajdę gdzie sposobniejszego miejsca. Jakoż u góry zauważyłem, że zieleń nie zupełnie odeszła; odskrobałem ją nożem i zacząłem wiercić. W samej rzeczy w tém miejscu skorupa była miększa, zrobiłem otwór i uraczyłem się przewybornym napojem.
Samo już odkrycie kokosu wynagradzało mi podjętą podróż. Palm rosło kilkadziesiąt w tém miejscu, nie zbyt odległém od mego zamku; wystarczało mi zatem kokosów na cały rok, ale i ten przysmak smutne obudzał myśli. Byłby on przewybornym po smacznym obiedzie, złożonym z mięsa, ach gdyby raz chociaż kawałeczek go dostać. Oglądałem się czy nie zobaczę gdzie jelenia lub sarny, ale nadaremno. Na gałęziach widziałem wprawdzie papugi i inne ptaki, rzucałem na nie kamieniami, ale i dziś żadnego trafić nie mogłem, a zresztą cóż mi było po mięsie bez ognia.
Szedłem wciąż dalej pomimo nieznośnego upału, promienie słońca tak mi ciemię przepaliły, że dostałem silnego bólu głowy. Skierowałem więc kroki ku brzegowi morskiemu, ażeby się kąpielą orzeźwić i nieco w cieniu krzaków wypocząć. Zabierając się do kąpieli, widziałem mnóstwo ryb: można je było łowić, ale czém?.. Za powrotem postanowiłem zrobić sieć z włókien pizangu i pocieszała mię ta myśl, że może chociaż rybiego pokosztuję mięsa, wysuszywszy je na wzór murzynów w skwarze słonecznym.
Kąpiel, a nawet kilkakrotne zanurzenie się z głową w wodzie wcale mi ulgi nie przyniosła. Ułożywszy się w cieniu krzaków cierpiałem bardzo mocno i zaledwie byłem w stanie od czasu do czasu popełznąć na brzeg morski, dla zmoczenia rozpalonéj głowy. Nakoniec sen mię zmorzył tak silnie, że nie obudziłem się aż na drugi dzień rano zdrów zupełnie.
Nikt nie uwierzy jakie dziwne uczucie mię ogarnęło, gdy za przebudzeniem się ujrzałem wschodzące słońce. Nie mogłem przypuścić, żebym pół dnia i całą noc przespał bez przerwy. Przeraziła mię myśl, iż zasnąwszy nieoględnie wśród krzaków, mogłem się stać łupem dzikich zwierząt. Jednak wkrótce ustąpiła trwoga, zwierząt drapieżnych widocznie na wyspie nie było, gdyż od miesiąca jak ją zamieszkiwałem, ani razu nie doszedł mych uszu ich ryk lub wycie. Zresztą do tego czasu niezawodnie byłyby mię wytropiły.
Nauczony wczorajszém cierpieniem, nie miałem wcale chęci i dziś narażać się na to samo. Trzeba było sobie sporządzić coś na kształt parasola. W téj myśli wdarłem się na palmę kokosową i nazrzynałem dostatnią ilość liści lśniących i twardych. Potém uciąłem kij, przywiązałem do jego końca cztery długie gałązki w środku na krzyż przewiązane, połączyłem końce sznurkiem i tak miałem rusztowanie o ośmiu
prętach, na którém liście kokosowe zastąpiły tkaninę jedwabną używaną do parasoli.
Z przyczyny téj roboty podróż opóźniła się nieco, ale zaraz na wstępie, doświadczyłem jak wybornym nabytkiem był mój parasol. Słońce teraz wcale mi nie dokuczało, a wietrzyk mile chłodził. Cóż za różnica od dnia wczorajszego.
Okolice przedstawiały najrozmaitsze zmiany. Raz nieprzebyte lasy, to znowu rozleglejsze równiny i łąki kwiatami okryte, to strome massy występujących skał, to pagórki okrągławe w niektórych miejscach z sześciokątnych nader regularnych słupów złożone[31]. Gdzieniegdzie płynęły potoki, czasem tak głębokie, że trzeba było po pas brodzić. Wnętrze zaś wyspy składało się z wyżyny pokrytéj lasem, ponad które kilka wystrzelało szczytów. Z każdego wzgórka z tęsknotą patrzyłem ku morzu, czy nie ujrzę zbawczego żagla... ale napróżno... morze puste jak spojrzeć okiem, rozciągało się w nieprzejrzanéj przestrzeni.
Około południa postanowiłem znów się wykąpać. Zbliżywszy się ku brzegowi morskiemu, z radością ujrzałem mnóstwo ostryg przyczepionych do skał. Natychmiast rzuciłem się na nie i połykałem tak prędko, jak tylko można było otwierać nożem. Bankiet ten skrzepił mię niezmiernie, zjadłszy coś podobnego do mięsa, czułem się jakby odrodzonym.
Nazbierawszy do torby zapas tych posilnych małżów użyłem kąpieli, a wypocząwszy puściłem się w dalszą drogę. Wszedłszy w las z parasolem było wiele biedy, gdyż co chwila zawadzał się o drzewa. Nagle nadzwyczaj przyjemna woń napełniła powietrze. Niby jabłka, niby gruszki, niby truskawki. Oglądam się wkoło, nic nie widać, wprawdzie wszędzie mnóstwo kwiatów wyrasta; lecz napróżno przykładam nos: żaden nie wydaje tego rozkosznego zapachu. Naraz z pomiędzy liści miga mi jakiś złotawy przedmiot. Przedzieram się przez krzaki i spostrzegam roślinę kolczystą, niby kaktus; a na niéj wielki złoto-żółty owoc, jakby z czworokątnych sęczków złożony. Od niego to bije ta woń przecudna. Zbliżam się, zrzynam, kosztuję... Ach cóż za smak przepyszny, jak żyję nie jadłem nic tak dobrego. Byłto jak się dowiedziałem późniéj ananas[32]. Zjadłszy jeden, zerwałem jeszcze kilka, a choć mi ciężko było dźwigać, zabrałem je z sobą.
Nadchodzący wieczór skłonił mię do szukania noclegu. Wybrałem sobie na dzisiejszy spoczynek duże drzewo nad morzem, bo tu było bezpieczniéj jak w lesie.
Nie daleko od tego drzewa na piasczystém wybrzeżu widać było nie wielki kopczyk, bardzo regularnie jak gdyby ręką ludzką usypany. Ciekawy będąc dowiedzieć się co w nim jest, wbiłem dzidę w środek, a wydobywszy, dostrzegłem na jéj ostrzu żółtą ciecz pomieszaną z piaskiem. Rozgrzebałem kopiec, i znalazłem w nim ze trzydzieści jaj dużych. Zamiast skorupy, miały one jakby pargaminową skórkę; były to jaja szyldkretów czyli żółwi morskich, o czém jednak teraz nie wiedziałem. Chociaż głód mi nie dokuczał, widok nowego przysmaku obudził apetyt, i wypiłem jaj parę.
Trzeciego dnia wędrówki nie wiodło mi się tak jak w dwóch pierwszych: najprzód nic nie odkryłem nowego, powtóre przyszedłem nad brzeg głębokiéj zatoki morskiéj zachodzącéj daleko w ląd, w tém miejscu bardzo skalisty i trudny do przebycia. Chcąc dostać się na drugą stronę, trzeba było albo przepłynąć wpław zatokę, albo zapuścić się w głąb lasu i piąć po skałach. Zmęczony dwudniową wędrówką zrzekłem się tego zamiaru i postanowiłem wrócić do domu.
Zamiast iść brzegiem morza jak dotąd, obrałem drogę wprost przez las ku méj jaskini. Wierzchołek owéj wysokiéj góry służył mi za drogoskaz. Szedłem raz górzystym wąwozem, środkiem którego płynął strumień, to gęstym lasem, to znowu zielonemi dolinkami. Moja wyspa była prześliczną, brakowało jéj tylko miast, wiosek i mieszkańców.
Około południa ujrzałem przebiegające zwierzę; z wyjątkiem uszu i najeżonéj sierści na grzbiecie, do zająca podobne; rzuciłem za nim dzirytem, lecz chybiłem i zając zniknął wśród krzaków, z wielkiém mojém zmartwieniem[33].
— Trzeba koniecznie zrobić łuk i strzały — zawołałem w głos. — I nie było to rzeczą tak trudną, widziałem w Sale dużo łuków murzyńskich nader nędznéj roboty, a przecież doskonałych w użyciu.
Obiad popsuł mi jeszcze bardziéj humor, wszystkie ostrygi potęchły zupełnie, kukurydza zeschła także, a pizangi zwiędły; szczęściem że przynajmniéj żółwie jaja przechowały się wybornie.
Dobrze już z południa wkroczyłem w las gęsty i uszedłem przeszło milę, zanim dostałem się na drugą stronę. Widać ztąd było wierzchołek przewodniéj góry; po dwugodzinnym pochodzie i przedzieraniu się przez krzaki, ujrzałem nareszcie mój zamek.
W wycieczce z któréj wróciłem, udało mi się poznać część wyspy wschodnią, ale zachód i południe całkiem mi były obce. Zamierzyłem jednak wypocząwszy puścić się w tamte strony, aby całe państwo zbadać dokładnie.
Pierwszą pracą do któréj wziąłem się po powrocie, było sporządzenie łuku i strzał. Dla przysposobienia sznurków namoczyłem znaczną massę włókien pizangowych, a następnie upatrywałem stosownego drzewa na łuk. Natrafiwszy wreszcie gałąź mocną i sprężystą na cztery stopy długą, nagiąłem ją nieco i na obydwóch końcach zarznąwszy rowki, przymocowałem cięciwę zrobioną z sznurków konopnych, służących mi dotąd za podwiązki, pończochy zaś przymocowałem łykiem. Następnie naciąłem mnóstwo trzcin nad strumieniem rosnących, dorobiwszy do nich ostrza z drzewa żelaznego. Na téj robocie nóż stępił mi się zupełnie, ale za to groty strzał moich były wyborne. Przymocowałem je do trzcin łykiem, piór tylko brakowało.
Przechodząc wczoraj z rana brzegiem morskim, widziałem w bliskości wody mnóstwo piór pogubionych przez mewy[34] i inne wodne ptaki, ale nie pozbierałem ich wcale... jakżem tego żałował.
— Wędrujże teraz znów o dwie mile dla kilku piórek panie Robinsonie, a na drugi raz wbij to sobie dobrze w głowę, że najmniejsza bagatelka dużo kłopotu kosztuje, a więc wszystko co zobaczysz zbieraj skrzętnie, bo nie wiesz na co ci się przydać może.
Późno wieczorem wróciłem do domu z zapasem piór, a że zaraz zrobiło się ciemno, nie mogłem dokończyć roboty strzał, co mnie niepospolicie gniewało.
Na drugi dzień rano uzupełniwszy pracę, wziąłem się do prób. Pierwsza strzała wypuszczona w górę, poszła nadspodziewanie wysoko, a spadając wbiła się w ziemię. Wycelowałem do drzewa odległego na trzydzieści kroków, ale strzała przeszyła krzak o dwa sążnie obok stojący, druga poszła także nie lepiéj.
— Jakto, a więc to nie tak łatwo strzelać z łuku — zawołałem zdziwiony, — któżby się spodziewał że i tego uczyć się trzeba!
Ha trudno, musiałem wziąść się do nauki; odtąd po całych dniach odbywało się strzelanie. Zapaliłem się niezmiernie i strzelałem bez odetchnienia, chcąc pokonać niezręczność moją. Po trzech dniach już mi się udawało trafiać w pnie drzewne, a po paru tygodniach takiéj nabrałem wprawy, że o pięćdziesiąt kroków trafiałem w cel nie większy od dłoni.
Pierwszą ofiarą méj zręczności była papuga, któréj przestrzeliłem skrzydło. Żyła jeszcze kiedym ją podniósł; chciałem ją dobić, ale wyjąwszy strzałę z rany, ujrzałem że ma tylko skrzydło strzaskane; przytém tak żałośnie na mnie spoglądała, żem się nie mógł odważyć na odebranie jéj życia. Związałem zranione skrzydełko. Obłożyłem je mchem zwilżonym w wodzie, a biedna ptaszyna po kilku dniach przyszła do siebie. Przez czas choroby oswoiła się zupełnie, i nie opuszczała jaskini. Przyjemnie mi było mieć chociaż takiego towarzysza w samotności.
Zrobienie sieci poszło nierównie trudniéj: nie miałem wyobrażenia jak ją zacząć, nie widziałem nigdy jak robią rybacy. Nareszcie wpadł mi pomysł, ażeby do dwóch długich i prostych gałęzi poprzywiązywać końce sznurków, drugie zostawiając wolne, a potém wiązać je między sobą. Chcąc jednak to zrobić, trzeba było najprzód przygotować sznurki. Zabrałem się do téj czynności, lecz jeżeli kilka dni strawiłem na ukręcenie sznurków do zrobienia torby, to tu trzeba najmniej miesiąc czasu poświęcić, a na to nie było czasu.
Jakto, nie było czasu? pomyślisz sobie czytelniku, a cóż lepszego miałeś do roboty panie Robinsonie? Oto zima nadchodziła i trzeba było sobie nagotować zapasów, bo jak zaczną lać deszcze po całych dniach, to zkąd wziąść żywności?
Umyśliłem więc odłożyć zrobienie sieci do wiosny, a tymczasem korzystając z pogody, wybrałem się na polowanie. Uzbrojony łukiem i strzałami, z parasolem, dzidą i torbą napełnioną pizangami, poszedłem w górzysty las, spodziewając się ubić zająca, ha a może i sarnę, jeżeli tylko te stworzenia znajdują się na wyspie. Zaledwie uszedłem paręset kroków, gdy z za krzaków wysuwa się ptak jakiś wielkości jędora. Z szybkością błyskawicy odrzuciwszy parasol, wypuszczam strzałę, lecz zamiast ptaka, ugodziłem pień drzewa za którym zniknął.
Zniecierpliwiony tym zawodem, zostawiłem w krzakach parasol, a trzymając napięty łuk, posuwałem się zwolna i cicho od drzewa do drzewa, w nadziei podejścia uszłéj zdobyczy. W tém w odległości kilkudziesięciu kroków, spostrzegam poruszające się liście. Sprawcą tego był zajączek siedzący na tylnych łapkach i objadający najspokojniéj listki jakiéjś rośliny. Z bijącém sercem wypuszczam strzałę, pocisk wypada, a zając rozciąga się jak długi.
Nie jestem w stanie opisać radości mojéj na widok ubitéj zwierzyny, podniosłszy ją zawracam ku grocie i zrywam po drodze parę ananasów.
Przybywszy do domu, wziąłem się do obciągnięcia skóry z zajączka. Miał on niejakie podobieństwo do świnki morskiéj, nie wątpiłem jednak, że mięso przyda się na pokarm. Zając obciągnięty i oprawiony leżał przedemną, brakowało tylko rożna i ognia ażeby sporządzić pieczeń.
Zachęcony widokiem mięsa, którego tak dawno nie miałem w ustach, umyśliłem raz jeszcze sprobować rozniecenia ognia trąc drzewo, ale tym razem podobnie jak pierwszym nie powiodło mi się tego dokazać.
Widziałem iż murzyn, towarzysz mojéj niedoli, zabiwszy raz psa, a nie mogąc go ugotować w kuchni, użył osobliwszego sposobu przyprawy, postanowiłem go naśladować.
Położywszy zająca na płaskim kamieniu, biłem go twardym kołkiem dobrą godzinę, tak iż nie tylko skruszał zupełnie, ale zmienił się w rodzaj massy krwistéj. Rozciągnąłem ją na głazie rozpalonym od słońca, i trzymałem z półtoréj godziny na upale. Nie wiem czy to łaknienie mięsa, czy zmordowanie przyprawiło tę osobliwszą pieczeń, dość na tém, że mi smakowała wybornie. Gdybyż jeszcze mieć do tego trochę chleba i soli!
Żyć pizangami i kukurydzą wcale nie miałem ochoty, a mięso i ostrygi psuły mi się tak szybko, że na drugi dzień jeść ich nie było można. Wypadało koniecznie obmyśleć jakie chłodniejsze schowanie.
W jednym kącie méj groty zauważyłem pod wystającym głazem ziemię miękką. Wbiłem w nią dzidę i przekonałem się że da się kopać... ale czém?
Naraz przypomniałem sobie, że na brzegu morskim znajduje się mnóstwo muszli dużych i twardych. Pobiegłem po nie, i wróciłem z sporym zapasem. W jednej płaskiéj powiodło mi się wywiercieć okręgły otwór; wprawiłem w niego kij i tym sposobem miałem rodzaj motyki, inne miały służyć do wygrzebywania poruszonéj ziemi.
Zabrałem się natychmiast do pracy. Wbijając dzidę w ziemię, podważałem bryły, które rozkruszywszy motyką, wybierałem muszlami i wynosiłem na dwór. Robota ta ciężka i mozolna, zabrała mi dużo czasu, ale w końcu miałem piwnicę na sążeń głęboką, a mającą przeszło łokieć srednicy. Ażeby utrudnić przystęp ogrzanemu powietrzu, przykrywałem ją rusztowaniem z gałęzi, na których znowu gruba na łokieć warstwa mchu, zatykała ją doskonale. Odtąd mięso mogłem przez trzy dni bez zepsucia zachować. Pizangi i ananasy także utrzymywały się świeżo, równie jak i żółwie jaja, ale z ostrygami nie mogłem trafić do końca; na drugi dzień bowiem już nie były przydatne do jedzenia.
Nadeszła wreszcie zima, to jest słoty nieprzerwane, połączone raz z wilgotnym chłodem, to znów gdy słońce zaświeciło, z dokuczającym skwarem. Trudno wypowiedziéć ile wycierpiałem w tym czasie. Nieraz głód trapił mię bez litości, bo ciężko było upatrzeć chwilki pogodnéj dla postarania się o żywność. Teraz brakło mi już cierpliwości, zima dokuczyła mi do żywego, bo chociaż mrozów nie było, ale przejęty wilgocią, szczękałem zębami jak w febrze, drżąc od nieprzyjemnego chłodu. Zły humor, tęsknota i dawna rozpacz, zaczęły mię na dobre ogarniać.
— Ach jakiż z ciebie niedołęga panie Kruzoe! — zawołałem raz, spojrzawszy przypadkiem na kilkanaście skórek zajęczych, leżących w kącie jaskini, — mając taki zapas skór, żeby téż nie pomyśleć o sporządzeniu sobie ubrania; zamiast dąsać się i wyrzekać na los, weźno się lepiéj do krawiectwa.
Zaiste wielki był czas zatrudnić się odzieżą. Kaftan drelichowy chociaż porządnie zasmolony, trzymał się jeszcze cało; ale koszula skutkiem długiego noszenia, pomimo nader ostrożnego prania, wyglądała jak rzeszoto; reszta ubrania nie była lepsza, a z pończoch ledwie pozostały cholewki.
Do sporządzenia jak najprędszego nowych sukien przynaglała mię jeszcze inna okoliczność. Zaraz z początkiem pory deszczowéj pojawiły się roje moskitów[35]. Pierwéj wcale ich nie widziałem, wyjąwszy raz w lesie, gdy mię w okolicy bagnistéj opadły i mocno pocięły; ale teraz znać z tego powodu, że łączka przyległa mojemu mieszkaniu zamieniła się w błocisko, nieznośne owady zakwaterowały się tu na piękne, obierając sobie za najlepszy przysmaczek biedne moje ciało.
W dzień jak w dzień, oganiałem się skutecznie, lecz gdy nadszedł wieczór, ani sobie dać rady; kłuły mię okropnie po całém ciele, do ust nawet wlatywały i nieraz musiałem okładać się świeżą ziemią, aby choć trochę ulgi doznać w palącym bólu. Gdyby przynajmniéj można ogień rozniecić i dymem odpędzić te krwiożercze stworzenia! Kładąc się spać, właziłem pod warstwy liścia kokosowego, ale umiały one i przez ten labirynt dostać się do méj skóry.
Nie ma rady, bierzmy się do krawiectwa; nieraz w domu rozdarłszy suknie sporządzałem je pokryjomu, żeby matka nie zobaczyła szkody, może téż potrafię i nowe uszyć.
Nie była to jednak tak bardzo łatwa robota.
A najprzód skórki były nadzwyczaj twarde. Zabiwszy zająca i obciągnąwszy go ze skóry, zwykle rzucałem ją na bok, nie myśląc aby mi się na co przydała. Zsychały się więc na słońcu jak kości, a gdy wziąłem się do rozprostowania, jako bardzo delikatne pękały. Należało je zmiękczyć.
Wiedziałem że garbarze moczą skóry w korze dębowéj, ale dębów na mojéj wyspie wcale nie było; a gdyby zamoczyć w wodzie morskiéj, myśl nie zła, lecz mógłby się włos uszkodzić. Nakoniec korzystając z dzisiejszéj pogody, pobiegłem na wybrzeże, porozkładałem skórki włosem do ziemi i z kolei polewałem wodą. Jak tylko która odmiękła, tarłem
ją w ręku jak praczka chusty. Po kilkugodzinnéj pracy udało mi się tym sposobem wyprawić je jako tako. Z każdéj za pomocą noża oskrobywałem szczątki żyłek i mięsa; potém nasypawszy piasku i trąc, nadawałem pewną miękkość. Nad wieczorem było czternaście skórek gotowych do użycia, bo téż tyle ich tylko posiadałem.
Mając materyał, należało go przykroić; dawna odzież posłużyła za formę, ale mój biedny nóż przez dwumiesięczne użycie, a zwłaszcza téż od drzewa żelaznego stępiał zupełnie. Wynalazłszy kamyk począłem pociągać ostrożnie aby ostrza nie popsuć, a gdym je poprawił, zabrałem się do przykrawania. Ktoby mię widział ilem się przy téj pracy napocił, użaliłby się nademną. Gdybyż to ciąć z jednéj sztuki materyi, to co innego, ale tu trzeba z kilku skórek przykładać, przymierzać, stosować. To mi niezmiernie bałamuciło w głowie, wszystkie kawałki mieszały się. Nakoniec tym sposobem trafiłem do ładu, że stan, rękawy i nogawice porozkładałem osobno, i każda część odzieży na inném leżała miejscu.
Na nieszczęście skórek było za mało, ledwie na krótką koszulę, a raczéj kaftan i spodnie kolan sięgające starczyło; o kamaszach ani myśleć.
Już więc wszystko przyrządzone tylko siadać i szyć, ba a gdzież igły i nici? włókien bananowych wcale do tego nie można było użyć, bo grube i nie bardzo podatne; na całéj wyspie ani len ani konopie nie rosły... a igła?
Przedsięwziąłem ją początkowo zrobić z przetyczki do fajki, znajdującéj się przy scyzoryku. Byłaby to rzecz wyborna, ale jak uszko zrobić nie mając ognia ani kolca stalowego do przebicia dziurki. Porzuciłem ten pomysł, postanowiwszy zamiast igły użyć kolców kaktusowych, silnych i twardych, a przytém bardzo ostrych, o czém moje biedne przez nie podarte suknie mogły dać doskonałe świadectwo.
Pobiegłem natychmiast w zarośle, huk tutaj był igieł, tylko brać; narwałem ich kilkadziesiąt. Teraz szło o nici. Zdało mi się najpraktyczniejszém popruć pończochę, i nie namyślając się długo sprułem całą cholewkę, nawijając nici na kamyk. Żaden król pewnie nie pysznił się tak patrząc na najkosztowniejszy dyjament swego skarbcu, jak ja przyglądając się kłębkowi nici. Uwielbiałem mój pomysł, nie przewidując jak się grubo na nim zawiodę.
Zaostrzywszy przetyczkę na głaziku, użyłem jéj zamiast szydła do przebijania dziurek w skórze: następnie uwiązawszy nitkę do grubszego końca kaktusowéj igły, przewlekałem ją przez dziurki. Ale za trzecim ściegiem, gdym chciał przyciągnąć, nitka pękła. Związałem ją; po kilku sztychach znowu pękła. Znać pończocha przez długie noszenie zetlała i nici zesłabły; jakżeż żal mi było bezużytecznie popsutej cholewki.
Cała robota na nic, bez nici szyć niepodobna; zasmucony rzucam wszystko na bok, i siadam medytując nad mojém opłakaném położeniem. Ileż zawodów doznałem już na téj niegodziwéj wyspie; co dzień jakieś zmartwienie, a żadnéj pociechy ani nadziei żeby się to kiedyś skończyło. Znać okręty europejskie nie mają się po co zapuszczać w te niegościnne strony i chyba zagnane burzą dostają się w okolice méj wyspy, ażeby rozbić się o jéj brzegi. Jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwym, nie ma nieszczęśliwszego na całéj kuli ziemskiéj. Czyż nie ma? Ha może i jest. Rozważmyż co mię tu złego i dobrego spotkało.
Złe. | Dobre. | |
Znajduję się na wyspie bezludnéj, i nie mam nadziei wybawienia. | Ale przecież nie utonąłem jak drudzy, i mogę się doczekać lepszych czasów | |
Jestem odłączony od ludzi, samotny i wygnany, dręczony tęsknotą, a o najmniejszą bagatelę starać się muszę z niezmiernym trudem. | Tak, ale nie umieram z głodu, mam jakie takie mieszkanie, a wyspa moja obfituje w różne rodzaje żywności, i przepyszne owoce. | |
Pozbawiony jestem wygód, nie mam się czém okryć, ani mogę rozpalić ognia; bez którego tak trudno obejść się człowiekowi. | Ale żyję w krainie gorącéj, gdzie ludzie obchodzą się bez odzieży; a gdyby mię téż zaskoczyło rozbicie gdzieś w zimnéj Północy!
| |
Napracuję się niezmiernie dla opędzenia nędznych potrzeb, gdy tymczasem w Europie miałbym wszystkiego do sytości, i używałbym wszelkich wygód. | Lecz pracujesz dla siebie, przypomnij tylko niewolę maurytańską, tam cię batem do roboty pędzili i licho karmili, a tu jesteś wolnym i swobodnym. | |
Nie mam broni do odparcia napadu dzikich ludzi i drapieżnych zwierząt, i lada chwila mogę zginać marnie. | Powiedzże mi czyś widział na wyspie drapieżne zwierzęta lub karaibów? Strach bez przyczyny. | |
Od trzech blisko miesięcy ani jednego statku nie widziałem, a więc nie zobaczę mojéj ojczyzny, i tu umrę na wygnaniu. | Od pięciu lat rodzice ciebie nie widzieli, trzy miesiące wygnania to mała kara, a zresztą czekaj, do końca życia jeszcze daleko. |
Porównania te pocieszyły mię nieco i dodały ducha. Jestem nieszczęśliwy to prawda, ale mogłem być daleko nieszczęśliwszym. Nie porzucaj nadziei, a staraj się tymczasem uprzyjemnić pobyt na wygnaniu. Co do nici, wszak nieraz większe daleko pokonywało się trudności, może i tę pokonać potrafisz.
Jakoż przypomniałem sobie, że podczas pierwszéj mojéj podróży do Gwinei, znajdował się majtek służący niegdyś na statku używanym do połowu wielorybów, przy brzegach Grenlandyi. Opowiadał między innemi, że mieszkańcy tamtejsi używają do szycia zamiast nici strun ukręconych z kiszek psa morskiego. Umyśliłem ich naśladować i wyprawiłem się z łukiem i strzałami do lasu dla upolowania paru zajęcy.
Zające jak na złość gdzieś się pokryły, trzeba było poprzestać na papugach; żal mi było tych wesołych pajaców leśnych, ale pierwsza miłość od siebie: ubiłem kilka. Po powrocie do domu zachowawszy piękne piórka, wypaproszyłem ptaki. Rozprute, zamoczone i wymyte kilkakrotnie kiszki, dały się dobrze skręcać. Na drugi dzień leżał przedemną spory pęczek strun ciénkich; dla nadania im giętkości wysmarowałem tłuszczem zajęczym. Teraz rozpoczęło się krawiectwo na dobre. Po trzech dniach kostium był gotowy; natychmiast ustroiłem się w nową garderobę.
Wykąpany i wyelegantowany miałem podobieństwo do kominiarczyka londyńskiego, gdy się w niedzielę do kościoła wystroi. Poskoczyłem do strumyka, ażeby się przejrzeć w tém naturalném zwierciedle.
Ubiór mój nie pozostawiał nic do życzenia, oprócz kamaszy. Kaftan ze skórek zajęczych obróconych włosem na zewnątrz, pysznie się prezentował, majtki mogłyby zawstydzić murzyńskiego modnisia, na głowie kapelusz z pręcików bananowych, wyglądał jak straszydło na wróble; jedna noga, w cholewce podartéj, druga obwinięta płótném utarganém z podartej koszuli. Twarz zarosła, włosy rozczochrane, bo nie było ich czém oprócz palców uczesać. Dodajmy do tego łuk i strzały przy boku, torbę przez plecy, w jednéj ręce dzidę, w drugiéj parasol, a będziem mieli wyobrażenie potężnego władzcy bezludnéj wyspy.
Gdybym się tak pokazał na ulicach Londynu, niezawodnie tłumy uliczników biegałyby za mną jak za rarogiem. Nie jeden zaś spekulant niemiecki mógłby świetny zrobić interes, obwożąc mię po miasteczkach i jarmarkach jako dzikiego człowieka z nieznanéj części świata, jakiego Azteka, żywiącego się surowemi rybami i mięsem ludzkiém.
Jednakże ja byłem bardzo zadowolony z mojego ubioru i długo przyglądałem się w przezroczystych wodach strumienia mojéj pociesznéj figurze.
Nazajutrz po ukończeniu sukien, policzywszy dni na moim kalendarzu, zasmuciłem się bardzo. Dzień dzisiejszy był dniem wigilii Bożego Narodzenia.
Obraz domku rodzicielskiego stanął mi żywo przed oczyma. W dniu tym zwykle od południa sklep się zamykał; ojciec przychodził, a późniéj kazał się przynosić do jadalnego pokoju. Tymczasem matka krzątała się około ogromnego plumpudyngu[36], i nadziewała własnoręcznie indyka. Bez tych dwóch potraw nie obeszło się nigdzie. Zwyczaj to był dawny, sięgający niepamiętnych czasów. Nasz domek obchodził go uroczyście. Wieczorem zasiadaliśmy do wspólnego stołu wraz z domownikami i służącemi, a po wieczerzy ojciec wziąwszy Pismo Święte, czytał z ewangelii św. Łukasza rozdział o Narodzeniu Pańskiém, zaczynający się od słów:
„I stało się w dni one, że wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby popisano wszystek świat.“
Wysłuchawszy pobożnie i w milczeniu słów świętych, śpiewaliśmy pieśni pobożne, potém zaś rodzice prowadzili nas do osobnego pokoju, gdzie stał wielki stół białym zasłany obrusem, a na nim leżały rozmaite podarki dla dzieci, domowników i służących, przykryte piękną serwetą. Poczém ojciec zdjąwszy ją, z kolei rozdawał wszystkim. Ileżto było radości, oglądania, uciechy.
Pamiętam dobrze te czasy, kiedy jeszcze wszyscy trzej byliśmy w domu. Starsi bracia odbierali w podarunku różne części ubrania, ja zaś najmłodszy, zapas rozmaitych zabawek, mających mi wystarczyć do dnia urodzin. Rozkosz to była niewypowiedziana, dlatego téż zwykle nie mogliśmy się doczekać uroczystości wigilii Bożego Narodzenia, i zawsze na parę tygodni wprzód rachowaliśmy wiele jeszcze dni do niej mamy.
Kiedy mi to wszystko przypomniało się tak żywo: serce ścisnęło się gwałtownie i głośnym wybuchnąłem płaczem. Długo tak, bardzo długo płakałem, nie mogąc się uspokoić. Nareszcie łzy ukoiły tęsknotę, ale do żadnéj pracy nie byłem zdolny. Przez cały dzień siedziałem na wzgórku przyległym mojéj jaskini, patrząc w stronę, gdzie podług mego przypuszczenia Anglia znajdować się powinna. Piękna kraina podzwrotnikowa, do któréj tak tęskniłem w domu, zdawała mi się obrzydłą, ze swą zielenią w dniu wigilii, z jakąż radością powitałbym biały całun ojczystego śniegu, rozkoszował się mrozem i skrzepłemi lodem rzekami.
Boże Narodzenie jeszcze smutniéj mi przeszło: deszcz lał jak z cebra, skazany więc byłem na siedzenie w jaskini. Dręczony tęsknotą drugiego dopiero dnia nad wieczorem wyszedłem z domu, gdyż się nieco wypogodziło.
Nowy rok 1660, nadszedł w dni kilka. Powinszowałem sam sobie jak najprędszego wyswobodzenia z bezludnéj wyspy, bo mi nie miał kto winszować. Po południu poszedłem na polowanie; upał nieznośny zmusił mię do wytchnienia w cieniu drzew. Gdy słońce zaczęło mniéj dopiekać, przebiegłem kilka ładnych dolin w głębi wyspy, nieznanych mi dotąd. Nagle wyszedłszy z lasu, spostrzegłem stadko kóz; zadziwiła mię nadzwyczajnie obecność tych zwierząt. Dotąd nigdy ich nie widziałem.
Serce zabiło mi gwałtownie. Któż wie, może w głębi wyspy znajduje się jaka osada Europejczyków hodujących kozy. Natychmiast pobiegłem ku zwierzętom, wabiąc bekiem jak to u nas w zwyczaju, ale kozy w mgnieniu oka pierzchły w zarosłe. Puściłem się za niemi w nadziei że mię doprowadzą do ludzkiéj zagrody, lecz nachodziwszy się nie mało zabłąkałem się wreszcie, co nie tylko zmusiło mię przepędzić noc w lesie, lecz dopiero drugiego dnia nad wieczorem po długiém krążeniu znalazłem mój zamek.
W miesiąc po téj wycieczce, przechadzając się w pobliżu miejsca gdzie mię morze wyrzuciło, z największém zadziwieniem spostrzegłem zielone kłosy, zupełnie podobne do jęczmienia. Im lepiej przyglądałem się, tém bardziéj byłem przekonany, że mię wzrok nie myli.
Trudno wypowiedzieć pomięszanie jakie mię na ten widok ogarnęło. — Zboże europejskie tu? w tém miejscu? Co to być może?!.. zkąd się wzięło?
Jeżeliś pilnie zważał czytelniku, to zapewne nie uszło twej uwagi, że aż dotąd zupełnie zapomniałem o Bogu. Wzywałem Stwórcy kilkakrotnie... to prawda, lecz tylko w największéj trwodze, podczas burzy morskiéj, ale razem z przeminioném niebezpieczeństwem zapomniałem o najdobrotliwszym Ojcu. Na widok kłosów niewiadomo jak wyrosłych, uczułem niepojętą radość i w pierwszéj chwili byłem pewny że jako Bóg niegdyś cudownie żywił Eliasza proroka na pustyni, tak i mnie dzisiaj okazuje szczodrobliwe dowody swéj opatrzności.
Myśl ta wzruszyła mię niezmiernie. I czémże ja nędzny grzesznik zasłużyłem sobie, aby Bóg cuda dla mnie czynił, i już padłem na kolana podziękować za tę łaskę Wszechmocnemu, kiedy nagle spostrzegam pod drzewem mały woreczek od zboża, rzucony w dniu przybycia mego na wyspę. Zrywam się z kolan zawstydzony moją łatwowiernością, jak gdybym nie doświadczył tylu łask, i nie miał za co innego Bogu dziękować.
Takto wiecznie płochość i lekkomyślność kierowały moimi postępkami. Miałem zasady religijne wpojone przez matkę, ale puściwszy się w burzliwe żeglarskie życie, zapomniałem o wszystkiém; kiedy mi się dobrze wiodło, nie myślałem wcale o Bogu, a gdy bieda dokuczyła, zamiast modłów, skargi i złorzeczenia z ust wylatywały. Nie pomyślałem nawet o tém, że zrządzeniem Bożém te kilkadziesiąt ziarn upadło właśnie w miejscu zasłoniętém od skwaru słonecznego, na ziemię bujną, a nie na twardą opokę i wzrosły tutaj jedynie dla mojego pożytku. Gdyby padły w przeciwną stronę na piasek, mógłżebym z nich korzystać?
Co się stało z temi ziarnami, opowiem późniéj.
W połowie miesiąca maja o mało cały zamek mój nie runął, a ja sam nie straciłem życia. Siedziałem właśnie przy wyjściu w murze, strugając nożem widelec z drzewa, kiedy nagle jakiś dziwny jakby podziemny grzmot daje się słyszeć. Zrywam się przerażony, podnosząc wzrok w górę, aby zobaczyć zkąd nawałnica nadciąga. Wtém z przerażeniem widzę jak cały szczyt skały panującéj nad grotą drży, wstrząsa się gwałtownie. Nakoniec z straszliwym hukiem zwala się w dolinę, zasypując gruzami strumień. W największéj trwodze przesadzam mur i uciekam ku brzegowi morskiemu, ażeby mię gruzy nie przywaliły.
— To trzęsienie ziemi! — zawołałem szczękając zębami ze strachu. I obejrzałem się błędném okiem wokoło, oczekując rychło mię ziemia pochłonie.
Za chwilę powtórzyło się wstrząśnienie słabsze wprawdzie od pierwszego, ale słyszałem huk jakiś wewnątrz méj jaskini, a w odległości wyraźnie można było widzieć jak zachwiały się szczyty wzgórz, a jeden nad morzem z łoskotem piorunu spadł w fale oceanu, i wyrzucił na sto stóp wysoki słup wody.
Jak żyję nie doświadczyłem jeszcze trzęsienia ziemi. Przy pierwszém uderzeniu zaczęło mi się mieszać w głowie; za drugiém padłem u stóp ogromnego drzewa, wołając bezmyślnie w najokropniejszym strachu: Boże mój, Boże! zmiłuj się nademną!
Na chwilę się uciszyło, nabrałem nieco ducha, ale nie śmiałem do mieszkania powrócić. Siedząc pod drzewem załamywałem ręce z rozpaczy. Tymczasem powietrze stawało się coraz cięższe; całe niebo czarne zaciągnęły chmury. Zerwał się wicher, który w pół godziny późniéj przeszedł w najgwałtowniejszy uragan. Morze wrzało jak ukrop, a jego powierzchnia zbielona pianą, tworzyła coraz ogromniejsze bałwany; fale rzuciły się wściekle na brzegi, wyrywając drzewa z korzeniami. Po trzech godzinach szalonego wichru, rozwarły się niebieskie upusty. Nie byłto deszcz, ale rzeki wody z chmur leciały, jedną nieprzerwaną nawałnicą.
Zlany, przemokły do ciała, siedziałem na błotnistéj ziemi. Wstrząśnienia nie powtarzały się więcéj, a więc postanowiłem wrócić do groty, bo na takiéj ulewie niepodobna było wysiedzieć. Brnąc w wodzie blisko po pas, przeszedłem łączkę zalaną wodą. Strumień zawalony skałami, nie mogąc wolno odpłynąć, był téj powodzi przyczyną. Nakoniec z niezmierną trudnością po ciemku dostałem się do wnętrza jaskini, drżąc z bojaźni aby nie ponowiło się trzęsienie i nie pogrzebało mię pod gruzami, ale z drugiéj strony niepodobieństwem było zostawać dłużéj pod gołém niebem. Wyszukawszy suchsze miejsce w grocie, usiadłem i całą noc przepędziłem drzemiąc.
Deszcz lał do rana; kiedy nareszcie rozjaśniło się na polu, rzuciłem okiem dokoła. Któż opisze mój przestrach, gdy ujrzałem większą część jaskini zasypanéj ziemią i odłamami skał. Gdyby trzęsienie nastąpiło w nocy, jużbym nie żył. Cud mię jedynie ocalił, gdyż miejsce gdzie spałem oraz piwnica, były zupełnie zasypane.
Około południa wyjaśniło się nakoniec, wody ustąpiły i spłynęły ku morzu. Trzeba się było zabrać do wyprzątnięcia groty. Przeraziła mię ta robota: nie było ani taczek, ani wózka do wywożenia kamieni i ziemi; jedyném mém narzędziem była licha motyka z muszli. Jednakże nie dałem się odstraszyć, pracowałem ciężko przez cały dzień, i nareszcie wieczorem uprzątnąwszy ziemię z po nad piwniczki, mogłem dostać się do mych zapasów.
Pomimo usilnéj pracy przez cały dzień nic nie jadłem; zatrudniony robotą, nie pomyślałem nawet o posiłku, dopiero odgrzebawszy piwnicę, zabrałem się do jedzenia. Ale nic mi nie smakowało: piłem przez cały dzień, a ciągle miałem pragnienie. Kilkakrotnie przebiegał mię dreszcz, czasami znów krew uderzała do głowy.
Czując się słabym, położyłem się jeszcze za dnia na posłaniu z suchego mchu, przykrywając się kołdrą z zajęczych skórek, którą właśnie skończyłem przed kilku dniami. Przy posłaniu nagotowałem dwie duże muszle napełnione wodą, nie chciałem bowiem narażać się w nocy na wychodzenie do źródła.
Zaledwie sen skleił moje powieki, kiedy nagle przebudziło mię nadzwyczajne zimno. Sądziłem że znów woda podpłynęła moje posłanie, lecz niebo wypogodzone, pięknie i jasno świecący księżyc przekonały mię o mylności tego mniemania. Czułem w całém ciele tak silne dreszcze, iż zęby szczękały od nich i drżałem jakby wśród najtęższego mrozu. Nadaremnie otuliłem się kołdrą, nic to nie pomagało, zdawało mi się że zmarznę.
Tak męczyłem się blisko do rana: wówczas zimno mię zaczęło opuszczać, a w miejsce jego powstała tak silna gorączka, że pozrzucawszy z siebie kołdrę i odzież, jeszcze nie mogłem wytrzymać; czułem wewnątrz palący ogień, pragnienia nie mogłem ugasić, a głowa mało nie pękła z bólu. Nakoniec zmęczony cierpieniem, mocno usnąłem.
Kiedym się przebudził, słońce zbliżało się już ku południowi; zimno, gorąco i ból głowy opuściły mię zupełnie, lecz czujem się tak bardzo osłabionym, że niepodobna wstać było. Wytężywszy siły zwlokłem się nareszcie z posłania, ale nogi drżały podemną i nie mogłem kroku postąpić. O wyprzątaniu dalszém ziemi z jaskini ani myśleć. Niezawodnie przemoczenie się podczas burzy zaszkodziło mi. Myśli o chorobie dręczyła mię straszliwie; jeżeli nie ustąpi, któż mię będzie pielęgnować, kto mi poda wody, kto jaki pokarm przyrządzi!
Ku wieczorowi było mi jeszcze lepiéj, a nawet uczułem chęć do jedzenia; a więc to tylko słabość przemijająca, chwałaż Bogu! — zawołałem z radością, — wszystko skończyło się na strachu!
Radość ta jednak nie długo trwała. Wprawdzie na drugi dzień miałem się jeszcze lepiéj i nawet mogłem cokolwiek pracować, ale w nocy powtórzyły się wszystkie poprzednie objawy choroby. Powtórnie wytrzęsło mię zimno, i znowu po niém nastąpiła gorączka. Tym razem było daleko gorzéj, nie przysposobiłem wody, a zdawało się że mię spali pragnienie. Próbowałem wstać i popełznąć do zdroju. Sił zabrakło; rozpacz mię ogarnęła, a okropny ból głowy mieszał me zmysły.
W tém niewymowném cierpieniu, znów mi stanął w oczach obraz rodzicielskiego domu. Przypomniałem sobie jak troskliwie kochana matka pielęgnowała mię w najlżejszéj słabości, z jaką trwogą nad mojém łożem czuwała, i najdrobniejsze życzenia wypełniała z pośpiechem. Jak ojciec zwykle surowy, okazywał się podczas mojéj choroby pełnym tkliwości, a gdym wyrzekł że mi lepiéj, radość rozjaśniała jego twarz szanowną. A teraz nie masz przy mnie nikogo, któż wie czy to nie koniec mojego życia... może nigdy, nigdy ich nie zobaczę!
Starałem się wszelkiemi siłami odepchnąć myśl o śmierci, lecz cisnęła się jeszcze tém natrętniéj. Stan mój był okropnym: krew wrzała w żyłach, a oddech stawał się coraz szybszym i krótszym.
W tém niebezpieczném położeniu pierwszy raz szczerze pomyślałem o Bogu; zacząłem przypominać słowa pacierza, którego od pięciu lat nie mówiłem wcale; lecz rozpacz nie dawała mi się modlić. Strach śmierci tak mię opanował, że sobie rady dać nie mogłem, a trwoga ta o wiele jeszcze zwiększyła moje cierpienia: zdaje mi się, że umarłbym już z saméj bojaźni, gdyby ciało zmęczone tak długiém wysileniem, nie uległo potędze snu.
Nazajutrz znowu mi było lepiéj, ale czułem większe jeszcze osłabienie jak przedwczoraj. Od trzech dni nic prawie nie jadłem. Gdyby zkąd dostać można talerz rosołu, choćby kleiku; ale jak przykre położenie biednego wygnańca, zmuszonego żyć surowiznami, nie mającego czém pokrzepić zwątlonych sił.
Żułem owoce bananowe wysysając sok tylko, a odrzucając miazgę. Przeświadczenie że dostałem febry, dopełniło kresu mego zmartwienia; wiedziałem że ta choroba zabija Europejczyków na wybrzeżach Gwinei. Rzadko który unika śmierci, a ja jeżeli nie umarłem podczas pierwszéj podróży winienem to tylko kapitanowi który mię przewiózł do Anglii; jedynie zmiana klimatu mię uleczyła.
Gdzież teraz ucieknę przed zabójczą chorobą, pozbawiony wszelkiéj pomocy lekarskiéj, niezawodnie skończę życie w najokropniejszych cierpieniach, a nikt nie będzie wiedział co się ze mną stało.
W nocy dostałem znowu zwykłego napadu febry. Pragnienie jeszcze silniéj mię dręczyło niż podczas poprzednich paroksyzmów; do tego przyłączył się silny ból w lewym boku: myślałem że skończę życie téj nocy. Na szczęście przygotowałem sobie znaczny zapas wody, i tylko to przynosiło mi słabą ulgę. Nad ranem gorączka znacznie się zwiększyła, okropne marzenia przerywały sen co chwila: raz zdawało mi się że walczę z rozhukaném morzem, krzyczałem z przestrachu i zrywałem się jak szalony; za chwilę znów widziałem mnóstwo potworów: lwów, tygrysów, lampartów rzucających się na mnie z rykiem. I uciekałem przed niemi, a nogi plątały się podemną, potykałem się co chwila, upadałem; zgłodniała czereda rozjuszonych bestyj już, już dosięgała mię swemi kłami... To znów wrzawa i wystrzały bitwy napełniały powietrze. Korsarze maurytańscy wywijali nademną szablami, jakiś olbrzymi murzyn pochwycił mię w objęcia i dusił, dusił tak silnie, że już tchu w piersi zabrakło... Zmęczony, spocony, zeziajany obudziłem się na chwilę, nie wiedząc czy to były okropne marzenia, czy straszna rzeczywistość.
Po chwili zapadłem znowu w sen głęboki... zdawało mi się że siedzę pod tém samém drzewem, gdzie podczas trzęsienia ziemi szukałem schronienia. Gęste kłęby chmur poczęły opuszczać się z nieba i zakryły przed mojém okiem całą wyspę; nic nie widziałem, tylko czarne nieprzejrzane tumany. Nagle straszna błyskawica rozdarła chmury, z wnętrza ich wystąpił olbrzym, niewypowiedzianą jasnością okryty. Gdy wyszedł z łona szkarłatnych obłoków i nogą dotknął ziemi, wstrzęsła się cała wyspa, a gromy zahuczały tak gwałtownie, jak gdyby świat miał runąć. Zbliżywszy się do mnie, wzniósł w górę oszczep i zawołał głosem, na który krew ścięła się w mych żyłach:
„Nędzny! tyle dobrodziejstw doznanych od Opatrzności, nie wzruszyło twego zakamieniałego serca! trwasz w twych złościach, a więc giń jak żyłeś marnie!“
I wzniósł oszczep aby mię przebić; co się dalej stało, nic nie wiem.
Kiedy zdawało mi się żem przyszedł do przytomności, wszystko zniknęło. Znajdowałem się niby na jakiejś nieprzejrzanéj równinie tak pięknéj zieloności, jakiéj nie oglądałem w życiu: błękit nieba roztaczał nademną swój przecudowny namiot; nie było tam ani słońca, ani księżyca, ani gwiazd; tylko jakaś dziwnie miła jasność, a powietrze tchnęło niby wonią czy świeżością, czego opisać nie umiem.
Jasność ta rozlewała się z sklepień niebieskich, rosła, potężniała, tak iż oczy spuścić musiałem; a gdy je znowu wzniosłem na chwilę w górę, ujrzałem krzyż promienisty.
Padłem na twarz nie śmiejąc prawie oddychać, gdy wtém głos słodszy aniżeli wszelkie ziemskie melodye zabrzmiał z góry:
„Wzywaj mię w dzień utrapienia, a wyrwę cię i czcić mię będziesz.“
Obudziłem się, wszystko zniknęło.
Nie wiem... nie umiem powiedzieć co się działo w méj duszy... Radość, nadzieja, żal, skrucha, bojaźń, ufność w Bogu, wszystko to razem przeniknęło moją istotę.
— O Boże! mój Boże! mój Boże! — zawołałem dźwigając się na kolana. — O Ojcze mój, jakże Ty dobry jesteś! Grzesznikowi zanurzonemu w kale nieprawości i grzechów podajesz dobrotliwą dłoń Twoją, zamiast przygnieść go do ziemi całą potęgą Twéj sprawiedliwości. Ach ja nędzny, tyle lat zapominałem o Tobie Stwórco mój najlepszy, nie dziękowałem za Twe dobrodziejstwa, a Ty jeszcze mi pozwalasz poznać moje winy i żałować za nie!
O Panie mój! jeżeli to jest ostatnia choroba moja, jeżeli mam umrzeć, pozwólże mi choć tak długo żyć, abym mógł szczerze żałować za grzechy moje i Twój przebłagać majestat. O Boże wzywam Cię w dniu utrapienia mojego!.. wyrwij mię!..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Modlitwa wyczerpała resztę sił moich... czarne płatki wzrok mi zaćmiły, zaszumiało w uszach, padłem jak nieżywy.
Kiedy odzyskałem zmysły, a raczéj przebudziłem się z głębokiego snu, sam nie wiem. Czy spałem noc, czy więcéj, nie mogłem zgadnąć. Zdaje mi się że musiałem bardzo długo być pogrążony w letargu czy śnie, bo sił mi tyle przybyło, że łatwo podniosłem się z posłania.
Za długością snu przemawiało wycieńczenie i wychudnięcie członków i całego ciała. Co mię najbardziéj zadziwiło, to obecność trzech kóz w mojéj zagrodzie. Zkąd one się tu wzięły? Biedne te stworzenia wcale się nie lękały. Jedna nawet przybliżyła się ku mnie, przypatrując się ciekawie.
Późniéj dopiero rozwiązałem tę zagadkę. Kozy znać wdarłszy się na skałę po nad jaskinią, zeszły na mur, a skoczywszy z niego do środka zagrody, nie mogły znaleźć wyjścia. Mur był prawie pionowy, a zatém wdrapać się nań nie mogły. Brak paszy, a w skutku tego głód, tak je osłabił, że straciły wrodzoną dzikość.
W téj chwili jednak co innego mię zajmowało.
Głód potężnie dokuczał. Wyczołgałem się z jaskini i założywszy z wielkiém wysileniem wnijście kamieniami, ażeby kozy nie uciekły, poszedłem bardzo wolnym krokiem ku zaroślom. Pizangi tam się znajdowały, ale nie miałem siły wdrapać się po nie. Porzuciłem ten zamiar, i powlokłem się nad brzeg morski dla poszukania ostryg. Na szczęście dość daleko jeszcze od morza natrafiłem na gniazdo szyldkretów, a parę jaj pokrzepiło mię bardzo.
Posiliwszy się usiadłem na wzgórku, i począłem rozważać wszystko, co mię od początku choroby spotkało. Wiedziałem że podwójne moje widzenie było tylko marzeniem, ale jakże cudowném marzeniem. Wyraźnie rozpoznać można w niém było łaskę Stwórcy, pociągającego mię ku sobie... jakieżbo moje dotychczasowe było życie!
Kiedym po raz pierwszy objawił ojcu chęć puszczenia się na morze, powiedział mi owe pamiętne słowa:
„Kto nie słucha rodziców, temu nigdy Bóg błogosławić nie będzie i marnie zginie.“
Czyż te święte jego wyrazy nie spełniły się prawie zupełnie? — Wzgardziłem twą przestrogą drogi mój ojcze, — zawołałem ze łzami; — sprawiedliwość Boża dosięgnęła mię. Mogłem przy was najmilsi rodzice być tak szczęśliwym i spokojnym, być wam pomocą i opieką w podeszłym wieku; a zamiast tego wtrąciłem was w przepaść smutku, i zatrułem ostatki dni waszych. O jeszcze Bóg łaskawy obszedł się ze mną zanadto dobrze, stokroć na większe zasłużyłem kary.
— Czyż aby raz wzniosłem myśli moje do Ciebie Stwórco mój — mówiłem w głos ze łzami, — czyż podziękowałem Ci aby za jedno dobrodziejstwo; czyż pamiętałem o dniu czci Twojéj poświęconym. A przecież Ty stworzyłeś cały ten świat i utrzymujesz w takim porządku: Tyś stworzył tę ziemię na któréj znalazłem ocalenie, źródła które mię napoiły, owoce które mię ocaliły od śmierci z głodu. Twojém dziwném zrządzeniem wpadły do mojéj zagrody te kozy, mogące mi tyle przynieść pożytku. Tyś mię ocalił z rozbitego okrętu w Yarmouth; wstrzymał miecze korsarzy nad moją głową,
wybawił z niewoli maurytańskiéj i na drogę mą sprowadził okręt, co mię z Xurym wybawił z oceanowych przepaści. Tyś mię ochronił z pośród dwudziestu dwóch mych towarzyszy i samemu tylko życie zachować dozwolił; a ja ślepy tego wszystkiego nie widziałem, i nieraz zamiast dziękować, bluźniłem Ci Panie mój słowami rozpaczy!...
Ach czémże, czém potrafię Cię teraz za te wszystkie winy moje przebłagać!
A jako pozwoliłeś mi przebudzić się i powstać z ciężkiéj choroby, niech przebudzi się i powstanie dusza moja z upadku, z choroby grzechu. Niechaj to moje przebudzenie będzie podwójném.
Pokrzepiony tą modlitwą i postanowieniem, zwróciłem się ku domowi. Przyszedłszy pod zagrodę, usłyszałem beczenie kóz, znać bardzo zgłodniałych. O ile mi sił starczyło naścinałem trawy i zaniosłem biednym stworzeniom. Brały ją z rąk moich i jadły z niezmiernym apetytem, a gdym odszedł szły za mną, becząc żałośnie jak gdyby dopominały się strawy.
Napoiłem je z muszli, a robota ta tak mi wyczerpała siły, że ległem jak nieżywy na posłaniu.
Przespawszy parę godzin, doznałem uczucia głodu.
— Mój Boże! — zawołałem głośno — i czémże się nędzny posilę, ani kukurydzy, ani pizangów jeść nie mogę... mięsa nie mam, a choćbym je nawet miał, nie wiem czyby mi przeszło przez gardło.
Wtém przypadkiem rzuciłem wzrok na kozy, których wydęte wymiona świadczyły, że mleko w nich być musi. Mleko? ach sama myśl dostania go napełniła mię niewypowiedzianą rozkoszą. Udałem się znowu za ogrodzenie i nazbierałem trawy. Wróciwszy ułożyłem pęk na kamieniu na łokieć wysokim, a gdy koza zaczęła na dobre jeść trawę, wziąłem się do dojenia. Poczciwe stworzenie nie broniło się wcale. Otrzymałem z półtoréj kwaterki mleka do podstawionej muszli.
Nikt nie jest w stanie wypowiedzieć mojéj rozkoszy, kiedym się letniém posilił mlekiem. Od sześciu miesięcy nie miałem go w ustach, nie kosztowałem żadnego innego napoju oprócz zimnéj wody i kokosowego mleka, nie mogącego przecież iść w porównanie z koziém.
Wypiwszy je padłem na kolana, i pierwszy raz dziękowałem Stwórcy za Jego dary.
Mleko wydojone z drugiéj kozy, zostawiłem na noc.
Późno już było gdym się udawał na spoczynek i znowu od przybycia na wyspę pierwszy raz zakończyłem dzień modlitwą.
Z rana wstając czułem się daleko lepiéj, a co najważniejsza, że chociaż w tym dniu według mojéj rachuby febra przypadała, wcale jéj oprócz nic nie znaczących dreszczów nie miałem.
Osłabienie nie pozwalało mi wziąsć się do pracy, nazbierałem tylko trawy dla kóz i wydoiłem obydwie. Młody koziołek ich towarzysz posilony paszą, nabrał dobrego humoru i ubawił mię wesołemi skokami.
Po śniadaniu składającém się z koziego mleka, poszedłem zajrzeć do kalendarza i powyrzynać kreski, czego w czasie choroby zaniedbałem. Słabość napadła mię 9 kwietnia we wtorek. Według mojego wyrachowania, był dzisiaj poniedziałek 15 kwietnia, chorowałem tedy blisko tydzień.
Postępowanie to napełniło duszę moją nieznaną dotąd błogością. Dawna tęsknota ustąpiła zupełnéj ufności w miłosierdzie Boże. Postanowiłem zupełnie i we wszystkiém zdać się na Jego wolę. Pomyślność i zawody pobożném sercem i z poddaniem się przyjmować, i nigdy nie szemrać przeciwko wyrokom Opatrzności.
Odtąd życie moje zupełnie się zmieniło, a pobyt na wyspie jeżeli nie przyjemnym, to przynajmniéj stał się znośnym.
— Masz pomieszkanie i jakie takie wygody — zawołałem raz do siebie — a dla twego dobroczyńcy dotąd nie wybrałeś przybytku, gdziebyś mógł Mu w dnie święte i uroczyste składać dziękczynienia. Bóg wprawdzie nie potrzebuje świątyni, bo cały świat jest jego kościołem. Czémże atoli stworzenie okaże wdzięczność swoją dla Stwórcy; wybierzmy jakie miejsce i nadajmy mu nazwę kościoła; niechaj i na téj bezludnej wyspie wzniesie się przybytek Boży.
Łatwiéj to jednak było powiedzieć jak wykonać. O zbudowaniu świątyni myśleć nie mogłem; lecz za to w miejscu, gdziem szukał schronienia podczas trzęsienia ziemi, w tém samem miejscu, gdzie w marzeniach moich gorączkowych widziałem ducha mściciela, postanowiłem pomiędzy dwiema palmami postawić krzyż, i u stóp jego co święto składać modlitwy.
Z dwóch gładkich gałęzi, ściętych z wielkim mozołem, po dwóch tygodniach pracy wyrobiłem godło zbawienia. Krzyż ten wkopałem na pagórku pomiędzy palmami. Na przeciwległém wzgórzu umieściłem ławeczkę kamienną, abym mógł swobodnie w dzień świąteczny po południu przesiadywać i rozmyślać, w ciszy naprzeciwko krzyża. Miejsce to wyniesione nad morze, prześlicznie położone, było bardzo urocze.
Odtąd ile razy mię tęsknota napadła, albo smutek opanował duszę, przychodziłem do tego ustronia i nigdy nie opuściłem go bez pociechy.
Na pamiątkę zaś cudownego snu, który taką przemianę w sercu mém sprawił, wyciąłem na pniu drzewa, w bliskości krzyża napis:
Bardzo powoli powracały mi siły, tak iż dopiero po dwóch tygodniach mogłem się wziąść do dalszego wyprzątania groty, a że to była robota męcząca, więc tylko po godzince rano i wieczorem pracowałem.
Skutkiem wstrząśnienia oderwała się część sklepienia i bocznéj ściany; jaskinia zyskała na obszerności, a co większa owa szczelina, przez którą woda dostawała się do środka, całkiem zniknęła. Dach nawet sporządzony przezemnie pochłonęła ziemia, tak iż śladu z niego nie pozostało[37].
Z tém wszystkiém mieszkanie w jaskini zdało mi się bardzo niebezpieczném; gdybym się był w niem znajdował podczas trzęsienia ziemi, byłbym niezawodnie zginął. Postanowiłem więc zbudować szałas, potrzeba tylko było się namyśleć, gdzie sobie obrać nową siedzibę. Lecz gdy rozważyłem dobrze, że moje dotychczasowe mieszkanie jest nadzwyczaj dogodném, chroni mię doskonale od deszczu; gdym pomyślał ile mię trudów będzie kosztować zbudowanie nowego domu, do czego nie posiadałem żadnych narzędzi, skłoniłem się do pozostania w grocie. Zresztą gdyby mi projekt ten przyszedł przed dziwnym snem i cudowném nawróceniem mojém, byłbym się wziął do jego wykonania, ale teraz miałem ufność w Bogu, a wiedząc że bez Jego wiedzy i woli nikomu włos z głowy nie spadnie, pozostałem w mojéj grocie, nie doznając najmniejszéj bojaźni.
Natomiast nieposiadając się z radości przyswojenia kóz, umyśliłem dla nich zbudować stajenkę, gdyż razem ze mną w jaskini przebywać nie mogły.
W tym celu o świcie udawszy się do lasu, szukałem dogodnych gałęzi do wystawienia stajni, któréj plan w głowie méj był gotowy; mając z sobą jak zawsze łuk i strzały, zapuściłem się za jakimś ptakiem leśnym w nieznaną mi dolinę. W pośrodku jéj rosły wysokie na kilka sążni drzewka równe i proste, a gdym się zbliżał aby je obejrzeć z bliska, przekonałem się, że to trzcina bambusowa[38].
Niepodobna było wszystkich zabrać na raz; potrójną więc odbyłem wędrówkę do groty, przeszło o pół mili odległéj i dopiero trzeciego dnia przystąpiłem do budowania.
Niedaleko od méj groty rosły dwie palmy, w odległości trzech sążni jedna od drugiéj; do nich w wysokości czterech łokci nad ziemią przywiązałem żerdź bambusową. O tę żerdź opierałem pochyło żerdki bambusowe z obu stron, tak że przez to powstała chatka w kształcie dachu opartego o ziemię. Pokryłem ją z wierzchu podwójnym pokładem liści kokosowych; u góry bambusy przytwierdziłem pizangowemi włóknami.
Chata ta była z dwóch stron otwarta, zagrodziłem ją ściankami, wtykając w ziemię odpowiedniéj długości żerdki bambusowe i przeplatając je dla mocy gałązkami chrustu, podobnie jak u nas robią płoty. Z jednéj strony zrobiłem drzwiczki do wpuszczania i wypuszczania kóz.
Tak więc towarzyszki mego wygnania, miały bardzo wygodne mieszkanie, chroniące je zarówno od upału jak i od deszczu.
Wkrótce przyzwyczaiły się do swéj stajenki, i przed wieczorem same podchodziły do drzwiczek, naprzykrzając się bekiem, aby je wpuścić do środka. W dzień jednak miałem z niemi dużo kłopotu. Puszczać wolno na paszę było nieroztropném, bo mogły uciec do lasu i więcéj nie wrócić, a gdy wyszedłszy na polowanie uwiązałem je do drzewa, to znowu biedne zwierzęta nie mogły się najeść do woli, i udój był bardzo skąpy.
Jednego dnia wracając z polowania obciążony ubitym zającem, stąpiłem na coś ostrego i przebiłem sobie nogę; krew lała się ciurkiem i zaledwie zdołałem ją zatamować.
Cierń kaktusowy nie mógłby przebić tak głęboko nogi: zacząłem więc szukać sprawcy méj rany, i znalazłem... ostry krzemień. Jeżeli ból dokuczył mi bardzo, to chętnie jeszcze raz dałbym się skaleczyć za tak kosztowny nabytek. W pierwszéj chwili zapomniałem o bólu, a dobywszy nieodstępnego noża, począłem krzesać ogień; widok dyjamentów nie zachwyciłby mię tak, jak te prześliczne od tylu miesięcy nie widziane iskry.
Spieszyłem do domu jak mogłem, pomimo dokuczającego cierpienia, lecz zaledwie w wieczór ukazała się luba zagroda. Mimo najgorętszego pragnienia, nie można było myśleć o roznieceniu ognia, bo do tego trzeba próchna lub hubki, suchych liści i gałązek, a tego wszystkiego nie było.
Szukać po nocy niepodobna, témbardziéj z zranioną nogą; trzeba wszystko odłożyć na jutro.
Kładąc się spać, gdy jak zwykle ukląkłem do pacierza, zacząłem rozważać jak wyraźnie Stwórca opiekuje się mną: oto od czasu powstania z choroby, już drugiego wielkiego doznałem dobrodziejstwa. Najprzód niewiadomym sposobem przybłąkały się do mnie kozy, których mleko było mi dobroczynnym balsamem w cierpieniu. Teraz znowu ogień, do którego tak długo nadaremnie tęskniłem, niespodziewanie się zjawia. Ze łzami dziękowałem Stwórcy, i przepełniony radością usnąłem.
Któż nie domyśli się, że na drugi dzień rano pierwszą moją myślą było rozniecenie ognia. Co chwila budziłem się w nocy, bo mi szczęście moje spać nie dawało, a gdym zasnął, wciąż mi się śniło, że siedzę przed wielkim płomieniem. Od czasu zamieszkania na wyspie, nie doświadczyłem takiéj radości.
Ale snać podobało się Panu Bogu wystawić mię na ciężką próbę. Już w nocy czułem mocny ból w nodze, a kiedy ją z rana obejrzałem, cała podeszwa była spuchnięta. Pomimo moczenia w wodzie, przez cztery dni stąpać nie mogłem, i gdyby nie zapas żywności, głód byłby mi się dał dobrze we znaki.
Przez ten czas zatrudniałem się sporządzeniem nowego parasola. Stary zrobiony z kokosowych liści, wcale był dobrą zachroną od promieni słonecznych, lecz podczas deszczu na nic się nie zdał. Doświadczyłem tego w czasie pory zimowéj, i dawno już trzeba było coś innego wymyśleć, lecz dzień za dniem schodził na innych robotach, późniéj zaś trzęsienie ziemi, wyprzątanie jaskini i choroba, przeszkodziły mi do tego. Nareszcie brak skórek z których miał być nowy parasol zrobiony, stał na zawadzie.
Sporządziłem go z cienkich gałązek bambusowych, zajęcze skórki dostarczyły pokrycia; lecz największą trudność stanowiło otwieranie i zamykanie. Udało mi się ją pokonać, ale z jakimże mozołem: ani sprężyn, ani drutów, ani zgoła najmniejszego nie posiadając narzędzia, wymyśliłem przecież rodzaj baldachinu, nie wyglądającego paradnie i psującego się często, ale i z tego byłem bardzo zadowolony.
Po zabliźnieniu się rany poszedłem do lasu, aby poszukać hubki; zamiast niéj znalazłem pień wypróchniały. Zebrawszy czyr, wysuszyłem go na słońcu. Porywam stal i krzemień, krzeszę ogień, padają iskry, jedna chwyta się czyru; dmucham, serce bije mi gwałtownie, płomienia wzniecić nie mogę... O Boże! mój Boże! miałożby wszystko spełznąć na niczém... Nakoniec wybucha płomień, zapalają się suche listki... gałązki...
Na ten widok jakieś dziwne osłabienie owładnęło mię... zdawało się że zemdleję... Ten ogień wydawał mi się czémś tak kosztowném, że nie zdołam tego wypowiedziéć. Biegałem jak szalony, znosząc gałązki, drzewo, krzewy: zdaje mi się że spaliłbym las cały... Olbrzymi płomień bije na trzy sążnie w górę... dym wznosi się po nad szczyt skały... tańczę... biegam, skaczę z radości około ognia, nareszcie łzami zalany padam na kolana, dziękując Stwórcy za to dobrodziejstwo.
Wy lube dziatki, używające wszelkich wygód w domu rodzicielskim, nie zdołacie pojąć szczęścia biednego wygnańca, który po ośmiu miesiącach życia pełnego niewygód, ujrzał nakoniec płonący ogień, i cieszył się, że wreszcie ciepłą strawą będzie mógł skrzepić znużone ciało.
Chciałem napić się gorącego mleka, wydoiłem więc kozę, i przystawiłem je w muszli do ognia. Po chwili muszla pękła z trzaskiem, a popiół uraczył się moim przysmakiem. To mię bardzo zasmuciło, lecz nie tracąc czasu, porywam kawał drzewa, zaostrzam go, pakuję wczoraj zabitego zajączka i piekę. Przyjemna woń pieczonego mięsa napełnia powietrze zaledwie miałem cierpliwość doczekać się aż będzie gotowe.
Zajadając zajączka, wystawiałem sobie że jestem na uczcie królewskiéj; cóż to za smak wyborny! teraz nie zdołam sobie wyobrazić, jak mogłem jeść surowe mięso jak wilk jaki?... Ach! czyż może być większe dobrodziejstwo od ognia.
Wyznam ze wstydem, że rozłakomiony smakiem mięsa, już zamyślałem poświęcić mego koziołka na pieczeń. Lecz oburzyła mię ta niewdzięczność. — Jakto? biedne stworzenie przyszło szukać u ciebie schronienia, a ty w dowód prawdziwéj gościnności chcesz je wsadzić na rożen? to bardzo brzydko panie Robinsonie. Ot nie leń się, weź łuk i strzały i idź na polowanie; są kozy w lesie, będziesz miał pieczeń, a nie okażesz się okrutnikiem.
— Tak, ale mi tymczasem ogień wygaśnie.
— Naznoś więc grubszych gałęzi drzewa, ostatni uragan nie mało ich natrzaskał, a zresztą, choćby ogień zagasł, masz krzesiwo i krzemień, to znowu rozniecisz.
— A jak się nie uda?
— Udało się raz, to uda się i drugi. To są tylko wymówki, i nic więcéj. Marsz do lasu! będziesz miał kozią pieczeń a może i rosół.
— Ciekawy jestem w czém go ugotuję?
— Widziałem ja pod skałą glinę, z gliny garnki robią garncarze, masz teraz i ogień, możesz wypalić. Probowałeś murarki i ciesiołki, szewstwa, krawiectwa, byłeś dość zręcznym parasolnikiem, może téż i garncarstwu podołasz.
— Nie tak to łatwo, a gdzież kółko garncarskie.
— Nie wymawiaj się kochaneczku, nie święci garnki lepią, a bez prace nie będą kołace, ani téż pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki; trzeba troszkę czoła zapocić.
W ten sposób prowadziłem sam z sobą dyskurs; ktoby słuchał z boku, mógłby się naśmiać potężnie. Często w méj duszy odzywały się dwa różne głosy: jeden przedstawiający moje lenistwo, zwątpienie i wszystkie złe nałogi; drugi surowy, karcący każdą złą myśl, nie przepuszczający najmniejszego przewinienia. Ile razy zachodziła między niemi sprzeczka, ten drugi miał zupełną słuszność, i z łatwością obalał wszystkie wymówki lenistwa. Poznałem że był to głos sumienia, głos prawdy, i zawsze w końcu szedłem za jego radą.
I teraz zabrawszy łuk i strzały, nie ociągając się dłużéj poszedłem do lasu z głową nabitą garncarstwem.
Ma się rozumieć, że przed odejściem naznosiłem na ogień dużo drzewa, a kozy zamknąłem w stajence.
Chcąc ustrzelić kozę, należało zapuścić się w stronę gdziem je pierwszy raz widział. Przebiegłszy część lasu, wydostałem się na równinę, po za którą ciągnęły się skaliste wzgórza; tam skierowałem moje kroki, ale parę godzin przeszło na błądzeniu między urwiskami, a ani jedna nie pokazała się koza. Gdybym miał psa, wszystko poszłoby pomyślniéj; ale tak, samemu trzeba było być gończym.
Znudzony próżném szukaniem i zmęczony chodzeniem, usiadłem w cieniu skały wypocząć. Po niejakiéj chwilce spostrzegam parę kóz na szczycie przeciwległego urwiska. Nie śmiejąc wyjść z mojéj kryjówki aby mię nie dojrzały, zacząłem wabić je ku sobie bekiem. Wkrótce kozy posłyszały ten głos zdradziecki, zaczęły wkoło się oglądać, nareszcie zbiegły ze skały. Ukryty wśród krzaków czekałem aż przyjdą bliżéj, od czasu do czasu becząc. Jakoż nie zawiodła mię nadzieja, kozy odpowiadając mi, biegły ku miejscu gdzie stałem, a gdy jedna przybliżyła się na trzydzieści kroków, przeszyłem ją strzałą. Dwie inne nie wiedząc co się z ich towarzyszką stało, obwąchiwały ją przez chwilę, a potém oddaliły się becząc.
Zabrawszy zdobycz, ruszyłem ku domowi. Po drodze skierowałem się ku brzegowi morskiemu, aby z tuzin ostryg uzbierać. Kiedym złożywszy kozę zbiegł w parów prowadzący ku wodzie, naraz ujrzałem w brzegu cóś błyszczącego. Nachylam się, odrywam lśniący kamień i znajduję... sól. Zdaje mi się że znalezienie najbogatszéj kopalni złota nie sprawiłoby mi takiéj radości, jak ta wyborna przyprawa, bez któréj tyle miesięcy musiałem się obchodzić. Znać z morskiéj wody osadziła się sól w parowie.
Zabrawszy kawał soli i zauważywszy dobrze miejsce gdzie się znajdowała, powróciłem do domu obciążony podwójnym łupem. I znowu w duszy uczułem głęboką wdzięczność ku łaskawemu Stwórcy, który mi nowe dobrodziejstwo wyświadczył.
Za powrotem do domu pobiegłem zaraz ku ognisku; płomienie wprawdzie już zgasły, ale za to żarzewia było nie mało, z którego natychmiast rozdmuchałem ogień.
Na wieczérzę upiekłem kawał koziny, smakowała mi wybornie, mianowicie téż przyprawiona solą.
Mając teraz i mięso i sól, mogłem sobie ugotować rosołu, do tego małéj tylko rzeczy brakowało... to jest garnka.
Raz tylko w życiu byłem u garncarza, widziałem jak kładł glinę na jakiémś kółku, które obracało się poziomo na stoliku, ruszał przytém nogą, a pod palcami formowały mu się garczki i miski.
To jednak nie mogło mię wiele nauczyć.
Jedną tylko rzeczą jaką skorzystałem podczas méj bytności, była wiadomość, że im lepiéj ugniecie się glinę, tém łatwiéj formować z niéj naczynia.
Na drugi więc dzień nakopałem sporo gliny, a umieściwszy w wielkiéj żółwiéj skorupie i nalawszy wody, zacząłem deptać. Po paru godzinach zdawało mi się że już jest doskonale wyrobiona, i postanowiłem wziąść się do formowania garnków.
Murarstwo, ciesiołka, krawiectwo i wszystkie rzemiosła których dotąd próbowałem, były igraszką, zabawką dziecinną w porównaniu do garncarstwa.
Gdyby kto z boku przypatrywał się wszystkim niezgrabnym karykaturom garnków, naśmiałby się ze mnie, a może i pożałował.
Ułożywszy na kamieniu dno garnka z gliny, potém dokoła lepiłem ściany. Nie udawało mi się zupełnie; jakieś koślawe szkaradzieństwa wychodziły z rąk moich. Nieraz cieżar gliny psuł gotowe już naczynie, czasami ucho nazbyt ciężkie wyrywało bok cały, nie mogłem sobie w żaden zaradzić sposób. Nareszcie ulepiłem coś mającego podobieństwo do garnków. Wiadomo mi było, że garncarze roboty swe najprzód suszą na słońcu; otóż przenosząc owe naczynia na miejsce
gdzie schnąć miały, potłukłem je na drobne kawałki i trzeba było wszystko od początku zaczynać. Innym razem znowu popękały od nagłéj spieki słonecznéj, trzeba więc było suszyć je wprzódy w cieniu.
W kilka dni po tych pierwszych nieudolnych próbach, znalazłem o pół mili od mego mieszkania gatunek glinki białéj, daleko łatwiéj ugnieść się i wyrobić dającéj. Z téj po dobrém wyrobieniu, udało mi się ukształtować dwa naczynia, którym nie umiem dać nazwy; nie były to bowiem ani garnki, ani rynki, przerażały swą niezgrabnością, ale przecież mogły się na coś przydać.
Kiedy je słońce dobrze wysuszyło, wstawiłem je w ogień, a obłożywszy dokoła, paliłem w nim przez parę godzin. Gdy zdawało mi się że już mają dosyć, wyjąłem z żaru i chcąc sprobować czy nie przeciekają, nalałem wody. Wtém obadwa naraz pękły, a tak na jeden raz przepadł owoc kilkudniowéj pracy.
Zmartwiło mię to niepospolicie, ale nie odstręczyło bynajmniéj od dalszych prób. Doświadczenie mię nauczyło dwóch rzeczy: najprzód żeby nie robić zbyt wielkich naczyń, bo te daleko łatwiéj się psują; powtóre aby wysuszywszy pierwéj na wietrze, wystawić następnie na słońce, a potém wypalać wprzódy wolnym, potém coraz mocniejszym ogniem; w końcu zaś znowu żar zmniejszyć, i zostawić aż do zupełnego wygaśnięcia w ognisku.
Nadto uważałem że naczynia wypalają się bardzo źle, jeżeli wiatr miota ogniem. Z zebranych zatém kamieni ułożyłem pod skałą coś nakształt pieca. Kamienie ustawione w półokrąg przypierający do skalistéj ściany jedną stroną, z boku miały otwór u dołu dla lepszego ciągu powietrza. W tym tedy piecu zamierzyłem odbywać dalsze próby garncarstwa.
Wyrobiwszy kilkanaście większych i mniejszych garnuszków, wstawiłem je w piec, obłożyłem do okoła gałązkami i podpaliłem je, potém dokładając drzewa coraz więcéj. Nakoniec gdy garnki rozpaliły się do czerwoności, zostawiłem je w tym stanie przez parę godzin; po wyjęciu i ostudzeniu, pokazały się wcale dobremi. Wprawdzie nie miały pięknéj formy, ale do użytku nadały się doskonale, i zaraz téż sobie ugotowałem w jednym koziego mleka.
Przepyszny to był przysmaczek, i od tego czasu codziennie już miewałem gorące śniadanie.
Dopiąwszy tak szczęśliwie celu długich zachodów, zabrałem się do robienia większych garnków; tamte bowiem nie miały więcéj objętości nad kwaterkę. Już teraz robota szła mi daleko łatwiéj, bo nabyłem wprawy, ale zawsze jeszcze garnki nie odznaczały się regularnością ścian; mniejsza o to, byle tylko służyły do użytku.
Wyrobiwszy z wielką trudnością dwa duże koślawce, podobne do wiaderek, wypaliłem je należycie, a mając wczoraj zabite koźlątko, postanowiłem ugotować rosołu. Nalałem więc wody, osoliłem dobrze i przystawiłem do ognia: ale z wielkim moim smutkiem glina przepuszczała wodę, tak że cała robota na nic się nie zdała. Przyczyną tego zapewne było złe wypalenie: wstawiłem je więc napowrót w żar, trzymając w nim przez parę godzin.
Po wyjęciu gdym je począł oglądać, spostrzegłem z podziwieniem, że garnek w którym była woda, nabrał wewnątrz szkliwa czyli polewy, drugi zaś wcale nie. Co mogło być tego powodem? Rozważając długo, przyszedłem wreszcie do wniosku, że zapewne sól to sprawiła. Rozpuściwszy więc garść soli w troszce wody, polałem tym rozczynem wewnątrz i zewnątrz garnek nie polewany, i powtórnie włożyłem w ogień. Wypadek przeszedł moje oczekiwanie. Garnek nabrał pięknego szkliwa, i przystawiony z wodą do ognia, nie przepuszczał jéj wcale. Tak więc zdałem egzamen na majstra garncarskiego.
Już było późno do gotowania obiadu, a więc dopiero nazajutrz zatrudniłem się kuchnią. Do wrzącéj i osolonéj wody włożyłem mięso; nie było wprawdzie ani włoszczyzny, ani żadnych innych korzeni do przyprawy, ale ktoby tam dbał o takie bagatele. Za to w miejsce kaszy lub ryżu, nasypałem wyłuszczonych ziarn kukurydzy.
Chcąc zaprosić się na obiad wytworny i uczcić należycie dzień skosztowania rosołu, nakryłem kamień liściem kokosowym, postawiłem na nim coś podobnego do miseczki którą przedwczoraj zrobiłem, położyłem obok tego widelec wystrugany z drzewa, mój nóż i łyżkę zrobioną z muszli na patyczku osadzonéj. Z jednéj strony otwarty kokos, z drugiéj ananas, miały reprezentować wety. Tak przygotowawszy wszystko, zasiadłem do stołu i odmówiwszy modlitwę, wziąłem się do jedzenia.
Ale rosół mój wcale nie odpowiedział wyobrażeniu, jakie sobie o nim robiłem. Miał smak wodnisty i był bardzo cienki. Ziarnka kukurydzowe odznaczały się za to daleko przyjemniejszym smakiem aniżeli surowe, a mięso przewyborne. Późniejsze doświadczenie nauczyło mię, że chcąc mieć dobry rosół, trzeba mięso nastawiać w zimnéj wodzie, o czém wie dobrze każda kucharka, a czego niestety nie wiedziałem i dopiero w parę miesięcy późniéj przypadkowo odkryłem[39].
Nie razto przypadek naprowadził mię na jakiś nowy wynalazek. I tak: razu jednego zbierając w lesie chrust na ogień, zabrałem gałąź z patatami, sądząc że korzenie grube i bulwiaste będą się palić wybornie. Po wygaśnięciu ogniska ujrzałem je nie spalone, ale tylko zwęglone z wierzchu; odarłszy skórkę, znalazłem wewnątrz miazgę żółtą mączastą, wydającą przyjemny zapach: kosztuję, smak bardzo miły, podobny do ziemniaków, których jeszcze wówczas nie znałem, bo dopiero podczas mego wygnania zaczęły upowszechniać się w Anglii.
Od czasu rozniecenia ognia i zrobienia garnków, życie moje wielkiéj uległo zmianie. Nie żywiłem się teraz jak dziki człowiek surowiznami, lecz co dzień na śniadanie miałem garnczek grzanego mleka, a do tego zamiast bułki, ziarna gotowanéj kukurydzy. Na obiad rosół, albo dla odmiany kawał pieczeni to koziéj, to zajęczéj, niekiedy znowu pieczyste z papugi, lub innego jakiego ptaka; deser stanowiły kokosy, ananasy lub banany. Wieczerzę miewałem z mięsnych resztek obiadu, z dodaniem dwóch lub trzech patatów upieczonych w popiele. Przystawki do tych dań stanowiły ostrygi, żółwie lub ptasie jaja na twardo albo na miękko ugotowane, oraz morskie raki, które nie raz po odpływie morza chwytałem.
Jadło to pożywne, bardzo zbawiennie wpłynęło na moje zdrowie, wycieńczone przebytą chorobą. Wyglądałem czerstwo i odzyskałem dawne siły.
Podczas tych zatrudnień zaglądałem do kłosów jęczmienia wzrastającego na brzegu morskim, nie mogąc doczekać ich dojrzenia. Zapewne sądzisz czytelniku, że miałem ochotę zrobić z ziarna jaką potrawę, bynajmniéj; chodziło mi o rozmnożenie tego użytecznego zboża na mojéj wyspie. I dlatego téż gdy dojrzały, ściąłem je nożem i zaniosłem do domu; po wykruszeniu było przeszło półtoréj kwarty jęczmienia. Mając oddawna obrane miejsce w pobliżu jaskini, skopałem je moją motyczką i zasiałem połowę zboża, zachowując drugą na przypadek nieurodzaju.
Przezorność ta wyszła mi na dobre, gdyż jako niedoświadczony rolnik nie wiedziałem, że siew należy przedsiębrać po przeminięciu pory deszczowéj, a to już większa połowa lata upłynęła. Zasiany jęczmień wypaliło słońce, a choćby był wzrosł jak należy, kłosy nie miałyby czasu dojrzeć, tym sposobem cały zbiór przepadł.
Wtedy dopiero przypomniałem sobie, że w Brazylii ani tytuniu nie sieją, ani nie sadzą trzciny cukrowéj w lecie. Nauczka ta posłużyła mi na przyszłość, czekałem więc z resztą zasiewu do przeminienia pory deszczowéj, mającéj już wkrótce nastąpić.
Parę odkryć w ostatnich czasach dokonanych, mianowicie téż sól i pataty, nakłoniły mię do przedsięwzięcia podróży na większą skalę, w celu dokładnego poznania całéj wyspy; postanowiłem więc korzystać ze schyłku lata, i zapuścić się jak będzie można najdaléj.
Przed rozpoczęciem podróży użyłem kilku dni na uplecenie kosza, mającego mi służyć zamiast tłomoczka do zbierania różnych znajdowanych przedmiotów. Robota ta nadspodziewanie poszła szybko i udatnie, tak iż miałem spory kosz plecny, do którego przyprawiłem szerokie szelki z włókien bananowych.
Następnie zająłem się obuwiem. Moje łapcie łykowe dawno się już podarły i znosiłem ze dwie pary innych, trzeba było użyć trwalszego materyału. Skóry kozie jako tako wyprawne, posłużyły mi na ten cel wybornie. Wykroiłem z nich przyszwy z wysokiemi cholewami, a podeszwę dałem z grzbietu podwójnie złożonego. Pomiędzy te dwie skóry włożyłem
podeszwę z grubego łyka, ażeby kamienie i ciernie nóg mi nie kaleczyły; zamiast zaś dratwy, posłużyły struny z kiszek zwierzęcych ukręconych. W ten sposób udało mi się sporządzić buty nadzwyczaj niezgrabne, ale cieszyłem się niemi jak mały chłopiec, gdy go rodzice pierwszemi butami obdarzą.
Wyekwipowany i uzbrojony już zabierałem się do wyjścia, gdy wtém przyszło mi na myśl, że przez czas mojéj nieobecności, kozy zamknięte pozdychają z głodu, albo téż pouciekają do lasu, jeżeli je na wolności zostawię.
Nowy kłopot i zwłoka w wycieczce. Przez dwa tygodnie blisko zbierałem po całych dniach siano i suszyłem dla moich żywicielek. Nareszcie zgromadziłem dwa duże stogi wewnątrz zagrody kamiennéj, i tam téż z wielkim trudem umieściwszy kozy, mogłem puścić się w drogę. Napoju miały podostatkiem w pobliskiém źródełku.
Podróż rozpocząłem idąc w górę strumienia przerzynającego moją dolinę. Ciągnął się on dosyć daleko w głąb wyspy, przechodząc to przez lasy, to znowu przez ładne łąki i równiny, w niektórych miejscach pędził z szumem, w innych płynął bardzo wolno, i rozlewał się w różnéj wielkości jeziorka. Obadwa brzegi okrywała bujna roślinność; napotkałem dziki tytuń, ale krzew ten na nic mi się przydać nie mógł. Znużony drogą, uszedłszy przeszło dwie mile, przenocowałem na drzewie.
Na drugi dzień wszedłem w obszerne lasy, których olbrzymie drzewa zasłaniały mi niebo. Cisza tu panowała niezmierna, zdawało się że wszystkie zwierzęta pierzchły z téj posępnéj i głuchéj puszczy. Lękałem się napotkać jadowitych wężów, zwykle w takich miejscach przebywających, na szczęście jednak nie widziałem ich wcale.
Spiesznie o ile można przebywałem las, ażeby jak najprędzéj wydostać się na pole. Po za lasem ciągnęła się piękna dolina, z północy dotykająca boru; od wschodu i zachodu otaczały ją wzgórza skaliste, od południa zasłaniały znacznéj wysokości góry. Długość jéj mogła wynosić milę, szerokość nieco więcéj pół mili angielskiéj[40].
Pyszna zieloność trawy zaściełającéj dolinę nadobnym kobiercem, nadzwyczajnie mię zachwyciła. Tu i owdzie rosły gaiki palm kokosowych, urozmaicając okolicę, z boku zaś błękitna wstęga czystéj jak kryształ rzeczki, dopełniała piękności tego miłego ustronia. Dodajmy do tego, że góry zasłaniające je od południa, łagodziły skwar klimatu, nie dopuszczając gorącego wiatru z południa.
Pół dnia przepędziłem w tém miejscu, zwiedzając we wszystkich kierunkach rozkoszną dolinę. Zdawało mi się że jestem w jakimś przepysznym ogrodzie. Dlaczegoż nie znalazłem jéj zaraz po moim przybyciu na wyspę i nie obrałem tutaj mieszkania.
Zachwycenie moje jeszcze się powiększyło, gdy w jedném miejscu znalazłem dużo dzikich melonów. Były one wprawdzie kwaskowe, ale przez przesadzenie i pielęgnowanie, mogły nabrać właściwego i przyjemnego smaku, urwałem parę i wrzuciłem do kosza.
Noc przepędziłem na stroméj skale, zabezpieczającéj mię od napadu drapieżnych zwierząt. Lecz powiedziawszy prawdę, nie bałem się ich zupełnie, bo nie widziałem dotąd ani jednego.
Nazajutrz zamiast iść daléj, zacząłem się namyślać, czyby nie lepiéj było przenieść się tutaj ze wszystkiemi bogactwami; ale zastanowienie iż ztąd morza wcale nie widać, nakłoniło mię do pozostania przy moim warownym zamku. Tutaj bowiem mieszkając lat kilkanaście, nie ujrzałbym pewnie okrętu mogącego wybawić mię z wyspy.
Jednakże po długiéj rozwadze, przyszło mi na myśl zrobić tutaj letnie mieszkanie, i czasami dla urozmaicenia bawić czas niejaki. Mają królowie letnie rezydencye, magnaci wille, dlaczegóżbyś ty panie Robinsonie, jedyny władzco téj pięknéj wyspy, nie miał sobie założyć letniego pałacu.
Nie zwłócząc długo, wziąłem się do ścinania bambusów, a nagromadziwszy potrzebną ilość materyału, zbudowałem chatkę podobną nieco do zagrody dla kóz zrobionéj. Żerdki bambusowe wkopywałem w ziemię, o cztery cale jedną od drugiéj w czworobok. Ściany poprzeplatałem chrustem, a dach pokryłem liściem kokosowym; ażeby zaś kozy, albo inne zwierzęta nie dostały się do méj chaty, ogrodziłem ją parkanem z żerdek. Robota ta zbawiła mię blisko dwóch tygodni.
Wielki był czas do powrotu. Co téż tam biedne moje kozy porabiają, może im siana nie starczyło i pozdychały z głodu. Myśl ta dreszczem mię przeniknęła. Porzuciłem więc czarowną dolinę i puściłem się ku domowi. Przed odejściem jednak na wzgórzu, z którego było widać morze ułożyłem stos kamieni, jako znak dokąd na wycieczce zaszedłem, ażebym późniéj mógł rozpoznać to miejsce, jeżeli z innéj strony zapuszczę się na wędrówkę po wyspie.
Zaledwie wszedłem do lasu, gdy niebo zachmurzyło się i deszcz począł padać. Przez trzy godziny przeszło siedziałem w wnętrzu wypróchniałego drzewa, chroniąc się przed burzą. Ale i przez ten czas nie próżnowałem, zbierając próchno drzewne, obficie tu znajdujące się, a mogące mi posłużyć do rozniecenia ognia.
Po ustaniu deszczu, opuściwszy mą kryjówkę, znalazłem się w nader przykrém położeniu. Słońce ukryło się za chmurami, a ja zupełnie zapomniałem w którą stronę iść należy, ani rozpoznać mogłem zkąd przyszedłem. Trzeba było puścić się na los szczęścia. Kilka godzin przeszło na daremném błąkaniu się po lesie, nareszcie ściemniło się ze wszystkiém, i musiałem znowu na drzewie szukać noclegu.
To mię zaniepokoiło niezmiernie, w takiéj gęstwinie można i tydzień błądzić, a tymczasem w domu wszystko zmarnieje. Nakoniec przypomniałem sobie że ktoś opowiadał mi przed laty, że drzewa w lasach zwykle z północnéj strony porastają mchem. Zacząłem pilnie przypatrywać się pniom, i w istocie po jednéj stronie obfitowały w porosty; a ponieważ zamek mój leżał na południu, należało więc iść w przeciwnym kierunku, co téż uczyniłem.
Po całodziennéj prawie wędrówce, rozpoczętéj na drugi dzień, wyszedłem nakoniec z lasu. Niechaj się nikt nie dziwi, że pochód mój tak trwał długo, albo nie myśli, że bór był bardzo obszerny. Przeciwnie, długość odbytéj drogi nie wynosiła więcéj jak sześć mil, ale kto nie przebywał lasów podzwrotnikowych, ten nie ma wyobrażenia, jak mozolnym jest pochód w tych nieprzebytych zaroślach; dlatego téż szedłem bardzo powoli, z mozołem torując sobie drogę nożem, wśród sieci lian i innych powojowatych roślin, zarastających na każdym kroku przejście.
Miejsce na które wydostałem się z lasu, było wybrzeżem morskiém, wcale mi nie znaném. I tu znowu zaskoczyła mię niewiadomość w którą stronę obrócić kroki wypada, ażeby dostać się do domu.
Zdawało mi się że trzeba puścić się ku zachodowi, lecz ponieważ w czasie dawniejszéj wycieczki zwiedziłem stronę wschodnią, a do tego nie doszedłem miejsca, a więc rzecz oczywista, że mieszkanie moje leżało na zachodzie.
Idąc w tym kierunku, napotkałem w jedném miejscu szeroko rozścielone krzaki, jak gdyby pierzem porosłe. Zbliżywszy się ku nim, ujrzałem kolczaste zielone popękane owoce, z których wydobywał się jakiś mech biały. Natychmiast przyszła mi na myśl bawełna[41], któréj wprawdzie rosnącéj nigdy nie widziałem, ale opowiadano mi jak wygląda krzew wydający ją; wydobyte zaś kłaczki były nadzwyczaj podobne do waty, tylko mnóstwem ziarnek zanieczyszczone. Nazbierałem ich sporo i zabrałem z sobą.
Raz jeszcze przenocowawszy na drzewie, po kilkogodzinnym pochodzie, dostałem się przecież do domu. Rzuciwszy kosz z melonami i bawełną, przeskoczyłem co żywo mur zagrody, ażeby zobaczyć co się dzieje z kozami. Biedne stworzenia na mój widok zaczęły żałośnie beczeć, jakby skarżąc się że o nich zapomniałem. Ze stogu siana prawie nic już nie pozostało; gdybym jeszcze parę dni zabawił, pozdychałyby z głodu.
Ale zadziwienie moje było niezmierne, gdy zamiast trzech kóz zastałem pięć. Podczas méj wędrówki urodziły się dwa koźlątka, a ujrzawszy mię zaczęły pocieszne wyprawiać skoki. Zwiększona trzodka wymagała pieczy: przyniosłem świeżéj trawy, stare kozy rzuciły się na nią chciwie, a kozieł na podziękowanie palnął mię porządnie rogami.
Takie zuchwalstwo poddanego, nie mogło ujść bezkarnie; wykropiłem téż prętem koziołeczka, a lekarstwo to tak posłużyło, że od tego czasu był dla mnie z największym respektem.
Ponieważ dla kóz nie mogłem zaniedbywać wycieczek, należało więc dla nich zrobić zagrodę, w któréj mogłyby się paść bez obawy ucieczki do lasu. Ogrodzenie to powinno było obejmować kawał łąki zarosłéj trawą i krzewami. O łąkę nie trudno, ale z czego zrobić ogrodzenie?
Zostawmy to do jutra, a tymczasem nakarmiwszy kozy, trzeba pomyśleć o posileniu siebie. Wziąłem się zatém do rozniecenia ognia, i po półgodzinném usiłowaniu, buchał wesoło płomień jasny, a przy nim obracał się na drewnianym rożnie zajączek, którego zastrzeliłem po drodze. Pieczeń smakowała mi znakomicie, bo téż od ośmnastu dni nic ciepłego nie jadłem, żywiąc się podczas wycieczki kukurydzą i owocami.
Nazajutrz rano siedziałem parę godzin pogrążony w myślach, z czego zrobić dla mych kóz ogrodzenie. Najlepszy byłby bambus, lecz najprzód rosł bardzo daleko, a powtóre nóż mój stępiał bardzo, a nie chciałem go zbyt często ostrzyć aby się za prędko nie zużył: wreszcie ścinanie bambusów było rzeczą mozolną, podczas budowania letniego mieszkania poodgniatałem sobie skórę na dłoni, i przez parę dni cierpiałem z tego powodu.
Przeleciało mi przez głowę żeby zrobić ogrodzenie z kamieni, lecz myśl ta była tak niedorzeczną, że ją natychmiast porzuciłem. Ogrodzenie powinno było obejmować przestrzeń przynajmniéj parę morgów zajmującą. Trzeba więc było ułożyć parkan z kamieni, przynajmniéj 300 sążni długi, a znoszenie i układanie, wymagałoby najmniéj dwóch lat pracy.
Nareszcie przyszedłem na pomysł oszczędzający mi czasu i pracy. W pobliżu mego mieszkania rosło mnóstwo opuncyi[42], kolczastych roślin, dochodzących nieraz do ośmiu stóp wysokości. Roślina ta podobna do kaktusu, mnożyła się i rosła prędko; silne kolce przez taki żywy płot nie pozwoliłyby umknąć kozom. Zamiast jednak zakładać ogrodzenie na otwartém polu, postanowiłem przeprowadzić je około skalistéj ściany półokręgiem, tak żeby dwoma końcami dotykały skał.
Natychmiast zaznaczyłem kamykami okręg i wziąłem się do poruszenia ziemi. Grunt był w tém miejscu pulchny, robota więc szła łatwo. Po skopaniu kawałka zasadzałem go zaraz opuncyami. Znoszenie tylko tych kolczatych roślin, kosztowało mię nie tyle zachodu ile zadraśnień, bo ostre ciernie kłuły mi ręce i plecy. Aby tego uniknąć, zrobiłem rodzaj sanek z gałęzi, nakładałem na nie wykopane rośliny, i przywłóczyłem do miejsca naznaczonego. Tym sposobem co dzień 6 do 8 sążni bieżących zasadzało się żywym płotem, a ponieważ dwustu sążni długości nie przechodził, więc w przeciągu miesiąca skończyłem zagrodę.
Mimo to kozy trzymałem wciąż zamknięte w oborze, znosząc im trawę; przykrzyło się biednym zwierzętom, lecz nie mógłem ich dotąd wypuszczać, dopóki się nie przyjęły rośliny. Ma się rozumieć, że stajenka znajdowała się wewnątrz zagrodzenia.
Podczas roboty upały były wielkie, tak iż musiałem zdjąć zajęcze ubranie, a przywdziać dawne. Zresztą téż i to nowe tak się podterało, że trzeba było pomyśleć o inném.
Razu jednego licząc kreski na moim kalendarzu, narachowałem ich 365, a ponieważ był rok przestępny, zawierający 366 dni, a zatém jutro wypadała rocznica przybycia mego na wyspę, czyli dzień: 23 Września 1660 roku.
Postanowiłem uroczyście go obchodzić, a porzuciwszy wszelkie zatrudnienie, poświęcić go rozmyślaniu. Przysposobiłem trawy dla kóz, aby jutro i tém sobie nie rozrywać uwagi.
W jakiém uczuciu obudziłem się drugiego dnia, ten tylko pojmie, co oddalony od rodzinnéj ziemi, od ukochanych rodziców i krewnych w smutku i samotności dni przepędza.
Od ranka nie wziąłem wcale w usta pokarmu, postanowiwszy pościć dzień cały; na pamiątkę okropnych chwil rozbicia, na podziękowanie Stwórcy za cudowny ratunek.
Potém udałem się do méj świątyni, i tam u stóp Krzyża długo, długo modliłem się ze łzami, korząc się przed Panem Wszechświatów i zalewając się łzami na wspomnienie wszystkich doznanych przygód, przedstawiając sobie przed oczy moje dawniejsze bezbożne życie, i ten ogrom łask, jakie Bóg zesłał na mém wygnaniu. Następnie usiadłszy na ławce kamiennéj, począłem przypominać wszystko co mię spotkało od opuszczenia domu rodzicielskiego.
Dostałem się do niewoli w Sale 23 września i morze wyrzuciło mię na wyspę w tymże samym dniu. Byłto więc dzień jakiś fatalny, czyli jak starzy ludzie nazywają feralny dla mnie. Zdawało się, że przez dopuszczanie nieszczęść na mnie w dniu potajemnéj ucieczki z domu kochanych rodziców, Bóg chciał wyraźnie mi okazać, iż karze mię za nieposłuszeństwo.
W pierwszych miesiącach mego wygnania, nieraz z niecierpliwości i tęsknoty bluźniłem Stwórcy, ale jeżeli mię jakie pomyślne spotkało zdarzenie, nie pomyślałem wcale, aby podziękować Opatrzności za nią. Żyłem jak bydlę, nie myśląc jak tylko o zaspokojeniu zwierzęcych potrzeb, a nigdy pozioma myśl nie wzniosła się do Pana nad pany.
Tymczasem przyciśniętemu ciężką niemocą, zesłał najmiłosierniejszy Ojciec cudowny że tak powiem sen, który mię nawrócił i w innego przemienił człowieka.
Dzisiaj spokojnie spoglądam w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość; dziś w każdym wypadku szukam dobréj strony, i wszystko przyjmuję w pokorze co Bóg na mnie zeszle. Nie narzekam na brak rozmaitych potrzeb do uprzyjemnienia życia niezbędnych, ale dziękuję za to co mi Opatrzność mieć dozwoliła.
Co dzień wstając i kładąc się spać dziękuję Panu memu za moje położenie, za wytrwałość w znoszeniu niewygód i natchnienie do pokonywania rozmaitych trudności, i nieraz myślę o tém, że jest bardzo wielu ludzi, którzy doświadczywszy jakiejś przeciwności, wyrzekają z płaczem: O Boże, czyż może być kto nieszczęśliwszym odemnie! A jednakże gdyby porównali los swój z nieszczęściami i przeciwnościami tysiąca bliźnich swoich, gdyby rozważyli coby się działo z niemi, jeżeliby podobało się Opatrzności wtrącić ich w takie położenie, zaręczam że przestaliby narzekać na swą niedolę, z bojaźni aby Bóg w gorszą ich nie wtrącił.
Życie moje, kiedym się dobrze nad niém zastanowił, nie było tak opłakaném, jakby się to niejednemu czytelnikowi wydawać mogło; czyż nie zasłużyłem na daleko gorsze położenie? Wychowany w domu rodzicielskim w zasadach religii i moralności, uczony bojaźni Bożéj i wypełniania obowiązków względem bliźnich, jakież prowadziłem życie wyszedłszy w świat? Czyż żyjąc pomiędzy marynarzami aby raz zwróciłem myśl ku Bogu? czyż trudniąc się plantatorstwem, dziękowałem Stwórcy za urodzaje, lub o błogosławieństwo prosiłem? Czyż aby raz ukorzyłem się przed Sędzią sprawiedliwym, prosząc o przebaczenie popełnionych błędów?
Łaski doznane od Boga, niemal cudowne, jak np. ucieczka z maurytańskiéj niewoli, przyjęcie przez kapitana portugalskiego, ocalenie życia, wtenczas kiedy wszyscy moi towarzysze zginęli; zresztą świetne powodzenie w pierwszéj podróży do Gwinei i podobnież w Brazylii, czyż powtarzam te łaski wywołały z ust moich choćby te słów parę: „Dzięki Ci Boże!“ Wspominałem wprawdzie Twe święte Imię, ale tylko w strachu, gdy zagrożony utratą życia, wołałem: „O mój Boże! ratuj mię!“ lecz gdy niebezpieczeństwo przeminęło, ani pomyślałem, że mię Bóg ocalił.
Od czasu mego snu i nawrócenia się, wspomnienie dawnego życia ciążyło mi okropnie i nieraz drżałem na myśl, że Bóg jeszcze bardziéj ukarać mię może. Ale gdy rozważyłem jak Stwórca z nieograniczoną dobrocią, na którą nie zasłużyłem wcale, wspierał mię na każdym kroku i zamiast ukarania, wciąż nowemi obdarzał łaskami; naówczas nabierałem otuchy i nadziei, że może zdołam przebłagać sprawiedliwość Sędziego, że może raczy przebaczyć skruszonemu sercu i serdecznemu żalowi, i swego nie odmówi miłosierdzia.
— Boże! — zawołałem rozważywszy to wszystko, — jakże dobrym jesteś, żeś mnie grzesznego nietylko nie ukarał, ale ocaliwszy życie, karmisz mię tutaj niemal tak cudownie, jak twego proroka Eliasza na pustyni żywiłeś przez kruka. Cuda tylko Twéj opatrzności utrzymują mię przy życiu. Jestem pewny, że gdyby mię bałwany morskie wyrzuciły na jakikolwiek ląd na całym świecie, nigdzie nie znalazłbym takiego, któryby obfitował we wszystko jak moja wyspa! Prawda że jestem pozbawionym towarzystwa ludzi, i żyję w samotności, ale téż za to nie czyha na mnie żaden zwierz żarłoczny, ani węże jadowite nie goszczą w téj błogosławionéj krainie; żadna trująca roślina nie dotknęła dotąd ust moich, ani téż nie napotkałem dzikich ludzi, którzyby mię mogli okrutnie zamordować. Wszystko to przekonywa
mię o dobroci Twéj i opiece jaką mnie otaczasz! jakże Ci za to podziękować zdołam, nędzny człowiek, nie mający Ci nic Boże mój ofiarować? O najłaskawszy Panie! racz przyjąć łzy moje, niech one okupią dawniejsze błędy, a nie opuszczaj mię nadal z Twéj ojcowskiéj opieki i racz zawsze wspomagać łaską Twoją, ażebym w dobrem wytrwał i zawsze na Twoje miłosierdzie zasługiwał.
Modlitwa ta napełniła mię niewymowną słodyczą, i nabrałem serca do znoszenia przeciwności, i gdyby mi nawet było objawioném że do śmierci w téj pustyni zostanę, nie sarkałbym przeciwko woli Opatrzności.
Wieczorem odchodząc od krzyża ustrojonego w najpiękniejsze kwieciste wieńce, czułem w sercu tęsknotę, jak gdybym się z objęć rodzicielskich wydzierał. Nawróciłem raz jeszcze i klęknąwszy, modliłem się długo nie za siebie, ale prosząc Boga o zdrowie, długie życie, i pocieszenie moich osieroconych rodziców.
Tak zakończył się dzień pierwszéj rocznicy mego wygnania.
W połowie października rozpoczęła się na dobre pora dżdżysta, a z nią bardzo przykre chwile, bo nieraz po całych dniach musiałem siedzieć w domu. Przytém znowu jak w przeszłym roku pojawiły się chmury moskitów; przez niejaki czas nie mogłem sobie z niemi dać rady; lecz raz gotując obiad, spostrzegłem że uciekają od dymu. Ucieszony tém odkryciem, przeniosłem kuchnię do wnętrza jaskini, czego nawet wymagała potrzeba, gdyż chociaż dawna znajdowała się pod wystającą skałą, ale i tak często ją deszcz zalewał.
— Poczekajcie nieproszeni goście — zawołałem rozpalając ogień, — ja was tu zaraz nauczę co to jest cisnąć się tam gdzie kogo nie lubią. Wnet dym napełnił wnętrze groty, a szanowne zgromadzenie wyniosło się z pośpiechem. Odtąd po całych nocach tlił się ogień, a chociaż dym nieraz porządnie gryzł mię w oczy, wolałem znosić tę niedogodność, aniżeli narażać się na ostre ukłucia tych skrzydlatych pijawek.
Pomimo przymusowego siedzenia w domu nie brakło mi wcale na robocie, i nie doświadczałem nudów. Czasami gdy deszcz przestał padać, wybiegałem ustrzelić zająca lub ptaka, bo o kozach przebywających daleko od mieszkania, nie można było myśleć. Zbierałem téż pataty i kukurydzę, a w jednéj z takich wycieczek odkryłem nową użyteczną roślinę, to jest ignamy[43], które i smakowały mi bardzo i urozmaicały zastawę stołu.
Jedna tylko rzecz wielce mi dokuczała, a mianowicie brak suchego drzewa. Nie zaopatrzyłem się w nie podczas lata, a teraz ani o tém myśleć nie było można, bo chociaż czasem dzień lub dwa słońce świeciło, to wszystko w lesie tak było przejęte wilgocią, iż na przypadek zgaśnięcia ognia, nie byłbym go w stanie rozniecić. Pilnie więc utrzymywałem ognisko, dokładając na noc gałęzi, a z rana rozdmuchując troskliwie tlejące się węgle.
Korzystając z pory zimowéj, umyśliłem ułatwić się z kilku ważnemi robotami, ażeby gdy nadejdzie lato, mieć więcej czasu do wycieczek i polowania. Robotami temi było przysposobienie sukien, uporządkowanie mieszkania i zrobienie sieci.
Miałem kilka skór kozich i kilkanaście zajęczych, było więc dosyć na dwa garnitury; dwóch téż koniecznie potrzebowałem: jednego lżejszego na lato, drugiego zaś dogodnego na porę deszczową.
— Jaki z ciebie elegant panie Kruzoe — mówiłem uśmiechając się, — przed półrokiem chodziłeś obtargany jak dziad, teraz już ci się zachciewa dwóch garniturów; nie długo może będziesz potrzebował karety i cugowych koni. Możesz sobie jednak pozwolić zbytkownego ubrania, boś na nie zapracował.
Pokrajałem suknie na wzór dawniejszych, a najprzód z odpadków pozostałych zrobiłem wysoką śpiczastą czapkę, włosem na wierzch obróconą, ażeby osłaniała mię od deszczu. Potém uszyłem kaftan krótki, spodnie do kolan i kamasze; wszystko to było krajane obszernie, aby nie przylegało do ciała, gdyż w takim gorącym klimacie pociłem się nieznośnie.
Po ukończeniu pierwszego garnituru, zrobiłem drugi lżejszy, także obrócony włosem do góry, a uszyty z samych zajęczych skórek. Obadwa wyglądały arcy komicznie, ale z tém wszystkiém były bardzo dogodne, bo gdym pierwszy raz ubrał się w kostium kozi i wybiegł na deszcz, ani kropelka wody nie dostała się do skóry.
Następnie zabrałem się do rozprzestrzenienia jaskini: dzida i motyka były jedynemi narzędziami, jakie do téj pracy posiadałem; wkrótce pomnożyło je trzecie: znalazłszy nad morzem dużą muszlę, szeroką i dość płaską, sporządziłem z niéj rodzaj jakiéj takiéj łopaty, służącéj do nakładania ziemi. Wynosiłem ją w koszu plecnym, wysypując wzdłuż muru od środka.
Praca ta jednak była bardzo męcząca, i dlatego tylko z rana mając świeże po wyspaniu się siły, zajmowałem się kopaniem, całe zaś popołudnie obracałem na robienie sieci. Włókna leżały jeszcze przysposobione od wiosny, ale robota szła nadzwyczaj trudno; wiązanie było bardzo mozolném, a co chwila włókna plątały się, co mię tak niecierpliwiło, że nieraz chciałem wyrzec się jéj posiadania.
— Zrażasz się taką drobnostką — mówił mi głos wewnętrzny, — a gdzie wytrwałość i cierpliwość?
— Ależ bo to robota nieznośna — odpowiadałem sam sobie.
— A rybki czy smaczne?
— Bez wątpienia, lecz można się bez nich obejść.
— To prawda, ale bardzo nie pięknie zaczynać jaką robotę, a nie dokończyć z powodu lenistwa.
— Nie wiem czy to można nazwać lenistwem, jeżeli się komu nie darzy.
— Nie znam innego wyrazu na oznaczenie téj mniemanej niedarności; wszak wielu równie trudnych dokonałeś rzeczy, dołóż tylko pilności, a obaczysz że się siatka uda.
Przekonawszy tak sam siebie, brałem się na nowo do pracy, lecz wieczór wcześnie zapadający nie dozwalał mi długo pracować, a robota szła wolno; przy blasku ogniska robić nie mogłem, bo płomień był ciemny i migotliwy.
— Aj, aj Robinsonku — zawołałem raz uderzając się w czoło, — jakiż z wasindzieja mazgaj: masz glinę, ogień i tłuszcz kozi, i nie pomyślałeś dotąd o lampie. Widocznie się starzejesz i zaczyna ci konceptu brakować.
Daléj więc po glinę, i nuż ją ugniatać, a potém formować lampkę. — Hm, jaki jéj tu kształt nadać, jak i gdzie knot umieścić, żeby się dobrze palił. Nareszcie zrobiłem miseczkę objętości kwaterki, mającą z jednéj strony dziubek do umieszczenia knota, z drugiéj uszko. Wypaliłem ją dobrze, a potém pomazałem gęstym rozczynem soli kuchennéj, i znowu w ogień. Polewa udała się przepysznie, a lampka była dość zgrabna.
Teraz szło o knot: chciałem go zrobić z rękawa staréj koszuli, lecz płótno nie dało się dobrze skręcić, a mogło przydać się na co innego; chodziłem po jaskini, szukając czegoś na knot stosowniejszego; wtém ujrzałem mech bawełniany, przyniesiony z ostatniéj wycieczki. Przewyborna rzecz, trzeba tylko wprzód oczyścić bawełnę od ziarnek, których miała mnóstwo. Położyłem ją na kamieniu płaskim, a potém bijąc kijem, oddzieliłem ziarna od puchu. Mimo to nie dała się skręcić: ha, trzeba ją zgręplować, pomyślałem i natychmiast wziąłem się do wykonania tego zamiaru.
Ciekawym jesteś zapewne młody czytelniku, gdzie się nauczyłem gręplowania waty. Otóż powiem ci pod sekretem, że kiedy byłem w twoim wieku, to jest miałem około dziesięciu lat, w podwórcu naszego domu mieszkała stara Alicya waciarka. Jak tylko upatrzyłem chwilkę wolnego czasu, biegłem natychmiast do staruszki i nieraz tak zagapiłem się patrząc na jéj robotę, że mię ojciec za uszko wyciągał, pędząc do nauki.
Alicya miała sprzęt podobny do arfy, tylko daleko węższy i o jednéj grubéj kiszkowatej strunie. Umieściwszy go na stole, nakładała surowéj bawełny i brzdękała palcem po strunie, która ją wybornie roztrzepywała. Z niéj późniéj układała arkusze, smarowała po obudwóch stronach białkiem od jaja, z czego powstawała wata.
Ani myślałem wówczas, że przypatrywanie się téj robocie kiedyś mi się przyda. Nie miałem wprawdzie arfy, ale były gałęzie i struny, a z tego można było gręplarkę sporządzić. W pół godziny była gotowa. Zamiast na stole, rozłożyłem bawełnę na dużéj płycie i zacząłem trącać w strunę.
Zaledwie jednak trąciłem kilka razy, kiedy ten szelest znany, żywo mi przypomniał szczęśliwe chwile dzieciństwa. I ja, mężczyzna dwudziesto sześcio letni, rozpłakałem się jak dziecko. Długo... długo nie mogłem się utulić, dom rodzicielski stanął mi w oczach. O Boże! mój Boże, jakże te szczęśliwe dni prędko minęły!
O młody mój przyjacielu, gdy czytasz te wyrazy, jesteś jeszcze szczęśliwym jak ja niegdyś byłem. Używasz na łonie drogich rodziców błogich chwil spokoju, jakiego w późniejszym czasie nigdy nie zaznasz. Szanujże je, ciesz się każdą godzinką i zachowaj w serduszku; a gdy przyjdziesz do lat moich, wspomniawszy o nich, zawołasz mimowoli: „świętą prawdę mówił Robinson, jakże prędko minęły te dnie szczęśliwe.“
Ale wróćmy do lampy. Z ugręplowanéj waty ukręciłem knot, pozostało jeszcze tylko postarać się o tłuszcz. Nie myśląc że go kiedyś będę potrzebował, rzucałem na bok kawałki koziego łoju, jako bardzo nieprzyjemne w jedzeniu; jakże mi go teraz żal było. Wynalazłem wprawdzie w pobliżu dawnéj kuchni nieco odpadków, ale były nie świeże, trzeba je było przetopić.
I oto nowa robota, musiałem zrobić płaską rynkę do wytapiania łoju i opatrzyć polewą, a potém dopiero zająć się tłuszczem. Całego dnia wymagało wypalenie, dwie rynki pękły, ale trzecia dosyć mi się udała.
A więc cztery dni tylko miałem światło. Trudno, trzeba się i tém cieszyć co jest, ale za to jeżeli Boże broń zostanę na drugą zimę na wyspie, to niezawodnie przysposobię zapas drzewa i tłuszczu, ażebym nie potrzebował tak jak w tym roku biedować.
Po niejakim czasie umyśliłem wybrać się naumyślnie przy pierwszym lepszym pogodnym dniu na orzechy kokosowe, dla sprobowania czy mi się nie uda z nich wycisnąć oleju. Jakoż w tydzień potém wziąwszy kosz, poszedłem do miejsca gdzie rosły obficie; aby jednak skorup darmo nie dźwigać, rozbijałem je na miejscu, przyczém opiłem się dużo mleka. Za powrotem do domu dostałem dreszczów i bólu głowy. Przeraziło mię to bardzo, myślałem że febra wraca się znowu; rozpaliłem ogień i ugotowałem rosołu, a wypiwszy gorący, okryłem się dobrze i zapociłem. Szczęściem skończyło się na strachu; widać że zbytnie użycie mleka kokosowego, a może téż wilgoć w lesie, przyprawiła mię o tę słabość, postanowiłem unikać jéj jak ognia.
Drugiego dnia rano zabrałem się do fabrykowania oleju: na gładkim kamieniu tłukłem najprzód ziarna kokosowe na miazgę, ogrzewałem je potém w rynce przy ogniu, mieszając aby się nie przypaliły; nareszcie umieściwszy w woreczku od zboża, i zawiązawszy go sznurkiem, wygniatałem pomiędzy dwoma rozgrzanemi kamieniami. Tym sposobem otrzymało się przeszło pół kwarty tłuszczu, nieco wsiąkło w worek, a trochę się rozlało. Tak znowu mogłem przez cztery dni cieszyć się światełkiem mojéj lampy.
Z tém wszystkiem siedzenie na ziemi było mi nieznośném, brak stołu i krzesła wciąż uczuć się dawał, a nie wiedziałem jak mu zaradzić. O nogi mniejsza, te można było zrobić z gałęzi, ale zkąd wziąść deski, wszakże jéj nożem nie wystrugam.
A gdybyś uplotł sobie płyty na stół i krzesło z pręcia, koszykarską robotą? Pomysł wcale nie zły, trzeba go tylko wykonać. Natychmiast naciąłem gałązek z drzewka nieco do wierzby podobnego, zacząłem pleść, a po kilku próbach udało się sklecić upragnioną płytę. Wkopawszy cztery gałęzie równéj wysokości w ziemię, umieściłem na nich płytę i przymocowałem ją spodem włóknem pizangowém.
Teraz należało zrobić stołek przenośny. Namęczyłem się nad nim krwawo, nie umiejąc sobie zaradzić. Nareszcie wybrawszy cztery równe paliki, powiązałem je poprzeczkami z gałęzi u góry i dołu; tak powstało rusztowanie, na którém położyłem płytę.
Mając stół i krzesło, mogłem zasiąść sobie po europejsku przy lampie do wieczerzy, i w istocie niepodobna wypowiedzieć z jakiém ukontentowaniem to zrobiłem. Ręczę, że Alexander Wielki nie z większą uciechą zasiadł na Daryuszowym tronie.
Zaledwie słoty minęły, a już wyspa przybrała się w szatę prześlicznéj zieloności, lasy okryły się świeżym liściem, łąki świeżemi trawami, powietrze nabrało balsamicznego zapachu, wezbrane strumienie powróciły do swych łożysk, a roje ptastwa znowu napełniły bór wesołym gwarem. I mnie téż tęsknota opuściła, a na widok odradzającéj się wiosny i dusza odżyła, i nadzieja wstąpiła w serce.
Gospodarz, rolnik, posiadacz tak znakomitych obszarów ziemi, nie mógł gnuśnieć w bezczynności, trzeba było pomyśleć o wysianiu... trzech kwaterek jęczmienia, to nie żarty grunt pod niego uprawić.
Zabrawszy więc motykę, łopatę, łuk i strzały, wpakowawszy kosz na plecy, osłonięty parasolem, wyelegantowany w leśny kostium, puściłem się w drogę do owéj pięknéj doliny, przed zimą odkrytéj. Rozważywszy dobrze jéj położenie, udałem się drogą daleko bliższą wprost przez las.
Zapomniałem powiedzieć, że w ciągu zimy, a osobliwie téż przy jéj schyłku, zupełnie mięsa mi brakowało. Zające gdzieś się pokryły, o kozach ani słychu, ptaki wyniosły się w inne strony, jedném słowem odbyłem post bardzo ścisły, i wyglądałem jak niedźwiedź na wiosnę. W końcu żyłem tylko gotowaną kukurydzą, któréj miałem zapas i mlekiem: kozy mało go dawały, nie mając paszy dostatecznéj, a i tą trochą musiałem dzielić się z koźlętami. Otóż na drugą zimę postanowiłem przygotować zapas solonego mięsa, powiększyć moją trzódkę, aby czasem z niéj można wybrać na rzez koźlątko, a nareszcie postarać się o zapas tłuszczu.
Po trzygodzinnéj wędrówce, przybyłem do miejsca przeznaczenia. Nic się nie zmieniło od czasu ostatniego mego tutaj pobytu, na dachu chatki tylko liście pogniły, ale zaraz zastąpiłem je świeżemi, i miałem przewyborne letnie mieszkanie.
Całe południe poświęciłem próżniactwu; jutro, myślałem sobie, wezmę się do pracy, a dziś trzeba użyć wiosny. I jak chłopiec piętnastoletni, uganiałem się za motylami, zrywałem kwiaty, plotłem wieńce, i nareszcie użyłem kąpieli w czystéj jak kryształ rzece, która mi posłużyła doskonale. Oczyszczona skóra z zimowych wyziewów, stała się elastyczną, a członki dziwnéj nabrały giętkości.
Przepędziwszy przyjemnie noc w moim pałacyku, wziąłem się na drugi dzień do uprawy roli. Zdawało się, że to będzie łatwa robota, a tymczasem trzeba było nad nią dobrze się napocić. Najprzód należało ściąć trawę, korzenie jéj powydobywać, ażeby chwast zasiewu nie głuszył, a dopiero potém ryć ziemię. W ten sposób pracując, w dwóch dniach oczyściłem kilkanaście sążni przepysznego czarnego gruntu, zasiałem a raczéj zasadziłem w nim jęczmień, robiąc co trzy cale dołek i kładąc weń ziarnka; poczém zarównałem wszystko przydeptując z lekka.
Że jeszcze spory kawałek ziemi wolnéj pozostał, zasadziłem na niéj kilkanaście flanców melona, w dołkach umyślnie nieco głębiéj dla utrzymania wilgoci i zachrony od wiatru wykopanych. Ukończywszy te roboty, ogrodziłem pólko płotkiem z żerdek bambusowych, powtykanych nakrzyż w ziemię, ażeby zasiewu zające antylskie albo kozy nie zniszczyły.
Nad wieczorem poszedłem ku bliskim skalistym wzgórzom, chcąc obejrzeć znak przed zimą zrobiony, ale inna okoliczność całkiem zajęła mą uwagę. Pomiędzy skałami a wąwozem wiła się drożyna jakby wydeptana. Przyglądając się uważnie téj ścieżce, dostrzegłem liczne ślady kóz; widać więc że tędy przechodziły na sąsiednią dolinę. Widok tych tropów, naprowadził mię na myśl urządzenia pułapki: miałem wprawdzie w domu cztery kozy i kozła, ale w czasie zimowym brak mięsa dotkliwie uczuwać się dawał. Zwierzęta te pierzchliwe, były bardzo trudne do podejścia: nieraz chcąc je ustrzelić, musiałem pełznąć ku nim na brzuchu, kryjąc się za krzakami i to pod wiatr, bo poczuwszy mię węchem z daleka, natychmiast uciekły. O schwyceniu zaś żywcem niepodobna było marzyć. Raz tylko puściłem się za jedną, lecz mimo wysilenia, nie mogłem jéj doścignąć. Dawno już więc rozmyślałem nad urządzeniem pułapki, ale brakowało mi konceptu.
Dzisiaj spostrzegłszy wązką ścieżkę między skalistemi ścianami, znalazłem bardzo dogodne na ten cel miejsce; trzeba było tylko dość głęboki dół wykopać, przykryć go gałęziami dla niepoznaki, i tym sposobem kozy chwytać. Ile namęczyłem się aby tego dokonać, nikt nie uwierzy: grunt to był twardy i kamienisty, a ja żadnych nie posiadałem do kopania narzędzi; ale praca i wytrwałość zwalczy największe przeszkody. Kilkakrotnie rozpoczynałem i porzucałem znowu kopanie; nareszcie po pięciu dniach niewypowiedzianych trudów, zrobiłem dół przeszło na sążeń głęboki, a do dwóch łokci średnicy mający. Zagłębieniu temu dałem szerokość większą od dołu jak od góry; ażeby kozy wyskakiwać z niego nie mogły. Na wierzchu ułożyłem cieniutkie pręciki bambusowe nakrzyż, tak aby tylko znieść mogły ciężar trawy przykrywającéj te gałązki.
Cztery dni przeszły w daremném oczekiwaniu, nareszcie piątéj nocy znalazłem młodą kózkę w dole. Spuściłem się na dno i powiązawszy nogi, z trudnością wywindowałem na wierzch moją zdobycz. Koza była nadzwyczaj trwożliwa, drżała mi w ręku. Zaniosłem ją do chatki i za ogrodzenie wpuściłem. Przez dwa dni nie dostała nic jeść, trzeciego złagodniała w skutek postu, i jadła z ochotą trawę podawaną jéj ręką.
W ten sposób w ciągu tygodnia złapałem jeszcze dwie kozy i koźlątko, w parę dni zaś potém wpadł duży i stary kozieł do pułapki. Obawiałem się zleźć do niego do dołu, bo rył ziemię racicami i groźnie łbem wstrząsał, spoglądając na mnie. Z chęcią wyrzekłbym się téj zdobyczy, lecz jak ją wypuścić z więzienia. Wreszcie spuściłem nogi chcąc zleźć, ale kozioł skoczył ku mnie z nadstawionemi rogami, tak iż tylko przez prędkie cofnięcie się uniknąłem uderzenia.
Wtém przyszło mi do głowy, żeby go głodem ukorzyć. Przez trzy dni zostawiłem mego panicza w dole, czwartego z rana leżał osowiały na ziemi, porzuciwszy nieprzyjacielskie zamysły. Dał się związać nie robiąc najmniejszego oporu, ale był tak ciężki, że go zaledwie do zagrody zawlokłem i przywiązałem przy innych kozach.
Miałem więc teraz trzodkę z dziesięciu kóz złożoną, licząc pozostałe w domu, należało ją tylko przetransportować do zamku, dokąd nazajutrz umyśliłem wrócić.
Powiązawszy kozy za rogi i trzymając w ręku sznur, poganiałem mą trzódkę prętem, która szła dosyć powolnie. Przebywszy dolinę, na krańcu lasu rozłożyłam się na południowy wypoczynek, lecz pędzenie i zaganianie kóz tak mię zmęczyło, że nie mając zresztą potrzeby tak bardzo spieszyć się do domu, postanowiłem tu noc przepędzić. Przywiązałem więc kozy do drzew, a sam zająłem się szukaniem żywności.
Były wprawdzie rośliny bananowe w pobliżu, lecz chciałem uraczyć się kawałkiem mięsa i ostrygami, dlatego puściłem się przez bliskie pagórki nad brzeg morza; dostawszy się na szczyt, ujrzałem go wprawdzie, lecz w odległości trzech ćwierci mili. Mimo nużącego upału odważyłem się na odbycie téj drogi, témbardziéj, że nęciła mię dawno nie używana kąpiel morska. Jakoż przyszedłszy nad brzeg, znalazłem dość ostryg i orzeźwiłem się niemi, ale przez całą drogę ani zająca, ani ptaków nie spostrzegłem.
Po kąpieli i odpoczynku należało wrócić do kóz, lecz chęć dostania mięsa kusiła mię aby tu zabawić do wieczora i doczekać się nocnych wycieczek szyldkretów na ląd. Wszak kozy mają dość trawy i wodę tuż przy sobie, zwierząt drapieżnych na wyspie nie ma, a więc im się nic złego stać nie może, choćby mi tutaj przyszło przenocować.
Wieczór był prześliczny, zaraz po zachodzie zajaśniało gwiazd miliony na niebie. Kto nie był w krajach podzwrotnikowych, wyobrażenia mieć nie może świetności tamtejszego nieba: zdaje się że iskrzące dyjamenty pokrywają przecudny szafir, a gwiazd nierównie więcéj w tém przejrzystém powietrzu dostrzedz można, aniżeli na naszym smutnym i bladym widnokręgu.
Leżąc na wznak i wpatrując się w niebo, czekałem rychło żółwie zaczną z morza wyłazić dla obejrzenia gniazd swoich: lecz nagle jakiś czerwony blask okrył zachodnią część nieba. Zerwałem się przestraszony: byłżeby to blask księżyca? nie, to wyraźnie łuna. Czy jaki palący się okręt zagnały wiatry na zachodni brzeg wyspy?.. I to nie, bo łuna była zanadto wielką, aby ją mógł wydać palący się statek. Przestrach ogarnął mię niezmierny, miałżeby się las zapalić na wyspie, lecz z czego? wszak burzy nie było wcale, a tylko piorun mógł rozniecić pożar. Byliżby to ludzie?.. Tysiące myśli przeciwnych i krzyżujących się z sobą, przejęło mię niewypowiedzianą trwogą. Z szybkością wiatru puściłem się ku miejscu gdzie zostawiłem kozy, lecz potém strach wybił mi nawet z myśli trzódkę, — Co mi po wszystkiém — szeptałem drżącemi usty, — jeżeli jaki nieprzyjaciel najechał wyspę i podpalił lasy? trzeba co żywo umykać do domu.
I biegłem wciąż, dopóki zmęczenie zupełnie mi sił nie odjęło. Padłem znurzony na ziemię, serce biło mi gwałtownie, a szybki oddech zdawało się że mi pierś rozsadzi. Złapałem téż parę guzów na czole rozbijając się w ciemności o drzewa, a raz wpadłem po pas w wodę, natrafiwszy niespodzianie głęboki potok. Po chwili przyszedłem nieco do siebie. Łuny zakrytéj sklepistym lasem nie było widać. Zacząłem nieco zimniéj rozważać moje położenie.
— Głupcze — zawołałem wreszcie sam do siebie, — i czegoż uciekasz? czy cię kto goni? czyś widział nieprzyjaciela? Czy zresztą nie pamiętasz że Opatrzność czuwa nad tobą, a bez Jéj woli włos z głowy ci nie spadnie? Dlaczegóż nie polecisz się opiece Boskiéj, i nie wracasz spokojnie do domu? Strach to najgorszy doradca, zamącony nim umysł nie zdoła przedsięwziąść odpowiednich środków ostrożności, tylko pędzi na oślep w manowce; nie wiedząc sam co robi. Rozważ wszystko dobrze: wszak ogień mógł powstać w trawach skutkiem ciągłych upałów, gdzie lada iskra może wzniecić pożar.
— To prawda — odpowiedziałem, — ale zkądże się ta iskra wzięła?
Ale porzuciwszy na chwilę trapiące myśli, ukląkłem i zacząłem się modlić. To mię pokrzepiło, i wlało męztwo w serce. Uspokojony wdrapałem się na drzewo, i przepędziłem na nim noc tę okropną.
Na drugi dzień obudziwszy się, spostrzegłem że jestem w nieznanéj okolicy lasu. Napróżno usiłowałem sobie przypomnieć jakie drzewo znajome, pamiętałem tylko, że wczoraj biegłem ku wschodowi; chcąc więc dostać się napowrót w miejsca znajome, trzeba było kierować się na zachód. Mimo śpiesznego pochodu, dopiero w trzy godziny ujrzałem wzgórza wczoraj opuszczone; przestrzeń tę w nocy przebyłem w godzinie, bo téż strach dodawał mi skrzydeł.
Napróżno z najwyższego pagórka upatrywałem śladów pożaru, nic nie było widać, zapuszczać się zaś bliżéj dla wyśledzenia przyczyny, nie miałem odwagi; trzeba było do kóz powrócić. Znalazłem je w wczorajszém stanowisku, ale kozieł zerwał się i uciekł, znać go pożar wystraszył tak jak mnie.
Zabrawszy pozostałą trzodkę, ruszyłem przez las ku mojemu zamkowi, gdzie téż szczęśliwie przed zapadnięciem nocy przybyłem.
Po szesnasto-dniowéj nieobecności, zastałem w domu wszystko w należytym porządku, koźlęta podrosły, a kozy sporo dawały mleka. Wnet poznały się i przyjaźniły z nowemi swemi towarzyszkami, a nikt nie uwierzy z jaką przyjemnością przypatrywałem się mojéj licznéj trzodzie.
— To wcale nie mądrze mój Robinsonie — rzekłem z nieukontentowaniem, — miałeś grotę bezpieczną, a teraz bez najmniejszéj potrzeby zrobiłeś drugie wyjście, ułatwiając przystęp nieprzyjacielowi.
— Ba, to rzecz najmniejsza, wszak nieprzyjaciół na wyspie nie ma.
— A łuna?
Ach ta łuna sypiać mi nie dawała. Aż dotąd byłem tak spokojny, tak szczęśliwy, a teraz za najmniejszym szelestem zrywałem się przestraszony... Żyć w ciągłéj trwodze, to rzecz bardzo nieprzyjemna. Wprawdzie miałem ufność w opiece Boskiéj ale jak to mówią: strzeżonego Pau Bóg strzeże, więc téż otwór jak mogłem założyłem napowrót kamieniami.
Ponieważ opuncye nie mogły rozróść się tak prędko, a przywiązane do drzew kozy jakoś mi smutniały utraciwszy nagle wolność, zamierzyłem więc zrobić dla nich ogrodzenie tymczasowe z bambusowych tyczek. Nowa wycieczka po nie do letniego mieszkania pocieszyła moje serce, gdyż jęczmień zazieleniał się ładnie, a melony przyjęły. Z powrotem nazbierałem do plecnego kosza dużo kukurydzy, zamierzając często chodzić po nią, aby dostateczny zapas uzbierać na zimę.
Szło o to tylko, w czém ją przechować, bo w czasie pory deszczowéj w jaskini było dość wilgotno, i ziarno mogło uledz zepsuciu. Wyrobiłem więc kilka wielkich naczyń glinianych w kształcie wiader, wysuszyłem je na słońcu. Po wypaleniu pokazało się, że są lubo niezgrabne, ale mocne. Dorobiłem do nich pokrywy.
Zbieraną kukurydzę wykruszoną z kolb, a wysuszoną dobrze na słońcu, zachowywałem w naczyniach w korytarzu groty. Podczas tych zatrudnień wychodziłem często na polowanie, tak dla żywności, jako téż dla przysposobienia na zimę zapasu mięsa, skór i tłuszczu. Łowy nie bywały osobliwe, najczęściéj strzelałem ptaki, mniéj zajęcy, a najmniéj kóz, bo chcąc na nie polować, trzeba było zawsze cały dzień odłożyć, a mimo to nieraz wracało się z próżnemi rękoma. Zabiwszy kozę, oddzieliłem najtroskliwiéj najmniejszy kawałek łoju, a wytopiwszy go, zlewałem do naczynia glinianego.
Z zajęcy daleko mniéj bywało. Ani jednego ani drugiego tłuszczu nie mogłem używać na okrasę, bo miały woń nieprzyjemną, a nawet odrażającą.
Jednego dnia przyszło mi na myśl sprobować, czy nie potrafię zrobić masła. Kozy dawały tak dużo mleka, że nieraz psuło się. O maślnicy z drzewa marzyć nie można było, ale za to zrobiłem ją z gliny. Bijak należało z drzewa wyciąć, lecz nie miałem na to deseczki. Wyrobiłem ją z kory twardego drzewa, powycinawszy nożem otwory i zamocowawszy w środku kijek bambusowy. Następnie przez parę dni zbierałem śmietankę, a gdy jéj miałem sporo, przystąpiłem do roboty, która nadspodziewnie się udała. Otrzymałem dość dużą bryłkę masła. Smak jednak miało nieprzyjemny, oddający się wonią kozią, ale po przetopieniu znacznie się polepszyło, nie różniąc się wiele od krowiego.
Od tego czasu często robiłem masło, płócząc je starannie i soląc, a potém przetapiając do kuchennego użytku. Z pozostałego mleka kwaśnego, po zagotowaniu tworzył się twaróg; nie było go wczém wycisnąć na sér, i zmarnował się w części.
Trzeba mi koniecznie płótna, ale zkąd go wziąść. Nakoniec zrobiłem rodzaj tkaniny z włókien pizangu; niewielki ten płat kosztował mię parę dni mozolnéj pracy, bo nie mając wyobrażenia o warsztacie tkackim, przekładałem pojedyncze sznurki osnowy, poprzecznym szpagatem. Plątało się to często, ale przecież w końcu był worek jaki taki do wyciskania sera.
Od czasu do czasu zebrawszy nieco mleka, robiłem ser, ale mimo wielkiéj chęci, spróbowałem tylko raz mały kawałek, a resztę suszyłem i chowałem na zapas zimowy.
Oprócz tego nie mało czasu zajmowało mi przygotowanie drzewa opałowego, którego brak w zeszłym roku tak mi dotkliwie uczuć się dawał. Uragany jesienne nałamały w lesie mnóstwo drzew, gdybym miał siekierę, zbiór byłby łatwy, ale w braku wszelkich narzędzi musiałem je wyłamywać, dopomagając sobie w téj pracy biednym wysłużonym nożem. Uzbierało się jednak sporo suszu; znosiłem go w powrozie na plecach i układałem pod sklepieniem jaskini jakby ściankę, mogącą mię zasłaniać od wiatru.
Zbyteczne znów kozie mięso soliłem w wielkich garnkach, trzymając w piwnicy; lecz i tę musiałem jeszcze o parę łokci pogłębić, bo gorąco mimo przykrycia starannego wielką kupą gałęzi, przeciskało się, i raz kilkadziesiąt funtów nadpsutego mięsa wyrzucić musiałem.
Na tych robotach zeszło lato; czas było pomyśleć o żniwie. Wybrałem się na folwark (tak bowiem nazywałem moje letnie mieszkanie). Zboże dostało już zupełnie. Zebrałem pięć sporych snopów jęczmienia; melonów było przeszło sto, mogłem się niemi raczyć do woli, ale wnet pokazała się niepraktyczność uprawiania ich w tém miejscu. Nie mogłem zabrać więcéj na raz do kosza jak pięć, a zatém na samo przenoszenie potrzeba było dwadzieścia dni czasu, licząc dwa na każde przejście tam i napowrot.
Na przyszły rok da Bóg doczekać, urządzę sobie ogródek przy jaskini, a tymczasem trzeba się bez nich obejść; że téż to dawniéj tego nie przewidziałem. I zostały się na pastwę ptakom, bo zabrałem ich tylko dziesięć w czasie przenoszenia zboża z folwarku do zamku, w dwóch wycieczkach w tym celu zrobionych.
Związawszy dwa kije w kształcie cepów, zacząłem młócić zboże, ale pozostawało go jeszcze dosyć w kłosach. Ponieważ zbiór nie był tak wielkim, można więc było wykruszyć kłosy w ręku, co téż i zrobiłem. Według przypuszczeń moich mogło być ziarna przeszło dziewięć kwart; zachowałem je troskliwie do przyszłorocznego wysiewu.
Nareszcie widząc że lada dzień nadejdzie pora deszczów, gdyż już kiedy niekiedy przechodziły, zabrałem się do zaopatrzenia mieszkania. Część jaskini zagrodziłem od pola tyczkami bambusowemi, pozawieszawszy na nich liście kokosowe jak firanki; następnie zrobiłem rusztowanie z powiązanych lasek bambusowych, podobne do tego jak przy stołku; podawałem kilkanaście poprzeczek, a na nie nasłałem słomy, na wierzch zaś delikatnego mchu. Wszystko to pokryłem pozszywanemi skórkami zajęcy. Z kozich skór zrobiło się kołdrę i poduszkę mchem wypchaną, a tak miałem królewskie posłanie, i pierwszy raz od przybycia na wyspę łóżko.
Nadeszła téż i rocznica druga przybycia mego na wyspę. Spędziłem ją na poście, rozpamiętywaniu i modlitwach. Smutny to bywał dzień dla mnie: przez cały rok zatrudniony robotą przelotnie tylko czasami myślałem o mojém położeniu, ale w ten dzień poświęcony Bogu i wspomnieniom, całe me położenie i przeszłość w żywych obrazach malowały się w méj wyobraźni. — O mój Boże! już od dwóch lat nie słyszałem ludzkiéj mowy, od siedmiu nie widziałem drogich rodziców, czy téż jeszcze żyją?..
Wnet zawyły wściekłe uragany: pora ta roku była dla mnie najnieznośniejszą. Deszcze lały jak z kadzi, nieraz po całych dniach. Pioruny biły tak gęsto i silnie, że burze europejskie można uważać za dziecinną igraszkę, w porównaniu do nawałnic antylskich. Za lada wstrząśnieniem wiatru, przychodziło mi na pamięć trzęsienie ziemi, i nieraz w nocy uciekałem do stajenki, lękając się zburzenia jaskini. Gwałtowności wichru niepodobna opisać, dość powiedzieć, że niekiedy wyrywał drzewa z korzeniami, a raz zerwał dach z méj stajenki i z wielką trudnością zdołałem ją naprawić.
Październik i listopad były to najburzliwsze miesiące z całego roku. W połowie grudnia zaczynało się wypogadzać, a około nowego roku ustalał się czas piękny. W pierwszym tylko roku mego pobytu, słota przeciągnęła się do połowy stycznia. W maju zwykle przez parę tygodni przechodziły rzęsiste deszcze, a zresztą przez cały rok ani chmurki na niebie.
Przez zimę trudniłem się wyplataniem koszów, przysposobiwszy sobie dosyć pręcia w jesieni. Potrzebne mi one były do przechowania przyszłych zbiorów zboża. Nadto pracowałem nad naczyniami glinianemi, w czém nabyłem nie małéj wprawy, i wyroby moje miały już daleko zgrabniejszą formę jak pierwiastkowe. Naczynia te miały służyć także na zachowanie spiżarnianych zapasów.
Mój Boże, kiedy nieraz zastanawiałem się nad moją pracą, przychodziło mi na myśl, jakiém jest dobrodziejstwem społeczeństwo ludzkie i podział pracy. W krajach ucywilizowanych wszyscy wzajem pracują dla siebie. Gospodarze wiejscy trudnią się dostarczaniem żywności, rzemieślnicy sporządzają odzież, sprzęty i narzędzia potrzebne do rozmaitych rękodzieł; inni stawiają domy, budują mosty, biją drogi: tymczasem ja wszystko sam sobie musiałem robić, tracąc na to tak wiele czasu, że całoroczna praca ledwie wystarczała na utrzymanie życia. Cały przeszły rok na czémże mi zeszedł, oto na obmyśleniu środków ubrania się i życia, a przecież nie mogę sobie czynić wyrzutów żebym był leniwym i czas tracił daremnie. W samotności dopiero i w ciężkim znoju przyszły mi te uwagi do głowy, dawniéj nigdy o tém nie pomyślałem, i nie umiałem cenić pożytków osiąganych przez ludzi z wspólnego życia.
Zaraz na początku wiosny wziąłem się do przygotowania ziemi pod zasiew. W zeszłym roku było to łatwo, bo szło tylko o niewielki kawałek ziemi, ale w tym trzeba było sześć razy tyle gruntu oczyścić i skopać. Rolę uprawiłem zeszłorocznym sposobem, lecz odstępowała mię odwaga na myśl, że na przyszły rok nierównie większa oczekiwała mię praca. Dwa tygodnie zeszło na téj robocie, przy pomocy łopaty byłbym ją za cztery dni skończył.
Z zasiewem potrzeba było wstrzymać się czas niejaki, bo dopiero w połowie maja padały deszcze. Gdybym miał wcześniéj przygotowany grunt pod uprawę, mógłbym zasiewać dwa razy: raz w końcu grudnia, zbierając w drugiéj połowie kwietnia, drugi raz siejąc na początku maja, a kończąc żniwa we wrześniu. Tym razem spóźniwszy się z uprawą roli, musiałem poprzestać na jednym zbiorze, lecz i ten mi aż nadto wystarczał.
Pole przygotowane pod zasiew ogrodziłem dokoła płotkiem bambusowym i to mi parę tygodni czasu zajęło; mniejsza o pracę i czas, żeby tylko zabezpieczyć zbiór od kóz i zajęcy.
Nakoniec kiedy nadeszła stosowna chwila, zasiałem jęczmień, a majowe deszcze tak dzielny skutek wywarły, że w parę tygodni potém rola pokryła się prześliczną zielonością.
Oprócz tego obok jaskini zasiałem spory kawałek pola kukurydzą, żeby po nią do lasu nie chodzić.
— Mój panie gospodarzu! — rzekłem do siebie ukończywszy roboty w polu, — teraz trzeba się wziąść do młyna; wszakże jęczmienia gryść nie będziesz, cóż ci po nim jeżeli mąki zrobić nie potrafisz? nie przyjdzie to tak łatwo, ale każdy początek jest trudny: przy pomocy Boskiéj jakoś to pójdzie.
O żarnach, a tém bardziéj o młynku ani marzyć, bo czémże je zrobię; trzeba więc poprzestać na stępach, jakich murzyni używają do otłukiwania jagieł.
W wycieczkach moich oddawna zauważyłem pień grubego drzewa, złamanego przeszłorocznym wichrem: z niego przy pomocy siekiery mogła być doskonała stępa, lecz w braku tych narzędzi czémże ją zrobić? czém obciąć grube korzenie przytrzymujące go w ziemi? czémże wreszcie wydrążyć zagłębienie?
Nareszcie przyszło mi do głowy wytlić środek ogniem. Wziąłem się natychmiast do pracy: najprzód poopalałem korzenie, następnie z wielkiém wysileniem przytoczyłem pień do mego mieszkania, a nareszcie z niemniejszym mozołem udało mi się wypalić. Wydrążenie miało dostateczną głębokość, ale było nierówne i tak zaczernione, iż straciłem nadzieję, ażebym kiedy mógł otrzymać mąkę białą. Z tłuczkiem poszło łatwiéj: znalazł się na dnie strumienia kamień podłużny zaokrąglony przez długie działanie fali. Wprawiwszy go w rozszczepioną gałąź, skrępowałem silnie łykami; teraz już tylko pozostawało sprobować, czy się zboże tłuc będzie.
Dobrze wysuszoną kukurydzę wrzuciwszy do wydrążonego pnia, począłem tłuc z całéj siły, lecz ziarna twarde i okrągłe, wyskakiwały za każdém uderzeniem. Aby temu zaradzić, uciąłem liść bananowy, a przebiwszy w samym środku otwór, przesadziłem przez niego tłuczek. Teraz ziarna nie mogły się rozpryskiwać, a gdy po godzinie nieprzerwanéj pracy wybrałem mąkę kukurydzaną, rozśmiałem się serdecznie, gdyż była czarna jak sadze.
Trzeba było na to coś poradzić: wprawdzie węgiel drzewny nie jest trucizną, ale nie bardzo przyjemnie jeść kaszę albo chleb z tą czarną przyprawą. Zabrałem się zatem do wyskrobywania nożem zwęglonych ścian stępy, i po trzech dniach oczyściłem je nieźle. Tym razem kukurydza wydała kaszę dość czystą, pomieszaną z mąką i otrębami. Natychmiast wstawiłem ją w garnek, ugotowałem, a okrasiwszy przetopioném koziém masłem, z wielkim apetytem i zadowoleniem spożyłem. Zapewne żaden wytworniś angielski niebyłby jéj wziął w usta, ale mnie smakowała przewybornie.
Do żniw jeszcze miałem parę miesięcy czasu; trzeba było z niego korzystać i zająć się polowaniem, ażeby nie narazić się jak w zeszłym roku na brak mięsa. Z tém wszystkiém i polowanie nie przyda się na nic, jeżeli nie wymyślę jakiegoś lepszego sposobu przechowywania mięsa, gdyż solenie samo nie zabezpieczało go dostatecznie od zepsucia.
Najpraktyczniéj byłoby suszyć je na słońcu, podobnie jak robią murzyni, ale nie wiedziałem dobrze tego sposobu; wędzenie znów było mi doskonale znajome, ale nie było komina. Upatrując miejsca stosownego na jego zbudowanie, znalazłem dość głęboką, a prawie prostopadłą szparę w skale sterczącéj nad grotą; trzeba było tylko z boku zaprawić otwór, ażeby się dym nie rozpraszał. Jakoż i to powiodło mi się wcale nieźle. Z drabinki powiązanéj z gałęzi zrobiłem rodzaj rusztowania, potém pozaprawiałem poprzeczkami drewnianemi szczelinę, a następnie zagrodziłem je chrustem nakształt płotu; nareszcie wdrapawszy się jak kominiarz do środka, zarzuciłem chruścianą ściankę gliną, ażeby ją zabezpieczyć od ognia.
Ubite kozy obdarłszy ze skóry, krajałem w cienkie pasy: mięsistsze części macerowały się w soli, cieńsze zaś płaty szły od razu do komina, jak tylko nieco na słońcu obeschły: mięso w ten sposób przyrządzone, miało smak podobny do świeżego, a daleko lepszy, aniżeli solone. Przed gotowaniem zwykle moczyłem je w wodzie, przez co nabierało soczystości. Już téż i czas żniwa był nie daleki. Jednego ranka wybrałem się na folwark zobaczyć czy prędko można je będzie rozpocząć. Bezpieczny o kozy i zające, szedłem przypatrzeć się moim skarbom, ale któż opisze moje przerażenie, kiedy za zbliżeniem się ujrzałem wylatującą chmarę ptastwa z pola jęczmieniem zasianego.
— Ach niegodziwe żarłoki! — zawołałem z gniewem — czy to ja dla was sieję?!.. bardzo dużo mam zboża, żebyście mi go jeszcze wyjadały nicponie!
Ptaki odleciały, ale nie daleko posiadały na bliskich drzewach, jakby oczekując kiedy będę łaskaw wynieść się ażeby mogły wrócić. Na nieszczęście nie mogłem wyświadczyć im téj grzeczności; przeciwnie, wymierzywszy strzałę, najbliższego pustoszyciela cudzego dobra położyłem trupem. To jednak nie zrobiło na reszcie najmniejszego wrażenia, gdyż natychmiast jak tylko oddaliłem się na próbę o kilkadziesiąt kroków, spadła cała banda na pole.
Ubiłem jeszcze kilka tych rabusiów, a zrzekając się z nich pieczeni, porozwieszałem złoczyńców na wysokich tykach dokoła pola, dla odstraszenia innych. Jakoż powiodło mi się doskonale, gdyż ani jeden nie poważył się najeżdżać pól moich, a nawet zupełnie tę część wyspy opuściły. Kłosy już prawie podojrzewały, za tydzień można było wziąść się do żniwa.
Powróciłem do domu, ażeby wprzódy skończyć z kukurydzą, która także już doszła. Zbierać ją było mi bardzo łatwo, gdyż łodygi bez trudu dają się nożem przecinać, udała mi się wybornie. Łodygi dochodziły do pięciu łokci wysokości, a każda po kilka kolb dźwigała, w jednéj zaś mogło być najmniéj dwieście ziarn. Zebrałem je szczęśliwie, a nie mając czasu obrywać, zostawiłem to na późniéj, spiesząc się do jęczmienia.
Oj, napracowałem się téż nad żniwem, prawdziwie w pocie czoła. Niczém trudy żniwiarzy angielskich, na które zawsze tak wyrzekali. Każdy z nich był magnatem w porównaniu mnie nieboraka. Oni mieli sierpy, a ja musiałem nożem cały zbiór sprzątać, nie biorąc na raz jak kilkanaście zdziebeł. Koniec końców że zebranie czterdziestu snopów, mimo niezmiernéj pilności w robocie, kosztowało mię tydzień czasu.
Po sprowadzeniu zboża do domu i wymłóceniu, nie zebrałem więcéj jak dobory korzec. Zbiór byłby niezawodnie daleko lepszy gdyby nie ptaki, które niezawodnie zjadły mi połowę zboża. Umyśliłem na przyszły rok powetować téj klęski, wysiewając trzy czwarte całego zbioru; a w tym roku obejść się bez chleba, poprzestając na kukurydzy.
Téj miałem podostatkiem. Po wyłuszczeniu kolb, napełniłem ziarnem pięć wielkich koszów i jeszcze nieco pozostało na natychmiastowy użytek. Liście i łodygi kukurydzane, oraz słoma jęczmienna przydały mi się bardzo na pożywienie zimowe dla kóz.
Zanim deszcze jesienne nadeszły, skopałem pole kukurydzy ażeby na niém w końcu grudnia zasiać jęczmień, gdyż pragnąc coprędzéj skosztować chleba, miałem zamiar w przyszłym roku dwa razy zbierać.
Pora deszczów zbliżała się szybkim krokiem. Ukończywszy zbiory, korzystałem z kilkunastu dni pięknych, dla przysposobienia zapasów drzewa na opał, i zdołałem to przed nadejściem zimy uskutecznić.
Czas upływał mi nadzwyczaj szybko; anim się spostrzegł kiedy nadeszła trzecia rocznica rozbicia się naszego statku. Obchodziłem ją postem i rozmyślaniem jak poprzednią, a w parę dni potém gwałtowny uragan, wyjący przez kilkanaście godzin bez przerwy, oznajmił rozpoczęcie się ośmio lub dziesięcio tygodniowych nudów, na jakie w czasie zimowéj pory byłem skazany.
Po uskutecznieniu zasiewów grudniowych, umyśliłem wybrać się na dłuższą wędrówkę po wyspie. Od owéj nocy, gdy łuna pochodząca z nieznanéj przyczyny nabawiła mię trwogi, upłynęło już półtora roku, a przez ten czas nigdzie nie wychodziłem jak do mego folwarku. Najprzód mnogość zatrudnienia trzymała mię wciąż w domu, a powtóre, co ze wstydem wyznaję, bojaźń tak mię opanowała, że nie śmiałam zapuszczać się w odleglejsze strony wyspy.
Zaopatrzywszy się jak zwykle w rozmaite przybory, rozpocząłem wycieczkę mającą potrwać sześć do ośmiu dni, lecz zupełnie w odmiennym jak dotąd kierunku. Wszystkie poprzednie przechadzki ograniczały się na wschodnio–południowéj części wyspy, ale północ i zachód zupełnie były mi nieznane; raz przecież należało poznać i tamte okolice.
Przebywszy duży kawał lasu dotykającego doliny zamieszkanéj przezemnie, wydostałem się na równinę zakończoną pasmem pagórków dosyć wysokich. Wdrapałem się na najwyższy, zachodzący przylądkiem w morze. U stóp jego płynęła dość głęboka rzeczka, mająca tutaj swe ujście; przypływ morza zwiększył znacznie jéj głębią tworząc zatokę: należało zatém zaczekać aż opadnie, ażeby dostać się na drugi brzeg; długi czas siedząc nad wodą, przypatrywałem się mnóstwu ryb płynących w górę rzeki, którą zapewne miały opuścić dopiero wtedy, gdy morze zacznie opadać. Wyborne to było miejsce do ich połowu, i postanowiłem natychmiast po powrocie przyjść tu z moją siecią, dotąd jeszcze nieużywaną. Kiedy wody dostatecznie opadły, zdjąłem suknie, a zwinąwszy je w tłomoczek i umieściwszy na głowie, przebyłem rzekę brodząc po pas i stanąłem na drugim brzegu szczęśliwie; poczém ubrawszy się, ruszyłem daléj.
Okolica w tych stronach była bardzo nieurodzajna, częścią pagórkowata, w części skalista. Mroczyło się na dobre, bo już przed chwilą słońce zapadło w morze, trzeba się zabrać do noclegu, podług zwyczaju na pierwszém lepszém drzewie; jakoż znalazłszy dosyć wygodne legowisko pomiędzy rozłożystemi gałęziami, wkrótce zasnąłem.
Na drugi dzień rano posiliwszy się, lekki i wesoły ruszyłem w dalszą podróż. Około południa udało mi się ubić jakiegoś dużego ptaka z gatunku cietrzewi, który upieczony na rożnie, miał bardzo delikatne mięso. Kilka łyków wody, a na wety złocisty ananas, dopełniły obiadu. Przedrzémałem się nieco podczas największego gorąca, a potém daléj marsz! marsz! panie Robinsonie, niewypada wracać, dopóki nie zwiedzisz w całéj rozciągłości twego królestwa i nie dojdziesz do piramidy kamiennéj, ułożonej przed dwoma laty na znak kresu poprzedniéj wycieczki.
Nad wieczorem dostałem się na obszerną równinę przyległą lasowi z którego przed chwilą wyszedłem: była ona w części zarosła trawą, ale nad samym brzegiem morza rozciągał się duży kawał miałkim i wilgotnym piaskiem pokryty. Zdawało mi się że niedaleko od morza spostrzegam żółwie gniazdo, a ponieważ żołądek domagał się wieczerzy, tam jéj szukać postanowiłem.
Idę naprzód prędkim krokiem, gdy, wtém!.. spostrzegam na piasku wyraźny ślad... nogi ludzkiéj. Myślicie może czytelnicy, że zostając trzy lata przeszło w samotności, ucieszyłem się niezmiernie widząc ten znak bytności ludzi na wyspie?.. Gdzież tam... przeciwnie... przestrach największy mię ogarnął... Wiadomo mi było, że na wyspach morza Karaibskiego, mieszkają dzicy ludożercy. Jak gromem rażony, stanąłem wpatrując się w ten ślad złowieszczy, drżąc z trwogi i rzucając dokoła trwożliwém okiem, czy nie ujrzę lada chwila gromady dzikich, wysuwających się z zarośli. Lecz cisza niczém nie przerwana zaległa okolicę; ośmielony tém wypełznąłem ostrożnie na pobliski pagórek, zkąd można było przejrzeć większy obszar ziemi, lecz i tu nic podejrzanego nie widać. Zbiegłem więc znów nad brzeg morza, śledząc czy więcej nie odkryję śladów, lecz nie napotkałem ich nigdzie.
Nagle, niewymowna, nieprzezwyciężona trwoga opanowała całą moją istotę; przerażenie wstrząsło ciałem, w najokropniejszém pomieszaniu począłem ze wszystkich sił ku domowi uciekać: każde drzewo, każdy krzak brałem za postać ludzką, najmniejszy szelest przerażał mię niewypowiedzianie: przytomność, zimna krew, zastanowienie opuściły mię zupełnie, nie wiedziałem gdzie i jak biegnę. Co się ze mną naówczas działo, tego ani opisać, ani opowiedzieć niepodobna, biegłem jak szalony, opadając nieraz i potykając się co chwila. Nareszcie wyczerpany do najwyższego stopnia, padłem w gęstwinie i w niéj przepędziłem noc pełną męczarni.
Sen zaledwie skleił moje powieki, a już znowu przebudzałem się w obawie, ażeby mię dzicy niespodziewanie nie zeszli; różne okropne myśli zamącały mi głowę. Przypomniałem sobie teraz przeszłoroczną łunę, nie mogącą z czego innego pochodzić, jak z podpalenia wyschłych traw [44] przez Karaibów. To rzecz oczywista, bo pożar sam przez się nie mógł wybuchnąć, a jak już poprzednio wspomniałem, najpiękniejsza pogoda panowała wówczas, a zatém nie powstał od piorunu.
Drugiego dnia przed południem byłem już w domu. Rzuciłem się na posłanie nie myśląc wcale o posiłku, chociaż od wczorajszego obiadu nic oprócz wody nie miałem w ustach. Trwoga odebrała mi apetyt, najdziwaczniejsze myśli snuły się po głowie.
To niepodobna abym trzy lata bawił na wyspie, a nie dostrzegł jéj mieszkańców... nie... nie... przekonany jestem że oprócz mnie ani jeden człowiek nie przebywa na niéj, ale zkądże mógł się znaleźć właściciel nogi? jak przybył bez okrętu, który przecież byłbym ujrzał na morzu. Śladu tego nie wymarzyłem sobie, wszak go wczoraj dotykałem palcami. A czy téż ludożercy nie zostali zapędzeni burzą z oddalonéj ziemi, którą przed parą laty widziałem z wysokiéj góry? może wylądowawszy w téj nieurodzajnéj części wyspy, nie mieli chęci założyć na niéj swych osad... Gdyby im téż przyszło do głowy przybyć tu w wielkiéj liczbie, gdyby mię przypadkiem spotkali... o wtedy z pewnością nie uniknąłbym śmierci... zamordowaliby mię i pożarli... jeżelibym zaś potrafił ukryć się zawczasu w jakim zakątku, wtedy niezawodnie zniszczyliby moje mieszkanie, zabili kozy i spustoszyli pola.
Te i tym podobne myśli trapiły mą duszę. Przez trzy doby nie odważyłem się opuścić na chwilę groty, nie miałem nawet śmiałości pójść wydoić kozy, ale przecież trzeba się było na to zdecydować, bo biedne samki mogły stracić mleko.
Skończywszy tę robotę, nabrałem nieco odwagi i poszedłem na ową wysoką górę, aby się przekonać czy przypadkiem nie zobaczę jakiego statku w pobliskości wyspy; ale obawa czy nadzieja, bo nie wiem jak ją już nazwać, zawiodła mię zupełnie. Powierzchnia morza lśniła się jak zwierciadło, ale na niéj najmniejszéj łódki widać nie było, powróciłem cokolwiek uspokojony.
W parę dni potém puściłem się na zwiedzenie mego folwarku, uzbrojony nową dzidą, łukiem i pełnym kołczanem strzał... ale cóż mi ta broń za bezpieczeństwo dać mogła przeciwko tłumowi dzikich, niezawodnie lepiéj odemnie uzbrojonych? Mimo to pokonałem trwogę i zaszedłem do lasu, oglądając się wszakże na wszystkie strony.
W dolinie znalazłem wszystko w nienaruszonym stanie: jęczmień wzrastał prześlicznie, i można się było spodziewać pięknego urodzaju.
— Ach cóż mi po nim — zawołałem z boleścią, — gdy nie wiem czy go zbiorę; lada dzień horda dzikich Karaibów może wpaść tutaj i obrócić w perzynę zasiewy. O nie! nie! już nie wrócą chwile swobodne dawniejszéj spokojności... nigdy już nie będę szczęśliwy...
Zamiast powrócić do domu, poszedłem raz jeszcze obejrzeć złowieszcze ślady ludzkiéj nogi; myślałem że może przy zapadającym zmroku nie widziałem dobrze, a zresztą zawsze coś ciągnie człowieka, ażeby dokładnie przekonał się o swém nieszczęściu, jak gdyby w męczarni znajdywał jakieś upodobanie.
Miejsce to było dosyć daleko, straciłem cały dzień czasu zanim się tam dostałem, widać że droga od mego mieszkania wprost była daleko krótszą. Słońce już schylało się ku zachodowi, gdy tu zdążyłem. Trzeba więc spostrzeżenia odłożyć na jutro, a tymczasem pomyśleć o noclegu.
Ale gdzie spać, nuż ludożercy nadpłyną i wyśledzą mię tutaj. Przerażony tą myślą wybiegłem na bliski wzgórek ale na morzu nic widać nie było. Uspokojony tém cokolwiek wyszukałem gęste drzewo, i wdrapawszy się bardzo wysoko przywiązany pasem usnąłem.
Natychmiast po przebudzeniu pobiegłem nad brzeg morski wyszukać fatalnego śladu... znalazłem go wkrótce. Był on daleko większy od mojéj stopy, i wyraźnie należał do człowieka, który nigdy obuwia nie miał na nodze, słowem do jakiegoś olbrzymiego Karaiba.
Dreszcz febryczny przebiegł me ciało, nie wiedziałem co począć, bojaźń pozbawiła mię prawie przytomności, a najdziksze myśli przebiegały przez głowę. W pierwszym szale zamyśliłem zburzyć mur otaczający grotę, popsuć całe mieszkanie, rozwalić stajenkę i chatkę na folwarku, poniszczyć ogrodzenia, rozpędzić kozy i spalić zasiew, a to wszystko z obawy aby mię dzicy nie wyśledzili. Zniszczywszy wszelkie ślady zamieszkalności wyspy, mogłem być pewnym bezpieczeństwa.
Nie było tu co robić dłużéj, obejrzałem się wkoło i po za lasem dostrzegłem wynurzającą się z głębi drzew ostro zakończoną skałę, niezbyt tuż przy zamku leżącą. To będzie moja strażnica, pomyślałem sobie, z niéj z łatwością dostrzegę co się dzieje w tém miejscu. Kierując się za widokiem téj skały w półtory godziny dostałem się do zamku, ale okoliczność ta zamiast ucieszyć, większym mnie jeszcze napełniła strachem, bom się przekonał, że dzicy wylądowali bardzo blisko od mego mieszkania, i tylko wyraźna opieka Boska, ukryła je przed okiem mych nieprzyjaciół. Dręczony różnemi przypuszczeniami, mimo utrudzenia zaledwie usnąć zdołałem.
Drugiego dnia obudziłem się w spokojniejszém nieco usposobieniu. Przyszło mi na myśl, że wyspa tak duża i żyzna, a położona jak mniemałem w bliskości stałego lądu, nie może być nie znaną ludom na nim zamieszkałym. Być może, że w ciągu trzechletniego pobytu mojego na niéj, nieraz już dzicy zapędzeni wiatrem, musieli tutaj wylądować, lecz widać wracali natychmiast do siebie, bo gdyby im się wyspa spodobała, niezawodnie dawnoby już pobudowali na niéj swe chaty.
Słyszałem nie raz od żeglarzy znających te strony, że Karaibowie nie używają żagli, i jedynie łodzie swe kierują wiosłami, dopomagając sobie przypływem i odpływem morza. Widoczna więc, iż zagnani na wyspę falą, nie odważyliby się nawet przenocować na niéj z obawy ażeby nie ominąć przyjaznéj pory odpłynięcia. Jedno mi tylko zagrażać mogło, to jest niespodziane zaskoczenie przez Karaibów. Przy ostrożności mogłem tego uniknąć, wrazie zać wylądowania większéj liczby dzikich, nie pozostawało mi jak tylko schronić się do jakiéj kryjówki, i czekać aż odpłyną.
Z upokorzeniem wyznam że strach, niespokojność i troski, tak mną owładnęły, że zupełnie zapomniałem szukać pociechy w modlitwie, która w każdéj przeciwności dodawała mi siły. Smutek, ucisk i niebezpieczeństwo zasępiły tak moją duszę, że zupełnie wyszły mi z myśli owe słowa pociechy:
Gdybym tego głosu usłuchał, a w trwodze méj udał się do Boga i Temu najmiłosierniejszemu Ojcu powierzył się w mojém zwątpieniu, to niezawodnie nabrałbym serca i wytrwałości, a wzmocniony ufnością w Panu nad pany, łatwo potrafiłbym przezwyciężyć trwożliwość i bojaźń uciskające mą duszę.
Ochłonąwszy nieco z pierwszego przerażenia, zacząłem myśleć o lepszém obwarowaniu mego mieszkania. Z początku najbardziéj dręczyło mię to, że przekopałem jaskinię na wylot, lecz po dokładniejszéj rozwadze, pokazało się że drugie wyjście nietylko nie było szkodliwém, ale nawet pożyteczném. Przypuściwszy bowiem że dzicy oblegną mój zamek i łatwo przebędą mur otaczający front, cóżbym wówczas poradził nie mając innego wyjścia; a tak pozostawała mi przynajmniéj nadzieja ucieczki do lasu, gdzie przecież jakie takie można było znaleźć schronienie.
Przedewszystkiém umyśliłem znaczną przestrzeń dokoła jaskini gęstym zasadzić gajem; w tym celu naciąwszy mnóstwo gałązek z jakiegoś drzewa podobnego do wierzby, sadziłem je w odległości stopy od siebie. Robota ta trwała przeszło przez dwa miesiące, a zasadzając codzień około stu gałęzi, utworzyłem gęste zarośle, kilka tysięcy roślin obejmujące. Nadto podniosłem mur przeszło o półtora łokcia na wysokość, zostawiając w nim otwory do wypuszczania strzał na przypadek oblężenia przez dzikich.
Praca ta tak mię zajęła, żem zupełnie zapomniał o zbożu i dopiero jednego dnia przechodząc koło jęczmienia, zobaczyłem że już kłosy dostałe zaczynają się wysypywać. Trzeba było wziąść się do żniwa, które téż w ciągu trzech tygodni ukończyłem, zebrawszy tym razem tak dużo zboża, że się z niego dwa ogromne brogi utworzyły.
Ażeby je wymłócić, potrzeba mi było klepiska, gdyż przy tak znacznéj ilości, niepodobna było wykruszać zboża jak poprzednio w palcach. Obrawszy więc stosowne miejsce obok groty, wyłożyłem je grubo gliną, nasypałem na wierzch kamyczków i żwiru, i udeptałem mocno. Po paru dniach od skwaru słonecznego wyschło doskonale, mogłem więc rozpocząć młóckę.
Po ukończeniu téj roboty, otrzymałem jak mi się zdawało około siedmiu korcy jęczmienia, byłto więc zapas dostateczny na zimę. Wkrótce potém spadły majowe deszcze: wpływ ich zbawienny na świeżo zasadzony gaj okazał się, gdyż drzewka okryły się prześliczną zielonością, i z małym wyjątkiem przyjęły się prawie wszystkie.
Ale w kłopotach moich zapomniałem zupełnie o nowym zasiewie, a tak trzeba było odłożyć go do przyszłego roku, bo odpowiednia pora minęła.
Po żniwach i wymłóceniu zboża, zabrałem się na nowo do sadzenia drzewek, gdyż gaik zdawał mi się być jeszcze za mały. Pracowałem nad tém aż do późnéj jesieni, zapominając zupełnie o przysposobieniu mięsa i tłuszczu do palenia na zimę. Do zbiórki drzewa także wziąłem się za późno, i z téj przyczyny bardzo niedostateczny zapas zebrałem.
Takto, gdy strach człowieka opanuje, a strwożony nie umie wziąść nad nim góry, wszystkie czynności idą na opak, nic się nie robi z planem, i ztąd potém powstaje tak wielki nieład, że sobie rady dać nie można. Doświadczyłem tego z własną szkodą, gdyż pozbawiony wszelkich zapasów, przez całą zimę doznawałem niewygód, nieraz przez kilkanaście dni żyjąc kukurydzaną polewką i koziém mlekiem.
W czwartą rocznicę przybycia mego na wyspę, to jest 23 września 1663 roku, pościłem jak zwykle przez cały dzień, i przepędziłem go w mojéj świątyni. Któżby dał wiarę, że przez całe lato w niéj nie byłem, że zajęty myślą zabezpieczenia się przed nieprzyjacielem, nawet w święta i niedziele pracowałem nad ubezpieczeniem mego siedliska, zapominając o Bogu, moim jedynym ratunku, silniejszym od wszelkich twierdz ziemskich.
O! z jakąż skruchą padłem na kolana i łzami oblewając ziemię, żałowałem méj nierozwagi, i gorąco przyrzekałem poprawę. Właśnie w téj chwili przez grube chmury przebiły się promienie słońca, padając wprost na mnie. To mię taką radością napełniło, że powstałem z ziemi pełen ufności i pociechy. — O dobry Panie! a więc łaska Twoja zawsze jest ze mną, pomimo obojętności, z jaką zaniedbałem oddawać Ci czci powinnéj! Ach te promienie słońca, jakby jakiś znak Twéj dobroci, napełniają odwagą duszę mą, ucieka z niéj trwoga, a zaufanie w miłosierdziu Twojém napełnia. Odtąd powierzam Ci wszechmocny Boże wszystkie moje cierpienia, i poddaję się rozporządzeniom Twéj woli: niech się ze mną dzieje jak rozkażesz, a zawsze jednakowo chwalić Cię będę, choćbyś największe przeciwności na mnie dopuścił.
Powróciłem do groty zupełnie w inném usposobieniu umysłu, aniżeli gdym ją opuszczał. Obawy moje blisko całoroczne wydały mi się niedorzecznemi, i teraz dopiero spostrzegłem mój nierozsądek, że dla bojaźni przed dzikiemi, zapomniałem o wszystkich potrzebach zimowych.
Zawyły wichry i nawałnice, skutkiem ich wezbrały jak zwykle rzeki. Przykra ta pora z jednéj strony broniła mię zupełnie od najazdu dzikich, ale z drugiéj bardzo nudno upływała: nie miałem czém świecić wieczorami, nie przygotowałem sobie pręcia do wyplatania koszów, ani strun do zeszywania skór. Odzież potrzebowała naprawy, a nawet należało pomyśleć o nowéj. Materyału nie brakowało, ale z czegóż zrobię nici; najdotkliwszym zaś był mi brak mięsa. Co do paszy dla kóz, miałem dosyć słomy jęczmiennéj i łodyg kukurydzowych, nie było więc obawy ażeby jéj zabrakło.
Narzekasz na brak mięsa, a wszakże możesz poświęcić koźlątko, wszak ich jest dosyć.
W saméj rzeczy miałem ośmnaście sztuk trzody, gdyż kozy rozmnożyły się w lecie. Wybrawszy młode koźle, odniosłem je opodal i zabiłem strzałą, bo mi brakło serca nożem tego dokonać. Oprawiwszy je starannie, odłożyłem kiszki dla ukręcenia strun do szycia garderoby, z łopatki nagotowałem wybornego rosołu z kukurydzaną kaszą, a ćwiartka tylna poszła na pieczeń. Cóż to był za wyborny obiad, po tylu dniach przeżytych o lichéj strawie.
Należało jeszcze pomyśleć o pieczeniu chleba: pełne kosze jęczmienia leżały bez użytku, bo w dniach trwogi i to wywietrzało mi z głowy. Nasypawszy zboża do stępy, zacząłem je bić tłuczkiem, a gdy się dobrze zmiażdżyło, przesypywałem śrutówkę do naczynia glinianego. Tak w ciągu pół dnia przysposobiło się tyle, że można było rozpocząć piekarstwo.
— Ba, rozpocząć, a gdzież masz piec mój mądry człowieku? gdzie drożdże, a wreszcie w jęczmieniu jest tyle ości, że nie wiem jaki to chleb będzie?
Wynalazłszy pomiędzy staremi rzeczami chustkę muślinową ze szyi, uprałem ją i wysuszyłem przy ogniu. Potém zdarłszy kawał grubego łyka, zrobiłem z niego szeroką, obręcz: rozpięty na niéj muślin zastąpił sito, ale że był nieco gęsty, więc znaczna część zboża pozostawała. Trzeba było na nowo sypać je do stępy, i tłuc z taką siłą, że aż pot strumieniami spływał z czoła; ale wytrwałość uwieńczyła mą pracę.
Następnie wygrzebałem dołek na łokieć szeroki i głęboki: spód i boki wyłożyłem płaskiemi kamieniami. Całe trzy dni zeszły na téj robocie, czwartego nareszcie napaliłem duży ogień w dole, a nim wygorzał, zarobiłem mąkę wodą; a dodawszy soli, porobiłem z niéj placki; potem wygarnąwszy węgle i popiół, ułożyłem je na kamieniach rozpalonych, czekając co z tego będzie.
Po paru godzinach placki upiekły się; wydobywszy je z dołu, oczyściłem z popiołu. Prawda że im daleko było do chleba: ciężkie i zbite, bez dziurek zwykłych w chlebie, zapewne nie smakowałyby wybrednemu Europejczykowi, lecz ja nie mając od czterech lat chleba w ustach, jadłem je z największym apetytem, jakby smaczne ciasteczka. Kawał pieczonéj koziny, placek jęczmienny i czarka wody, stanowiły dla mnie prawdziwą ucztę.
Pomimo burzliwéj pory roku, myśl o wylądowaniu dzikich nie dawała mi spokojności. Ile téż razy słońce rozdarło oponę chmur i chwilowa nastała pogoda, zawsze wybiegałem na skałę strażniczą, upatrując karaibskich łodzi, lecz morze było puste i wzdęte, obawa więc była próżną. Rok już upłynął od czasu kiedy ujrzałem ślad ludzkiéj stopy; pierwsze wrażenie obawy przeminęło, a za nadejściem wiosny wziąłem się do uprawy roli tak spokojnie, jak gdyby dzikich na świecie nie było.
Jednego dnia powracając z folwarku, ujrzałem w wąwozie skalistym piękne pataty, zszedłem więc z drogi dla ich narwania. Kiedym u stóp stroméj skały odginał gałęzie, ujrzałem po za gąszczem krzewiastym czarne zagłębienie w opoce. Przedarłszy się przez zarośle z trudnością, schylony z powodu niskości otworu wszedłem do jaskini; lecz któż zdoła opisać mój przestrach, gdy nagle w ciemności zabłysnęła para ocz zielonawym ogniem iskrzących. Umknąwszy co żywo, dopiero na wolném powietrzu odzyskałem przytomność i odwagę. Byłżeby to jaguar[45] lub ocelot[46], zwierzęta dzikie i okrutne jak lampart albo pantera? Ba, wszakże od półpięta roku żyję na wyspie; do tego czasu tak straszne potwory nie zostawiłyby mnie i kóz moich w spokoju. Trzebaż mieć więcéj zastanowienia się i roztropności, i za lada przyczyną nie strachać się jak dziecko. Nabrałem więc odwagi, a nałamawszy gałęzi suchych, skrzesałem ognia i wszedłem ze światłem po drugi raz do jaskini. Lecz zaledwie kilka kroków posunąłem się naprzód, gdy zimny pot wystąpił mi na czoło, a włosy dębem stanęły. Z kąta jaskini dochodziły jak gdyby ludzkie jęki, potém jakiś szept czy stękanie, które mię do najwyższego stopnia przeraziły.
Zebrałem na nowo odwagę, wspomniawszy że Pan Bóg znajduje się wszędzie, a Jego opieka czuwa nade mną. Posunąłem się raz jeszcze w głąb groty, i ze wstydem przekonałem się, że te widmo czy jakiś potwór przerażający mię strachem, był sobie po prostu starym kozłem, który widać przyszedł tutaj zakończyć życie. Napróżno starałem się podnieść i wyprowadzić go z jaskini: dźwignął się nieco na nogi, lecz upadł znowu bez sił. Zostawiłem go więc w spokojności, aby zdechł kiedy mu się już koniecznie zdychać zachciało.
Przyszedłszy do siebie, rozpatrzyłem się w jaskini: miała w szerz ze cztery sążnie, w głąb sześć do siedmiu, a wysokości około dwóch. Niekształtna, ani okrągła, ani czworoboczna, zakręcała się w prawo, stopniowo zniżając się coraz bardziéj. W samym kącie znajdowało się zagłębienie w skale tak niskie, że tylko na czworaku można się było wczołgać; postanowiłem przepatrzeć je na drugi dzień z pomocą lampki, nie mając chęci narażać się bez światła na złamanie karku.
Na drugi dzień rano powróciłem z lampą. Stary kozieł już zdechł: wypaproszyłem go dla tłuszczu, którego jednak nie wiele było, a zwłoki zakopałem w ziemi, ażeby gnijąc nie zarażały powietrza.
Otwór w głębi jaskini ciągnął się kilka łokci, poczém nagle rozszerzył się w prześliczną grotę. Mnóstwo kryształów błyszczących okrywało jéj ściany i sklepienie, odbijając brylantowym połyskiem światło lampki. Nie znając mineralogii, nie umiałem rozpoznać gatunku kopaliny okrywającéj wnętrze jaskini. Dno jéj było suche i pokryte krzemienistym zwirem, nigdzie śladu wilgoci, ani jadowitych zwierząt, a powietrze dosyć czyste pomimo zamknięcia.
Wązki wchód i ciemność panująca wewnątrz, zmniejszały powab téj jaskini, lecz dla mnie właśnie była to okoliczność bardzo przydatna, gdyż zyskiwałem kryjówkę przepyszną, w któréj wrazie najazdu dzikich mogłem najwyborniejsze znaleźć schronienie. Postanowiłem tu poprzenosić wszystkie przedmioty większéj wartości, a nie codzień mi potrzebne.
Zniosłem więc część mięsa solonego, mogącego w chłodnéj grocie daleko lepiej przechować się, aniżeli w piwnicy mojéj; daléj cały zapas tłuszczu, większą część jęczmienia i kukurydzy, nieco soli. Naznosiłem także suchych gałęzi, aby w razie dłuższego przebywania w grocie, nie być zmuszonym do wychodzenia po opał.
Teraz byłem pewny, że chociażby dzicy wyśledzili mój zamek i uwzięli się mię schwytać, nie zdołają wyszpiegować téj kryjówki, a chociażby ją odkryli, nie będą śmieli zapuścić się otworem wązkim, gdziebym ich z łatwością mógł pozabijać dzidą.
Nie będę czytelników nudził szczegółowém opisywaniem żniwa, zbiorów, przygotowań na zimę, ani téż przepędzenia piątéj rocznicy rozbicia się, gdyż wszystko szło swoim trybem jak zwykle bez najmniejszéj odmiany. Przez następne dwa lata nic ważnego nie zaszło w mém życiu, a chociaż przykro mi było przepędzać najpiękniejszy wiek w opuszczeniu na wyspie bezludnéj, lecz z pokorą znosiłem mój los, powierzając przyszłość Bogu.
Przez ten czas lasek zasadzony dokoła groty rozrosł się nadzwyczaj krzaczysto: nasiona lian naniesione tu wiatrem, powikłały się około krzewów i tak nieprzebyte utworzyły zarośle, że prócz krętéj ścieżki mnie tylko wiadoméj, niepodobieństwem było bez pomocy topora przedrzeć się przez gąszcz. Byłem więc doskonale zabezpieczony od napadu dzikich, nie licząc jeszcze koźléj jaskini, jak ją nazywałem, która ostateczną stanowiła kryjówkę.
Jednak wkrótce zaszedł nadzwyczaj ważny wypadek.
W nocy z dnia 30 na 31 lipca 1666 roku, w porze zwykle pogodnéj, niesłychanym wypadkiem zerwała się szalona burza. Błyskawice co chwila rozdzierały niebo, gromy prawie nie ustawały. Cały następny dzień i noc szalała nawałnica bez przerwy; wbiłem sobie w głowę że niezawodnie znowu będzie trzęsienie ziemi, a lękając się zginąć pod gruzami jaskini, wyniosłem się do stajenki pomiędzy kozy, które wystraszone burzą tuliły się do mnie. Około północy deszcz ustał, wicher tylko dął z niepohamowaną gwałtownością.
W parę godzin późniéj nie mogąc spać dla przeraźliwego świstu wichru, usłyszałem nagły huk, zupełnie do wystrzału z działa podobny. Zerwałem się na równe nogi, nie byłto piorun, gdyż łoskot urwał się od razu. Czyżby to grom podziemny, zwiastujący trzęsienie, czy téż... o Boże!... wystrzał armatni!
Dziwne uczucia wstrząsnęły całą moją istotą. Wyskoczyłem co żywo z stajenki, i pomimo ciemności i wichru, wdarłem się na szczyt mojéj strażnicy, spoglądając z biciem serca ku morzu. Ledwie że stanąłem na szczycie, kiedy czerwony błysk rozdarł ciemności i drugi raz huk odbił się o nadbrzeżne skały. Widziałem wyraźny blask na morzu, nieco opodal od miejsca gdzie się nasz okręt rozbił. Widocznie byłto okręt wzywający ratunku.
— Okręt! okręt!!..
— O Boże! po siedmiu latach samotności, okręt tak blisko!..
Pomimo nadzwyczajnego wzruszenia, zostało mi tyle przytomności, żem pragnął jaki taki nieszczęśliwym żeglarzom dać ratunek. Nie mogąc popłynąć ku okrętowi, starałem się przynajmniéj innym sposobem dopomódz, rozpalając ogień. Wprawdzie wicher dął przeraźliwie, ale udało mi się wreszcie rozdmuchać płomień; naniósłszy kilka pęków suchego chrustu z jaskini, rzuciłem go na ogień. Widać iż ujrzano go z okrętu, albowiem kilka strzałów działowych w krótkich
przerwach dało się słyszeć. Całą noc siedziałem na strażnicy dokładając drzewa. Jeszcze parę razy huk się powtórzył, lecz w końcu wszystko ucichło.
Ranek zajaśniał śliczny, wicher całkiem ustał. Z największą niecierpliwością oczekiwałem zupełnego rozwidnienia, mając wzrok wlepiony w miejsce, zkąd mię w nocy dochodził odgłos dział.
W oddaleniu na morzu ujrzałem jakiś niewyraźny czerniejący się przedmiot, byłże to okręt? lub jego kadłub tylko? Przez parę godzin wpatrywałem się weń bez przerwy, ale nie poruszył się z miejsca, zapewne osiadł na mieliznie, lub wpadł na haki podwodne, a może téż stał na kotwicy.
Pochwyciłem łuk, strzały i dzidę i pobiegłem ku południowemu przylądkowi, z po za którego widać było statek. Przybywszy nad brzeg spostrzegłem wistocie kadłub skołatanego okrętu; znać wicher wczorajszy rzucił go na przybrzeżne skały, znajdował się prawie w tém samém miejscu, gdzie nasz okręt przed siedmią laty uległ rozbiciu, na tychże nieszczęsnych co i my utkwił rafach.
Statek ten dał mi wiele do myślenia, mianowicie téż, że na pokładzie żywego ducha widać nie było. Niezawodnie osada pomimo ognia roznieconego przezemnie, nie mogła wśród ciemności znaleźć wśród tylu skał drogi do brzegu, a natrafiwszy na silny prąd, porwaną została na pełne morze: w tym razie zguba ich była nieodzowną, i z pewnością morze pochłonęło ich łódź, jak niegdyś naszą; może który z rozbitków błądzi gdzieś po wyspie, szukając schronienia. O z jakąż radością podzieliłbym się wszystkiemi bogactwami z towarzyszem mojéj niedoli... Nakoniec i to być mogło, że inny jaki okręt słysząc odgłos strzałów dawanych na trwogę, podpłynął ku rozbitemu statkowi, i osadę na swój zabrał pokład. W każdym przecież razie byłem przekonany, że na okręcie nie masz nikogo.
Cokolwiekbądź się stało, zawsze biedni ludzie składający osadę, godni byli pożałowania. O jakżem powinien być wdzięcznym Panu Bogu wszechmocnemu, który mię łaską swoją cudownie ocalił, podczas gdy z obu okrętów rozbitych ani jeden człowiek nie zdołał się wyratować. Nie umiałem znaleźć słów aby wyrazić uczucia, jakie mię ogarnęły na widok okrętu zgruchotanego.
— Ach Boże! tak dobrym dla mnie okazałeś się Ojcem, o spraw Panie abym w zamian za Twe dobrodziejstwa, choć jednego nieszczęśliwego mógł wyratować. Przez długi czas pobytu mego na wyspie w opuszczeniu i samotności, nigdy tak ciężkiéj nie doznawałem tęsknoty, jak w téj chwili: zdawało mi się że już dłużéj sam na wyspie być nie potrafię. Przychodzą czasem człowiekowi jakieś dziwne urojenia, budzą się długo uśpione popędy namiętności, najmniejszy powód, widok jakiegoś przedmiotu, rozgrzewa wyobraźnią, i zdaje się wtedy że już nie można żyć bez tego, czego się pożądało. Czyż Bóg chce ażebym tu żył sam jeden, tylko sam jeden, a wymawiając kilkakrotnie te słowa, załamywałem ręce, zaciskałem je kurczowo i ścinałem zęby tak silnie, iż się zdawało że szczęk nie zdołam roztworzyć.
Nagle przyszła mi myśl, ażeby się jakimkolwiek sposobem dostać do okrętu. Nietylko mogłem ocalić kogoś z osady jeżeli się jeszcze znajduje na statku, ale tysiące przedmiotów bardzo mi przydatnych i użytecznych wydobyć z niego. Żądza ta dostania się na pokład stała się tak gwałtowną, iż uważając ją za natchnienie Boże, postanowiłem bez odwłoki wykonać.
Było to właśnie około południa, morze tak dalece odpłynęło od brzegu, że znaczny kawał przeszedłszy wpław, nie byłem więcéj jak o sto kroków oddalony od statku; kiedy straciłem grunt pod nogami, wówczas zacząłem płynąć i wkrótce dostałem się do okrętu. Opłynąłem go dwukrotnie wkoło, lecz nie znalazłem nic takiego, czegoby się uchwycić można dla wydrapania na pokład; nareszcie ujrzałem koniec liny, którego w pierwszém wzruszeniu nie dostrzegłem. Unosił się z przodu okrętu po nad wodą tak nisko, że go można było dosięgnąć: złapawszy się rękami, przy pomocy liny dostałem się nakoniec na wierzch, i aż podskoczyłem z radości, że mi się udało tego dokonać.
Byłto piękny statek kupiecki o dwóch masztach, obecnie zdruzgotanych, pochodzenia jak zauważyłem z budowy portugalskiego. Rzucony na ławicę piaskową, przechylił się tak mocno naprzód, iż sztaba zaledwie na sążeń wystawała z wody, gdy rufa[47] kilkanaście stóp wzniosła się w górę. Od wczorajszego wieczoru zajęty okrętem, nie pomyślałem nawet o jedzeniu, lecz w téj chwili tak mi głód dokuczył, że zamiast szukać czy nie znajdę na statku jednego choćby człowieka, poskoczyłem do spiżarni okrętowéj. Jakiż widok czarowny: tu beczki sucharów, tam słonina, szynki, daléj kawa,
cukier, mąka, suszone owoce, ryż, sago, masło, sery, powidła, groch; rozmaite korzenie; daléj w drugiéj przegrodzie: wino, wódka, rum, ocet, ryby marynowane, śledzie, łosoś wędzony; opodal żyto, jęczmień, pszenica... Czegóż bo tam nie było!.....
Odurzony widokiem tylu przysmaków, których od siedmiu lat nie kosztowałem, usiadłem na ławie prawie zapominając o apetycie; lecz wkrótce żołądek zaczął domagać się praw swoich. Kawał suchara i tęgi zraz szynki, pokropione kieliszkiem likieru, jak w przepaści znikły. Pokrzepiony przepyszną zakąską, zjadłszy jeszcze nieco sera holenderskiego, poszedłem na dalsze zwiady.
Pierwszym przedmiotem jaki ujrzałem, było dwóch utopionych majtków, którzy znać szukając ratunku w wódce, spadli na dno okrętu gdzie się już sporo nabrało wody. Poznałem ich śmierci przyczynę, ponieważ leżeli zatopieni przednią częścią ciała w wodzie; mając przytomność, zapewne byliby się wyratowali.
— Zanim rozpoczniesz grabież — rzekłem do siebie, — należy wprzód wykonać uczynek miłosierny, i pochować tych biedaków. Obwinąłem ich w płótno żaglowe, opasałem sznurem, a do nóg przyczepiwszy kule armatnie, spuściłem w morze, potém uklęknąwszy na pokładzie, zmówiłem pacierz za spokój duszy tych nieszczęśliwych.
— Teraz daléj do przeglądania, co mi się przydać może...
— A czy masz prawo zabierać cudzą własność? zapytał głos sumienia.
— Niezawodnie że mam — odpowiedziałem sam sobie, — wszakże i tak morze rozwali za pierwszą nawałnicą statek, a więc lepiéj że ja zabiorę, aniżeli gdyby te skarby miały pochłonąć bałwany morskie.
— A więc do dzieła, nie traćmy czasu, bo któż wie jak długo potrwa pogoda, trzeba z niéj korzystać.
Poszedłem najprzód do kajuty kapitana, i zaledwie dotknąłem klamki, kiedy nagłe szczekanie i skomlenie psa dało się słyszeć. Ach wierzcie mi kochani czytelnicy, że najpiękniejsza muzyka w świecie nie sprawiłaby mi takiéj przyjemności, jak głos tego poczciwego i wiernego zwierzęcia. Otworzyłem drzwi, a wraz czarny i duży pies poskoczył ku mnie radośnie, a kręcąc ogonem łasić się począł. Pogłaskałem go i rzuciłem mu pozostałego kawałek suchara, który z wielkim apetytem pochłonął.
— Ho! ho! panowie ludożercy, teraz was się nie lękam już wcale, proszęż mię unikać, bo żartować nie myślę, i za pierwszą sposobnością nauczę was gwizdać po kościele.
Ztąd pobiegłem do zakątka gdzie cieśla okrętowy zwykł chować swe narzędzia. O Boże! siekiery, piły, młoty, gwoździe, dłuta, obcęgi. Cóż to za skarby, co za skarby nieocenione.
— Ależ mój kochaneczku! — zawołałem, — zastanów się nieco, jak zaczniesz wszystko oglądać, to cię tu i noc zaskoczy, burza się zerwie, i jak skąpiec ze skarbami pójdziesz na pokarm rekinom. Daléj do pracy, zimna krew przedewszystkiem. Rzeczy użytecznych jest mnóstwo, lecz ich pod pachę nie zabierzesz i nie popłyniesz wpław z takim ciężarem; namyśl się więc jak to wszystko przetransportować na wyspę.
Ktoby z boku na mnie patrzał, nieochybnie wziąłby mię za waryata, gdyż ciągle sam z sobą w głos rozmawiałem, bo téż radość tak przepełniała duszę, żem się wygadać musiał i chociaż tym sposobem ulżyć niejako wezbranym uczuciom.
— Czółna, szalupy ani bata nie ma, jakże więc sobie bez nich poradzę?
— Zbuduj tratwę, a obejdziesz się bez łodzi.
— Pragnąłbym to zrobić, tylko że nie ma potrzebnego materyału na podorędziu.
— Są drzwi, ławy, stoły i mnóstwo innych drewnianych sprzętów, czegóż się więc namyślasz.
Natychmiast zabrałem się do roboty: zbiłem dwie długie ławy poprzeczną łatą, potém dołożyłem parę rei leżących w składzie, przyczepiłem do tego kilka innych desek, lecz wkrótce poznałem całą nieświadomość téj roboty: tratwa była gotowa, ale nietylko nie mogłem jéj spuścić na morze, ale nawet z miejsca poruszyć.
— Oj ty cielęca głowo, straciłeś nadaremno całą godzinę czasu, rozbierzże to napowrót, wszak widzisz, że trzeba zbijać tratwę na morzu.
Szczęściem morze było spokojne. Strąciłem więc najprzód dwie belki związane poprzecznemi łatami, a potém inne kawałki drzewa; spuściwszy się po drabinie sznurowéj na ten pomost, poprzybijałem wielkiemi gwoździami żerdzie, pokładłem na nich deski, i po dwóch godzinach pracy zrobiłem nareszcie dosyć mocną tratwę, którą przywiązałem do szczątków steru, aby mi jéj woda nie zabrała.
Tratwa mogła unieść mnie i kilka centnarów ciężaru, trzeba tylko było wybrać najpożyteczniejsze rzeczy. Zabrałem więc najprzód topór, dwie siekiery, duży nóż, młot, piłę, skrzynkę gwoździ i świder; następnie dwie strzelby z kajuty kapitana, kordelas, dwa pałasze, pistolety, baryłkę prochu mogącą zawierać około pięćdziesięciu funtów, worek kul, trzy sery holenderskie, worek sucharów, kawał wędzonki, słoninę, nieco ryżu, grochu, kociołek i dwa rondelki. Więcéj brać nie było można, boby tratwa nie zdołała unieść ciężaru.
Pies zaszczekawszy radośnie, wskoczył za mną na płytę.
Poleciwszy się Bogu, odbiłem od okrętu, a ponieważ właśnie przypływ morski pędził fale ku brzegowi, zatém w krótkim czasie dostałem się do lądu. Wprawdzie było jeszcze do zachodu słońca parę godzin, lecz nie odważyłem się płynąć drugi raz.
Co się ze mną działo za powrotem, tego opisać nie umiem. Z bijącém sercem przypatrywałem się zdobytym skarbom, brałem jedno po drugiém do ręki, nie mogąc nacieszyć się, nie mogąc uwierzyć, że do mnie należały.
Poprzenosiwszy wszystko tegoż samego dnia jeszcze do jaskini, nowego doznałem kłopotu: gdzie to umieścić, gdzie pochować, czy nie lepiéj byłoby zanieść rzeczy do koźléj jaskini, dla zabezpieczenia przed Karaibami; ale na co? czyż nie mam straszliwéj broni na ich odparcie.
Wieczerza odbyła się z wielką uroczystością. Zasiadłem na krześle jak monarcha licznym otoczony dworem. Grochówka ugotowana na wędzonce, kurzyła się na stole wydając aromatyczny zapach. Na ramieniu usiadła papuga zajadając kawałki cukru, które jéj podawałem; z jednéj strony służył amigo[48], (tak bowiem nazwałem pudla), z drugiéj ulubiona koza szarpała mię pyszczkiem za rękaw, domagając się swego działu.
Tysiące miałem rozrywek z memi dworzanami: pies z początku stoczył bójkę z kozą, lecz niezadowolony jéj wypadkiem, uznał za stosowniejsze zawrzeć pokój. Papuga wrzeszczała przeraźliwie za każdym kąskiem który psu podawałem, zazdroszcząc mu moich względów. W parę dni potém nastał pokój zupełny, a gdyby ktoś z boku przypatrzył się biednemu pustelnikowi, dzielącemu ze swemi zwierzętami posiłek, pewnie nie zdołałby się wstrzymać od śmiechu.
Uniesiony radością, ściskałem i całowałem naprzemian to pudla, to kozę. Jakto biedne serce ludzkie potrzebuje jakiegoś przywiązania, i obejść się bez niego nie może. W przódy mało na to zważałem, lecz dziś, w chwili pierwszéj pociechy, po tylu latach dusza moja pod wrażeniami radości topniała, łzy dobywały się z oczu i czułem potrzebę wywnętrzenia się i okazania mych uczuć.
Przed udaniem się bardzo późno na spoczynek, upadłem na kolana i gorąco dziękowałem Bogu za wszystko co dziś otrzymałem.
Noc przepędziłem bardzo niespokojnie, budząc się co chwila i nie mogąc doczekać poranku. Nareszcie weszło wspaniale upragnione słońce, zapowiadając najpiękniejszą pogodę; ucieszyło mię to niezmiernie, gdyż mogłem bezpiecznie przedsięwziąść nową wycieczkę do okrętu.
Zapominając o wszystkiem, rozebrałem się i natychmiast wskoczyłem w morze, a wykąpawszy się, włożyłem świeżą bieliznę. Kto jéj nie nosił przez siedm lat blisko, ten tylko potrafi ocenić przyjemność, jakiéj doznałem uczuwszy ją na ciele. Zaraz potém wybrałem parę tuzinów koszul i innego ubrania, prześcieradła, hamak, poduszkę, siennik, kołdry i zrobiwszy ze wszystkiego tłomok, spuściłem na tratwę; kilka pęków sznurów i z pół centnara mydła dopełniły ładunku, z którym szczęśliwie wylądowałem.
Chcąc jeszcze drugą wycieczkę dzisiaj zrobić, nie zanosiłem rzeczy do domu, lecz zostawiłem na brzegu dużym żaglem przykrywszy. Na obiad zjadłem suchar z kawałkiem wędliny, a nie wypoczywając wcale, znowu pożeglowałem ku okrętowi. Czas był dla mnie bardzo kosztownym, gdyż lada wicher mógł statek zatopić.
Popołudniu przybywszy na pokład, zebrałem suknie należące do rozmaitych osób, nie przebierałem w nich wcale, lecz co się znalazło pod ręką, spuszczałem na tratwę. W składzie okrętowym znalazłem duży kręg wosku i beczułkę oleju.
— No, teraz mi już nie zabraknie światła — zawołałem z radością.
Wziąłem także kilka próżnych beczek i pak, bo i te miały wartość dla mnie, zastępując kosze używane dotąd do przechowywania żywności i innych rzeczy.
Wylądowawszy, rozbiłem przy pomocy żagla, sznurów i kołków po nad memi rzeczami namiot, i postanowiłem przepędzić noc na brzegu, aby jutro oszczędzić sobie drogi od jaskini nad morze.
Noc była prześliczna, gwiazdy jaskrawo świeciły, a ja pod namiotem rozciągałem się wygodnie na materacu, mając pod głową poduszkę, a przykryty kołdrą, używałem przyjemności jak jaki monarcha wschodni.
Przebudziwszy się przed wschodem słońca, postanowiłem wpław popłynąć do okrętu, a to dlatego aby zbudować nową tratwę, i tym sposobem mieć więcéj drzewa. Przy zbijaniu pierwszéj nabrałem wprawy, a morze zupełnie spokojne nie przeszkadzało mi wcale do wykonania téj roboty.
Pierwszém więc zatrudnieniem za przybyciem na pokład, było wyrzucenie dwóch dużych belek na wodę, ma się rozumieć przywiązanych sznurami, aby ich fale nie uniosły. Pomiędzy nie narzucałem łat i desek, i wkrótce tratwa była gotowa.
Przebrałem się zaraz w suknie europejskie, gdyż w moich szatach dawnych było mi za gorąco przy téj ciężkiéj pracy. Kiedym się przejrzał w lustrze, dziwnego doznałem wrażenia. Wprawdzie już nie raz przeglądałem się w strumieniu, ale przypadkowo raczéj aniżeli z umysłu. O jakżem się przez te siedm lat odmienił: cera niegdyś delikatna, młodzieńcza, zgrubiała; opalona skóra była podobną do indyjskiej, broda i wąsy okryły twarz, a długie włosy spadały w nieładzie.
Wyżaliwszy się tak przez chwilę, powróciłem do pracy bo już czas przypływu nadchodził, i trzeba było z niego korzystać. Wyładowana tratwa zanurzała się dość głęboko, gdyż kilka kręgów ołowiu które wraz z maszynką do lania kul zabrałem, przyczyniły nie mało ciężaru.
Płynąc ku brzegowi, rozśmiałem się mimowolnie, patrząc na zapasy broni i amunicyi, których najwięcéj zabrałem. Przestrach to był tego powodem: zdawało się że chcę prowadzić wojnę z całą ludnością karaibską.
Po południu nową podróż odbyłem: okręt przez burzę znacznie widać ucierpiał, gdyż dużo towarów było zepsutych. W składzie na dole było kilka dużych beczek z winem, lecz tak ciężkich, że ich poruszyć nie mogłem z miejsca. Zresztą, nie ubiegałem się wcale za napojami gorącemi, i wziąłem tylko nie wielką baryłkę wina, ażeby wrazie choroby mieć jakiś ratunek.
Pomiędzy mnóstwem rzeczy zabrałem łopatkę od węgli, szczypce takież, pogrzebacz, parę drągów żelaznych; lecz co mię najbardziéj zachwyciło, to kilkanaście łopat żelazem okutych, które mi do uprawy roli bardzo przydać się mogły; niemniéj kilkanaście niewielkich radełek, znać przeznaczonych do oborywania trzciny cukrowéj. Zabrałem także duży miedziany kocioł, maszynkę do czekolady i żarna nowiutenkie, dosyć duże; nakoniec ruszt wielki i znaczny zapas wędek rozmaitego gatunku. Już miałem odpływać, kiedy żałosne miauczenie dało się słyszeć z pod pokładu. Zbiegłem na dół po wschodach, i znalazłem dwa koty wygłodniałe i chude! Rzuciłem im kawał słoniny, którą chciwie pożarły; wprawdzie zwierzęta te nie były mi na nic pożyteczne, lecz litość przemogła, zabrałem je na tratwę, czego potém bardzo żałowałem, bo rozmnożywszy się robiły mi różne psoty, tak że je musiałem wystrzelać.
Noc przepędziłem znów pod namiotem, uzbrojony pistoletami i strzelbą; pies leżał przy moich nogach, nie było więc obawy, aby mię wróg jaki zeszedł niespodzianie.
Następnego poranku dopłynąwszy wpław do okrętu, zbudowałem nową tratwę. Oprócz innych użytecznych rzeczy, zabrałem kilka garnków z konfiturami, kilkanaście chustek do nosa, chustki na szyję, nakoniec duży zegar okrętowy. Rewidując wszystko z pilnością, napotkałem pod łóżkiem kapitana tajną kryjówkę, w któréj była znaczna summa pieniędzy.
— Cóż mi po was! — zawołałem z niechęcią, — wszak od siedmiu lat posiadam garść złota, a dotąd najmniejszego zeń użytku nie miałem. I w saméj rzeczy już chciałem pozostawić skarb nietknięty, ale myśl że może kiedyś znajdzie się jego właściciel, nakłoniła mię do zabrania.
Policzyłem pieniądze: było 1,934 poczwórnych portugałów złotych, 780 gwinei, i 4,360 piastrów srebrnych hiszpańskich, w ogóle cała summa wynosiła przeszło półszósta tysiąca funtów szterlingów, i ważyła przeszło centnar. Z trudnością szkatułę wywindowałem z pod łóżka, ale pieniądze musiałem rozdzielić, bojąc się naraz spuszczać ich na tratwę.
Jednéj rzeczy tylko niedostawało, to jest obuwia: zaledwie po staranném szukaniu udało mi się zgromadzić kilka par trzewików pozostałych po majtkach, i w nie najlepszym będących stanie. Pończoch za to znalazłem znaczny zapas i parę dobrych perspektyw.
Otworzywszy szafkę kapitana, znalazłem kilkanaście liber papieru, pióra i atrament; tak mię to ucieszyło, że natychmiast pochwyciłem za pióro, probując czy téż nie zapomniałem pisać; ale łzy spadające na papier zalały pierwsze litery. I znowu upadłem na kolana, dziękując Bogu za to odkrycie. Przeglądając daléj, napotkałem kilka książek w pergaminowéj oprawie. Jedna z nich grubsza zwróciła moją uwagę: otwieram... i nie wierzę mym oczom... O Boże! wszak to biblia... Pismo Święte, za którém oddawna tak wzdycham; zdrój pociechy i źródło ulgi dla biednego opuszczonego samotnika. Otworzyłem ją, a pierwsze wyrazy na które padły me oczy, był trzeci wiersz trzydziestego rozdziału księgi Deuteronomium:
Głośny płacz ze łkaniem przerwał czytanie dalsze, przez kilka minut przyjść do siebie nie mogłem, bo téż pierwszy wiersz księgi świętéj zwiastował mi pociechę niewymowną, i przypadł zupełnie do położenia mojego.
Ochłonąwszy z tego wrażenia, zabrałem biblią jako skarb największy i umieściłem na samym środku tratwy, bojąc się aby przypadkiem nie wywróciła się i aby Święte Pismo nie przepadło. Toż samo uczyniłem z papierem i atramentem. Oprócz tego znalazłem kilka paczek piór dobrych trzy scyzoryki, korkociąg, nóż wielki hiszpański zwany machéte, który im służy zarówno na polowaniu, jaki w przebywaniu lasów gęstych do wycinania w nich przejść. Dwie piłki ręczne ogrodnicze, nóż zakrzywiony do obcinania wilków[49], oraz nożyce na kiju przymocowane do obcinania owoców na drzewach, młynek i piecyk do kawy, denarek pod kocioł, wielką żelazną łyżkę do lania kul, kilka sit rozmaitéj grubości, kowadło, kilka młotów, cęgi, miech i pilniki z okrętowéj kuźni; wyrwałem także drzwiczki z kuchni i pozdejmowałem blachy, zamyślając wystawić piec do gotowania.
Nareszcie zabrałem zapas nożów, widelców i mis, bo chociaż miałem te ostatnie, ale zgrabny wyrób europejski miał daleko więcéj dla mnie powabu, aniżeli moje liche kleconki. W kufrze kapitańskim znalazłem kilka funtów śrutu różnego kalibru i blaszankę zawierającą parę kwart przepysznego prochu, z czego wniosłem, że musiał być amatorem polowania.
W następujących wycieczkach przewiozłem jeszcze skrzynię dużą pięknego cukru, parę worów kawy, dwa pudełka rodzynków, beczkę pszedniéj mąki, drugą ryżu, wreszcie wszystkie suchary i wędliny; zapasowe żagle, sznury i liny, nie wielką kotwicę od szalupy, szczotki, sztaby żelaza, moździerz, kilkanaście arkuszy blachy, powyjmowałem szyby z okien kajuty, wziąłem łańcuch, kompas mały, lusterko, nożyczki i igły, oraz wszystkie płótno, jakie gdziekolwiek dało się wynaleźć. Powydobywałem ze ścian gwoździe i haki, zabrałem wszystek ołów i proch, nie pogardzając nawet baryłką zamoczonego; nakoniec paręset flaszek próżnych, nie wiedząc nawet nacoby mi się przydać mogły.
Zdawało się że już wszystko pozabierałem, cokolwiek mogło mieć jakikolwiek pożytek, a przeglądając raz jeszcze skrzynie i skrzynki podróżnych i osady, znalazłem nieco bielizny, i zbiór różnéj monety wartości razem przeszło sto funtów szterlingów. Nakoniec, patrząc na działa okrętowe, umyśliłem zabrać chociażby jedno, dla dawania sygnałów, w przypadku gdyby mi się udało ujrzeć w odległości przepływający jakikolwiek okręt.
Bardzo wiele trudów kosztowało mię spuszczenie działa na tratwę, umyślnie z grubych powiązaną belek, na szczęście winda do wciągania towarów do tego dała się użyć; nierównie łatwiéj poszło z trzema małemi falkonetami[50], które miały jednofuntowy kaliber. Wziąłem także lawety od wszystkich czterech sztuk, a nadto kilkadziesiąt kul sześcio funtowych, i paręset falkonetowych kulek.
Wylądowawszy szczęśliwie, postanowiłem nie wracać już do okrętu, chyba po przeniesieniu wszystkiego w bezpieczne miejsca; przychodziło mi bowiem na myśl, że jeżeli dzicy z sąsiedniego lądu w istocie przybijają niekiedy do mojéj wyspy, to obecnie znęceni widokiem okrętu mogliby skierować w tę stronę, a zobaczywszy na brzegu takie mnóstwo pak, napadliby mię i zrabowali. Powtóre na okręcie nic już nie było godnego zabrania, a wreszcie lada burza mogła zniszczyć zupełnie owoce mojéj pracy, zamoczywszy proch, cukier, mąkę i suchary.
Przypuszczenie to przejęło mię dreszczem, natychmiast zacząłem przenosić rzeczy do jaskini, ale niektóre były tak ciężkie, że podźwignąć ich nie mogłem, chociaż z okrętu na tratwę za pomocą windy spuszczałem. Przyszło mi na myśl urządzić wózek, co poszło bardzo łatwo. Użyłem do tego lawet od falkonetów, i w ciągu ośmiu dni poprzewoziłem wszystko pod okopy mego zamku. Ażeby zaś niespodzianie nie zaskoczyła mię ulewa, rozpiąłem ogromny namiot z wielkiego żagla zapasowego. Ostrożność ta na złe mi nie wyszła, dziewiątéj albowiem nocy powstała znowu burza połączona z deszczem i piorunami.
Nie lękałem się o przedmioty ulegające zepsuciu od wody, gdyż wszystkie znajdowały się w jaskini, ale kiedy piorun zgruchotał niezbyt odległe drzewo, straszliwa ogarnęła mię trwoga: przypomniałem sobie że tuż obok mnie znajduje się blisko czterechset funtów prochu; gdyby piorun weń uderzył, wyleciałbym w powietrze z całą jaskinią. Klęcząc i modląc się, przepędziłem resztę nocy na kolanach, drżąc za każdą błyskawicą i polecając się Bogu; nakoniec nad ranem burza uspokoiła się i piękna zajaśniała pogoda, ale mimo to przez długi czas nie mogłem przyjść do siebie z przerażenia.
Po śniadaniu umyśliłem przenieść proch do koźléj jaskini, ażeby nie zamokł, pakowałem go w próżne flaszki przywiezione z okrętu, a potem biorąc po kilkanaście do kosza nosiłem do mojego skalistego magazynu, umieszczając je w brylantowéj grocie, to jest w drugiéj jaskini. Zostawiłem sobie tylko do użycia z dziesięć funtów prochu, zakopanego w ziemi w butelkach.
Do jaskini zaniosłem znaczną część innych zapasów i narzędzi, aby w razie napadu dzikich i nie pomyślnego obrotu walki, mieć pewność że nie utracę mych skarbów, chociażbym był zmuszony uciekać.
Mając teraz znaczny zapas broni i amunicyi, a mianowicie narzędzi ciesielskich, umyśliłem obwieść mój zamek palisadą [51]. Zaopatrzony w siekierę i piłę, w towarzystwie psa poszedłem do lasu na ścinanie drzew. Wybierałem na ostrokół drzewa średnicy sześciu lub siedmiu cali, a nadciąwszy pień z boku, piłowałem do reszty; potém po obudwóch końcach zaostrzałem toporem. Pale te były długie na trzy sążnie, ładowałem ich po kilka na wózek i transportowałem do siebie. Pomimo usilnéj pracy z wyjątkiem świąt, zaledwie w sześciu tygodniach przysposobiłem koło dwustu sztuk i teraz mogłem przystąpić do palisadowania.
Wykopawszy rów w odległości dwóch sążni dokoła muru, ustawiałem pale jeden przy drugim, a potém obrzuciwszy je kamieniami, przysypywałem ziemią. Tym sposobem utworzył się gęsty ostrokół, wysoki na dwa sążnie. Zostawiłem w nim co kilka łokci otwór czyli strzelnicę do ręcznéj broni, falkonety zaś umieściłem na trzech wyskakujących kątach, obwód bowiem miał kształt pięciokątu z szeroką podstawą, którą formowała jaskinia.
Po ukończeniu téj pracy, byłem zupełnie zabezpieczony od nieprzyjaciela, chociażby nawet w bardzo przeważnéj liczbie podstąpił pod zamek.
Ponieważ pora deszczowa wkrótce miała się rozpocząć, a ja wciąż zajęty to sprowadzaniem rzeczy z okrętu, to zwożeniem ich, to wreszcie palisadowaniem zamku, nie miałem czasu pomyśleć o uprawie roli i zasiewach, mając więc wolny czas, postanowiłem postawić sobie kuchnią i kuźnią.
Na cegłę trzeba było kopać glinę, jakże mi to teraz poszło łatwo przy pomocy doskonałych łopat; kiedy dawniéj pociłem się grzebiąc dzidą i motyką. Nakopawszy znaczny zapas, wyrabiałem cegłę w formie zrobionéj z desek. Miałem ich dość, porozbierawszy różne przegrody okrętowe i zabrawszy nie mało pak różnéj wielkości.
Mając spory zapas wypalonéj cegły, wykułem z sztaby żelaza kielnią dość zgrabną. W kilku dniach stanęła kuchnia w miejscu, gdzie niegdyś był komin do wędzenia mięsa, zaopatrzyłem ją drzwiczkami i blachą; obok tego wymurowałem ognisko na kuźnią przyprawiwszy miech z boku. Obie znajdowały się pod dachem z desek.
Trzebaż było widzieć pana Robinsona, jak przepasany fartuchem z żaglowego płótna, gotował obiad. Na blasze stał garnek, w którym gotował się rosół z koziny, zasypany kluseczkami z białéj jak śnieg mąki, zagniecionéj papuziemi jajami; obok w rondlu kłębował się plumpuding z ryżu z rozynkami w serwecie zawiązany; na patelni smażyła się młoda papuga, a na brytwannie piekł zajączek naszpikowany słoninką.
Niezawodnie ciekawym jesteś czytelniku, gdzie się nauczyłem gotować. Trzeba ci wiedzieć, że w młodości byłem wielkim ciekawcem i wścibskim, lubiłem przesiadywać w kuchni i patrzeć jak gotuje kucharka. Otóż w téj akademii ukończyłem wydział kucharski, a potrzeba i doświadczenie wypromowały mię na doktora téj sztuki.
Czy téż przypadkiem nie marszczysz brwi z gniewu, że dorwawszy się europejskich przysmaków, zbytkuję, zapominając o jutrze? Wraz ci się wytłumaczę, dlaczego dzisiaj wyprawiam taki bankiet.
Jestto dzień 16 września, rocznica urodzin i imienin mojej ukochanéj matki. Pamiętam jak ten dzień w domu obchodziliśmy uroczyście za dni szczęśliwych dziecinnéj swobody. W dniu tym wszyscy trzej ubrani w najpiękniejsze sukienki, z bukietami jesiennych kwiatów w ręku, prowadzeni przez ojca, spieszyliśmy winszować matce; potém modliliśmy się gorąco w kościele za jéj zdrowie. Po obiedzie zwykle wykwintnym, jeżeli pogoda pozwalała, wybieraliśmy się na jaką wycieczkę za miasto. O jakże szczęśliwe byłyto czasy!.. a dziś....
Postanowiłem więc dzień ten przepędzić uroczyście. Rano nie mogąc winszować matce, pobiegłem do mego kościoła, a ustroiwszy krzyż w kwiaty, długo modliłem się za matkę ze łzami, nie wiedząc czy jeszcze żyje. A teraz gotowałem zbytkowy obiad, i najlepszém winem miałem spełnić jéj zdrowie. Cały mój dwór zaproszony do stołu, dzielił ucztę, używając wszystkich potraw zarówno z panem.
Ponieważ dawniejsze zagrodzenie bambusowe nie zasłaniało mię dobrze od słot jesiennych, sporządziłem więc szczelną ścianę z desek, w któréj znajdowało się okienko z dwóch szyb okrętowych i drzwi z zamkiem wyjęte z kajuty kapitana, mogłem się teraz zamykać na noc, nie obawiając się niespodzianego napadu.
Wnętrze jaskini było wybornie zaopatrzone, na klockach leżały deski, na nich stało łóżko z pościelą, obok stół świeżo zrobiony z desek, na nim świeca woskowa, koło stołu krzesło, nad łóżkiem namiot z żaglowego płótna: a kiedy na kominku buchnął ogień, a drzwi i okno zasłoniłem firanką, można się było rozkoszować i drwić z burzy ryczącéj na dworze.
Przejście wiodące przez korytarzyk zagrodziłem także ścianą, aby uchronić się od wyziewów spiżarnianych. Drugi zaś wychód zatarasowałem tak dobrze, że nikt tamtędy nie mógłby się dostać do jaskini.
Czasami tylko wspomnienie o trzęsieniu ziemi przerażało mię, ale wspomniawszy na Opatrzność, powierzałem się Jéj z ufnością i odzyskiwałem spokojność.
W zimie dni powszednie schodziły mi na pracy, wieczory i święta na czytaniu biblii; ach ta nieoceniona księga, była mi najlepszym towarzyszem i przyjacielem w samotności: w niéj czerpałem zdrój pociech w mém osamotnieniu.
Skoro tylko pierwsze promienie wiosennego słońca zabłysły, natychmiast wziąłem się do uprawy roli. Do radełek zaopatrzonych w jarzma pozaprzęgałem kozy. Z początku nie chciały ciągnąć, lecz pręt był wybornym professorem, i nauczył je posłuszeństwa. Za pomocą tego zaprzęgu zaorałem tak wielki kawał pola w tygodniu, że łopatą nie dokazałbym tego w dwóch miesiącach. Podzieliwszy je na części, pozasiewałem pszenicą, grochem, żytem, jęczmieniem; a wreszcie owsem, przeznaczając go dla kóz. Zasiew zawlokłem broną zrobioną ze szpernali na okręcie znalezionych. Nakoniec zasadziłem kilka garści rozynków, próbując czy mi się nie uda winorośli wyhodować.
Po ukończeniu tych robót, zostało mi parę miesięcy czasu do innych zatrudnień.
Czémże się teraz zająłem? jak sądzisz kochany czytelniku?.. oto budową łodzi.
Czyż ci tak źle na wyspie, zawołasz wzruszając ramionami; wszak masz wszystkiego podostatkiem: pyszne mieszkanie, pełną śpiżarnią, broni i amunicyi podostatkiem. Ileż razy doświadczyłeś niestałości morza, czyż znowu podobnie jak niegdyś w Brazylii chcesz popełnić szaleństwo?.. nie lepiejże zaczekać aż ci Bóg zeszle okręt na ratunek?
Wszystko to prawda, lecz mnie zdawało się inaczéj. Sądziłem, że Opatrzność właśnie dlatego zaopatrzyła mię w rozmaite przyrządy do zbudowania łodzi, ażebym się mógł wyratować z mego położenia.
Wybrawszy drzewo rosnące o kilka kroków od głębokiego strumienia, ściąłem je siekierą, a obrobiwszy zewnątrz toporem, zacząłem wypalać środek rozżarzonemi węglami. Kiedy już zagłębienie zdawało mi się dostatecznem, począłem je wyrównywać dłutem i siekierą, poczém zacząłem kopać rów głęboki na cztery, a na siedm stóp szeroki, ale w tém zaskoczyły mię żniwa. Zbiór w tym roku wypadł bardzo pomyślnie, zebrałem kilkanaście kop zboża różnego, posługując się zamiast sierpa lub kosy, szablą.
Pałasz ten krzywy, muzułmański, wyostrzyłem na brusku z przeciwnéj strony, a przyczepiwszy do kija, używałem jak kosy; o ileż łatwiéj mi było ścinać nim zboże, aniżeli jak wprzódy nożem. Zboże zwiozłem na lawetach od falkonetu i ułożywszy we dwa wielkie brogi, nakryłem strzechą.
Całą zimę tegoroczną pracowałem nad wyrobieniem steru, wioseł i innych sprzętów do wyekwipowania czółna potrzebnych. Czytanie biblii urozmaicało mi tę smutną porę roku, a zawsze wynaleźć umiałem texty, umacniające mię w mém przedsięwzięciu.
Na początku wiosny dokończywszy kopania kanału, z wielkim trudem spuściłem statek na wodę. Nie jestem w stanie opisać radości doznanéj na widok czółna, lekko kołyszącego się na wodzie. Zamierzyłem sprobować żeglugi do lądu stałego, gdzie niezawodnie uda mi się napotkać okręty europejskie, a gdyby się to nie powiodło, przynajmniéj wyspę dokoła opłynąć.
W pośrodku łodzi umocowałem maszt nie wielki i uczepiłem żagiel trójgraniasty, nabrałem żywności, wina, naczynia z wodą, cztery muszkiety i jeden falkonet, aby na przypadek spotkania dzikich, mieć się czém bronić. Przykryłem część łodzi płótnem, chroniąc zapasy od deszczu. Nakoniec umieściwszy w tyle jéj parasol, wypłynąłem na morze dnia 14 stycznia 1668 roku, zapominając w pośpiechu zupełnie o pieniądzach.
Przed samym odjazdem pomodliłem się gorąco pod krzyżem, albowiem mogłem już wcale nie powrócić na wyspę. Na tę myśl łzy zakręciły mi się w oczach, i znowu padłem na kolana, dziękując wszechmocnemu Stwórcy za dziewięcioletni przytułek, i tyle różnych dobrodziejstw jakie z Jego łaski otrzymałem.
Wiatr wydąwszy lekko żagiel, z łatwością zaczął popędzać statek; wybrzeże od którego odbiłem zasiane było mnóstwem skał podwodnych, wypadało więc żeglować ostrożnie, ażeby na początku zaraz nie uledz rozbiciu, i musiałem znacznie nadłożyć drogi, ażeby się wydostać z pośrodka tych raf i haków.
Po za pasmem skał widać było na morzu silny prąd[52], co mię wcale nie cieszyło, gdyż porwany nim mogłem zboczyć z obranego kierunku, i dostać się na otwarte morze, gdzie mię czekała oczywista zguba, w wątłym i licho zaopatrzonym statku.
Cokolwiek bliżéj lądu znajdowała się wielka ławica piasku, postanowiłem zatém płynąć kanałem szerokim, oddzielającym ją od wyspy. Morze wyjąwszy prądu było dosyć ciche, lubo mię niepokoił wietrzyk w kierunku prądu wiejący.
Pomimo to zaufany w mych wiadomościach żeglarskich, rozwinąłem żagiel i polecając się Bogu, wyruszyłem na morze. Co tylko jednak czółno dosięgło wschodniego krańca ławicy, kiedy prąd porwał je z taką gwałtownością, że mimo wysileń wszelkich nie zdołałem więcéj nic zrobić, jak tylko utrzymywać się na brzegu prądu i tym sposobem zmniejszyć szybkość pływu. Napróżno zarzucałem kotwicę, nie dosięgła dna; nadaremnie starałem się lawirować, siła prądu przewyższała moc wiatru, robienie z całéj siły wiosłem było tylko dziecinną igraszką.
Chociażby nawet morze nie zatopiło czółna, to żywność nie wystarczy na długo, a któż wie dokąd będę zmuszony tułać się na przestworze morskim.
W niezmiernéj trwodze i żalu, zwróciłem oczy ku mojéj ukochanéj wyspie.
— O ty droga pustynio! — zawołałem w rozpaczy: — czyż już cię nigdy nie zobaczę! o jeżeli mi Bóg pozwoli dostać się na twe lube wybrzeża, nigdy, nigdy cię więcéj nie opuszczę! Z niezmierném wysileniem robiłem wiosłami w kierunku ławicy, ale byłem już przeszło pięć mil morskich od lądu, i co chwila wyspa coraz bardziéj niknęła mi z oczu, i gdyby nagle niebo się zachmurzyło, niezawodnie straciłbym do niéj drogę. Pogoda wprawdzie była piękna, ale wzgórza wyspy niby czarny obłoczek, rysowały się już tylko zdala na widnokręgu.
Wtém spostrzegłem, że prąd ani tak mętny, ani tak gwałtowny zaczął nieco wolniéj płynąć, a nareszcie natrafiwszy na gromadę skał w niewielkiéj odległości na północy leżących, rozłamywał się na nich i jedna część pędziła daléj w tym samym kierunku, podczas gdy druga zwracała się na południe, właśnie ku wyspie.
Ten rozdział prądu uratował mię: korzystając z zwolnienia szybkości, wsparty powiewem wiatru, zdołałem wpłynąć pomiędzy dwa ramiona. Żeglując z największą ostrożnością, lubo daleko wolniéj jak wprzódy, około piątéj godziny popołudniu wylądowałem szczęśliwie na moją wyspę.
Poczuwszy ziemię pod nogami, zadrżałem z radości: z sercem przepełnioném wdzięcznością, ślubowałem uroczyście zrzec się nadal podobnych próbek żeglowania po otwartém morzu.
W domu zastałem wszystko nietknięte. Przebywszy zagrodzenie, rzuciłem się jak martwy na łóżko i zasnąłem. Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy mię nagle przebudził jakiś głos wołający: „Robinsonie! Robinsonie Kruzoe! jakżeś ty biedny!“
Nie wytrzeźwiony całkiem ze snu, usiadłem na posłaniu, oglądając się z trwogą kto na mnie woła. Z początku myślałem, że mi się we śnie przywidziało; lecz wnet powtórne usłyszałem wołanie.
Obracam z trwogą szybko głowę i widzę na zagrodzeniu siedzącą papugę, która drze się przeraźliwie powtarzając wciąż te same słowa. Nieraz w strapieniu wymawiałem je w głos, a pojętny ptak nauczył się ich, i teraz takiego mi strachu napędził.
Doznane niebezpieczeństwo, na długo pozbawiło mię chętki żeglowania. Niepokoiłem się bardzo że łódź wraz z zapasami zostaje na drugim końcu wyspy, ale jakim sposobem sprowadzić ją ztamtąd; sama myśl o tém już mię dreszczem przejmowała, chcąc ją bowiem przeciągnąć pod zamek, trzeba było koniecznie przerżnąć się przez prąd, który mię tak daleko zaniósł na morze. Byłbym szalonym, gdybym się miał znowu na niebezpieczeństwo narażać, a tak łódź kosztująca mię czternaście miesięcy pracy, była teraz zupełnie nieużyteczną.
Po dłuższém zastanowieniu, zrzekłem się myśli porzucenia wyspy. Nieudatna żegluga i przestrach jakiegom doznał, podniosły w mych oczach niezmiernie jéj wartość. Wprawdzie przykrzyło mi się bez towarzystwa ludzkiego, ale kiedym rozważył ile to cierpień i zmartwień wyrządzają sobie ludzie nawzajem, to tęsknota ta zmniejszyła się znacznie. Na méj wyspie byłem nieograniczonym panem, miałem wszystkiego podostatkiem, Bóg darzył mię zdrowiem, a zatém mogłem żyć szczęśliwie i spokojnie.
W miesiąc po owéj żegludze, uzbrojony strzelbą wyszedłem popołudniu w zamiarze zobaczenia co się dzieję z moją łódką, ale zamiast iść wschodnią, puściłem się zachodnią stroną wyspy, chcąc raz przecie zwiedzić ją całkowicie.
Zaledwie doszedłem na wierzch wzgórka położonego nad ujściem rzeczki, gdy nagle rzuciwszy okiem na morze, ujrzałem w oddaleniu jakiś punkt czarny. Wielka odległość nie pozwoliła mi rozpoznać czy to łódź, czy jaka wielka ryba; na nieszczęście nie miałem z sobą perspektywy. Ponieważ przedmiot ów wkrótce zniknął mi z oczu, a zatém puściłem się w dalszą podróż.
Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy w miejscu na którém przed czterema laty była wyciśnięta stopa ludzka, ujrzałem mnóstwo porozrzucanych piszczeli, parę czaszek i niepodogryzanych rąk z okrwawionemi palcami. Wszystko to leżało w dużém okrągłém zagłębieniu, w środku którego były ślady świeżo wypalonego ogniska.
Oburzenie, przestrach, zgroza, obrzydliwość, gniew, przykuły mię do ziemi; stałem jak głaz, nie mogąc poruszyć się z miejsca, krew ścięła się w żyłach na widok piekielnéj zwierzęcości ludożerców. Nakoniec przemógłszy odrętwienie, zacząłem biedz napowrót ku mojemu mieszkaniu, nie tyle miotany trwogą, co wściekłością.
Przypadłszy do domu, zacząłem rozważać całą przygodę. A więc obrzydli Karaibowie nie przypływali do wyspy dla zbierania jéj płodów, lecz dla wyprawiania swych uczt obmierzłych. Więc po dziewięciu latach zostawania w samotności, pierwsze zetknięcie z rodem ludzkim, zamiast pociechy i radości, przyniosło mi tak okropne wrażenie. O jakże Bóg łaskaw, że mię im na pastwę nie wydał; gdybym o parę godzin wcześniéj opuścił mieszkanie, niezawodnie wpadłbym w ich ręce, i wtedy zamordowawszy mię okrutnie, byliby wyprawili sobie bankiet z mego ciała.
Wypadek ten napełnił mię znowu bojaźnią: jak złoczyńca wymykałem się z mieszkania, nie myśląc o odwiedzeniu czółna, a to z obawy ażebym nie spotkał się z ludożercami. Sprzęt zboża, zwózkę, oraz wszystkie czynności odbywałem ukradkiem, zawsze od stóp do głów uzbrojony; a nawet nie odważałem się polować bronią ognistą, albowiem dzicy usłyszawszy wystrzał, mogli pójść za jego kierunkiem, wyśledzić mię i zamordować.
Wkrótce nadeszła zima. W tym czasie byłem wolny od odwiedzin ludożerców, gdyż morze wciąż wzburzone, nie dozwoliłoby ich wątłym statkom przebywać przestrzeni rozdzielających oba lądy. Mimo to miałem zawsze pod ręką kilka nabitych muszkietów, a oba falkonety naładowane drobnemi kulami, oczekiwały napastników, ażeby posiać pomiędzy nich śmierć i zniszczenie.
Widok szczątków ludożerczéj biesiady, nadał dziwny zwrot moim myślom. Przez całą zimę o niczém innem nie marzyłem, jak tylko o zemście nad dzikiemi. Wyszukiwałem sposobów ukarania obrzydłych biesiadników; pragnąłem serdecznie zejść ich podczas szkaradnéj uczty, srogim odwetem pomścić krew przelaną, i na zawsze odebrać im chętkę odwiedzania méj wyspy i wyprawiania na niéj swych obmierzłych obchodów.
Ale jakże tego dokonać. Czyż mogę sam jeden napaść na dwudziestu lub trzydziestu Karaibów, uzbrojonych w strzały i dżiryty; wszak tak samo można ledz od téj broni, jak od kuli lub szabli.
A gdybyś téż podminował miejsce, na którém palą ogień i pieką ciała ludzkie, i gdy żar dosięgnie prochu, wysadził w powietrze z tuzin tych łotrów? Lecz pomysł ten nie był dobrym: najprzód że nie mogłem przewidzieć gdzie ogień rozpalą za drugim razem, powtóre proch mógłby się zawcześnie albo zapóźno zapalić, a w takim razie zepsułbym napróżno kilkadziesiąt funtów tego nieocenionego materyału.
Późniéj przychodziło mi na myśl, żeby zaczaić się w bezpieczném a nie bardzo odłegłém miejscu z kilkoma muszkietami dobrze nabitemi, wypalić ze wszystkich, a na resztę przerażoną niespodziewaną klęską, wpaść z szablą i pobić do szczętu. Przez parę tygodni rozważałem ten pomysł, tak iż kilka razy śniło mi się, jakobym z dzikiemi staczał walkę, a gdy znów wiosna powróciła, kilka razy wychodziłem dla upatrzenia stosownego miejsca na zasadzkę. Umysł zajęty wciąż chciwemi rzezi obrazami, przedstawiał mi mnóstwo ludożerców padających od strzałów. Nareszcie wynalazłem doskonałą kryjówkę: byłto wąwóz biegnący od strażnicy aż ku wybrzeżu, na którém odbywały się uczty dzikich. Gęsta krzewina zakrywała wybornie wchód do wąwozu. Z strażnicy mogłem doskonale wyśledzić przybycie łodzi, i mieć dosyć czasu, aby przed wylądowaniem Karaibów na wyspę dopaść kryjówki. Ukryty w wielkiém wypróchniałém drzewie, nie widziany przez dzikich, położyłbym z łatwością trupem kilkunastu, zanimby z pierwszego ochłonęli przestrachu.
Przygotowawszy więc cztery muszkiety, umieściłem je wewnątrz pnia wypróchniałego, a co rano z dwoma pistoletami i szablą wychodziłem na zwiady ku wybrzeżom; lecz parę tygodni upłynęło, a dzicy nie pokazywali się wcale. To ostudziło mój zapał nieco, a powoli myśli zaczęły brać inny kierunek.
— Chcesz karać ludożerców — mówiłem sam do siebie, — a rozważ czy masz do tego prawo? Cóż oni winni, że pogrążeni w ciemnocie, hołdując starym zwyczajom, a może przepisom religijnym, robią tylko to samo co robili ich ojcowie, i czego się od nich nauczyli; rozważno jak postępują twoi bracia Europejczycy, niby to oświeceni i wykształceni: ile oni w niepotrzebnych i niesprawiedliwych wojnach ludzkiéj krwi przelewają, niszczą miasta i pustoszą krainy całe. Przypomnij sobie z jaką odrazą każdy uczciwy człowiek wspomina nazwiska Korteza, Pizarra, Almagra i innych rabusiów hiszpańskich, którzy tysiącami mordowali Indyan, nie uważając nawet tych biedaków za ludzi[53]. Powiedzże mi teraz, kto cię zrobił sędzią i katem Karaibów, nie wiedzących nawet że źle robią? Zastanów się dobrze nad tém co zamyślasz uczynić, gdyż może czyn twój będzie tak obmierzły Bogu, jak tobie ludożerstwo dzikich.
Uwagi te silnie na mnie wpłynęły. Zrzekłem się zamiaru napadania na Karaibów, uznając niesprawiedliwość karania ludzi, którzy mi nic złego nie uczynili. Postanowiłem tylko bronić się w razie napadu, albo téż walczyć wtenczas, jeżeliby szło o ocalenie życia człowiekowi przeznaczonemu na pożarcie. Do tego postanowienia przyczyniła się także uwaga, że w razie rozpoczęcia walki, mogłem być zwyciężonym; gdyby bowiem chociaż jednemu powiodło się uciec, mógłby przez zemstę naprowadzić na mnie tysiące swych współrodaków a wtenczas nicby i strzelby nie pomogły.
Wyrzekłszy się zamiaru wojowania dzikich, wybrałem się uzbrojony na nową wycieczkę, dla zajęcia się przeprowadzeniem mego czółna z odległéj zatoki, gdzie blisko trzy miesiące zostawało. Zamiast narażać się na prąd, objechałem północno zachodnią stronę wyspy, i zawinąłem w przystani leśnéj od zamku o tysiąc kroków odległéj, na wschodniéj stronie tegoż położonéj, gdzie była doskonale ukrytą przed Karaibami w nadbrzeżnych zaroślach.
Wreszcie byłem zupełnie spokojny, przekonawszy się że dzicy na wyspę lądują jedynie dla pożarcia ciał ludzkich i nie oddalają się z wybrzeża, a zatém mogłem bezpiecznie mieszkać w zamku i oddawać się zwykłym zatrudnieniom.
Co tylko było mi bardzo niedogodném, to potrzeba ukrywania méj obecności na wyspie; powstrzymanie się od polowania i rozniecenia ognia po za obrębem mieszkania, z obawy, ażeby Karaibowie nie dostrzegli że tu ktoś przebywa; wróciłem więc do polowania na zające z łukiem. Kóz nie potrzebowałem strzelać, bo moja trzoda powiększyła się do czterdziestu kilku sztuk, i co rok śmiało było można zabić ich dziesięć na pokarm. Nadto muszę nadmienić, że poczciwy Amigo tak się wprawił do chwytania zajączków, że nieraz przyniósł mi z lasu żywcem owoc swego polowania.
Dziesiąta rocznica od wylądowania mego na wyspę, przeszła jak zwykle na poście i modlitwie. Gdym się obejrzał wstecz na upłynione lat dziesięć, gdym pomyślał że już mam lat 33 skończonych, ciężko mi się zrobiło na sercu.
— Mój Boże! — zawołałem, — oto najpiękniejsze me lata zbiegły samotnie! Towarzysze moi otoczeni rodziną, dziatkami, wiodą przyjemne życie w lubéj ojczyźnie, gdy tymczasem ja nieszczęśliwy żyję tutaj sam jeden, i może już nie ujrzę więcéj rodzinnéj ziemi; ale nie szemrzę bynajmniéj na mój los, a jeżeli Ci się Panie podoba abym tu dni moje zakończył, z poddaniem i pokorą przyjmę Twój wyrok i chwalić będę Imię Twoje.
Czas deszczów przeszedł spokojnie: nie opisuję tu ani zasiewów, ani żniw, albowiem nieraz już o tém gawędziłem szeroko, nadmienię tylko, że wszystkiego zboża miałem podostatkiem i na niczém mi nie zbywało.
Jednej nocy, a było to jak mój kalendarz wskazywał, 24 marca 1670 roku, nie mogłem wcale zasnąć, różne myśli przychodziły mi do głowy, a ludożercy nie mały udział w nich mieli; zmęczony bezsennością i myślami dopiero nad ranem wpadłem w sen głęboki.
Dziwne marzenie zapełniło ten chwilowy spoczynek. Śniło mi się że wyszedłem na przechadzkę, w stronę gdzie lądowali dzicy... wtém dwa czółna przybiły do brzegu i wysiadło z nich kilkunastu Karaibów, wiodąc kilku nieszczęsnych na pożarcie. Nagle jeden z nich wyskoczył z gromady, i zaczął uciekać ku krzakom za któremi stałem. Wybiegłszy naprzeciw niemu, zaprowadziłem biedaka do zamku; naówczas padł na kolana, błagając o pomoc przeciwko swoim prześladowcom. Kazałem mu przebyć wał po drabinie, co téż wykonał. Od owéj chwili miałem towarzysza niedoli, i spodziewałem się przy jego pomocy w mém wątłém czółnie wydostać się z wyspy. W téj chwili przebudziłem się i czémprędzéj obejrzałem wkoło, aby się przekonać czy to był sen, czy jawa. Na nieszczęście byłoto tylko marzenie.
Sen ten jednakże nowe nastręczył mi plany. A gdyby téż się urzeczywistnił: czyż było niepodobieństwem uwolnić jeńca na rzeź przeznaczonego? A więc do dzieła, trzeba tylko pilnie uważać, kiedy dzicy znów wylądują na wyspę, a przygotowawszy broń, zresztą zdać się na wolę Opatrzności. Od tego dnia zatém co rano wybiegałem na strażnicę; śledząc przez perspektywę karaibskich łodzi. Zamiary nowe rozbudziły całą moją zaciętość. Miałem teraz już sprawiedliwy powód do rozpoczęcia kroków nieprzyjacielskich, chęć sprobowania się z dzikiemi nie dawała mi spokojności. Nie lękałem się walczyć chociażby w wielkiéj liczbie przybyli; mając nadzieję, że niezawodnie odniosę zwycięztwo.
Upłynęło od tego czasu około dwóch miesięcy, gdy o świcie 15 maja ujrzałem z strażnicy pięć łodzi napełnionych dzikiemi, które przybiły do brzegu w miejscu zwykłego lądowania. Liczba tak wielka przeraziła mię: wiedziałem że na jednéj łodzi bywa sześciu do ośmiu dzikich, zdawało mi się więc zuchwalstwem napadać na tak wielką gromadę. Zamiast zatém uderzyć na nich, schroniłem się do zamku, a nabiwszy strzelby i falkonety świeżym podsypawszy prochem, gotowałem się do obrony.
Godzina jednak nadaremnego oczekiwania ubiegła, a nawet szmer najmniejszy nie dolatywał mych uszu, tego mi było za długo. Koniecznie chciałem wiedziéć co się dzieje w mém państwie. Wziąwszy więc strzelbę, wyruszyłem ostrożnie ku pagórkowi leżącemu na krańcu lasu, przytykającego do wybrzeża, na którém znajdowali się dzicy.
Przybywszy na miejsce, ukryty za drzewem, zacząłem przez perspektywę przypatrywać się Karaibom. Blisko trzydziestu trzymając się za ręce, tańczyło około wielkiego ogniska, wykonywając szczególniejsze miny i giesta. Wtém kilku innych wyprowadziło dwóch jeńców z czółna, ciągnąc ich ku gromadzie w zamiarze zamordowania. Ale kiedy jeden padł pod ciosem kamiennéj siekiery, drugi zerwawszy więzy zaczął uciekać z niezmierną szybkością, właśnie w kierunku wzgórza na którém stałem. Przeląkłem się bardzo widząc to, gdyż cała gromada dzikich mogła się za nim puścić w pogoń, lecz na szczęście trzech tylko zaczęło ścigać jeńca, który przez ten czas nim się gonić namyślili, już potężny kawał ubiegł.
Pomiędzy wzgórzém na którém stałem a dzikiemi, znajdowała się odnoga morska na kilkanaście sążni szeroka. Jeżeli jeniec chciał ujść ścigającym, musiał ją koniecznie przepłynąć; tak się téż stało. Przybywszy nad brzeg, wskoczył w morze; po kilku śmiałych rzutach był już, już na drugiéj stronie i zaczął okrążać pagórek. Z trzech ścigających, jeden zapewne nie bardzo wprawny w pływanie, namyślił się i wrócił; dwóch innych przepłynęło zatokę.
Widocznie sen mój się spełniał: Opatrzność powoływała mię ażebym wyratował nieszczęśliwego. Zbiegłem szybko z pagórka i stanąłem pomiędzy uciekającym a goniącymi, zawołałem na niego aby się zatrzymał, lecz biedak przeląkł się mnie, podobnie jak swych nieprzyjaciół. Dając mu znak żeby się nie bał i przyszedł do mnie, zwróciłem się naprzeciw ścigających, a gdy jeden z nich koło mnie przebiegał, zgruchotałem mu czaszkę kolbą; lękałem się bowiem strzelić, ażeby hukiem nie zwabić całéj gromady, chociaż w takiéj odległości możeby nie usłyszeli wystrzału. Towarzysz zamordowanego na ten widok stanął jak wryty, lecz ujrzawszy mię wychodzącego z za drzewa, wymierzył z łuku. Uprzedzając strzał, wypaliłem z strzelby kładąc go na miejscu trupem.
Wystrzał, ogień i dym, niezmiernie przeraziły ściganego: stanął jak wryty, a poznałem po nim, że miał chętkę uciekać. Powtórzyłem przyzywający znak, postąpił więc parę kroków naprzód i znów się zatrzymał, drząc jak listek, myśląc zapewne że go chcę schwytać i pozrzeć.
Urwawszy zieloną gałązkę, począłem przyjaźnie kiwać na niego. To go ośmieliło więcéj: szedł więc ku mnie przyklękując co parę kroków, nareszcie zbliżywszy się zupełnie, padł na twarz, pochwycił mię za nogę i postawiwszy ją sobie na głowie, bełkotał słowa których nie mogłem zrozumieć; podniosłem go, przycisnąłem do piersi, i zrobiłem co tyko można ażeby mu dodać odwagi.
Tymczasem dziki powalony uderzeniem kolby, podniósł się: pokazałem to uratowanemu. Na ten widok wpadł w niezmierne wzruszenie, i składał ręce wskazując na szablę przy moim boku zawieszoną. Dałem mu broń żądaną, z którą w mgnieniu oka przebył przestrzeń dzielącą go od wroga, i jedném cięciem zmiótł mu łeb z karku tak zręcznie, że ciosu tego nie powstydziłby się najlepszy kat europejski. Poczém natychmiast wrócił, składając głowę nieprzyjaciela u stóp moich.
Widziałem z jego poruszeń, że nie mógł wyjść z podziwienia, iż w takiéj odległości zabiłem drugiego Karaiba. Prosił mię na migi żebym mu pozwolił iść go obejrzeć, na co łatwo przystałem. Przybliżywszy się do trupa, począł mu się przyglądać i przewracać na wszystkie strony; nakoniec przypatrywał się ranie zadanéj w piersi, z któréj nie wiele krwi płynęło, (gdyż wylała się wewnątrz klatki piersiowéj). Nakoniec zabrawszy łuk i strzały zabitego, powrócił do mnie. Dałem mu znak żeby udał się za mną ku jaskini, lecz ten syn pustyni daleko był przezorniejszym jak ja, gdyż wskazawszy na trupów, dał mi do zrozumienia, że trzeba ich wprzódy pochować, aby towarzysze natrafiwszy na ciała, nie pobiegli nas ścigać. Dziki przywiązawszy do ciał pasami od sajdaków kamienie, obudwóch w głębie zatoki wrzucił.
Nie namyśliłem się jeszcze dokąd mojego gościa zaprowadzę. Stosownie do wieszczego snu, należało dać mu kwaterę w zamku, lecz ostrożność radziła, aby go tymczasem w koźléj jaskini pomieścić. Wprawdzie były tam wszystkie kosztowniejsze zapasy i amunicya, lecz te znajdowały się w drugiéj części za długim korytarzem, zagrodzonym głazami, więc ich, a témbardziéj w ciemnościach znaleźć nie mógł.
Przyprowadziwszy jeńca do jaskini, dałem mu kawał placka jęczmiennego, parę bananów i garnczek wody, poczém zostawiwszy mu posłanie i kołdrę, poszedłem do zamku.
Wypadek ten nadzwyczajne wywarł na mnie wrażenie, lecz czasu do rozmyślań nie było. Wybiegłem na strażnicę zobaczyć co dzicy robią. Jedni jeszcze siedzieli około ognia kończąc ucztę obrzydliwą, tymczasem drudzy chodzili ponad zatoką niespokojnie, szukając zapewne swych towarzyszy; kiedy jednak zaczął się odpływ morza, wszyscy siedli na czółna i odpłynęli.
Uspokojony tém, poszedłem zobaczyć co robi mój wyzwoleniec: napotkałem go siedzącego przed jaskinią na trawie, a gdy mię ujrzał, znowu upadł na twarz i czołgając się zbliżał ku mnie. Podźwignąwszy go, dałem do zrozumienia że nie chcę takiéj uniżoności.
Byłto ładnie zbudowany wysmukły chłopiec, mogący mieć 20 lub 21 lat, cery miedzianéj, orlego nosa. Rysy jego przyjemne, nie miały w sobie nic dzikiego, długi włos czarny spływał na ramiona; oko wyraziste, duże i czarne, tchnęło łagodnością, a dwa rzędy zębów białych wyglądały jak kość słoniowa, kiedy śmiejąc się otwierał usta ładnie uformowane.
Rozmawialiśmy znakami, które doskonale pojmował, czasami wymawiał jakieś słowa, a dźwięk mowy ludzkiéj od dziesięciu lat niesłyszanéj, zachwycał mię, chociaż jéj nie rozumiałem. Przedsięwziąłem go po angielsku wyuczyć, a pokazując na siebie, wymawiałem: „Robinson“, dając znak żeby powtórzył, co mu się téż powiodło nie źle. Następnie znowu wskazując na niego, mówiłem „Piętaszek“, albowiem dzień dzisiejszy był piątek i dlatego nadałem mu to imię. Nareszcie nauczyłem go wymawiać „tak“ i „nie“ i na tém zakończyła się pierwsza lekcya.
Przez noc zostawiłem Piętaszka w grocie, na drugi dzień rano wziąłem go do zamku, ażeby się ubrał, gdyż chodził zupełnie nago. Kiedyśmy przechodzili około miejsca zkąd widać było scenę biesiady wczorajszéj, pokazywał mi na migi, że radby zobaczyć czy nie zostało co z resztek, okazując wielki apetyt na ludzkie ciało. Wtedy wyraziłem mu obrzydzenie moje, dając uczuć że to było szkaradną rzeczą jeść ludzi. Poczém widząc że dzicy zniknęli bez śladu, zapragnąłem obejrzeć miejsce wczorajszéj biesiady. Bojąc się jednak czy gdzie dzicy w ukryciu nie pozostali, uzbroiłem Piętaszka w łuk i siekierę, a sam wziąwszy szablę, pistolety i strzelbę, ruszyłem naprzód.
Wkrótce przybyliśmy na miejsce. Cóż za okropny widok! dokoła mnóstwo szczątków ciał ludzkich: pięć rąk, trzy czaszki i kilka piszczeli; palce pokrwawione, wpół ogryzione, kawały mięsa opalonego. Takie mię porwało obrzydzenie, że doznałem bardzo nieprzyjemnéj słabości, która mi przecie ulżyła. Przeciwnie, Indyanin spoglądał z niezmiernym apetytem, i gdyby nie groźne moje spojrzenia, byłby niezawodnie ogryzł kostkę którego przyjaciela.
Widząc mię stojącego z załamanemi rękoma, usiłował gestami dać do zrozumienia, że wraz z trzema towarzyszami, w bitwie stoczonéj na wyspie ku południowi położonéj, dostał się do niewoli, że to są właśnie głowy jego współrodaków, których pożarł nieprzyjaciel.
Wykopawszy dół, pogrzebaliśmy resztki nieszczęśliwych ofiar, poczém ruszyłem ku zamkowi, gdzie przybywszy, wyjąłem z garderoby zabranéj z okrętu koszulę, majtki, kaftan i czapkę, i ustroiłem w nie Piętaszka.
Widząc się przybranym tak jak ja, Indyanin nie posiadał się z radości: skakał jak dziecko i klaskał w ręce; lecz wkrótce ubiór zaczął mu dokuczać, bo chodząc przez całe życie nago, nie mógł znieść nic na sobie; chciał zrzucić suknie, ale na to nie pozwoliłem. Po kilku dniach przyzwyczaił się do noszenia ubioru.
Teraz szło o pomieszczenie nowego gościa, nie chciałem go przypuścić do wspólnego mieszkania, raz dlatego żem mu nie bardzo ufał, a powtóre że to ograniczałoby moją swobodę. Wystawiłem mu więc małą komórkę z desek, tuż przy mieszkaniu. Piętaszek był bardzo kontent ze swego domku, obawiał się tylko psa, ale wkrótce poznawszy łagodność tego zwierzęcia polubił je bardzo.
Obawy moje i niedowierzanie niezadługo całkiem ustały. Bóg w tém kolorowém ciele najzacniejszą duszę umieścił; nigdy najmniejszy upór lub niezadowolenie nie okazało się na twarzy poczciwego Piętaszka. Przywiązał się do mnie jak do ojca, i wszelkiemi sposobami starał się okazywać wdzięczność za ocalenie życia. Wesoły, żywy, niezmordowany w pracy, rozpędzał jak mógł moją tęsknotę. Przykro mi było tylko, że się z nim rozmówić nie mogę; natychmiast téż wziąłem się do uczenia go po angielsku. Pojętność miał wielką i z każdym dniem robił postępy.
Chcąc oduczyć Piętaszka od ludożerstwa, dałem mu skosztować koziego mięsa. Aby go dostać, a przy téj sposobności pokazać jak się poluje, wziąłem go z sobą do lasu. Wkrótce na szczycie skały ujrzałem koźlątko, a dawszy znak Piętaszkowi aby się spokojnie zachował, wypaliłem. Trafione zwierzę spadło na dół, ale i mój towarzysz także leżał na ziemi, klekotając ze strachu zębami. Po chwili podniósł się ostrożnie oglądając swe ciało, a gdy na niém rany nie znalazł, popełznął do nóg moich, bełkocząc coś ze łzami. Podniosłem go i uśmiechnąłem się przyjaźnie, wskazując na koźlątko aby je przyniósł. Uczyniwszy to, odskoczył w tył, patrząc z dziwną bojaźnią i uszanowaniem na strzelbę. Nabiłem ją powtórnie, chcąc nieboraka ośmielić i oswoić z strzelaniem, a zarazem wytłumaczyć użycie broni. Poszliśmy daléj: wkrótce na drzewie zawrzeszczała papuga, pokazałem ją palcem Piętaszkowi, a potém wymierzywszy broń, zwróciłem go twarzą ku ptakowi. Wystrzał padł i papuga zleciała, ale mimo tych objaśnień, Piętaszek znów przewrócił się na
trawę.
Kiedy ochłonął z przestrachu, kazałem mu przynieść papugę, i z tą podwójną zdobyczą pomaszerowaliśmy do domu. Natychmiast obciągnąłem, wypaproszyłem i pokrajałem na sztuki koźlę. Pieczeń smakowała memu gościowi niezmiernie, patrzał tylko zdziwiony na mnie posypującego mięso solą. Podałem mu posolony kawałek, wziął go do ust, ale wypluł czémprędzéj. Wtedy ja wziąłem nieposolony kawałek i postąpiłem z nim jak on z tamtym, okazując podobne obrzydzenie, lecz to go wcale nie przekonało, aby sól miała być przysmakiem i nigdy się nie dał nakłonić do jéj użycia.
Odtąd rozpoczęła się nowa era w życiu mojém. Bóg nareszcie ulitował się nad biednym samotnikiem, i zesłał mu towarzysza po dziesięcioletniéj pokucie. Nie mogąc innym sposobem okazać méj wdzięczności miłosiernemu Stwórcy, postanowiłem przynajmniéj wypłacić się za to nieocenione dobrodziejstwo wyuczeniem Piętaszka prawd świętéj religii chrześciańskiéj, a prócz tego wykształcić go jak można i starać się aby na zawsze zachował poczciwość i nieskazitelność duszy.
W krótkim czasie uczeń mój zrobił takie postępy w mowie, że o najpotrzebniejszych rzeczach mogliśmy się rozmówić; w rok zaś szczebiotał wcale nie źle. Przez ten czas nauczałem go opatrywania kóz, prac koło roli, siania i żęcia; oprócz tego garncarstwa, piekarstwa, krawiectwa, ciesiołki, i wszystkiego co sam umiałem. We wszystkiém okazywał wiele pojętności, jeszcze więcéj dobrych chęci. Wkrótce mogłem się nim wyręczać; pracowaliśmy wspólnie, i nigdy nie dałem mu uczuć że go uważam za służącego, gdyż w saméj rzeczy był moim przyjacielem.
Rok ten upłynął nam bardzo prędko i przyjemnie. Kiedy już mógł odpowiadać na moje pytania, prowadziliśmy gawędki zajmujące. Jednego dnia zacząłem go wypytywać o kraj rodzinny.
— To tam... tam daleko Piętaszka wyspa — odrzekł wskazując na południe, — a tam daléj druga, gdzie mieszkają jego nieprzyjaciele.
— Czy pokolenie do którego należysz, zwyciężyło kiedy wrogów?
— O tak, my bijemy bardzo dużo nieprzyjaciela, a on ucieka.
— Jeżeli się tak dobrze bijecie, dlaczegóż dałeś się złapać?
— Piętaszek i trzech zjedzonych byli daleko. Nieprzyjacioł wielka moc obskoczyła nas, tak dużo nie można bić, i już wszyscy w łodzi leżą związani.
— A czemuż wasi wojownicy nie przyszli wam na pomoc?
— Bo nas zaraz wsadzili do łodzi i tamtych zabili a Piętaszek uciekł.
— Czy wy także zabijacie i pożeracie niewolników?
— Tak, bracia Piętaszka jedzą... wszystkich jedzą tu na téj wyspie, bo w domu nie wolno.
— A ty czy byłeś tutaj kiedy z niemi?
— Piętaszek był tam daleko — rzekł wskazując na zachód.
— Czy łodzie wasze rozbijają się kiedy?
— Nie, ale trzeba jechać ostrożnie, bo jak morska rzeka porwie, to już czółno do domu nie powróci.
Widać więc że znali ów gwałtowny prąd, który mię omało nie porwał na przestwory oceanu. Piętaszek zawsze mówił o sobie w trzeciéj osobie, podobnie jak to czynią dzieci. Naród swój nazywał „Karib,“ podobnie jak i innych wyspiarzy, z tą tylko różnicą, że gdy mówił o swoich, nazywał ich „Mocny Karib.“
Opowiadał mi także, że na południu w dużéj ziemi, biali ludzie wymordowali całe narody Indyan. Widocznie odnosiło się to do Hiszpanów, których okrucieństwa były tak straszne, że wieść o nich doszła do uszu Karaibów.
Zaprowadziłem go raz do mego czółna, a wskazując je spytałem:
— Czy można na takiém dostać się do ziemi, gdzie biali ludzie mieszkają?
— O nie... nie... trzeba dwa czółna takie jak Robinsona, bo jedno morze przewróci.
Nie mogłem zrozumieć z początku, dlaczego jedno czółno może woda zatopić, a dwóch nie; późniéj dopiero pomiarkowałem, że nieumiejąc powiedzieć dwa razy większe, mówił dwa czółna.
W półtora roku po swém przybyciu na wyspę, Piętaszek tyle się nauczył po angielsku, że mogłem już zacząć z nim naukę religii.
Jednego razu usiedliśmy w niedzielę pod drzewem, a ja go zapytałem:
— Czy wiesz kto stworzył to wszystko co widzisz w około?
— Wiem. Wszystko to zrobił stary, bardzo stary Benamuki. On mieszka na bardzo wysokich górach, i jest starszy jak ziemia i morze.
— Czy modlisz się do niego?
— Nie... Piętaszkowi nie wolno, ani żadnemu Karibowi, tylko Uwukakis starzy chodzą do niego na górę i mówią to o co ich Karibowie prosili; jakby kto inny poszedł, to go Benamuk i zabije i pozrze, bo jest zły, bardzo zły. Trzeba mu dać dużo ryb i patatów, żeby piorunami nie zabił Karibów i chat ich nie spalił.
— A jak z was który umrze, co się z nim dzieje?
— Idzie do Benamuki, ale tylko życie, a ciało palą albo jedzą.
Z téj rozmowy poznałem, że kapłani Karaibów zwani Uwukakis, obrawszy się pośrednikami między ludem a bożkiem Benamuki, utrzymują dzikich w ciemnocie i zabobonie, i wyciągają z nich ofiary, któremi się bogacą.
Zacząłem to objaśniać Piętaszkowi; słuchał mię ze zdziwieniem i oburzeniem. Potém dałem mu poznać Boga chrześcian, Boga dobroci i miłości, Stworzyciela i Ojca najmiłosierniejszego. Mówiłem mu długo o niebie, o życiu wieczném, o nagrodzie dla poczciwych, o karze na występnych. O miłości ku Bogu i bliźniemu, i czci z jaką wielbić powinniśmy naszego dobrotliwego Pana.
Indyanin słuchał mię z największą uwagą, kiwając głową i wznosząc piękne oczy ku niebu. Widziałem że najbardziéj podobało się życie naszego Zbawiciela, jakotéż modły wprost do Stwórcy zanoszone; zachwycał go opis mądrości i potęgi Bożéj, a uderzała wszechmocność Stwórcy.
— Bóg twój Robinsonie — zawołał, — musi być daleko potężniejszy, bo jest wszędzie, słyszy wszystko i wszystko może: tymczasem Benamuki stary siedzi na górze, zamiast królować nad słońcem i nad gwiazdami, i o niczém nie wie, tylko o tém co mu Uwukaki powiedzą.
— Masz słuszność Piętaszku — odpowiedziałem mu, — potężniejszy jest od wszelkich istot, bo je sam stworzył.
Oprócz tego opowiedziałem Piętaszkowi moje przygody, nie ukrywając błędów i wad, które mię w stan opuszczenia wtrąciły; daléj mówiłem mu o rozmaitych państwach europejskich, o wielkich miastach i ich przemyśle, o naszéj potężnéj flocie, tłumaczyłem siłę i użytek prochu: wszystkiego słuchał z wielką uwagą i podziwieniem.
W pół roku po naszém poznaniu się, podarowałem Piętaszkowi nóż składany, kordelas i siekierę. Dary te niezmiernie go ucieszyły, i tak je szanował, że w półtrzecia roku potém, mało co znać było że je często używa.
Jednego dnia gdym mu narysował piórem szalupę, zapytując czyby wspólnie ze mną podobnéj nie potrafił zrobić, zawołał żywo:
— Wiem! wiem, widziałem taką samą...
— Gdzie widziałeś? — zagadnąłem skwapliwie.
— W domu na naszéj wyspie. Raz dwa dni była wielka burza, pioruny, błyskawica; trzeciego dnia rano, bardzo rano, morze wyrzuciło na brzeg duże czółno z białemi ludźmi; mieli brody i wąsy i trochę broni, ale nie z piorunami, tylko same pałasze.
— Wielu ich znajdowało się na statku? — zapytałem.
Piętaszek myślał długo, jakby sobie przypominał, potém zawołał:
— Siedmnaście, tak, siedmnaście białych brodatych ludzi.
— Cóż się z niemi dzieje? — zapytałem.
— Żyją tam gdzie dom Piętaszka, na południu.
— Czy dawno?
— Już od tego czasu pięć razy były wielkie deszcze.
Właśnie pięć lat upłynęło od rozbicia się okrętu przy moich wybrzeżach. Zapewne osada jego wśród nocy zmyliwszy kierunek, wylądowała na wyspie Piętaszka.
— Czyż podobna — zawołałem zdziwiony, — żeby twoi rodacy nie pożarli białych?
— Nie, nie... oni jedzą tylko nieprzyjacioł, jeżeli ich zabiorą na wojnie do niewoli, a biali pomagają moim bić wrogów.
Opowiadanie to zrobiło na mnie silne wrażenie, pragnąłem dostać się do wyspy i zobaczyć rozbitków.
— Czy nie pamiętasz wyrazu choć jednego, jakiegokolwiek z ich mowy.
— O tak pamiętam, mówią często „Dios“[54].
— Więc to Hiszpanie — zawołałem, — o czemuż nie Anglicy.
W jakiś czas potém poszliśmy w południową stronę wyspy, a stanąwszy na wysokiéj górze, ujrzeliśmy w oddaleniu na morzu ziemię.
— Patrz, patrz! Robinson! tam mój dom! tam mój dom, — zawołał Piętaszek i zaczął mocno płakać.
— Wszak byłbyś bardzo szczęśliwy, gdybym ci pozwolił wrócić do twéj wyspy.
— O tak Robinsonie, chciałbym zobaczyć mego ojca.
— Więc wracaj, a będziesz znowu walczyć i pożerać schwytanych niewolników.
— Nie, Piętaszek nie będzie nigdy jadł ludzi, chce tylko zobaczyć ojca, ale potém wrócić do ciebie, bo on bardzo kocha Robinsona.
— Czy nie moglibyśmy razem popłynąć?
— Och dobrze, dobrze, — ale potém dodał zasmucony: — Nie można, Robinsona czółno małe, morze przewróci.
— Płyń sam, bo twoi towarzysze mnieby zamordowali i pożarli.
— Nie, oni Robinsona będą kochać, bo obronił Piętaszka, a on sam nie popłynie.
— Czemubyś nie miał sam popłynąć?
— Robinson bardzo zły na Piętaszka, bo go chce od siebie wypędzić.
— O nie, mój przyjacielu, ale chciałbym ci sprawić radość. Cóżbyś robił wróciwszy do swoich?
— Powiedziałbym im, że Benamuki jest bardzo słaby bóg, a Uwukaki oszusty.
— Toby cię zabili.
Piętaszek się zamyślił, a potém rzekł:
— Nauczyłbym ich o Bogu chrześciańskim, o niebie, o Zbawicielu, toby sami porzucili starego bożka.
— Jedź, jedź kochany bracie — zawołałem, — zostań między twemi, ja tu znowu sam żyć będę.
Indyanin odbiegł do miejsca gdzie rzeczy leżały, przyniósł siekierę, i klęknąwszy podał mi ją.
— Cóż to ma znaczyć — zapytałem zdziwiony.
— Niech Robinson zabije Piętaszka, a nie mówi tak więcéj.
Uścisnąłem poczciwego chłopca, dowód ten przywiązania rozrzewnił mię. Postanowiłem razem z nim popłynąć w odwiedziny do jego rodaków.
Wkrótce téż potém wzięliśmy się do budowy czółna. Piętaszek wybrał potężne drzewo, spuścił go wraz ze mną, i z największą zręcznością przy mojéj pomocy wyrobił z niego w dwóch miesiącach obszerne czółno, mogące ośmiu ludzi pomieścić. Używaliśmy do téj roboty naprzemian siekiery i ognia; o ileż był zgrabniejszym i bieglejszym odemnie.
Aby je spuścić na morze, potrzebowaliśmy aż czternastu dni; dodałem do tego maszt, żagle i ster, a Indyanin nie mógł wyjść z podziwienia, widząc jak z ich pomocą statek szybko i w obranym płynie kierunku. Karaibowie bowiem podówczas używali tylko wioseł.
Od tego dnia co niedziela wypływaliśmy na morze, chciałem albowiem obeznać Piętaszka z europejskiém żeglowaniem; i tu nauka w las nie poszła: w kilkunastu wycieczkach chłopak wyszedł na wybornego majtka. Umyśliliśmy zaraz po żniwach puścić się na morze i zabawić z parę tygodni w ojczyznie Piętaszka. Radość jego była niepohamowaną, i już wszystko było gotowe do żeglugi, kiedy nowy wypadek zmusił nas do odroczenia planu wycieczki.
W piękny dzień wiosenny przygotowawszy wszystko do podróży, już mieliśmy wyruszyć, kiedy przyszło mi na myśl, że przydałyby nam się żółwie jaja na drogę, wysłałem więc Piętaszka żeby ich nazbierał. Chłopiec wziąwszy psa pobiegł szybko w las, po za którym było miejsce obfitujące w żółwie gniazda. W kwadrans potém usłyszałem przeraźliwe wycie psa; obejrzawszy się w stronę zkąd głos dochodził, ujrzałem biegnącego Piętaszka, który przypadłszy z największą trwogą, zawołał:
— Ach Robinsonie! biada! biada!
— Co się stało? na Boga, mów prędzéj.
— Tam! tam! na dole — wołał drżąc ze strachu, — jeden, dwa, trzy czółna... sami nieprzyjaciele Piętaszka... przypłynęli złapać go i zjeść.
Starałem się wszelkiemi sposobami uśmierzyć jego przestrach, gdy zaś przyszedł nieco do siebie, rzekłem:
— Piętaszku, musimy z niemi walczyć; czy masz odwagę?
I cóż to znaczy, wszak umiesz już dobrze strzelać, nasze kule część położą trupem, inni przestraszeni śmiercią swych towarzyszy i hukiem strzelb, pierzchną... wtedy ich pokonamy do reszty; pamiętaj żem ci życie ocalił, a więc walcz mężnie i rób to wszystko co ci każę.
— Piętaszek umrze za ciebie jeżeli każesz.
Udaliśmy się do jaskini: dałem Indyaninowi porządny łyk rumu, którego jeszcze nigdy nie pił, dla nadania mu śmiałości, poczém nabiwszy cztery pistolety i sześć muszkietów kulami i lotkami, wybiegłem na strażnicę zobaczyć co się dzieje na wybrzeżu.
Przez perspektywę z łatwością policzyłem dzikich. Było ich dwudziestu jeden; wylądowali przeciw swemu zwyczajowi na wschodnio południowém wybrzeżu, tam właśnie gdzie najczęściej łowiłem żółwie. Zdziwiło mię to bardzo, bo nigdy w téj stronie nie bywali. Miejsce to było płaszczyzną gęsto zarosłą, o ośmdziesiąt kroków od brzegu morskiego odległe. Zdawało mi się że przywieźli trzech jeńców, i po nic innego na wyspę nie przybyli, jak tylko dla odprawienia swéj obrzydłej uczty zwycięzkiéj. Zbiegłem na dół i wziąwszy na przypadek bochen chleba i flaszkę z rumem, dałem znak mojemu wojsku do pochodu. Prawe skrzydło stanowił Piętaszek, lewe Amigo, ja zaś środek i rezerwę. Nakazałem Indyaninowi aby się jak najciszéj zachował: pies dobrze utresowany, szedł także stłumiwszy wycia, najeżona jednak sierć i spuszczony ogon, wyraźnie pokazywały jego nieprzyjazne usposobienie.
Przez drogę przyszły mi na myśl dawne skrupuły: czy mam prawo uderzać na dzikich, którzy mi nic złego nie uczynili; nie obawiałem się ich wcale, ufając w wyższość ognistéj broni, lecz zapytywałem siebie, czy godzi się ludzką krew przelewać. Piętaszek nie dzielił mego filantropijnego zapatrywania, dziki ogień tryskał z jego oczu, pragnął się pomścić na zawziętych nieprzyjaciołach swego pokolenia. W końcu skłoniłem się poprzestać na przypatrywaniu się ludożerczéj uczcie, a resztę zostawić przypadkowi; zachować się spokojnie, jeżeli nie będzie powodu zaczepiać Karaibów, albo téż walczyć z niemi gdy zajdzie tego potrzeba.
Nakoniec z największą przezornością przedarliśmy się w milczeniu na kraniec zarośli, przedzieleni od dzikich gruppą drzew. Z odległości kilkudziesięciu kroków mogliśmy się doskonale przypatrzeć gromadzie ludożerców. Kilkunastu siedziało w kuczki około wielkiego ogniska, i pożerali mięso jednego z nieszczęśliwych jeńców. Drugi ze związanemi rękoma i nogami tuż obok leżał, oczekując aż na niego straszna przyjdzie kolej. Wtém Piętaszek który wdarł się na drzewo aby się lepiéj Karaibom przypatrzeć, zsunąwszy się z niego, szepnął mi do ucha:
— Robinsonie! tam leży jeniec z bladą twarzą i dużą brodą, to jeden z tych siedmnastu, co pomiędzy moimi osiedli.
Natychmiast wdarłem się na drzewo i z przerażeniem przekonałem się, że Piętaszek prawdę mówił: jeniec związany był Europejczykiem. Widok ten rozbudził we mnie gniew niepohamowany: dałem znak Piętaszkowi, pochwyciwszy muszkiety podpełznęliśmy ku pagórkowi, o kilka kroków wysuniętemu naprzód, tak że zaledwie sześćdziesiąt kroków oddzielało nas od Karaibów.
Naraz dwóch ludożerców poczęło rozwiązywać więzy nieszczęśliwego, nie było czasu do stracenia. Wymierzyliśmy obadwa strzelby na dzikich.
— Czyś gotów?
— Baczność! raz! dwa! pal!
Dwa potężne wystrzały huknęły naraz.
Skoro dym opadł, spojrzałem... mój strzał jednego powalił trupem, drugiego ranił; Piętaszek dwóch zabił i jednemu ciężką zadał ranę. Lecz niepodobna opisać zamieszania dzikich na odgłos grzmotu strzelb, na widok ran zadanych niewidzialną ręką. Ranni przewracali się po ziemi, wijąc się z boleści. Zdrowi biegali jak szaleni szukając kryjówki, w strachu i nieładzie znać zapomnieli o łodziach, i poczęli na wszystkie strony umykać, nie wiedząc zkąd im zagraża niebezpieczeństwo.
Piętaszek spojrzał na mnie, jakby zapytując co czynić daléj; skinąłem: odrzucamy wystrzelone muszkiety i chwytamy za strzelby.
— Baczność! — zawołałem wymierzając, — cel! pal!
Tym razem jeden tylko legł bez życia i jeden ciężko ranny powalił się na ziemię, lecz kilku innych krwią okrytych wyło z boleści; wkrótce trzech padło z osłabienia obok swych towarzyszy. Pozostali straciwszy całkiem przytomność, biegali tu i owdzie przeraźliwie krzycząc.
— Za mną! — zawołałem.
Z szablą na temblaku i odwiedzionemi pistoletami wybiegam z za wzgórka, Piętaszek nie daje się wyprzedzić. Na ten widok czterech dzikich wskakuje do łodzi i odbija od brzegu. Piętaszek puszcza się za niemi i wpadłszy po za kolana w wodę, pali do nich z obu pistoletów. Dwóch wpada w morze, ale pozostali robią ze wszystkich sił wiosłami.
Pędzę najprzód do Europejczyka, rzucam mu siekierę i pistolet i podaję łyk rumu. Już tylko nogi miał związane: szablą przecinam łyko krępujące go, i w téjże chwili wystrzałem powala dzikiego, który już maczugą miał mi zgruchotać głowę. Karaibowie bowiem widząc że mają z ludźmi do czynienia, opamiętali się z pierwszego przestrachu i pochwycili za broń. Odpłacając się za uratowanie życia, płatam na dwoje szablą łeb dzikiego, który jeńcowi chciał dzidą zadać cios śmiertelny. Lecz pięciu dzikich wpada na nas z wściekłością. Jeniec odpiera z trudem straszne cięcia, jakie mu olbrzymi Karaib uzbrojony ciężką drewnianą szablą zadaje. Pozostali czterej ufając sile swego towarzysza, pozostawiają mu Europejczyka, a sami rzucają się na mnie.
Ciężko byłbym przypłacił méj nierozwagi w zawczesném natarciu; ubiłem wprawdzie jednego wystrzałem z pistoletu, lecz to nie odstrasza trzech przeciwników, nacierających na mnie z okropnym wrzaskiem; już, już myślałem że zginę, gdy wtém Amigo rzuca się na najbliższego ludożercę, chwyta za gardziel i dusi. Wtém Piętaszek ujrzawszy w jakiém jestem niebezpieczeństwie, porywa łuk zostawiony na brzegu i ściele trupem drugiego przeciwnika. Ostatniemu przeszywam pierś szablą.
Tymczasem dziki powaliwszy europejskiego jeńca na ziemię, już mu miał odciąć głowę, kiedy ja uwolniony od wrogów nadbiegłem i rozpłatałem łeb Karaibowi.
Walka skończona.
Piętaszek z siekierą w ręku uwijał się między leżącymi, dobijając rannych. Zawołałem na niego:
— Piętaszku! daj im pokój, a siądź raczéj z nabitą strzelbą do łodzi i ścigaj uciekających, bo nam tu setki swych braci naprowadzą. Indyanin nie dał sobie tego dwa razy mówić. Lotem wskoczył w jedną łódź... lecz nagle zatrzymał się wołając:
— Robinsonie... tu jeszcze jeden brat mój do zjedzenia...
Pobiegłem ku niemu i z zadziwieniem spostrzegłem leżącego w łodzi Karaiba z skrępowanemi rękami i nogami, twarzą do ziemi. Piętaszek przeciął więzy i podźwignął wpół omdlałego jeńca, ale ten ani stać, ani mówić nie mógł, tylko jęk wydobywał się z jego piersi. Zapewne mu się zdawało, że go który z ludożerców ciągnie na śmierć. Podałem Piętaszkowi flaszkę z rumem, ażeby nim biedaka pokrzepił i powiedział co się stało z jego nieprzyjaciołmi.
Zaledwie Piętaszek podźwignął jeńca i spojrzał mu w twarz, gdy nagle wydał krzyk przeraźliwy: pochwycił starca w objęcia, zaczął go ściskać i całować gwałtownie, przyczém śmiał się, skakał, tańczył, machał rękami jak waryat, nareszcie płakał i załamywał ręce. Napróżno wstrząsałem go, zadawałem pytania: długi czas nie mógł przyjść do siebie, nakoniec wyjąkał:
— Robinsonie! to ojciec Piętaszka!
Niepodobna opowiedzieć słowy zachwycenia poczciwego syna. Dwadzieścia razy opuszczał czółno i wskakiwał do niego; roztworzył suknią i do nagiéj piersi tulił głowę ojca, to znów nacierał rękami, wodą, rumem ręce i nogi starego, zbolałe od twardego łyka, którém był skrępowany.
Nareszcie usłyszawszy moje wołanie, przybiegł zapytując czego żądam.
— Czy téż dałeś ojcu choć kawałek chleba — zapytałem, — zapewne musi być głodny.
— Och! nie! nie! Piętaszek chciwy, łakomy, zły, wszystko zjadł, a dla ojca nie ma nic, nic...
— Uspokój się, oto masz chleb, daj mu także jeszcze cokolwiek rumu.
Piętaszek podziękował mi tkliwém spojrzeniem, oddał ojcu, a potém puścił się jak strzała ku zamkowi; napróżno wołałem za nim. W kwadrans powrócił niosąc bochenek chleba i kawał koziéj pieczeni. Posililiśmy się wszyscy, a potém zapytałem po angielsku Europejczyka zkąd pochodzi. Nie posiadając tego języka, odrzekł mi po łacinie: „Christianus Hispanus sum“[55].
Wymawiając te słowa, i patrząc na mnie wzrokiem pełnym wdzięczności, mówił coś, lecz go nie zrozumiałem. Wtém przyszło mi na myśl użyć mowy portugalskiéj, któréj się nauczyłem w Brazylii. Odpowiedział mi natychmiast w tym samym języku, bo go dobrze posiadał.
Należało wracać do domu, tém bardziéj że zaczynało się chmurzyć na zachodzie, lecz jakim sposobem przetransportować chorych, nie mogących postępować o własnéj mocy. Piętaszek zaradził temu, wskazując na łodzie dzikich. Do zamku nie było daléj jak pół mili morzem, wsadziliśmy więc Hiszpana do czółna w którém już był ojciec Piętaszka i w pół godziny wpłynęli do zatoki. Młody mój towarzysz powrócił na plac bitwy, i przywiózł na drugiéj łodzi broń naszą i trofea z dzikich zabrane.
Zrobiliśmy nosze z gałęzi, i przenieśli na nich ocalonych jeńców; ponieważ zaś niepodobna było przebyć z niemi wysokiego muru i ostrokołu, po krótkiéj naradzie rozbiliśmy namiot obok budki Piętaszka. Stół, dwa stołki i dwa tapczany z desek na pakach ułożone, które wysłaliśmy słomą, a przykryli żaglami, stanowiły sprzęty nowego pałacu. Ułożywszy na nich chorych, pootulaliśmy ich wełnianemi kołdrami; jakaż to była przyjemność dla biedaków mających umrzeć przed parą godzinami.
Jedna tylko okoliczność trwożyła mnie, to jest obawa aby dwaj dzicy którym powiodło się ujść na jednéj z łodzi, nie powrócili w towarzystwie kilkuset swoich rodaków; poleciłem Piętaszkowi zapytać się ojca coby o tém sądził. Zdaniem jego niepodobna aby ludożercy dostali się na swoją wyspę, gdyż burza właśnie w téj chwili chucząca, niezawodnie zatopi ich czółno, albo téż zapędzi do wyspy ku wschodowi leżącéj i tam od nieprzyjaznych sobie krajowców zostaną schwytani i pożarci. Jeżeli zaś cudem jakim uda im się przedrzeć do domu, to nietylko nie zachęcą swych współziomków, ale raczéj odstraszą od odwiedzenia naszéj wyspy. Kiedy bowiem leżał związany, słyszał jak uciekający drżąc od strachu, nazywali nas złemi bogami, którzy na swe zawołanie mają błyskawice i pioruny.
Piętaszek na mój rozkaz zabił młode koźlę, którego przodek ugotowaliśmy na zupę z dodatkiem ryżu i korzeni, tylne ćwiartki piekły się na rożnie, a miły ich zapach łechtał przyjemnie podniebienie.
Posiliwszy i ułożywszy naszych gości, poleciłem Piętaszkowi czuwać nad niemi, sam zaś udałem się na spoczynek, ale długo usnąć nie mogłem, gdyż stanęły mi w oczach wypadki całego dnia, i stoczona walka we wszystkich szczegółach. Od trzynastu lat, jak zamieszkałem wyspę, liczba ludności pomnożyła się w czwórnasób, ale chociaż nie była wielką, to za to rozmaitość narodowości i wyznań, nadawała mojemu państwu wydatną cechę. I tak: ja byłem Anglikiem wyznania episkopalnego, zaprowadzonego w naszym kraju przez Henryka VIII. Piętaszek wyznawał tęż samą religią, lecz był Karaibem; ojciec jego także Karaibem, ale przytém poganinem i ludożercą; nakoniec Europejczyk Hiszpanem i katolikiem. Jednak ta rozmaitość narodowości i wyznań nie przeszkadzała wcale najlepszym stosunkom pomiędzy mieszkańcami, i nie obawiałem się wcale wybuchnięcia wojen narodowych lub religijnych.
Na drugi dzień rano wziąwszy łopaty, udaliśmy się z Piętaszkiem na pobojowisko dla pochowania poległych Karaibów. Za powrotem zastaliśmy naszych gości przechadzających się wewnątrz zagrody z opuncyi, która przez jedenaście lat wyrosła wysoko, stanowiąc nieprzebytą ścianę.
Z Hiszpanem rozmawiałem po portugalsku, Piętaszek zaś służył za tłumacza pomiędzy mną i ojcem swoim. Obeszliśmy gospodarstwo: stary Karaib zachwyconym był mnóstwem narzędzi i sprzętów nieznanych mu, i co chwila zapytywał syna o użytek tego lub owego. Hiszpan niemniéj dziwił się urządzeniu całego zamku, i z niezmierną ciekawością wysłuchał opowiadania mojéj historyi. Nakoniec opowiedział mi swoje przygody w następujących wyrazach:
— Nazywam się Don Juan Caballos, szlachcic, rodem z Valladollid w Hiszpanii. Płynąc od ujścia z Rio de la Plata[56] do Hawanny, zostaliśmy napadnięci przez straszną burzę, która nas w te strony zapędziła. Śród nocy, przy jednéj z wysp tutejszych usłyszeliśmy wystrzały z dział wzywające ratunku. Pomimo wszelkich usiłowań, nie mogliśmy dostać się do zagrożonego okrętu. W odległości na lądzie gorzał wprawdzie ogień, ale dla mnóstwa podwodnych skał, niepodobna było puszczać się ku brzegom. Wtém ujrzeliśmy pędzoną szalupę, na któréj znajdował się sternik i czterech majtków: przyjęliśmy ich na pokład. Pochodzili zapewne ze statku, o rozbiciu którego opowiadałeś mi przed chwilą; ale i nam nie poszło lepiéj: miotani wiatrem, rozbiliśmy się na brzegach wyspy, zkąd pochodzi ten dziki. Szesnastu Hiszpanów i dwóch Portugalczyków wraz ze mną, zdołało w szalupie dostać się do brzegu, lecz reszta załogi utonęła. Lękaliśmy się dzikich, bo choć opatrzeni w szable i strzelby, nie mieliśmy prochu; ale Karaibowie przyjęli nas gościnnie i pomieścili w swéj wiosce; wkrótce jeden z Portugalczyków umarł, nie mogąc się przyzwyczaić do nędznéj strawy dzikich. Chcieliśmy się dostać do osad naszych, lecz nie mając narzędzi, niepodobna zbudować statku, a w łodziach Karaibów byłoby szaleństwem powierzać się oceanowi.
Przed kilką dniami najechali nas sąsiedni wyspiarze: wszystko co żyło pochwyciło broń. Musieliśmy walczyć w obronie naszéj i naszych gospodarzy; w bitwie stoczonéj zwyciężyliśmy wprawdzie nieprzyjaciela, ale ostatni Portugalczyk poległ, ja zaś dostałem się do niewoli. Przywieziono nas tu na wyspę, i już mieliśmy być pożarci, kiedy twoja szlachetna pomoc ocaliła nas od okrutnéj śmierci. Oto moja historya Robinsonie.
— Wiesz co bracie — zawołałem, — mam myśl ocalenia twoich współziomków.
— O! byłbyś naszym aniołem opiekuńczym, a wdzięczność dla ciebie nie miałaby granic, — odpowiedział Don Juan.
— Słuchaj więc: trzeba tu sprowadzić wszystkich twych współziomków, a wtedy mając podostatkiem narzędzi, zbudujemy obszerny statek, zaopatrzym go w żywność, broń, działa, i podczas stałych pogód panujących tu przez znaczną część roku, puścimy się na morze dla wyszukania osad hiszpańskich lub angielskich.
— Przecudowny plan, o jakżeś dobry Robinsonie.
— Jedna mię tylko okoliczność od jego wykonania wstrzymuje.
— Cóż takiego? — zapytał niespokojnie Hiszpan.
— Oto bojaźń, abym źle nie wyszedł na mojéj dobroci.
— Jakto? — zagadnął zdziwiony.
— Wiesz jaka nieprzyjaźń dzieli nasze narody, lękam się więc, abyście za przybyciem do osad hiszpańskich, nie oddali mię jako Anglika w ręce wielkorządzcy, lub jako heretyka inkwizycyi świętéj, któraby mię niezawodnie spaliła.
Wyrazy te zasmuciły bardzo Hiszpana.
— Wielki Boże! — zawołał, — czyż możesz nas mieć za takie potwory. Tylu doznaliśmy nieszczęść i przeciwności, jak możesz sądzić byśmy zbawcy naszemu tak czarną odpłacili niewdzięcznością?
— Właśnie téż — zawołałem, — najczęściéj ludzie złém za dobre odpłacają, a wdzięczność coraz bardziéj wychodzi z mody; wreszcie tobie wierzę, ale któż mi zaręczy za twych współziomków?
— W takim razie pozwól, abym ze starym Karaibem odpłynął do wyspy, gdzie dotąd mieszkaliśmy; zabiorę z sobą papier i wszystko co do pisania potrzebne, spiszemy kontrakt że uznajemy we wszystkiém twoją władzę, i złożymy ci przysięgę na wierność. Ja wykonam ją także jeszcze przed odjazdem, a gdyby się znalazł złoczyńca, któryby tego układu nie dotrzymał, ukarzemy go śmiercią.
Ponieważ było nas dosyć i mieliśmy dostateczny zapas broni i amunicyi dla oparcia się najazdowi dzikich, a zatém uprawa i zasiewy odbyły się bez najmniejszéj obawy. Nie chcąc zaś wytępiać bez potrzeby kóz oswojonych, polowaliśmy na dzikie, co nam odpowiednią ilość mięsa dostarczało; co zaś nad potrzebę zostawało, soliliśmy i wędzili, aby dla przyszłych mieszkańców przygotować zapasy żywności.
Wśród tego czasu wycechowałem kilkanaście drzew do budowy przyszłego statku przydatnych. Piętaszek, jego ojciec i Hiszpan ścinali je i obrabiali, a ponieważ było parę pił dużych, wystawiliśmy rusztowanie jakiego używają tracze i porżnęliśmy na deski najdłuższe pnie, poukładawszy w cieniu aby dobrze wyschły.
Nadeszły nakoniec żniwa, a zbiór wypadł tak pomyślnie, że otrzymaliśmy 70 korcy jęczmienia, 46 ryżu, żyta 14 i pszenicy 8; te dwa ostatnie gatunki zboża z przyczyny gorącego klimatu, nie chciały się dobrze rodzić, dlatego téż gdybym miał dłużéj zostać na wyspie, z pewnością zaprzestałbym ich uprawy. Obrobiliśmy jeszcze raz pola, ażeby na przypadek przedłużenia pobytu, można było przedsięwziąść zasiewy zaraz na wiosnę.
Po ukończeniu tych robót, nic nie przeszkadzało już do zajęcia się wyprawą. Don Juan i ojciec Piętaszka przy pierwszym pomyślnym wietrze, mieli odpłynąć dla zawarcia ugody z Hiszpanami. Aby mię na każdy wypadek zabezpieczyć, Hiszpan na dzień przed odjazdem spisał rozkaz w następujących słowach:
„Ktokolwiek chce przybyć na wyspę, znajdującą się pod władzą Robinsona Kruzoe, winien wykonać uroczystą przysięgę, iż we wszystkiém poddawszy się jego zwierzchnictwu, będzie wykonywał każdy jego rozkaz bez najmniejszego oporu. Nigdy nie zrobi nic na jego szkodę, a gdziekolwiek Robinsonowi spodoba się skierować statek, uda się tam, broniąc właściciela i jego majątku do ostatniéj kropli krwi. Akt niniejszy każdy dobrowolnie zaprzysięgnie na Ewangelią Świętą i honor hiszpańskiego narodu; ktoby zaś nie chciał tego wykonać, ten nie zostanie przyjęty na wyspę Robinsona.“
Podpisaliśmy z Don Juanem ten układ, a on natychmiast wykonał mi na wierność przysięgę, przyobiecując przytém, że współziomkowie jego bez najmniejszego wahania się toż samo uczynią.
Czółno Karaibskie zaopatrzyliśmy w żywność i wodę na ośm dni, bo chociaż pogoda była piękna, a żegluga dłużéj trwać nad sześć godzin nie mogła, jednak lękaliśmy się aby burza nie napadła naszych żeglarzy. Dałem im dwie strzelby i po dziesięć naboi, z nakazem żeby wystrzałów nie marnowali napróżno, lecz zachowali je na wypadek napotkania nieprzyjaznych Karaibów, nadto wzięli z sobą dwie siekiery i topór, oraz pakę gwoździ, dla naprawy szalupy staréj lub wybudowania wielkiéj łodzi, potrzebnéj do przewiezienia tak znacznéj liczby osób. Nakoniec wręczyłem Don Juanowi pióra i flaszeczkę atramentu, aby mieli czém podpisać umowę.
Nastąpiła chwila odjazdu: Piętaszek rzucił się na szyję ojcu, okrywał go pocałunkami i pieszczotami; ściskał starego i płakał tak rzewnie, że mnie samemu cisnęły się łzy do oczu. Ja i Don Juan podawszy sobie dłonie, uścisnęliśmy się serdecznie, życząc rychłego widzenia się. Poczém wsiedli do czółna zaopatrzonego masztem i żaglem, a wiatr pomyślny zaczął je pędzić w pożądanym kierunku. Długo, długo, patrzyliśmy za niemi, dopóki tylko jeszcze czarny punkt rozróżnić można było na morzu, a Piętaszek zalewał się rzewnemi łzami, jakgdyby nigdy już ojca nie spodziewał się zobaczyć.
Kiedy łódź nam z oczu zniknęła, udaliśmy się do świątyni, prosząc u stóp krzyża o pomyślną żeglugę, i o powrót szczęśliwy naszych towarzyszy.
Don Juan i ojciec Piętaszka odpłynęli z wyspy w dniu 11 sierpnia 1673, to jest czternastego roku mego na niéj pobytu. Wyprawa ich była pierwszym pewnym krokiem po tak długim przeciągu lat, przedsięwziętym do wyzwolenia się z wygnania; pierwszy raz miałem nadzieję, że nareszcie dostanę się do ojczyzny.
Wszystkie wolne me chwile zaprzątała myśl, jakby ten zamiar przywieść do skutku. Nadzieja i obawa opanowywały duszę naprzemian: raz cieszyłem się jak dziecko bliskiém spełnieniem zamysłów, to znów drżałem ze strachu, aby burza nie zatopiła Hiszpana i Karaiba, aby pozostali przyjęli układ, lub nareszcie by w powrocie nie zaskoczył ich uragan. Podług umowy mieli dopiero przybyć na wiosnę, lecz któż mógł ręczyć, czy zniecierpliwieni pobytem długim między Karaibami, nie zechcą korzystać z resztek pogodnéj pory, i nie puszczą się natychmiast z powrotem?
Czasami znowu dręczyła mię myśl inna: czy téż za moim powrotem do Anglii, zastanę przy życiu rodziców?.. czy nie byłoby lepiéj zakończyć tu życie na wyspie bezludnéj, aniżeli śmierć ich opłakiwać? W takim nieznośnym stanie duszy przebyłem parę tygodni, gdy w dniu 28 sierpnia o świcie zbudził mię Piętaszek, wołając:
— Panie! Robinsonie! wstawaj! wstawaj! już są!
Zerwałem się z łóżka, wciągnąłem szybko suknie, a nie myśląc o niebezpieczeństwie, nie wziąwszy nawet broni, pobiegłem ku wybrzeżom; lecz jakież było moje przerażenie, gdy wybiegłszy z lasku otaczającego zamek, ujrzałem na morzu dużą szalupę, pędzoną ku brzegom wiatrem.
— To nie nasz statek — krzyknąłem z trwogą; — płyną od zachodu, a nasi przybyć mieli z południa; ukryjmy się, ukryjmy co żywo, któż wié czy to przyjaciel, albo wróg?
Natychmiast pospieszyliśmy ku zamkowi. Postawiłem Piętaszka przy nabitym kilkunastu kulami falkonecie, z lontem w ręku, rozkazując aby natychmiast dał ognia, skoro zakomenderuję, sam zaś wybiegłem na strażnicę, uzbrojony strzelbą i perspektywą.
Zaledwie wdarłszy się na skałę zwróciłem oczy na morze, gdy w odległości dwóch mil morskich spostrzegłem okręt stojący na kotwicy, a ze struktury można było odrazu poznać, że jest pochodzenia angielskiego, podobnież jak szalupa zbliżająca się coraz bardziéj ku brzegom.
Na ten widok serce zabiło mi gwałtownie. Niewypowiedzianą radość zobaczenia się nakoniec z Anglikami, rodakami, braćmi, wkrótce zatruło powątpiewanie i trwoga. Zkąd w tym odludnym zakącie mórz, mógł się znaleźć okręt angielski; wszakże marynarze i kupcy nasi nigdy nie zapuszczają się w te strony; żaden okręt europejski nie zawija do tych niegościnnych brzegów, gdzie nie ma ani osad, ani przystani handlowych. Burza ich tutaj nie zapędziła, bo od trzech miesięcy najmniejsza chmurka nie zasępiła widnokręgu. Należało być ostrożnym i ukrywać się, bo po takich zakątach włóczą się tylko rozbójnicy lub bukaniery[57].
Długo jeszcze leżałem za ułomkiem skały z wymierzoną perspektywą, zanim szalupa przybiła do lądu. Szczęściem nie dostrzegli zatoki, w któréj łódka moja była ukrytą, gdyż byliby mię odkryli niezawodnie. Załoga składała się z jedenastu ludzi, z których ośmiu miało szable, trzech zaś z związanemi w tył rękoma stali w środku. Z ubioru przekonałem się, iż są w istocie anglikami.
Położenie jeńców musiało być nie najprzyjemniejszém, gdyż wznosili głowy ku niebu, wstrząsając związanemi rękami; twarze ich były wybladłe, a krok niepewny. Zbrojni wyprowadzili ich na brzeg, jeden dobywszy szabli, zaczął wywijać nią nad głowami nieszczęśliwych jeńców. Poczém posadzono ich pod drzewem, a cała gromada zbrojnych udała się ku lasowi, gdzieśmy przed parą tygodniami stoczyli bitwę z dzikiemi. Dwóch pozostałych w szalupie obwinęło się w płaszcze, i poukładało się jakby do spoczynku.
Zbiegłem z góry, zajmowała mię myśl oswobodzenia trzech związanych, lecz nie wiedziałem jak tego dokonać. O gdyby Hiszpan i ojciec Piętaszka byli ze mną, bez wachania uderzyłbym na ich prześladowców, tém bardziéj że prócz pałaszy nie mieli innéj broni. Położenie biedaków przypomniało mi moje, kiedy przez fale wyrzucony, doznałem pomocy Bożéj; teraz z kolei należało spłacić chociaż w części dług zaciągnięty i ratować od opuszczenia, a może i śmierci nieszczęsnych więźniów.
Gdy szalupa przybiła do brzegu, przypływ morza dochodził najwyższego stanu; mniemałem więc nie bez słuszności, że przed odpływem nie powrócą do okrętu, miałem więc przeszło dziesięć godzin czasu do przedsięwzięcia skutecznych kroków. Nieprzyjaciel był daleko groźniejszym od Indyan, z któremi stoczyłem walkę zwycięską; należało postępować ostrożnie: nabiłem najprzód duże działo kulą, wycelowawszy je prosto na szalupę; potém drugi falkonet siekańcami z różnych kawałków żelaza, pozostałe zaś dwie strzelby, siedm muszkietów i cztery pistolety kulami.
Około południa, gdy upał zaczął mocno dokuczać, dostrzegłem z méj strażnicy, że sześciu awanturników pokładło się spać w lesie o dwie mile angielskie od zamku odległym, dwaj pozostali w szalupie także spali, nakoniec trzej związani siedzieli pod drzewem, tuż przy lasku otaczającym moją twierdzę.
Chwila ta zdawała mi się być najprzyjaźniejszą do uwolnienia jeńców. Wziąłem strzelbę, dwa pistolety i pałasz; Piętaszek podobnie uzbrojony, niósł jeszcze trzy muszkiety i trzy szable.
Wyglądałem straszliwie: ubiór z kozich skór nadawał méj postaci jakąś dzikość, ogromne wąsy i broda, oraz włos długi spadający na ramiona, przy ogorzałéj od słońca twarzy, nie mniejszéj dodawały grozy. Zbliżywszy się niepostrzeżony ku siedzącym jeńcom, zapytałem po angielsku:
— Kto panowie jesteście?
Z razu przerazili się bardzo. Zerwawszy się z miejsca zaczęli uchodzić, i tylko więzy przeszkadzały im uciec. Widząc to rzekłem:
— Nie lękajcie się wcale, przybywam wam na pomoc.
Słowa te wywarły czarodziejski wpływ na jeńców, tém bardziéj gdy porozcinałem ich więzy. Jeden z nich wyprostowawszy zbolałe ręce, zdjął kapelusz i rzekł:
— O panie! bądź zbawcą i opiekunem nieszczęśliwych, a Bóg ci wynagrodzi.
— Uspokójcie się: jestem Anglikiem tak jak wy, i pragnę was wyzwolić. Jest nas tu jak widzicie dwóch tylko, lecz mamy podostatkiem broni i amunicyi. Powiedzcięż więc bez ogródki, co wam się przytrafiło, i w czém możemy być wam użyteczni.
— Długa to historya — odrzekł najstarszy, — i nie wiem czy starczy czasu na jéj opowiadanie, bo lada chwila mogą wrócić nasi wrogowie, lecz powiem ci krótko. Jestem kapitanem okrętu, stojącego na kotwicy opodal wyspy. Ludzie moi zbuntowali się, zamierzając z początku zabić mię; lecz ponieważ niektórzy prosili za mną, przeto postanowiono wysadzić nas na tę wyspę wraz z porucznikiem i tym podróżnym, który się opierał ich zamiarom.
— Pójdźcież za mną — rzekłem, cofając się w głąb lasku.
Gdyśmy stanęli w gęstwinie, przemówiłem do uwolnionych w następne słowa:
— Panowie! gotów jestem dopomódz wam do pokonania buntowników, pod dwoma jednak warunkami:
— Przystajemy na nie z góry — zawołał kapitan.
— Wysłuchajcie ich wprzódy. Po pierwsze: żądam abyście, dopóki zostajecie na wyspie, byli mi we wszystkiém posłusznemi. Broń którą wam powierzam, zwrócili na każde me żądanie, i nie starali się nam szkodzić pod żadnym względem. Powtóre: jeżeli przy méj pomocy odzyskacie wasz okręt, abyście nas obu z ruchomościami przewieźli bezpłatnie do Europy.
— Dodaj jeszcze trzeci — zawołał z zapałem kapitan, — że się zobowiązujemy walczyć za ciebie do ostatniéj kropli krwi, i ofiarować ci pięćset funtów szterlingów za twą uczynność.
— Obronę przyjmuję, lecz nie chcę żadnego wynagrodzenia; raz że jestem bogatym, a powtóre, że uczynku chrześcianskiego nie robię za pieniądze.
— Przebacz jeżeliśmy obrazili twą delikatność, — rzekł kapitan ściskając moją rękę.
— A więc do dzieła — zawołałem. — Oto macie trzy muszkiety i amunicyą, oraz trzy szable. Mniemam, że najlepiéj palnąć do śpiących, a jeżeli reszta obudzi się i będzie prosić o łaskę, możemy im darować.
— Nie, nie, — odrzekł kapitan. — Wprawdzie ci łotrzy ciężko zawinili, lecz nie wszyscy są zarówno złemi. Dwóch z nich tylko zasługuje na śmierć bez litości, lecz inni dadzą się na dobrą drogę naprowadzić.
— Czyń jak ci się podoba, — rzekłem, — podając im broń.
W kwadrans późniéj, byliśmy już o kilkadziesiąt kroków od śpiących, zakryci krzewiną. Wtém z krzaków wyszło dwóch majtków.
— Czy to są naczelnicy buntu? — zagadnąłem.
— Nie...
— Pozwólmy im więc odejść spokojnie, gdyż znać Opatrzność nie chce ich śmierci, skoro się na czas przebudzili.
Kapitan z dwoma towarzyszami poskoczył naprzód. Szelest kroków i szczęk broni zbudził śpiących wichrzycieli. Zerwali się z przestrachem, lecz w téj chwili kapitan i porucznik dali ognia. Kula ugodziła jednego z hersztów w samo serce, drugi powalił się z przestrzeloną piersią obok niego. Wtém i podróżny dał ognia, zadrasnąwszy w bok jednego z pozostałych dwóch. Ciężko ranny podźwignął się na kolana, lecz kolba kapitana zgruchotała mu czaszkę. Na odgłos strzałów powrócili i tamci, którzy przed chwilą weszli w gęstwinę, ale widząc mnie i Piętaszka wychodzących z lasu, zamiast uderzyć na kapitana, wszyscy czterej rzucili się na kolana i błagali o łaskę. Tak odnieśliśmy zupełne zwycięztwo.
Kapitan zwróciwszy się do klęczących, zawołał:
— Wszyscy bez wyjątku zasłużyliście na śmierć, jednak mogę wam przebaczyć pod warunkiem, że żałując za popełnioną zbrodnię, przysięgniecie mi dopomódz do zdobycia okrętu.
Zwyciężeni zaprzysięgali się na wszystko, że będą posłusznymi i wiernymi. Kapitan chciał ich natychmiast uwolnić, lecz ja uznając to za niedorzeczność, wszedłem pomiędzy obie strony i rzekłem:
— Za pozwoleniem kapitanie, nie masz prawa rozrządzania losem tych ludzi, gdyż znajdując się na wyspie, winieneś posłuszeństwo jéj gubernatorowi. Wiesz pod jakiemi warunkami obiecał ci udzielić pomocy, a zatém w imieniu gubernatora polecam ci związać tych ludzi, i oddać pod straż moją.
Uważałem że słowa te niezmiernie przestraszyły pojmanych; powaga z jakiemi je wymówiłem i posłuszeństwo kapitana, niezawodnie dały im wysokie wyobrażenie o potędze mniemanego gubernatora. Bez oporu tedy dali się związać. Rozkazałem Piętaszkowi, aby przy pomocy porucznika zaprowadził ich i zamknął w jaskini; broń zabraną w bezpieczném miejscu ukryto.
Po odejściu ich naradzaliśmy się z kapitanem co daléj czynić wypada. W szalupie było jeszcze dwóch, którzy z przyczyny odległości strzałów nie słyszeli i spodziewaliśmy się podejść ich szczęśliwie; lecz na okręcie znajdowało się 26 ludzi opatrzonych w broń i gotowych walczyć do upadłego, ponieważ znali surowość prawa orzekającego karę śmierci na wichrzycieli. Trzeba więc było jakiś podstęp wymyślić, ażeby opanować statek.
— Sądzę — rzekłem, — iż pozostali na okręcie nie mogąc się doczekać powrotu towarzyszy, wyszlą czółno, przedewszystkiém trzeba więc opanować szalupę, aby jéj uprowadzić nie mogli.
Wyruszyliśmy zatém zaroślami ku przystani. Jeden z majtków na straży zostawionych, zapuścił się w krzaki i właśnie zajmował się rwaniem bananów, kiedyśmy go z nienacka podeszli. Widząc wymierzone strzelby, poddał się bez oporu. Przywiązałem go do drzewa, zakneblowawszy mu usta, poczém śmiało poszliśmy ku szalupie. Trzeba było widzieć przestrach drugiego majtka, gdy nas ujrzał wychodzących z zarośli z bronią, a mianowicie gdy poznał kapitana; nie myśląc o obronie, rzucił się na twarz błagając litości.
Naówczas zabrawszy obu przestępców, zaprowadziłem ich do chatki Piętaszka, i tam mocno przywiązałem do słupów, poczém wróciłem na wybrzeże. Tymczasem kapitan z podróżnym oderwali parę desek z dna szalupy: wyciągnęliśmy ją z trudem na brzeg, do czego dopomógł nam Piętaszek z porucznikiem w téj chwili przybywający.
Po dokonaniu téj ciężkiéj pracy, zabrałem moich gości do zamku, gdzie wypoczęli i posilili się, ale jeszcześmy nie skończyli obiadu, kiedy wystrzał działowy dał się słyszeć z okrętu, widocznie dla przywołania szalupy. Po kwadransie zahuczał drugi, następnie trzeci i czwarty, lecz rzecz prosta, że wezwania tego nasi więźniowie nie mogli
usłuchać.
Natychmiast udaliśmy się na strażnicę z perspektywami dla przypatrzenia się co się dzieje na okręcie. Załoga nie mogąc się doczekać powrotu szalupy wywiesiła flagę różnobarwną, jako sygnał ostateczny, wzywający do powrotu; lecz gdy i to nie skutkowało, spuszczono czółno na wodę.
Wkrótce zbliżył się nowy statek tak, iż mogliśmy rozpoznać nawet twarze ludzi na nim będących; wszyscy mieli broń palną.
— Na nieszczęście — zawołał kapitan — pomiędzy ludźmi w czółnie tylko czterech jest takich, których pogróżkami do buntu wciągnięto; reszta zaś, mianowicie téż sternik, są to prawie główni wichrzyciele: w razie spotkania nie możemy się spodziewać, ażeby nam poszło tak łatwo jak pierwszym razem.
— Wierz mi kapitanie — rzekłem na to, — że za przybyciem tu, znajdowałem się w gorszém położeniu od ciebie, a jednak mię Bóg z niego wydźwignął, miéj zatém nadzieję że i ciebie nie opuści.
— Dziękuję ci za dodawanie mi odwagi, jednakże jeżeli mam szczerze powiedzieć, nie spodziewam się abyśmy z téj sprawy wyszli cało.
— Wkrótce się przekonasz że miałem słuszność — odrzekłem — ufając w opiekę Opatrzności.
Tymczasem szalupa zbliżyła się do lądu. Siedmiu ludzi na ląd wyskoczyło, trzech zaś pozostało na straży. Z gęstwiny lasku otaczającego zamek, mogliśmy się doskonale przypatrzeć, sami nie będąc widziani. Najpierwéj pobiegli do pierwszéj szalupy, lecz wpadli w niezmierne przerażenie, ujrzawszy ją przedziurawioną na wylot, i ogołoconą z masztu, żagli i wioseł.
Przez chwilę stali jakby wrośnięci w ziemię, nareszcie wydali głośny krzyk, a gdy pozostał bez odpowiedzi, wystrzelili na raz. Lecz i tym razem głucha cisza panowała dokoła, echo tylko przeciągłym grzmotem powtórzyło donośny huk ręcznéj broni.
Widać że grobowe milczenie nie bardzo im było przyjemném, albowiem po krótkiéj naradzie, wsiedli na łódź i odbili od brzegu. To wcale nie było mi na rękę; odwróciłem się więc żywo w przeciwną stronę, i wydałem przytłumiony krzyk, tak ażeby go usłyszeli, a nie poznali zkąd pochodzi.
Natychmiast szalupa skierowała się ku lądowi. Widząc to, szepnąłem Piętaszkowi aby z podróżnym udali się w wąwóz zarosły gęsto, a odszedłszy o kilkaset kroków, wydawali krzyki dla zwabienia osady czółna, kiedy zaś odprowadzą ją daleko, by znanemi manowcami do nas wracali.
Podstęp ten przewybornie się udał. Zaledwie majtkowie zbuntowani usłyszeli krzyk w lesie, natychmiast odpowiedziawszy nań, pospieszyli w gęstwinę. Tego nam téż było potrzeba; kiedyśmy pomiarkowali z głosu że już są dość daleko, postanowiliśmy napaść pozostałych na straży.
Wysłańcy nasi przewybornie się sprawili; wydostawszy się z wąwozu i wciąż idąc lasem, wiedli ich z pagórka na pagórek, coraz daléj i daléj, nareszcie wydawane głosy i naszych obu towarzyszy i wichrzycieli znikły w oddaleniu.
Wówczas pospieszyliśmy ku brzegowi; w szalupie był tylko jeden majtek, drugi kąpał się w morzu, trzeci zaś usnął w krzakach. Kapitan poznawszy w śpiącym jednego z dowódzców wichrzycieli, kolbą mu głowę roztrzaskał. Dwaj drudzy poddali się zaraz, tém bardziéj że ich uwiedziono tylko i już poprzednio żałowali przyłączenia się do buntu.
Obadwaj przyrzekli kapitanowi pomagać ze wszystkich sił, z żalem wyznając swą winę:
— Gdybyśmy się — rzekł jeden, — odważyli im sprzeciwić, byliby nas zamordowali; życie poświęcimy za pana, jeżeli tylko zechcesz przebaczyć nam łaskawie.
Kapitan prosił abym uzbroił obudwóch, zaręczając za ich wierność, uczyniłem to, a tak siły nasze zwiększyły się.
Pomiędzy sześciu jeńcami znajdującemi się w jaskini, czterech było takich, którym kapitan i porucznik ufali, że zaś i dwaj majtkowie potwierdzili to zdanie, a zatém kazałem ich przyprowadzić i uzbroić także. Wojsko więc nasze wynosiło dziewięciu ludzi, nie licząc mnie i Piętaszka.
Noc już zapadała, kiedy obaj towarzysze przybyli z swéj wycieczki; wspólnemi siłami wyciągnęliśmy czółno, i przedziurawili jak szalupę; poczém posiliwszy się i wypocząwszy, oczekiwaliśmy na przybycie zbłąkanych.
W godzinę może potém nadciągnął nieprzyjaciel: cała gromada klęła w szkaradny sposób; jeden narzekał na głód, drugi na pragnienie, a wszyscy w ogóle użalali się na próżną włóczęgę, która ich nadzwyczajnie zmęczyła. Utykając co krok w ciemnościach, zbliżyli się wreszcie do szalupy. Nikt sobie wystawić nie zdoła ich pomieszania i przestrachu, gdy ujrzeli ją w podobnym stanie jak pierwszą. Z zajęciem słuchałem ich niedorzecznych uwag: jednym zdawało się że to uczynili dzicy, inni twierdzili iż to sprawka złych duchów zamieszkujących tę zaczarowaną wyspę.
— Wszak wam już w lesie mówiłem — dowodził sternik, — że nas zły duch wodzi po tych przeklętych bezdrożach, gdzie sobie nogi pozbijałem; toż głos ich zupełnie odmienny od ludzkiego, a wy głupcy utrzymywaliście wciąż, że to wołanie naszych towarzyszy. Łaziliśmy jak niedołęgi po lesie, a tymczasem szatan popsuł nam czółno, i jeszcze trzem pozostawionym łby poukręcał. I cóż teraz poczniemy?
Wrzący zapalczywością kapitan, chciał natychmiast uderzyć na wichrzycieli, ale go powstrzymałem, tłumacząc że wśród ciemności walka mogłaby wziąść zły obrót, i łatwo który z naszych ledz od wystrzałów.
Podczas téj cichéj rozmowy, sternik główny podżegacz buntu wpadł w największą trwogę, wołał kilkakrotnie zaginionych towarzyszy, a gdy mu żaden nie odpowiadał, zaczął sobie z rozpaczy wyrywać włosy, płakać i załamywać ręce.
Widząc że już dłużéj nie zdołam powstrzymać kapitana, poleciłem mu aby w towarzystwie podróżnego podpełznął ku sternikowi, i z nim najprzód skończył. Wkrótce znajdowali się obaj zaledwie o trzydzieści kroków od niego. Wśród ciszy nocnéj, przerywanéj tylko wyrzekaniami majtków, rozległy się dwa silne strzały. Od pierwszego legł sternik, podróżny zranił drugiego z naczelników tak ciężko, że w godzinę późniéj ducha wyzionął.
Huk strzałów i jęk padających, był hasłem ogólnego ataku; wypadliśmy na przerażoną hałastrę. Wśród ciemności przeciwnicy nie mogli rozpoznać naszéj liczby, a echo powiększając siłę wrzasku wydanego przez nas, przeraziło ich zupełnie. Korzystając z przestrachu wichrzycieli, nakazałem majtkowi imieniem Robertson, aby zawezwał ich do poddania się na łaskę i niełaskę.
— Tom Smith! — krzyknął Robertson, — poddaj się natychmiast i zawezwij drugich aby to uczynili, bo w téj chwili grad kul was zasypie, nieszczęśliwi!
— Czy to ty Robertsonie? — zapytał Smith z trwogą.
— Ja stary łotrze, twój kolega z duszą i ciałem, skrępowany jak kołowrot kotwiczny. Ci zacni panowie, bodaj im szatan łby poukręcał, trzymają mię jak w kleszczach; zaklinam was zbrodniarze, rzucajcie broń, bo za chwilę i tak ją będziecie musieli puścić, jak wam kule pogruchotają czaszki!
Poklepałem po ramieniu Robertsona za tę dzielną przemowę, i podałem mu flaszkę z rumem, któréj wcale nie odepchnął.
— Komuż mamy się poddać — zapytał drżącym głosem Smith.
— Komu? i ten się pyta jeszcze komu? Wytrzeszczże lepiéj oczy nietoperzu: czyż nie widzisz pięćdziesięciu muszkieterów, których gubernator oddał pod dowództwo kapitana; daléj plackiem na ziemię! sternik już poszedł do swego kmotra lucypera, Will Fry oddaje bluźnierczą duszę w jego szpony, czy chcecie żeby i wasze powędrowały do piekła, niegodziwcy!
— A czy nam darują życie — zagadnął inny.
— Cicho na Boga Atkinsie! — zawrzeszczał Robertson, — nie odzywaj się ty przynajmnéj sprawco wszystkiego złego. Jeżeliś przyczynił się do uwiedzenia tych biednych ludzi, swym bezbożnym językiem, to nie pozbawiajże ich życia przez dłuższe ociąganie.
— Wszyscy otrzymacie przebaczenie — zawołał kapitan, — wszak znacie mój głos.
— To głos kapitana — zawołał Smith.
— A zatém wszystkim obiecuję łaskę — powtórzył, — wyjąwszy Willa Atkinsa.
— Na miłość Boską, przebacz mi kapitanie — zawołał Atkins, — alboż już jestem tak bardzo złym, żebym się nie mógł poprawić.
— Tyś pierwszy rzucił się na mnie i skrępował — odrzekł kapitan, — dla ciebie nie ma przebaczenia!
— Łaski! łaski! kapitanie! — zawołali drudzy.
— Złóżcie wprzódy broń buntownicy — zagrzmiał głos kapitana, — potém będziemy mówili o łasce.
Natychmiast wichrzyciele broń złożyli, a kiedyśmy ich związali i zaprowadzili do lasku, kapitan przemówił surowo przedstawiając całą obrzydliwość i niegodziwość występku, jakiego się dopuścili, oraz smutne następstwa popełnionéj zbrodni.
— Chcieliście mię zostawić na wyspie bezludnéj — dodał kończąc przemowę, — ale Bóg inaczéj rozrządził. Wyspę tę ma pod swą władzą gubernator angielski, jego więc błagajcie o przebaczenie, gdyż ja tu nie mam władzy rozkazywania; przechodzicie teraz pod sąd jego.
Więźnie najpokorniejszemi słowami obiecywali poprawę i prosili kapitana, ażeby się raczył wstawić za niemi do gubernatora.
Ma się rozumieć, że tym gubernatorem byłem ja, lecz stałem zdaleka, nie mieszając się wcale do téj rozprawy. Wysłuchawszy wszystkiego wysłałem porucznika, który zbliżywszy się do kapitana, rzekł:
— Panie! jego excelencya gubernator życzy sobie z nim mówić.
— Powiedz pan jego excellencyi, że jestem na jego rozkazy — odrzekł kapitan.
Więźniowie słysząc te słowa, uwierzyli że w istocie gubernator z oddziałem wojska znajduje się w pobliżu, a widząc odchodzącego kapitana, raz jeszcze błagali go, żeby się za niemi wstawił.
Naradziliśmy się pocichu. Wypadło z tego, aby Atkinsa i dwóch najzuchwalszych odprowadzić do jaskini, do reszty zaś przemówić, dać im zupełne przebaczenie, pod warunkiem aby dopomogli do odzyskania okrętu.
Podczas gdy Piętaszek z podróżnym i jednym z najzaufańszych majtków konwojowali więźniów, niosąc z sobą żywność dla nich i schwytanych poprzednio, odbyliśmy naradę względem zdobycia napowrót statku.
Przedewszystkiém należało zbadać usposobienie majtków obdarzonych przebaczeniem, o ile mają chęć wspierać nasz zamiar.
Kazałem ich przywołać przed siebie.
Ciemność taka panowała wokoło, że nie mogli widzieć jak wielka liczba była wojska pod moimi rozkazami.
— Słuchajcie i zważcie pilnie co wam powiem: mógłbym was wszystkich kazać natychmiast rozstrzelać, a moim ludziom kazać zdobyć statek i wywieszać całą osadę, ale kapitan wasz być może za gorąco wstawia się za wami. Jeden tylko jest sposób zasłużenia sobie na łaskę: jeżeli o własnych siłach odzyskacie okręt, natenczas wam przebaczę, jeżeli nie, rozkażę mym bateryom rozpocząć ogień przeciwko statkowi,
wyszlę łodzie na jego zdobycie, a wówczas wszyscy będziecie wisieli na rejach.
— Excellencyo — zawołał Smith, — przysięgamy wam na wszystko, że będziem walczyć do ostatniéj kropli krwi, walczyć jak szatani, aby odzyskać cześć i dobre imię, a dać dowód kapitanowi, że nas tylko uwiedziono.
Siły któremi mogliśmy uderzyć na okręt stojący na kotwicy, składały się: z czterech jeńców wziętych w lesie podczas bitwy, że jednak jeden był ranny w bok, zatém na trzech tylko można było liczyć; następnie dwóch wziętych ze straży czółna, pięciu którzy w téj chwili zaprzysięgli wierność, nakoniec kapitan, porucznik i podróżny; w ogóle trzynastu. Ja z Piętaszkiem nie należeliśmy do wyprawy, gdyż należało strzedz zamku, i sześciu uwięzionych w jaskini.
Natychmiast wzięto się do naprawy przedziurawionych statków, co poszło bardzo prędko. Założyliśmy napowrót maszty, stery i żagle. W szalupę wsiadł kapitan, podróżny i pięciu majtków, na drugiém czółnie płynąć miał porucznik i pięciu innych majtków. Zanim odbito od brzegu, przemówiłem raz jeszcze do osady:
— Płyńcie z Bogiem i sprawcie się dobrze, a zaręczam wam słowem gubernatorskiém, że wszystko pójdzie w niepamięć; lecz jeżeli za godzinę nie usłyszę umówionego z kapitanem sygnału na znak odzyskania okrętu, natychmiast zasypię was kulami z moich bateryj, poczém odwróciwszy się do Piętaszka, rzekłem rozkazująco:
— Niechaj porucznik Dickson i kadet Maxwel wsiądą natychmiast w kanonierki[58], i przetną okrętowi drogę do ucieczki; po dwudziestu ludzi na każdym statku będzie dosyć. Płynąć stroną przeciwną, a wrazie przedłużenia się buntu, żadnemu nie dawać pardonu.
— Yes, mylord! — odrzekł Piętaszek, odchodząc niby dla spełnienia moich rozkazów.
Nareszcie wyprawa odpłynęła. Ostatnie słowa moje musiały nawróconym majtkom napędzić strachu i zachęcić ich do użycia wszelkich sił dla odzyskania okrętu, gdyż wrazie niepowodzenia, śmierć im groziła od mniemanych bateryj i szalup kanonierskich.
W trzy kwadranse późniéj około saméj północy trzy wystrzały działowe z okrętu dały mi znać, że się wszystko powiodło szczęśliwie. Aby załogę utrzymać w mniemaniu że baterye w istocie znajdują się na wyspie, wypaliłem potrzykroć z méj sześciofuntówki, znajdującéj się na strażnicy. To, jak mi późniéj opowiadał kapitan bardzo zbawienny wpływ wywarło i zjednało mu nietylko ślepe posłuszeństwo, lecz nawet poświęcenie, gdyż okazał się wspaniałym, mogąc a nie karząc śmiercią wichrzycieli.
Ucieszony szczęśliwém powodzeniem, czując się nadzwyczaj zmęczonym, poszedłem do zamku z Piętaszkiem, a pochwili obadwa spaliśmy jak zabici. Nad ranem zbudził nas bardzo bliski wystrzał działowy. Wybiegłem na strażnicę i ujrzałem kapitana płynącego ku brzegowi w szalupie; okręt zaś o parę set sążni od wyspy stał na kotwicy.
Włożywszy paradny mundur znaleziony na portugalskim okręcie, kapelusz i szpadę, wybiegłem naprzeciw kapitanowi, który właśnie na ląd wyszedł, a ujrzawszy mię, rzucił się na szyję i zaczął ściskać mówiąc:
— Zbawco mój! przyjacielu! oto twój okręt ze wszystkiém co się na nim znajduje.
— A więc przecież po czternastu latach wygnania ujrzę moją ojczyznę! Bóg zlitował się nademną i położył koniec długiéj pokucie. Myśl ta wycisnęła łzy z moich oczu, mimo starannego powstrzymania się, wybuchnąłem głośnym płaczem.
Gdym przyszedł do siebie, kapitan opowiedział mi szczegóły odzyskania okrętu.
— Przybliżywszy się do niego, rozkazałem Smithowi aby oznajmił straży, iż odszukawszy towarzyszy, przywozi ich z sobą. Ciemność nocy nie dozwoliła rozpoznać czacie, ilu i jakich ludzi przybywa; spuszczono drabinę, po któréj wdarliśmy się na pokład. W mgnieniu oka straż porwano i związano tak szybko, że żołnierz nie był w stanie wydać okrzyku. Na pokładzie ujrzałem cieślę okrętowego, najzagorzalszego z wichrzycieli; aby nie robić hałasu, zamiast strzelić przeszyłem mu pierś szpadą. Porucznik z czterema ludźmi zbiegł do kuchni, aby pochwycić kucharza, podżegacza téj sprawy, ja zaś z podróżnym i sześciu majtkami poskoczyłem do kajuty kapitana obranego przez buntowników. Drzwi były zwewnątrz zaparte: wysadziliśmy je. Na ten łoskot nędznik zerwał się z łóżka, lecz nim miał czas sięgnąć po broń, roztrzaskałem mu kulą czaszkę.
Wystrzał zwabił resztę osady w liczbie dwunastu. Ujrzawszy zabitego kapitana buntowniczego i poznawszy mię, jedni rzucili broń zdając się na łaskę, paru zaś chciało uciekać, ale nadchodzący porucznik z swym oddziałem schwycił ich i skrępował. Naówczas rozkazałem poddającym się wykonać przysięgę wierności, co téż chętnie uczynili, zwłaszcza że Robertson swoją wymową napędził im wielkiego strachu, opowiadając o gubernatorze i wysłanych statkach dla przecięcia ucieczki. Wystrzały twoje potwierdziły prawdę słów jego, i tak odzyskałem statek. Zwłoki dowódzcy wichrzycieli kazałem obwiesić na rei głównego masztu.
Skończywszy opowiadanie, kapitan prosił mię abym udał się na okręt w charakterze oficera umocowanego przez gubernatora do osądzenia winnych i odprowadzenia okrętu do Anglii.
— Aby utrzymać w błędzie osadę — dodał, — powiedziałem że gubernator rozkazał mi skierować okręt ku przeciwnemu brzegowi wyspy, gdyż nie chce patrzeć na wichrzycieli, ani ich sam sądzić, ponieważ lęka się aby go sprawiedliwa nie uniosła surowość.
Poleciwszy Piętaszkowi jakie ma odłożyć rzeczy dla zabrania do Europy, sam naradzałem się z kapitanem jak sobie postąpić z jeńcami będącemi w jaskini. Atkins i dwóch innych, byli to łotrzy niepoprawni. Zabrawszy ich z sobą, musielibyśmy trzymać wszystkich trzech w więzach, i w najbliższej osadzie angielskiéj wydać w ręce sprawiedliwości. Kapitan ukarawszy już kilku buntowników śmiercią, nie chciał powiększać rozlewu krwi.
Na mój rozkaz przyprowadzono sześciu skrępowanych wichrzycieli, naówczas rzekłem:
— Jego excellencya gubernator wysłał mię, abym was osądził!
— Łaski! łaski, — zawołali chórem.
— Łaski! — odpowiedziałem z pogardą, — teraz jéj żebrać umiecie, a nie wachaliście się podnieść rękę na kapitana, i zabrać okręt, aby się puścić na rozbój morski. Jego excellencya zwróciwszy statek właścicielowi, udzielił żałującym przebaczenie, przez wzgląd że dopomogli sami do jego odzyskania. Jednakże wina nie mogła ujść bezkarnie: oto kapitan buntowniczy wisi na rei, — mówiłem daléj, wskazując na okręt, — sternik, cieśla, Will Fry i trzech innych już nie żyją, teraz koléj na Atkinsa, kucharza i Harrego. Z rozkazu gubernatora jesteście skazani na śmierć, a kara dla przykładu całéj osady, zostanie wykonaną na okręcie.
Trzej obwinieni zaczęli gorzko płakać.
Wówczas kapitan i porucznik, zaczęli mię błagać, ażebym winnym przebaczył, do czego przyczyniły się także prośby innych majtków.
Długi czas opierałem się pozornie prośbom, nakoniec rzekłem:
— Dobrze więc, ponieważ tak bardzo za wami prosi wasz kapitan, zostaniecie przy życiu, lecz będziecie skazani na wygnanie w jednéj z pustych okolic téj wyspy, pod warunkiem nie przekraczania granic wam naznaczonych, w przeciwnym bowiem razie zostaniecie przez żołnierzy naszych schwytani, i bez miłosierdzia na miejscu rozstrzelani.
Winowajcy padli mi do nóg z radości, dziękując za darowanie życia. Postanowiłem dać im mieszkanie na folwarku, dlatego zaś zabroniłem opuszczać wyznaczonego miejsca, aby nie złupili broni i sprzętów przeznaczonych dla Hiszpanów, i nie dowiedzieli się, że oprócz ich trzech, nikogo więcéj na wyspie nie ma.
Spodziewałem się że nastraszeni potęgą mniemanego gubernatora, nie ośmielą się wyjść z kryjówek, dopóki tamci nie przypłyną. Tymczasem zaś pozostawiłem im kilka korcy zboża, siekierę, nóż, nieco gwoździ, oraz łuki i strzały wybrane z broni zdobytéj na ludożercach, niechcąc dawać strzelb w ręce takich ludzi.
We dwa dni potém zabrawszy wszystkie rzeczy wyrobione przezemnie, jako to: ubrania i pościel z koziéj skóry, nieco garnków, lampkę, stół, krzesełka, parasol, oraz pieniądze zachowane w jaskini, których nieznany właściciel utonął podczas rozbicia okrętu portugalskiego, a żaden z jego towarzyszy już nie żył, zamierzyliśmy podnieść kotwicę.
Przy wnijściu do zamku zostawiłem list do Hiszpana po portugalsku napisany, aby Atkins jeżeli go znajdzie, nie rozumiał. W liście tym doniosłem mu o zamurowanym składzie amunicyi w jaskini, jako téż poleciłem, aby zawsze miał na baczności zostawionych Anglików, i uważał ich za podległych swéj władzy.
Dnia 31 sierpnia 1673 roku, w lat 13, miesięcy 11 i dni 7 po mojém przybyciu na wyspę, miałem ją opuścić nakoniec i wrócić pomiędzy swoich do lubéj ojczyzny, któréj od dziewiętnastu lat nie widziałem.
Radość moja była trudną do opisania, lecz gdy nadszedł dzień stanowczy, kiedy ujrzałem wschód słońca mającego ostatni raz oświecić mą wyspę, serce mi się ścisnęło i łzy napełniły oczy. Tu przeżyłem lat tyle: tu Opatrzność przez swe mądre zrządzenia, dozwoliła żem się stał człowiekiem pracowitym z próżniaka i włóczęgi, tu wreszcie przybyłem dwudziestotrzech letnim młodzieńcem, a dziś po spędzeniu na pustyni uroczych dni młodości, powracam trzydziesto siedmio letnim mężczyzną. Raz jeszcze obiegłem najpamiętniejsze dla mnie miejsca, pożegnałem zamek, uściskałem kozy, nareszcie poszliśmy obadwaj z Piętaszkiem do naszéj świątyni na górze i tam spędziłem dwie godziny na modlitwie gorącéj i serdecznéj, dziękując Bogu za wszystkie łaski i dobrodziejstwa.
Nakoniec wszedłem do łodzi w towarzystwie Piętaszka, który nie dał się nakłonić do pozostania na wyspie. Papugę, Amigo i dwie najulubieńsze kozy zabraliśmy z sobą.
Długo stałem na pokładzie z Piętaszkiem, wpatrując się w niknące góry ukochanéj wyspy, on także miał oczy łzą zaszłe, gdyż rozstawał się kto wie na jak długo z ojcem...
Miałem zamiar kiedyś tu powrócić, choćby dla odwiezienia Piętaszka i zobaczenia co się dzieje z mojém królestwem.
Podróż nasza odbyła się pomyślnie, tak iż 25 listopada tegoż roku, zawinęliśmy do brzegów Anglii.
Zkądże wezmę słów dla wyrażenia uczuć mych na widok ukochanéj ojczyzny, od tylu lat nie widzianéj; w żadnéj podobno mowie ludzkiéj takich nie znajdzie. Bóg tylko jeden widział stan mojéj duszy, On słyszał bicie serca, czuł łzy gorące spływające po twarzy. O! ta niezapomniana chwila była mi sowitą nagrodą za wszystkie trudy i cierpienia.
Bez zatrzymania podążaliśmy do Londynu. Dnia 4 grudnia zarzuciliśmy kotwicę przy wybrzeżach przedmieścia Southwark.
Najprzód wywiedziałem się o mieszkanie wdowy po przyjacielu mym, kapitanie portugalskim, z którym przed ośmnastu laty odbyłem pierwszą podróż do Gwinei. Żyła jeszcze trzymając nie wielki sklepik na Finch–lane. Przebyła ona wiele nieszczęść i dziś zostawała prawie w niedostatku; wsparłem ją podarunkiem stu funtów szterlingów, za co błogosławiła mię jak matka.
Dołączywszy do znalezionego skarbu na okręcie moje dawne pieniądze, pomimo udzielonéj summy wdowie, miałem jeszcze 6500 funtów, co stanowiło znaczny majątek, pragnąłem nim osłodzić podeszłe lata rodziców i spieszyłem do Hull aby im upaść do nóg.
O Boże! jakaż mię ciężka dotknęła dola; oboje już nie żyli: ojciec przed jedenastu laty zstąpił do grobu, a matka zgasła przed półtora rokiem w dniu fatalnym dla mnie 31 lipca 1672 roku. Straciłem wszystko co najdroższego miałem na ziemi... straciłem bezpowrotnie!.. Dziś biedny sierota, opuszczony, samotny, nie mam gdzie przytulić głowy, a nawet sam Bóg, moja jedyna ucieczka, już mi téj straty nie wróci.
Poszedłem na cmentarz, gdzie spoczywały święte prochy rodziców, i tam tarzałem się z boleści; zdawało mi się że serce pęknie, że zmysły stracę.
Omdlałego zaniesiono do domu, przez kilka tygodni walczyłem z śmiercią, powalony straszną gorączką. Pośród niéj o niczém nie mówiłem, jak tylko o rodzicach, którzy pomarli nie udzieliwszy mi przebaczenia i błogosławieństwa. Wierny Piętaszek czuwał nademną. I czy uwierzycie czytelnicy, że wstawszy z choroby, uczułem się o dwadzieścia lat starszym; włosy me posiwiały, straciłem dawną energię i już nic mię nie cieszyło na świecie.
W takim stanie przeżyłem lat trzy, nie myśląc wcale o odwiedzeniu méj wyspy: gdy jednego dnia Piętaszek dał mi znać, że jakiś obcy żąda się ze mną widzieć.
Lubo miałem wstręt do ludzi, jednakże kazałem go wpuścić.
Byłto pan portugalski, mogący mieć przeszło lat czterdzieści, bogato ubrany.
— Senhor, przebacz — rzekł do mnie. — Wszak nazywacie się Robinson Kruzoe?
— Nieinaczéj — odpowiedziałem, prosząc aby usiadł.
— Ten sam który niegdyś mieszkał w Brazylii.
— Tak jest, ale w czém mogę być panu użytecznym.
— Daruj méj ciekawości panie, lecz chciałbym się dowiedzieć o szczegółach waszego pobytu w Brazylii, czy nie zechcielibyście mi ich opowiedzieć.
Uczyniłem zadosyć życzeniu obcego, a gdy skończyłem moje opowiadanie, powstał, pochwycił mię za rękę i zapytał:
— Czy nie poznajesz mię panie Kruzoe?
Wpatrywałem się długo w jego twarz, rysy nie były mi obce, lecz nazwiska przypomnieć sobie nie mogłem.
— Czy nie pamiętasz nazwisk twoich wspólników w zamierzonym handlu negrami.
— Don José de Aranha, — zawołałem wyciągając do niego ręce, — mój sąsiad i przyjaciel z San Salwador.
— Tak mój przyjacielu. Przed trzema laty przybyłem do Londynu wówczas właśnie, kiedy cała stolica brzmiała echem twoich wypadków; rozgłosił je kapitan, któremu ocaliłeś życie i okręt, nie chcąc za to przyjąć nagrody. Nazwisko twoje dobrze pamiętałem, a szlachetny postępek dał mi poznać, że to ty sam jesteś zacny mój przyjacielu. Lecz musiałem wracać do Brazylii, a tam w skutek zamieszek dostałem się do więzienia. Odzyskawszy wolność, miałem za najświętszy obowiązek odwiedzić cię i odnowić dawną przyjaźń zawartą jeszcze w Brazylii.
— Miałem tam niegdyś nie złą plantacyą, lecz zapewne dawno ją zabrano na skarb. Zresztą utraciwszy rodziców, nie dbam o nic na świecie; posiadam majątek taki, że mi na utrzymanie do śmierci wystarczy, i proszę tylko Boga żeby jak najprędzéj nadeszła.
— Taka mowa nie jest wcale zgodną z twym sposobem myślenia. Żyjąc w samotności i oddając się bez pomiarkowania żalowi, pokazujesz się samolubem. Nie, Robinsonie, tak ci żyć nie wolno; masz względem bliźnich obowiązki, ich powinieneś uważać za rodzinę. Błogosławieństwo pocieszonych przez ciebie, zastąpi ci przebaczenie rodziców, którego nie otrzymałeś. Powtarzam raz jeszcze: tak jak teraz żyć ci nie wolno.
Słowa Brazylijczyka dziwne na mnie zrobiły wrażenie. Zdawało mi się że słyszę głos ojca przemawiającego z grobu, i wskazującego mi co mam czynić. Myśl osadnika trafiała zupełnie do mego przekonania, podałem mu więc rękę, na znak przyjęcia jego rady.
— Trzeba ci wiedzieć — rzekł mi osadnik, że przez trzy lata po zaginięciu okrętu, prowadziliśmy plantacyą wraz z kapitanem portugalskim na twój rachunek, przypuszczając zarazem do udziału w zyskach, jakie nam przyniósł handel niewolnikami. Kiedy jednak nie było o tobie wcale wieści, prokurator królewski objął plantacyą na skarb. Dochody jéj dzielą w ten sposób, że jedna piąta idzie do skarbu królewskiego, jako wynagrodzenie za zarząd; jednę piątą wypłacają klasztorowi świętego Augustyna na wsparcie biednych i nawracanie Indyan; trzy piąte składają się w skarbie na twój dochód. Gdybyś po dwudziestu pięciu latach nie wrócił, naówczas plantacya przechodzi na klasztor, pieniądze zaś depozytowe stają się własnością państwa. Ale ponieważ termin ten jeszcze nie upłynął, zatém powrócisz do ich posiadania, trzeba tylko pojechać do Brazylii i udowodnić, że jesteś Robinsonem Kruzoe.
— Zgoda, zacny mój przyjacielu, pójdę za twoją radą. Poczém przywoławszy Piętaszka, zapytałem go:
— Kochany mój Piątku! powiedz mi, czy nie tęsknisz za twoją rodziną i starym ojcem.
Zapytanie to zadziwiło niezmiernie Indyanina, spojrzał na mnie wielkiemi oczyma, w których zabłysły dwie łzy duże i stoczyły się wolno po bronzowéj twarzy.
— I cóż tak na mnie patrzysz? — rzekłem z uśmiechem. Zdaje ci się niepodobném abyśmy się kiedy wyruszyli z tego odludnego zakąta. Otóż dowiedz się, że za kilka dni wyjedziemy do Londynu, a jeżeli Bóg poszczęści naszéj żegludze, za kilka miesięcy ujrzysz twoją ojczystą wyspę.
Piętaszek zrazu nie chciał uwierzyć swemu szczęściu, lecz gdy się przekonał że nie żartuję, zaczął skakać, tańczyć, śmiać się, płakać i tysiącznemi sposobami okazywać swoją radość.
W przeciągu kilku dni urządziłem moje interesa, złożyłem testament w ratuszu miejskim, rozporządzając pieniędzmi na korzyść ubogich z Hull, jeżelibym nie powrócił. Wziąłem także świadectwa że jestem w istocie Robinsonem Kruzoe; poczém wyruszyliśmy do Londynu dla wyszukania statku odpowiedniego potrzebie. Osadnik brazylijski miał zabierać z sobą kilku ludzi, oraz rozmaite narzędzia, a że i ja zamierzałem robić różne sprawunki dla moich wyspiarzy, postanowiliśmy więc nająć na wspólny koszt statek, ażeby od nikogo nie zależeć. Jakoż wkrótce wynaleźliśmy ładny bryg kupiecki, o dwóch masztach i ośmiu działach, nazwany Shark, za summę stosunkowo nie zbyt wysoką.
Natychmiast zająłem się porobieniem różnych zakupów. I tak najprzód nabyłem ładną szalupę, mogącą pomieścić 14 do 16 ludzi i jedno działko, przeznaczając ją jako statek strażniczy, do zabezpieczenia wyspy od morskich napadów Karaibskich. Dalej nie wielki arsenał, złożony z ośmdziesięciu strzelb, czterdziestu berdyszów [59], tyluż pałaszy i par pistoletów. Nadto dwa polowe czterofuntowe działa, z potrzebnym zapasem amunicyi dla wojska; a śrutu dla myśliwych. Tym sposobem postawiłem osadę w możności zmierzenia się z parotysięcznym wojskiem dzikich.
Poczém zakupiłem 16 postawów sukna, 40 sztuk płótna rozmaitéj grubości, 40 sztuk drelichu, częścią na pościel, w części na odzież. Sto kapeluszy, sto par obuwia różnéj miary, zapas pończoch, igieł, nici, tasiemek, nożyczek, gwoźdźi, młotków, szydeł i różnych narzędzi ciesielskich, kilkanaście kociołków, wiele różnych sprzętów kuchennych, kilka pługów, bron i innych narzędzi rolniczych. Zresztą wyliczanie wszystkiego szczegółowo zajęłoby zbyt wiele miejsca.
Ponieważ w Anglii znajduje się zawsze dosyć osób szukających polepszenia losu, skoro więc tylko rozgłosić kazałem że przyjmuję ochotników chcących osadzić się na méj wyspie, natychmiast zgłosiło się ich takie mnóstwo, że trzeba było tylko wybierać co lepszych i porządniejszych. Zabrałem więc czterech kmieci z żonami; małżeństwa te miały siedm córek i trzech dorastających synów, daléj dwóch cieśli żonatych z trojgiem dzieci, bednarza z żoną szwaczką, krawca z czeladnikiem, kowala z żoną i dwiema dorosłemi córkami, szewca, ogrodnika, tokarza, wszystkich żonatych i dzietnych, gdyż rodzinom dawałem pierwszeństwo, aby ile możności stworzyć osadę. W ogóle 19 mężczyzn i 25 kobiet. Nakoniec zakupiłem mnóstwo nasion rozmaitych warzyw europejskich, cztery krowy z cielętami, dwie maciorki i kilka owiec.
Brazylijczyk aż się przeląkł widząc takie mnóstwo ludzi i rzeczy, lecz statek obszerny, pomieścił wszystko. Wydałem przeszło 1200 funtów, ale uważałem summę tę jako zwrot w części majątku zebranego na wyspie.
W dniu 15 stycznia 1677 roku rozwinąwszy żagle, opuściliśmy Londyn. Przykro mi się zrobiło, gdy brzegi Anglii zniknęły mi z oczu. Zrażony tylu doznanemi przygodami, nie spodziewałem się oglądać więcéj mojéj ojczyzny. Piętaszek wcale w inném był usposobieniu, cieszył się jak dziecko i ciągle tańczył po pokładzie, rozpowiadając cuda nowym osadnikom o piękności i żyzności naszéj wyspy, a dla jego wesołości wszyscy go polubili, i podróż schodziła nam nader przyjemnie.
W dniu 27 marca zarzuciliśmy kotwicę w porcie Bahia, czyli San Salwador w Brazylii. Wkrótce dowiedziano się o mojém przybyciu; stanąłem w mieszkaniu plantatora, gdzie odbierałem ciągle wizyty od obywateli miejskich i osadników. Każdy rad był się dowiedzieć moich przygód, i tak często musiałem je opowiadać, iż mi się to bardzo uprzykrzyło.
Po kilkodniowym wypoczynku, udałem się z mym przyjacielem do prokuratora królewskiego, i do przeora klasztoru świętego Augustyna. Gubernator portugalski uznał tożsamość mojéj osoby, poświadczoną przez kilku dawnych znajomych.
Wszyscy wzruszeni moją kilkunastoletnią niedolą, nietylko nie robili żadnych trudności, ale owszem, ułatwiali mi we wszystkiém obrachunki i odbiór pieniędzy. Plantacya przez ten czas znacznie się powiększyła, i wartość jéj podniosła.
Z przedstawionych papierów okazało się że:
Przez trzy lata zarządzania plantacyi przez mych przyjacioł plantatorów, po odtrąceniu 600 moidorów[60] na przykupno gruntu i zarząd, pozostało czystego zysku .... | 1,960 | moidorów. |
Trzy piąte dochodu z plantacyi przez lat piętnaście składane w depozycie, wynosiło .... | 9,480 | „ |
Przeor klasztoru św. Augustyna, zwrócił mi nie wydanych .... | 870 | „ |
Zysk z sprzedanych niewolników, na mą osobę przypadający, wynosił .. | 2,950 | „ |
Razem .. | 15,260 | „ |
Namawiano mię przytém, ażebym sprzedał plantacyą, na którą trafiał się korzystny kupiec. Myśląc jedynie o mojéj wyspie, z chęcią na to przystałem; natychmiast wyliczono mi za nią 9,500 moidorów. Prócz tego za sprzedane 140 pak cukru, 60 pak kawy, i 200 zwojów tytuniu, wziąłem 3,000 moidorów, tak że cała summa na monetę angielską, wynosiła po odtrąceniu kosztów na podarunki dla gubernatora, prokuratora i klasztoru, około 38,000 funtów szterlingów, a dodawszy to co posiadałem w Anglii, miałem przeszło 45 tysięcy funtów majątku.
Zabawiwszy do połowy czerwca w San Salwador, pożegnałem mego przyjaciela, obiecując przepędzić z nim zimę. Okręt Shark przeszedł obecnie pod mój zarząd. Do dawnego ładunku przydałem 10 pak cukru i pięć worów kawy dla moich wyspiarzy. Kilku robotników obeznanych z uprawą kawy i trzciny cukrowéj, zabrało się ze mną. Wziąłem także trzech obeznanych z warzelnią cukru, kilka kobiet i dzieci, tak iż liczba osadników nowych pomnożyła się do 24 mężczyzn i 32 kobiet, a wielu ochotnikom musiałem odmówić, obiecując kiedykolwiek późniéj ich wysłać.
Korzystając z pięknéj pory, udałem się w łodzi na pokład mego statku, i natychmiast podnieśliśmy kotwicę. Wiatr szybko pędził nasz statek; dnia 27 czerwca ujrzałem zdala góry méj wyspy, rysujące się na widnokręgu.
Pomimo dokładnych obserwacyj zrobionych przez kapitana angielskiego okrętu w czasie naszego odjazdu z wyspy, wskazujących że znajdowała się pod 50 stopniem długości zachodniej a 14 szerokości północnéj, nie byłem pewny czy ją mam przed oczyma; ale serce Piętaszka i jego wzrok bystry, wnet rozstrzygnęły wątpliwość.
— Patrz! patrz Robinsonie! — wołał poczciwy chłopak, — tam nasza wyspa... tam ojciec Piętaszka... stary, kochany ojciec... on bardzo płacze za Piętaszkiem, i myśli że już jego syn nie żyje... O tam... tam na prawo strażnica.. ja ją widzę dobrze, bardzo dobrze. I zaczął się rzucać i skakać jak szalony, klaszcząc w ręce, zaledwie go wstrzymałem że nie skoczył w morze, ażeby wpław do brzegu dopłynąć.
Z bijącém sercem wsiadłszy do łodzi, popłynąłem z Piętaszkiem i sześciu ludźmi uzbrojonymi do brzegu. Sądziłem bowiem, że może zamiast osadników, znajdę dzikich Karaibów na wyspie; ale jakaż była moja radość, kiedy najprzód spotkałem Hiszpana wyratowanego przezemnie.
Trudno opisać z jakiém wzruszeniem witał mię ten zacny człowiek. Przez długi czas ściskaliśmy się ze łzami, nie mogąc przemówić słowa. Gdy inni dowiedzieli się o mojém przybyciu, natychmiast powitali mię wystrzałem całéj artyleryi, na co okręt i szalupa odpowiedziały. Na odgłos wystrzałów nadbiegł ojciec Piętaszka, powitanie ich było bardzo rozrzewniającém. Posadziwszy ojca na wzgórku, wpatrywał się w niego jak w obraz, a co chwila odbiegał po jakiś przysmaczek do szalupy, i wracał znów okrywać pieszczotami starca. Przytém wciąż mówił po Karaibsku, tak że mu się usta nie zamknęły na chwilę.
Nadbiegli Hiszpanie w liczbie szesnastu poprowadzili nas w tryumfie do zamku; na szczycie strażnicy zatknięto sztandar z mojém nazwiskiem. Nie mogłem poznać fortyfikacyi, bo je znacznie podniesiono, tak że wał dochodził do czterech sążni wysokości, a rów dokoła szeroki na trzy sążnie, napełniała woda strumienia. W trzech narożnikach pięciokąta stały nabite falkonety, tuż zaś przy drzwiach groty znajdowało się dziesięć muszkietów i dwie strzelby. Późniéj dopiero dowiedziałem się o przyczynach tych ostrożności.
Nastąpiły wzajemne opowiadania: Hiszpanie nie spodziewali się więcéj mię oglądać, sądząc że okręt na którym odpłynąłem zatonął, albo téż że przybywszy do Anglii, wkrótce zakończyłem życie. Poczciwi ludzie, nie przypuszczali ażebym mógł o nich zapomnieć.
Prosiłem Hiszpanów, ażeby mi opowiedzieli wszystkie wypadki zaszłe na wyspie od czasu mego odjazdu; powtarzam je w krótkości:
Wszyscy siedmnastu zaprzysięgłszy przysłaną przezemnie umowę, postanowili od razu puścić się na wyspę; ojciec Piętaszka zgodził się im towarzyszyć. Dzicy przecież wcale o odjeździe nie wiedzieli, gdyż pod pozorem rybołowstwa parodniowego, uciekający opuścili ich siedziby.
Za przybyciem na wyspę, zasmucili się niezmiernie niezastawszy mię; z listu dowiedzieli się co zaszło, zawiadomiłem ich zarazem o trzech Anglikach pozostawionych, i o sposobie w jaki z niemi postępować mają. W tydzień dopiero trzech Hiszpanów uzbrojonych udało się na folwark, gdzie tamci przebywali, nie śmiejąc się wychylić z doliny, stosownie do moich rozkazów. Dobrzy Hiszpanie mając ich za porządnych ludzi, już w parę tygodni potém zwolnili rygor, pozwalając im po całéj przechadzać się wyspie.
Nadana swoboda zamiast ująć trzech łotrów, posłużyła im tylko do popełniania nowych niegodziwości. Przybrawszy postawy pokorne, potrafili tak sobie zjednać Hiszpanów, że ci wbrew moim poleceniom, powierzyli Anglikom broń palną. Odtąd Atkins i jego towarzysze zuchwali posiadaniem broni, widząc że historya o gubernatorze była zmyśleniem, nietylko wymówili Hiszpanom posłuszeństwo, lecz rozpoczęli z niemi kłótnie, domagając się żywności i udziału we wszystkich zapasach przezemnie pozostawionych. Kiedy zaś Hiszpanie żądań tych zaspokoić nie chcieli, Anglicy zagrozili że ich wymordują.
Skutkiem tych pogróżek trzeba było po całych nocach utrzymywać czaty, aby łotrzy niespodzianie nie napadli śpiących i nie wypełnili swéj obietnicy. Trzej wygnańcy nie mogąc podejść cichaczem Hiszpanów, dopuszczali się wszelkiego rodzaju psot: zniszczyli zasiewy na folwarku, poburzyli budynki, i kilkadziesiąt palm kokosowych wycięli; nakoniec Atkins zaczaiwszy się w lesie, postrzelił przechodzącego Hiszpana. Pochwycili go i skrępowali drudzy, poczém udali się na schwytanie pozostałych Anglików, co powiodło się szczęśliwie. Natychmiast złożono sąd pod przewodnictwem Don Juana; Atkins tak zuchwale odzywał się przed sądem i powtarzał odgróżki, że skazano go na karę śmierci przez powieszenie, dwóch zaś drugich na wygnanie do jednéj z wysp na południu leżących. Szlachetny Don Juan nie chciał tego wyroku potwierdzić przez pamięć na to, że Anglicy byli memi rodakami, owszem prosił, ażeby ich zupełnie uwolniono. Sędziowie po długim oporze przystali wreszcie z warunkiem, żeby Atkins pozostał przez parę miesięcy w więzieniu, dopóki stanowczéj nie przyrzecze poprawy.
Poodbierano im broń palną, a nawet siekiery, a dopóki Atkins siedział w więzieniu, wszystko szło jako tako. Lecz złoczyńca sprzykrzywszy sobie pobyt w zamknięciu, zdołał się wyswobodzić, a połączywszy się z swemi koleżkami, na nowo zaczął dokuczać Hiszpanom.
Tego już było zanadto: mieszkańcy zamku chociaż szlachetni i łagodni, nie mogli dłużéj wytrzymać i żyć ciągle pod groźbą stracenia wszystkiego co posiadali; raz należało pozbyć się niegodziwych sąsiadów. Anglicy widząc że tym razem nie ujdzie im na sucho, udali się w pokorę, prosząc Hiszpanów o pozwolenie opuszczenia wyspy na karaibskiéj łodzi, i uzyskali je. Don Juan zaopatrzył łódź we wszystkie potrzeby, a nawet udzielił im dwie strzelby i kilkadziesiąt ładunków. Do łodzi dorobiono maszt i żagiel.
Tak zaopatrzeni puścili się na morze. Hiszpanie odprowadzili ich do brzegu, życząc pomyślnéj podróży i ciesząc się że już raz pozbyli się wichrzycieli zatruwających im życie.
We dwa tygodnie potém, Hiszpan pracujący w polu postrzegł łódź płynącą ku brzegowi, na któréj ośmiu znajdowało się ludzi. Przestraszony tém pobiegł do zamku, donosząc o niebezpieczeństwie. Hiszpanie pochwyciwszy strzelby, wyszli na spotkanie mniemanych nieprzyjacioł, i z wielkiém zdziwieniem i smutkiem, poznali że to powracają Anglicy w towarzystwie pięciu Karaibów. Oto co ich spotkało:
Po dwóch dniach żeglugi, wylądowali na wyspę leżącą na zachodzie; mieszkańcy zbiegli się natychmiast z bronią, dla przeszkodzenia wylądowaniu przybyszów. Zaniechawszy więc swego zamiaru, popłynęli ku południowi i wysiedli na niewielką przez kilkudziesięciu dzikich zamieszkaną wysepkę. Karaibowie przyjęli ich bardzo dobrze, dostarczając żywności złożonéj z patatów i ryb suszonych. Mieli oni u siebie pięciu niewolników schwytanych w ostatniéj potyczce i za parę fraszek europejskich odstąpili ich Anglikom, między temi znajdowało się dwóch mężczyzn i trzy kobiety.
Po czterech dniach Atkins z towarzyszami i niewolnikami wypłynął na morze, w zamiarze osiedlenia się na jakiéj pustéj wysepce, lecz gdy nie mogli takiéj jak chcieli znaleźć, postanowili więc powrócić na moją wyspę.
Mając teraz niewolników, nie potrzebowali pracować koło roli, i mogli wygodne prowadzić życie. Wylądowali więc prosząc Hiszpanów, aby im pozwolili osiąść na zachodnim krańcu wyspy, odległym o dwie mile od hiszpańskiéj osady, gdzie mieli zamiar pobudować chaty, i zająć się uprawą roli.
Pomimo doznanych nieprzyjemności, dobrzy mieszkańcy zamku przystali na żądanie Anglików, zagroziwszy im jednak, że w razie ponowienia zaczepek, natychmiast wszystkich trzech rozstrzelają. Ponieważ pogróżka ta wyszła z ust Don Juana do tego czasu bardzo pobłażliwego, a więc Anglicy poznali że żartów nie ma, i przez długi czas zachowali się spokojnie. Burzliwy jednak charakter Atkinsa, nie dozwolił mu wytrwać w dobrych zamiarach.
Rozgniewany na jednego Indyanina, uderzył go tak silnie siekierą w głowę, iż ten na miejscu padł trupem. Towarzysz tamtego mszcząc się krzywdy rodaka, rzucił się na Atkinsa i pochwyciwszy wpół powalił na ziemię i począł go dusić. Na szczęście dwaj drudzy Anglicy przybywszy w porę, ocalili życie Atkinsowi zabijając Karaiba; ale pomimo to zuchwały majtek przez kilka miesięcy ciężko chorował, mając prawie pogniecioną piersiową klatkę, i kilka żeber złamanych. Wylizał się z niebezpieczeństwa, ale przyjść do dawnego zdrowia nie mógł i wpadł w suchoty. Kiedy go ujrzałem, przestraszyłem się że tak źle wyglądał. Z barczystego i silnego majtka, cień zaledwie pozostał, zaledwie powłóczył za sobą nogi i zdawało się że nie długo pożyje.
Krwawy ten wypadek zasmucił osadników, lecz poniekąd był pomyślnym, gdyż dwaj drudzy Anglicy podburzani poprzednio przez Atkinsa, zachowywali się teraz spokojnie, a herszt przyciśnięty niemocą, nie miał chęci zakłócać spokojności osady.
Z przywiezionych Karaibek jednę Hiszpan, a dwie inne Anglicy pojęli za żony. Ochrzczono je tymczasowo w nieobecności kapłana, i nauczono pierwszych zasad religii chrześciańskiéj: były to kobiety pracowite, prędko nauczyły się gotować, prać i szyć odzież z koziéj skóry i osadnicy mieli z nich wielką pomoc.
Tak upłynęły pierwsze dwa lata pobytu na wyspie. Gdyby nie tęsknota za ziemią rodzinną i nie niegodziwość Atkinsa, wyspiarze byliby zadowoleni z swojego losu.
Przez cały ten czas dostrzegano wprawdzie odwiedziny Karaibów, lecz piekielne ich uczty nie zakłócały w niczém spokojności osady. Jednego atoli poranku, dwaj Anglicy przybiegli przerażeni, donosząc że flotylla złożona z ośmiu łodzi napełnionych dzikiemi, przybiła do wyspy niedaleko od ich mieszkań. Na szczęście dostrzegli ją dość daleko na morzu, mogli więc ujść bezpiecznie, zabrawszy żony i sprzęty.
Natychmiast Don Juan zastępujący miejsce gubernatora, wysłał trzech Hiszpanów i jednego Anglika na zwiady; kozy zapędzono do gaju otaczającego zamek, ponabijano działa i strzelby, z niecierpliwością oczekując powrotu oddziału.
Wkrótce powrócili wysłańcy nadzwyczaj zasmuceni, donosząc że dzicy odkryli chaty Anglików i obrócili je w perzynę, poczém rozproszyli się w rozmaitych kierunkach, znać dla wyszukania mieszkańców osady. Jakkolwiek liczba Karaibów do pięćdziesięciu wynosiła, Europejczykowie nie obawiali się ich, mając dostateczny zapas broni i amunicyi.
Przez całą noc część osadników ubranych i uzbrojonych spoczywała, podczas gdy druga odbywała straż. Don Juan spał na skale, od czasu do czasu wstając i spoglądając w stronę, gdzie dzicy obozowali. Las nie dozwalał widzieć ich, lecz jasna łuna świadczyła, że palili ogniska. Postępowania tego nie mogli sobie osadnicy wytłumaczyć.
O wschodzie słońca wódz hiszpański wyszedł sam na zwiady w towarzystwie jednego z Anglików. Dotarłszy do krańca lasu, ujrzeli obóz dzikich, którzy ani myśleli odpływać, ale byli zajęci pieczeniem patatów. Nie widać było pomiędzy niemi jeńców przeznaczonych na pożarcie, co nie mało zadziwiło Don Juana. Przez cały dzień osadnicy mieli się na ostrożności, a gdy noc zapadła, wysłali ojca Piętaszka z poleceniem, aby wkradłszy się do obozu dzikich, mógł ich zamiary wybadać. Powrócił on nad ranem, dokonawszy pomyślnie swego posłannictwa. Dzicy przybyli na wyspę w celu wynalezienia jéj mieszkańców, zabrania ich i pożarcia. Kiedy bowiem ostatni raz wyprawiali tu swoją wojenną ucztę, jeden z nich dostrzegł chaty angielskie, lecz dopiero na morzu powiedział o tém innym.
Wiadomość ta rozeszła się w całém pokoleniu, które postanowiło zrobić wyprawę: dla tego zaś jeszcze nie rozpoczynali kroków wojennych, że miały im lada chwila liczniejsze nadpłynąć posiłki.
Jakoż na drugi dzień rano dostrzeżono z strażnicy dwadzieścia jeden czółen, na których znajdować się mogło około stu pięćdziesięciu Karaibów, tak iż cała potęga przenosiła dwieście głów. Wypadek ten nie mało zmieszał osadników, gdyż nie łatwo było pokonać tak przeważnego nieprzyjaciela, pomimo że był licho uzbrojony.
Mieli oni łuki i strzały, dżiryty i szerokie miecze z żelaznego drzewa. Siła osadników dziesięć razy szczuplejsza, składała się z siedmnastu Hiszpanów, trzech Anglików, ojca Piętaszka i trzech kobiet, które postanowiły walczyć obok mężów. W arsenale było 12 muszkietów, 3 strzelby, 3 sztućce odebrane Anglikom, 5 par pistoletów, dwie halabardy, 3 szpady i siedm pałaszy. Prócz tego osadzono cztery topory na długich drzewcach, i rozdzielono siekiery pomiędzy tych, którzy szabel nie mieli. Działo wielkie i trzy falkonety nabito kulami karabinowemi.
Zastęp europejski uszykował się na krańcu lasku otaczającego zamek; na wzgórku gęstym krzewem pokrytym, ustawiono dwa falkonety jako artyleryą pod zasłoną Atkinsa, ojca Piętaszka i czterech Hiszpanów; dwunastu pozostałych i dwóch Anglików pod dowództwem Don Juana, ukryło się po za urwiskami skał, w zaroślach u stóp wzgórza położonych. Nakoniec kobiety wdarły się na niedostępną opokę, uzbrojone w łuki i strzały, z któremi umiały się obchodzić. W ostatnim razie postanowiono cofnąć się do zamku.
Dzicy podzielili się na trzy oddziały: pierwszy złożony z sześciu ludzi, szedł naprzód jakby na zwiady. Za temi o sto kroków postępowało czterdziestu uzbrojonych w miecze i łuki, nakoniec reszta około 160 wynosząca, zamykała pochód półksiężycowym szeregiem. Wszyscy zwolna posuwali się ku laskowi, znać wyśledzili poprzednio, że po za nim ukrywali się mieszkańcy wyspy.
Europejczycy przepuścili straż przednią, nie zaczepiając jéj wcale, lecz kiedy zastęp środkowy zbliżył się na pół strzału karabinowego, zagrzmiała potężna salwa z po za skał, a kilkunastu dzikich powaliło się na ziemię. Przestrach nie do opisania ogarnął Karaibów, w mgnieniu oka rozpierzchli się i znikli w gęstwinie leśnéj. Osadnicy chcieli ich ścigać, lecz Don Juan na to nie pozwolił, lękając się aby dzicy ochłonąwszy z przestrachu, nie otoczyli ich w czystém polu; gdyż w takim razie musieliby uledz przeważającéj sile Indyan.
Jakoż postępek ten był bardzo rozsądnym, gdyż wkrótce dzicy wypadli z lasu wydając okropne ryki. Na czele biegł Karaib olbrzymiego wzrostu, odznaczający się pękiem piór czerwonych, zatkniętych w wysoko związanéj czuprynie. Na lewéj ręce miał wielką tarczę z żółwiej skorupy, w prawéj zaś ogromny i ciężki miecz drewniany, z obu stron nasadzony ostremi krzemieniami.
Hiszpanie przypuściwszy ich blisko, celnemi przywitali strzałami, lecz pomimo upadku kilkunastu Karaibów, reszta biegła naprzód odważnie, wyrzucając mnóstwo strzał z których dwie raniły Hiszpanów.
Już ledwie czterdzieści kroków oddzielało walczących, za chwilę dopadną kryjówek osadników, a w takim razie nic ich ocalić nie zdoła: kiedy nagle Atkins z Hiszpanem dają ognia z falkonetów, a pozostali wtórują im wystrzałem z muszkietów.
Straszny huk zwiększony echem skał, powstrzymuje atak dzikich, pierzchają w nieładzie na wszystkie strony; napróżno wódz z czerwoném piórem usiłuje ich zatrzymać: przejęci zabobonną trwogą, mniemając że duchy władające piorunami mają przed sobą, umknęli z placu boju.
Porażka dzikich nastąpiła około południa. W pół godziny po ich zniknięciu, Don Juan wyszedł aby dać pomoc rannym. Siedmnastu dzikich mniéj więcéj ciężko rannych zniesiono do szopy przeznaczonéj na skład siana, i opatrzono ich rany; lżéj ranni uszli wraz z swemi towarzyszami, trzydziestu jeden zabitych pokrywało pole bitwy. Pozostawało przecież stu pięćdziesięciu Karaibów do zwalczenia.
Po krótkiéj naradzie Hiszpanie umyślili cofnąć się do zamku, gdyż niepodobieństwem było bronić się w dawném stanowisku; zwłaszcza że już dwóch, chociaż lekkie poniosło rany. Należało się obawiać, że przy ponowieniu ataku, dzicy oswojeni już nieco z działaniem broni ognistéj, będą nacierać śmieléj, a chociażby ich połowa od wystrzałów poległa, to reszta będzie aż nadto dostateczna do wymordowania osadników.
Don Juan lękał się nadto, aby dzicy nie wsiedli na łodzie i nie odpłynęli w zamiarze powrócenia w nierównie większéj liczbie. Atkins lubo cierpiący na ciele mocno, nie stracił przecież potęgi ducha: usłyszawszy utyskiwania Don Juana, odciągnął na bok ojca Piętaszka, i długo z nim rozmawiał. Przed zachodem słońca starzec znikł niepostrzeżenie.
Reszta dnia przeszła spokojnie. Dzicy poniósłszy ciężką klęskę, nie śmieli ponowić ataku. Europejczycy schronili się za wały zamku, z którego strzelnic wyglądały paszcze trzech falkonetów i kilkunastu strzelb. Co dwie godziny przez całą noc zmieniały się straże; kolejno czterech czuwało nad bezpieczeństwem zamku, gdy inni wypoczywali po całodziennych trudach.
Około północy jaskrawa łuna zaczerwieniła niebios sklepienie. Don Juan wybiegł na strażnicę, i z podziwieniem ujrzał czółna dzikich w płomieniach; cała załoga przypatrywała się pożarowi odbijającemu się w przezroczy oceanu, a zdala słychać było wycia dzikich, rozpaczających nad utratą swych łodzi.
W godzinę późniéj przybył ojciec Piętaszka, któremu powiodło się spalić flotyllę nieprzyjacielską. Już teraz nie mogli powrócić do swéj ojczyzny; wprawdzie tym sposobem Atkins zapobiegł najściu liczniejszych zastępów dzikich, lecz pozostali na wyspie wpadłszy w rozpacz, mogli stać się bardzo groźnemi dla osady.
Myśl ta trapiła niezmiernie Don Juana: Karaibowie będąc uwięzieni na wyspie, zamiast szturmowania zamku, mogli się rozproszyć po okolicy, spustoszyć zasiewy, wybić kozy, a wreszcie czatując po za krzakami, nie dać się wychylić nikomu z zamku. Po spożyciu zapasów nie pozostałoby Hiszpanom jak zginąć z głodu, albo téż uderzywszy z rozpaczą na Karaibów, poledz od ich broni.
Na szczęście dzicy nie mieli tyle przebiegłości. Wrząca krew nie dopuściła im czekać cierpliwie pewnego upadku nieprzyjaciół. Na drugi dzień zaraz po wschodzie słońca, wyruszyli z lasów dla powtórzenia wczorajszéj walki.
Za przybyciem na pole bitwy, oglądali się dokoła napróżno śledząc nieprzyjaciela. Radosne wycia oznajmiły Hiszpanom, iż Karaibowie sądzili że osadnicy nie odważą się dalszéj próbować walki. Wódz z czerweném piórem długo do nich przemawiał, znać zagrzewając do wytrwałości, poczém łańcuchem jakby obława myśliwych ruszyli w zarośle. Las jednak był tak gęsty, że dobra godzina upłynęła, zanim pierwsi wojownicy indyjscy wynurzyli się z zarośli. Załoga powstrzymała się z strzelaniem, ażeby wtenczas dopiero dać ognia, kiedy nieprzyjaciel nie będzie zasłonięty krzewiną.
Ale Karaibowie wyrzuciwszy mnóstwo strzał, z niewypowiedzianą szybkością przebiegli przestrzeń na sto kroków szeroką, przedzielającą lasek od zamku. Zagrzmiały strzały Europejczyków, lecz ponieważ dzicy pędzili w rozsypce, zaledwie kilku obaliły, reszta poczęła wdzierać się na mur i palisadę. Wprawdzie kule pistoletowe, halabardy i topory zwaliły najzuchwalszych zapaśników, lecz inni nie dali się tém odstraszyć i darli się śmiało naprzód. Zguba Europejczyków zdawała się nieuchronna: postanowili przynajmniéj drogo sprzedać życie, gdy wtém jedna z Karaibek, znać dobrze świadoma obyczajów swego plemienia, wymierzyła strzałę na wodza z czerwoném piórem, który stojąc na szczycie ostrokołu, ogromnym mieczem zgruchotał drzewce halabardy Don Juana i gotował się powtórnym ciosem strzaskać mu czaszkę. Wtem świsnął grot i przeszył na wylot pierś mężnego Indyanina, zachwiał się on i runął jak dąb podcięty toporem leśnika.
Na widok upadającego wodza, Karaibowie zawyli z rozpaczą i zaniechawszy ataku zbiegli się dokoła niego, spodziewając się że cios nie był śmiertelny. Korzystając z zamieszania, załoga rozpoczęła gęstym ogniem razić nieprzyjaciół, którzy nie zważając na rany i śmierć, starali się drogie szczątki unieść w bezpieczne miejsce. Biali wypadłszy z za swych szańców, uderzyli gwałtownie na uchodzących nieprzyjacioł; lecz ci przejęci trwogą, nie próbowali nawet oporu. Zaledwie na wstępie do zarośli powiodło się Don Juanowi powstrzymać zapał swoich, wycinających bez litości pierzchających Karaibów.
Pięćdziesięciu trzech zabitych, i około czterdziestu rannych zaległo pole bitwy. Zaciekli Hiszpanie dobijali umierających tak, iż ledwie dwudziestu dziewięciu zdołano ocalić. Ze strony białych ranny był ciężko Gonzales Hiszpan, lżejsze rany odniosło czterech Hiszpanów i jeden Anglik.
Przez trzy dni po téj bitwie nie słychać było nic o Indyanach; przez ten czas z dwudziestu dziewięciu ranionych Karaibów, czternastu umarło, a reszta miała się lepiéj. O ćwierć mili od zamku osadnicy wykopali wielki dół, i pochowali w nim ciała 109 dzikich.
Czwartego dnia z rana Don Juan zostawiwszy Atkinsa i pięciu Hiszpanów, oraz rannego Gonzalesa w zamku, sam na czele dziesięciu swych rodaków i dwóch Anglików z ojcem Piętaszka, wyszli dla dowiedzenia się co porabiają Karaibowie. Krwawe ślady i trupy walające się po drodze, wskazywały pochód dzikich. W lasku znaleziono pięć ciał, w wielkim lesie jedenaście, na brzegu morskim cztery.
Gdy oddział Europejczyków dostał się na kraniec lasu dotykającego równiny, na któréj był obóz Karaibów, przykry widok ukazał się jego oczom. Ciała jedenastu dzikich leżały rozciągnięte bez życia, czterdziestu pięciu żyjących siedziało w krąg z zwieszonemi głowami wkoło wodza leżącego w pośrodku. Nieszczęśliwi ci od kilku dni znać nie jedli i oddawali się rozpaczy po stracie wodza.
Don Juan ulitował się nad niemi. Ustawiwszy swych ludzi w pogotowiu na przypadek zaczepki, dał ognia z pistoletu w powietrze.
Dzicy zadrżeli na odgłos wystrzału, lecz żaden nie pochwycił broni, owszem odrzucili ją daleko od siebie, na znak że walczyć nie myślą. Hiszpanie zbliżyli się ku nim, co widząc Karaibowie, popadali na twarz.
Naówczas Don Juan rozkazał zapytać ich co daléj zamyślą robić.
Oto odpowiedź dzikich:
— Potężne duchy, władające piorunami wydartemi bogowi Benamuki! zabiliście wodza, który więcéj nieprzyjaciół pożarł, niż nas tu przybyło na tę wyspę straszną: zabijcie nas i zjedzcie, bo wam się bronić nie będziemy, a przynajmniéj darujcie życie naszym żonom i dzieciom pozostałym w domu. Jeśli taka wasza wola, gotowi jesteśmy sami sobie odebrać życie.
Wówczas wódz Hiszpanów kazał ojcu Piętaszka powiedzieć że daruje im życie, a nawet pozwoli zabrać ranionych, jeżeli przysięgną że nigdy nie powrócą na tę wyspę. Gdybyście poważyli się raz jeszcze tu wylądować, natenczas nietylko wszystkich zniszczymy piorunami, ale wyspę waszą pogrążymy w przepaściach morskich.
— Jakże wrócimy do siebie — rzekł jeden z Karaibów, — kiedy zniszczyłeś nasze łodzie.
— Pozwolę wam zbudować inne! oto macie siekiery.
Dzicy z radością przyjęli ten projekt, i natychmiast wzięli się do ścinania drzew; Hiszpanie powrócili do zamku.
W tydzień potém sześć czółen było gotowych. Karaibowie upiekli i pożarli ciało wodza z czerwoném piórem, albowiem mniemali, że nabiorą takiego męztwa jakie on posiadał.
Don Juan zaopatrzył ich w żywność na drogę i zwrócił im jedenastu rannych, którzy mogli odpłynąć razem, a pozostałych czterech zostało na wyspie, służąc Hiszpanom. Pięćdziesięciu sześciu Karaibów z dwustu przybyłych, powróciło do swéj ojczyzny.
Rok już przeszło od tego czasu, a ani jedno czółno karaibskie nie zbliżyło się do wyspy, na któréj tak straszliwą ponieśli klęskę.
Wysłuchawszy opowiadania Hiszpanów, zawiadomiłem ich, że przywożę znaczny posiłek w ludziach i rozmaitych zasobach, mianowicie odzieży, broni i amunicyi. Ucieszyło ich to niezmiernie, i dziękowali serdecznie za pamięć o wyspie.
Wkrótce przybyli trzej Anglicy: Atkins pomimo złego postępowania w początku, poprawił się zupełnie, i w wojnie z dzikiemi dał dowody nadzwyczajnéj odwagi, lecz wyglądał jak cień i widać było że wkrótce skończy. Oświadczyłem mu że go chętnie zabiorę z sobą do Anglii, lecz odrzekł mi na to.
— Panie gubernatorze! niech wam Bóg wynagrodzi wasze łaskawe obejście z łotrem, który sto razy zasłużył na szubienicę; ale do ojczyzny nie chcę wracać. Nabroiłem dużo, niechaj więc umieram tu, gdzie mi Bóg dozwolił upamiętać się w moich postępkach, i wyjść na porządnego człowieka; może koledzy moi zechcą wracać, ja tu pozostanę.
— Cóżbyśmy robili w Anglii? — odrzekł jeden z majtków. — Tu mamy wszystkiego podostatkiem, gdy tam trzebaby ciężko pracować i do śmierci włóczyć się po morzu. Jeżeli pan gubernator pozwoli, z chęcią pozostaniemy.
Trzech tylko Hiszpanów zażądało abym ich zabrał z sobą do Europy; mieli oni zamiar powrócić tu z rodzinami znajdującemi się w Hiszpanii; przyobiecałem im opłacić koszta podróży.
Następnie sprowadziłem nowych osadników z okrętu: nie mogli się napatrzeć i nachwalić piękności wyspy i z chęcią na niéj osiedli.
Obecnie więc ludność dawna i nowa wyspy wynosiła:
Anglików | 22 | Angielek | 25 | |
Brazylianów | 5 | Brazylianek | 7 | |
Hiszpanów | 17 | |||
Karaibów | 4 | Karaibek | 3 | |
Razem | mężczyzn | 48 | kobiet | 35 |
oprócz mnie, Piętaszka i jego ojca.
Liczba ta przy broni i amunicyi mogła się oprzeć kilkuset dzikim, gdyby odważyli się ponowić kroki nieprzyjacielskie.
Postanowiłem zabawić przez całą zimę, poleciwszy tymczasem kapitanowi okrętu mego, aby popłynął do Hiszpanii dla przywiezienia rodzin rozbitków. Dałem mu zarazem pełnomocnictwo do werbowania ochotników, którzyby chcieli osiedlić się na wyspie.
Zaraz po odpłynięciu kapitana, cieśle przy pomocy osadników zajęli się ścinaniem drzewa na wystawienie miasteczka. Obraliśmy na ten cel wzgórze nad zatoką morską, stanowiącą wyborny port. Najprzód postanowiliśmy wybudować dwie kaplice: jednę dla katolików, to jest Hiszpanów i Brazylian, drugą dla Anglików; obliczyliśmy że dla pomieszczenia wszystkich rodzin potrzeba będzie 28 domów, gdyż zaprojektowano skojarzyć kilka małżeństw. Don Juan i Gonzales nie chcieli zamku opuszczać, im więc powierzono straż twierdzy i arsenału.
Brazylianie wzięli się do założenia plantacyj, kmiecie angielscy poobierali sobie pola, cieśle pracowali nad obrabianiem drzewa, krawcy przy pomocy kobiet szyli suknie i bieliznę; jedném słowem ruch nie zwykły ożywił wyspę przed dwudziestą laty bezludną.
Na początku maja przybył szczęśliwie wysłany okręt, przywożąc pastora anglikańskiego z żoną i córką, oraz sędziwego księdza katolickiego; z Hiszpanami przybyło trzynaście osób, a między temi pięciu mężczyzn do ich rodzin należących; nakoniec z Anglii przybyło trzech kmieci żonatych z dziećmi, czterech parobków, stelmach, stolarz, dwóch tkaczy, piwowar, ślusarz, rymarz, chirurg, kotlarz, garncarz i kilku innych rzemieślników lub kolonistów z rodzinami, tak że ludność cała wynosiła: Anglików obojéj płci 110, Hiszpanów 31, Brazylian 12 i Karaibów 8; czyli razem osób 161, z których pięć zostało w zamku, a reszta mieściła się w 49 domach miasta, nazwanego przez wyspiarzy dla uczczenia méj pamięci „Robintown.“
Pomimo zamiaru opuszczenia wyspy na wiosnę, zabawiłem jeszcze cały rok, pragnąc porozdzielać grunta i doprowadzić do porządku osadę, i dopiero 26 czerwca 1679 roku odpłynąłem ztamtąd, żegnany łzami wdzięczności osadników, i rzęsistemi wystrzałami artyleryi zamkowéj. Jedno przykre zdarzenie zasępiło mój odjazd, a tém była śmierć ojca Piętaszka, który na dwa tygodnie przedtém życie zakończył.
Biedny Indyanin przejęty niewymownym żalem, nie chciał pozostać na wyspie, lecz prosił abym go z sobą zabrał do Anglii.
Zostawiałem moją osadę pod zwierzchnictwem Don Juana w stanie kwitnącym, zaopatrzoną we wszystko co do jéj rozwoju było potrzebném. Bydło rogate i trzoda chlewna oraz owce przywiezione przezemnie, już się poczęły rozmnażać; budowa miasteczka postępowała znacznie, jedném słowem miałem nadzieję, że z upływam lat będzie z niéj piękna kolonia.
Trzeciego dnia po odpłynięciu z portu, zaskoczyła nas cisza morska; przez kilka godzin okręt posunął się zaledwie o parę set sążni, lecz nagle wpadł na prąd morski, który go zaczął pędzić ku wschodowi. Dwa razy majtek siedzący w koszu bocianiem gniaździe ostrzegał że widzi ląd w kierunku wschodnim, lecz znaczna odległość nie dozwoliła dostrzedz z pokładu czy to była wyspa, czy ląd stały. Około południa gdy morze wygładziło się jak zwierciadło, ujrzeliśmy o milę na wschód ziemię; pomiędzy nią a naszym statkiem, morze było zasiane mnóstwem punktów czarnych, poruszających się żywo w tę i ową stronę. Sternik rozpoznał w nich łodzie karaibskie, których mogło być przeszło sto pięćdziesiąt.
Zapewne dzicy spostrzegłszy okręt zatrzymany ciszą wsiedli na łodzie, aby mu się z bliska przypatrzeć. Nie cieszyło mię to wcale, gdyż łatwo mogło przyjść do starcia, czego sobie wcale nie życzyłem. Osada okrętowa nasłuchawszy się podczas pobytu na wyspie różnych historyi o odwadze i ludożerstwie Karaibów, zatrwożyła się nieco, tém więcéj, że nie można było uniknąć spotkania, gdyż najmniejszy wietrzyk nie poruszał żagli, a prąd morski chociaż zwolna, przecież wciąż posuwał statek ku lądowi.
Przemówiłem do osady obudzając w niéj męztwo i rozkazałem nabić działa i broń ręczną, oraz przygotować naczynia z wodą na przypadek, gdyby dzicy chcieli okręt podpalić. Było nas dwudziestu siedmiu, a na flotylli dzikich znajdować się mogło przeszło tysiąc.
W pół godziny późniéj otoczyło nas mnóstwo czółen. Karaibowie jak się zdaje, mieli zamiar ze wszystkich stron na nas uderzyć; wstrząsając dżiritami i napinając łuki, zaczęli straszne wydawać krzyki. Zaczęliśmy dawać im znaki ażeby się oddalili; zrozumieli to dobrze, ale zamiast usłuchania nas, wyrzucili mnóstwo strzał, z których jedna zraniła majtka; osada domagała się aby natychmiast rozpocząć ogień, lecz na nieszczęście nie posłuchałem téj zbawiennéj rady; żal mi było tych ciemnych ludzi, nie wiedzących na jaką nierówną narażają się walkę. Postanowiłem użyć jeszcze ostatniego sposobu.
— Piętaszku — rzekłem, — idź na tył okrętu i przemów do nich. Powiedz im że na okręcie są duchy władające piorunami, że jeżeli zaraz nie odpłyną, zniszczymy całą ich flotę i wytępimy wszystkich bez miłosierdzia.
Indyanin wziąwszy w rękę zieloną gałązkę, pobiegł na tył statku, a stanąwszy na dachu kajuty, zaczął przyjazne robić gesta, przywołując dzikich. Po chwili jedna z największych łodzi, na któréj znajdowało się dwunastu wojowników, podpłynęła pod okręt.
Zaledwie Piętaszek skończył swoją przemowę, kiedy dzicy zamiast odpowiedzi, wypuścili nań grad strzał, z których dwie przeszyły mu piersi: z jękiem padł nieszczęśliwy na ziemię.
Poskoczyłem ku wiernemu przyjacielowi. Z smętnym uśmiechem spojrzał mi tkliwie w oczy, pochwycił za rękę, przycisnął ją do ust, a potém westchnąwszy skonał.
— Ognia! ognia do tych poczwar! — krzyknąłem z wściekłością, — mierzyć dobrze i bić bez miłosierdzia! ach łotry! zbrodniarze!
I porwawszy lont z ręki kanoniera, wymierzyłem na łódź zdradziecką; huknął grom, a czółno zniknęło bez śladu z powierzchni wód. Wnet nastąpiły liczne salwy, majtkowie bez wytchnienia nabijali działa i sypali zabójczemi strzałami, mierząc do dalszych łodzi, aby tym sposobem zapobiedz ucieczce bliższych. Przez trzy kwadranse trwała kanonada straszliwa: trzy części floty nieprzyjacielskiéj zniszczono, zaledwie trzydzieści lub czterdzieści czółen uszło zagłady, a morze okryło się szczątkami łodzi i mnóstwem ciał pobitych.
Widok ten przeraził mię: kazałem zaprzestać ognia; i cóż mi z śmierci tylu nieszczęśliwych, wszak oni byli w swoim kraju i mieli prawo odpędzać Europejczyków, którzy w Ameryce tylu dopuścili się okrucieństw, i dziewięć dziesiątych wytępili ludności. Ach! z chęcią darowałbym im życie, oddał całe moje mienie, za życie kochanego Piętaszka.
Uśmiechu z którym konał, śmierć nie zdołała spędzić z téj lubéj twarzy; pochylony nad ciałem mojego przyjaciela, siedziałem z załamanemi rękoma, a gorące łzy spadały na drogie martwe oblicze. Od chwili kiedym się dowiedział o stracie rodziców, nie doznałem większéj boleści. Nie miałem siły powstrzymać żalu, od czasu tylko do czasu, wyrywały się z ust moich słowa:
— Piętaszku! o mój drogi Piętaszku!
Słońce już chyliło się ku zachodowi, a ja wciąż oddawałem się żalowi; towarzysze nie mieli odwagi przerwać go. Nakoniec kapitan przybliżył się do mnie, a wstrząsnąwszy lekko za ramię, prosił ażebym zaprzestał daremnych narzekań i upamiętał się.
Jak ze snu obudzony, powstałem, dając znak aby uczyniono przygotowania do pogrzebu.
Obszyto ciało Piętaszka w nowe płótno żaglowe, przymocowano u stóp dwie kule działowe[61] i złożono go na desce w pośrodku pokładu.
W braku kapelana, kapitan odczytał w głos błogosławieństwo pośmiertne, wzywając obecnych aby się modlili za duszę poległego.
Cała osada zgromadzona na pokładzie, a kochająca biednego Karaiba, upadła na kolana i zaczęła się modlić; łzy rozrzewnienia spływały po tych ogorzałych twarzach, nieprzystępnych żalowi.
Na ten widok taka mię boleść ogarnęła, iż nie będąc panem siebie, rzuciłem się na zwłoki przyjaciela z głośnym płaczem: zaledwo zdołano mię oderwać.
Majtkowie podnieśli deskę i umieścili ją na brzegu statku, tak że większa a dolna połowa ciała wystawała po za okręt. Kapitan odczytał ostatnie błogosławieństwo.
— Bądź zdrów, drogi mój bracie, towarzyszu mojego wygnania, serdeczny przyjacielu, bądź zdrów na wieki!
Deska się przechyliła, ciało lekko zsunęło w morze, które na zawsze, na wieki, zawarło nad niém kryształowe swoje sklepienie.
I już nie było Piętaszka!
Wypadek ten smutny zmienił zupełnie plany méj podróży: zamiast do Brazylii jak to uczynić zamierzałem, popłynąłem wprost do Anglii, gdzie przybyliśmy bez żadnéj przygody w końcu września.
Majątek mój wynoszący przeszło 45,000 funtów szterlingów, pozwalał mi żyć wygodnie, lecz brak rodziny, śmierć Piętaszka, a nadto zamieszki w Anglii i rozruchy w pobliskiéj Szkocyi, nakłoniły mię do nowéj podróży, którą tym razem odbyłem na wschód, do Indyj, wysp Sundzkich, Chin i Syberyi.
Opisywać wypadków jéj nie będę, gdyż nie mają żadnego związku z moją wyspą. Dość powiedzieć, że na handlu angielskiemi towarami w Indyach i Chinach, i znacznym transporcie futer, podwoiłem prawie mój majątek.
Handlem tym zajmowałem się przez lat jedenaście. Kiedy nareszcie w kwietniu 1690 roku wróciłem, już w niéj Sztuartowie nie panowali, a na tronie zasiadł Wilhelm Orański, poprzednio panujący w Hollandyi, i w kraju powróciła spokojność.
Okręt przybyły z Antyllów, przywiózł mi bardzo smutne wiadomości o stanie méj osady:
Do roku 1685, to jest dopóki żył don Juan de Caballos, wszystko szło pomyślnie, a ludność powiększyła się do czterechset osób; lecz po śmierci jego Anglicy przeważający sześć razy liczbę mieszkańców pochodzenia romańskiego, poczęli uciskać Hiszpanów i Brazylian, tak że w końcu przyszło do otwartego starcia, skutkiem którego wypędzono ostatnich z wyspy.
W parę lat późniéj, kiedy Ludwik XIV król francuzki popierając strąconego z tronu Jakóba II Sztuarta, zostawał w sporze z Wilhelmem Orańskim, okręt wojenny francuzki podpłynąwszy przypadkiem ku mojéj wyspie, a ujrzawszy na zamku powiewający sztandar angielski, zniszczył miasto i mieszkańców jego uprowadził w niewolą, albo rozproszył zupełnie.
Tak osada, dla wzniesienia któréj tyle poniosłem trudów i wydatków, upadła za mego jeszcze życia. Byłem temu po części sam winien, należało bowiem poddać ją władzy korony angielskiéj, która niezawodnie potrafiłaby ją zabezpieczyć od napadu nieprzyjaciela i osłonić swą potężną opieką jak inne kolonie.
Zasmucony tym wypadkiem, porzuciłem handel i pędzę życie w moim zameczku położonym w pobliskości rodzinnego miasta. Najmilszém mojém zajęciem jest wyszukiwanie młodych ludzi, pragnących poświęcić się marynarce, i dopomaganie im do wykształcenia się w tym zawodzie. Oprócz tego chętnie niosę pomoc młodzieży uczęszczającéj do szkół i uniwersytetów, pamiętając na to, ile doznałem w mém życiu przykrości, przez brak gruntownego wykształcenia.
Gdy kiedyś spodoba się Bogu powołać mię do siebie, przekażę cały majątek na szerzenie oświaty, będącéj najgłówniejszém źródłem potęgi każdego kraju; tymczasem gotuję się do ostatniéj podróży, któréj celem jest... Wieczność!
- ↑ Miasto leżące w wschodniéj Anglii, nad zatoką Humber, dziś zwane Kingston.
- ↑ Ziemie położone pomiędzy zwrotnikiem Raka i Koziorożca, z obu stron równika, nazywają się podzwrotnikowemi; jestto najgorętszy pas kuli ziemskiéj.
- ↑ Rejami nazywają się drągi poprzeczne, zawieszone na masztach, do których są poprzyczepiane żagle.
- ↑ W ciągu 24 godzin morze dwa razy płynie ku brzegom i dwa razy odpływa. Każda przemiana taka trwa przez sześć godzin. Zjawisko to zowie się przypływem i odpływem morza i pochodzi od siły przyciągającéj księżyca.
- ↑ Pokład jest to pomost z desek i belek, szczelnie zamykający wnętrze okrętu, ażeby podczas ulewy woda nie dostała się do środka.
- ↑ Kotwice są to ogromne podwójne lub potrójne haki, ważące 20, 30 a nawet 60 centnarów, stosownie do wielkości okrętu; spuszczone w morze zahaczają się na dnie i tym sposobem utrzymują okręt w miejscu.
- ↑ Kajutami zowią się pokoiki w tylnéj części okrętu, pod pokładem zbudowane, służące za pomieszkanie kapitanowi i starszyznie. Majtkowie, żołnierze i służba podrzędna, sypia pod pokładem, lub między pomostami na wiszących łóżkach, zwanych hamakami.
- ↑ Napój składający się z gorącéj wody, rumu i cukru.
- ↑ Yarmouth, miasto portowe w Anglii, nad morzem Północném, w hrabstwie Norfolk.
- ↑ W razie gdy zrobi się szczelina w okręcie, zatyka ją przeznaczony umyślnie do tego majtek, zwany utykaczem szpar.
- ↑ Gwineja, pieniądz złoty angielski, wynosi około siedmiu talarów,
- ↑ Funt sterling ma wartości około 7 pruskich talarów.
- ↑ Delfin, rodzaj zwierząt ssących, postaci ryby, zamieszkujący wszystkie morza, ma otwór w głowie, przez który podobnie jak wieloryb przy oddychaniu wyrzuca wodę. Skóra ich biała, miejscami czarna. Żyją gromadnie i płyną za okrętami w nadziei łupu; są drapieżne i żarłoczne: chwytają je dla tranu.
- ↑ Ludojad, zwany hajem, wilkiem morskim, lub z francuzka rekinem, jestto ryba nadzwyczaj żarłoczna, mająca otwór pyskowy pod spodem ciała, podobnie jak jesiotry. Paszcza jego uzbrojoną jest mnóstwem ostrych zębów, a siła szczęk tak wielka, że za jedném ich zwarciem ucina nogi ludziom wpadłym w morze i druzgocze grube drągi. Upędza się za okrętami, pożerając wszystko co majtkowie wyrzucą i jest bardzo niebezpiecznym dla kąpiących się.
- ↑ Ryby latające należą do brzuchopłetwych, za pomocą skrzel długich tak jak ciało, wznoszą się w powietrze, uchodząc przed czyhającemi na nie innemi rybami.
- ↑ Świetlenie morza, zwane fosforescencyą przez uczonych, pochodzi od mnóstwa świecących żyjątek mikroskopijnych (jak np. akalephy), to jest tak małych, że ich gołém okiem dojrzéć nie można, i tylko za pomocą mikroskopu, t. j. narzędzia mającego szkła nadzwyczaj powiększające, dadzą się rozróżnić.
- ↑ Marynarze mają różne przyrządy do oznaczenia miejsca na morzu, w którém się znajdują. Z wysokości słońca, to jest ukośności jego promieni, obrachować można jak jest daleko okręt na północ lub południe równika, a odległość ta zowie się szerokością północną lub południową. Zegar zaś nadzwyczaj dokładny, nastawiony stosownie do miejsca od którego liczą się południki, np. od Paryża, Greenwich lub wyspy Ferro, wskazuje odległość na wschód lub na zachód od tego miejsca, różnicą godzin, którą zowiemy długością wschodnią lub zachodnią.
- ↑ Bocianiem gniazdem, nazywa się kosz na szczycie wielkiego masztu, w którym majtek siedzący patrzy przez lunetę dokoła i o wszystkiem co tylko dostrzeże, donosi natychmiast kapitanowi. Pobyt w bocianiém gnieździe jest przykry i niebezpieczny, dla tego téż wykraczający przeciw karności, bywają tam wysyłani za karę.
- ↑ Wyjść pod żagle, rozwinąć żagle, podnieść kotwicę. są to wyrażenia oznaczające u marynarzy wypłynięcie z portu.
- ↑ Aż do początku teraźniejszego wieku, państwa mahometańskie na północnych wybrzeżach Afryki, zwane berberyjskiemi, trudniły się morskim rozbojem. Kilkakrotne przeciwko nim wyprawy nie zapobiegły złemu; dopiéro Francya zdobywszy Algier, główne gniazdo korsarstwa, w roku 1830 koniec temu łotrostwu położyła.
- ↑ Jestto pogardliwy przydomek, nadawany chrześcianom przez fanatycznych Mahometanów.
- ↑ Salé, miasto portowe w cesarstwie marokańskiem, nad oceanem Atlantyckim leżące.
- ↑ W krajach podzwrotnikowych, w parę minut po zajściu słońca następują ciemności. Nie bywa tam zmroku, pochodzącego u nas z załamywania się skośniéj padających promieni słońca na wyższych warstwach powietrznych.
- ↑ San Salvador albo Bahia, miasto portowe w północnéj Brazylii.
- ↑ Haniebny ten handel, za staraniem państw europejskich został prawie zupełnie zniesionym:
- ↑ Ławicami piaskowemi zowią się podmorskie piasczyste wzgórza, tak płytko pod wodą będące, że okręt na nich osiąść może. Jeżeli zaś skały wysuną się pod powierzchnią wód, nazywają je marynarze hakami.
- ↑ Liany, są to rośliny pnące się tak jak powój i należą do rodziny Bignonia, albo Paulinia. Właściwa liana zowie się długoowocową (Bignonia aequinoctalis); rośnie dziko na wyspach Antylskich, a przerzucając się z drzewa na drzewo, tamuje przejście w lasach.
- ↑ Pizang lub Banan należy do rodziny Bananowatych (musaceae), mowa tu o pizangu rajskim (musa paradisiaca). Dorasta on 15 stóp wysokości, ma liście wielkie, kwiaty białawo–żółte, a owoce od ½ do 1 stopy długie, 2 do 3 cale średnicy mające, obło–trójścienne. Jedzą się dojrzałe i niedojrzałe, surowe, gotowane, pieczone. Ogrodnicy roślinę tę zowią Adamowém drzewem.
- ↑ Drzewo to zowie się żelazném (metrosideros). Ojczyzną jego są wyspy Moluckie, zkąd rozpostarło się po innych lądach. Dochodzi do czterech stóp średnicy, jest nadzwyczaj ciężkie, zbite i twarde. Chińczycy przepłacają je drogo, używając na kotwice i stery do swoich dżonek, gdyż przetrzymują żelazo, a mięczaki, równie jak i owady niszczące inne gatunki drzew, zupełnie się żelaźniaka nie chwytają.
- ↑ Batat albo patat (Convolvulus Batatus). Roślina czołgająca się, z korzeniami wielkiemi bulwiastemi, które upieczone, jedzą się jak ziemniaki.
- ↑ Skała tego rodzaju zowie się bazaltową. Siły wulkaniczne wydźwignęły je z łona ziemi i ukazuje się na powierzchni w postaci olbrzymich kopców, do kretowisk podobnych, czasem do 1000 stóp wysokości mających. Sławna jest bazaltowa grota na wyspie Staffa, położonéj u zachodniego brzegu Szkocyi; również tak zwany gościniec bazaltowy w departamencie Ardeche w południowéj Francyi. W Królestwie Polskiém nie ma właściwego bazaltu, tylko odmiana jego zwana trapem, w powiecie Opatowskim.
- ↑ Ananas (ananassa) należy do rodziny Bromeliowych (Bromeliaceae). Ma liście mięsiste, ostro zakończone, kwiaty kłosiste, fioletowe, w mięsistéj osi zatopione. U nas hodowana w szklarniach, kwitnie w maju i wydaje owoc, dojrzewający we wrześniu.
- ↑ Zwierzę to zowie się Aguti, należy do rodziny kopytkowatych. Nogi tylne dwa razy dłuższe od przednich; sęczek zamiast ogona i bieg czynią je bardzo do zająca podobném. Ale ma gruby i najeżony włos, który na grzbiecie sterczy grzywiasto, układ zębów jak u morskiéj świnki różnią je od zająca. Łagodny i lękliwy Aguti, żywi się roślinami i chrząszczami. Mięso ma białe zalatujące piżmem. Żyje w kilkunastu gatunkach w Ameryce południowéj w Antyllach.
- ↑ Mewa (Larida) ptak nadmorski, podobny do jaskółki lecz daleko większy, przebywa na wybrzeżach w wielkiém mnóstwie.
- ↑ Pod nazwiskiem moskitów lub mustyków, rozumieją się różne gatunki much w krajach gorących, których ukłucie podobnie jak naszych komarów, bolesne zrządza swędzenie.
- ↑ Rodzaj budeniu z rodzynkami i migdałami, ulubiona potrawa Anglików.
- ↑ Trzęsienia ziemi nieraz do niepoznania zmieniają całe okolice, tak że tam gdzie wprzódy były równiny, tworzą się góry i przeciwnie. Tak w Mexyku podczas trzęsienia na równinie wzniósł się z łona ziemi wulkan Jorullo na tysiąc stóp wysoki; we Włoszech zaś południowych, pootwierały się obszerne przepaście, pochłaniając wsie całe.
- ↑ Trzcina bambusowa (Bambusa vulgaris), dochodzi 10, 15, a nawet 30 łokci wysokości, a 2 do 3 cale średnicy. Jest bardzo lekka, a więc nader przydatna do budowy.
- ↑ Przyczyną twardości mięsa wstawionego od razu w gotującą się wodę jest białko zwierzęce, znajdujące się obficie w mięsie, które wrzucone do waru ścina się, podobnie jak białko jajeczne, i nie dopuszcza innym częściom mięsnym rozpuścić się w wodzie, czyli jak pospolicie mówią, wygotować się smakowi.
- ↑ Pięć mil angielskich idzie na jednę naszą.
- ↑ Bawełna (Gossypium) roślina krzewiasta lub zielna, zawiera w torebkach nasiennych mnóstwo puchu, który wybrany i oczyszczony, przędzie się i przerabia na tkaniny.
- ↑ Opuncya należy do kaktusowatych, a w Ameryce dla kolczastych liści używaną bywa na żywopłoty.
- ↑ Ignam, należy do rodziny kolcowojowatych (Dioscoreae); nazywają się inaczéj jam, albo yoms, ma korzeń bulwiasty, mączysty i jada się jak ziemniaki, do których jest smakiem podobny.
- ↑ W krajach gorących trawy bujne i wysokie podczas lata wysychają; a lada iskra zamienia je w morze płomieni. W stepach amerykańskich podpalają je umyślnie dla użyźnienia ziemi
- ↑ Jaguar (Felis Onca). Żyje w Ameryce Południowéj, cokolwiek mniejszy od tygrysa, przewyższa wielkością wszystkie drapieżne zwierzęta nowego świata.
- ↑ Ocelot (Felis Pardalis) mniejszy daleko od jaguara, bardzo pięknemi plamami upstrzony, należy także do rodziny kotów.
- ↑ Sztabą nazywa się przód, rufą tył okrętu.
- ↑ Po hiszpańsku: przyjaciel.
- ↑ Wilkami nazywaj się łodygi wyrastające tuż przy ziemi, które ogrodnicy obcinają, ażeby nie tamowały wzrostu pnia.
- ↑ Falkonetami nazywano rodzaj małego działka dawniéj używanego.
- ↑ Palisadą lub ostrokołem nazywają się gęsto rzędami bite pale zaostrzone, dla utrudnienia nieprzyjacielowi przystępu do fortecy.
- ↑ W wielu miejscach na morzu, znajdują się jakby ogromne rzeki w pewnym kierunku, wśród otaczających je spokojnych wód płynące; zjawisko to nazywa się prądem morskim.
- ↑ O okrucieństwach wywieranych przez Hiszpanów w Ameryce, podaliśmy obszernie w dziełku dla młodzieży pod tytułem: „Księga najpamiętniejszych odkryć geograficznych.“ Warszawa, 1865 r.
- ↑ Po hiszpańsku Bóg.
- ↑ Jestem chrześcianin Hiszpan.
- ↑ Rzeka ogromna w południowéj Ameryce. Rio de la Plata, znaczy rzeka srebrna.
- ↑ Bukanierami nazywano w połowie XVII wieku awanturników francuzkich, którzy osiadłszy w Antyllach i połączywszy się z różnemi śmiałkami innych narodów, z początku bili dzikie bydło i wędzili ich mięso, lecz późniéj tchnąc nienawiścią ku Hiszpanom, prowadzili z nimi zacięte wojny, niszcząc ich miasta nadbrzeżne, zabierając statki kupieckie, i staczając bitwy z wojennemi flotami; póżniéj nazwano ich Flibustierami.
- ↑ Płaskie statki wiosłowe, używane do obrony wybrzeży.
- ↑ Berdysz albo bardysz, jest to topor umocowany na długim trzonie, dzidą zakończony, inaczéj zowie się halabardą.
- ↑ Moidor, złota ówczesna moneta portugalska, wynosiła funt szterling i sześć szylingów (przeszło 53 złp.).
- ↑ W sposób tu opisany odbywają się pogrzeby na morzu.