<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.
Zagroda dla kóz — bambus — przypadek na polowaniu — nowy parasol — ogień — pieczeń — dwa głosy.

Bardzo powoli powracały mi siły, tak iż dopiero po dwóch tygodniach mogłem się wziąść do dalszego wyprzątania groty, a że to była robota męcząca, więc tylko po godzince rano i wieczorem pracowałem.
Skutkiem wstrząśnienia oderwała się część sklepienia i bocznéj ściany; jaskinia zyskała na obszerności, a co większa owa szczelina, przez którą woda dostawała się do środka, całkiem zniknęła. Dach nawet sporządzony przezemnie pochłonęła ziemia, tak iż śladu z niego nie pozostało[1].
Z tém wszystkiém mieszkanie w jaskini zdało mi się bardzo niebezpieczném; gdybym się był w niem znajdował podczas trzęsienia ziemi, byłbym niezawodnie zginął. Postanowiłem więc zbudować szałas, potrzeba tylko było się namyśleć, gdzie sobie obrać nową siedzibę. Lecz gdy rozważyłem dobrze, że moje dotychczasowe mieszkanie jest nadzwyczaj dogodném, chroni mię doskonale od deszczu; gdym pomyślał ile mię trudów będzie kosztować zbudowanie nowego domu, do czego nie posiadałem żadnych narzędzi, skłoniłem się do pozostania w grocie. Zresztą gdyby mi projekt ten przyszedł przed dziwnym snem i cudowném nawróceniem mojém, byłbym się wziął do jego wykonania, ale teraz miałem ufność w Bogu, a wiedząc że bez Jego wiedzy i woli nikomu włos z głowy nie spadnie, pozostałem w mojéj grocie, nie doznając najmniejszéj bojaźni.
Natomiast nieposiadając się z radości przyswojenia kóz, umyśliłem dla nich zbudować stajenkę, gdyż razem ze mną w jaskini przebywać nie mogły.
W tym celu o świcie udawszy się do lasu, szukałem dogodnych gałęzi do wystawienia stajni, któréj plan w głowie méj był gotowy; mając z sobą jak zawsze łuk i strzały, zapuściłem się za jakimś ptakiem leśnym w nieznaną mi dolinę. W pośrodku jéj rosły wysokie na kilka sążni drzewka równe i proste, a gdym się zbliżał aby je obejrzeć z bliska, przekonałem się, że to trzcina bambusowa[2].

Odkrycie to ucieszyło mię bardzo, zyskiwałem materyał lekki, do budowy nadzwyczaj zdatny, a nie trudny do ścięcia. Porzuciłem więc myśl polowania, a wziąłem się do ścinania bambusów, wybierając drzewka półtora a najwięcéj dwa cale średnicy mające. Cały dzień zabrała mi ta praca, a jednak nie szło to tak bardzo łatwo, gdyż wieczór zaledwie było ich trzydzieści.

Niepodobna było wszystkich zabrać na raz; potrójną więc odbyłem wędrówkę do groty, przeszło o pół mili odległéj i dopiero trzeciego dnia przystąpiłem do budowania.
Niedaleko od méj groty rosły dwie palmy, w odległości trzech sążni jedna od drugiéj; do nich w wysokości czterech łokci nad ziemią przywiązałem żerdź bambusową. O tę żerdź opierałem pochyło żerdki bambusowe z obu stron, tak że przez to powstała chatka w kształcie dachu opartego o ziemię. Pokryłem ją z wierzchu podwójnym pokładem liści kokosowych; u góry bambusy przytwierdziłem pizangowemi włóknami.
Chata ta była z dwóch stron otwarta, zagrodziłem ją ściankami, wtykając w ziemię odpowiedniéj długości żerdki bambusowe i przeplatając je dla mocy gałązkami chrustu, podobnie jak u nas robią płoty. Z jednéj strony zrobiłem drzwiczki do wpuszczania i wypuszczania kóz.
Tak więc towarzyszki mego wygnania, miały bardzo wygodne mieszkanie, chroniące je zarówno od upału jak i od deszczu.
Wkrótce przyzwyczaiły się do swéj stajenki, i przed wieczorem same podchodziły do drzwiczek, naprzykrzając się bekiem, aby je wpuścić do środka. W dzień jednak miałem z niemi dużo kłopotu. Puszczać wolno na paszę było nieroztropném, bo mogły uciec do lasu i więcéj nie wrócić, a gdy wyszedłszy na polowanie uwiązałem je do drzewa, to znowu biedne zwierzęta nie mogły się najeść do woli, i udój był bardzo skąpy.
Jednego dnia wracając z polowania obciążony ubitym zającem, stąpiłem na coś ostrego i przebiłem sobie nogę; krew lała się ciurkiem i zaledwie zdołałem ją zatamować.
Cierń kaktusowy nie mógłby przebić tak głęboko nogi: zacząłem więc szukać sprawcy méj rany, i znalazłem... ostry krzemień. Jeżeli ból dokuczył mi bardzo, to chętnie jeszcze raz dałbym się skaleczyć za tak kosztowny nabytek. W pierwszéj chwili zapomniałem o bólu, a dobywszy nieodstępnego noża, począłem krzesać ogień; widok dyjamentów nie zachwyciłby mię tak, jak te prześliczne od tylu miesięcy nie widziane iskry.
Spieszyłem do domu jak mogłem, pomimo dokuczającego cierpienia, lecz zaledwie w wieczór ukazała się luba zagroda. Mimo najgorętszego pragnienia, nie można było myśleć o roznieceniu ognia, bo do tego trzeba próchna lub hubki, suchych liści i gałązek, a tego wszystkiego nie było.
Szukać po nocy niepodobna, témbardziéj z zranioną nogą; trzeba wszystko odłożyć na jutro.
Kładąc się spać, gdy jak zwykle ukląkłem do pacierza, zacząłem rozważać jak wyraźnie Stwórca opiekuje się mną: oto od czasu powstania z choroby, już drugiego wielkiego doznałem dobrodziejstwa. Najprzód niewiadomym sposobem przybłąkały się do mnie kozy, których mleko było mi dobroczynnym balsamem w cierpieniu. Teraz znowu ogień, do którego tak długo nadaremnie tęskniłem, niespodziewanie się zjawia. Ze łzami dziękowałem Stwórcy, i przepełniony radością usnąłem.
Któż nie domyśli się, że na drugi dzień rano pierwszą moją myślą było rozniecenie ognia. Co chwila budziłem się w nocy, bo mi szczęście moje spać nie dawało, a gdym zasnął, wciąż mi się śniło, że siedzę przed wielkim płomieniem. Od czasu zamieszkania na wyspie, nie doświadczyłem takiéj radości.
Ale snać podobało się Panu Bogu wystawić mię na ciężką próbę. Już w nocy czułem mocny ból w nodze, a kiedy ją z rana obejrzałem, cała podeszwa była spuchnięta. Pomimo moczenia w wodzie, przez cztery dni stąpać nie mogłem, i gdyby nie zapas żywności, głód byłby mi się dał dobrze we znaki.
Przez ten czas zatrudniałem się sporządzeniem nowego parasola. Stary zrobiony z kokosowych liści, wcale był dobrą zachroną od promieni słonecznych, lecz podczas deszczu na nic się nie zdał. Doświadczyłem tego w czasie pory zimowéj, i dawno już trzeba było coś innego wymyśleć, lecz dzień za dniem schodził na innych robotach, późniéj zaś trzęsienie ziemi, wyprzątanie jaskini i choroba, przeszkodziły mi do tego. Nareszcie brak skórek z których miał być nowy parasol zrobiony, stał na zawadzie.

Sporządziłem go z cienkich gałązek bambusowych, zajęcze skórki dostarczyły pokrycia; lecz największą trudność stanowiło otwieranie i zamykanie. Udało mi się ją pokonać, ale z jakimże mozołem: ani sprężyn, ani drutów, ani zgoła najmniejszego nie posiadając narzędzia, wymyśliłem przecież rodzaj baldachinu, nie wyglądającego paradnie i psującego się często, ale i z tego byłem bardzo zadowolony.
Po zabliźnieniu się rany poszedłem do lasu, aby poszukać hubki; zamiast niéj znalazłem pień wypróchniały. Zebrawszy czyr, wysuszyłem go na słońcu. Porywam stal i krzemień, krzeszę ogień, padają iskry, jedna chwyta się czyru; dmucham, serce bije mi gwałtownie, płomienia wzniecić nie mogę... O Boże! mój Boże! miałożby wszystko spełznąć na niczém... Nakoniec wybucha płomień, zapalają się suche listki... gałązki...
Na ten widok jakieś dziwne osłabienie owładnęło mię... zdawało się że zemdleję... Ten ogień wydawał mi się czémś tak kosztowném, że nie zdołam tego wypowiedziéć. Biegałem jak szalony, znosząc gałązki, drzewo, krzewy: zdaje mi się że spaliłbym las cały... Olbrzymi płomień bije na trzy sążnie w górę... dym wznosi się po nad szczyt skały... tańczę... biegam, skaczę z radości około ognia, nareszcie łzami zalany padam na kolana, dziękując Stwórcy za to dobrodziejstwo.
Wy lube dziatki, używające wszelkich wygód w domu rodzicielskim, nie zdołacie pojąć szczęścia biednego wygnańca, który po ośmiu miesiącach życia pełnego niewygód, ujrzał nakoniec płonący ogień, i cieszył się, że wreszcie ciepłą strawą będzie mógł skrzepić znużone ciało.
Chciałem napić się gorącego mleka, wydoiłem więc kozę, i przystawiłem je w muszli do ognia. Po chwili muszla pękła z trzaskiem, a popiół uraczył się moim przysmakiem. To mię bardzo zasmuciło, lecz nie tracąc czasu, porywam kawał drzewa, zaostrzam go, pakuję wczoraj zabitego zajączka i piekę. Przyjemna woń pieczonego mięsa napełnia powietrze zaledwie miałem cierpliwość doczekać się aż będzie gotowe.
Zajadając zajączka, wystawiałem sobie że jestem na uczcie królewskiéj; cóż to za smak wyborny! teraz nie zdołam sobie wyobrazić, jak mogłem jeść surowe mięso jak wilk jaki?... Ach! czyż może być większe dobrodziejstwo od ognia.
Wyznam ze wstydem, że rozłakomiony smakiem mięsa, już zamyślałem poświęcić mego koziołka na pieczeń. Lecz oburzyła mię ta niewdzięczność. — Jakto? biedne stworzenie przyszło szukać u ciebie schronienia, a ty w dowód prawdziwéj gościnności chcesz je wsadzić na rożen? to bardzo brzydko panie Robinsonie. Ot nie leń się, weź łuk i strzały i idź na polowanie; są kozy w lesie, będziesz miał pieczeń, a nie okażesz się okrutnikiem.
— Tak, ale mi tymczasem ogień wygaśnie.
— Naznoś więc grubszych gałęzi drzewa, ostatni uragan nie mało ich natrzaskał, a zresztą, choćby ogień zagasł, masz krzesiwo i krzemień, to znowu rozniecisz.
— A jak się nie uda?
— Udało się raz, to uda się i drugi. To są tylko wymówki, i nic więcéj. Marsz do lasu! będziesz miał kozią pieczeń a może i rosół.
— Ciekawy jestem w czém go ugotuję?
— Widziałem ja pod skałą glinę, z gliny garnki robią garncarze, masz teraz i ogień, możesz wypalić. Probowałeś murarki i ciesiołki, szewstwa, krawiectwa, byłeś dość zręcznym parasolnikiem, może téż i garncarstwu podołasz.
— Nie tak to łatwo, a gdzież kółko garncarskie.
— Nie wymawiaj się kochaneczku, nie święci garnki lepią, a bez prace nie będą kołace, ani téż pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki; trzeba troszkę czoła zapocić.
W ten sposób prowadziłem sam z sobą dyskurs; ktoby słuchał z boku, mógłby się naśmiać potężnie. Często w méj duszy odzywały się dwa różne głosy: jeden przedstawiający moje lenistwo, zwątpienie i wszystkie złe nałogi; drugi surowy, karcący każdą złą myśl, nie przepuszczający najmniejszego przewinienia. Ile razy zachodziła między niemi sprzeczka, ten drugi miał zupełną słuszność, i z łatwością obalał wszystkie wymówki lenistwa. Poznałem że był to głos sumienia, głos prawdy, i zawsze w końcu szedłem za jego radą.
I teraz zabrawszy łuk i strzały, nie ociągając się dłużéj poszedłem do lasu z głową nabitą garncarstwem.
Ma się rozumieć, że przed odejściem naznosiłem na ogień dużo drzewa, a kozy zamknąłem w stajence.






  1. Trzęsienia ziemi nieraz do niepoznania zmieniają całe okolice, tak że tam gdzie wprzódy były równiny, tworzą się góry i przeciwnie. Tak w Mexyku podczas trzęsienia na równinie wzniósł się z łona ziemi wulkan Jorullo na tysiąc stóp wysoki; we Włoszech zaś południowych, pootwierały się obszerne przepaście, pochłaniając wsie całe.
  2. Trzcina bambusowa (Bambusa vulgaris), dochodzi 10, 15, a nawet 30 łokci wysokości, a 2 do 3 cale średnicy. Jest bardzo lekka, a więc nader przydatna do budowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.