<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Podwójne przebudzenie się — niespodziewani goście — skutek snów — rozważenie dotychczasowego życia — żal i poprawa — przybytek Pański.

Kiedy odzyskałem zmysły, a raczéj przebudziłem się z głębokiego snu, sam nie wiem. Czy spałem noc, czy więcéj, nie mogłem zgadnąć. Zdaje mi się że musiałem bardzo długo być pogrążony w letargu czy śnie, bo sił mi tyle przybyło, że łatwo podniosłem się z posłania.
Za długością snu przemawiało wycieńczenie i wychudnięcie członków i całego ciała. Co mię najbardziéj zadziwiło, to obecność trzech kóz w mojéj zagrodzie. Zkąd one się tu wzięły? Biedne te stworzenia wcale się nie lękały. Jedna nawet przybliżyła się ku mnie, przypatrując się ciekawie.
Późniéj dopiero rozwiązałem tę zagadkę. Kozy znać wdarłszy się na skałę po nad jaskinią, zeszły na mur, a skoczywszy z niego do środka zagrody, nie mogły znaleźć wyjścia. Mur był prawie pionowy, a zatém wdrapać się nań nie mogły. Brak paszy, a w skutku tego głód, tak je osłabił, że straciły wrodzoną dzikość.
W téj chwili jednak co innego mię zajmowało.
Głód potężnie dokuczał. Wyczołgałem się z jaskini i założywszy z wielkiém wysileniem wnijście kamieniami, ażeby kozy nie uciekły, poszedłem bardzo wolnym krokiem ku zaroślom. Pizangi tam się znajdowały, ale nie miałem siły wdrapać się po nie. Porzuciłem ten zamiar, i powlokłem się nad brzeg morski dla poszukania ostryg. Na szczęście dość daleko jeszcze od morza natrafiłem na gniazdo szyldkretów, a parę jaj pokrzepiło mię bardzo.
Posiliwszy się usiadłem na wzgórku, i począłem rozważać wszystko, co mię od początku choroby spotkało. Wiedziałem że podwójne moje widzenie było tylko marzeniem, ale jakże cudowném marzeniem. Wyraźnie rozpoznać można w niém było łaskę Stwórcy, pociągającego mię ku sobie... jakieżbo moje dotychczasowe było życie!
Kiedym po raz pierwszy objawił ojcu chęć puszczenia się na morze, powiedział mi owe pamiętne słowa:
Kto nie słucha rodziców, temu nigdy Bóg błogosławić nie będzie i marnie zginie.
Czyż te święte jego wyrazy nie spełniły się prawie zupełnie? — Wzgardziłem twą przestrogą drogi mój ojcze, — zawołałem ze łzami; — sprawiedliwość Boża dosięgnęła mię. Mogłem przy was najmilsi rodzice być tak szczęśliwym i spokojnym, być wam pomocą i opieką w podeszłym wieku; a zamiast tego wtrąciłem was w przepaść smutku, i zatrułem ostatki dni waszych. O jeszcze Bóg łaskawy obszedł się ze mną zanadto dobrze, stokroć na większe zasłużyłem kary.
— Czyż aby raz wzniosłem myśli moje do Ciebie Stwórco mój — mówiłem w głos ze łzami, — czyż podziękowałem Ci aby za jedno dobrodziejstwo; czyż pamiętałem o dniu czci Twojéj poświęconym. A przecież Ty stworzyłeś cały ten świat i utrzymujesz w takim porządku: Tyś stworzył tę ziemię na któréj znalazłem ocalenie, źródła które mię napoiły, owoce które mię ocaliły od śmierci z głodu. Twojém dziwném zrządzeniem wpadły do mojéj zagrody te kozy, mogące mi tyle przynieść pożytku. Tyś mię ocalił z rozbitego okrętu w Yarmouth; wstrzymał miecze korsarzy nad moją głową, wybawił z niewoli maurytańskiéj i na drogę mą sprowadził okręt, co mię z Xurym wybawił z oceanowych przepaści. Tyś mię ochronił z pośród dwudziestu dwóch mych towarzyszy i samemu tylko życie zachować dozwolił; a ja ślepy tego wszystkiego nie widziałem, i nieraz zamiast dziękować, bluźniłem Ci Panie mój słowami rozpaczy!...
Ach czémże, czém potrafię Cię teraz za te wszystkie winy moje przebłagać!

O Panie mój, nędzny jestem człowiek i nic ci dać nie mogę, bo wszystko co posiadam jest Twą własnością, ale przyjąć racz odemnie skruszone serce, przejęte miłością dla
Niespodziewani goście.
Ciebie; szczery żal i chęć poprawy, którą racz Swoją łaską wesprzeć.

A jako pozwoliłeś mi przebudzić się i powstać z ciężkiéj choroby, niech przebudzi się i powstanie dusza moja z upadku, z choroby grzechu. Niechaj to moje przebudzenie będzie podwójném.
Pokrzepiony tą modlitwą i postanowieniem, zwróciłem się ku domowi. Przyszedłszy pod zagrodę, usłyszałem beczenie kóz, znać bardzo zgłodniałych. O ile mi sił starczyło naścinałem trawy i zaniosłem biednym stworzeniom. Brały ją z rąk moich i jadły z niezmiernym apetytem, a gdym odszedł szły za mną, becząc żałośnie jak gdyby dopominały się strawy.
Napoiłem je z muszli, a robota ta tak mi wyczerpała siły, że ległem jak nieżywy na posłaniu.
Przespawszy parę godzin, doznałem uczucia głodu.
— Mój Boże! — zawołałem głośno — i czémże się nędzny posilę, ani kukurydzy, ani pizangów jeść nie mogę... mięsa nie mam, a choćbym je nawet miał, nie wiem czyby mi przeszło przez gardło.
Wtém przypadkiem rzuciłem wzrok na kozy, których wydęte wymiona świadczyły, że mleko w nich być musi. Mleko? ach sama myśl dostania go napełniła mię niewypowiedzianą rozkoszą. Udałem się znowu za ogrodzenie i nazbierałem trawy. Wróciwszy ułożyłem pęk na kamieniu na łokieć wysokim, a gdy koza zaczęła na dobre jeść trawę, wziąłem się do dojenia. Poczciwe stworzenie nie broniło się wcale. Otrzymałem z półtoréj kwaterki mleka do podstawionej muszli.
Nikt nie jest w stanie wypowiedzieć mojéj rozkoszy, kiedym się letniém posilił mlekiem. Od sześciu miesięcy nie miałem go w ustach, nie kosztowałem żadnego innego napoju oprócz zimnéj wody i kokosowego mleka, nie mogącego przecież iść w porównanie z koziém.
Wypiwszy je padłem na kolana, i pierwszy raz dziękowałem Stwórcy za Jego dary.
Mleko wydojone z drugiéj kozy, zostawiłem na noc.
Późno już było gdym się udawał na spoczynek i znowu od przybycia na wyspę pierwszy raz zakończyłem dzień modlitwą.
Z rana wstając czułem się daleko lepiéj, a co najważniejsza, że chociaż w tym dniu według mojéj rachuby febra przypadała, wcale jéj oprócz nic nie znaczących dreszczów nie miałem.
Osłabienie nie pozwalało mi wziąsć się do pracy, nazbierałem tylko trawy dla kóz i wydoiłem obydwie. Młody koziołek ich towarzysz posilony paszą, nabrał dobrego humoru i ubawił mię wesołemi skokami.
Po śniadaniu składającém się z koziego mleka, poszedłem zajrzeć do kalendarza i powyrzynać kreski, czego w czasie choroby zaniedbałem. Słabość napadła mię 9 kwietnia we wtorek. Według mojego wyrachowania, był dzisiaj poniedziałek 15 kwietnia, chorowałem tedy blisko tydzień.

Od czasu mego ozdrowienia, wstając i kładąc się spać modliłem się na kolanach, i postanowiłem uroczyście obchodzić niedzielę, nie przedsiębiorąc żadnéj roboty oprócz dojenia kóz, co koniecznie nawet dla zdrowia moich karmicielek czynić należało. Wieczorem zwykle rozważałem, czym nie zawinił co przed Panem.

Postępowanie to napełniło duszę moją nieznaną dotąd błogością. Dawna tęsknota ustąpiła zupełnéj ufności w miłosierdzie Boże. Postanowiłem zupełnie i we wszystkiém zdać się na Jego wolę. Pomyślność i zawody pobożném sercem i z poddaniem się przyjmować, i nigdy nie szemrać przeciwko wyrokom Opatrzności.
Odtąd życie moje zupełnie się zmieniło, a pobyt na wyspie jeżeli nie przyjemnym, to przynajmniéj stał się znośnym.
— Masz pomieszkanie i jakie takie wygody — zawołałem raz do siebie — a dla twego dobroczyńcy dotąd nie wybrałeś przybytku, gdziebyś mógł Mu w dnie święte i uroczyste składać dziękczynienia. Bóg wprawdzie nie potrzebuje świątyni, bo cały świat jest jego kościołem. Czémże atoli stworzenie okaże wdzięczność swoją dla Stwórcy; wybierzmy jakie miejsce i nadajmy mu nazwę kościoła; niechaj i na téj bezludnej wyspie wzniesie się przybytek Boży.
Łatwiéj to jednak było powiedzieć jak wykonać. O zbudowaniu świątyni myśleć nie mogłem; lecz za to w miejscu, gdziem szukał schronienia podczas trzęsienia ziemi, w tém samem miejscu, gdzie w marzeniach moich gorączkowych widziałem ducha mściciela, postanowiłem pomiędzy dwiema palmami postawić krzyż, i u stóp jego co święto składać modlitwy.
Z dwóch gładkich gałęzi, ściętych z wielkim mozołem, po dwóch tygodniach pracy wyrobiłem godło zbawienia. Krzyż ten wkopałem na pagórku pomiędzy palmami. Na przeciwległém wzgórzu umieściłem ławeczkę kamienną, abym mógł swobodnie w dzień świąteczny po południu przesiadywać i rozmyślać, w ciszy naprzeciwko krzyża. Miejsce to wyniesione nad morze, prześlicznie położone, było bardzo urocze.

Odtąd ile razy mię tęsknota napadła, albo smutek opanował duszę, przychodziłem do tego ustronia i nigdy nie opuściłem go bez pociechy.
Na pamiątkę zaś cudownego snu, który taką przemianę w sercu mém sprawił, wyciąłem na pniu drzewa, w bliskości krzyża napis:

Wzywaj mię w dzień utrapienia, a wyrwę cię i czcić mię będziesz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.