Przypadki Robinsona Kruzoe/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie sen skleił moje powieki, kiedy nagle przebudziło mię nadzwyczajne zimno. Sądziłem że znów woda podpłynęła moje posłanie, lecz niebo wypogodzone, pięknie i jasno świecący księżyc przekonały mię o mylności tego mniemania. Czułem w całém ciele tak silne dreszcze, iż zęby szczękały od nich i drżałem jakby wśród najtęższego mrozu. Nadaremnie otuliłem się kołdrą, nic to nie pomagało, zdawało mi się że zmarznę.
Tak męczyłem się blisko do rana: wówczas zimno mię zaczęło opuszczać, a w miejsce jego powstała tak silna gorączka, że pozrzucawszy z siebie kołdrę i odzież, jeszcze nie mogłem wytrzymać; czułem wewnątrz palący ogień, pragnienia nie mogłem ugasić, a głowa mało nie pękła z bólu. Nakoniec zmęczony cierpieniem, mocno usnąłem.
Kiedym się przebudził, słońce zbliżało się już ku południowi; zimno, gorąco i ból głowy opuściły mię zupełnie, lecz czujem się tak bardzo osłabionym, że niepodobna wstać było. Wytężywszy siły zwlokłem się nareszcie z posłania, ale nogi drżały podemną i nie mogłem kroku postąpić. O wyprzątaniu dalszém ziemi z jaskini ani myśleć. Niezawodnie przemoczenie się podczas burzy zaszkodziło mi. Myśli o chorobie dręczyła mię straszliwie; jeżeli nie ustąpi, któż mię będzie pielęgnować, kto mi poda wody, kto jaki pokarm przyrządzi!
Ku wieczorowi było mi jeszcze lepiéj, a nawet uczułem chęć do jedzenia; a więc to tylko słabość przemijająca, chwałaż Bogu! — zawołałem z radością, — wszystko skończyło się na strachu!
Radość ta jednak nie długo trwała. Wprawdzie na drugi dzień miałem się jeszcze lepiéj i nawet mogłem cokolwiek pracować, ale w nocy powtórzyły się wszystkie poprzednie objawy choroby. Powtórnie wytrzęsło mię zimno, i znowu po niém nastąpiła gorączka. Tym razem było daleko gorzéj, nie przysposobiłem wody, a zdawało się że mię spali pragnienie. Próbowałem wstać i popełznąć do zdroju. Sił zabrakło; rozpacz mię ogarnęła, a okropny ból głowy mieszał me zmysły.
W tém niewymowném cierpieniu, znów mi stanął w oczach obraz rodzicielskiego domu. Przypomniałem sobie jak troskliwie kochana matka pielęgnowała mię w najlżejszéj słabości, z jaką trwogą nad mojém łożem czuwała, i najdrobniejsze życzenia wypełniała z pośpiechem. Jak ojciec zwykle surowy, okazywał się podczas mojéj choroby pełnym tkliwości, a gdym wyrzekł że mi lepiéj, radość rozjaśniała jego twarz szanowną. A teraz nie masz przy mnie nikogo, któż wie czy to nie koniec mojego życia... może nigdy, nigdy ich nie zobaczę!
Starałem się wszelkiemi siłami odepchnąć myśl o śmierci, lecz cisnęła się jeszcze tém natrętniéj. Stan mój był okropnym: krew wrzała w żyłach, a oddech stawał się coraz szybszym i krótszym.
W tém niebezpieczném położeniu pierwszy raz szczerze pomyślałem o Bogu; zacząłem przypominać słowa pacierza, którego od pięciu lat nie mówiłem wcale; lecz rozpacz nie dawała mi się modlić. Strach śmierci tak mię opanował, że sobie rady dać nie mogłem, a trwoga ta o wiele jeszcze zwiększyła moje cierpienia: zdaje mi się, że umarłbym już z saméj bojaźni, gdyby ciało zmęczone tak długiém wysileniem, nie uległo potędze snu.
Nazajutrz znowu mi było lepiéj, ale czułem większe jeszcze osłabienie jak przedwczoraj. Od trzech dni nic prawie nie jadłem. Gdyby zkąd dostać można talerz rosołu, choćby kleiku; ale jak przykre położenie biednego wygnańca, zmuszonego żyć surowiznami, nie mającego czém pokrzepić zwątlonych sił.
Żułem owoce bananowe wysysając sok tylko, a odrzucając miazgę. Przeświadczenie że dostałem febry, dopełniło kresu mego zmartwienia; wiedziałem że ta choroba zabija Europejczyków na wybrzeżach Gwinei. Rzadko który unika śmierci, a ja jeżeli nie umarłem podczas pierwszéj podróży winienem to tylko kapitanowi który mię przewiózł do Anglii; jedynie zmiana klimatu mię uleczyła.
Gdzież teraz ucieknę przed zabójczą chorobą, pozbawiony wszelkiéj pomocy lekarskiéj, niezawodnie skończę życie w najokropniejszych cierpieniach, a nikt nie będzie wiedział co się ze mną stało.
W nocy dostałem znowu zwykłego napadu febry. Pragnienie jeszcze silniéj mię dręczyło niż podczas poprzednich paroksyzmów; do tego przyłączył się silny ból w lewym boku: myślałem że skończę życie téj nocy. Na szczęście przygotowałem sobie znaczny zapas wody, i tylko to przynosiło mi słabą ulgę. Nad ranem gorączka znacznie się zwiększyła, okropne marzenia przerywały sen co chwila: raz zdawało mi się że walczę z rozhukaném morzem, krzyczałem z przestrachu i zrywałem się jak szalony; za chwilę znów widziałem mnóstwo potworów: lwów, tygrysów, lampartów rzucających się na mnie z rykiem. I uciekałem przed niemi, a nogi plątały się podemną, potykałem się co chwila, upadałem; zgłodniała czereda rozjuszonych bestyj już, już dosięgała mię swemi kłami... To znów wrzawa i wystrzały bitwy napełniały powietrze. Korsarze maurytańscy wywijali nademną szablami, jakiś olbrzymi murzyn pochwycił mię w objęcia i dusił, dusił tak silnie, że już tchu w piersi zabrakło... Zmęczony, spocony, zeziajany obudziłem się na chwilę, nie wiedząc czy to były okropne marzenia, czy straszna rzeczywistość.
Po chwili zapadłem znowu w sen głęboki... zdawało mi się że siedzę pod tém samém drzewem, gdzie podczas trzęsienia ziemi szukałem schronienia. Gęste kłęby chmur poczęły opuszczać się z nieba i zakryły przed mojém okiem całą wyspę; nic nie widziałem, tylko czarne nieprzejrzane tumany. Nagle straszna błyskawica rozdarła chmury, z wnętrza ich wystąpił olbrzym, niewypowiedzianą jasnością okryty. Gdy wyszedł z łona szkarłatnych obłoków i nogą dotknął ziemi, wstrzęsła się cała wyspa, a gromy zahuczały tak gwałtownie, jak gdyby świat miał runąć. Zbliżywszy się do mnie, wzniósł w górę oszczep i zawołał głosem, na który krew ścięła się w mych żyłach:
„Nędzny! tyle dobrodziejstw doznanych od Opatrzności, nie wzruszyło twego zakamieniałego serca! trwasz w twych złościach, a więc giń jak żyłeś marnie!“
I wzniósł oszczep aby mię przebić; co się dalej stało, nic nie wiem.
Kiedy zdawało mi się żem przyszedł do przytomności, wszystko zniknęło. Znajdowałem się niby na jakiejś nieprzejrzanéj równinie tak pięknéj zieloności, jakiéj nie oglądałem w życiu: błękit nieba roztaczał nademną swój przecudowny namiot; nie było tam ani słońca, ani księżyca, ani gwiazd; tylko jakaś dziwnie miła jasność, a powietrze tchnęło niby wonią czy świeżością, czego opisać nie umiem.
Jasność ta rozlewała się z sklepień niebieskich, rosła, potężniała, tak iż oczy spuścić musiałem; a gdy je znowu wzniosłem na chwilę w górę, ujrzałem krzyż promienisty.
Padłem na twarz nie śmiejąc prawie oddychać, gdy wtém głos słodszy aniżeli wszelkie ziemskie melodye zabrzmiał z góry:
„Wzywaj mię w dzień utrapienia, a wyrwę cię i czcić mię będziesz.“
Obudziłem się, wszystko zniknęło.
Nie wiem... nie umiem powiedzieć co się działo w méj duszy... Radość, nadzieja, żal, skrucha, bojaźń, ufność w Bogu, wszystko to razem przeniknęło moją istotę.
— O Boże! mój Boże! mój Boże! — zawołałem dźwigając się na kolana. — O Ojcze mój, jakże Ty dobry jesteś! Grzesznikowi zanurzonemu w kale nieprawości i grzechów podajesz dobrotliwą dłoń Twoją, zamiast przygnieść go do ziemi całą potęgą Twéj sprawiedliwości. Ach ja nędzny, tyle lat zapominałem o Tobie Stwórco mój najlepszy, nie dziękowałem za Twe dobrodziejstwa, a Ty jeszcze mi pozwalasz poznać moje winy i żałować za nie!
O Panie mój! jeżeli to jest ostatnia choroba moja, jeżeli mam umrzeć, pozwólże mi choć tak długo żyć, abym mógł szczerze żałować za grzechy moje i Twój przebłagać majestat. O Boże wzywam Cię w dniu utrapienia mojego!.. wyrwij mię!..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Modlitwa wyczerpała resztę sił moich... czarne płatki wzrok mi zaćmiły, zaszumiało w uszach, padłem jak nieżywy.