<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Boże Narodzenie — wspomnienia rodzicielskiego domu — nowy rok — cud — trzęsienie ziemi — uragan i ulewa.

Nazajutrz po ukończeniu sukien, policzywszy dni na moim kalendarzu, zasmuciłem się bardzo. Dzień dzisiejszy był dniem wigilii Bożego Narodzenia.
Obraz domku rodzicielskiego stanął mi żywo przed oczyma. W dniu tym zwykle od południa sklep się zamykał; ojciec przychodził, a późniéj kazał się przynosić do jadalnego pokoju. Tymczasem matka krzątała się około ogromnego plumpudyngu[1], i nadziewała własnoręcznie indyka. Bez tych dwóch potraw nie obeszło się nigdzie. Zwyczaj to był dawny, sięgający niepamiętnych czasów. Nasz domek obchodził go uroczyście. Wieczorem zasiadaliśmy do wspólnego stołu wraz z domownikami i służącemi, a po wieczerzy ojciec wziąwszy Pismo Święte, czytał z ewangelii św. Łukasza rozdział o Narodzeniu Pańskiém, zaczynający się od słów:
I stało się w dni one, że wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby popisano wszystek świat.
Wysłuchawszy pobożnie i w milczeniu słów świętych, śpiewaliśmy pieśni pobożne, potém zaś rodzice prowadzili nas do osobnego pokoju, gdzie stał wielki stół białym zasłany obrusem, a na nim leżały rozmaite podarki dla dzieci, domowników i służących, przykryte piękną serwetą. Poczém ojciec zdjąwszy ją, z kolei rozdawał wszystkim. Ileżto było radości, oglądania, uciechy.
Pamiętam dobrze te czasy, kiedy jeszcze wszyscy trzej byliśmy w domu. Starsi bracia odbierali w podarunku różne części ubrania, ja zaś najmłodszy, zapas rozmaitych zabawek, mających mi wystarczyć do dnia urodzin. Rozkosz to była niewypowiedziana, dlatego téż zwykle nie mogliśmy się doczekać uroczystości wigilii Bożego Narodzenia, i zawsze na parę tygodni wprzód rachowaliśmy wiele jeszcze dni do niej mamy.
Kiedy mi to wszystko przypomniało się tak żywo: serce ścisnęło się gwałtownie i głośnym wybuchnąłem płaczem. Długo tak, bardzo długo płakałem, nie mogąc się uspokoić. Nareszcie łzy ukoiły tęsknotę, ale do żadnéj pracy nie byłem zdolny. Przez cały dzień siedziałem na wzgórku przyległym mojéj jaskini, patrząc w stronę, gdzie podług mego przypuszczenia Anglia znajdować się powinna. Piękna kraina podzwrotnikowa, do któréj tak tęskniłem w domu, zdawała mi się obrzydłą, ze swą zielenią w dniu wigilii, z jakąż radością powitałbym biały całun ojczystego śniegu, rozkoszował się mrozem i skrzepłemi lodem rzekami.
Boże Narodzenie jeszcze smutniéj mi przeszło: deszcz lał jak z cebra, skazany więc byłem na siedzenie w jaskini. Dręczony tęsknotą drugiego dopiero dnia nad wieczorem wyszedłem z domu, gdyż się nieco wypogodziło.
Nowy rok 1660, nadszedł w dni kilka. Powinszowałem sam sobie jak najprędszego wyswobodzenia z bezludnéj wyspy, bo mi nie miał kto winszować. Po południu poszedłem na polowanie; upał nieznośny zmusił mię do wytchnienia w cieniu drzew. Gdy słońce zaczęło mniéj dopiekać, przebiegłem kilka ładnych dolin w głębi wyspy, nieznanych mi dotąd. Nagle wyszedłszy z lasu, spostrzegłem stadko kóz; zadziwiła mię nadzwyczajnie obecność tych zwierząt. Dotąd nigdy ich nie widziałem.
Serce zabiło mi gwałtownie. Któż wie, może w głębi wyspy znajduje się jaka osada Europejczyków hodujących kozy. Natychmiast pobiegłem ku zwierzętom, wabiąc bekiem jak to u nas w zwyczaju, ale kozy w mgnieniu oka pierzchły w zarosłe. Puściłem się za niemi w nadziei że mię doprowadzą do ludzkiéj zagrody, lecz nachodziwszy się nie mało zabłąkałem się wreszcie, co nie tylko zmusiło mię przepędzić noc w lesie, lecz dopiero drugiego dnia nad wieczorem po długiém krążeniu znalazłem mój zamek.
W miesiąc po téj wycieczce, przechadzając się w pobliżu miejsca gdzie mię morze wyrzuciło, z największém zadziwieniem spostrzegłem zielone kłosy, zupełnie podobne do jęczmienia. Im lepiej przyglądałem się, tém bardziéj byłem przekonany, że mię wzrok nie myli.

Trudno wypowiedzieć pomięszanie jakie mię na ten widok ogarnęło. — Zboże europejskie tu? w tém miejscu? Co to być może?!.. zkąd się wzięło?
Jeżeliś pilnie zważał czytelniku, to zapewne nie uszło twej uwagi, że aż dotąd zupełnie zapomniałem o Bogu. Wzywałem Stwórcy kilkakrotnie... to prawda, lecz tylko w największéj trwodze, podczas burzy morskiéj, ale razem z przeminioném niebezpieczeństwem zapomniałem o najdobrotliwszym Ojcu. Na widok kłosów niewiadomo jak wyrosłych, uczułem niepojętą radość i w pierwszéj chwili byłem pewny że jako Bóg niegdyś cudownie żywił Eliasza proroka na pustyni, tak i mnie dzisiaj okazuje szczodrobliwe dowody swéj opatrzności.
Myśl ta wzruszyła mię niezmiernie. I czémże ja nędzny grzesznik zasłużyłem sobie, aby Bóg cuda dla mnie czynił, i już padłem na kolana podziękować za tę łaskę Wszechmocnemu, kiedy nagle spostrzegam pod drzewem mały woreczek od zboża, rzucony w dniu przybycia mego na wyspę. Zrywam się z kolan zawstydzony moją łatwowiernością, jak gdybym nie doświadczył tylu łask, i nie miał za co innego Bogu dziękować.
Takto wiecznie płochość i lekkomyślność kierowały moimi postępkami. Miałem zasady religijne wpojone przez matkę, ale puściwszy się w burzliwe żeglarskie życie, zapomniałem o wszystkiém; kiedy mi się dobrze wiodło, nie myślałem wcale o Bogu, a gdy bieda dokuczyła, zamiast modłów, skargi i złorzeczenia z ust wylatywały. Nie pomyślałem nawet o tém, że zrządzeniem Bożém te kilkadziesiąt ziarn upadło właśnie w miejscu zasłoniętém od skwaru słonecznego, na ziemię bujną, a nie na twardą opokę i wzrosły tutaj jedynie dla mojego pożytku. Gdyby padły w przeciwną stronę na piasek, mógłżebym z nich korzystać?
Co się stało z temi ziarnami, opowiem późniéj.
W połowie miesiąca maja o mało cały zamek mój nie runął, a ja sam nie straciłem życia. Siedziałem właśnie przy wyjściu w murze, strugając nożem widelec z drzewa, kiedy nagle jakiś dziwny jakby podziemny grzmot daje się słyszeć. Zrywam się przerażony, podnosząc wzrok w górę, aby zobaczyć zkąd nawałnica nadciąga. Wtém z przerażeniem widzę jak cały szczyt skały panującéj nad grotą drży, wstrząsa się gwałtownie. Nakoniec z straszliwym hukiem zwala się w dolinę, zasypując gruzami strumień. W największéj trwodze przesadzam mur i uciekam ku brzegowi morskiemu, ażeby mię gruzy nie przywaliły.
— To trzęsienie ziemi! — zawołałem szczękając zębami ze strachu. I obejrzałem się błędném okiem wokoło, oczekując rychło mię ziemia pochłonie.
Za chwilę powtórzyło się wstrząśnienie słabsze wprawdzie od pierwszego, ale słyszałem huk jakiś wewnątrz méj jaskini, a w odległości wyraźnie można było widzieć jak zachwiały się szczyty wzgórz, a jeden nad morzem z łoskotem piorunu spadł w fale oceanu, i wyrzucił na sto stóp wysoki słup wody.
Jak żyję nie doświadczyłem jeszcze trzęsienia ziemi. Przy pierwszém uderzeniu zaczęło mi się mieszać w głowie; za drugiém padłem u stóp ogromnego drzewa, wołając bezmyślnie w najokropniejszym strachu: Boże mój, Boże! zmiłuj się nademną!
Na chwilę się uciszyło, nabrałem nieco ducha, ale nie śmiałem do mieszkania powrócić. Siedząc pod drzewem załamywałem ręce z rozpaczy. Tymczasem powietrze stawało się coraz cięższe; całe niebo czarne zaciągnęły chmury. Zerwał się wicher, który w pół godziny późniéj przeszedł w najgwałtowniejszy uragan. Morze wrzało jak ukrop, a jego powierzchnia zbielona pianą, tworzyła coraz ogromniejsze bałwany; fale rzuciły się wściekle na brzegi, wyrywając drzewa z korzeniami. Po trzech godzinach szalonego wichru, rozwarły się niebieskie upusty. Nie byłto deszcz, ale rzeki wody z chmur leciały, jedną nieprzerwaną nawałnicą.
Zlany, przemokły do ciała, siedziałem na błotnistéj ziemi. Wstrząśnienia nie powtarzały się więcéj, a więc postanowiłem wrócić do groty, bo na takiéj ulewie niepodobna było wysiedzieć. Brnąc w wodzie blisko po pas, przeszedłem łączkę zalaną wodą. Strumień zawalony skałami, nie mogąc wolno odpłynąć, był téj powodzi przyczyną. Nakoniec z niezmierną trudnością po ciemku dostałem się do wnętrza jaskini, drżąc z bojaźni aby nie ponowiło się trzęsienie i nie pogrzebało mię pod gruzami, ale z drugiéj strony niepodobieństwem było zostawać dłużéj pod gołém niebem. Wyszukawszy suchsze miejsce w grocie, usiadłem i całą noc przepędziłem drzemiąc.
Deszcz lał do rana; kiedy nareszcie rozjaśniło się na polu, rzuciłem okiem dokoła. Któż opisze mój przestrach, gdy ujrzałem większą część jaskini zasypanéj ziemią i odłamami skał. Gdyby trzęsienie nastąpiło w nocy, jużbym nie żył. Cud mię jedynie ocalił, gdyż miejsce gdzie spałem oraz piwnica, były zupełnie zasypane.
Około południa wyjaśniło się nakoniec, wody ustąpiły i spłynęły ku morzu. Trzeba się było zabrać do wyprzątnięcia groty. Przeraziła mię ta robota: nie było ani taczek, ani wózka do wywożenia kamieni i ziemi; jedyném mém narzędziem była licha motyka z muszli. Jednakże nie dałem się odstraszyć, pracowałem ciężko przez cały dzień, i nareszcie wieczorem uprzątnąwszy ziemię z po nad piwniczki, mogłem dostać się do mych zapasów.
Pomimo usilnéj pracy przez cały dzień nic nie jadłem; zatrudniony robotą, nie pomyślałem nawet o posiłku, dopiero odgrzebawszy piwnicę, zabrałem się do jedzenia. Ale nic mi nie smakowało: piłem przez cały dzień, a ciągle miałem pragnienie. Kilkakrotnie przebiegał mię dreszcz, czasami znów krew uderzała do głowy.
Czując się słabym, położyłem się jeszcze za dnia na posłaniu z suchego mchu, przykrywając się kołdrą z zajęczych skórek, którą właśnie skończyłem przed kilku dniami. Przy posłaniu nagotowałem dwie duże muszle napełnione wodą, nie chciałem bowiem narażać się w nocy na wychodzenie do źródła.






  1. Rodzaj budeniu z rodzynkami i migdałami, ulubiona potrawa Anglików.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.