[315]LV.
Powiem ci przypowiastkę. Oto w głębi jarów
Jeden pan mieszkający za czasu Tatarów,
Wlazł z rodziną w utwierdny swój dworzec zamkowy,
Wzniosł parapety — wkoło kazał kopać rowy,
Ponapełniał je wodą, mosty z łańcuchami 5
Popalił — a nareszcie zamurował bramy,
Postanowiwszy sobie — mimo niewygody —
Przez okna i przez furtki i tylne ogrody
Wyłazić na swiat, ile razy go potrzeba
Zmusiła — szukać sobie sąsiada lub chleba. 10
To uczyniwszy długo w zamku żył spokojnie
I umarł — tak jak żądał w łóżku — nie na wojnie.
I stało się, że po nim przyszedł syn nabożny,
Wielbiciel ojca — równie jak ojciec ostrożny,
A ten swoje zwyczaje — krom żadnej nauki 15
I tłómaczenia — przelał gdy umarł — na wnuki;
Więc ci — choć się na świecie wszystko odmieniło,
Urosło — choć Tatarów już dawno nie było,
Bram nie odmurowali — owszem sen je słodki
Upewniał, że swe mądre naśladują przodki, 20
Strzegąc ojców mądrości... I stało się z laty,
Ze wkoło rosły miasta, mnożyły się chaty,
A on zamek niezmienny i nakształt mogiły
Stał pełny ludzi — owszem wody w rowach zgniły,
[316]
Zaszły pleśnią i gadem... więc z rowów fetory, 25
Żółte febry — morowe ogniste upiory
Wychodziły... więc się skrzydło śmierci rozpostarło
Nad zamkiem, — co dnia któreś z tej rodziny marło,
Co dnia dzwon — a żaden się z poddanych pod plagę
Nie odważył — ów zwyczaj oddać pod rozwagę, 30
Woleli żyć pod strachem choroby i gadów.
Aż ono powstał wreszcie głośny śmiech sąsiadów
Widzących, — że miasto bram na wielką ulicę
Otworzyć — ci przez furtki i przez okienice
Wyskakują, jakoby szpitalni szaleńce, 35
Bez wyjątku — matrony — panny i młodzieńce,
Nawet starce.
Tę powieść wam powiedzieć trzeba,
Którzy bram, ludy całe wiodących do nieba,
Nie otwieracie, a kto o duch-lud się lęka,
To wy małe prywatnej dewocyi okienka 40
Takiemu odmykacie.