<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W kościele brzmiały śpiewy i organy, Dziekan w asystencyi dwóch księży odprawiał sumę, jak zawsze ławki i kaplice pełne były pobożnych.
W jednéj z piérwszych tym razem, prawie niewidywany nigdy na nabożeństwach, Gryżda, stał ze spuszczonemi w ziemię oczyma i wargami zaciśniętemi. Czuł, że wzrok wszystkich był zwrócony na niego. Niekiedy poruszenie niespokojne, nerwowe, zdradzało, iż ten cynik ostygły wrażeniu jakiemuś oprzéć się nie mógł.
Któż wié? wspomnienia może lat młodych, seminaryum, uroczystości podobnych, w których brał udział jako kleryk, przesuwały się w jego pamięci i budziły nieodgadnione uczucia.
Długie lata upłynęły od téj młodości, odrzuconéj i zapartéj; Gryżda znajdował się u celu swych zabiegów, z takim uciskiem w duszy, jakiego nie doznawał, gdy na nowo rozpoczynał życie.
Wejrzenie jego nieśmiało wybiegało on kościół, jakby się lękało i spodziewało spotkać tam kogoś.
W ławeczce z boku, razem z Sędziną, klęczała z osłoniętą zupełnie twarzą Romana, a ruch ręki, z chusteczką białą ciągle pod woal wsuwającéj się, dozwalał się domyślać, że płakała.
I na nią téż, równie jak na ojca, oczy pobożnych się zwracały. Domyślano się, wiedziano, że ojciec i córka mieli tego dnia spotkać się u Dziekana, który dlatego wszystkich zwykłych swoich gości odprosił, aby pojednanie sam na sam, bez świadków innych, oprócz niego i Sędziny, odbyć się mogło.
Zdawało się, że Gryżda, który słuchał całéj mszy i kazania, tak był w myślach zatopiony, iż wcale nie wiedział, co się wkoło niego działo. Patrzący zauważyli, że w ciągu długiego nabożeństwa ani się skłonił, ni przeżegnał, ani usta mu się nie poruszyły.
Naostatek odśpiewano Święty Boże; Dziekan wszedł do zakrystyi, pobożni zaczęli się rozchodzić i rozjeżdżać; ale przed kościołem została gromadka, przez któréj wzroki Gryżda musiał przechodzić, jak przez rózgi.
Nie śpieszył téź z wyjściem, dając wszystkim się wyprzedzić. Siadł w ławce i zadumał się.
Romana z Sędziną przez zakrystyą przeszły na probostwo.
Kościół był już prawie pusty, i zakrystyan z dziadkami chodził tylko od ołtarza do ołtarza, gasząc ostatki świateł, zakrywając mensy, zabierając ampułki i ręczniczki, gdy naostatek Gryżda ocknął się i, jakby całéj siły swéj potrzebował na wyrwanie się ztąd, energicznym krokiem skierował się ku wyjściu.
Był li to ten sana cynik zastygły, który nigdy na ludzi, ich krzyki i obelgi nie zważał i nie cierpiał od nich? We wnętrzu duszy zapewne został tym samym, ale jéj powierzchnia, jeśli się tak wyrazić godzi, lód, co ją pokrywał, zaczynał tajać z boleści.
Nie mógł przypuścić, aby logika całego jego życia była chybioną i fałszywą, a jednak wynik jéj całkiem został chybiony.
Dlaczego? gdzie była omyłka?
Gryżda, przy całym swoim rozumie, dojść nie mógł. W tych danych, na których opierał swą logikę i postępowanie, musiało być coś chybionego. Co? Nie wiedział sam.
Zmienić kierunek? nie potrafił by może, gdyby chciał. Co daléj? pytał się nieustannie siebie, a w duszy nie znajdował odpowiedzi.
Są w życiu takie rozdroża, w których się obłęd postrzega, a dalszéj nie widzi drogi.
Powolnym krokiem, nie oglądając się, nie widząc nic, nie słysząc, co wkoło się działo, Gryżda obojętnie przeszedł przez cmentarz i zmierzał ku probostwu.
Do drzwi nie doszedłszy, stanął, usta mu się skrzywiły ironicznie, poruszył ramionami; zdało się jakby jakieś postanowienie powziął nagłe i stanowcze, które go nieco uspokoiło; podniósł oczy, wszedł do sieni.
Przez wpół odemknięte drzwi od pierwszego pokoju Dziekan już wyglądał, czekając na niego.
Powitali się milcząco.
Gryżda wszedł za Dziekanem.
Na małéj kanapce siedziała Sędzina, szarpiąc chusteczkę, którą trzymała na kolanach, obok niéj Romana z twarzyczką mocno zaczerwienioną, z oczyma wypłakanemi.
Na widok wchodzącego ojca, porwała się z miejsca, poruszona gwałtownie, podbiegła ku niemu, pochwyciła go, objęła i, płacząc, całować zaczęła. Gryżda stał, jakby walczył z uczuciem; twarz mu się rozpogodziła. Nie powiedział słowa, pocałował ją w czoło i zwrócił się do Sędzinéj.
Sędzina, która miała wielką ochotę wpaść z góry na Gryżdę, pomiarkowała, że ani czas, ani miejsce nie były po temu.
Przywitała się zimno.
— Przywożę panu córkę — rzekła — dzięki Bogu zdrowa... miło mi było w jéj towarzystwie... i tęsknić będę, ale ojciec ma swoje prawa.
Gryżda odpowiedział coś tak niewyraźnego, iż nikt go nie zrozumiał. Siadł z boku na krześle i wpatrzył się w Romanę. Dziekan, stojący tuż, spoglądał na dzieło swoje i szeptał, jakby odmawiał modlitwę.
— Mój panie Zenonie — rzekł — wszyscy a wszyscy winszujemy ci dziecka; wychowałeś je po Bożemu i to ci wielką jedna zasługę; nie popsuj że własnego dzieła.
Uśmieszkiem dziwnym, a raczéj ust wykrzywieniem odpowiedział na to Gryżda, nie znajdując na razie nic innego. Był widocznie zmieszany i jak na gorących węglach.
Sędzina i Dziekan czuli, że przedłużać tego dręczącego położenia nie godziło się. Ksiądz Piszczała zaprosił do śniadania, już przygotowanego na stole, do którego się zbliżyli wszyscy, ale go nikt nie dotknął.
Romana uściskała raz jeszcze w milczeniu Sędzinę, pocałowała w rękę Dziekana i zwróciła się do ojca.
— Jedźmy, ojcze.
Gryżda pożegnał się pośpiesznie.
— Wdzięczén jestem pani — rzekł do Sędziny, — a spodziewam się, że nie zechcesz Romanie i mnie odmówić... i dozwolisz pozostać z sobą w stosunkach.
Brodzka ruchem ręki odpowiedziała.
Dziekan wyprowadził ich do ganku, konie stały gotowe, powóz się zatoczył. Romana żywo skoczyła do niego, Gryżda za nią... i kocz ruszył ku Dubińcom.
Zamyślony pan Zenon długo się nie odzywał do córki. Dał słowo, że jéj wymówek czynić nie będzie; ona się namyślała od czego począć.
Za miasteczkiem już byli, gdy się zwróciła ku niemu.
— Kochany ojcze — rzekła głosem, który odzyskał dawną siłę — jedna tylko prośba. Pozwolisz mi zostać we dworku, który ja urządzę dla siebie. W pałacu mieszkać nie mogę.
— Będzie to trochę śmieszném, — odparł Gryżda — lecz przystanę i na to. Nie uciekaj mi już tylko z domu Z pałacem pogodzisz się powoli. We dworku zresztą postaram się, gdy go sama jedna będziesz zajmować, uczynić ci mieszkanie wygodném.
Skrzywił się nieco.
— Słyszałem — dodał — że tam Sołomerecki często bywał u Sędziny i ludzie mówią, żeście z sobą byli bardzo dobrze. Musiało się to także przyczynić do wstrętu dla pałacu.
— Nic a nic; bo nigdy Sołomerecki nie wspominał i nie dozwolił najmniejszéj wzmianki zrobić o Dubińcach. To jest człowiek szlachetny i delikatny.
Rozśmiał się Gryżda.
— Naturalnie, ma on te wszystkie przymioty, na których mnie zbywa — dorzucił ironicznie.
— Ojcze!..
— Zabawna rzecz, że jakiś traf osobliwy musiał pannę Gryżdziankę zbliżyć do jaśnie oświeconego. Ludzie ztąd gotowi wnosić, że ja mam głupią myśl naprawienia moich krzywd, ofiarując córkę jegomości. Ale jabym tego wcale za żadne dla ciebie szczęście, ani dla siebie za honor nie uważał. Takie małżeństwa...
— Kochany ojcze! — zakrzyknęła Romana, — na miłość Bozką, któżby coś podobnego mógł przypuścić! To jest wprost poczwarne i niemożliwe.
— Rozumie się, bo ty jesteś córką Psiawiary, a on synem tego, co ojca twego, jak policzkiem, napiętnował tém nazwiskiem. O tém nigdy się zapominać nie godzi.
Gryżda zamilkł. Po chwili Romana się znowu obróciła ku niemu.
— Jeszcze prośba — rzekła.
Ojciec się ku niéj niespokojnie obrócił.
— Żadnéj Garlińskiéj przy mnie! — odezwała się pospiesznie. — Wolę przez całe życie samą pozostać.
— Znajdzie się coś lepszego — zamruczał Gryżda. — W każdym razie nie narzucę ci nikogo. Niech tylko nawzajem i mnie będzie wolno o coś prosić. Bywają teraz u mnie ludzie, a spodziewam się ich miéć coraz więcéj, bo i ty ich przywabisz. Mieszkaj we dworku, jeśli chcesz, aleś powinna przychodzić do pałacu dla gości.
Westchnęła Romana; milczenie było znakiem, że się zgadzała.
Gryżdzie powoli twarz się rozjaśniać poczęła.
Droga do Dubiniec przeszła tak na urywanych rozmowach, niepostrzeżenie prędko. Czekano z obiadem w pałacu, ale córka uprosiła, aby wprost do dworku zajechali.
Gryżdzie pilno było pochwalić się ze swojém dziełem, bo pewnym się czuł, że wspaniałością olśni córkę, i że to, co zrobił z pomocą. Radzcy, podobać się jéj musi.
Ulegając ojcu, musiała Romana, zaledwie wysiadłszy we dworku, gdzie na nią sługi czekały, przejść zaraz do pałacu wraz z Gryżdą.
Z tryumfem patrzał jéj w oczy, i zdumiał się wielce, gdy, wszedłszy drżąca, ze wzrokiem przelękłym, nie okazała ani zdumienia, ani najmniejszéj radości z tego, co ją tu otaczało.
Nim obiad podano, Gryżda prędko ją przeprowadził po dolnych salonach, pokazując wszystko, ale zaledwie okiem rzuciła na ten przepych.
Do obiadu wystąpiła służba, liberya i stół tego dnia był jakby na przyjęcie najdostojniejszych smakoszów przygotowany. Romana ledwie co wzięła w usta.
Na ostatku sami się znaleźli w saloniku wyzłacanym i jaskrawym, który Gryżdzie się wydawał czémś tak wspaniałém i pięknem, iż się nim szczególnie mógł pochlubić.
— Co ty mówisz na to? — zapytał.
Romana spuściła oczy.
— Niech ojciec mnie nie pyta, — rzekła powoli. — Nie chciała-bym mu uczynić przykrości... a, doprawdy... Nie zrozumiemy się, kochany ojcze...
Gryżda niczém mocniéj nie czuł się obrażonym, jak posądzeniem o brak inteligencyi.
— Nie miał-bym ja ciebie zrozumiéć! — zawołał — zmiłuj się.
Zmuszona, z przykrością i wysiłkiem Romana mówić zaczęła:
— Wszystko to jest do zbytku przepyszne, wspaniale, ale nie pańskie, ani ładne. Smaku brak było temu, co to urządzał, a pewna jestem, że nie ty, mój ojcze, kierowałeś robotami. Smak jest rzeczą, któréj się téż uczyć potrzeba, mało osób ma go danym od natury instynktem.
Skrzywił się Gryżda.
— W istocie, — rzekł — dla mnie to nie jest zrozumiałe. Prawdę powiedziawszy, ja mam to wszystko za dzieciństwo, gardzę tém, nie robi mi to żadnéj przyjemności; ale ludzie potrzebują blasku, tak, jak potrzebują kłamstwa. Głupich jest ich daleko więcéj, niż rozumnych.
Przeszedł się po saloniku.
— Cóż chcesz? świeci się to, bije w oczy, każdy widzi, że wiele kosztowało... et hoc erat demonsdstrandum — dodał seminaryjném wspomnieniem. — Mnie to, wierzaj mi, ani śmierdzi ani pachnie.
— Mnie śmierdzi — dodała Romana — pozwól mi odejść do dworku.
Nie sprzeciwiał się wcale Gryżda, czuł potrzebę powolności dla Dziekana, przynajmniéj w początku.
Po Białym Ostrowie, Romanie pustką straszną wydał się jéj dworek, ale miała w nim swój fortepian, książki, rysunki, wszystko to, czém dość długo żyła prawie wyłącznie. Ludzi tylko nie było, do których towarzystwa nawykła, brakło ruchawéj Sędzinéj i poważnego Sołomereckiego.
Oddalenie od tego przyjaciela wpłynęło nawet na zwiększenie dla niego uczucia, które się zrodziło w jéj sercu. Stało się ono czulszém, gorętszém może. Nie spodziewała się go widywać, ale obiecywała sobie pamiętać.
Przeżyła z nim w Białym Ostrowie jednę z najjaśniejszych chwil swojego życia, tych, w których się zapomina o świecie całym.
Dla niego — myślała — była ona niczém, wspomnienie jéj miało się zatrzeć wkrótce; ale dla niéj! miało pozostać wiecznie czémś cudnie jasném i piękném.
Wdzięczną mu była za to, że ani imieniem jéj się nie odstręczył, ani nigdy nie zadrasnął najminiejszém słowem ojca.
Reszta zimy przeszła w Dubińcach dosyć jednostajnie i cicho. Romana urządziła sobie dworek, który dla niéj jednéj, po małém przerobieniu, okazał się wygodnym i wystarczającym. Ojciec, który z razu nalegał, aby częściéj przychodziła do pałacu, powoli się zgodził na to, aby, gdy nie było gości, jadać u Romany. I on, do czego się nie przyznawał, znajdował się tu jakoś swobodniejszym.
Mało kto odwiedzał Dubińce, oprócz wspomnianych już, Radzcy Bolka, Palczyńskich, Fiszera i Dziekana. Ten, trochę niespokojny, z początku częściéj zaglądał, potém, przekonawszy się, iż stosunek znośny zawiązał się między ojcem a córką, panu Bogu resztę polecił.
W istocie, wpływ Romany zdawał się być widocznym. Gryżda był zmienionym. Ludzie to jéj przypisywali, co w istocie było skutkiem jednéj chwili rozmysłu, téj chwili, gdy, przed probostwem stojąc, Gryżda sam do siebie uśmiechnął się ironicznie. Powiedział sobie naówczas: ergo decipiatur, i postanowił fizyognomią swą zastosować do... okoliczności. W duszy pozostał, czém był. Ze sceptycyzmu i cynizmu człowiek się nie leczy.
Z ustami skrzywionemi, półuśmiechem potakiwał teraz zdaniom, w które nie wierzył, wstrzymywał się z głoszeniem zasad. Pozornie zdawał się ich wyrzekać. Czynił tę ofiarę dla spokoju.
Nie mniéj na świat, łudzący się, zdaniem jego, mrzonkami, patrzył z pogardą.
I tak się ciągnęło daléj.
Przybycie Romany jednakże wlało w niego życie nowe. Kochał ją, chciał widziéć szczęśliwą, lecz warunki tego szczęścia pojmował po swojemu. Do nich należało, między innemi, wyswatanie Romany za człowieka, którym-by despotycznie mogła rządzić.
Rozpatrywał się w ludziach, bo oprócz tego wymagał, aby ten mąż był piękny, młody, przyzwoicie ogładzony, aby w świecie miał, albo mógł sobie wyrobić pewne stanowisko. Takiego, który-by wszystkim wymaganiom odpowiadał, nie widział; nie wątpił jednak, że go znajdzie.
Młodzież zaczynała wciskać się i zaglądać, szorstko przyjmowana zawsze przez Romanę.
Oprócz Maurycego, jeden tylko doktor Fiszer był w łaskach, o tym zaś, jako o pretendencie, mowy być nie mogło.
Gryżda przezywał go niemiecka pigułką i słuchać o nim nie chciał.
Widoczném było, że Niemiec mocno był Gryździanką zajęty, ale nie łudził się i ukrywał sentyment, nie znajdując w pannie żadnéj zachęty. Była z nim na najlepszéj stopie, bawił ją, lubiła go; lecz ile razy potrącił o serdecznego coś, śmiała się.
— Wiesz, szanowny konsyliarzu, że ja tak jestem upośledzoną, iż nie mogę zrozumiéć żadnéj miłości, która tak ślicznie wygląda w poematach, ale jéj niéma na świecie. Są chwilowe jakieś zawroty głowy, są namiętności; ale idealnéj miłości... zgodzisz się na to...
Fiszer, jako lekarz, może się na kwestyą inaczéj zapatrywał, lecz kochał się i nie mógł zaprzéć serca. Stawał więc po stronie poetów i miłości.
Romana wyśmiewała się nielitościwie z zapałów, z przysiąg i z całego tego aparatu romansowego, który się jéj niedorzecznym wydawał.
Rozmawiać w tym przedmiocie było jéj nioznośnem, krzywiła się i natychmiast przechodziła do innego. Fiszer powiadał sobie, iż chłód ten serca był spadkiem krwi po ojcu.
Nie zrażało go to od nawiedzania Dubiniec, bo, nawet grzecznie odepchnięty, znajdował wielką przyjemność w rozmowie, któréj wdzięku dodawał dla niego język niemiecki.
Po święcie głosił on tylko pochwały i nie taił uwielbienia dla Romany. Utrzymywano powszechnie, iż była bez serca, dziewczyną bardzo rozumną, wykształconą, ale tak twardą i tak sceptyczną, jak ojciec.
— Wyjdzie ona za mąż przez rachubę, — mówiono, — to nie ulega wątpliwości; ciekawa tylko rzecz, na czém ona będzie opartą?
Śmielsi mężczyźni przewidywali, że się to wszystko skończy na Sołomereckim i znajdowano to prawie naturalném.
Nie znano pana Maurycego.
Zalesie jego, choć zwabiało coraz więcéj gości, nikt z nich pochlubić się nie mógł szczególniejszą przyjaźnią i poufałością z Sołomereckim, aż do przybycia do miasteczka pana Grzegorza Moraszki.
Ów Grzesio, ubogi szlachetka, gdy Maurycy był jeszcze przy bonie i początkowym nauczycielu, był mu dodanym do towarzystwa, a jak dawniéj to określano, do emulacyi.
W latach, gdy się najserdeczniejsze zawiązują stosunki, Grześ bawił się, swawolił i za pan brat żył z Sołomereckim. Późniéj Maurycego wysłano za granicę, a Grześ został w kraju, z wielką biedą kończąc szkoły i dobijając się uniwersytetu.
Zdolności miał wielkie, zwyciężył więc przeszkody, które stawia niedostatek, i dobił się stopnia, wszedł w służbę, a nareszcie tak umiał się w niéj odznaczyć, że dostąpił urzędu prokurora, i właśnie téj zimy zjechał w te dawno znane okolice, czém się niewymownie cieszył.
Znalazł tu wprawdzie tylko groby rodziców, ale są mogiły, które dla nas mają więcéj życia, niż ludzie żywi.
Moraszko, w téj walce o byt, którą zwycięzko odbył, wyrobił się na człowieka niepospolitego, chociaż znać na nim było, że nie jedna ręka mistrza nad tém dziełem pracowała.
Ocierając się między ludźmi różnych narodowości i pojęć, pochwytał od nich téż najróżnorodniejsze zasady i zlepił je z sobą, na własny użytek.
Było w nim sprzeczności wiele, sam on to czuł, ogólna fizyognomia człowieka, przy polorze pewnym, więcéj mówiła o stanie duszy zbolałym, niż o wewnętrznym spokoju. Żartował sobie ze wszystkiego, i tém pokrywał, co mu dolegało, czego pogodzić nie mógł, co go piekło.
Był to jednak tak, jak go fata uczyniły, w towarzystwie nadzwyczaj miły i wesoły człowiek, uprzejmy dosyć, chociaż słabe strony we wszystkiém upatrywał najpierwéj, co oznacza brak miłości bliźniego.
Z tego uczucia rzewnego pozostało mu tylko to, co z przeszłości wyniósł, co kochał, nim się nauczył ludźmi pogardzać grzecznie. Na samę wzmiankę, iż Sołomereckiego tu znalazł, stary Grześ się obudził w prokurorze.
Trzeciego dnia po przybyciu swém do miasteczka, siadł na bryczko i pędził do Zalesia. W progu dworku stał Maurycy.
Prokuror z miną nadzwyczaj urzędową i sztywną powitał go i zagadnął.
— Poznajesz mnie, książę?
Patrzyli sobie długo w oczy, Sołomerecki nie mógł nic sobie przypomniéć.
Wszystko było w nim zmienione, aż do włosów, które pociemniały, aż do głosu, który zgrubiał i nabrał wyrazu surowszego. Jeden uśmiech pozostał ten sam od dzieciństwa, i gdy Grześ się uśmiechnął, Sołomerecki krzyknął:
— Grześ! — i rzucił mu się na szyję.
Weszli razem do domu, trzymając się za ręce. Od czasu, jak się rozstali i nie widzieli, upłynęło lat kilkanaście; rośli i rozwinęli się pod zupełnie różnemi wpływami: jeden z nich kształcił się na ideach zachodnich, drugi dojrzewał na północy; charaktery zresztą były nie jednakowe, a, pomimo to wszystko, węzeł, który ich łączył niegdyś, gdy byli chłopiętami jeszcze, trwał nierozerwany, obu im serca biły.
Prokuror miał łzy na oczach.
— A! mój książę — począł.
— Daj że ty mi z tytułem pokój raz na zawsze! — zawołał Maurycy, — nazywałeś mnie Morysiem, ja ciebie Grzesiem; zostańmy dla siebie, czém byliśmy.
— A! — podchwycił posłuszny Moraszko — czym ja się spodziewał, żebym tu Was znalazł, w téj dziurze, na małéj dzierżawce, a sam zjechał jako urzędnik tam, gdziem biegał boso, jako pauper. No, mniejsza o mnie, ale Wy...
— Przecięż nie użalaj się tak bardzo nade mną, — rzekł wesoło Sołomerecki — nie czuję się wcale nieszczęśliwym. Ruinę widziałem od dawna i byłem do niéj przygotowanym. Nie znalazłem wprawdzie większego zajęcia, choć jestem rolnikiem i technikiem nie najgorszym, ale mam dach, mam robotę tymczasem, mam tu bardzo poczciwych ludzi i współczucie; czyż to znowu tak bardzo złe jest?
— Było by dobre dla kogoś innego, — rzekł Grześ.
— Ale ja siebie nie mam za wyjątkową istotę — zawołał Maurycy. — Mówmy o czém inném.
— Ja właśnie przyjechałem po to, aby mówić i pytać bardzo wiele, — rzekł Grześ. — Choć tu strony moje rodzinne, ale nie znam nikogo, mam nadzieję, że mnie nauczycie tutejszych ludzi.
— W jedném słowie zamknę wszystko — przerwał Sołomerecki — najpoczciwsi ludzie w świecie!
— Wszyscy.
— Co do jednego!
— No, a Gryżda? bo o tym mi już okropności opowiadano!
Sołomerecki zaciął usta.
— Gryżda, widzisz Grzesiu, ma córkę, (nie ładną) ale tak zacną, miłą i rozumną, że za to mu trzeba przebaczyć, iż jest...
Połknął ostatni wyraz.
— Z tym jednym wyjątkiem, powiadam ci, — ciągnął dalej Sołomerecki, — wszyscy choć do rany przyłożyć. Dziekan jest świętością samą! co chcesz, nawet Niemca tu mamy takiego znośnego, że aż żal, iż jest Niemcem.
— A Bezdonów? — po cichu spytał Grześ.
— Wyśmienity! — odparł Maurycy. — Jest to człowiek, który złego nie szuka, pokój lubi, zgodę uznaje jako najlepszy sposób rządzenia ludźmi. Nie drażni nikogo, a wszyscy go kochają.
Grześ potrząsnął głową.
— Mój Morysiu, — rzekł po staremu — coś mi się wydaje, że ty to widzisz w zbyt różowych barwach.
— Przekonasz się — odparł Maurycy, — jeżeli tylko życie nie wlało w ciebie tego kwasu, który potém wszystko zatruwa, a wzrok i sąd fałszuje.
— Mam prawdę wyznać? — odezwał się Grześ. — W istocie, nie jestem wcale takim, jak ty, optymistą. Jeślim nie skwaśniał, tom zgorzkniał nieco. Czarne strony łatwiéj widzę, niż jasne, ale to nie przeszkadza mi jasne wielbić i oceniać.
Dnia tego Grześ z Sołomereckim przesiedzieli z sobą noc całą. Oba potrzebowali się na nowo poznać z sobą; Maurycy wyspowiadał mu się cały, Grześ mniéj może był szczerym, ale i on się nie taił z tém, co w sobie nosił.
Sołomerecki zyskał w tym starym towarzyszu to, czego każdy niemal człowiek potrzebuje: kogoś do podziału uczuć i myśli. Biada tym, co potrzeby przyjaciela nie czują i żyją w sobie samych. Vac soli! jest wiekuistą prawda, i nie tylko nieszczęściem osamotnienie, ale dowodem ułomności. Źli zawsze zamykają się w sobie.
Wprawdzie dwaj ludzie ci nie byli do siebie podobni: Grześ nie miał tak rozwiniętego umysłu, ale władzę pojmowania i przyswajania sobie wszystkiego bardzo wielką. I on także w pospolitém życiu nie łatwo znajdował ludzi, którzy by z nim stali na równi, Sołomerecki więc był mu wielce pożądanym.
Bystrego wejrzenia Moraszko, choć rozpytywał o sąsiedztwo, w parę tygodni tak dobrze je już znał, jak Maurycy.
Z Sędziną poznał się, przy piérwszych odwiedzinach stanąwszy na stopie poufałéj. Pomogło mu do tego, że był przyjacielem Sołomereckiego, a nadewszystko, że otwarcie się przyznał, iż był chłopcem bez butów, gdy go do Dubiniec wzięto.
Brodzka widziała w téj szczerości dowód pięknego charakteru.
Gryżda, który miał mnóztwo interesów, nie czekając na odwiedziny Moraszki, sam pojechał do niego z czołobitnością. Nawzajem uczuli wstręt do siebie; Grześ jednak, słysząc z ust przyjaciela pochwały nadzwyczajne, oddawane Romanie, które nawet ściągnęły podejrzenie, że się w niéj kochał, pojechał umyślnie dla przypatrzenia się z blizka temu fenomenowi.
Gryżdzianka w ogóle wszystkich nie starych ludzi przyjmowała tak chłodno, jakby ich odstręczyć chciała.
Będąc do tego przygotowanym, Grześ przy piérwszém spotkaniu się z nią pochwalił się tém, iż był najstarszym i najlepszym Sołomereckiego przyjacielem. Pomogło mu to.
— Widujesz pan księcia? — zapytała.
— Bardzo często — rzekł Grześ.
— Powiedz-że mi pan, jak mu idzie? co robi? — rzekła Romana, nie tając się z sympatyą dla niego. — Mam największy szacunek dla Sołomereckiego, — dodała. — Widywałam go częściéj, jakiś czas mieszkając u Sędzinéj; nie znam milszego człowieka.
— Z ust pani, to bardzo znaczące wyznanie — szydersko nieco odezwał się prokuror — czy mi wolno mu to powtórzyć?
Trochę się zarumieniła Romana.
— Zdaje mi się, że powinien się domyślać, jak go cenię — odpowiedziała. — Nie robię z tego tajemnicy, ale jeżeli pan z tego zechcesz wyciągnąć wniosek jaki, to się omylisz.
— Chociaż krótko jestem tutaj, — przerwał gość, — ale już wiem, że pani jesteś istotą wyjątkową i... nie możesz być nawet posądzoną.
To rozśmieszyło Romanę.
— W istocie, — rzekła, — jestem istotą nie wyjątkową, ale zimną. Nie miałam kogo kochać, bo nawet ojca widywałam rzadko dawniéj, i tak mi się szczęśliwie serce zamknęło.
— Ktoś przecie klucz do niego znajdzie — rozśmiał się prokuror.
— Wątpię — odparła Romana — mam mocne postanowienie zostać swobodną i nie być niczyją niewolnicą.
— Ale przecież za maż wyjść będzie potrzeba! — rzekł prokuror.
— Konieczności nie widzę — odparła Romana.
— Mam jéj dowodzić? — żartobliwie odezwał się gość.
— Dziękuję; znam wszystkie argumenta, które za tém przemawiają, ale serce moje ma ich więcéj jeszcze przeciw.
Moroczko nadspodziewanie długo zabawił w Dubińcach. Stosunkowo Romana przyjęła go lepiéj, niż innych. Ponieważ był wielkim miłośnikiem muzyki, wyprosił sobie nawet, żeby mu zagrała, i został zachwycony. Naostatek, gdy żegnać się przyszło, z uśmieszkiem spytał, czy nie ma jakiego zlecenia do Sołomereckiego, do którego wprost ztąd jechał.
— Owszem, najpiękniejsze ukłony — swobodnie odezwała się Romana, — i niech mu pan powié, że teraźniejszéj wiosny Dubińce są bardzo piękne, rozkwitłe, pachnące. Mógł-by przyjechać swego Symeona odwiedzić, a jabym miała przyjemność spotkać go w parku.
Powiedziała to z taką otwartością, iż prokuror się zdumiał.
— Dziwi to pana, żem tak zuchwałą względem młodego człowieka? — zapytała. — Powinno jednak dowieść tylko, że w przyjaźni mojéj dla księcia niéma nic, czego bym się mogła zawstydzić i potrzebowała ukrywać.
Było coś tak niezwykłego w mowie i postępowaniu Romany, że Grześ wyjechał pijany nią, i nie mogąc zrozumieć tego, jak Gryżda podobną córką mógł się pochwalić.
Nie miał potém nic pilniejszego, jak, przybywszy do Zalesia, bytność swą w Dubińcach opisać, rozmowy powtórzyć i ukłon z życzeniem oddać, komu był przeznaczonym.
— Słowo daję, — rzekł, — dziewczyna mi głowę zawróciła, a i Morysiowi nie bardzo-bym życzył igrać z tym ogniem, aby się nie oparzył.
— Bądź o mnie spokojny — rozśmiał się książę. — Nie będziemy nigdy niczém więcéj dla siebie, jak bardzo dobrymi przyjaciółmi.
— Pojedziesz do Symeona? — zapytał Grześ.
— Muszę nawet, bo podobno leży chory, a jest poczciwym starym moim przyjacielem. Winienem mu to.
— I dwie pieczenie przy jednym ogniu upieczesz, — dodał poufale Moraszko. — Byle tylko drugiéj nie popsuło spotkanie się z tym wielce obrzydłym Gryżdą.
Ów wielce obrzydły Gryżda, który się tak nie umiał podobać Moraszce, od powrotu Romany jednakże, zdaniem wszystkich, zyskiwał wiele i stawał się wcale znośnym. Dziekan piérwszy to postrzegł, że z dawnym swym cynizmem i logiką a zasadami, które głosić był zwykł, wcale nie występował. Do ludzi się po trosze akomodował, unikał sądów o niech, stał się niemal uprzejmym.
Wiele osób, skruchę w tém upatrując, brało go w obronę, przejednywano się z nim, tłómaczono. Otwarty dom, dobry stół, przyczyniały się do tego. A ponieważ na rozumie nie zbywało obżałowanemu, i nieraz dobrą mógł posłużyć radą, zwolna Dubińce zaludniać się poczęły. Zawiązywały się stosunki. Znajdowano, że początkowe postępowanie było nierozważnem. Szczęśliwy ten zwrot jednakże na humor i usposobienie starego nie miał wpływu.
Chodził zawsze smutny i znudzony.
Przyczyniało się do tego to, że ze zmianą trybu życia nadzwyczaj się zwiększyły wydatki, i że ten, co nawykł był tylko robić pieniądze, patrzył teraz, jak one mu w rękach topniały i nikły.
Dubińce nie przynosiły tego, co się spodziewał, wymagały nakładów wielkich; stopa, na któréj się postawił Gryżda, zejść z niéj nie mogąc, przechodziła niemal możność jego. Troska więc o przyszłość przyszła w dodatku do innych.
Zdawało mu się, że wydanie za mąż Romany mogło by być środkiem do ograniczenia wydatków i pozorem dobrym do zmiany życia. Jednego wieczora poszedł do niéj do dworku, bo, pomimo urządzenia pałacu, mniéj w nim żyli, niż w starym folwarczku.
— Moja kochana Romano — rozpoczął, siadając — chciałem z tobą pomówić. Lata biegną; pragnął-bym o los twój być spokojnym... trzeba dla ciebie o mężu pomyśléć.
Z krzykiem niemal córka się z krzesła porwała.
— Dla mnie! o mężu! na miłość Bożą, ojcze chcesz ze mnie uczynić nieszczęśliwą?
— Przeciwnie.
— Ja tak jestem szczęśliwa moją swobodą, tak bynajmniéj nie pragnę żadnéj zmiany losu, a lękam się jéj, że samo wspomnienie o wyjściu za mąż strachem mnie przejmuje.
— Ale kiedyś przecież!...
— Nigdy! — zawołała z wielką siłą woli Romana. — Nigdy!
Ojciec spojrzał na nią.
— Dlaczegoż?
— Bo się nie czuje stworzoną na niewolnicę, a serce moje wcale się nie poruszyło dotąd i zdaje się, że pozostanie tak zimném, jak jest.
Gryżda patrzał na nią i słuchał niemal przerażony; mówiła daléj, pocałowawszy go w rękę:
— Zostawmy losowi dalsze rozporządzenie nami, kochany ojcze. Małżeństwa kojarzone, rozumne, zimne, prowadzą wprost do nędzy i męczarni. Mnie jest dobrze z tobą; zostańmy, jak jesteśmy. Za kogoż-byś mnie mógł wydać? Obejrz się. Nie jestem wcale zarozumiałą, ale przyznam ci się, że nie widzę tu nikogo, z kim-bym bez poniżenia się życie podzielić mogła, co by mnie zrozumiał.
Gryżda westchnął ciężko.
— Szukajmy, jeżeli chcesz, gdzieindziéj — rzekł po namyśle.
— A! niéma nic pilnego — odparła Romana. — Szukając lepszego, możemy trafić na to, co nam obojgu życie zatruje.
To mówiąc, poczęła ojcu wyliczać po kolei wszystkich, których on mógł miéć na myśli, łatkę przypinając każdemu. Ominęła tylko Fiszera i Sołomereckiego, których wcale za pretendentów możliwych nie uważała.
Tak piérwsza ta próba pana Zenona nie powiodła się wcale. Wyszedł, wyrzucając ją sobie.
— Jestem w istocie naiwnym do głupoty — rzekł, wzdychając. — Zamiast szukać kogoś i nastręczyć, zraziłem ją niezręczném wystąpiéniem. Dziewczyna zarozumiała, ma wiele w sobie ze mnie, ale przecież ktoś się jéj podobać może.
Poszło więc to w odwłokę.
Właśnie w tym samym czasie Sołomerecki, spełniając to, czego sobie Romana życzyła, przybył do chorego trochę Symeona do Dubiniec. Wiosna była w najpiękniejszym rozkwicie; ogród, choć utrzymywany niezbyt starannie, zieleniał i woniał.
Tegoż samego wieczora Maurycy wyszedł na przechadzkę i, unikając sąsiedztwa pałacu, udał się w tę stronę zdziczałą ogrodu, w któréj raz już był spotkał Romanę.
Było to właśnie miejsce jéj zwykłéj przechadzki. Spotkanie było nieuniknione. Spostrzegłszy go z daleka, Romana zbliżyła się żywo, rękę wyciągając i nie ukrywając, jak mu radą była.
— Przyjechałem do chorego Symeona — odezwał się, witając ją, Sołomerecki.
Moraszko nic nie mówił księciu? — przerwała. — Poleciłam mu, aby go zaprosił. Niestety! nie mogę i nie śmiała-bym gdzieindziéj go przyjąć, jak tutaj.
— Grześ mi przywiózł ukłon, za który bardzo byłem i jestem wdzięcznym — rzekł Maurycy. — Ośmielił on mnie do Dubiniec, chociaż do Symeona zawsze-bym czuł obowiązek przyjechać.
— A ja nieskończenie wdzięczną jestem, żeś książę mojéj prośby wysłuchał — naiwnie poczęła Romana. — Niech się to ludziom jak chce wydaje, jestem przyjaciółką, czy przyjacielem księcia, i nie myślę się z tém ukrywać. Tęskniłam za nim.
Mówiła to z uniesieniem, żywo, a jednak nie było w jéj otwartości nic, co-by Maurycego ośmieliło do wniosków zbyt zuchwałych. Nie był téż usposobionym do nich, a Romany charakter nie dopuszczał ich. Była tak szczerą, że nad to, co mówiła, nic więcéj przypuszczać nie dozwalała.
Tak zagaiwszy, Gryżdówna o swojém życiu i zajęciach mówić zaczęła, znajdując się nad swe zasługi, nadspodziewanie szczęśliwą.
— Książek mam podostatkiem, fortepian nastrojony, śliczna natura dokoła, ojciec dla mnie powolny — mówiła. — Jedno tylko mnie trapi, że gwałtem chciałby już pozbyć się mnie z domu, do czego ja nie mam najmniejszéj ochoty. — Spytała potém o zajęcia Sołomereckiego.
— Ja także wcale się nie nudzę — odparł Maurycy — chociaż gospodarstweczko moje maleńkie jest bardzo. Na Belgią było-by ogromném i przynosiło-by krocie, u nas, gdzie niéma dróg, kanałów, gdzie wszystko się sprzedaje nieprzerobione, w tym stanie, w jakim na świat przyszło, a koszta przewozu pochłaniają... Ale ja panią nudzę.
— Bynajmniéj, uczę, się — odparła Romana.
— Wolę jednak zmienić przedmiot — począł Sołomerecki. — Mam ogródek i kwiatki i zyskałem to, czego mi brakło: starego przyjaciela powróciły mi losy.
— A! Moraszkę! — przerwała Romana — ale jakże innym jest od księcia ten przyjaciel?
— Jest to bardzo miły człowiek i ma wiele przymiotów, ale urzędnik się na nim wycisnął. Nie jest nikt bezkarnie farbierzem, ani nadzorcą nad sprawiedliwością. Mimowoli jeden ręce ma zwalane, drugi myśl zabrukaną nieustannem poszukiwaniem czegoś złego, bezprawnego... W gruncie jednak.
— Jest to biedny człowiek — dodała Romana. — Pomimo pozornéj wesołości jego, czuć, że ma w duszy wiele smutku.
— Będę go wedle możności starał się rozweselać — rzekł Sołomerecki.
— Byle on nie odebrał księciu téj swobody, która jest największym skarbem — westchnęła Romana.
Szli tak razem daléj, lecz nie przekraczając granicy, po za którą Sołomerecki mógł się narazić na nieprzyjemne spotkanie. Nie spostrzegli się oboje, gdy mrok padać zaczął i książę pożegnał nareszcie Gryżdziankę.
— A jutro? — spytała, podając mu rękę.
Maurycy odpowiedziéć nie umiał.
— Jeżeli mnie nic nie zmusi do powrotu.
— No, niech nic nie zmusza! — wesoło dokończyła Romana.
Zdala, niepostrzeżony, stał oparty o starą lipę Gryżda i — patrzał...
Wypadek go tu sprowadził, widok niespodziany przykuł.
Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Jeżeli J. Ks. Mość chce się pomścić na mnie, uwodząc mi córkę — szepnął cały drżący od wzruszenia — przekona się, że Psiawiara honoru dziecka i dopilnować, i strzedz, i bronić potrafi!
Romana zdejmowała słomkowy kapelusik z głowy, gdy ojciec, blady, z wyrazem twarzy, który zawsze coś złego zwiastował, wszedł do pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.