<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Wieczorem już późnym, kiedy ludzie dawno od roboty powrócili z pola, a w folwarku ruch ustał, w skromnym dworku pułkownika zgromadziła się przy stole cała niewielka rodzina.
Pułkownik w dobrym humorze był, cieszył go spodziewany świetny zbiór siana, bo trawa była w pas i miano za kilka dni do koszenia się zabrać. Zboże zapowiadało się także bardzo pięknie, byle więc pogoda podczas sprzętu dopisała, nie będzie zmartwienia.
Ciotka Józefa zdawała relacye ze swego gospodarstwa kobiecego, w którem także wzorowy ład, a rygor niemal wojskowy panował, jedna tylko Klarunia była milcząca, co tem dziwniejszem się zdawało, że zwykle szczebiot jej i śmiech srebrzysty rozweselał i dziadka i ciotkę.
Naturalnie, że to milczenie dzisiejsze nie uszło uwagi obojga.
Pułkownik żartobliwie o przyczynę smutku pytał.
— Cóż to? — mówił, — przyznaj się czy ci jaki ptaszek zdechł? czy broń Boże, biały kotek zakulał, czy inne jakie nieszczęście się stało? Co? powiedzże Klaruniu, nie trzymaj nas w takiej niepewności. Ptaszkowi możemy świetny pogrzeb wyprawić — do kota można kowala zawezwać, przecież on nawet konie leczy, ba! i ludziom, jak potrzeba, zęby wyrywa — czemuż by kotowi nie mógł nogi opatrzeć?
— Dziadzio sobie żartuje — ptaszki żyją, a kot śpi jak zabity pod piecem i cieszy się wybornem zdrowiem.
— Więc czemuż mam twoje zmartwienie przypisać?
Klarcia wstała, objęła starca za szyję i rzekła z pieszczotą.
— Nie, drogi dziadziu, zmartwień żadnych nie mam, a zresztą jakież bym nawet mogła mieć zmartwienie, będąc otoczoną tak zacną i troskliwą opieką? Nie zważaj na to, dziaduniu, to tylko lekki ból głowy. Nie wiadomo zkąd przyszedł, nie wiadomo gdzie się podzieje — jutro znów będę wesoła i jeżeli dziadzio pozwoli, towarzyszyć mu będę w wycieczce na łąki.
— Ale owszem, dla czegóż nie miał bym pozwolić?
— Teraz chciałabym wyjść do ogrodu — jest taka piękna noc, taki miły wietrzyk wieje od wschodu, że może jego orzeźwiające tchnienie będzie najlepszem dla mej chorej głowy lekarstwem.
To mówiąc zarzuciła chusteczkę na ramiona i wyszła. Pułkownik z ciotką Józefą zostali sami.
Dość długo trwało milczenie, aż je pierwszy przerwał pułkownik.
— Wiesz co Józiu, — rzekł — ten jej ból głowy nie jest naturalny.
— Co też wujaszek mówi?
— Powoli, powoli moja pani, znam ja się na tem potrosze. Czy my, niech cię to moja Józiu nie obraża, czy my starzy nie zapominamy, że to dziewczyna dorosła? Nam się zdaje ciągle, że to ta sama maleńka Klarcia, którąśmy na rękach nosili, a to, mościa dobrodziejko, panna już. — Czy tam serduszko nie zaczyna już pukać? Czy temu pisklęciu, nad którem czuwamy oboje, nie zaciasno już w gniazdku? czy nie chciałoby ono własnego lotu spróbować, o swoich siłach w świat polecić — a nas tu samych zostawić?
— Czyżby mogła?
— Ba! naco tu się łudzić, nam starym do pacierza, ciepłego pieca i różańca, a jej na świat dopiero... Czyż byłbym tak samolubny, żebym dla własnej przyjemności i pociechy, miał ją więzić przy sobie? To się po mnie nigdy nie pokaże; pragnę jej szczęścia, niech ona je znajdzie, a ja tu zostanę szczęśliwy. Tylko o jedno mi idzie...
— Słucham wujaszka.
— O ręce w jakie się ten skarb dostanie, o te ręce, Józieczko. Niechby one były nawet narobione i grube, tem lepiej! bo dziś nastał czas pracy, ale żeby czyste i zacne były. Okropność pomyśleć, moja Józieczko gdyby się inaczej stać miało, nie przeżyłbym tego... a zdaje mi się...
— Co się wujowi zdaje? na miłość Boską, domyśleć się nawet nie mogę.
— Zdaje mi się, chociaż pewności bezwarunkowej nie mam, że w dzieweczce naszej serce się budzi.
— Ależ pułkowniku, wujaszku, kto? gdzie? jak?! ja o niczem nie wiem.
— Otóż widzisz że ja także nie wiem, i w tem jest, mościa dobrodziejko, sęk — i to najgorszy!
Panna Józefa rozśmiała się głośno.
— Ależ, wujaszku, czegóż się więc lękasz? Jakto, pułkownik! stary wojak, boi się jakiegoś przywidzenia, jakiejś mary sennej, która nie istnieje. Coż bo znowu?
— Bagatela! — a wieszże asińdźka, że nieprzyjaciel, którego się nie zna, gorszy jest od jawnego, wieszże ty, że łatwiej się obronić przed wilkiem napadającym jawnie, niż przed żmiją, która skrycie przypełznie i ukąsi?...
Stara panna chciała coś powiedzieć...
— Nie przerywaj-no! — rzekł niecierpliwie pułkownik — rozumujmy jak się należy... obmyślmy plan kampanii... rozstawmy forpoczty, pikiety, awangardy, ariergardy, korpus główny, rezerwy i posiłki...
— Na miłość Bożą? — przecież nas tu tylko dwoje...
— Cicho bądź i nie przeszkadzaj! — In primis, faktem jest, że w Klaruni serduszko się budzi?
— Hm... być to może...
— Nienawidzę półsłówek! — odpowiadaj wprost na pytanie: budzi się, albo nie budzi?
— Zdaje się...
— Pst!?... czy się budzi, czy nie?
— No — niech będzie, że się budzi.
— A wiesz, do czego jest podobne serce takiego dziewczęcia?...
— Co prawda, nie zastanawiałam się nad tem.
— To szkoda; — ale ja zastanawiałem się zato i powiem ci: oto serce dziewczęcia podobne jest do uśpionego dziecka. — Skoro się dziecko budzi, otwiera szeroko oczęta — i pierwszy lepszy przedmiot, który zobaczy, bierze w drobne rączki z zachwytem — i cieszy się nim. — Z równą radością chwyci ono kwiat piękny, jak jadowity grzyb jaskrawy... zerwie soczysty owoc, lub szalej trujący... Tak jest, czy nie? prawda, czy nieprawda?
— Niestety, najzupełniejsza prawda.
— Widzisz więc — jesteśmy tedy wobec nieprzyjaciela, który nas może lada chwila zaskoczyć. W takim stanie trzeba być bacznym i czujnym. Rozstawia się straże i pikiety — co należy do ciebie, Józieczko.
— Do mnie?
— Tak, do ciebie. Baczność! pamiętaj sobie, że powierzono ci ważne stanowisko. Za najmniejsze uchybienie sąd wojenny, — kulą w łeb! i do piechoty!...
— Wujaszku, cóż to za komenda? — rzekła stara panna z wyrzutem.
— Przetłómacz to sobie na język kobiecy — i strzeż mi Klarci, jak oka w głowie...
— Pocóż? tutaj w tym zakątku, gdzie nikt prawie nie bywa!
— Kobieto! Borki to przecie nie wyspa bezludna, a miłość wszędzie trafi. — Dlatego powiadam ci, uwaga i baczność! Ja sam odbywać będę małe rekonesanse — i dziś jeszcze rozpocznę układy o posiłki...
— Posiłki? no, tego to już nic a nic nie rozumiem?!
— Zrozumiesz to zaraz. Mam w Kaliskiem przyjaciela i kolegę, który, chociaż znacznie młodszy, bo coś aż o dziesięć lat prawie, był mi towarzyszem w doli i niedoli. On powrócił do kraju wcześniej odemnie, ożenił się i ma syna, bardzo zacnego chłopca. — W twardej szkole wychowany, w dobrych zasadach, niedawno ukończył nauki i dziś, jako już wykwalifikowany gospodarz, ma podobno zamiar w służbę pójść i pracować. Walny chłopak, widziałem go parę lat temu — i odrazu mnie ujął za serce. Otóż on to będzie dla nas armią posiłkową. Dziś jeszcze napiszę do kolegi żeby mi go tu przysłał — a jeżeli po dwóch tygodniach pobytu nie pokocha naszej Klaruni — to powiem, że już obecna młodzież nie ma ani oczów, ani serc!
— Ten projekt mi się podoba; jeżeli wujaszek uważa, że ów młody człowiek posiada rzeczywiście te zalety... to zapewne jest zupełnie godzien, abyśmy mu nasz ukochany, najdroższy skarb powierzyli...
— Tak jest, a ponieważ co z głowy to z myśli, przeto proszę cię, kochana Józieczko, każ mi podać do mego pokoiku dwie świece — i natychmiast zabiorę się do napisania listu, który przez umyślnego posłańca jutro na pocztę odeślę. Zarazem życzę ci dobrej nocy, kuzynko — i proszę, weź moje słowa do serca. Uważaj na każdy krok Klaruni, bo, powiadam ci, że to jej zamyślenie, to roztargnienie dzisiejsze, bez powodu nie jest...
Z temi słowy staruszek wszedł do swego pokoju i otworzywszy staroświecki kantorek, zabrał się do pisania. — Stara panna tymczasem, zaczęła szybko chodzić po saloniku, rozmyślając nad treścią tylko co ukończonej rozmowy.
Wzruszoną, niespokojną, a potrosze i zagniewaną była... Jakto? pułkownik zalecał jej baczność, a zatem wymawiał poniekąd brak dozoru i opieki nad Klarcią. Jej! któraby duszę za to dziecko oddała...
Gdyby nie szacunek dla wuja i jego siwych włosów, umiałaby na to odpowiedzieć. Przygryzała wargi i szybko chodziła po pokoju. Bądź co bądź jednak, postanowiła Klarcię wybadać.
Klarcia, otulona lekką chusteczką, siedziała na ławeczce w ogrodzie. Niebo było jasne i pogodne, a księżyc, połową srebrzystej tarczy świecący, płynął wysoko, na samym prawie szczycie widnokręgu, rzucając łagodne światło na ziemię, drzewa i wody.
Promienie jego, niby długie nici srebrne, przemykały się pomiędzy gałązkami lip, klonów i czeremchy — a cienie drzew, jak fantastyczne sylwetki, rozkładały się po ziemi. — Wietrzyk łagodny roznosił wkoło woń kwiatów, błotne ptactwo odzywało się na łąkach, a chór żab, szedł w zawody z turkoczącym młynem, jakby zagłuszyć go pragnął.
Klarcia trzymała w ręku świeżo zerwaną różę, na której płatkach delikatnych drgały jeszcze rosy krople... Róża zdawała się uśmiechać do bladego światła, do gwiazd mrugających na niebie... zdawała się konać z uśmiechem...
Ostatni też to był uśmiech, gdyż białe paluszki dziewczęcia, machinalnie, bezwiednie może, zrywały listek za listkiem z płaszcza pięknej królowej kwiatów — i po chwili w drobnej rączce Klaruni, została tylko brzydka, zielonkowata łodyżka i szypułka kwiatowa, drobnemi pręcikami pokryta.
Biedny kwiecie! zniszczono cię, niewiadomo za co i dla czego, zniszczono cię tak, jak los niszczy nieraz młodość budzącą się do życia...
Z piersi Klaruni wyrwało się ciche westchnienie.
Dla czego? — nie umiała sobie zdać sprawy, jak też nie mogła wytłómaczyć sobie właściwej przyczyny swego smutku, ani powodu, dla którego zamilczała o owem rannem spotkaniu. Dla czego milczała? — ona, która dotychczas ani przed dziadkiem, ani przed ciotką nie miała żadnego sekretu.
Czy kocha go, tego nieznajomego? — nie — ale nie powie że go spotkała. Czy jej się on podobał? — ani trochę, jest niezgrabny, wiosła nie umie w ręku utrzymać — ale — ale... Nareszcie, czy ją co obchodzi? Ach Boże! obchodzi ją tyle, co śnieg przeszłoroczny, lub okwitnięta róża — ale chciałaby go koniecznie jeszcze raz zobaczyć. Czy czuje dla niego jaką sympatyę? Cóż bo znowu!? ona go niecierpi, nienawidzi, gdyż przez niego skłamała, przez niego oto obskubała teraz prześliczną różę — ale jak on się jej w nocy nie przyśni, to go znienawidzi bardziej jeszcze!... tak go znienawidzi, że... że się sama z żalu rozpłacze!
Taka to jest logika budzącego się serca; i nie dziw, budzi się ono, jeszcze dobrze oczu nie przetarło, jeszcze jest może pod wpływem sennych rojeń i marzeń, a zatem nie rozumuje zbyt ściśle... marzy.
Dźwięczny i donośny głos ciotki Józefy przerwał marzenia dziewczyny...
— Klarciu! Klaruniu!... rozlegało się wołanie.
Klarcia podniosła się z ławki i szybko pobiegła w stronę dworku.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.